Elaine Morgan blizny po ewolucji Co nasze ciała mówią nam o pochodzeniu człowieka Przekład Małgorzata Danicka-Kosut Pozostałości przeszłości, które ob...
16 downloads
26 Views
649KB Size
Elaine Morgan blizny po ewolucji Co nasze ciała mówią nam o pochodzeniu człowieka Przekład Małgorzata Danicka-Kosut
Pozostałości przeszłości, które obecnie nie mają sensu - to, co bezużyteczne, osobliwe, dziwaczne, nieharmonijne - oto ślady naszej historii ewolucyjnej. Stephen Jay Gould
PODZIĘKOWANIA AUTORKI To moja trzecia książka, popularyzująca heretycki pogląd na ewolucję człowieka. Chciałabym wyrazić swą szczerą wdzięczność drowi Markowi Verhaegenowi. To jego artykuł z roku 1997 podsunął mi pomysł nowego podejścia do tematu. Jego rady i pomoc podczas pisania tej książki były dla mnie bardzo cenne. (Niekoniecznie oznacza to, że dr Marc Verhaegen zgadza się ze wszystkimi opiniami tu wyrażonymi.) Jestem szczególnie wdzięczna rodzinie śp. Leona P. La Lumierea Jra za to, że zezwoliła mi na powielenie jego map historii geologicznej Alp Danakilskich w Etiopii - pokazujących, w jaki sposób mogła nastąpić wyspiarska izolacja naszych małpich przodków. Podziękowania należą się także setkom ludzi, którzy napisali do mnie od 1972 roku, wyrażając zainteresowanie, podsuwając pomysły, załączając wycinki i odnośniki do publikacji. Ich listy były nieustającym i bezcennym źródłem zachęty.
WSTĘP Jakim dziełem jest człowiek! Jak szlachetnie rozumującym, o jak nieskończonych możliwościach! W kształcie i ruchach jak doskonale zgodny ze swym przeznaczeniem i zachwycający! Jak anielski w postępkach swoich! Pojmowaniem jak podobny Bogu! Jest on urodą świata i najdoskonalszym wzorem dla wszystkich zwierząt 1 Shakespeare, Hamlet Wszyscy doświadczeni lekarze, czytający panegiryk Hamleta, mają pełną świadomość istnienia drugiej strony medalu. Jako że wszyscy ich pacjenci są ssakami - choć wyjątkowymi - można się spodziewać, że podobnie jak reszta królestwa zwierząt, będą czasami cierpieć z powodu złamań kości, zranień, zaburzeń trawienia, wad wrodzonych, infekcji wirusowych i bakteryjnych, a w starszym wieku - z powodu osłabienia funkcji organizmu. Ale oprócz tego w każdej poczekalni znajdą się pacjenci, uskarżający się na kłopoty typowe tylko dla naszego gatunku. Wydają się one skutkami niedoskonałości w projekcie - usterek ludzkiego planu budowy - bliznami po ludzkiej ewolucji. Zupełnie jakby przy narodzinach ludzkości (jak przy narodzinach królewny z bajki) zgromadziły się dobre wróżki z darami. “Obdarzam to dziecko wspaniałym mózgiem oraz zdolnością do rozumowania i twórczym natchnieniem...", “Ja przynoszę zręczność, której nie dorówna żadne żywe stworzenie..." “Ja daję zdolność wymowy..." Ale na koniec nadeszła zła wróżka i dodała złośliwe postscriptum: “A ja przeklinam to dziecię podatnością na bóle pleców, skłonnością do tycia, przerostem migdałków, trądzikiem, żylakami, śmiercią łóżeczkową, poparzeniem słonecznym, bezdechem sennym, problemami ginekologicznymi i seksualnymi, łupieżem, przepukliną pachwinową i hemoroidami". Te i inne dolegliwości są ceną, którą płacimy za bycie ludźmi. Częścią transakcji wiązanej. Cóż to była za transakcja? Po jakiejże wędrówce ewolucyjnej zostały nam zarówno niechciany bagaż, jak i przymioty, które sławi Hamlet? Oto fascynująca zagadka, a poszukiwanie rozwiązania zaczniemy od samego początku, od kwestii najbardziej podstawowej.
1 W. Shakespeare, Hamlet, przekład M. Słomczyński, Zielona Sowa, Kraków 2002.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Powstanie człowieka To, że pewna opinia jest powszechnie przyjęta, nie dowodzi w najmniejszej mierze, że nie może być ona całkowicie absurdalna. Bertrand Russell
Darwina teoria ewolucji przedstawiła odpowiedź na jedną wielką tajemnicę naszego gatunku dlaczego fizjologicznie bardzo przypominamy afrykańskie małpy człekokształtne: goryla i szympansa. Darwin przekonywał, że przypominamy je, ponieważ że mamy z nimi wspólnych przodków. To rozwiązanie natychmiast zaowocowało kolejnym problemem. Jeżeli jesteśmy z nimi tak blisko spokrewnieni - a wszystko, czego dowiedzieliśmy się od tamtej pory, wskazuje, że to pokrewieństwo bliższe niż przypuszczał Darwin - to dlaczego nie jesteśmy do nich bardziej podobni? Kiedy gatunek się dzieli i daje początek trzem oddzielnym rodom, nie ma powodu oczekiwać, że gatunek C będzie różnił się bardziej od A i B niż A i B różnią się od siebie. Jednak tak właśnie się stało w przypadku antropoidów. Nie dlatego, że my, ludzie, oddzieliliśmy się wcześniej, bo tak nie było. Biologia molekularna daje świadectwo, że jeśli któryś z gatunków odszczepił się wcześniej od głównego pnia, to raczej goryle. Darwin był świadom tego, że nie może rozwiązać wszystkich kwestii związanych z powstaniem człowieka. Ale jego zwolennicy wierzyli, że znalazł się na dobrym tropie i tylko kwestią czasu może paru dekad - jest znalezienie odpowiedzi na pozostałe pytania. Minęło właśnie 138 lat od ukazania się książki O powstawaniu gatunków, a naukowcy wcale nie zbliżyli się do zgody odnośnie tego, dlaczego istnieją na świecie goryle, szympansy i ludzie, a nie po prostu trzy gatunki afrykańskich małp człekokształtnych. Niektórzy ludzie w ogóle nie dostrzegają pytania. Odpowiedzieliby na nie po prostu, że my “wyewoluowaliśmy dalej" niż małpy; że wspięliśmy się o kilka stopni wyżej na ewolucyjnej drabinie, podczas gdy goryle i szympansy z nieznanych powodów zostały w tyle. Idea drabiny ewolucyjnej jest głęboko zakorzeniona w naszej kulturze. Przemawiała zwłaszcza do ludzi epoki wiktoriańskiej, z ich wiarą w Postęp i Rozwój. W latach dwudziestych Elliot Smith, wpływowy autorytet brytyjski w dziedzinie pochodzenia człowieka, wykładał o “nieustannym podążaniu Człowieka w stronę jego przeznaczenia" i oświadczał, że “przez niezliczone wieki Natura prowadziła swe eksperymenty w celu przeobrażenia niskiej formy brutalnej małpy w boską formę człowieka". W 1930 roku inny pionier dziedziny, szkocki paleontolog - łowca skamieniałości - Robert Broom zapewniał: “Nie było potrzeby dla dalszej ewolucji, odkąd pojawił się Człowiek". Nawet dzisiaj szeroko rozpowszechnione jest przekonanie, że stanowimy jakiś wierzchołek, do którego zmierzał proces ewolucyjny; że “bardziej ludzki" oznacza “wyżej na drabinie ewolucyjnej"; że Homo sapiens stanowił w jakiś sposób cel całego ćwiczenia i że gdziekolwiek w kosmosie proces ewolucyjny zachodzi dostatecznie długo, tam wyłonienie się “inteligentnej formy życia",
podobnej do nas, jest z góry przesądzone, jako ostateczny triumf sił życia. Ale istnienie takiej drabiny to mit. “Natura" - proces ewolucyjny - nie zmierza do niczego. Nie aspiruje do wzbudzenia inteligencji u swych tworów; nie planuje złożoności. Cechy te u żywych stworzeń mogą się pojawiać i rozwijać – niejako pod przymusem - kiedy warunki życia stają się ciężkie. Jednak proste i bezmyślne organizmy trwają, mnożą się i prosperują niezmienione poprzez miliony lat, podczas gdy gatunki bardziej złożone i potężne, jak dinozaury, powstają i giną. Czucie, ruchliwość i inteligencja, tak jak skrzydła czy wzrok czy zmysł węchu, mogą zanikać u tych gatunków, u których nie przyczyniają się do przetrwania. Najistotniejsze w tym jest, że ewolucja przebiega w odpowiedzi na rzeczy, które już się stały, nie zaś te, które mają się zdarzyć. Człowiek jest w takim samym stopniu szczytem ewolucji, co drzewo, termit czy ośmiornica. Powstanie człowieka nie było bardziej nieuniknione niż powstanie dowolnego innego gatunku. Łatwiej nam zaakceptować przypadkowość innych form życia niż naszą własną. Dla przykładu, w pewnych częściach świata zmiany geologiczne uwięziły jeden z gatunków ryb słodkowodnych w podziemnych jaskiniach. Gdyby do tego nie doszło, nie byłoby dziś ślepych białych ryb jaskiniowych. W Australii żył kiedyś prymitywny ssak, ryjący w ziemi jak kret. Gdyby jego środowisko nie stało się kiedyś coraz bardziej podmokłe, nie pojawiłby się na świecie dziobak. Świat kręciłby się nadal, a biosfera ulegałaby rozmaitym przemianom - bez nich. Obecność ludzi na Ziemi jest równie przypadkowa. Bardzo łatwo mogłaby w ogóle się nie przydarzyć. Życie na tej planecie mogło z łatwością potoczyć się bez nas. Obecnie na przykład Zielonym zdarza się formułować opinię, że pojawienie się na planecie niewiarygodnego nagiego dwunoga to nie tyle szczyt ewolucji, co katastrofa ekologiczna. Niektórzy zaś, choć uznają, że obecność ludzi na naszej planecie wymaga wyjaśnienia, są przekonani, że znamy je od dawna. Trudno im się dziwić. Naukowcy spopularyzowali ten temat w wielu książkach. Nakręcono kilka świetnych seriali telewizyjnych o ewolucji w ogóle i ewolucji człowieka w szczególności. Wykłada się ją w szkołach średnich. Niezwykle rzadko w owych książkach, filmach i wykładach znajdzie się wzmianka o tym, że jakakolwiek kwestia pozostaje niewyjaśniona. Zwykle opowieść o ewolucji płynie gładko, pewnie i bez zacięć od organizmów jednokomórkowych po człowieka współczesnego. Opowieść ta zawiera zwykle beznamiętne napomknienie, że będące naszymi przodkami hominidy wyprostowały się i zaczęły chodzić na dwóch nogach, jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie dla ssaka - chociaż żaden inny ssak nigdy tego nie zrobił. Fakt, że nasze ciała są bezwłose, był niegdyś dyskutowany w pewnym zakresie, ale obecnie istnieje tendencja do unikania tego tematu. Autorzy stracili wiarę w odpowiedzi, które 30 lat temu znali (jak im się zdawało) - i nie bardzo chce im się rzucać światło reflektora na nierozwiązane problemy. Inaczej jest w przypadku periodyków naukowych. Publikujący w nich autorzy nie starają się zaklajstrowywać dziur. Prawie wszyscy są szczerze zainteresowani odkryciem prawdy. Wobec
tego szanują dane, identyfikują źródła, rygorystycznie wyznaczają granicę między tym, co wiadomo, a co się zgaduje - i z wdziękiem przyznają się do porażki, kiedy któraś z ich pięknych hipotez legnie, ścięta przez bezlitosny fakt. W tych periodykach nierozwiązanych problemów nie zamiata się pod dywan: są one uznawane za wyzwanie i szansę na rozwój. W całej historii ewolucji powstanie człowieka jest tylko jednym z epizodów, w którym roi się od pytań. To stałe wyzwanie bywa co jakiś czas podejmowane. Systematycznie publikuje się hipotezy, próbujące wyjaśnić taką lub inną zadziwiającą ludzką cechę anatomiczną. Wysiłki te można krytykować albo ignorować. W obu przypadkach oczekiwany chóralny okrzyk “Eureka!" nie następuje i teoretyk wraca do deski kreślarskiej. Po jakimś czasie wysuwa się kolejną hipotezę, z tym samym rezultatem. Obecny stan gry można podsumować w następujący sposób. Cztery najbardziej rzucające się w oczy zagadki na temat ludzi to: 1) Dlaczego chodzą na dwóch nogach? 2) Dlaczego stracili futro? 3) Dlaczego rozwinął się u nich tak duży mózg? 4) Dlaczego nauczyli się mówić? Ortodoksyjnie należy odrzec: 1) “Jeszcze nie wiadomo"; 2) “Jeszcze nie wiadomo"; 3) “Jeszcze nie wiadomo" i 4) “Jeszcze nie wiadomo". Można by wydłużyć listę pytań, bez wpływu na monotonię odpowiedzi. Naukowcy rzadko podsumowują sytuację w tak surowych słowach - z kilku powodów. Po pierwsze, wcale nie widzą jej w ten sposób. Żyli na tyle długo z zagadkami, że nie są nimi zaskoczeni; cieszą się, że ciągle gromadzi się nowe dane, a w nauce stale zachodzi postęp. To prawda. Tak jak w każdej innej formie badań, jeśli uda się znaleźć solidne dowody przeciwko błędnej hipotezie, samo w sobie stanowi to znaczący postęp. W ciągu ostatnich 30 lat wiele pociągających scenariuszy ewolucyjnych zostało z powodzeniem rozniesionych w pył. Jest jeszcze inny powód, dla którego uczeni nie zauważają, do jakiego stopnia od ponad stulecia ugrzęźli w tej sprawie. To eksplozja informacyjna. Nauka podzieliła się na specjalności bardziej niż kiedykolwiek, a badacze są coraz bardziej pochłonięci swoimi dziedzinami. W tej sytuacji paleoantropolog prowadzący wykopaliska w Afryce może być opętany problemem dwunożności i uważać go za ostatnią nierozstrzygnięta kwestię. Złamać tę zagadkę - myśli - i jesteśmy w domu. W tym czasie w innej części świata inni specjaliści myślą, że dwunożność została już pewnie dobrze wyjaśniona, a naprawdę zadziwiającą i nadal tajemniczą cechą pozostaje niezwykła natura naszej skóry - krtani - organów płciowych - gruczołów potowych - krwi tkanki tłuszczowej - mózgu - łez - komunikacji wokalnej - długości życia - cokolwiek jest akurat ich przedmiotem badań. Mówiąc krótko, zasadnicza tajemnica nie leży w każdej z tych anomalii oddzielnie, nawet nie w prześwietnym mózgu, zręcznych dłoniach czy cudzie mowy. Tajemnica leży w tym, na jak wiele sposobów i jak bardzo różnimy się od naszych najbliższych krewnych w królestwie zwierząt.
Niektóre z tych różnic są większe, inne mniejsze; niektóre wydają się przypadkowe i bezsensowne - inne wstydliwe lub kłopotliwe; i nie udaje się w łatwy sposób odkryć powiązań między nimi. Coś się stało. Coś musiało się przydarzyć naszym przodkom, co nie przydarzyło się przodkom małp i goryli. W najnowszych analizach nikt nie rozważa tego na poważnie. Nikt na przykład nie wyraża zaskoczenia, że anomalie nie są rozłożone jakoś bardziej po równo: żeby na przykład goryle nauczyły się mówić, ludzie chodzić na dwóch nogach, a szympansy straciły owłosienie. Coś zmieniło się w środowisku albo w sposobie reakcji na środowisko, albo w genach. Ta zmiana dotknęła tylko jednej szczególnej grupy naszych antropoidalnych przodków i wyprawiła ją w drogę do człowieczeństwa. W takim razie kluczowym pytaniem jest: “Co się stało?" Jedna z możliwych odpowiedzi brzmi: “A kogo to obchodzi? Cokolwiek się stało, to było miliony lat temu i mnie nie dotyczy". Ale to nieprawda. Cokolwiek to było, dotyczy każdego z nas, ponieważ miało daleko idące konsekwencje dla sposobu, w jaki funkcjonują nasze ciała - lub też dla sposobu, w jaki zawodzą. Możliwe, że nawet 20 procent naszych dolegliwości zrodziło się w krytycznej epoce przejścia od nie-ludzkości do ludzkości. Na temat tego punktu zwrotnego w naszej ewolucji istnieje całe spektrum teorii, nawet jeśli pominiemy punkt widzenia kreacjonistów, którzy w ogóle nie wierzą w ewolucję człowieka. Do najdzikszych spekulacji należy scenariusz, zgodnie z którym istoty z kosmosu najechały naszą planetę i przyniosły nam dobrodziejstwa swej wcześniej nabytej mądrości. Jest to odmiana mitu o drabinie ewolucyjnej. Ta hipoteza nie tylko zakłada, że gdzieś we wszechświecie powstała jakaś inna forma życia, co - biorąc pod uwagę wielkość wszechświata - jest wielce prawdopodobne. Implikuje ona również, że kiedy tylko molekuły zbiorą się w aminokwasy, w sposób nieunikniony wpadają na tor, na którego końcu muszą pojawić się istoty obdarzone możliwością ruchu, rozumem oraz zdolnością manipulacji - które chcą oraz mogą budować statki kosmiczne i przemierzać galaktyki. To znacznie mniej prawdopodobne. Takie wyjaśnienie jest również niesatysfakcjonujące intelektualnie, ponieważ nie rozwiązuje kwestii, w jaki sposób wyewoluowały zwierzęta podobne do ludzi; po prostu przesuwa ją w czasie i przestrzeni. Jeśli nie potrafimy rozwiązać zagadki, jak i dlaczego człowiek powstał na własnej, dobrze nam znanej planecie, to nie ma pożytku z przeniesienia uwagi na zagadkę: jak i dlaczego jacyś analogiczni do nas obcy rozwinęli się z pozaziemskiej przedrozumnej formy życia wiele lat świetlnych stąd. Na drugim skraju spektrum znajduje się ortodoksyjna szkoła myśli, której przedstawiciele utrzymują, że nic istotnego się nie wydarzyło. Jedna z populacji małpopodobnych antropoidów przeniosła się ze środowiska leśnego na teren bardziej otwarty. I tyle; to miało rzekomo wystarczyć do uruchomienia całego ciągu zmian, które uczyniły z nas istoty, jakimi jesteśmy. Siła tego pomysłu leży w prawie niechybnej logice, która wiedzie wnioskowanie w sposób następujący: 1) istnieją mocne podstawy do wiary, że nasi bardzo wcześni przodkowie żyli na drzewach; 2) są też podstawy, by wierzyć, że nasi mniej odlegli przodkowie polowali na równinach
Afryki; 3) wobec tego wiemy, że nasi przodkowie przenieśli się z drzew na teren otwarty - czyli na afrykańską sawannę. To rozumowanie jest prawie, ale nie całkiem bezbłędne. Jeśli widzimy człowieka na północnym końcu Mostu Londyńskiego, a potem widzimy go na południowym końcu tego mostu, to wolno z dużą dozą pewności stwierdzić, że przeszedł przez most. Jednakże jeśli między pierwszym a drugim z tych widoków minęło 5 lat, a człowiek ów zyskał głęboką opaleniznę, koszulkę Uniwersytetu Los Angeles oraz amerykański akcent, to może nam przyjść do głowy, że dotarł na drugi koniec mostu jakąś okrężną drogą. Ostatnia analogia bliższa jest temu, co się naprawdę stało. Skamieniałości wczesnych hominidów są śladami istot kompletnie odmienionych w stosunku do leśnej małpy, poruszających się na dwóch nogach. Przed pojawieniem się tych stworzeń jest luka - przerwa w ciągu skamieniałości, która liczy miliony lat. Poważna słabość teorii sawannowej leży w dysproporcji między pospolitością zdarzenia, które opisuje, a spektakularnymi konsekwencjami, jakie rzekomo z niego wypływają. Wiele gatunków naczelnych, jak pawiany, werwety i koczkodany (patasy), opuściło drzewa, by przenieść się na sawannę. Żyły tam co najmniej równie długo, jak nasi przodkowie, ale nie zdradzają śladu nabycia takich ludzkich cech, jak brak owłosienia lub dwunożność. Osiadły w nowym środowisku, nie doznając niemal żadnej anatomicznej modyfikacji, i nie widać żadnego dobrego powodu, żeby tak samo nie miało być z kuzynem szympansa. Na Ziemi żyłyby wtedy dwie człekokształtne małpy leśne i jedna sawannowa - ale nie byłoby ludzi, którzy pisaliby o nich książki. Pomimo tych zastrzeżeń wiele najlepszych umysłów w różnych dziedzinach nauki nadal wiernych jest w pewnym ograniczonym stopniu teorii sawannowej. (W sposób całkiem naturalny do studentów docierają raczej dowody tej wierności niż jej ograniczenie.) Badacze nie są z niej jednak w pełni zadowoleni; zbyt wiele kawałków nie pasuje do układanki. W grę mogą za to wchodzić takie nieuświadamiane czynniki, jak zmęczenie i chęć zajęcia się zagadnieniami naukowymi, w których łatwiej o rezultaty. Najnowsze trendy w myśleniu o ewolucji są próbą nowego podejścia. Konfrontują się bezpośrednio z trzema faktami, które powszechnie uważa się za oczywiste: 1) wyewoluowaliśmy na sawannie; 2) jak odkrył Darwin, ewolucja przebiega w drodze doboru naturalnego; 3) bardzo trudno jest dowieść, że nasze ciała zostały w drodze doboru naturalnego przystosowane do życia na sawannie. Przez jakieś sto lat ten diabelski trójkąt atakowano od strony zdania numer 3 i twierdzono, że z czasem wyjaśnimy tę zagadkę. Przedstawiciele nowego podejścia proponują zaatakować stwierdzenie numer 2. Być może - sugerują oni - tracimy czas na poszukiwaniach rozwiązania adaptacyjnego; możliwe, że po prostu go nie ma. Może ewolucja zachodzi nie tylko w drodze naturalnego doboru; może działają też inne siły, których Darwin nie zidentyfikował. To jeden ze sposobów na przecięcie węzła gordyjskiego. Pozostaje tylko zidentyfikować te siły, określić, jak mogą uzupełniać lub wręcz zastępować prawa doboru naturalnego, zawieszając je,
tłumiąc lub obchodząc; w ten sposób pozwolilibyśmy przypadkowi wziąć udział w ewolucyjnej rozgrywce. Przypuśćmy, że mutacje genetyczne powstają losowo... Przypuśćmy, że zdarzyły się w małej izolowanej populacji, w której mogły się szybko utrwalić... Przypuśćmy, że nie zmutował byle jaki gen (wpływający, dajmy na to, na kolor oczu), ale gen ważny, który uruchamia lub kontroluje działanie szeregu innych genów albo wpływa na względny stopień wzrostu różnych części ciała... W łupkach z Burgess, wysoko w kanadyjskich Górach Skalistych, znaleziono skamieniałości maleńkich stworzeń żyjących 530 milionów lat temu, tak zróżnicowanych i dziwacznych, że powszechnie uznane prawa Darwina ledwie zdają się na nie oddziaływać. Może jakiś inny, bardziej przypadkowy czynnik podyktował ich kształty, i przypuśćmy, że 530 milionów lat później taki inny czynnik na moment pojawił się znowu i wywołał arbitralne zmiany w całościowym planie budowy jednego afrykańskiego prymata... Albo przypuśćmy, że dobór naturalny działa tylko na określone obszary dziedzictwa genetycznego, podczas gdy inne, które umknęły naszej uwadze, pozostawione są losowi, jako zbyt marginalne, by wpłynąć na przetrwanie. Przypuśćmy, że jakaś konwergencja lub złożenie takich zmian spowodowały... Przypuśćmy... Lub być może... Przypuszczenia takie wywołały spore zainteresowanie, ale jak dotąd żadne z nich nie skrystalizowało się w przekonujące wyjaśnienie powstania człowieka. Możliwe jest, że prawo doboru naturalnego, podobnie jak prawo Anglii, nie zawraca sobie głowy drobiazgami, i w każdym gatunku mogą występować drobne fizyczne wariacje (jak dokładna liczba pasków u zebr), które nie wpływają na zdolność przetrwania. Ale różnice między małpami człekokształtnymi a ludźmi nie to nie są drobiazgi tego rzędu. Można sobie wyobrazić, że wskutek przypadku genetycznego rodzi się bezwłosy goryl - tak, jak bardzo rzadko rodzi się owłosione ludzkie dziecko. Jednak brak owłosienia nie ustabilizowałby się w stadzie goryli - dowolnie małym i izolowanym - ponieważ nagie osobniki miałyby najmniejsze szanse na przeżycie i rozmnożenie się w środowisku, w którym żyją. Przypadek proponuje; dobór decyduje. Kiedy poproszono Einsteina, by najkrócej opowiedział, jak doszedł do teorii względności, odparł: “Zignorowałem aksjomat". Pora dobrać się do diabelskiego trójkąta poprzez zignorowanie aksjomatu. Wyeliminujmy zdanie pierwsze: że człowiek wyewoluował na sawannie. Przyjmijmy, choćby na użytek dyskusji, że rozstrzygający etap ewolucji człowiekowatych nie rozegrał się na sawannie. Teraz stajemy wobec całkiem nowego pytania: Gdzie się rozegrał?
ROZDZIAŁ DRUGI Łowcy skamieniałości
Praktycznie każde odkrycie paleontologiczne można nazwać kością niezgody. John Napier
Historię ewolucyjną żyjącego gatunku można próbować odtworzyć na dwa sposoby. Jednym jest badanie żyjących osobników, studiowanie ich zachowań, póki są żywe, a ich anatomii, kiedy umrą. Drugi sposób to poszukiwanie skamieniałości ich dalekich przodków. Podejścia te są komplementarne, a każde z nich mówi nam to, czego drugie podejście powiedzieć nie może. Najpierw rozpatrzymy materiał dowodowy, jakiego dostarczają łowcy skamielin, ponieważ to oni odgrywają w oczach publiczności rolę największych ekspertów od ewolucji. Kiedy dziennikarz musi skonsultować się ze specjalistą od pochodzenia człowieka albo kiedy producent telewizyjny chce zrobić program na ten temat, udają się do paleoantropologów. Istnieje po temu kilka dobrych powodów. Poszukiwanie przedludzkich skamieniałości wymaga rzadkiej kombinacji cech fizycznych i mentalnych, takich jak odwaga, wytrwałość, determinacja i duża doza szczęścia - zatem ci, którzy odnoszą sukces, bywają często energicznymi, elokwentnymi ekstrawertykami. Ich odkrycia zazwyczaj pojawiają się w mediach, a twierdzenia, które formułują na temat swoich odkryć, równie często są przedmiotem gorących debat - co jeszcze bardziej uatrakcyjnia ich w oczach mediów. Paleoantropolodzy mają ogromną wiedzę w dziedzinie anatomii porównawczej szkieletów ludzi, małp człekokształtnych i prehistorycznych hominidów, których kości wykopują. Jako że kościec to jedyna część ciała, która ulega fosylizacji, ich wiedza o miękkich częściach ciała jest znacznie bardziej mglista. Na pytania spoza własnej specjalizacji zdarza im się odpowiadać niemądrze. Dla odmiany badania anatomiczne były długo uważane za żmudną i mało błyskotliwą stronę poszukiwań ewolucyjnych. Ernst Mayr, najwyższy harwardzki autorytet w dziedzinie analizy procesów ewolucji biologicznej, zauważył kiedyś: “Idee, które powstały na bazie anatomii porównawczej,
w ani jednym
przypadku
nie
zostały
później
obalone
przez odkrycia
paleontologiczne". Jednakże żaden wynik pracy anatomów nie ma szans przemówić do zbiorowej wyobraźni tak sugestywnie, jak pusty oczodół czaszki przodka. Najbardziej pouczającym i światłym zapisem paleontologicznych poszukiwań ludzkich początków jest praca Bones of Contention (Kości niezgody) Rogera Lewina. Opowieść zaczyna się na początku stulecia2, kiedy trwał wyścig w poszukiwaniu “brakującego ogniwa" między człowiekiem a wspólnym przodkiem, którego dzielił z małpami. Badacze mieli przed sobą cały świat i konieczność wyboru: gdzie zacząć kopać? Darwin przepowiedział, że miejsce narodzin naszego gatunku zostanie znalezione w Afryce, ale przez dłuższy czas nawet darwiniści stawiali opór tej koncepcji. Była dla nich niewygodna; szukali początków króla stworzenia, a to wywoływało w ich umyśle specyficzne wyobrażenie. Nie oceniajmy ich zbyt surowo. Nawet dziś, jeśli poprosimy ilustratora, aby narysował wstępujący ciąg 2 XX wieku (przypis tłumaczki).
stworzeń poczynając od małpy, coraz bardziej wyprostowanych i inteligentnych, z istotą ludzką na końcu, można iść o zakład, że ludzki osobnik na końcu ciągu okaże się dorosłym białym mężczyzną. Łowcy skamielin z wielkimi nadziejami zaczęli kopać w Europie. Pierwszą ze skamieniałości neandertalczyka odkryto jeszcze za życia Darwina. Neandertalczyk nie zakwalifikował się jako brakujące ogniwo, ponieważ nikt nie mógł uwierzyć, że pochodzimy od takiej brzydkiej bestii, z prognatyzmem i niskim czołem kryminalisty - choć przecież jego puszka mózgowa miała nieco większą pojemność niż puszka mózgowa współczesnego człowieka. Znaleziska te wzmocniły jednak wiarę w to, że Europa jest właściwym terenem do poszukiwań skamieniałości. Wobec tego, kiedy w 1912 roku w Sussex jakiś żartowniś podrzucił czaszkę współczesnego człowieka z żuchwą orangutana, to ostatecznie uznano fałszywość owego “Człowieka z Piltdown" za fałszerstwo dopiero czterdzieści lat później. Ofiary oszustwa, jak jedna z nich później wyznała, bardzo chciały uwierzyć w to, że “pierwszy człowiek był Anglikiem". W latach dwudziestych z własną propozycją wyszły Stany Zjednoczone. Ząb odkopany w 1922 został ogłoszony przez H.F. Osborna z American Museum of Natural History szczątkiem “Człowieka z Nebraski". (Później zidentyfikowano go jako ząb pekari, gatunku świni.) Od lat dwudziestych XX wieku dominował pogląd, że człowiek pochodzi z Azji. Pierwsza wskazówka pojawiła się w 1890 roku, kiedy Eugene Dubois wykopał na Jawie pierwszy okaz gatunku znanego dziś jako Homo erectus. W przeciwieństwie do Afryki Azję akceptowano w roli ojczyzny człowieka i nie brakowało argumentów na poparcie wiary w nasze azjatyckie korzenie. Argumentowano, że za sprawą gorącego, suchego klimatu tropikalnej Afryki afrykańskie małpy człekokształtne były zbyt apatyczne, by wspiąć się po drabinie ewolucji; nasi właśni przodkowie musieli być produktem jakiegoś bardziej rześkiego klimatu. Azja zaś była wszak kolebką bardzo starych cywilizacji, co pozwalało sądzić, że człowiek żył tam od dawna i skorzystał z przewagi na starcie. Zatem eksperci stanęli twardo po stronie Azji i kwestię uznano za zamkniętą. Człowiekiem, który z powrotem wprowadził Afrykę do rozważań, był Raymond Dart, Australijczyk, który studiował w Londynie i starał się o posadę szefa zakładu anatomii w South African University. Nie pojechał tam z przeczuciem, że to raj dla łowców skamieniałości. Jego nauczyciele nie wiązali z Afryką nadziei, a Dart nie widział powodu, by im nie wierzyć. Jednak po dwóch latach, w styczniu 1925 roku, ogłosił ważne odkrycie. Od robotników z kamieniołomu dostał małą skamieniałą czaszkę wraz z wapiennym skamieniałym odciskiem jej wnętrza, który odtwarzał wielkość i kształt mózgu. Znalezisko zasłynęło później jako “Dziecko z Taung"; zęby świadczyły o tym, że osobnik umarł młodo. Twarz Dziecka z Taung była małpia, ale Dart znalazł też cechy, które zrobiły na nim wrażenie bardziej ludzkich niż małpich. Jedną z nich był otwór w podstawie czaszki (foramen magnum), który wskazuje, pod jakim kątem czaszka osadzona jest na kręgosłupie. Z jej pozycji Dart wywnioskował, że stworzenie to należało do gatunku, który chodził wyprostowany. Niezwykle podekscytowany, zadziałał pochopniej niż przewiduje naukowy protokół. Wysłał do “Nature" list
(opublikowany w lutym 1925 roku), który de facto stanowił roszczenie, że odkryto brakujące ogniwo. Z wyjątkiem szkockiego doktora nazwiskiem Robert Broom, również pracującego w Południowej Afryce, nikt nie uwierzył Dartowi. Oskarżano go, że nie rozpoznał czaszki młodego szympansa, wyśmiewano za przypuszczenie, że tak mały mózg mógł należeć do ludzkiego przodka albo że brakujące ogniwo mogło się pojawić w Afryce. Atakowano go nawet za niekompetencję w lingwistyce klasycznej, o której świadczyła nazwa, jaką nadał swemu odkryciu: Australopithecus. (Australopithecus znaczy “południowa małpa", ale słowo pochodzi na pół z greki, a na pół z łaciny.) Sir Arthur Keith, ówczesna wyrocznia w kwestiach paleoantropologii, zbadał gipsowy odcisk czaszki z Taung i wyraził swą opinię. “Te twierdzenia - zadeklarował - są niedorzeczne". Idee Darta zaczęły odpływać w zapomnienie. Nowe książki na temat ewolucji człowieka nie wspominały o jego południowoafrykańskim odkryciu. W 1931 roku badacz przedstawił Królewskiemu Towarzystwu3 monografię czaszki i jej znaczenia. Towarzystwo odrzuciło pracę i nigdy nie została ona opublikowana. Jedenaście lat po odkryciu w Taung Broom natrafił na szczątki innego australopiteka, tym razem dorosłego. Ale musiało minąć jeszcze 11 lat, nim w 1947 roku specjaliści zaczęli się opowiadać za teorią Darta. Nastąpiła fala wycofań, rozpoczęta przez W. Le Gros Clarka, a zwieńczona zwięzłym przyznaniem sir Arthura Keitha: “Profesor Dart miał rację, a ja się myliłem". W dniu swoich 92. urodzin Dart wspominał: “Wiedziałem, że ludzie mi nie uwierzą. Nie śpieszyło mi się". Nikt wychodzący z pomysłem, który elity naukowe uznają za “niedorzeczny", nie może się spodziewać szybkich nawróceń, a trwające 22 lata oczekiwanie wydało się Dartowi mniej więcej odpowiednio długie. Od tego momentu łowcy skamielin porzucili marzenia o zwiedzaniu Chin i skupili się na Afryce. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych serii niezwykłych odkryć dokonali Louis i Mary Leakeyowie w Tanganice, ich syn Richard w Kenii, a Don Johanson i Tim White w Etiopii. Często spierano się bardzo zawzięcie o to, w jakim miejscu na drzewie genealogicznym człowieka umieścić rozmaite skamieniałości - albo czy je tam w ogóle umieszczać. Zaczęła się jednak wyłaniać pewna generalna tendencja. W miarę, jak łowy przesuwały się coraz dalej na północ, skamieniałości okazywały się coraz starsze. Pojawiła się możliwość, że południowa Afryka jednak nie jest kolebką ludzkości. Szczep “południowych małp" z Taung mógł stanowić potomków gatunku małp północnych, które emigrowały na południe wzdłuż Wielkiego Rowu Afrykańskiego. Cóż, kiedy Dart dokonał swego odkrycia jako pierwszy. Zdołało ono ukształtować wyobrażenie o tym, jak mogli żyć najstarsi przodkowie człowieka. Skamieniałości z Południowej Afryki zostały znalezione w suchym i gorącym terenie, przysypane gruzem w jaskini, wymieszane z rogami zwierząt kopytnych i z czaszkami pawianów oraz innymi śladami wskazującymi na środowisko 3 Royal Society (pełna nazwa: The Royal Society of London for Improving Natural Knowledge) - elitarne brytyjskie (i pierwsze w świecie) towarzystwo naukowe, pełniące funkcję brytyjskiej akademii nauk (przypis tłumaczki za Wikipedią).
sawannowe. Może zatem człowiek jest małpą, która przeniosła się na sawannę? Ta hipoteza okazała się do przyjęcia jako odpowiedź na odwieczne pytanie o pochodzenie człowieka. W opinii publicznej wizerunki inspirowane Księgę dżungli Kiplinga i Tarzanem wśród małp Rice Burroughsa ustąpiły wizji naszych najstarszych przodków, przemierzających trawiaste równiny, które pokrywają połowę obszaru kontynentu afrykańskiego. Raz uformowany, taki obraz bardzo trudno wymazać. Naukowcy używają go, zrazu z wahaniem, jako modelu. Tworzą wokół niego hipotezy, piszą na jego temat artykuły, przywiązują się doń, zaczyna im zależeć na jego utrzymaniu. Staje się on elementem powszechnej świadomości. Warunkami życia na sawannie tłumaczono brak owłosienia, dwunożność, istnienie więzi seksualnych, używanie narzędzi i całe spektrum ludzkich cech. Gdyby odkrycia etiopskie miały miejsce przed południowoafrykańskimi, byłoby prawdopodobnie inaczej. Stanowisko Hadar, na półwyspie Afar, jest obecnie suche, ale osady geologiczne dowodzą, że niegdyś znajdowało się nad brzegiem jeziora lub rzeki. To samo dotyczy wąwozu Olduvai. Niemal wszystkie stanowiska z terenu Wielkiego Rowu Afrykańskiego były bardziej wilgotne w czasach hominidów niż obecnie. Możliwym wyjątkiem jest Laetoli, gdzie para hominidów zostawiła odciski stóp w warstwie świeżego popiołu wulkanicznego. Pozostałe stanowiska w Wielkim Rowie, obecnie pustynne lub prawie pustynne, w prehistorii pokrywała gęsta zieleń. Don Johanson tak podsumował naszą wiedzę o tych okolicach: “Były kiedyś żyznymi krainami jezior, obfitującymi w zwierzynę, przecinanymi przez kręte rzeki i połacie lasu tropikalnego". Oprócz hominidów, pozostawiło tam swoje kości wiele innych stworzeń. Są wśród nich przodkowie współczesnych świń, słoni, antylop, gryzoni i koni. Znajdziemy również szczątki krokodyli, ryb, hipopotamów, żab, bagiennych ślimaków, ptactwa wodnego i skamieniały pyłek kwiatowy sitowia i innych wodnych roślin. Najsłynniejszą obecnie skamieniałością jest “Lucy". Jej prawie kompletny szkielet odkryto we wschodniej Afryce wśród kości krokodyli, żółwich jaj i szczypców krabów. A w 1985 roku, kiedy badacze wrócili na stanowisko Taung, doszli do wniosku, że i tutaj w czasie, kiedy umarło “Dziecko" Darta, klimat był wilgotny, a nie suchy jak dzisiaj. Zatem gdyby prace badawcze rozpoczęły się na północy i postępowały na południe, popularne ilustracje przedstawiałyby grupy australopiteków spoczywające w cieniu drzewa nad wodą, żywiące się owocami, roślinnością i rybami. Zamiast tego odmalowuje się je jako kudłate stworzenia, wędrujące przez wypaloną trawę, wśród rzadko rozsianych, karłowatych ciernistych krzaków, zmuszone do padlinożerstwa i polowania dla uzupełnienia diety. Nie było odwrotu od teorii sawanny. “Lucy" została dopasowana do hipotezy. Argumentuje się, że szczątki w Wielkim Rowie nie reprezentują przekroju ówczesnej miejscowej fauny, ale są po prostu “cmentarzyskiem" i że choć Lucy umarła nad brzegiem jeziora, to niekoniecznie tam właśnie żyła. Skamieniałości muszą zawierać zarówno kości gatunków bagiennych i wodnych z danego miejsca, jak i kości gatunków sawannowych, które tylko bywały tu u wodopoju i umarły, nie
zdążywszy ruszyć w drogę powrotną. Nie mamy sposobu, by określić, do której kategorii należały wczesne hominidy. Zwolennicy koncepcji sawanny utrzymywali, ze na każdego hominida, który pozostawił kości w jeziornym mule, mogło przypadać 10 lub 20 takich, które zakończyły życie na suchych równinach. Nie powinno nas dziwić, że nie ma po nich śladu, bo przecież ciała musiały zostać pożarte przez drapieżniki, a kości w takim środowisku się nie zachowały To dobry argument; jednak niełatwo zrozumieć, dlaczego - skoro Lucy i jej krewni umarli w miejscu doskonale nadającym się do życia nie zdecydowali się po prostu w nim żyć. W tym czasie świat łowców skamieniałości uległ kolejnemu wstrząsowi - jak w czasach Raymonda Darta - wskutek pewnej “niedorzecznej" sugestii. Spowodowała ona mnóstwo zmieszania, nie tylko dlatego, że stanęła wbrew powszechnym przekonaniom, ale też dlatego, że przyszła ze strony outsiderów, którzy nigdy nie pocili się na stanowisku paleontologicznym ani nie rozmyślali nad prehistorycznym trzonowcem. Wysunęli ją przedstawiciele nowej rasy anatomów, uzbrojonych w nowe piękne narzędzie badawcze - analizę biochemiczną - a dotyczyła datowania początków człowieka. Nigdy nie było między ekspertami zgody na temat samego kształtu drzewa rodowego antropoidów. Na przykład Louis Leakey nigdy nie uznał, że którakolwiek ze skamieniałości australopiteków z dowolnego stanowiska należy do linii prowadzącej do człowieka. Uważał, że wszystkie należą do gałęzi bocznych, które później wymarły, a prawdziwego pierwszego przodka człowieka - jak Świętego Graala - wciąż jeszcze należy szukać. Inni byli gotowi się zgodzić, że Lucy lub któryś z innych osobników z Hadaru może być przodkiem Homo Nie mieli jednak pewności co do tego, jak dawno temu doszło do rozdzielenia dróg ewolucyjnych małp człekokształtnych i człowieka. Przyjmowano, że stało się to bardzo dawno. Ludzie bardzo różnią się od małp, a ewolucja jest procesem powolnym. Przez całe łata sześćdziesiąte aż do siedemdziesiątych jako możliwe daty rozłamu podawano różne okresy pomiędzy 30 a 50 milionów lat temu i nikt okiem nie mrugnął. Co najmniej 15 milionów było dolnym ograniczeniem. I wtedy właśnie swoje szacunki opublikowali biolodzy molekularni, oświadczając, że od czasu, gdy żył nasz wspólny przodek z małpami człekokształtnymi, upłynęło tylko 5 milionów lat. Obliczyli to, porównując białka i kwasy nukleinowe ciał obecnie żyjących ludzi oraz obecnie żyjących małp afrykańskich i mierząc różnice między nimi, przy założeniu, że różnice będą tym większe, im dłużej dwa gatunki ewoluowały osobno. Różnica między człowiekiem a szympansem okazała się naprawdę mała - tylko 1 procent. Wiadomość o “5 milionach lat" została opublikowana przez Vincenta Saricha i Allana Wilsona pod koniec 1967 roku i spotkała się z mieszanym przyjęciem ze strony paleontologów. Większość, jeśli o tym usłyszała, zignorowała odkrycie. To jest najłatwiejsza i najbardziej uświęcona tradycją reakcja, choć nie okazuje się wybitnie konstruktywna. Kilku z badaczy stanowczo orzekło, że to musi być nonsens, bo się nie zgadza z ich własną oceną materiału kopalnego. Niektórzy
zabezpieczyli swoje tezy, po cichu rewidując własne wcześniejsze szacowania dotyczące czasu rozdzielenia. Na przykład “nie mniej niż 15 milionów lat temu" zmieniło się w “nie więcej niż 15 milionów lat temu". Niemal dla wszystkich 5 milionów lat okazało się niemożliwe do przełknięcia. “Nie podawali żadnych przyczyn, dla których nie mogła to być prawda - komentował Wilson - po prostu czuli, że to powinno być w jakiś sposób oczywiste". Stanął dokładnie przed taką ścianą, jak Raymond Dart, i reagował z podobnym wdziękiem, broniąc swych przeciwników. “Nie sadzę - powiedział - by można było kogoś winić, szczególnie ze względu na kontekst społeczny". Ale jego kolega Sarich nie miał cierpliwości Darta. Nie zamierzał czekać przez 20 lat, a potem powiedzieć, że nie spodziewał się, że mu uwierzą. Oczekiwał, że uwierzą - natychmiast. Sherwood Washburn, profesor antropologii na Uniwersytecie Kalifornijskim, powiedział o nim: “[...] chciał nawrócić ludzi szybciej, niż wydawało mi się to rozsądne". Nie był zainteresowany argumentami wziętymi z badań starych czaszek, zębów i żuchw, i twierdził, że nie ma znaczenia, jak wykopalisko wygląda. Stare oszacowania należy zarzucić od razu, ponieważ “[...] nie ma opcji", by się ich trzymać. Przez jakiś czas trwała gorzka kontrowersja. Początkowo zaatakowano nową technikę jako zawodną, potem przyjrzano się jej uważniej. Punkt zwrotny przyszedł, kiedy dwaj inni naukowcy, Charles Sibley i Jon Ahlquist, zastosowali technikę zwaną hybrydyzacją DNA do zmierzenia różnicy w całościowej strukturze materiału genetycznego zamiast w poszczególnych sekwencjach nukleotydów. Doszli do skali dłuższej niż Sarich i Wilson, ale niewiele: między 7 a 9 milionów lat zamiast między 4 a 6 milionów. Nawrócenie postępowało stopniowo. Najpierw pojawiła się tendencja, by zaakceptować nowe świadectwo,
lecz
obwarować
je zastrzeżeniami,
na przykład:
“Jeśli wierzyć
biologom
molekularnym, należy przyjąć, że..." Do oświadczenia Keitha “Profesor Dart miał rację, a ja się myliłem" najbardziej zbliżył się David Pilbeam. Pilbeam miał szczególny powód do niechęci wobec proponowanych nowych ram czasowych, ponieważ zniszczyły one nową i obiecującą teorię, nad którą pracował, jednak w 1984 roku napisał: “Jest obecnie jasne, że zapis molekularny mówi więcej o wzorach rozdzielania się gatunków hominidów niż zapis kopalny". Sarich wyraził to samo z drugiej strony barykady w sposób nieco protekcjonalny. Powiedział: “Nie można być głupim i twierdzić, że zapis kopalny nic nie wnosi. Ale jest prawdą, że znaczenie tego źródła było dotąd bardzo przeceniane". Gdyby ktoś chciał twierdzić, że zapis kopalny ma znaczenie marginalne, myliłby się całkowicie jest on podstawowy i bardzo ważny dla naszego zrozumienia tej kwestii. Biologowie molekularni mogą wnieść do naszej wiedzy dane o tym, kiedy nastąpił rozdział, ale nie mogą nam powiedzieć, gdzie dokładnie do niego doszło; nie mogą nam powiedzieć, w jakim środowisku nastąpił; i w żadnym razie nie mogliby powiedzieć - jak mogą paleontologowie - że hominidy chodziły na dwóch nogach miliony lat przed tym, jak wykształcił im się wielki mózg. Najważniejsze, że dziś lepiej niż kiedykolwiek możemy określić przypuszczalne czas i miejsce
powstania jednej z kluczowych cech występujących tylko u ludzi - dwunożności. W ciągu ostatnich dwóch dekad biologowie molekularni przesunęli datę rozdzielenia dróg ewolucyjnych człowieka i małp człekokształtnych drastycznie w przód; łowcy skamieniałości przesuwają datę pojawienia się pierwszych dwunogów systematycznie wstecz. Z obu stron luka się zmniejsza. Można obecnie powiedzieć z pewną dozą wiarygodności, że gdzieś między 6 czy 7 milionami lat temu a 3 i pół milionami lat temu, prawdopodobnie gdzieś w północnowschodniej Afryce, w regionie Morza Czerwonego, pewne antropoidy wstały i zaczęły chodzić wyprostowane. Musiało nastąpić coś, co sprawiło, że prawie uniwersalny dla ssaków sposób lokomocji (chodzenie na czterech) dosyć nagle przestał być dla nich efektywny. Przestawiły się na tryb, który był nie tylko odmienny, ale wyjątkowy wśród ssaków. Można sobie wyobrazić, że przyczyna takiej dramatycznej zmiany sama była dość dramatyczna. Ortodoksyjny scenariusz mówi: nie. Zakłada on, że przyczyną było stopniowe zanikanie lasu, który nie mieścił już tak wielkiej liczby leśnych zwierząt; niektóre bandy małp mogły spaść z gałęzi i wyruszyć w otwartą przestrzeń. “I wobec tego - pada konkluzja - stali się dwunożni". To tu załamuje się logika. Dlaczego mieliby stać się dwunożni? Żadne zwierzę sawannowe nie zrobiło tego wcześniej ani potem. Była to opcja daleka od łatwości. Cena za dwunożność - cena, którą wciąż jeszcze płacimy - jest bardzo wysoka i zwykle bywa tuszowana. W następnym rozdziale spróbujemy policzyć te koszty. Historia kości mówi nam dużo o początkach człowieka, a także nieco o naukowcach. Z nielicznymi wyjątkami są oni przeświadczeni, że w konfrontacji z niestandardową teorią potrafią określić jej sensowność wyłącznie na podstawie intuicji i instynktu. Wielu z nich sądzi, że zwalnia ich to z obowiązku sprawdzania takiej teorii szczegółowo czy podania powodów dla jej odrzucenia. W jakichś 9 przypadkach na 10 mają rację; ale czasami się mylą. Mylili się w 1912 roku co do człowieka z Piltdown, w 1920 roku co do czaszki z Taung i w latach siedemdziesiątych co do daty naszego oddzielenia się od małp. Mylą się dzisiaj, kiedy kurczowo trzymają się teorii sawanny, bez sprawdzania kruchości dowodów na jej rzecz.
ROZDZIAŁ TRZECI Koszt dwunożności
Pomysł, żeby dowolny czworonóg wstał na tylne nogi, by biec, jest szalony. Jest po prostu śmieszny. Owen Lovejoy Chodzenie na dwóch nogach w żadnym razie nie wydaje się wyczynem, jeśli należy się do gatunku, który praktykuje to od kilku milionów lat. No, chyba że ma się 14 miesięcy i właśnie zaliczyło się sześćdziesiąty piąty upadek; albo gdy się ma złamaną nogę i, nie mogąc zdać się na trzy pozostałe, trzeba się ograniczyć do podskakiwania lub kuśtykania o lasce; albo kiedy się jest pijanym, albo cierpi na ból pleców, albo jest się starym. Ludziom chodzenie przychodzi łatwo, więc kwestia dwunożności nie uderzyła wczesnych ewolucjonistów jako trudna do wyjaśnienia. Kiedy Darwin pisał Pochodzenie człowieka, nawet nie umieścił jej w indeksie. Sekwencja zdarzeń wydawała się wtedy dość jasna. Najpierw, zakładano, nasi przodkowie z rzędu naczelnych zyskali większą zręczność i inteligencję. Nauczyli się wytwarzać narzędzia i dzierżyć broń, a łatwiej jest posługiwać się bronią czy też narzędziami, kiedy się stoi dwiema stopami na ziemi, mając oba ramiona swobodne. “Następnie - Darwin sformułował wniosek przy pomocy ostrożnego podwójnego przeczenia - nie widzę powodu, dla którego nie miałoby być korzystne dla antenatów człowieka stać się coraz bardziej wyprostowanymi i dwunożnymi". Gdyby dożył czasów, kiedy wydobyto skamieniałość Lucy i jej towarzyszy, zobaczyłby dobry powód. Rodzina Lucy miała małe mózgi, a nawet w miejscach, gdzie ich kości leżały grubą warstwą na ziemi, nie było najmniejszego śladu narzędzi lub broni. To odkrycie odwróciło wszystkie wcześniejsze założenia co do kolejności zdarzeń. Okazało się, że dwunożność nie wyłoniła się jako wspierający skutek innych ludzkich cech - żeby ułatwić im życie. Pojawiła się pierwsza. Nie powinno to być aż takim zaskoczeniem. Ponad pół wieku wcześniej Raymond Dart wywnioskował z czaszki dziecka z Taung, że musiało należeć do gatunku dwunożnego, a od ponad 30 lat jego twierdzenia były ogólnie uznane. Jest jednak różnica między logicznym wywodem w periodyku naukowym a widokiem prawie kompletnego szkieletu dwunożnego prymata. Lucy i inne skamieniałości z Hadaru - niektóre liczące ponad 3 miliony lat - były najstarszymi odkrytymi hominidami. (Dla kontrastu, wiek stanowiska Taung przyjmuje się obecnie na około milion lat.) Pierwsze dwunogi nie były stworzeniami półludzkimi. Były to zwierzęta, które zdecydowały się chodzić na tylnych nogach. Był to dla nich wybór kosztowny, a my nadal płacimy raty. Kręgosłup ssaka wykształcił się w ciągu setek milionów lat i osiągnął wysoki stopień efektywności, przy założeniu, że ssaki są stworzeniami wyposażonymi w jedną nogę na każdym “rogu" ciała, i że chodzą z kręgosłupem w płaszczyźnie poziomej. Pod tymi warunkami projekt kręgosłupa wywoła zachwyt każdego
inżyniera-profesjonalisty. Działa on na zasadzie wolnopodpartej belki, jak pojedynczy płytki łuk podparty przez dwie pary ruchomych filarów; ciężar narządów wewnętrznych jest podwieszony do łuku i równo rozdystrybuowany wzdłuż niego. Ciało takiego ssaka przypomina chodzący most. Nasi dalecy przodkowie odeszli od tego uświęconego długą tradycją sposobu lokomocji i zmienili się w chodzące wieże, z wysoko położonym środkiem ciężkości i wąską podstawą. Istnieją inne stworzenia, które czynią użytek z dwunożności przez część życia lub cały czas - na przykład kangury i strusie. Ale one nie przemieszczają się z kręgosłupem w pozycji pionowej; całość ciężaru ich ciała jest równomiernie i dosyć szeroko rozdystrybuowana wokół punktu, w którym ich stopy dotykają podłoża. To daje im znacznie większą stabilność, podobnie jak długi równoważący drążek poprawia równowagę linoskoczka. Ludzka lokomocja dwunożna przedstawia znacznie groźniejsze problemy i każdy przytomny inżynier w konfrontacji z nimi nalegałby, żeby zacząć od zera. Zapewne zaproponowałby kolumnę kręgosłupa pośrodku tułowia, z sercem, płucami, wątrobą i resztą narządów rozmieszczonymi dookoła niego tak symetrycznie, jak to możliwe. Wspierające więzadła byłyby przymocowane do obojczyków, zamiast do kręgosłupa... i tak dalej. Ewolucja oczywiście tak nie działa. Każda readaptacja jest procesem łatania i poprawek. Do dnia dzisiejszego ludzki kościec przebył znaczącą transformację. Pojedynczy łuk kręgosłupa odszedł w przeszłość. Dzieci nadal się z nim rodzą, ale tracą go wkrótce po urodzeniu na rzecz pleców doskonale prostych - tak proste nie będą już nigdy później. Kiedy uczą się siadać, w górnej części kręgosłupa wykształca się krzywizna do przodu, a kiedy uczą się stawać, zyskują drugą podobną krzywiznę blisko podstawy. Te zgięcia są niezbędne, żeby ochronić dwunożne naczelne przed upadkiem. Dolne kręgi powiększyły się, aby wytrzymać bezprecedensowy nacisk pionowy. Kość miedniczna przemieściła się w inną płaszczyznę, a kości biodrowe po każdej jej stronie rozciągnęły się i spłaszczyły na kształt podobny do półmiska, aby utrzymać większość ciężaru jelit. (W przeciwnym wypadku dwunożnemu ssakowi groziłoby obsunięcie się wnętrzności w dół w jamie ciała i ich wypadnięcie.) Ulepszenia te znacznie ułatwiły ludzkie życie; można mniemać, że pierwsze parę milionów lat było najgorsze. Ale nawet dzisiaj Natura powinna wystawić tabliczkę: “Organizm w przebudowie. Przepraszamy za niedogodności". Spośród wszystkich rodzajów chorób najwięcej strat liczonych w osobogodzinach przynoszą przemysłowi dolegliwości związane z naszym sposobem poruszania się. Lekarze bez końca wysłuchują: “Wszystko byłoby dobrze, doktorze, tylko te moje plecy". Drezdeński patolog Schmorl dowiódł, że ze wszystkich narządów człowieka kręgosłup starzeje się najszybciej - proces ten jest konsekwencją łącznego zużycia. Zmiany patologiczne w kręgosłupie wykrywa się nawet u ludzi w wieku 18 lat. W zeszłym roku4 w Brytanii ból dolnych odcinków kręgosłupa był przyczyną strat o wartości 19 milionów osobodni pracy. Obliczono, że w 4 1988 (przypis tłumaczki).
Stanach Zjednoczonych dolegliwości te dotykają w którymś momencie życia 70 procent mieszkańców. Próbowano dowodzić, że dwunożność nie powinna być aż tak wielką niespodzianką u stworzeń tak blisko spokrewnionych z małpami człekokształtnymi jak my - ponieważ małpy przemieszczają się między drzewami, zwisając z gałęzi, z kręgosłupami w pozycji pionowej, jak my. Czasem się uważa, że to była nasza preadaptacja do nowego sposobu poruszania się, która zmniejszyła jego uciążliwość. W rzeczywistości brachiacja (zwisanie z gałęzi) jest dla kręgosłupa na przeciwnym krańcu spektrum w stosunku do dwunożności. Ciężar ciała i nóg małpy rozciąga kręgosłup i minimalizuje siły nacisku między kręgami. To dlatego ludziom cierpiącym na bóle pleców zaleca się używanie wyciągów albo zwisanie na drzwiach - w taki sam sposób zmniejszają one obciążenie. Ale kiedy człowiek stoi, idzie lub biegnie, każdy krąg musi unieść skumulowany ciężar wszystkich kręgów powyżej. Dyski między nimi spłaszczają się z góry na dół i rozszerzają na zewnątrz. To spłaszczenie jest stosunkowo niewielkie w pojedynczym dysku, ale w sumie może dać skrócenie wzrostu o prawie cal. W ciągu dnia pracy, normalnie aktywny mężczyzna lub normalnie aktywna kobieta kurczą się, a odzyskują wzrost w czasie snu, kiedy dyski powracają do normalnego kształtu. W późniejszych latach dyski stają się mniej sprężyste, przez co spłaszczenie się utrwala, a wzrost zmniejsza. Wszyscy ludzie robią się trochę niżsi z wiekiem, nawet bez dodatkowych problemów wynikających z osteoporozy - odwapnienia samych kręgów. Ból pleców powstaje, ponieważ wygięcie w odcinku lędźwiowym czyni kręgosłup słabszym i mniej stabilnym. Jeśli dołoży mu się dodatkowe obciążenie, to najniższe kręgi będą miały tendencję do zsuwania się w tył wzdłuż kręgu leżącego wyżej. Takie przemieszczenie wywołuje nacisk na nerwy, odchodzące od rdzenia kręgowego, powodując ból, który ustępuje pod wpływem odpoczynku, ale powraca. Same dyski są okryte twardą zewnętrzną powłoką, którą niełatwo przerwać, ale i to może się zdarzyć. Zdarza się, ponieważ w odcinku lędźwiowym kręgi nie leżą dokładnie jeden nad drugim; stykają się pod kątem, wobec czego tył oddzielającego je dysku może podlegać naciskowi odpowiadającemu 2 tonom na cal kwadratowy5. (Ten alarmujący wynik bazuje na wyliczeniach sporządzanych, by wyjaśniać zniszczenia parkietów tanecznych przez wysokie szpilki.) Od czasu do czasu ściana dysku pęka pod naciskiem, część zawartości wylewa się i twardnieje, a utworzona wypukłość jest przyczyną ostrych dolegliwości, którym czasem można ulżyć jedynie w drodze operacyjnej. Oprócz zmian w szkielecie, musiało również nastąpić przemodelowanie umięśnienia. Chodzenie, stanie i forsowny manewr podnoszenia się do postawy wyprostowanej z siadu lub kucnięcia nakładają wysokie wymagania na mięśnie nóg i pośladków. Masa każdej z nóg stanowi obecnie jedną szóstą masy ciała. Nowo rozwinięty mięsień pośladkowy wielki (gluteus maximus) wymagał nowego punktu przytwierdzenia do kośćca, więc rozwinęło się w tym celu specjalne 5 Ok. 320 kg na cm kwadratowy (przypis tłumaczki).
rozszerzenie kości biodrowej. Jeszcze trudniejszy problem dotąd nie znalazł rozwiązania w drodze selekcji naturalnej: utrzymanie na miejscu narządów wewnętrznych. Powyżej talii nie ma większej trudności. W klatce piersiowej ssaka serce i płuca zostały schludnie upakowane w ograniczonej przestrzeni zamkniętej żebrami, a kiedy wstajemy, są podtrzymywane potężną poprzeczną płachtą mięśnia - przeponą, obecną już u czworonogów. Brak jednak podobnej klatki z żeber, która chroniłaby podbrzusze. Prymitywne kręgowce miały żebra przyczepione do wszystkich kręgów. Nadal występują one u niektórych gadów, ale nie u ssaków - być może dlatego, że u samic brzuch musi być elastyczny, by umożliwić rozwój płodu podczas ciąży. W podbrzuszu wnętrzności - czyli w naszym wypadku również około 8 metrów zwiniętych jelit są znacznie luźniej ułożone. U czworonoga takiego jak koń siła ciężkości sprawia, że jelita opadają w krzywiznę brzucha, a ich ciężar (plus, kiedy trzeba, ciężar płodu) jest podtrzymywany wielkim, szerokim więzadłem przyczepionym do kręgosłupa. Kiedy zaczęliśmy wprowadzać zwyczaj chodzenia pionowo, siła grawitacji zaczęła oddziaływać w kierunku tylnego końca ciała, a więzadło przestało spełniać swoją rolę, gdyż jest położone w niewłaściwej płaszczyźnie. Ewolucja podjęła drastyczne środki w celu ograniczenia szkód: u ludzi dolna ściana brzucha jest obecnie chroniona trzema płachtami mięśni, krzyżującymi się ze sobą jak bandaż na dziwnie umiejscowionej ranie. Ale przebudowa nie została zakończona. Trójkątna część w dolnej części ściany brzucha po każdej stronie nie jest chroniona opaską mięśni, zatem nagły wysiłek - w niektórych wypadkach nawet gwałtowny atak kaszlu - może sprawić, że mały kawałek jelita przepchnie się przez ścianę, powodując przepuklinę pachwinową. Krew w naszych żyłach również podlega sile ciążenia. Uświadamiamy to sobie, jeśli staniemy na głowie, ponieważ czujemy, jak krew spływa do głowy i twarzy. Rzadko jednak odczuwamy, że w normalnej pozycji dokładnie w ten sam sposób krew zbiera się w naszych nogach. Możemy tego doświadczyć w szczególnych wypadkach, na przykład wstając z łóżka po dłuższym odpoczynku. Nagły odpływ krwi do kończyn dolnych może spowodować zawrót głowy lub uczucie omdlewania, a pacjent powinien się wtedy położyć albo opuścić głowę między nogi, żeby dzięki sile grawitacji odtworzyć prawidłowe ukrwienie mózgu. U wszystkich ssaków krew wypływa tętnicami z serca do każdej części ciała i wraca do serca żyłami. U większości czworonogów większą część tej trasy odbywa z grubsza w płaszczyźnie poziomej, jako że tułów ma położenie poziome; tylko w nogach krew powracająca żyłami musi się wspinać pionowo w kierunku przeciwnym do siły grawitacji. W tej “wspinaczce" pomagają zastawki, które pozwalają krwi przepływać w jedną stronę (w kierunku serca), ale zamykają się, by zapobiec jej spływaniu w dół. Zastawek jest w związku z tym znacznie więcej w kończynach niż w innych częściach ciała. Dwunożność nakłada dodatkowe wymagania na ten system, który nawet obecnie nie jest w
pełni gotów, żeby je wypełniać. Postawa pionowa oznacza, że serce znajduje się dwa razy wyżej nad poziomem gruntu niż byłoby, gdybyśmy chodzili na czterech nogach. W obrębie większej części ciała podróż powrotna krwi przez żyły odbywa się pod górę. Sama czynność wstawania na nogi, powodując odpływ krwi od serca, może sprawić, że pojemność minutowa serca spadnie o 20 procent. Największe obciążenie muszą znieść żyły nóg. Podobnie jak kręgi lędźwiowe, doświadczają one szczególnego nacisku, jako że są “na spodzie sterty". Czasem zastawka ustępuje pod ciśnieniem. W rezultacie podwójna ilość krwi naciska na kolejną zastawkę poniżej, która również może nie wytrzymać. Oto przyczyna żylaków, które powstają, gdy skumulowane ciśnienie na żyły powoduje wybrzuszanie ich ścianek. Żylaki szczególnie często występują u kobiet ciężarnych, między innymi dlatego, że w pozycji wyprostowanej ciężar płodu naciska na duże naczynia krwionośne w miednicy, powodując tendencję do wzrostu ciśnienia krwi, spowolnienie jej przepływu, powstawanie żylaków i puchnięcie nóg. Żylaki odbytu nazywane są hemoroidami lub guzkami krwawniczymi. Wybrzuszanie ścianek i krwawienie zdarzają się tu częściej niż w przypadku żył w nogach, ponieważ żyły w okolicach odbytu nie są wyposażone w zastawki, jako że u przeciętnego czworonoga znajdują się powyżej serca: zastawek po prostu nie potrzeba. Nie jest niespodzianką, że postawa wyprostowana ma nokautujący wpływ na kościec i układ krwionośny. Nieco więcej wyjaśnień wymaga jej wpływ na układ hormonalny. Gruczoły wydzielania wewnętrznego usytuowane powyżej nerek produkują hormony reagujące na realne lub potencjalne “zagrożenie" fizyczne. Najpowszechniej znana jest adrenalina (epinefryna), hormon “walki lub ucieczki". W sytuacjach wywołujących strach lub złość powoduje ona zwiększenie poziomu cukru we krwi, w ten sposób dostarczając natychmiastowego zastrzyku energii, oraz zwiększenie krzepliwości na wypadek, gdyby doszło do walki i rozlewu krwi Hormonem odpowiadającym na innego rodzaju zagrożenia jest aldosteron, który reguluje ciśnienie krwi i zapobiega wydalaniu soli. Do “zagrożeń", wymienianych w podręcznikach medycyny jako stymulanty produkcji aldosteronu, należą: 1. operacja chirurgiczna 2. lęk 3. niedobór soli w diecie 4. krwotok 5. wstawanie 1.
Pierwsze cztery punkty stosują się do wszystkich ssaków i są zrozumiałe. Jeśli w tkankach
jest niedostatek soli, aldosteron zatrzymuje ją, zapobiegając wydalaniu z moczem. Utrata krwi związana z zabiegiem chirurgicznym lub krwotokiem oznacza, że trzeba odzyskać odpowiednią objętość krwi; działanie aldosteronu powoduje zwiększenie płynnej objętości krwi. Co do ostrego niepokoju, niektóre z jego fizycznych objawów (pocenie się, wymioty, rozluźnienie kiszek) są
dobrze znanymi marnotrawcami zapasów soli. Wzrost produkcji aldosteronu chroni organizm przed takimi ewentualnościami, jako że ten hormon ogranicza wydalanie soli zarówno z moczem, jak i z potem oraz odchodami. Piąte “zagrożenie" (wstawanie) występuje w szczególności u dwunogów. Wstanie z łóżka lub z krzesła powoduje sześciokrotny wzrost ilości aldosteronu we krwi. Nie ma to związku z wysiłkiem potrzebnym
dla
osiągnięcia
lub
utrzymania
postawy
wyprostowanej.
Przeprowadzono
doświadczenia, w których ochotnik był przypięty do obracającej się deski, która mogła być nachylana, przez co ciało podnosiło się do pionu bez żadnego wysiłku ze strony ochotnika. Wskaźnik produkcji aldosteronu wzrastał w sposób równie gwałtowny. Wyjaśnieniem po raz kolejny jest oddziaływanie grawitacji na przepływ krwi. Kiedy wstajemy, krew odpływa z głowy i serca i zbiera się w kończynach dolnych. Tak się składa, że główne baroreceptory - czujniki monitorujące zmiany w ciśnieniu krwi - umiejscowione są na szyi. Dla czworonoga to doskonałe miejsce; ciśnienie krwi w tym miejscu będzie reprezentatywne dla ciśnienia w całym ciele; kiedy baroreceptory zarejestrują zmianę w ciśnieniu krwi, wyzwalają odpowiednie reakcje organizmu, takie, jak zwiększone wydzielanie aldosteronu. Jednak receptory te nie są w stanie odróżnić dwudziestoprocentowego spadku ciśnienia, wynikłego z potężnego krwotoku u czworonoga, od dwudziestoprocentowego spadku w rejonie głowy i szyi, które u dwunoga sygnalizuje czynność wstawania. Poziom aldosteronu odpowiada w ten sam sposób na powstanie z fotela, jak na operację chirurgiczną. Czasowo wstrzymane zostaje wydalanie soli, ogólna objętość krwi wzrasta do poziomu, który baroreceptory uznają za bezpieczny - czyli wystarczający dla głowy i szyi, zatem w tych warunkach nadmierny dla nóg. Kiedy ten poziom zostanie osiągnięty, produkcja aldosteronu ustaje, a objętość krwi stabilizuje się na wyższym poziomie, odpowiednim dla postawy dwunożnej. System ten działa gładko i ogólnie rzecz biorąc jest dobroczynny. Gdybyśmy nie byli w stanie osiągnąć tego natychmiastowego wzrostu objętości krwi, odczucie słabości przy wstawaniu występowałoby powszechniej i trwałoby dłużej. Niemniej oznacza to, że nasze gruczoły dokrewne mają znacznie więcej pracy. (W mniejszym stopniu wstawanie zwiększa także produkcję adrenaliny.) Czworonóg w bezpiecznym otoczeniu może przeżyć tygodnie bez stresu i bez potrzeby uaktywniania tych gruczołów aż do nadejścia sezonu godowego. Natomiast u normalnej istoty ludzkiej objętość krwi i poziomy hormonów ją kontrolujących skaczą w górę i w dół jak jo-jo wiele razy w ciągu dnia. Ten efekt uboczny dwunożności nie pomaga pacjentom cierpiącym na nadciśnienie. Żaden doktor - gdyby miał coś do powiedzenia w tej sprawie - nie zaleciłby im takiego trybu życia. Celem tak obszernego tutaj podkreślenia ujemnej strony dwunożności nie jest po prostu narzekanie. Jeśli to część kosztów bycia człowiekiem, niewielu uznałoby cenę za zbyt wysoką. Z punktu widzenia ewolucji ważny jest następujący fakt: pierwsi ludzcy przodkowie, którzy chodzili prosto, byli nadal zwierzętami, tak w popularnym, jak w biologicznym znaczeniu tego słowa. Wszystkie zalety rekompensujące opisane problemy - zalety, z których korzystamy my -
pozostawały dla nich niedostępne. Wady poruszania się na dwóch nogach objawiały się na sawannie natychmiast, i to w sposób nieskończenie bardziej dotkliwy dla początkujących niż odczuwamy je obecnie. Wnioskując z dowodów, jakich dostarczają szkielety i ślady stóp, stanie i chodzenie nie mogło być równie łatwe dla australopiteków jak jest dla nas, mimo że zmiany w ich kośćcu interpretuje się na poparcie tezy, że praktykowały dwunożność już przez dość długi czas. Dla przykładu stopy Lucy były stosunkowo szersze i większe niż nasze (35 procent długości nogi, a nie obecne 26 procent), przez co chodziła w sposób, opisany przez Rogera Lewina jako “[...] nie tak zły jak próba chodzenia w płetwach po suchym lądzie, ale coś zbliżonego". Według francuskich antropologów Christine Tardieu i Yvesa Coppensa, mechanizm automatycznego blokowania kolana, istniejący u nowoczesnego człowieka, nie był w pełni rozwinięty u Lucy, zatem nawet stanie nie było dla niej zbyt łatwe. Aby docenić różnicę, powinniśmy sobie wyobrazić, że stoimy dłużej w sytuacji, w której mechanizm blokowania nie może zadziałać jak zwykle - na przykład w pomieszczeniu, którego sufit jest o parę cali za niski. Dla zupełnych nowicjuszy trudności były znacznie dotkliwsze. Oto, w co ortodoksyjni teoretycy każą nam uwierzyć: że miliony lat temu pewna populacja małp na sawannie zdecydowała się chodzić na dwóch nogach, zamiast szybko i łatwo biegać na czterech, jak pawiany czy szympansy. Małpy te wstały, ze swoimi niezmodyfikowanymi miednicami, niedostosowanymi kręgosłupami o pojedynczej krzywiźnie, absurdalnie słabo umięśnionymi łydkami oraz udami i z głowami pod niewłaściwym kątem, i smętnie a zawzięcie poczłapały w przyszłość na swych długopalcych, źle przystosowanych do chodzenia stopach. Nie zrobiłyby tego w ślepej wierze, że po pierwszych paru setkach tysięcy lat proces ten stanie się łatwiejszy i jakoś się opłaci. Zysk musiał być natychmiastowy i potężny. Następny rozdział przedstawia niektóre teorie na temat tego, jaki to mógł być zysk.
ROZDZIAŁ CZWARTY Wyjaśnienia dwunożności
Musimy się przyznać do bezradności wobec genezy postawy wyprostowanej. Prawdopodobnie nasze myślenie o tym jest wciąż ograniczone przez jakieś przyjmowane z góry założenia. Sherwood Washburn i Roger Lewin
Jednym z czynników, z których wynika ta bezradność, jest brak paraleli dla ludzkiej dwunożności. Inne sposoby poruszania się ssaków, jak skakanie, lot ślizgowy, pływanie, rycie w ziemi czy latanie w powietrzu, ewoluowały wielokrotnie, u różnych gatunków, czasami kompletnie ze sobą niespokrewnionych. Ale człowiek jest jedynym żyjącym ssakiem dwunożnym. Dla celów porównawczych uczeni muszą polegać na badaniu ssaków, które bywają dwunożne przynajmniej czasami, i obserwowaniu korzyści, jakie z tego odnoszą. Jednym z obiecujących trybów dwunożności był tryb koczkodanów (patasów). Domem koczkodanów jest sawanna, i jak wiele małych ssaków z równin i łąk - świstak amerykański czy afrykańska surykatka - koczkodan nabrał zwyczaju wstawania, aby spoglądać w dal i wypatrywać nadchodzącego zagrożenia. Pomysł, że człowiek odniósł tę samą korzyść z postawy wyprostowanej, cieszył się największą popularnością wczasach, kiedy David Attenborough realizował swoją epicką serię “Życie na Ziemi". “Dla małpoludów - przekonywał - postawa na stałe wyprostowana musiała być wielce użyteczna. Możliwość stania na dwóch nogach i rozglądania się dookoła mogła oznaczać różnicę między życiem a śmiercią". Jedyny błąd w powyższej argumentacji stanowi słowo “stale". Każdy z wymienionych ssaków skanujących horyzont ucieka, jak tylko wypatrzy zbliżające się zagrożenie. Nie pozostaje wyprostowany i nie cofa się na dwóch łapach, aby trzymać wroga pod obserwacją. Nurkuje w norze albo zmiata na drzewo, jeśli ma jakieś na podorędziu. W innym wypadku odwraca się i ucieka co sił w nogach. Dla małpy żyjącej na sawannie, czyli na przykład dla koczkodana, oznacza to: co sił w czterech nogach. Inne teorie dwunożności, które wyłoniły się w ciągu ostatnich kilku dekad, biorą pod uwagę 1) mięso, 2) nasiona, 3) seks i 4) światło słoneczne. Najstarsza - teza, że człowiek stanął na dwóch nogach, aby zabijać zwierzęta - pochodzi od Raymonda Darta, który w 1953 opublikował artykuł zatytułowany The Predatory Transition from Ape to Man (Przejście od małpy do człowieka na drodze drapieżnictwa). Był on pod wrażeniem faktu, że w jaskini w Makapangsat, gdzie znaleziono skamieniałości hominidów, znajdowały się liczne kości innych zwierząt, w tym zmiażdżone czaszki pawianów. Uznał je za zdobycz, którą hominidy przyniosły do swego legowiska. Wydawało się rozsądnym przypuszczać, że o ile nasi leśni przodkowie, otoczeni zewsząd swoją ulubioną żywnością, pozostali wegetarianami, o tyle małpy sawannowe zmuszone były, w związku z ubóstwem roślinności, zacząć polować na zwierzęta. Wokół idei, jakoby rasa ludzka (“Człowiek-
Łowca"6) zawdzięczała swe pochodzenie apetytowi na czerwone mięso, narosła cała mistyka. Kiedy znaleziono mały kawałek czaszki młodego australopiteka przedziurawiony ostrym instrumentem, do mięsożerności jako czynnik ewolucji hominidów dodano morderstwo. O ile niektóre idee Darta wytrzymały próbę czasu, o tyle teza o drapieżnictwie nie obroniła się. Obecnie uważa się, że hominid w jaskini nie był drapieżnikiem, lecz raczej ofiarą mięsożercy. Dwa otwory w czaszce odpowiadają dokładnie wielkością i rozstawieniem dolnym kłom lamparta. Później przeprowadzono szczegółowe kilkuletnie studium porównujące zachowania grupy dzikich szympansów sawannowych i populacji dzikich szympansów mieszkających w lesie. Szympansy leśne jadły więcej mięsa niż sawannowe i o wiele bardziej umiejętnie współpracowały przy polowaniu i zabijaniu. Ale to przede wszystkim odkrycie Lucy usunęło grunt spod nóg hipotezie o hominidachłowcach. Skamieniałe szczątki z Hadaru dowiodły, że dwunożność stała się wyspecjalizowaną formą poruszania się na długo przedtem, zanim hominidy wykształciły wielkie mózgi i zanim zaczęły używać narzędzi czy broni do ścigania i zabijania dużej zwierzyny. Wizerunek małpoluda jako łowcy wielkich zwierząt zaczął ulegać modyfikacji. Być może argumentowano - żywił się drobną zwierzyną albo żerował na resztkach pozostawionych przez wielkie koty. Istotnie, po dokładniejszym badaniu okazało się, że skamieniałe zęby australopiteka nie wyglądają na zęby mięsożercy. W 1970 Clifford Jolly uczynił krok w kierunku zerwania związku między mięsem i dwunożnością, publikując artykuł pod tytułem The Seed Eaters (Ziarnożercy). Spostrzegłszy, że zęby trzonowe małpoludów są bardziej płaskie niż trzonowce szympansów, przedstawił tezę, że służyły one do rozcierania małych obiektów, takich jak ziarna. Długie ostre kły byłyby przydatne mięsożercy, a nawet padlinożercy, do oddzierania ciała od kości, ale zjadaczowi nasion przeszkadzałyby w wykonywaniu poprzecznych trących ruchów, niezbędnych w procesie rozgniatania. Jolly zasugerował, że to właśnie dlatego hominidy miały mniejsze kły niż inne afrykańskie małpy człekokształtne. Jako wyjaśnienie dwunożności wskazał on na pozycje, w której żerują dżelady, a którą opisywano (cokolwiek nieprzekonująco) jako dwunożną. Dżelady żyją na sawannie i żywią się głównie trawą. Trawożercy muszą spędzać wiele godzin dziennie na żerowaniu, ponieważ trawa nie jest zbyt pożywna. Przemieszczając się z jednej połaci trawy na drugą, dżelady nie tracą czasu na chodzenie na czterech. Podczas, gdy ich przednie kończyny są zajęte zrywaniem trawy i przenoszeniem jej do ust, małpy przesuwają się w pozycji kucznej na nowe miejsce, Jolly wnioskował, że zbieranie ziaren również angażowałoby parę górnych łap, więc ziarnożerna małpa przyjęłaby tę samą strategię. “Wegetariańska" koncepcja genezy dwunożności wzbudziła duże zainteresowanie, ale model dżelady był nieprzekonujący, ponieważ kiedy dżelada przemieszcza się w ten sposób, jest 6 Ang. Man the Hunter (przypis tłumaczki).
wyprostowana jedynie od miednicy w górę. Wiele naczelnych porusza się z wyprostowanym tułowiem, od kołyszącego się na gałęziach gibbona po skaczące małpiatki z Madagaskaru. Nigdy nie zaowocowało to rozwojem stałej dwunożności. Ponadto prawdziwa dwunożność implikuje tylko dwa punkty kontaktu z podłożem, a dokładniejsze badanie pokazało, że przez większość czasu spędzanego na żerowaniu dżelady utrzymują trzy punkty styczności z gruntem. Przesuwają się na siedzeniach. Poszukiwania modelu zaprowadziły donikąd. Cierpliwością i przekupstwem można skłonić niemal każdego ssaka naczelnego, by pokonywał na dwóch nogach krótkie dystanse. Sposoby chodzenia małp analizuje się z pomocą najnowszych technologii, przy użyciu filmów i elektromiografów dla pomiaru aktywności poszczególnych mięśni. Niektórzy przekonywali, że szympansy i goryle na wolności często prostują się w chwilach podniecenia i szarżują wtedy na dwóch nogach, zatem jedyną różnicą jest to, że praktykują dwunożność sporadycznie, podczas gdy my praktykujemy ją w sposób permanentny. To wyglądało na możliwe rozwiązanie. Jeśli się zredukuje różnicę do “kwestii stopnia", tylko mały krok dzieli nas od przyjęcia, że różnica ta jest nierzeczywista i nie ma potrzeby jej wyjaśniać. Analitycy ruchu nie dali się zbyć tak łatwo. Jack Prost z Uniwersytetu Illinois w Chicago, porównawszy dwunożność szympansów z ludzką, doniósł: “Ruchy ich kończyn i siły działające na stawy są tak odmienne, że powstaje pytanie, czy obu tym czynnościom powinna być nadana ta sama nazwa [...]. Różnią się tak bardzo, że podobieństwo nazw jest jedynym argumentem na rzecz tezy, że jedna jest prymitywną formą drugiej". M.H.Day, anatom z Guy's Hospital Medical School w Londynie, wywnioskował, że nadzieje na rozwiązanie problemu muszą poczekać na odkrycie nowych skamieniałości, “ponieważ obecne tryby lokomocji dają coraz mniej szans na dopasowanie ich do modelu" Kolejne podejście do problemu wykonał C. Owen Lovejoy w 1981 roku, w artykule zatytułowanym The Origin of Man (Pochodzenie człowieka). Nie pozwolił sobie ugrzęznąć w dywagacjach na temat tego, czy hominid żywił się mięsem czy roślinnością. Dla jego teorii nie miało to znaczenia. Kluczowe pytanie brzmiało, co hominidy robiły z żywnością, kiedy ją znalazły. Większość naczelnych, natrafiwszy na pokarm, zjada go. Ale są wyjątki. Czasami małpa lub szympans zabiera pożywienie i niesie do miejsca, w którym może je spokojnie zjeść - zwłaszcza, jeśli jest samicą i obawia się, że ktoś je zabierze. Zdarza się, że makak jawajski, jeśli znajdzie żywność na brzegu morza, niesie ją do wody, żeby zmyć z niej piasek przed zjedzeniem, jeżeli zdobycz jest duża albo nieporęczna, trzeba ją wziąć w dwie ręce, i wtedy zwierzę maszeruje na dwóch nogach. Takie epizody są zbyt krótkotrwałe i zbyt rzadkie, żeby wpłynąć na zachowanie lub ewolucję gatunku jako całości. Jedyną przyczyną, dla której zwierzę na wolności przenosi jedzenie regularnie i na względnie duże odległości, jest zamiar przekazania go
innemu zwierzęciu.
Rybołów zanosi ryby swoim pisklętom; wilki zanoszą mięso samicy, która powiła miot. Lovejoy podejrzewał, że praprzyczyny dwunożności mogą leżeć raczej nie tyle w diecie, co we wzorcu
reprodukcji. To do niego jako do eksperta zwrócił się Don Johanson z prośbą o opinię na temat Lucy i innych skamieniałości z Hadaru i ich miejsca w historii pochodzenia człowieka. Johanson podsumował sytuację: “Dodaliśmy swoje trzy grosze do prób ustalenia, gdzie i kiedy człowiek zaczął chodzić prosto. Ale dlaczego - to inna kwestia". Lovejoy podszedł do tematu od zaskakującej strony. Według relacji Johansona, zapytany, dlaczego hominidy, a nie inne człekokształtne stały się dwunożne, Lovejoy odpowiedział: “Chciałby pan porozmawiać o seksie?" W ostatecznie zaprezentowanej propozycji Lovejoy połączył jedną nową ideę i jedną zmodyfikowaną wersję starej. Innowacyjna była hipoteza, że dwunożność nie wykształciła się na sawannie, ale w lesie. Pomysł z sawanną wydawał się Lovejoyowi absurdalny, ponieważ “[...] żaden hominid, póki był potykającym się, niewprawnym piechurem, nie mógłby odważyć się wyjść na sawannę, żeby tam uczyć się lepiej chodzić, jeśli nie był przystosowany do spacerowania po sawannie w pozycji wyprostowanej, nie wypuściłby się na otwartą przestrzeń. Gdyby to zrobił, nie przeżyłby wycieczki". (Skoro człowiek nie nauczył się chodzić na sawannie, Lovejoy przyjął automatycznie, że doszło do tego w lesie. W końcu co jeszcze było do wyboru?) Starym pomysłem jest aspekt seksualny nowej umiejętności - sugestia, że hominid mógł tworzyć pary. Najbardziej popularny element hipotezy łowieckiej stanowiła wizja włóczącego się samca, który przynosi pożywienie samicy, pozostającej w “domu". W tym świetle partnerstwo wychodzącego do pracy poza domem mężczyzny z żoną - gospodynią domową wydawało się częścią planu Natury. Skoro dwunożność pojawiła się zbyt wcześnie, by być skutkiem polowania, Lovejoy zaproponował przestawienie kolejności zdarzeń w taki sposób, by dobieranie się w pary było pierwsze. Nasi człekokształtni przodkowie zaczęli wiązać się w pary jeszcze w lesie. Samce, nosząc naręcza roślinnej żywności czekającej w domu rodzinie, stopniowo doskonaliły chód dwunożny. Dzięki temu były lepiej przystosowane, by móc wyjść na sawannę, gdzie w końcu nauczyły się dodawać mięso do menu. Jest to nieco brutalne streszczenie tezy wyłożonej przez Lovejoya w sposób naukowy, pełen zapętleń i sprzężeń zwrotnych. Nawet jeśli na chwilę założymy, że nasi przodkowie mogli tworzyć pary, ten scenariusz ma kilka słabych punktów. Po pierwsze, samce naczelnych nie maja zwyczaju oferowania jedzenia samicom - nawet wtedy, kiedy istotnie żyją w parach. Jedyną małpą człekokształtną tworzącą pary jest gibbon, a u tego gatunku samiec cementuje więź nie przez oferowanie samicy pożywienia, ale przez odstraszanie wszystkich potencjalnych rywali, włącznie z własnymi dorastającymi synami, którzy mogliby zagrozić jego monopolowi na samicę. Lovejoy przekonuje, że związki wśród naczelnych bywają bardzo rozmaite. Przytacza marmozety jako przykład gatunku, u którego wkład obojga rodziców w opiekę nad dziećmi umożliwia wychowanie większej liczby potomstwa (marmozety rodzą zwykle bliźnięta). Nie wyjaśnia jednak, że opieka ta nie polega na karmieniu młodych, ale na
pilnowaniu ich wtedy, kiedy samica odchodzi, żeby się sama pożywić, a potem wraca, żeby je nakarmić piersią. Prawdopodobieństwo, że na przykład goryl przyniesie żywność samicy lub młodym, jest mniej więcej takie, jak to, że krowa przyniesie trawę cielęciu, i to dokładnie z tego samego powodu: kiedy młode odstawi się od piersi, ich jedzenie jest wszędzie dookoła i mogą się same częstować. Drugi słaby punkt to bezkrytyczne założenie, że jeśli małpa człekokształtna ma nieść jakiś przedmiot, w sposób konieczny zacznie iść na dwóch nogach. Graham Richards opublikował w 1986 roku artykuł podważający od dawna panujące przekonanie, że przejście z drzew na łąkę przyniosło ze sobą i uwolnienie rąk, które mogły posłużyć do manipulacji i wytwarzania narzędzi. Wywnioskował, że “mówienie o 'uwolnieniu rąk', kiedy niewiele wskazuje na ich wcześniejsze zniewolenie ani w jakimkolwiek sensie późniejsze 'wyzwolenie', nikomu nie pomaga zrozumieć, co naprawdę zaszło". W praktyce chodzące na knykciach szympansy i goryle mogą uwolnić jedną rękę, kiedy tylko potrzebują. W 1985 roku Russell Tuttle i David Watts z Wydziału Antropologii Uniwersytetu Chicago przeanalizowali wyniki 1700 godzin obserwacji górskich goryli w Ruandzie i Zairze. Zwierzęta te spędzały 98 procent czasu na ziemi, przeważnie siedząc lub kucając w trakcie jedzenia. Kiedy musiały sięgnąć w górę albo w bok po jedzenie, przybierały postawę trójnożną trzynaście razy częściej niż dwunożną. Na sawannie, gdzie trzeba się poruszać dłużej i szybciej, dwunożność byłaby jeszcze mniej prawdopodobna. Szympans, uciekający z kradzionym bananem, trzyma go w jednej ręce, a ucieka na trzech. Kiedy kradnie koc, ucieka na trzech kończynach, a koc ciągnie jedną. Typ ładunku, który zmusiłby go do przyjęcia dwunożnej postawy, niezwykle rzadko bywa spotykany w naturze. Eksperyment z makakami japońskimi wykazał, że napotkawszy stos ziemniaków, mogą one nabrać naręcze i dokuśtykać z nim na dwóch nogach w spokojne miejsce. Ale nie jest to dobry model dla naczelnych w Afryce, a już najmniej na sawannie. Przypuszczalnie najbardziej nieprawdopodobnym aspektem teorii Lovejoya jest pomysł, że samice i młode zostawały same bez ochrony na środku równiny, gdy samiec oddalał się, by żerować. Byłoby to zachowanie ryzykowne i nietypowe dla naczelnych. Pawiany stosują wyszukaną strategię zapewniania samicom i młodym stałej ochrony pośrodku stada, a kiedy chronione osobniki się przemieszczają, flankowane są przez samce. Teoretycy łowiectwa lubili frazę “przynosić do kryjówki", ale naczelne nie mieszkają w kryjówkach, a nawet gdyby chciały przyjąć taki zwyczaj, otwarta sawanna jest ostatnim miejscem, gdzie byłoby im łatwo takową znaleźć bez zagrzebywania się w ziemi. Teoria słoneczna została przedstawiona w 1970 przez R.W. Newmana, a rozwinięta w 1984 roku przez Petera Wheelera. Przez parę dekad rozważania zdominowały zwyczaje żywieniowe, ale twórcy tej teorii zarzucili temat pożywienia i powrócili do rozważań nad ukształtowaniem terenu. Ostatni raz zastosowano to podejście w teorii skanowania horyzontu, modelowanej na podstawie koczkodanów. Ale kiedy zwierzę wychowane w lesie przeprowadza się na otwartą
równinę, napotyka problem nawet bardziej dokuczliwy niż obawa przed drapieżnikami. W tropikalnej Afryce z dala od cienia drzew panuje ogromny upał, zwłaszcza w środku dnia, kiedy słońce stoi niemal pionowo nad głową. Wysoki poziom bezpośredniego nasłonecznienia może wywołać poważne przegrzanie, zatem sposoby zmniejszenia tego stresu powinny być faworyzowane przez dobór naturalny. Wyliczenia Wheelera pokazują, że w południe w tropikach małpa człekokształtna poruszająca się na czterech nogach eksponuje na promienie słońca 17 procent powierzchni ciała, podczas gdy wyprostowany hominid tylko 7 procent, co sprawia, że absorbuje on mniej niż połowę ciepła w drodze bezpośredniego promieniowania słonecznego. Na owe 7 procent składają się wierzch głowy hominida i ramiona, co sugeruje, że wstał on, żeby się ochłodzić, a włosy na głowie utrzymały się jako ochrona eksponowanych partii ciała, odbijająca i wypromieniowująca dużą część tego ciepła, zanim dotrze ono do skóry. Teoria ta nie uwzględnia jednej z trudności, tej mianowicie, że małpa człekokształtna musi wydatkować energię - znacznie więcej energii niż my obecnie - aby utrzymać pionową postawę, a wydatek energii podnosi temperaturę ciała. Ta okoliczność z pewnością zmniejszyłaby, jeśli nie całkowicie zniwelowała, chłodzący efekt wyprostowania się. Inną przeszkodą jest to, że pozycja wyprostowana działa jako urządzenie chłodzące tylko wtedy, gdy słońce znajduje się w najwyższym lub niemal najwyższym punkcie nieba. Próba zdobycia sobie niszy ekologicznej jako stworzenie żerujące w samo południe byłaby niewdzięcznym przedsięwzięciem dla istoty ponoć tak źle wyposażonej, żeby się oprzeć przegrzaniu. Ale najpoważniejszą słabość tej teorii stanowi słabość każdego wariantu hipotezy sawannowej, czyli: jeśli to takie dobre rozwiązanie powszechnego problemu, to czemu tylko jeden gatunek się do niego uciekł? Żadna z proponowanych odpowiedzi nie jest wystarczająco dobra. Wheeler argumentuje, że większość zwierząt na sawannie, takich jak lwy, zebry i hieny, jest chroniona przed przegrzaniem w trakcie ekspozycji na słońce przez pewien mechanizm (zwój szyjny), który sprawia, że mózg utrzymywany jest w niższej temperaturze niż reszta ciała. Ewolucja naczelnych przebiegała przeważnie w miejscach cienistych, więc nigdy nie wykształciły one tego mechanizmu ochronnego. To wyjaśnienie nie działa, jako że w różnych czasach kilka gatunków naczelnych dokonało przejścia z drzew na sawannę, w tym pawiany i dżelady, koczkodany i werwety, i wszystkie doskonale dają sobie radę, nie musząc chodzić na dwóch nogach. Niektóre z nich unikają południowego słońca w ten sam sposób, jak wiele innych ssaków, to jest robiąc sobie sjestę w cieniu kamienia lub krzaka; inne nadal żerują i też nie wydają się nadmiernie cierpieć. Najlepiej przystosowanym do życia na sawannie gatunkiem jest pawian, a jego sposób poruszania się wyewoluował w stronę przeciwną do dwunożności, czyli w kierunku znacznie bardziej przypominającym standardowy chód naziemnych czworonogów takich, jak pies. Pozostaje teoria wodna. Najbliższym odpowiednikiem człowieka wśród naczelnych jest małpa nosacz, która często ucieka się do dwunożności nie z wyboru, a z konieczności. W obsypanym
nagrodami filmie “Siarau" (Partridge Films Ltd. 1984) znalazły się piękne sceny, na których stado tych małp maszeruje na tylnych nogach, po pierś w wodzie. Prowadzi samica z dzieckiem w ramionach, trzymając je podobnie, jak kobieta trzyma dziecko. Nosacze nigdy nie dokonały przejścia z drzew na ziemię w klasycznym znaczeniu, ponieważ żyją w lesie mangrowcowym w nadbrzeżnych mokradłach Borneo. Najczęściej, gdy schodzą z drzewa, napotykają wodę. Jeśli woda jest głęboka, zaczynają w niej płynąć, a są w stanie płynąć całe mile. Widziano też, jak nurkują, skacząc z drzew. W wodzie płytkiej brodzą. Od czasu do czasu, zwłaszcza przy odpływie, widuje się je na względnie suchym lądzie - łasze mułu bądź piasku - i wtedy poruszają się czasem na czterech, a czasem na dwóch nogach. Miejscowy rybacy mówią, że rodziny tych małp “wychodzą na spacer" i mają przez to na myśli przechadzkę dwunożną. Zapisy filmowe, przedstawiające dziko żyjące nosacze na ziemi to rzadkość w związku z charakterystyką terenów, na których żyją, ale pewien Japończyk zrobił im zdjęcia, brodząc po uda w grząskim mule. Trafiły one do filmu “Long Nose, Long Tail" (“Długi nos, długi ogon"), zrealizowanego dla Japan Broadcasting Corporation przez Yuiche Naka. Film zawiera wykonane teleobiektywem zdjęcia grupy nosaczy maszerujących na dwóch nogach. Różnica między dwunożnością nosaczy i małp afrykańskich jest uderzająca. Goryle i szympansy wykonują krótkie energiczne ruchy, często bokiem, przy akompaniamencie podekscytowanych pohukiwań lub pisków. W przypadku goryli jest to nieodmiennie część rytuału popisywania się albo straszenia, poniekąd analogiczna do ludzkiego tańca wojennego. (Analogicznie człowiek może tańczyć bokiem lub na jednej nodze, wydając rytualne odgłosy, ale raczej nie doprowadzi to do codziennej jednonożności.) Dla kontrastu, dzikie nosacze w japońskim filmie, które nauczyły się swego dwunożnego chodu w wodzie, widuje się spokojnie maszerujące gęsiego po suchym gruncie wśród drzew. Zalanie otoczenia stanowi tu zachętę do dwunożności. Dla nosaczy, które przekraczają połać wody głęboką na pół metra, wyprostowany chód stanowi tylko jedną przewagę, ale jest to oferta, której nie mogą się oprzeć. Pozwala im oddychać - gdyby szły na czterech nogach, ich głowy znalazłyby się pod woda. We wszystkich scenariuszach sawannowych wady dwunożności - chwiejna równowaga, zakłócenia w układzie kostnym, krążenia i hormonalnym - byłyby doświadczone od razu w ekstremalnej formie, i złagodniałyby dopiero w kolejnych pokoleniach, w miarę, jak kości stopniowo zmieniały kształt i jak rozwijały się nowe mięśnie. Z drugiej strony, przyszłe korzyści nie istniałyby wcale lub istniały w minimalnym stopniu w pierwszym pokoleniu, kiedy małpa była wciąż małpą. Zyskiwałyby znaczenie dopiero dla odległej potomności. Innymi słowy, naziemna dwunożność tylko wtedy stałaby się przewagą, gdyby była pilnie ćwiczona przez tysiące lat, podczas których niezdarna małpa poruszałaby się z trudem i mozołem, nie czerpiąc żadnych lub prawie żadnych korzyści z innowacji. W scenariuszu wodnym sytuacja jest odwrotna. Wyprostowany chód w zalanym terenie nie tyle był opcją, co koniecznością. Korzyść - możliwość jednoczesnego chodzenia i oddychania -
osiągnięta została natychmiast. Zaś większość wad dwunożności była zredukowana całkowicie. Postawa wyprostowana nie stwarza żadnego obciążenia dla kręgosłupa w warunkach zanurzenia w wodzie po szyję. Brak zwiększonego nacisku na kręgi lędźwiowe. Dyski nie są kompresowane pionowo. (Astronauta w warunkach nieważkości zyskuje około cala wzrostu w ciągu pierwszego dnia lotu, a zanurzenie w wodzie to stan najbardziej zbliżony do stanu nieważkości, jaki na planecie Ziemia możemy uzyskać.) W wodzie poruszanie się na dwóch nogach stwarza nie większe zagrożenie przewrócenia się i upadku niż chodzenie na czterech. Żyły nie nabrzmiewają, bo zanurzenie zapobiega zbieraniu się krwi w dolnych kończynach. Stanie w wodzie nie powoduje wydzielania aldosteronu, zatrzymywania soli ani podwyższenia ciśnienia krwi. Zachodzi przypadek odwrotny: zanurzenie po szyję zapewnia szybki i zauważalny spadek ciśnienia skurczowego i rozkurczowego oraz wzrost wydalania soli z moczem. Ten efekt jest na tyle wyraźny, że u pacjentów cierpiących na wysokie ciśnienie krwi i nierównowagę sodową, takich jak dzieci z zespołem nerczycowym czy kobiety z późnociążową gestozą (zatruciem ciążowym), pozwala osłabić objawy. Niektóre kobiety cierpią z powodu skutków ubocznych klasycznej terapii lekowej, i w tych przypadkach terapia zanurzeniami może zmniejszyć ilość leków, jaką muszą przyjmować. Wobec powyższego woda wydaje się jedynym środowiskiem, w którym dwunożność u początkujących mogła być jednocześnie konieczna i wolna od niemiłych konsekwencji fizjologicznych. Wczesne obiekcje wobec rozwiązania wodnego miały związek z faktem, że naczelne w ogóle, a małpy człekokształtne w szczególności, przejawiają uogólnioną awersję do wody, zatem trudno uwierzyć, że jakaś populacja afrykańskich człekokształtnych wybrałaby wejście do morza. Znacznie bardziej prawdopodobne wyjaśnienie brzmi, że małpy nie ruszały się z miejsca, za to morze przyszło do nich. Okolice Hadaru były jednym z najbardziej niestabilnych miejsc na powierzchni Ziemi w momencie rozdzielenia linii człowieka i człekokształtnych. Ponad 20 lat przed tym, jak Darwin opublikował O powstawaniu gatunków, wybitny geolog sir Charles Lyell pracował nad trzema tomami swej klasycznej pracy Principles of Geology (Podstawy geologii), opublikowanej między 1830 a 1835 rokiem. Lyell był przyjacielem Darwina, a jego idee dotyczące historii Ziemi pomogły utorować drogę akceptacji dla idei Darwina dotyczących ewolucji istot żywych. Lyell opisywał Ziemię jako planetę, która bez przerwy się zmienia, góry powstają tam, gdzie kiedyś rozciągały się równiny, lądy wyłaniają się, gdzie było morze, szczyty erodują, rodzą się nowe wyspy na oceanach, skały ścierają się na piasek. Przekonywał, że zmiany te mają przyczyny naturalne, które działają nadal, i wobec tego świat nadal musi ulegać zmianom. Jeżeli te zmiany nie są dostrzegalne, to jedynie dlatego, że zachodzą bardzo powoli. Geologia Lyella wymagała odrzucenia nauczania Kościoła o tym, jakoby od stworzenia świata minęło ledwie kilka tysięcy lat. Otwierała ludzkie umysły na ideę czasu Ziemi, rozciągającego się wstecz poprzez miliony lat
powolnych zmian, a Darwin przyjął tę samą skalę, kiedy pisał własną książkę. Nie sposób zrozumieć procesów ewolucyjnych istot żywych bez odniesienia do geologii, geografii i klimatu miejsc, w jakich żyją. W ramach względnie wąskich granic czynniki te dyktują rodzaj form życia, jakie mogą istnieć na powierzchni świata, w obrębie cienkiej zewnętrznej warstwy lądu i wody, obecnie nazywanej biosferą. Dostarcza ona pierwiastków chemicznych, z których stworzone są wszystkie żywe istoty, i określa zakres temperatur, w których mogą przetrwać. Gdyby oś ziemska nie była nachylona pod kątem do Słońca, nie byłoby drzew dębu ani susłów bo nie byłoby pór roku powodujących opadanie liści oraz sen zimowy. Gdyby Ziemi nie obiegał satelita, nie byłoby plaż pływowych ani żadnych stworzeń, które je zamieszkują. W popularnych opowieściach o ewolucji występuje tendencja do pomijania dynamiki planety jako czynnika w ewolucji i zastępowania jej wewnętrzną siłą życiową. Dla przykładu, wielki ewolucyjny punkt zwrotny sprzed 350 milionów lat, kiedy pierwsze ryby mające kręgosłup wyszły na ląd, często jest opisywany tak, jakby chodziło o dążenie i zdobywanie; jak gdyby ryby wspięły się na ląd z tego samego powodu, dla którego John Hunt wspiął się na Mount Everest - ponieważ istniał. Tak być nie mogło. Pierwsze kilkaset pokoleń gatunku, który rozpoczął przezwyciężanie trudów związanych z byciem rybą bez wody, nie odniosło z tego żadnej korzyści. Przyszło im się mierzyć z tym wyzwaniem, ponieważ Ziemia nie jest tworem statycznym. Jeziora i stawy kurczą się i wysychają; rzeki zmieniają bieg; lądy zapadają się poniżej poziomu morza; ujścia rzek ulegają zamuleniu. Pierwsze lądowe kręgowce, jak małe poskoczki mułowe spotykane dziś w tropikach, znalazły się na mieliźnie w wyniku pływów bądź sezonowych susz. Nie opuściły swego naturalnego środowiska, by zdobyć i skolonizować ląd. Zostały tam, gdzie były zawsze. To Ziemia się poruszyła. Od czasów Lyella dowiedzieliśmy się o ruchach Ziemi rzeczy, które wcześniej nam się nie śniły. Lyell jako pierwszy twierdził, że skorupa planety na każdym z wielkich kontynentów staje dęba, wykrzywia się, jest ściskana lub ścierana na proch, kruszona przez lód i topiona przez wulkaniczne ognie. Ale same kontynenty uważał za zakotwiczone na stałe w miejscach, które zajmowały od czasu pierwotnego ukształtowania się tej skorupy. W 1912 roku Alfred Wegener opublikował dwa artykuły, w których naszkicował hipotezę dryfu kontynentalnego - pomysłu, że kontynenty przemieszczają się w poziomie względem siebie i zbiorników oceanów, a ruchy powodują pękanie i odsuwanie się mas lądów, które wcześniej były całością. Dostarczył mnóstwa dowodów na podstawie danych geologicznych, pomiarów ciężkości, faktów dotyczących klimatu w dawnych epokach oraz dziwnej i niewyjaśnionej dystrybucji skamieniałości roślin i zwierząt na terenie dzisiejszych kontynentów. Fizyk W. Lawrence Bragg, który zorganizował pierwszą brytyjską dyskusję nad teorią Wegenera w Manchesterze, był zdumiony sposobem, w jaki została przyjęta. “Miejscowi geologowie wpadli w furię; słowa nie mogą opisać ich bezbrzeżnej pogardy wobec czegoś równie śmiesznego jak ta
teoria". Oponenci Wegenera nie tracili dużo czasu na polemikę z jego dowodami i ani chwili na próby znalezienia alternatywnego wyjaśnienia zjawisk, które opisywał. Podkreślali, że nie rozumieją, w jaki sposób działa dryf kontynentalny - co miało implikować, że skoro nie rozumieją sposobu działania, to działanie nie ma miejsca. Przedstawili teoretyczny dowód na to, że dryf nie może zachodzić. Wykładowcy broniący idei Wegenera spotykali się często z gwizdami i wyciem, jakie zwykle rezerwowano dla podrzędnych wodewili w Glasgow Empire. Wegener zmarł w 1930 roku, w czasie ekspedycji na Grenlandię, gdy ta chuligańska faza analizy geologicznej osiągnęła szczyt. Musiałby żyć jeszcze 30 lat, żeby zobaczyć, jak opinia przechyla się na jego korzyść, a teoria dryfu kontynentalnego z herezji zmienia się w ortodoksję. Hipoteza Wegenera na temat przemieszczających się bloków skorupy ziemskiej ma szczególny związek z historią pochodzenia człowieka. W północnowschodniej Afryce sytuacja geologiczna jest wyjątkowa i bardzo szczególna: spotykają się tam nie dwa, ale trzy bloki skorupy ziemskiej. Jedna linia pęknięcia biegnie 450 kilometrów na północ i formuje dolinę Wadi Akaba - Morze Martwe Jordan. Druga sięga 960 kilometrów na wschód, tworząc Zatokę Adeńską. Trzecia rozciąga się na południe przez całą długość doliny Wielkiego Rowu Afrykańskiego, obejmując ślady działalności wulkanicznej trwającej 11 milionów lat. Ten zbieg sił geologicznych i naprężeń ma swój ośrodek w dystrykcie Etiopii znanym jako Afar, który użyczył swego imienia naukowej nazwie Lucy: Australopithecus afarensis. Region ten stał się prawdziwą Mekką badaczy tektoniki, wulkanologów i geologów, jak również poszukujących skamieniałości antropologów, i wszyscy poczynili tam równie znaczące odkrycia. Jeśli chodzi o łowców skamielin, informacje zebrane przez geologów wywołały w równej mierze ekscytację i kontrowersję. Paul Mohr, geolog, który przywrócił regionowi dawne miano Afar, podsumował odkrycia i debatę nad ich interpretacją w artykule zatytułowanym jednym słowem: Afar.
Mohr postawił jasną tezę, że - mimo niezgody co do niektórych interpretacji nowych danych - w sprawie, która nas tutaj głównie interesuje, panowała praktycznie jednogłośność. Napisał, co następuje: “Istnieje mniej więcej zgoda co do tego, że w późnym miocenie [7 milionów lat temu] nad północnym Afarem ustalił się basen morski [...] i takie warunki utrzymywały się tam aż do izolacji i wyschnięcia odnogi morza, stanowiącego obecnie Równinę Słoną, około 70 000 lat temu (zespół CNR-CNRS, 1973)". Morze wlało się do Afaru, ale nigdy nie wylało się z powrotem. Dalsze ruchy rozpychających się bloków skorupy ziemskiej odcięły Morze Afarskie od oceanu, a w ciągu milionów lat woda wyparowała. Podobna rzecz zdarzyła się na północnym końcu ryftu z Morzem Martwym, które skończy tak samo - będzie coraz bardziej i bardziej słone, aż w końcu nic nie zostanie prócz słonej równiny. Depresja Afarska jest obecnie jedną z najgorętszych i najbardziej nieprzebytych pustyń
na świecie. Złoża soli mają kilometry grubości. Dla członków lokalnych plemion, którzy czasem ładują sól i zabierają ją w długą podróż do miast, jest to jedyny nadający się na handel produkt, którego dostarcza region. Na wschodnim końcu słonej równiny leży górzysty region, zwany Alpami Danakilskimi. Geolodzy nazywają takie miejsce zrębem - to kawałek skorupy ziemskiej, oderwany od jednego z bloków krystalicznych i zwisający na zachodnim końcu. Danakil nigdy nie znajdował się pod wodami pradawnego Morza Afarskiego. Na podstawie gruzu skalnego geologowie mogą precyzyjnie określić, jak wysoko sięgała woda. Niektóre lokalne rośliny zróżnicowały się względem swoich odpowiedników na zachodzie, jak zwykle bywa. kiedy wyspa oddzielona jest od stałego lądu. Działo się to mniej więcej w epoce, w której, zdaniem biologów molekularnych, doszło do rozdzielenia linii ewolucyjnych małp człekokształtnych i człowieka. Działo się to również w pobliżu regionu, w którym odkryto najwcześniejsze skamieniałości hominidów, i w tych szerokościach geograficznych, przez które nieprzerwany pas lasu rozciągał się niegdyś od zachodnich krańców Afryki poprzez kontynent i dalej przez większość Azji. Geologiczne zakłócenia dotknęły więc regionu, w którym małpy człekokształtne prosperowały i prosperują nadal. Trudno nie dojść do wniosku, iż niektóre małpy człekokształtne musiały w pewnym momencie zauważyć, że ich środowisko nagle i radykalnie się zmieniło. Część z nich mogła zostać odcięta od reszty populacji odnogą morza, które napłynęło na teren, leżący dzisiaj głęboko pod wielką Równiną Słoną. Amerykanin Leon P. La Lumiere z Naval Research Laboratory w Waszyngtonie pierwszy zasugerował, że wyspa Danakil (obecnie Alpy Danakilskie) mogła być miejscem, w którym znalazła się jedna grupa takich rozbitków. Geograficzna izolacja tworzy idealne warunki do szybkich zmian ewolucyjnych. W 1963 roku Ernst Mayr w swej klasycznej pracy na ten temat, Animal Species and Evolution (Gatunki zwierząt i ewolucja), uznał ją za najczęstszą przyczynę wyodrębniania się gatunków. Napisał: “Obecnie generalnie akceptuje się tezę, że specjacja geograficzna jest prawie wyłącznym sposobem specjacji u zwierząt i najprawdopodobniej przeważającym u roślin. Teoria specjacji geograficznej to jedna z kluczowych teorii biologii ewolucyjnej". Alternatywny tryb specjacji występuje czasem, kiedy część gatunku pozostaje w tym samym współdzielonym środowisku, ale zajmuje w nim odrębną niszę - to specjacja “sympatryczna" lub “w tym samym miejscu". Nikt jej jednak nie sugeruje jako trybu specjacji, który dotyczyłby człowieka. Zwolennicy teorii sawanny zgadzają się, że musiało dojść do separacji geograficznej, ale sugerują, że ochotnicze zejście z drzew na sawannę wystarcza jako przyczyna rozłamu. Teoretycznie mogłoby tak być, ale wówczas wyodrębnienie się gatunku trwałoby znacznie dłużej. Izolacja byłaby na wczesnych etapach częściowa i przerywana. Małpy, które zaryzykowały zejście na łąkę, wracałyby czasem na drzewa, szukając cienia lub kryjówki, albo spotykały osobniki, które wciąż żyły na drzewach, lecz czyniły krótkie wypady na ziemię. Takie spotkania mogły prowadzić do krzyżowania się, a geny wracałyby do wspólnej puli. Wersja sawannowa wyglądała bardziej
przekonująco, kiedy oceniano czas trwania stopniowej specjacji na 15 do 20 milionów lat. Im bardziej zupełna izolacja, tym szybsza zmiana. R.R; Miller w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych badał specjacje u ryb słodkowodnych w strumieniach i strugach pustyń zachodnioamerykańskich, i wykazał, że specjacja w małych izolowanych zbiornikach wody może przebiegać tysiąc razy szybciej niż w oceanie. Zarzut wobec teorii wodnej brzmiał, że według niej dywergencja człowieka od linii małp człekokształtnych przebiegła tak szybko, że “[...] nie było czasu", by gatunek przeszedł przez fazę wodną w czasach odpowiadających luce skamielinowej. Jednak krótki czas przemawia właśnie na rzecz teorii wodnej. Naprawdę szybka specjacja wymaga silniejszej izolacji i bardziej raptownej zmiany w środowisku, niż taka izolacja i zmiana, o jakich mówi teoria sawannowa. Nie sposób wydedukować, w jakim konkretnie środowisku żyły małpy. Na publikowanych współcześnie mapach granice między lądem i wodą określają wyraźne czarne linie; usiłujemy rozdzielać te dwa żywioły, osuszając bagna i mokradła, i zamieniając obszary podmokłe w mariny. Ale Ziemia tak nie wygląda, nawet dzisiaj. Na całym świecie istnieją obszary takie, jak Everglades na Florydzie, Sundarbany w delcie Gangesu, mangrowcowe moczary w Indiach Wschodnich czy Okawango w Botswanie, które trudno zdefiniować jako wyłącznie ląd albo wyłącznie wodę. W dorzeczu Amazonki leżą bezdroża - o ogólnej powierzchni dorównującej Wielkiej Brytanii zalesione, ale przez ponad 6 miesięcy każdego roku będące pod wodą, a zamieszkują je ryby i delfiny, które pływają wśród wierzchołków drzew. Jeśli chcemy wiedzieć, co stało się z małpą w środowisku wodnym, możemy przyjrzeć się zwierzęciu, którego powiązania z wodą są mniej kontrowersyjne niż w przypadku Homo. Żył niegdyś na Ziemi gatunek - dawno wymarły i nie należący do naszych przodków - zwany “bagienną
małpą",
Oreopitliecus.
Jego
skamieniałe
kości
znajdowano
w
mule,
który
zakonserwował je w dużych ilościach. Niektóre szkielety odkryte we Włoszech były prawie nietknięte. Niegdyś oreopiteki cieszyły się sympatią badaczy jako przypuszczalni najwcześniejsi przodkowie człowieka, a entuzjasta paleontolog J. Hiirzeler twierdził, że jest w stanie wskazać 18 podobieństw między szkieletami oreopiteka i Homo. Odkąd Orcopithecus został wykreślony z naszego drzewa rodowego, zainteresowanie tym gatunkiem osłabło. Teraz uznaje się, że podobieństwa między małpami bagiennymi a człowiekiem nie wynikają z bliskiego pokrewieństwa genetycznego. Jedynym ich wyjaśnieniem, jakie pozostaje, jeśli wykluczymy ślepy przypadek, jest ewolucja konwergentna. Mechanizm ten sprawia, że gatunki zamieszkujące podobne środowiska i mające podobny styl życia często przypominają się wzajemnie, choć nie są genetycznie spokrewnione i mogą żyć na dwóch przeciwległych krańcach świata. Idea zbieżnej ewolucji, dostarczająca powiązania między człowiekiem a oreopitekiem, jest pouczająca. Jedną z interesujących cech oreopiteka jest bowiem jego miednica, a dokładnie krótka kość biodrowa, taka jak u większości wodnych ssaków oraz u człowieka i jego przodków. Poszlaki wskazują, że dzięki życiu na mokradłach oreopitek stał się albo dobrym pływakiem, albo
dwunogiem - albo jednym i drugim.
ROZDZIAŁ PIĄTY Koszt nagiej skóry
Istnieją sto dziewięćdziesiąt trzy żyjące gatunki małp i małp człekokształtnych. Sto dziewięćdziesiąt dwa z nich pokryte są owłosieniem. Wyjątkiem jest naga małpa, która sama nazwała się Homo sapiens. Teraz zoologowie muszą przeprowadzić porównania. Gdzie jeszcze nagość jest premiowana? Desmond Morris
Darwin, jak widzieliśmy, sądził, że może uzasadnić ludzką dwunożność w ramach podstawowych założeń swojej teorii. Uważał za możliwe, że chodzenie na dwóch nogach służyło lepszemu przystosowaniu naszych przodków i pomogło im przetrwać. Ale ludzka nagość to inna sprawa. Na ten temat nie miał złudzeń. W swej książce O powstawaniu gatunków, opublikowanej w 1859 roku, podał wiele przykładów działania doboru naturalnego, ale nie omawiał w tym kontekście gatunku ludzkiego. Oznajmiwszy, że jego teoria otworzy drogę nowym przyszłym badaniom, poprzestał na dziesięciu słowach dotyczących Homo sapiens. “Nowe światło - napisał - zostanie rzucone na pochodzenie człowieka i jego historię". Tę małomówność przypisuje się jego roztropności, ostrożności, chęci zmniejszenia przewidywanej wrogości. Jeśli taką miał nadzieję, to z całą pewnością nie została ona spełniona, i nie mógł żywić jej na poważnie. W słynnej debacie okstordzkiej z 1860 roku najgorętsze kłótnie dotyczyły nie teorii w ogólności, ale tego pominiętego tematu - związku człowieka z małpami. Mógł istnieć inny powód, żeby temat przemilczeć. Może Darwin nie był gotów opisywać ludzką ewolucję, gdy wciąż nie rozumiał pewnych jej aspektów. Nie potrafił, dla przykładu, przekonać sam siebie, że nagość mogła w jakikolwiek sposób sprzyjać przetrwaniu istoty z rzędu naczelnych. Oto, co miał do powiedzenia na ten temat: “Utrata owłosienia jest niedogodnością i prawdopodobnie szkodą dla człowieka, ponieważ jest wskutek niej wystawiony na palące słońce i nagłe chłody, zwłaszcza przy mokrej pogodzie. Nikt nie przypuszcza, żeby nagość skóry była jakąkolwiek bezpośrednią korzyścią dla człowieka; jego ciało zatem nie mogło zostać pozbawione owłosienia w drodze doboru naturalnego". Najbardziej uderza w tym stwierdzeniu to, że większość nowoczesnych ewolucjonistów niektórzy bardziej darwinowscy od Darwina - uznałaby je za niemożliwe do zaakceptowania. Zaczynają od aksjomatu, że człowiek wyewoluował na sawannie, zauważają, że utracił owłosienie ciała, i wyciągają wniosek, że wobec tego nagość musiała być efektywną adaptacją do życia w ówczesnym środowisku. Praktycznie wszystkie współczesne teorie na temat nagości wychodzą od konceptu wypalonej słońcem sawanny i przegrzanej małpy. Jest to nadmiernie uproszczony wizerunek środowiska na sawannie. To prawda, że dnie są tu gorące, czasami bardzo; ale nocą temperatura może spaść nawet do 11°C, a miejscowe zwierzęta muszą żyć na niej 24 godziny na dobę.
W 1989 BBC wysłało kilka ekip reporterskich, by spędziły cały dzień na sawannie i nagrywały ujęcia dzikiej przyrody, które pokazywano w ciągu dnia między innymi programami. Powstały wspaniałe zdjęcia gnu, lwów i słoni, ale w pewien sposób najbardziej zapadające w pamięć było końcowe ujęcie pary reporterów okutanych po brwi i usiłujących nie szczękać zębami. Jeden z recenzentów podsumował to tak: “Pogoda załamała się, zapadł zmrok, a Julian Pettifer omal nie umarł z zimna". To nie był dobry moment, żeby przekonywać pana Pettifera, jakoby jego przodkowie pozbyli się futra, by się lepiej przystosować do panujących na sawannie warunków. Gdyby utrzymali futrzane okrycie, byliby lepiej izolowani nie tylko od zimna nocy, ale również od spiekoty dnia. Wszystkie zwierzęta pustynne utrzymały futro. W gorących krajach nawet częściowe ogolenie owcy z wełny prowadzi do natychmiastowego wzrostu temperatury jej organizmu i tempa dyszenia. Ludzie żyjący na pustyni, jak Beduini, zakrywają głowę i ciało na słońcu, tak samo jak ludy północy okrywają się odzieniem na wietrze, w obu przypadkach próbując zastąpić naturalną osłonę, którą nasz gatunek utracił. Okrywa z sierści lub piór stanowi standardowe wyposażenie wszystkich ciepłokrwistych stworzeń od czasów, kiedy pojawiły się na Ziemi ponad 100 milionów lat temu i ostatecznie przejęły pałeczkę od gadów jako dominująca forma zwierzęcego życia. Jedną z wielu zalet takiej okrywy jest możliwość dostosowania grubości izolacji w ciągu sekund. Sierść i pióra są zaopatrzone w mięśnie wzwodzące, tak, że na przykład rudziki mogą nastroszyć pióra, kiedy temperatura spada; zwierzęta mogą postawić włosy w reakcji na zimno albo na zagrożenie; koty i psy jeżą włosy na grzbiecie w konfrontacji z przeciwnikiem, żeby wyglądać na większe i groźniejsze. Ludzkie mięśnie włosów zachowały się i są sprawne, ale działają w sposób komicznie nieefektywny. Jako że szczątkowe włosy, do których są przyczepione, często nie sięgają nawet powierzchni skóry, jedynym rezultatem jest gęsia skórka. Powstaje ona, kiedy zaczynamy marznąć, a ciało próbuje nastroszyć nieistniejącą okrywę włosową. Kiedy coś nas przerazi, prymitywne ośrodki w mózgu usiłują zjeżyć nasze futro w nadziei odstraszenia wroga. Włosy lub sierść są dla ssaka pierwszą linią obrony przed uszkodzeniami - skaleczeniami, otarciami, ukąszeniami insektów, zadrapaniami przez ciernie. Być może częściowo w ramach próby odtworzenia tej obrony nasza skóra stała się grubsza niż skóra naszych najbliższych krewnych, człekokształtnych. Lecz jednocześnie ludzka skóra ma więcej naczyń krwionośnych i jest bogaciej wyposażona w zakończenia nerwowe. To oznacza, że nawet małe skaleczenie będzie mocniej krwawiło i bardziej bolało u człowieka niż u dowolnej małpy człekokształtnej. Wiele mówi się ostatnio o innej wadzie nagości - zagrożeniu ras jasnoskórych przez nadmierną ekspozycję na promieniowanie ultrafioletowe i wynikające stąd niebezpieczeństwo raka skóry. Większości ssaków ryzyko to nie dotyczy, poza miejscami, na których brak sierści. Dla przykładu u koni złośliwy czerniak może się rozwinąć tylko w bezwłosej okolicy pod ogonem. Rak jest najpoważniejszym negatywnym skutkiem ubocznym wystawienia na promienie ultrafioletowe, ale nie jedynym. Narażenie na silne światło słońca może uszkodzić jasną skórę do
tego stopnia, że czasowo przestają działać gruczoły skórne. Dlatego w szczycie rozkwitu Imperium Brytyjskiego młodzi mężczyźni i kobiety świeżo przybyli z Anglii na służbę w Indiach stwierdzali, że częścią “brzemienia białego człowieka" jest podatność na nieprzyjemną dolegliwość skóry, znaną jako potówka czerwona. Od czasu utraty owłosienia ciała ludzka skóra wykształciła dodatkową linię obrony przed promieniami nadfioletowymi. W górnej warstwie skory rozrzucone są melanocyty, komórki w kształcie małych pajączków, które produkują substancję zwaną melaniną, od greckiego słowa oznaczającego czerń. Komórki te reagują na ultrafiolet zwiększeniem produkcji melaniny, którą wstrzykują do sąsiednich komórek skóry, gdzie formuje ona ochronny ekran, jakby maleńki parasol słoneczny nad każdą błoną komórkową od strony najbliższej powierzchni. Przyciemnia on kolor skory i chroni ją, pochłaniając szkodliwe promienie nadfioletowe. U ras ciemnoskórych ochronna tarcza jest permanentna. W skórze małp i małp człekokształtnych również znajduje się nieco melaniny, ale jej funkcja wydaje się bardziej niejasna. Nie jest potrzebna jako ochrona przed słońcem, bo większość tych zwierząt żyje w cienistych miejscach, a ciała wszystkich pokryte są sierścią. Skoro więc kolor skóry nie wpływa na ich szanse przeżycia, nie podlega wpływowi doboru naturalnego i znacznie różni się między gatunkami, a czasem między osobnikami. Makak czubaty rodzi się z czarną skórą, która z czasem staje się biała. Skóra rezusa jest różowawa, z niebieskimi plamami. W jednej grupie szympansów mogą występować osobniki jasno- i ciemnoskóre. W czasach, kiedy teologia przewodziła wszystkim naukom, uczeni mężowie, podobnie jak my dzisiaj, byli ciekawi swoich antenatów. Jedno z pytań, które sobie zadawali, brzmiało: “Jakiego koloru był Adam?" Biorąc pod uwagę, na czyj obraz i podobieństwo Adam został stworzony, była to kwestia dosyć delikatna, która nigdy nie została wyjaśniona w sposób satysfakcjonujący. Starzy mnisi, zdobiąc inicjałami Pismo Święte, zignorowali kwestię i rysowali białą Ewę z białym Adamem. Niektórzy z pierwszych ewolucjonistów myśleli, że rozgryźli ten problem. Skoro mogli się już obyć bez Adama, czuli, że wolno im też odrzucić egalitarystyczną doktrynę biblijną, zgodnie z którą wszyscy ludzie są braćmi: zasugerowali, że rasy ludzkie zawsze były oddzielne i wyewoluowały niezależnie od siebie. Pod tą hipotezą można, zdaje się, wyczuć niewypowiedziane przekonanie, że niektórzy z nas najwyraźniej pochodzą od lepszej klasy małp niż inni. Wiemy obecnie, że wszystkie rasy mają wspólnych przodków, i są wszelkie powody przypuszczać, że nasz najwcześniejszy wspólny przodek żył w Afryce, gdzie ochrona przed ultrafioletem była zaletą. Ten wniosek bywał podważany. Wysuwa się argument, że ochronna pigmentacja nie mogła się wykształcić w drodze doboru naturalnego, ponieważ niebezpieczeństwo, przed którym stanowi ochronę, manifestuje się zwykle dopiero około wieku średniego, po okresie rozrodczym. Wobec tego samica pozbawiona takiej ochrony przed rakiem skóry miałaby dokładnie tyle samo potomstwa, co ją posiadająca, i jej geny nie zostałyby wyeliminowane. Ten argument nie jest rzetelny. Połowa naszych genów pochodzi od ojców, a zdolność reprodukcyjna mężczyzny nie
kończy się tak wcześnie, jak kobieca. Z pewnością mężczyzna może zwiększyć liczbę swych potomków, jeśli uniknie późno ujawniającej się choroby i pożyje dłużej, zatem z czasem dobór naturalny w afrykańskim klimacie zacząłby faworyzować ciemną skórę. Poza tym rasy białe noszą ślady rodowej pigmentacji w skórze. Wszystkie ludzkie istoty, dowolnej rasy, mają tę sama liczbę melanocytów. U ras północnych są w dużej mierze nadmiarowe w stosunku do potrzeb i pozostają względnie nieaktywne, ponieważ w klimatach umiarkowanych
promieniowanie
ultrafioletowe
rzadko
jest
na
tyle
silne,
by
stanowić
niebezpieczeństwo. Ale wciąż istnieją, przypuszczalnie jako relikt naszego dziedzictwa. Zatem kwestia różnic rasowych w kolorze skóry nie zasadza się w tym, dlaczego niektóre ludzkie populacje stały się czarne, tylko z jakiego powodu niektóre później zbladły do jaśniejszych odcieni. Najlepsza ze znanych teorii mówi, że stało się to, kiedy wyemigrowały one z Afryki na północne szerokości geograficzne, gdzie panował chłodniejszy klimat, słońce zakrywały chmury, a w zimie było mało żywności. Wówczas zagrożeniem było dla nich nie tyle silne nasłonecznienie, ile brak witaminy D. Niedostatek tej witaminy w diecie nie jest zbyt istotny w gorących krajach. Komórki skóry wytwarzają ją same, ale nie mogą jej produkować - podobnie jak liść nie może wytwarzać chlorofilu - przy braku słońca. W północnych krajach największe szanse na przeżycie mieli ci, których melanocyty były najmniej aktywne (czyli ci o najjaśniejszej skórze), ponieważ ograniczona dostępna ilość światła mogła łatwiej przenikać do ich skóry i wspomóc wytwarzanie witaminy D. Można więc twierdzić, że dobór naturalny w danych okolicznościach zadziałał zarówno na rzecz ciemnych ras, jak i na korzyść bladych. Jako sposób na zaradzenie negatywnym skutkom utraty włosów odmienny poziom melaniny w skórze stanowi dobry przykład metody ograniczania szkód. Problem w tym, że ludzka populacja potrzebuje bardzo długiego czasu, żeby wykształcić kolor skóry dostosowany do danej szerokości geograficznej. System jest niezawodny tylko wtedy, kiedy ludzie pozostają na miejscu. W dzisiejszych czasach nie zostają na miejscu i czasami cierpią z tego powodu. Dla przykładu u Azjatek osiadłych w Wielkiej Brytanii, które utrzymują tę samą dietę, która była dla nich zdrowa w Indiach, stwierdza się czasem krzywicę. Silne tropikalne słońce przenika przez cienkie sari i umożliwia skórze produkcję witaminy D, ale w brytyjskim klimacie cierpią one na jej niedostatek. Ruch odwrotny - ze stref umiarkowanych do tropikalnych -może być nawet bardziej szkodliwy. Ludzie pochodzenia europejskiego zamieszkują wszystkie części globu, a możliwe negatywne skutki zdrowotne oceniono w pełni całkiem niedawno. W całym zachodnim świecie notuje się niepokojący wzrost częstości występowania czerniaka złośliwego: podwaja się ona co dekadę, odkąd zaczęto prowadzić badania. Największy wzrost występuje w białej populacji w gorących krajach, a rasy celtyckie wydają się być szczególnie narażone na to schorzenie. U ludzi ciemnoskórych czerniak zdarza się bardzo rzadko, a częstotliwość występowania wśród
białych wydaje się zmieniać w zależności od odległości od równika. Jest wysoka w miejscach takich, jak Arizona, Izrael, Hawaje i Australia. W Nowej Południowej Walii przypadki czerniaka stanowią 7 procent wszystkich nowotworów złośliwych, w porównaniu z 1 procentem w Zjednoczonym Królestwie. Obecnie istnieją obawy, że naruszenie warstwy ozonowej może przyśpieszyć wzrost liczby zachorowań. “Nadzy, jak chciała Natura" - brzmiał sugestywny slogan pierwszej fali ruchu naturystów. Ale zgodnie z pierwotną intencją natury skóra wszystkich naczelnych powinna być okryta. W konfrontacji z fenomenem małpy człekokształtnej o łysym ciele natura uciekła się do różnych eksperymentów i nie znalazła uniwersalnego rozwiązania. Lekarze robią wszystko, aby uświadomić ludziom, że ekspozycja na słońce jest potencjalnie niebezpieczna, a w dłuższej perspektywie czasowej nie upiększa, lecz szpeci, gdyż stanowi bezpośrednią przyczynę powstawania zmarszczek związanych z wiekiem i pękania naczynek. Ich starania odnoszą jednak ograniczony sukces. W pewnym amerykańskim badaniu ponad 50 procent pytanych osób wiedziało, że istnieje związek między opalaniem się i rakiem, ale dwie trzecie z nich i tak się opalało, i to w większości nie używając kremów ochronnych. Ludzie Zachodu wciąż trzymają się przekonania, że opalona skóra jest “zdrowsza" niż blada, i wierzą Coco Chanel, że opalenizna to modny i seksowny symbol wysokiego statusu. Niektóre z fizycznych pozostałości po poprzednim, bardziej włochatym życiu (na przykład gęsia skórka), pozostają z nami, nie czyniąc korzyści ani szkody, a w dalszej przyszłości prawdopodobnie zanikną. Bardziej tajemniczym zjawiskiem są gruczoły łojowe, powód udręki tak wielu nastolatków, przyczyna tłustej skóry i trądziku. Efekt tłustości jest spowodowany substancją tłuszczową zwaną łojem (sebum). Gruczoły łojowe, które ją wydzielają, stanowią wyrostki mieszków włosowych, łój zaś wycieka na trzon włosa, dzięki czemu sierść ssaków jest lśniąca i wodoodporna. A.M. Kligman, który przeprowadził badania tych gruczołów, napisał: “Pierwotnym celem była nie tyle ochrona skóry, co włosów. Jednakże u człowieka, poza szczególnymi obszarami, włosy są szczątkowe. Odkąd włosy stały się przeżytkiem, gruczoły łojowe pozostają dosłownie bez pracy. To żywa skamieniałość, mająca przeszłość, lecz żadnej przyszłości." Rozsądnie byłoby się spodziewać, że u człowieka gruczoły te zanikną do postaci szczątkowej, tak jak na większej części naszego ciała zanikły same włosy. Zamiast tego gruczoły łojowe zwariowały. U naszych najbliższych krewnych, człekokształtnych małp afrykańskich, nieco gruczołów łojowych jest rozsianych po całym ciele, ale są nieliczne i małe. U człowieka jest ich wiele, względnie wielkich, zwłaszcza na twarzy i skórze głowy, czasem także na szyi i górnej części tułowia. Na pytanie: “Jaki pożytek ma człowiek z łoju?" amerykańscy badacze musieli odpowiedzieć: “Żaden". Nie jest potrzebny do nawilżania i uelastyczniania skóry: najbardziej miękka jest skóra dziecka, a gruczoły łojowe nie zaczynają działać przed okresem dojrzewania. Kiedyś sądzono, że
być może sebum hamuje rozwój bakterii na skórze, ale to okazało się nieprawdą. Mimo to począwszy od wieku młodzieńczego nasza skora stale produkuje sebum, nie w reakcji na bodziec środowiskowy (jak w przypadku potu), ale w sposób ciągły. Kropie tłuszczu wydostają się z gruczołów łojowych na powierzchnię skóry, mieszając się z martwymi i rozpadającymi się fragmentami komórek. Mieszanka ta jest toksyczna dla żywej tkanki. W okresie dojrzewania gruczoły w tak zwanych “obszarach trądzikowych" (twarz, klatka piersiowa i tył tułowia) rosną tak szybko, że mieszek włosowy może zostać zaczopowany łojem i szczątkami komórek. Może się też uformować cysta, wewnątrz której złapane jak w pułapkę bakterie produkują kwasy tłuszczowe i wywołują zapalenie. Objawy kliniczne - krosty, wągry i guzki w stanie zapalnym - najczęściej występują na twarzy, ale mogą się rozszerzać na wszystkie obszary trądzikowe. Na głowie, gdzie mieszki trudniej się zatykają, nadmierne wydzielanie sebum dostarcza podłoża dla dermatozy łojotokowej, znanej jako łupież. Ta niezasłużona katastrofa może spaść na młodych ludzi płci obojga, ale większość ofiar stanowią młodzi mężczyźni, ponieważ mężczyźni mają większe gruczoły łojowe. Wielkość gruczołów zależy od poziomów hormonów płciowych (kastraci nie cierpią na trądzik), a próby majstrowania przy tych poziomach mogą mieć skutki uboczne bardziej alarmujące niż pryszcze. Konsekwencje łojotoku można ograniczać dzięki zastosowaniu antybiotyków, ale jedynym skutecznym lekarstwem pozostaje: dorosnąć. Z upływem czasu skóra stopniowo dostosowuje się do sytuacji, a sebum może znaleźć sobie ujście bez staczania bitew. Problemy estetyczne stają się mniej dotkliwe. Czasem ograniczają się do tego, co w reklamach pudru określa się jako “błyszczący nos". Wiedza, że problem minie albo że żadne inne z królestwa zwierząt nie musi się z nim zmagać, jest słabym pocieszeniem dla piętnastolatka. William Montagna, czołowy specjalista od skóry naczelnych, skomentował to następująco: “Ludzkie ciało wydaje się mieć bezsensowne przydatki, a nawet popełniać pomyłki, ale gruczoły łojowe są zbyt liczne i aktywne, by zbyć problem jako trywialny". Pozostają nam jeszcze do omówienia inne - równie zaskakujące - cechy ludzkiej skóry, ale jedno powinno już być jasne: ssak nie może zrzucić sierści, jak człowiek zrzuca ubranie, nie doznając przy tym żadnych zmian. Jest to rewolucja w życiowej strategii porównywalna z przyjęciem dwunożnego chodu i mająca równie wielkie konsekwencje długoterminowe. Nasz jedynie nasz - gatunek nie mógł ulec tak złożonym przemianom bez jakiejś naprawdę istotnej przyczyny.
ROZDZIAŁ SZÓSTY Wyjaśnianie braku sierści
W wodzie sierść stanowi słaba izolację i ulega atrofii. W.E. Sokołow, Mammal Skin (Skóra ssaków) W 1989, przed rozpoczęciem tego rozdziału, weszłam do księgarni w Oksfordzie dowiedzieć się, czego na ten temat uczy się studentów w owej siedzibie wiedzy wszelakiej. Zaproponowano mi, i kupiłam, ostatnie wydanie dwóch podręczników - wszechstronnych, polecanych i często uaktualnianych, aby dotrzymać kroku ostatnim naukowym odkryciom. Jeden był zatytułowany Introduction to Physical Anthropology (Wprowadzenie do antropologii fizycznej), a drugi Physical Anthropology (Antropologia fizyczna). Pierwszy poświęcił tematowi trzy słowa. W porównaniu z małpami człekokształtnymi, przyznał, ludzie “mają mniej włosów". Drugi okazał się bardziej powściągliwy: jego twórcy w ogóle nie poruszyli tego zagadnienia. To nie autorzy zawiedli. Ich celem jest pomóc studentom zdać egzaminy. Wiedzą, że pytanie “dlaczego Homo nie ma sierści?" nie pojawi się na egzaminie, ponieważ ani ludzie, którzy ustalają pytania egzaminacyjne, ani ci, którzy je oceniają, nie znają odpowiedzi. Mimo że wygląda trochę na zmowę milczenia, i tak to podejście jest bardziej szlachetne niż strategia, która była w użyciu mniej więcej 20 lat temu . W tamtym czasie pytanie kontrowano zaprzeczeniem. Eksperci wyjaśniali, że ci, którym się wydaje, że ludzie utracili owłosienie ciała, doznają pewnego rodzaju optycznej iluzji, ponieważ tak naprawdę ludzie mają tyle samo mieszków włosowych, co szympansy - co najmniej tyle samo, a może więcej. Fakt, że włosy te są przypadkiem krótsze, czasem tak krótkie, że nie wyrastają ponad powierzchnię skóry, kwitowano jako niewymagającą wyjaśnienia “różnicę ilościową". Podobne uniki, choć są jawną obrazą dla inteligencji, stosowali regularnie profesorowie, papugowani przez studentów. Desmond Morris powtórzył dosłownie oświadczenie pewnego słynnego autorytetu, zaproszonego cło programu telewizyjnego: “Twierdzenie, że jesteśmy najmniej owłosionymi ze wszystkich naczelnych, jest bardzo dalekie od prawdy; liczne osobliwe teorie wysunięte na rzecz wyjaśnienia rzekomej utraty włosów są, chwała Bogu, niepotrzebne". Tylko raz w telewizji odbyło się coś na kształt debaty na temat teorii wodnej. W programie, nagranym w Chicago w 1972 roku, zapytano między innymi profesora antropologii, dlaczego człowiek ma mniej włosów niż małpy człekokształtne. Nieprzygotowany na to pytanie, z przekonaniem zapewnił telewidzów, że to żadna tajemnica. Odpowiedź jest znana - rozwiązanie przedstawiono gdzieś w literaturze przedmiotu - ale niestety uciekło mu z pamięci. Na użytek tych, którzy mogą się znaleźć w podobnym kłopocie, ten rozdział wymienia wyjaśnienia, które pojawiają się “w literaturze przedmiotu". Ludzki brak owłosienia w rożnych czasach wiązano z: 1) kleszczami, 2) seksem, 3) polowaniem, 4) neotenią, 5) żerowaniem w południe, 6) allometrią i 7) wodą
1. Wyjaśnienie związane z pasożytami zaproponował człowiek nazwiskiem Belt, utrzymujący, że nagie naczelne były mniej narażone na ukąszenia kleszczy i innych pasożytów, które w tropikach mogą stanowić poważne zagrożenie dla zdrowia, Darwin rozważał tę teorię i odrzucił ją na takiej podstawie, że wiele czworonogów stoi wobec tego samego problemu, ale żaden nie uciekł się do tak drastycznego rozwiązania. Jako zabezpieczenie przeciwko pasożytom nagość byłaby nie tylko drastyczna, ale i nieskuteczna. Pchła ludzka jest wyjątkowym gatunkiem, wyraźnie odmiennym od wszystkich innych, i wszystko wskazuje na to, że towarzyszyła nam przez miliony lat, a utrata włosów nie zdołała jej odstraszyć. 2. Teorie seksualną sformułował Darwin. Jego drugą książką na temat ewolucji było The Descent of Man and Selection in Relation to Sex (Pochodzenie człowieka i dobór płciowy7). Nie porzucił poglądu, że brak owłosienia stanowił “niedogodność i prawdopodobnie szkodę", ale zebrał przykłady na to, że u wielu gatunków wykształciły się niedogodne lub szkodliwe cechy, które jednak utrzymują się, ponieważ są atrakcyjne dla płci przeciwnej. Wśród licznych przykładów przytoczonych przez Darwina znalazł się gatunek lirogona o długim, wiszącym ogonie, który musi mu przeszkadzać w poruszaniu się między gałęziami drzew, oraz kolorowo umaszczone samce ryb i ptaków, których ozdoby czynią je bardziej widocznymi dla drapieżników. Niemniej te cechy są przekazywane następnym pokoleniom, ponieważ u tych gatunków ozdoby seksualne pozwalają robiącym największe wrażenie samcom przyciągać więcej samic, a zatem zostawiać po sobie więcej potomstwa niż. ich bardziej bezbarwni rywale. Jednak ludzki brak owłosienia nie pasuje do zwykłego wzorca doboru płciowego w kilku ważnych aspektach. Po pierwsze, seksualne ozdoby częściej spotyka się u jednej płci, a nie u dwóch. Po drugie, zwykłe mają je samce, nie samice. Darwin uważał, że Homo stanowi wyjątek i że “Człowiek,
a raczej pierwotnie
kobieta,
stała
się pozbawiona
włosów
dla celów
ornamentalnych", a następnie kobiety przekazały seksualną ozdobę w postaci nagości “prawie po równi potomstwu obu płci". Mógł przytoczyć przykłady stworzeń, u których to samice są bardziej ozdobne, ale pochodzą one z gatunków, u których nastąpiła całkowita transpozycja ról płciowych. Przykładem jest ptak zwany płatkonogiem, u którego samica, oprócz tego, że jest bardziej jaskrawo ubarwiona, jest też większa i bardziej agresywna, wykonuje rytuały tokowania, by przyciągnąć samca, i walczy w obronie terytorium, podczas gdy samiec pilnuje gniazda i wysiaduje jaja. Nikt nie sugeruje, że tego rodzaju odwrócenie miało miejsce u przodków Homo. Po trzecie ozdoby dla celów seksualnych bywają zwykle sezonowe, zwłaszcza jeśli są niedogodne lub szkodliwe. Po godach lirogon traci ogon, a jeleń poroże; jaskrawe kolory piór i łusek ciemnieją. Cecha niewygodna przez cały rok, i to dla obu płci, na pewno zostałaby wyeliminowana. Po czwarte, cechy wysoko cenione przez potencjalnego partnera są zwykle, jak ogon pawia, raczej dodatkiem niż uszczerbkiem. Bywają często świadectwem dobrego zdrowia, jak lśniące 7 W Polsce wydana jako dwie oddzielne książki; O pochodzeniu człowieka i Dobór płciowy w ramach Dzieł wybranych Państwowe Wydawnictwo Rolnicze i Leśne, Gdańsk 1959-l960. (Przypis tłumaczki.)
futro lub upierzenie, podczas gdy pierwsze etapy utraty włosów sugerowałyby raczej problemy ze zdrowiem (świerzb, osłabienie lub łysienie). Po piąte, większość ludzi ma zakorzenione uprzedzenie estetyczne wobec nagiej skóry, poza naszym własnym gatunkiem. Gdybyśmy podziwiali brak sierści u innych zwierząt, byłoby łatwiej uwierzyć, że hominidy, od których pochodzimy, pożądały takiej cechy u swoich partnerek, ale prawie wszyscy uważamy ją za odpychającą. Bardziej podoba nam się puszysty ogon wiewiórki niż łysy ogon szczura, puchate pisklę niż łyse świeżo wykłute, aksamitny kret europejski niż goły somalijski szczurokret. Z tych i innych powodów koncepcja małpoluda, którego pociągają samice o najbardziej gołych ciałach, wypadła z łask, choć stało za nią znakomite nazwisko Darwina. 3. Hipoteza polowania utrzymała się przez dość długi czas, gdyż wierzono, że wyjaśnia wiele aspektów ludzkiej fizjologii. Problem z brakiem owłosienia brzmiał: dlaczego jeden gatunek sawannowych naczelnych stał się nagi, podczas gdy wszystkie inne gatunki w tym samym środowisku utrzymały futro? Tłumaczono, że naczelne-wegetarianie nie muszą poruszać się bardzo szybko, natomiast mięsożerne naczelne przegrzewałyby się podczas pościgu za ofiarą, a utrata sierści pozwoliłaby im się ochłodzić. Pierwszą słabością tej hipotezy jest fakt, że sierść lub włosy są właśnie ochroną przed przegrzaniem, gdyż tworzą barierę dla słonecznego żaru. Po drugie, jeśli polowały samce, to właśnie one powinny stać się bardziej bezwłose niż samice, podczas gdy faktycznie mamy do czynienia z przypadkiem odwrotnym. Po trzecie, ochrona przed przegrzaniem w dzień miałaby w przeciwwadze większe ryzyko hipotermii związane z brakiem ochrony przed zimnem w nocy. Po czwarte, na sawannie, gdzie polują drapieżniki, wszystkie naczelne, a nie tylko mięsożerne, muszą umieć szybko biegać, żeby pozostać przy życiu, a jednak żadne inne nie pozbyły się owłosienia. 4. Neotenia to koncepcja, zgodnie z którą ludzie są zjuwenalizowaną formą małp. Mówi się, że charakteryzuje nas pewne generalne opóźnienie w tempie rozwoju: dojrzewamy wolniej niż inne naczelne i żyjemy dłużej, co wiąże się z utrzymaniem w dorosłym życiu pewnych cech typowych dla małpy młodej lub będącej jeszcze w okresie płodowym. Przykładami najczęściej cytowanymi przy porównywaniu małp człekokształtnych i człowieka są bardziej płaska twarz, szybki prenatalny wzrost mózgu, trwający
nawet
przez jakiś
czas po narodzinach,
i brak owłosienia,
charakterystyczny dla małpich płodów. Przedłużony okres szybkiego wzrostu mózgu miałby być korzystny dla gatunku, a inne towarzyszące mu cechy utrzymały się jako część pakietu neotenicznego. Jedną z tych cech byłaby naga skóra, opisywana jako “embrioniczna dystrybucja włosów na ciele". Teoria fetalizacji (upodobnienia do płodu) została pierwszy raz zaproponowana przez holenderskiego anatoma Louisa Bolka w latach dwudziestych, a przypomniał ją Stephen Jay Gould z Harvardu. Wielu ludzi przekonała prosta i zgrabna odpowiedź na pytanie “Dlaczego nadzy?", brzmiąca: “Z powodu neotenii", jednak o ile niektóre z cech neotenicznych mogą zostać zachowane jako część pakietu, odnosi się to tylko do tych cech, które albo korzystnie, albo neutralnie wpływają
na zdolność do przetrwania. Nikt nie twierdzi, że u gatunków neotenicznych utrzymują się wszystkie cechy płodowe. Dla przykładu, ludzki płód i ludzkie niemowlę mają bardzo krótkie krzywe nogi, ale dobór naturalny zapewnia, że ta cecha nie zostaje przeniesiona w życie dorosłe. W 1977 roku Stephen Jay Gould opublikował autorytatywny opis neotenii. Książka nosi tytuł Ontogeny and Phylogeny (Ontogeneza i filogeneza), i została słusznie okrzyknięta pozycją klasyczną.. Autor podkreślił, że nie miał “[...] intencji wpadać w pułapkę Bolka: wszystko albo nic". Zamierzał dać jasny i skrupulatny opis swoich na ten temat pomysłów, które przetrwałyby próbę czasu. Co być może znaczące, Gould nie omawia w tym tomie sprawy utraty włosów. Jedyny do niej odnośnik znajduje się w zestawieniu cytowanym za pracą Louisa Bolka. Podsumowując własne poglądy, Gould zadeklarował, że jego zdaniem neotenia nie skutkuje w sposób nieunikniony utrzymaniem cech młodocianych, “(...) ale z pewnością dostarcza mechanizmu dla takiego skutku, jeśli ten skutek ma wartość w kategoriach doboru". Ostatnie siedem słów jest kluczowych. Gdyby nagość zwiększała zdolność hominida do przeżycia w jego konkretnym środowisku, neotenia dostarczyłaby mechanizmu, w jaki można ją osiągnąć. Jeśli zmniejszała szanse przeżycia w tym środowisku, to dobór naturalny przeciwdziałałby jej i pozostalibyśmy owłosieni. Neotenia w żaden sposób nie zwalnia nas z konieczności stwierdzenia, w jakim to środowisku nagość jest korzystna. 5. Nowsza teoria, opowiadająca o “małpie żerującej w południe", została już przeanalizowana w związku z dwunożnością. Jej oś stanowi teza, jak dotąd nieudowodniona, że mózg małpy człekokształtnej może być bardziej wrażliwy na przegrzanie niż mózg innych naczelnych, na przykład pawianów, i że przodkowie Homo musieli się uciec do szczególnych strategii, by sobie poradzić z upałem na sawannie. Słabość teorii leży w pomyśle, że takie zwierzę wyspecjalizowało się w żerowaniu w skwarze południa - czyli zajęłoby niszę, do której były spektakularnie źle przystosowane. Drugi czynnik spekulatywny to szeroko rozpowszechnione założenie, że “bez włosów" oznacza “chłodniej". We wcześniejszej i prostszej formie wydawało się ono oczywiste: skoro człowiekowi jest chłodniej, kiedy zdejmie okrycie, to samo musi się stosować do zwierzęcia. Ta teza została obalona, więc zastąpiono ją bardziej wyrafinowaną, wedle której a) niektóre zwierzęta pocą się dla ochłody, b) Homo to główny przykład gatunku stosującego tę strategię i c) to oczywiste, że brak włosów zwiększa efektywność pocenia się. Słabym ogniwem jest c). To zdroworozsądkowe twierdzenie rzadko bywa kwestionowane. Pewien słynny antropolog, zapytany przez słuchacza o brak owłosienia u ludzi, wyjaśnił w programie radiowym, ze kiedy hominidy zaczęły się pocić, zostały zmuszone do nagości. Przypomniał on słuchaczom, jak źle się czują, kiedy spocą się w wełnianym swetrze, i powiedział, że gdyby pocące się hominidy utrzymały sierść, to “ich skóra pleśniałaby". Ludzka perspiracja to fenomen, którego omówienie wymaga osobnego rozdziału, ale jeden cytat może pomoc skorygować hipotezę pleśnienia skóry. W 1974 roku w ZSRR K. Sokołow opublikował wyniki dużego badania na temat skóry ssaków, a wydanie angielskie Uniwersytetu
Kalifornijskiego ukazało się w 1982 roku. W swojej pracy zawarł szczegółowe opisy makro- i mikrostruktury skóry około 500 gatunków ssaków wszystkich rzędów i większości rodzajów, rozważania z zakresu morfologii porównawczej i analizę sposobu, w jaki skóra ssaków jest przystosowana do życia w różnych środowiskach. Na stronie 578 Sokołow zauważa: “Stwierdzono, że wilgoć paruje dwa razy szybciej z sierści niż z powierzchni gładkiej, co dowodzi, że sierść nie przeszkadza w parowaniu potu". Wiele gatunków łączy chłodzenie potem z owłosioną skórą. Żaden z nich nie cierpi z powodu jej pleśnienia. 6. Nowe podejście, przedstawione w 1981 roku, oparto na analizie allometrycznej gęstości włosów u naczelnych. Allometria to zjawisko polegające na tym, że kiedy gatunek rośnie w procesie ewolucji, nie wszystkie narządy jego ciała zwiększają się w takim samym stopniu, co jego całkowita masa. Analiza allometryczna pokazuje, że małpa dwa razy większa od innej małpy nie posiada dwukrotnie większej liczby włosów. U małych małp, jak marmozety, włosy rosną bardzo blisko siebie, lecz im większe naczelne, tym rzadziej rozsiane są ich włosy. Ich liczba u wszystkich jest zbliżona, mimo różnej powierzchni ciała. Teoria allometryczna mówi, że skoro pierwsze hominidy pochodziły od małp człekokształtnych, a te są większe niż małpy, to przodkowie Lucy mieli rzadsze włosy i byli gorzej chronieni przed żarem słońca niż małe gatunki sawannowe, jak pawiany i patasy. Wobec tego musieli rozwinąć alternatywny system chłodzenia - czyli pocenie - a ten system ostatecznie stał się tak efektywny, że mogli pozbyć się włosów prawie całkowicie. To błyskotliwe rozumowanie ignoruje dwa fakty. Po pierwsze, okrycie z sierści pełni u ssaków wiele funkcji; nie stałoby się zbędne tylko dlatego, że jedna z jego funkcji (regulacja ciepła) została zrealizowana w inny sposób. Co ważniejsze, mniejsza gęstość włosów na centymetr kwadratowy nie oznacza koniecznie mniejszego pokrycia. Goryl jest większy od człowieka, a jego włosy znajdują się w większej odległości jeden od drugiego, ale z pewnością nie jest bardziej nagi. W szczególności goryle górskie mają grube i lśniące okrycie futrzane. Gdyby małpa człekokształtna na sawannie potrzebowała lepszej tarczy od promieni słonecznych, jej włosy stałyby się dłuższe, a nie krótsze. 7. Ulubione powiedzenie Sherlocka Holmesa brzmi: kiedy wyeliminujesz to, co niemożliwe, to, co zostanie, musi być prawdą, choćby nie wiem jak było nieprawdopodobne. Nie należy się spodziewać, by zwolennicy wyżej wymienionych hipotez zgodzili się na “wyeliminowanie" swoich ulubionych teorii z badań, ale sam fakt, że jest ich tyle, wskazuje, że kwestia pozostaje otwarta. Podstawowe pytanie postawił Desmond Morris: “W jakim środowisku nagość jest zaletą?" Wydawałoby się, że istnieje prosta i logiczna odpowiedź: musi to być to środowisko, w którym nagość wyewoluowała najczęściej, czyli - woda. Karol Darwin zwrócił uwagę na to samo zjawisko: “Wieloryby i delfiny, dugongi (diugonie) i hipopotamy również mają nagą skórę, co zapewne musi przynosić im korzyść w ich podwodnem
życiu, tem bardziej, że gruby podkład tłuszczu podskórnego skutecznie chroni je w okolicach podbiegunowych od utraty ciepła wewnętrznego, grając tę samą rolę, co sierść u foki" 8. Możliwości, że to ma jakieś odniesienie do kondycji ludzkiej, nie przedstawił. Kiedy Sokołow pracował nad swoim opus magnum o skórze ssaków, Homo sapiens był jednym z gatunków, których nie wymienił między setkami innych, a kiedy pisał o cechach znamionujących przystosowanie do środowiska wodnego, nigdy nie wskazał, ile z nich pasuje do tego znamiennego przemilczenia. Efektywność sierści jako czynnika izolacyjnego zależy od skuteczności w chwytaniu w pułapkę warstwy powietrza w pobliżu skóry. U zwierząt lądowych, kiedy sierść jest mokra, ta zdolność w normalnych warunkach zmniejsza się i jej wartość jako izolatora znika. Małe ssaki wodne, jak ryjówkowate, mają wyjątkowo intensywnie natłuszczone, wodoodporne futro, które “więzi" bąbel powietrza wokół ciała, sprawdzając się dzięki temu w roli izolacji. Ciała uchatek i wydr pokrywa wyspecjalizowana sierść - wewnętrzna warstwa jest bardzo gęsta i miękka, zdolna uwięzić malutkie bąbelki powietrza, a zewnętrzna składa się z długich, błyszczących włosów okrywowych. Większe i całkowicie wodne ssaki, jak wieloryby, manaty i delfiny, zrzuciły futro całkowicie i zastąpiły je warstwą tłuszczu, lepiej sprawdzającego się w wodzie. Duże, częściowo wodne zwierzęta, jak foki i lwy morskie, które wychodzą na brzeg, by się rozmnażać, często w bardzo zimnych szerokościach geograficznych, z konieczności zatrzymały futro, najlepiej izolujące na lądzie, i uzupełniły je warstwą sadła, które jest najlepszym izolatorem w wodzie. Ale nawet wśród fok - zwłaszcza tych, które najwięcej czasu spędzają w wodzie - bilans korzyści zdaje się przechylać w stronę braku sierści. Największy gatunek foki, słoń morski (byki mierzą 5-6 metrów długości i ważą do 3000 kilogramów), linieje każdego roku przez około 40 dni. Ich skóra jest gruba, a proces zrzucania martwych komórek, które złuszczają się w sposób ciągły, dodatkowo spowalnia futro. Sierść schodzi z nich dużymi paskami i plackami, nadal przyczepiona do naskórka, nadając słoniom morskim wyjątkowy wygląd jakby nadjedzonych przez mole. R.M. Martin opisał, że wyglądają wtedy “[...] jakby się pruły w szwach". Dla drugiej co do wielkości foki, morsa, próba zatrzymania ssaczego futra okazała się niewarta świeczki. Jest całkowicie nagi - poza dosyć wspaniałymi wąsami. Ponieważ największe ssaki wodne są najbardziej nagie, badacze czasami wysuwają argument, że nasi przodkowie nie osiągnęli wielkości, przy której utrata włosów staje się najlepszą strategią w wodzie. Ale istnieje kilka przykładów obalających ten argument. Jeden lub dwa gatunki rzecznych delfinów są zbliżone wielkością do człowieka. Podobnie tapir, zamieszkujące bagna stworzenia najbliższe wodnemu koniowi, jakie znamy - jest doskonałym pływakiem i nurkiem, ma trąbkę jak zaczątkowa trąba słonia i bardzo rzadkie włosy. Najbardziej wodna ze świń, babirusa - również mniejsza od człowieka - jest w ogóle nieowłosiona. Znamy tylko dwa środowiska, sprzyjające nagości u ssaków: całkowicie podziemne, jak to, w 8 Tłum. M. Ilecki, Bibljoteka Dzieł Naukowych, Warszawa 1935 (przypis tłumaczki, pisownia oryginału).
którym żyje somalijski szczurokret - i wodne. Nikt nie próbuje sugerować, że nasi przodkowie kiedykolwiek żyli wyłącznie pod ziemią. Istotna bariera uniemożliwiająca akceptację pomysłu, że mogli w pewnym czasie żyć w środowisku wodnym, ma naturę raczej psychologiczną niż logiczną. Koncepcja ta, nowa i zaskakująca, obala jednocześnie zbyt wiele utartych sądów, z którymi przyzwyczailiśmy się żyć. Przy próbach przezwyciężenia tego rodzaj oporu sam rozsądek rzadko bywa skuteczny na krótką metę. Za to upływ czasu może zdziałać cuda.
ROZDZIAŁ SIÓDMY Chłodzenie
Pocenie się to wielka tajemnica i wielki biologiczny błąd: uszczupla nie tylko cielesne zapasy wody, ale również zasoby sodu i innych istotnych elektrolitów, które wypłukiwane są wraz z wodą. William Montagna
W powyższym cytacie Montagna odnosił się konkretnie do ludzkiego pocenia się, które jest pod kilkoma względami wyjątkowe. Niektórzy z komentatorów mówią o nim w taki sposób, jakby było niewyjaśnionym ciężarem, który musimy znosić. Inni chwalą je jako ewolucyjną innowację tak wspaniałą, że była warta utraty futra, która dodatkowo poprawiła jej efektywność. W ewolucji ssaków pocenie pojawiło się stosunkowo późno. Pierwsze ssaki - jeszcze w erze dinozaurów - były małymi, przemykającymi ukradkiem stworzonkami wielkości mniej więcej ryjówki, a tak małe zwierzęta się nie pocą. Jeśli temperatura ich ciała zbytnio wzrasta, dyszą, a parowanie wilgoci z ich płuc, języka i wyściółki pyska wystarcza jako system chłodzenia. Duża liczba obecnie żyjących gatunków, w tym małe nadrzewne naczelne, jak lorisy i potto, nie poci się. Niektóre zwierzęta w gorących krajach wspomagają pocenie, rozprowadzając po ciele ślinę w celu nawilżenia skóry, ślina zaś paruje i dodatkowo je ochładza. Homo sapiens wydaje się jedynym lądowym ssakiem, który nie dyszy, kiedy mu gorąco. Goryle i szympansy dyszą - nie tak spektakularnie jak pies, z głośnym sapaniem i wywieszaniem języka, ale szybkość ich oddechu zdecydowanie rośnie. Ludzie dyszą w trakcie wysiłku, żeby wdychać więcej tlenu, ale nie dyszą w celu obniżenia temperatury, kiedy leżą na słońcu. Uciekamy się do dyszenia tylko w sytuacjach, w których pocenie nie działa - na przykład gdy siedzimy w gorącej kąpieli. Później, w miarę jak gatunki ssaków mnożyły się i różnicowały, niektóre potrzebowały specjalnego systemu chłodzenia w uzupełnieniu do dyszenia. Dla przykładu pasące się zwierzęta trawożerne muszą spędzać długie godziny na otwartym terenie bez osłony drzew, zatem konie, owce, bydło i osły nabyły zdolność pocenia się. Pewna ilość wody może przesączyć się przez skórę zwierzęcia, nawet jeśli nie ma ono gruczołów potowych. Ale te ilości są małe i niewystarczające, gdy trzeba kontrolować temperaturę ciała. Znacznie łatwiej woda może wypływać przez maleńkie otwory w skórze, zwane porami. Kiedy zwierzęta kopytne zaczęły się pocić, nie musiały wykształcać do tego celu specjalnych porów: wykorzystane zostały pory, które spełniały już inną funkcję. Historia ewolucji pełna jest przykładów takich fizjologicznych przeróbek. Otwory te służyły już trzem celom. Wyrastały przez nie włosy na ciele. Były też kanałami wydzielania sebum, nawilżającego włosy: gruczoły łojowe sąsiadują z mieszkami włosowymi. Po trzecie, stanowiły kanały dla gruczołów apokrynowych, małych wydzielniczych struktur u podstaw mieszków włosowych. Ogólnie panuje zgoda co do tego, że ich pierwotnym przeznaczeniem było
emitowanie sygnałów zapachowych. Miały wydzielać oleistą lub woskową substancję, która u różnych gatunków i w różnych miejscach ciała bywa często wonna, czasem zabarwiona, i oprócz substancji tłuszczowych może zawierać białka. Gruczoły apokrynowe łatwo przystosowują się do nowych zadań. Uważa się, że nawet gruczoły mlekowe u ssaków to po prostu znacznie przekształcone gruczoły apokrynowe. U praktycznie wszystkich pocących się ssaków, z wyjątkiem człowieka, tak zwane gruczoły potowe są zmodyfikowanymi gruczołami apokrynowymi. Oleisty lub woskowy czynnik uległ rozcieńczeniu do rzadkiej, wodnistej emulsji o konsystencji chudego mleka. Gruczoły te, rozrzucone po całym ciele wraz z mieszkami włosowymi, reagują na wzrost temperatury wydzielaniem płynu na powierzchnię skóry. Nikt nie opisał tego rodzaju perspiracji jako biologicznego błędu. Utrata płynu nie jest nadmierna i pozostaje dokładnie dopasowana do potrzeb zwierzęcia. Na przykład wielbłąd, aby oszczędzać wodę, wydziela za pośrednictwem gruczołów jedynie cienką warstwę płynu. U bydła, które w celu kontrolowania temperatury zarówno dyszy, jak i się poci, utrata ciepła przez parowanie ze skóry jest sześć razy większa niż przez dyszenie, ale początkowo nie zostało to stwierdzone, ponieważ pot nie wydziela się w nadmiarze i nigdy nie widać, by ściekał strumieniami, jak to ma miejsce u ludzi. Konie owszem, pocą się obficie podczas szybkiego galopu z jeźdźcem na grzbiecie, ale to może być w znacznym stopniu reakcja emocjonalna. Kiedy stoją lub przechadzają się po polu, nawet w wysokich temperaturach nie zalewają się potem. Perspiracja apokrynowa pozwala efektywnie gospodarować nie tylko zasobami wody ale również soli (chlorku sodu). U wielu zwierząt żyjących na łąkach kontynentalnych, gdzie sodu jest niewiele, sól z potu zostaje szybko reabsorbowana. U pocących się owiec składnik sodowy może być zastępowany potasowym; w rejonach, gdzie sodu jest szczególnie mało, stosunek potasu do sodu może sięgać wartości 20 do 1. Jeśli przypuścimy, że przodkowie człowieka zeszli z drzew na otwarty grunt i potrzebowali pocenia się dla ochłody, należałoby się spodziewać, że ich ciała, za przykładem dzikich osłów i wielbłądów, przystosowałyby do tego celu gruczoły apokrynowe. Potrzebowali bowiem systemu oszczędzającego wodę i sól - dwa rzadkie na sawannie dobra. Ale nasi przodkowie nie zrobili użytku z tej efektywnej metody - i to z zaskakującego powodu. Ludzie nie mogą użyć gruczołów apokrynowych do chłodzenia potem, ponieważ utracili je, z wyjątkiem kilku ograniczonych obszarów ciała. Gruczoły apokrynowe znajdują się na całym ciele większości naczelnych, włączając goryla i szympansa. Brak ich niemal na całym ciele człowieka. Zaczynają się rozwijać u ludzkiego embrionu i występują na całym ciele płodu - ale potem znikają. Nieliczne gruczoły apokrynowe,- jakie nam pozostały, znajdują się jedynie w ograniczonych rejonach i nigdy nie zaadaptowały się do kontroli temperatury. Ich wydzielina nie jest dostatecznie rozrzedzona, żeby mogła się przydać przy chłodzeniu potem. Występują w dołach pachowych, okolicy łonowej, przy pępku, uszach i sutkach, i wydaje się, że zachowały oryginalną funkcję produkcji zapachu. Młode wszystkich ssaków, a być może również ludzkie niemowlęta, lokalizują
sutki po zapachu. Wiele gatunków naczelnych - i my między nimi - uzyskało specjalnie wykształcone organy zapachowe w celu komunikacji, do odstraszania rywali i przyciągania partnerów seksualnych. Dla przykładu małpka wełnista ma gruczoły zapachowe na klatce piersiowej, którą pociera gałęzie drzew, aby zostawić na nich swój ślad, oznaczając terytorium. U lemurów skupisko gruczołów apokrynowych tworzy poduszeczki w pobliżu wewnętrznej strony łokcia. Lemury wycierają zapach przegubem drugiej ręki i wcierają go w swoje długie ogony, którymi potem machają w powietrzu, żeby rozesłać komunikat zapachowy szeroko i daleko i przyciągnąć potencjalnego partnera czy partnerkę. My, ludzie (podobnie jak goryle i szympansy) mamy poduszeczkę gruczołów apokrynowych strukturalnie przypominającą tę u lemurów, ale usytuowaną w pasze i znaną naukowcom jako narząd pachowy. Gruczoły pachowe wydzielają na powierzchnię skóry gęstą szarawą substancję; towarzyszące im inne gruczoły dostarczają płynu do rozcieńczenia wydzieliny, zaś włosy pomagają rozprzestrzenić zapach w powietrzu. Gruczoły te uaktywniają się dopiero w okresie dojrzewania, a ich wydzielanie raptownie wzrasta w reakcji na pobudzenie emocjonalne, takie jak strach lub podniecenie seksualne. Przez analogię do innych naczelnych można przypuszczać, że wydzielina narządu pachowego pierwotnie działała jako wabik erotyczny. Po drodze jednak coś poszło nie tak. Produkowany przez gruczoł pachowy zapach prędzej skłoni potencjalnego partnera, żeby się trzymał na odległość ramienia, niż przyciągnie go bliżej. Ta reakcja
nie
jest
charakterystyczna
jedynie
dla
przerafinowanej
cywilizowanej
populacji
zafiksowanej na higienie. Dowodem tego jest fakt, że u małp człekokształtnych także coś się w tej kwestii nie udało. Istnieniu specjalnych gruczołów zapachowych towarzyszą zwykle, jak u lemurów i małpek wełnistych, odpowiednie zachowania. Na przykład niektóre jelenie, mające gruczoły zapachowe tuż pod oczami, wykonują dosyć ryzykowne manewry, żeby zostawić zapach na gałązkach i cierniach na wysokości, na której inne jelenie mogą go wykryć. Małpy człekokształtne nie wykazują takich zachowań, związanych z gruczołami pachowymi; dół pachowy nie należy też do tych części ciała, które lubią sobie wzajemnie obwąchiwać. Zupełnie jakby na jakimś etapie ewolucji zapomniały, że mają narząd pachowy albo jakby straciły wiarę w jego urok. Spośród wielu naszych niewygodnych i krępujących defektów, ten zrodził się najwyraźniej przed rozdziałem na człowieka i człekokształtne. Wydzielina pachowa w momencie produkcji w gruczole jest praktycznie bezwonna. Gdyby nasz zmysł węchu był lepszy, być może uznalibyśmy jej woń za subtelną i nieodpartą. Ale nigdy nie mamy z nią do czynienia w stanie czystym, ponieważ pachy są zamieszkane przez populacje bakterii, które są z nami nawet dłużej niż ludzkie pchły. Bakterie te osiedliły się na stałe w ciepłym, wilgotnym, odżywczym środowisku naszych pach, żywiąc się jego wydzielinami i powodując, że te ostatnie rozkładają się szybko i emitują przykry zapach.
Te lokalne zbitki gruczołów apokrynowych w dołach pachowych, rejonie łonowym i tak dalej, są wszystkim, co pozostało u Homo z apokryn, które u naszych przodków rozsiane były po całym ciele. Co interesujące, niewielu badaczy zastanawia się, dlaczego zniknęły. Raczej nie dlatego, że straciliśmy włosy. Nawet w tych obszarach skóry, gdzie włosy są niewidoczne, pozostają mieszki włosowe, a gruczoły łojowe nadal używają ich jako kanałów dla własnej wydzieliny. Brak fizjologicznego powodu, żeby gruczoły apokrynowe nie mogły robić tego samego. Kiedy jakiś narząd zanika w ten sposób, często dzieje się tak dlatego, ze przestał pełnić użyteczną funkcję. Jeśli pierwotną funkcją było, jak się powszechnie uważa, produkowanie zapachu, to gruczoły te przestałyby działać efektywnie u ssaków wodnych, ponieważ feromony wydzieliny będące nośnikami zapachu - ulegałyby spłukaniu w wodzie. Dość nowy w Egipcie bawół
domowy,
pochodzący
od
pradawnych
gatunków
zamieszkujących
bagna,
ma
dziesięciokrotnie mniej gruczołów apokrynowych niż bydło domowe, choć jak one należy do Bovidae (krętorogich, czyli wołowatych). Często sugeruje się, że wiele gatunków wodnych utraciło gruczoły potowe, ponieważ w wodzie “są one bezużyteczne"; pomysł, że to samo mogłoby się stosować do Homo, spotyka się jednak z oporem. Kiedy u hominidów pojawiła się potrzeba chłodzenia przy pomocy potu, nie mogły się do tego celu przystosować gruczoły apokrynowe, ponieważ już ich nie było. Organizm zaadaptował inne gruczoły skórne - ekrynowe - które, jak się zdaje, wyewoluowały pierwotnie po to, by zapobiec ślizganiu się zwierzęcych stóp. Występowanie gruczołów ekrynowych u wszystkich gatunków nienaczelnych, takich jak wilki, lwy, niedźwiedzie, myszy, borsuki, koty i psy, ograniczone jest do części ich stóp. Różnią się one od apokrynowych jeszcze w inny sposób: nigdy nie są doczepione do mieszków włosowych, ale uchodzą bezpośrednio na powierzchnię skóry; są aktywne od urodzenia, a nie od okresu dojrzewania; wydzielają czysty, bezbarwny płyn praktycznie bezwonny, bez komponentu oleistego; jego głównym składnikiem oprócz wody jest sól. U leśnych naczelnych gruczoły ekrynowe znajdują się na podeszwach stóp i wnętrzach dłoni, gdzie mają tę samą funkcję ochrony przed ślizganiem. W wyraźny sposób są ważniejsze dla naczelnych niż dla zwierząt poruszających się przeważnie po ziemi. Jeśli stopa psa się poślizgnie przy wchodzeniu na stromy stok, najgorszą konsekwencją będzie mało dostojny zjazd w dół, ale jeśli ześlizgnie się dłoń małpy trzymająca gałąź, to małpa spadnie na ziemię. Dłonie i stopy małp, małp człekokształtnych i ludzi są podwójnie chronione przed poślizgiem. Mają rowki w kształcie spiralnych zwojów na palcach, podobnie jak bieżniki na oponach. Zostały też wyposażone w gruczoły ekrynowe, które nawilżają skórę, a wilgotna skóra zapewnia lepszy uchwyt. To dlatego ślinimy palec przed przewróceniem strony, przy liczeniu banknotów lub rozdawaniu kart. Wobec tego niektóre naczelne wykształciły gruczoły ekrynowe również w innych miejscach. Niektóre małpy w Ameryce Południowej (choć nie w Afryce ani w Azji) używają chwytnego ogona jako dodatkowej kotwicy do wieszania się na gałęziach, zatem ich ogon jest od spodu nagi, a skóra
rowkowana i wyposażona w liczne gruczoły ekrynowe. Szympansy i goryle chodzą na knykciach, a opuszki na nich mają odpowiednik “odcisków palców" i gruczoły ekrynowe. Żaden z tych przykładów nie ma nic wspólnego z systemem chłodzenia potem. Dłoń małpy poci się nie w reakcji na wzrost temperatury, tylko w odpowiedzi na spostrzeżone zagrożenie. Kiedy małpa podejmuje decyzję, żeby wykonać skok w przestrzeń z jednej gałęzi na drugą, jej mózg wysyła sygnał, który przyśpiesza bicie serca, wyostrza percepcję i w tym samym czasie nawilża piędzi, żeby zapewnić dobry uchwyt docelowej gałęzi. Nasze własne dłonie pocą się w taki sam sposób. Nie reagują na zmianę temperatury. Zamiast tego stają się wilgotne, kiedy jesteśmy spięte lub onieśmielone - stojąc w kulisach przed wejściem na scenę, kiedy przedstawia nas się komuś, kto budzi nasz podziw, albo kiedy szykujemy się do ostatniego uderzenia w finale snookerowym (i musimy wytrzeć ręce przed złożeniem się do kija). Czasami nawilżenie działa aż za dobrze. U jednej osoby na tysiąc pocenie się dłoni okazuje się na tyle kłopotliwe, że wymaga interwencji medycznej - lecz normalnie jest tylko drobną niedogodnością. No, chyba że jesteśmy przesłuchiwani. Nawet lekka wilgotność dłoni zwiększa elektryczne przewodnictwo skóry, co tak zwany “wykrywacz kłamstw", wariograf, może zarejestrować. Jeśli myślisz sobie “Mam zamiar skłamać i być może mnie na tym złapią", maszyna wyczuje twoją obawę przed przewidywanym ryzykiem. Jednak urządzenie nie wykrywa kłamstw - wykrywa jedynie lęk. Możesz poczuć ukłucie onieśmielenia, zanim zaczniesz opowiadać doskonale prawdziwą historię, jeśli wiesz, że brzmi zbyt niewiarygodnie. Z drugiej strony, jeśli jesteś zatwardziałym typem, stuprocentowo przekonanym, że go nie złapią, możesz łgać na potęgę, a mimo to przejść badanie. W toku ewolucji naczelnych gruczoły ekrynowe pojawiły się w pewnej liczbie, rozsiane przypadkowo po całej powierzchni ciała. U małych gatunków są one stosunkowo nieliczne i najwyraźniej “ektopiczne" - po prostu przez przypadek pojawiają się w “niewłaściwych" miejscach. U większych małp jest ich więcej. W miarę jak zbliżamy się po drzewie ewolucyjnym do afrykańskich małp człekokształtnych, stwierdzamy coraz więcej gruczołów ekrynowych - stają się równie liczne jak gruczoły apokrynowe, a nawet nieco liczniejsze, w stosunku około 52 do 48 procent. U ludzi liczebna przewaga gruczołów ekrynowych zwiększa się skokowo, osiągając wartość 99 do 1 procent. Na tyle, na ile zostało to stwierdzone w badaniach, człekokształtne nie używają tych gruczołów w żaden sposób. Ludzie wykorzystują je do chłodzenia potem. W porównaniu z naszą nagą skórą fenomen ten nie powoduje wiele spekulacji, ponieważ jest niewidoczny gołym okiem. Ale zawsze był źródłem zadziwienia i zakłopotania specjalistów od skóry ssaków - od P. Schiefferdeckera, który powiedział w latach dwudziestych: “Homo sapiens może być zgodnie z prawdą opisany jako ssak z gruczołami ekrynowymi", do W.E. Sokołowa, który w latach osiemdziesiątych zadeklarował: “Perspiracja ekrynowa jest równie wyjątkową ludzką cechą, co mowa i dwunożność".
To specjaliści wykazują najmniejszą ochotę, by perspirację ekrynowa nazwać dużym krokiem naprzód. Najwyraźniej to dosyć nowy wynalazek, z pewnością powstały później niż miał miejsce rozdział między człowiekiem a człekokształtnymi. Niedostatki systemu mogą więc być spowodowane tym, że jest on nadal w fazie docierania. Jak zauważył William Montagna: “Kilka milionów gruczołów (ekrynowych) na ludzkim ciele działa zasadniczo jako regulatory ciepła, ale ta funkcja jest być może zbyt niedawna, by były całkowicie efektywne". Są nieefektywne pod czterema względami: 1) powoli się uruchamiają; 2) marnotrawią wodę; 3) marnotrawią sól; 4) wolno odpowiadają na sygnały świadczące, że zasoby wody lub soli w ciele są zagrożone. Powolny start jest przyczyną udarów słonecznych. W odróżnieniu od spocenia rąk w chwili zakłopotania - które może nastąpić w ciągu sekund od spostrzeżenia trudnej sytuacji - gruczoły ekrynowe regulujące ciepło potrzebują około 20 minut lub nawet dłużej, zanim odpowiedzą na wzrost temperatury. W tym czasie wewnętrzna temperatura ciała, w tym temperatura mózgu, może się podnieść na tyle wysoko, żeby uszkodzić funkcje mózgu i spowodować nagłą zapaść. Typowy tu będzie przykład gracza w krykieta, który wychodzi z chłodnego pawilonu w bardzo gorący dzień albo żołnierzy na paradzie, stojących na baczność w palącym słońcu. Mimo najsurowszej dyscypliny zawsze może się zdarzyć, że dwóch lub trzech przewróci się w nagłym omdleniu. Kiedy pocenie wreszcie się uruchamia, temperatura ciała spada bardzo szybko. Może spaść niżej i szybciej niż u jakiegokolwiek innego zwierzęcia, co przedstawia się czasem jako dowód wyższości naszego szczególnego systemu. Może to jednak równie dobrze wskazywać, że temperatura zdążyła się podnieść do poziomu, do którego nigdy nie należało dopuścić. Chwali się również ludzką perspirację za to, że bije wszelkie rekordy obfitości, jak gdyby dobrego nie mogło być za dużo. To fałsz. Aby ochłodzić skórę, potrzebna jest jedynie cienka warstwa płynu, taka, jaką produkują gruczoły potowe wielbłąda. Większa ilość wcale nie działa lepiej. Może to sobie uświadomić każdy, kto kiedyś musiał wyjść z wanny, żeby odebrać telefon w przeciągu. Pobieżne osuszenie kończyn ręcznikiem wcale lub niewiele redukuje chłód, który ustępuje dopiero, kiedy skóra wyschnie całkowicie - dowód, że cienka warstwa wilgoci chłodzi skórę równie efektywnie, co bardziej obfita. Widok oblanego potem sportowca czy też podróżnika w gorącym klimacie, któremu pot ścieka strużkami po skórze i kapie na ziemię, nie tyle jest ilustracją systemu efektywnego, co marnotrawnego. Nadmiarowa ilość potu niczemu nie służy. Najpopularniejsza w Nowym Jorku skarga na klimat brzmi: “Nie chodzi o upał - tylko jest tak parno". Kiedy otaczające powietrze jest zbyt wilgotne, żeby pot mógł parować, pocenie się nie przynosi żadnej ulgi. Dalsza bezcelowa perspiracja zwiększa tylko dyskomfort i nieprzyjemne doznania. W pewnych okolicznościach obfite pocenie się jest poważniejszym problemem. Działania wojenne na pustyni w czasie II wojny światowej zainteresowały badaczy tą kwestią. Stwierdzono, że żołnierz, który wykonuje wyczerpujące czynności w gorącym klimacie, może stracić przez skórę do 10 i 15 litrów wody dziennie i nie przetrwa długo, jeśli jej nie uzupełni. U każdego odciętego lub
pozostawionego w tyle bez zapasu wody żołnierza obfite pocenie ekrynowe przyśpieszy odwodnienie i śmierć. Wydaje się niezwykle mało prawdopodobne, żeby chłodzenie potem w systemie ekrynowym wyewoluowało u małpy człekokształtnej żyjącej na sawannie, gdzie woda jest tak cenna. Konieczność częstego powracania do rzadko rozrzuconych wodopojów ograniczyłaby zasięg jej żerowania i zwiększyła zagrożenie atakiem ze strony drapieżników, które odwiedzają takie miejsca. A w odróżnieniu od wielbłąda, który może wypić jednym ciągiem ilość wody odpowiadającą 30 procentom wagi jego ciała, ludzie nie są w stanie wypić tyle, by zaspokoić swoje potrzeby na kilka dni. Wśród zwierząt o zbliżonych rozmiarach znajdujemy się niemal na końcu listy w rankingu ilości wody, jaką możemy wypić na raz. Pewien uczony, R.W. Newman, podsumował naszą przypadłość w pamiętnym zdaniu: “Człowiek cierpi na wyjątkową kombinację trzech chorób: hypotrichosis corpus, hyperhydrosis i polydipsia" - co oznacza, że mamy nienormalnie mało włosów na ciele, nienormalnie duże wydzielanie potu oraz musimy dużo i często pić. Innym cennym dobrem, które marnujemy pocąc się, jest sól. We wnętrzu kontynentów w glebie i roślinności często jest mało soli. Przez miliony lat deszcze, erozja i rzeki zabierały ją coraz dalej od mas kontynentalnych, do morza. Część wraca z deszczem, ale zawartość soli w wodzie deszczowej szybko maleje wraz z odległością od oceanu. Nad większości łąk afrykańskich taki rodzaj perspiracji, który powoduje krystalizowanie się soli na powierzchni skóry, byłby wielkim obciążeniem dla hominida. Niedobór soli powoduje osłabienie, pogorszenie funkcjonowania i skurcze mięśni. To J.B.S. Haldane w latach dwudziestych XX wieku odkrył, że gwałtowne ataki skurczów brzucha, które dotykały górników, palaczy i hutników, były spowodowane długotrwałym poceniem się. Doradził palaczom okrętowym w gorących krajach, by dodawali 10 procent wody morskiej do wody pitnej. Przyniosło to spodziewany skutek: skurcze ustępowały. Przy maksymalnym poceniu się ciało może całkowicie utracić zasoby sodu w ciągu zaledwie 3 godzin, co ostatecznie prowadzi do śmierci. Jest wobec tego dziwne, że w czasie upału człowiek nie zaczyna pocić się mniej w reakcji na sygnały odwodnienia lub utraty soli aż do momentu, kiedy ich poziomy spadną niebezpiecznie nisko. Ta usterka nie dotyczy jedynie sportowców pod koniec maratonu, wyczerpanych emocjonalnie i fizycznie. Tabele statystyczne śmiertelności pokazują, że nawet w krajach o klimacie umiarkowanym, jak Wielka Brytania, po uderzeniu fali upałów dzień lub dwa dni później nieodmiennie przychodzi fala śmierci od zakrzepicy. W czasie jednej z większych fal upałów dzienna liczba zgonów z powodu zakrzepicy w aglomeracji londyńskiej podwoiła się. To samo zjawisko występuje co roku w Stanach Zjednoczonych. Dzieje się tak dlatego, że nawet przy nieograniczonym dostępie do wody, płyn utracony przez pocenie nie jest uzupełniany. Objętość krwi maleje, liczba płytek krwi rośnie, podobnie jak zawartość cholesterolu w osoczu. Właśnie te czynniki warunkują powstawanie
zakrzepów, zwiększając niebezpieczeństwo udaru albo ataku serca u ludzi starszych lub z wysokim ciśnieniem. Śmierć z takiej przyczyny zdarza się znacznie częściej niż bardziej dramatyczna zapaść na skutek udaru słonecznego. W świetle tych faktów trudno zrozumieć zapewnienia zwolenników teorii sawannowej, że wyjątkowy u hominidów system termoregulacji osiągnął nowy “wysoki poziom efektywności". Ofiarą fali straszliwych upałów w Grecji w 1987 roku nie padły kozy na wzgórzach. Kozy przetrwały, choć miały okrycie z sierści i pociły się oszczędnie - apokrynowo. Umarło natomiast 1300 osób.
ROZDZIAŁ ÓSMY Pot i łzy
Co wypłaczesz, nie wysikasz. porzekadło ludowe
System pocenia się marnotrawiący wodę i sól oraz leniwie odpowiadający na wzrost temperatury sugeruje, że powstał w środowisku obfitym w wodę i sól i niezbyt grożącym przegrzaniem, a więc chłodnym. Ale żaden z badaczy nie zadał sobie pytania: “Gdzie taki system byłby korzystny?" Przez długi czas było w zwyczaju opisywanie gruczołów apokrynowych innych zwierząt jako “gruczołów pseudopotowych", a ekrynowych jako “prawdziwych gruczołów potowych". Miało z tego wynikać, że pod względem pocenia się inne zwierzęta nie nadążają za Homo. Skoro nasze gruczoły ekrynowe funkcjonują jako regulatory temperatury, zaskakujące jest, że takie same gruczoły u innych zwierząt odmówiły pełnienia tej funkcji. Przeprowadzono wiele doświadczeń ze zwierzętami, próbując wymusić ekrynowe pocenie się przez zwiększanie temperatury otoczenia. Ulubionymi przedmiotami badań były koty, bo są łatwo dostępne, i szympansy - ze względu na ich bliską z nami relację. Wyniki były negatywne. Ani kocich łap, ani ciał szympansów nie udało się skłonić do pocenia w zakresie temperatur, których mogłyby doświadczyć na wolności. W wyższych temperaturach zaobserwowano kilka kropel wilgoci w okolicach oczu, warg i krocza u szympansów. Ale to niekoniecznie dowodzi aktywności gruczołów ekrynowych. Zastrzyk adrenaliny powoduje takie same efekty w tych samych miejscach u koni, a konie w ogóle nie mają gruczołów ekrynowych. Od lat siedemdziesiątych zaczęto badać naczelne na sawannie. Wszystkie dyszą, żeby sobie ulżyć w upale, a u niektórych - na przykład pawianów i koczkodanów (patasów) - dochodzi do tego perspiracja. W warunkach laboratoryjnych obserwowano koczkodany, cieszące się reputacją najszybciej biegających naczelnych. Kiedy miały swobodny dostęp do wody, okazało się, że są w stanie wydzielać pot w ilości odpowiadającej 50 procentom ludzkiego maksimum na centymetr kwadratowy skóry. Na wolności mogą sobie pozwolić na wydzielanie większej ilości potu niż dowolny inny gatunek sawannowy, ponieważ żywią się głównie owocami, a nie tylko trawą i korzonkami. Pytanie, czy ten wynik obala od dawna istniejące przekonanie, że ludzka termoregulacja jest równie wyjątkowa “jak mowa lub dwunożność". Podobnie jak człekokształtne, sawannowe naczelne posiadają nieco gruczołów ekrynowych na całym ciele i kończynach, zarówno jak na dłoniach i stopach. Wobec tego najłatwiej przyjąć, że ich system chłodzenia potem, jak nasz, musi być ekrynowy. Ale pozostaje to kwestią sporną. Trudność w tym, że u tych zwierząt oba rodzaje gruczołów są mocno przemieszane. Bardzo utrudnia to zaprojektowanie doświadczenia, które pozwoliłoby
zarówno zmierzyć ilość potu, jak i ocenić, z którego typu gruczołu pochodzi. W serii eksperymentów z patasami (koczkodanami) ograniczono się jedynie do pomiaru. W jednym z doświadczeń z rezusami pot został opisany jako ekrynowy; w innym eksperymencie z pawianami wyrok brzmiał: apokrynowy. Zapewne nie trzeba wskazywać, że u tych małp pocenie się nie zostało “umożliwione" przez pozbycie się owłosienia ciała. Koczkodan ma istotnie grubszą okrywę włosową niż niektórzy leśni przedstawiciele rodziny Cebidae. Siła argumentów na rzecz teorii wodnej leży w fakcie, że te cechy ludzkie, które są niezaprzeczalnie wyjątkowe wśród naczelnych - nagość, podskórny tłuszcz, większa elastyczność, niedostatek gruczołów apokrynowych, obfitość gruczołów łojowych - wszystkie znajdują odpowiedniki u gatunków wodnych, a żadna u łąkowych (sawannowych). W analizie badań gruczołów potowych i łojowych u fok, przeprowadzonych przez J.K. Linga, czytamy, że “[...] wraz z utratą owłosienia, potrzeba chronienia skóry przed wodą zostaje zaspokojona zwiększonym wydzielaniem, lipidów przez gruczoły łojowe". Uszczelnianie przed wodą wydaje się jedyną funkcją sebum. U małp człekokształtnych gruczoły łojowe występują w tych partiach ciała, które są stale lub często wilgotne i w tym samym czasie mają kontakt z powietrzem - wokół ust, wzdłuż krawędzi powiek, wokół odbytu. U małpy brodzącej, która znajdowała część swojego pożywienia w morzu, wodoodporność wydaje się niezbędna w tych partiach skóry, które były najczęściej moczone, a potem znów wystawiane na słońce i wiatr, czyli konkretnie na głowie i twarzy oraz w górnej części klatki piersiowej i pleców. Są to dokładnie te miejsca, w których znajdują się nasze gruczoły łojowe. Istnieje nawet jeden czysty przykład ekrynowego chłodzenia potem u zwierzęcia wodnego. Kiedy kotiki opuszczają wodę, żeby się rozmnażać na lądzie, cierpią z gorąca z powodu podwójnej izolacji z futra i tłuszczu. Uważa się, że wywodzą się od lądowego ssaka przypominającego psa, ze zwykłymi ssaczymi poduszeczkami pod stopami: ich płetwy są pokryte gruczołami ekrynowymi i pocą się obficie, kiedy foki dla ochłody machają nimi w powietrzu. Jeśli zatem na próbę przyjmiemy hipotezę wodną, staniemy wobec paru całkowicie nowych pytań. Kilkoro dermatologów wygłosiło przekonanie, że nasze gruczoły potowe musiały wyewoluować dla jakiegoś innego celu, nie wysuwając żadnej hipotezy, co to miałby być za cel. Jakiemu celowi mogły służyć w morzu? Są zaprojektowane tak, żeby emitować słony roztwór wodę z rozpuszczoną w niej solą. Znajdują się w niej śladowe ilości mocznika i amoniaku (prawdopodobnie produkt rozkładu bakteryjnego), ale podstawowy składnik - 90 procent wszystkiego, co nie jest wodą - to sól. Ptaki i ssaki, które żerują w morzu, czasem spożywają więcej soli niż ich ciało potrzebuje, a za duża jej ilość szkodzi tak samo, jak niedobór. Wiele gatunków musiało wykształcić specjalne sposoby pozbywania się jej nadmiaru. Najlepiej znanym przykładem są solne gruczoły mew. Od czasu do czasu dermatolodzy wskazują na możliwość, że niewolarne (nie znajdujące się na dłoniach i stopach) gruczoły ekrynowe mogły pierwotnie służyć do wydalania soli. Nazwy, które
Schiefferdecker pierwotnie nadał gruczołom skórnym, odzwierciedlały jego przekonanie, że gruczoły ekrynowe mają naturę wydalniczą. Słowo “apokrynowy" wskazuje, że wydzieliny, takie jak tłuszcz lub białko, są tworzone przez sam gruczoł; “ekrynowy" oznacza, że pot przechodzi poprzez gruczoł, ale nie jest w nim wytwarzany. (W nowszych artykułach terminy apokrynowy i ekrynowy często zastępuje się odpowiednio słowami “przywłosowy" - przyczepiony do włosa - i “nieprzywłosowy" - nie przyczepiony do włosa, ale co do zasady ogólnej dobrze jest unikać zmian w terminologii. Na przykład byłoby łatwo znaleźć dla szympansa stosowniejszą nazwę niż Pan troglodytes - “satyr zamieszkujący jaskinie" - ale jedynym rezultatem byłoby wielkie zamieszanie.) Gdy tylko komukolwiek zdarzyło się zasugerować, że gruczoły ekrynowe powstały, by wydalać sól, pomysł odrzucano z jednego prostego powodu. Ludzki pot jest hipotoniczny - to znaczy, że jest roztworem soli słabszym niż krew. Żeby służyć eliminowaniu soli w jakikolwiek sensowny sposób, musiałby być, jak mocz, bardziej słony od krwi; Wydaje się jednak całkiem możliwe, że na wcześniejszym etapie naszej historii ewolucyjnej wydzielany płyn był bardziej stężony niż jest teraz. Nawet dzisiaj, kiedy pocenie się przedłuża, pot staje się bardziej słony. W terminologii naukowej gruczoł potowy “męczy się" lub “cierpi na stopniową utratę zdolności do produkowania płynu hipotonicznego". Ta zdolność do utrzymania płynu w stanie rozcieńczonym może być stosunkowo późnym zjawiskiem ewolucyjnym. Energia potrzebna dla utrzymania hipotoniczności płynu pochodzi z przekształcania glikogenu w kwas mlekowy. Ale tak dzieje się tylko w później wykształconych gruczołach ekrynowych naszego ciała i kończyn. W bardziej prymitywnych gruczołach ekrynowych naszych dłoni i stóp konwersja ta nie zachodzi. Wszystko to jest w wysokim stopniu spekulacją. Ale istnieje jeden przekonujący argument za tym, że nasi przodkowie na pewnym etapie ewolucji przeszli przez kryzys solny i potrzebowali jakiegoś dodatkowego mechanizmu eliminacji soli, który wsparłby czynność nerek. Morskie ptaki, które łapią i połykają słonowodne ryby, nieuchronnie łykają przy tym trochę wody morskiej. Niektóre owoce morza, na przykład kalmary, są słone same w sobie. Czasem u dziobów ptaków można zauważyć krople przezroczystego płynu. Jest to stężony roztwór soli, wypływający ze specjalnie wykształconych gruczołów solnych, a największe takie gruczoły występują u gatunków, które spędzają najwięcej czasu na morzu. Gady morskie, i niektóre morskie ssaki, napotykające ten sam problem, radzą sobie inaczej: płaczą słonymi łzami, jak na przykład morskie iguany i żółwie, słonowodne krokodyle, morskie węże, foki i wydry. “Współczuję wam - powiedział Mors - i płaczę tu nad wami! Wyjął chusteczkę, spojrzał raz, ogarnął je oczami i wybrał wszystkie tłuste, i obficie skropił łzami9". Lewis Carroll, autor Przygód Alicji w Krainie Czarów, napisał fantazję, ale odrobił lekcje z biologii. Jedyne płaczące stworzenia w jego książkach to Mors, Żółwiciel - i Alicja. (Jego krokodyl nie był słonowodny, lecz żył w Nilu, jego oczy więc pozostały suche, on sam zaś “lekko uśmiechnięty") 9 L. Carroll, Przygody Alicji w Krainie Czarów. O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra, przekład Maciej Słomczyński, Czytelnik, Warszawa 1975.
Człowiek jest jedynym płaczącym naczelnym. Z naszym obfitym potem i obfitymi łzami, jesteśmy najbardziej “cieknącą" małpą człekokształtną. Fenomen ten tak trudno wyjaśnić, że często bywa lekceważony (podobnie jak nagość) jako nieistniejący lub “jedynie ilościowy": ot, nieco bardziej zwiększona aktywność gruczołów łzowych, które mają prawie wszystkie ssaki lądowe. To nieprawda. Emocjonalne (lub “psychiczne") łzy są całkiem niepodobne do łez, które pokrywają oczy warstewką wilgoci, a wzbierają w reakcji na drażniący opar lub ciało obce w oku. Łzy psychiczne są odpowiedzią na inne bodźce, a ich wydzielanie kontrolują inne nerwy. Jeśli przecięty zostanie pień nerwu trójdzielnego, prowadzący z mózgu do oka, zanika odruch płakania w odpowiedzi na podrażnienie, ale łzy smutku lub radości nadal płyną. To samo zjawisko obserwuje się po zakropieniu oka kokainą. Związek między płakaniem w celu wydalenia soli i płakaniem z emocji niełatwo zrozumieć, lecz wywodzi się z zamierzchłych czasów. Mamy doniesienia o obfitym wycieku z nosa u mew w sytuacjach agresywnych konfrontacji, i o płaczu u zestresowanych lub sfrustrowanych wydr morskich. W odpowiedzi na stres emocjonalny wydziela się prolaktyna - hormon, który wydaje się powiązany z ludzkim płaczem. Podobnie jak pot, ludzkie łzy są hipotoniczne, ale może nie zawsze takie były. Gruczoły łzowe również się “męczą", jeśli płacze się dostatecznie długo; sól może wtedy ulec koncentracji i podrażniać oczy. Król Lear Shakespearea mówi o głębokim smutku, w którym to “roztopiony ołów moich łez spływa i parzy mnie okrutnie"11. Wydaje się całkiem możliwe, że perspiracja ekrynowa i płakanie “psychiczne" wyewoluowały w tym samym czasie. Kiedy zdarza się zakłócenie funkcji, zwykle ulegają mu oba mechanizmy. Na przykład w przypadku mukowiscydozy jedną z oznak diagnostycznych jest podwyższona słoność zarówno potu, jak łez, Niewiele wiadomo o płaczu psychicznym, ponieważ bardzo trudno go badać. Fenomen ten nie występuje u żadnego ze zwykłych zwierząt laboratoryjnych; Homo sapiens jest jedynym możliwym obiektem studiów. Kiedy już badacz pozyska ochotnika, nadal stoi przed problemem: jak wywołać płacz. Łzy odruchowe wzbudza się łatwo: opary cebuli, które zmieniają się w kwas siarkowy w kontakcie z wilgotną gałką oczną, można podawać w kontrolowanych dawkach. Ale nie wszyscy ochotnicy mogą płakać emocjonalnymi łzami na rozkaz. Darwin, opisując płacz w pracy O wyrazie uczuć u człowieka i zwierząt 10, czerpał obficie z obserwacji małych dzieci w swej licznej rodzinie. Kiedy wybuchały płaczem, obserwował je uważnie przez krótką chwilę, zanim ojcowski instynkt wziął górę nad ciekawością uczonego. Jako jeden z pierwszych zauważył, że w pierwszych kilku tygodniach życia okrzykom niemowlęcia nie towarzyszą Izy, chociaż łzy odruchowe mogą płynąć od urodzenia. Ostatecznie wysunął teorię, że napad krzyku u dziecka prowadzi do nabrzmienia naczyń krwionośnych oczu (podobnie jak na przykład przy wymiotach). To zjawisko z. kolei wywołuje spazmatyczne
skurcze
mięśni
wokół
oczu,
które
chronią
naczynia
krwionośne
przed
10 W. Shakespeare, Król Lear, przekład Stanisław Barańczak, W dni dze, Poznań 1992. 12 Wydanie polskie PWN. Warszawa 1988.
niebezpieczeństwem pęknięcia. Darwin uznał, że wzrost ciśnienia w okolicach oka uruchamia gruczoły łzowe. Przyznał, że dorośli często ronią łzy, nie krzycząc ani nie przewracając oczami, ale zasugerował, że w czasie dochodzenia do dorosłości skojarzenie wysokiego natężenia emocji z płaczem staje się automatyczne. Dzisiejszy wiodący autorytet w tej dziedzinie, William Frey, nie zdołał zebrać łez emocjonalnych w czasie pierwszych prób. Ochotnicy, którzy twierdzili, że mogą płakać, kiedy tylko zechcą - wśród nich aktorka, która wielokrotnie demonstrowała tę umiejętność na scenie - zablokowali się w klinicznej atmosferze laboratorium. Problem rozwiązano dopiero, kiedy Frey zaprosił ochotników na seans “wyciskających łzy" filmów. Zbierał ich łzy do probówek, jak Rzymianie, którzy takie naczynia nazywali lakrymaliami. Neron ponoć uronił do nich wiele łez, oglądając pożar Rzymu. Frey stwierdził, że skład chemiczny dwóch rodzajów łez jest odmienny, a zawartość białek w łzach emocjonalnych co najmniej o 20 procent wyższa niż w odruchowych. Ustalił, że wbrew utartemu przekonaniu gruczoły łzowe są zdolne do wydalania szkodliwych substancji. Na przykład stężenie manganu - pierwiastka w dużych ilościach zgubnego - jest we łzach około 30 razy większe niż we krwi. Frey uważa, że jedną z obecnych funkcji łez może być eliminacja związków chemicznych związanych ze stresem, i że to dlatego płacz może przynieść ulgę emocjonalną. Odkrył też, że łatwiej jest opanować emocje wywołujące łzy przy oglądaniu smutnych filmów, jeżeli oglądający są ze sobą w kontakcie fizycznym. W tym wypadku, podobnie jak w wielu innych, badania naukowe dowiodły tego, co większość ludzi wie instynktownie. W konfrontacji z dziećmi lub przyjaciółmi w stanie stresu, czują impuls, by nawiązać z nimi kontakt fizyczny poprzez objęcie, albo też wypowiadają znaną mądrość ludową: “No, popłacz sobie - to ci ulży". Frey wykazał, że instynkt się nie myli. O ile wiem, nikt nie sprawdzał prawdziwości ludowego porzekadła cytowanego w nagłówku tego rozdziału. Wiadomo jednak, że wydalanie moczu zmniejsza się przy nasilonym poceniu, zatem w starym powiedzeniu może tkwić ziarenko prawdy. Jest jeszcze ostatnia wskazówka na rzecz tezy, że psychiczny płacz mógł być pierwotnie związany z połknięciem czegoś niewskazanego - na przykład zbyt dużego haustu wody morskiej. Wskazówką tą jest uczucie przeszkody w gardle, której pojawienie się często poprzedza wybuchnięcie łzami lub mu towarzyszy. Opisuje się ją jako “gulę w gardle" - dlatego dawni medycy dali zjawisku nazwę globus hystericus. Podczas obejmującego próbę 331 osób badania kobiety zgłaszały uczucie przeszkody w gardle w 50 procentach epizodów płaczu, a mężczyźni w 29 procentach
przypadków.
Uczucie
to
jest
wywołane
przez
mimowolny
skurcz
mięśnia
pierściennogardłowego, który blokuje wejście do przełyku, czasowo uniemożliwiając przedostanie się czegokolwiek do żołądka. Żadne inne wyjaśnienie tego fenomenu nie zostało dotychczas przedstawione. Kryzys solny w naszej historii ewolucyjnej w znacznej mierze wyjaśniłby inną specyficznie ludzką cechę - fakt, że nie mamy żadnej instynktownej wiedzy o stanie bilansu soli we własnym organizmie. Kiedy cierpimy z niedostatku wody, czujemy pragnienie, i podejmujemy czynne kroki,
aby znaleźć źródło wody i poprawić równowagę płynów. Jeśli pragnienie pozostanie niezaspokojone, intensyfikuje się, aż wszelkie inne względy stają się wobec niego drugorzędne. Większość ssaków równie pilnie reaguje na potrzebę soli. Derek Denton w swoim klasycznym studium The Hunger for Salt (Głód soli) opisuje, jak badał apetyt na sól u takich ssaków, jak owce, szczury i króliki. U wszystkich tych gatunków istnieje precyzyjna korelacja między ilością soli, jakiej potrzebuje ich organizm, a ilością, jaką są skłonne zjeść. Gatunki żyjące w środowiskach oddalonych od morza potrafią wiele poświęcić, aby zaspokoić głód soli. Zwierzęta trawożerne podejmują długie wyprawy do miejsc, w których po aktywności wulkanicznej lub pradawnych morzach pozostała pamiątka w postaci złóż soli w ziemi. W masywie Mount Elgon w Wielkim Rowie Afrykańskim znajdują się jaskinie z silnie zasoloną glebą. Stada słoni podróżują do tych jaskiń i wyprawiają się głęboko w ciemność, po dziesięć na raz, żeby wykopywać i jeść grudy ziemi. Niektóre obszary są w sposób naturalny tak ubogie w sól, że nawet człowiek może być ważnym źródłem soli. Alpiniści w wysokich górach stwierdzali, że dzikie owce niekiedy podchodzą do nich, skuszone solą, którą mogą zlizać z przesiąkniętych potem ubrań. W Montanie mężczyźni musieli zrezygnować ze zwyczaju sikania na słupki werand swoich drewnianych domów, ponieważ zdarzało się, że jeżozwierze wychodziły nocą z lasu i przegryzały słupki, żeby dostać się do soli w przesiąkniętym uryną drewnie. Wśród zwierząt, które jedzą ziemię ze względu na zawarte w niej minerały, są goryle i szympansy. Z drugiej strony, kiedy zwierzę ma dosyć soli, nie zje więcej. U ludzi nie można polegać na żadnym z tych dwóch mechanizmów: ich spożycie soli pozostaje bez związku z jej deficytem lub nadmiarem. Z pewnością nie jest to cecha, którą można nabyć na sawannie. Jak wskazuje Denton, w warunkach sawannowych “[...] naciski selekcyjne faworyzowałyby utrzymanie i być może udoskonalenie mechanizmów gospodarki solą". J.B.S. Haldane jako jeden z pierwszych przypuszczał, że jest to defekt charakterystyczny dla człowieka. W artykule opartym na własnych badaniach skurczów mięśni, wywołanych odwodnieniem i utratą soli w upale, donosił: “Możemy, jeśli tak uznamy, uważać objawy związane z niedoborem chlorku sodu za spowodowane wadą naszego układu nerwowego, bowiem górnicy, palacze itp. mogą pozyskać tyle soli, ile ‘chcą'." Problem został rozwiązany przez dodanie soli do żywności lub wody pitnej robotników. Znacznie później znaleziono podobny “cudowny lek", który ocalił życie milionom ludzi w Trzecim Świecie: doustne nawodnienie. To nadzwyczajne, że odkrycie, które “The Lancet" opisał jako “[...] prawdopodobnie najważniejszy medyczny przełom w tym stuleciu", było zarazem pomysłem najszybszym w realizacji i najtańszym. Jak czytamy w raporcie UNICEF z 1984 roku: “Te dzieci nie umierają z egzotycznych chorób, wymagających wyrafinowanych kuracji. Pięć milionów umiera rocznie w odrętwieniu, z odwodnienia spowodowanego zwykłą biegunką". Wydalanie soli wraz z odchodami
skutkuje deficytem sodu. Terapia zwana doustnym nawodnieniem - podawanie prostego roztworu cukru i soli - natychmiast zmniejszyła o połowę liczbę śmierci w wyniku biegunki w wioskach, w których ją stosowano. Żadne inne zwierzę nie potrzebuje profesora ani wędrownej pielęgniarki, żeby się zorientować, że cierpi na brak soli, ani też rady, co z tym zrobić. Na drugim krańcu znajdują się mieszkańcy krajów wysoko rozwiniętych, którzy konsumują do 15 razy więcej soli niż im potrzeba, a ta sama “wada naszego układu nerwowego" sprawia, że nie zdają sobie sprawy z przedawkowania. Statystyki z wielu krajów, na które powołują się lekarze, zdają się wskazywać, że duże spożycie soli koreluje z występowaniem nadciśnienia. Są plemiona, żyjące w rejonach ubogich w sól, u których ciśnienie zmniejsza się z wiekiem. U ras białych wysokie spożycie soli zostało zidentyfikowane jako czynniki nadciśnienia u niektórych osób, choć nie u wszystkich. Ale złe skutki nadkonsumpcji soli są mniej dramatyczne i nie tak natychmiastowe, jak skutki niedoboru, więc te ostrzeżenia wywierają na razie niewielki wpływ na nasze nawyki żywieniowe. Małpa człekokształtna, żywiąca się owocami morza, mogłaby dość łatwo przystosować się do słonego środowiska. Jako przedstawicielka naczelnych posiadała większą liczbę gruczołów ekrynowych niż nienaczelne, i w dodatku zbudowanych tak, że wydalały słoną wodę. Wystarczyło zwiększyć ich wydajność i liczbę. Na tym etapie mógł zaniknąć instynkt zaspokajania “głodu soli". Niedobór soli nie stanowił po prostu zagrożenia, przed którym należało się wówczas się bronić. W miarę, jak odcięte przez ląd morze kurczyło się i stawało coraz bardziej słone, wodne małpy musiały wycofać się na południe, wzdłuż rzek Doliny Ryftowej. Kiedy nasi przodkowie byli gotowi powrócić do życia naziemnego, perspiracja apokrynowa okazała się już dla nich niedostępna. Gruczoły ekrynowe musiały wypełnić lukę, a wymagały tylko dwóch modyfikacji. Przystosowały się, by reagować na upał zamiast na zasolenie i by utrzymywać ubytek sodu w bardziej akceptowalnych granicach.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Tłuszcz
Wyjątkowo otyła małpa przypomina szczupłą ludzką istotę. Caroline Pond W 1930 roku młody biolog morski nazwiskiem Alister Hardy, wróciwszy z wyprawy do Antarktyki, przeczytał książkę wybitnego anatoma, profesora Fredericka Wood Jonesa. Natrafił w niej na następujący fragment: “Osobliwy związek między skórą a leżącą pod nią powięzią jest czymś wyjątkowym, znanym każdemu, kto wielokrotnie zdejmował skórę człowieka i jakichkolwiek innych przedstawicieli naczelnych. Warstwa podskórnego tłuszczu sąsiadującego ze skórą, tak rzucająca się w oczy u ludzi, ma być może związek z widoczną redukcją owłosienia; choć trudno zrozumieć dlaczego, jeśli brak innego czynnika, między człowiekiem a szympansem zaistniała taka podstawowa różnica." Hardyego uderzyło to spostrzeżenie, ponieważ na własne oczy przekonał się, że dokładnie taka sama warstwa tłuszczu związana ze skórą jest charakterystyczna dla większości ssaków wodnych. Te fakty były oczywiście znane biologom. Ale dopiero Hardy, dzięki gigantycznemu skokowi wyobraźni, doszedł do śmiałego wniosku, że przodkowie Homo sapiens mogli uzyskać tę warstwę tłuszczu w ten sam sposób, jak wieloryby, foki, pingwiny, delfiny i hipopotamy - w drodze adaptacji do środowiska wodnego w jakimś momencie swej ewolucyjnej historii. Uważał, że tego rodzaju interludium wyjaśniłoby jednocześnie inne niezrozumiale cechy ludzkiej anatomii. W ten sposób warstwa tłuszczu stała się jednym z pierwszych argumentów, jakie wysunięto przeciwko hipotezie sawannowej. Bycie tłustym nigdy nie wydawało się zaletą u hominidów żyjących w środowisku sawannowym. Dodatkowe kilogramy spowalniałyby ich czy to podczas pościgu za zwierzyną, czy ucieczki przed drapieżnikami. Warstwa tłuszczu jest wobec tego tajemnicą, ale tajemnicą, którą tym łatwiej zignorować, że między poszczególnymi istotami ludzkimi istnieją pod tym względem duże różnice. Niektórzy są tłuści, a inni nie. Obowiązuje milczące założenie, że szczupłość to norma, a smukłe ciała ilustrują, jakimiż to zawsze chciała nas widzieć Natura. Jeśli ktoś przekracza “normę", uważa się go za łakomego czy leniwego albo przypuszcza, że cierpi na jakieś zaburzenie metaboliczne. Otyłość nigdy nie bywa uznawana za szczególną cechę człowieka w sposób, w jaki uznaje się za nią duży mózg. Mówi się o niej, jakby była patologicznym odstępstwem od prawdziwego ludzkiego projektu, jak coś, co powinno być leczone i, w miarę możliwości, “wyleczone". Po pierwsze zatem należy ustalić, że podskórny tłuszcz u Homo sapiens jest szczególnym przystosowaniem ewolucyjnym, a nie po prostu karą za objadanie się. Jednym ze sposobów, by się o tym przekonać, może być rozpatrzenie przypadku osobnika ludzkiego, którego nie sposób oskarżyć o obżarstwo, mianowicie noworodka. Około trzydziestego tygodnia ciąży zmienia się wzorzec rozwoju ludzkiego płodu. Szybki dotąd wzrost kości zaczyna zwalniać, a priorytetem staje się akumulacja tłuszczu. Część tłuszczu
znajduje się głęboko wewnątrz ciała, w zwykłych u ssaków miejscach, na przykład wokół nerek. Ale zbiera się on również pod skórą, w sposób nietypowy dla zwierząt lądowych. Pomiędzy trzydziestym a czterdziestym tygodniem ilość tłuszczu strzela w górę z 30 gramów do 430 gramów. Pod koniec ciąży tłuszcz stanowi 16 procent wagi ludzkiego dziecka, w porównaniu z 3 procentami u nowonarodzonego pawiana. Im więcej tłuszczu dziecko pozyska do czasu narodzin, tym większe jego szanse przeżycia. Co więcej - podobnie jak mózg - zapas tłuszczu utrzymuje szybkie tempo wzrostu przez kilka miesięcy po urodzeniu. To właśnie - w większym stopniu niż wielkość mózgu i w tym samym stopniu, co brak owłosienia - wyróżnia ludzkie niemowlę spośród niemowląt innych naczelnych. Tygodniowe ludzkie dziecko jest nagie i pulchne; tygodniowe gorylątko lub szympansiątko jest włochate i, w porównaniu z niemowlakiem, chude jak szczapa. Wytworzenie owej warstwy tłuszczu u dziecka nakłada dodatkowy koszt na ludzkie zasoby fizyczne w późnym okresie ciąży i w czasie karmienia, którego inne naczelne nie muszą ponosić. Udział lipidów (tłuszczu) w krwi matki podnosi się o więcej niż 50 procent, aby ułatwić przekazanie zasobów żywieniowych rosnącemu płodowi. Aby odtworzyć te zapasy, matka musi zwiększyć własne spożycie o 14 procent w ostatnich fazach ciąży, i o nawet 24 procent w czasie, kiedy karmi rosnące niemowlę. Jeśli tego nie zrobi, rezerwy tłuszczu (i wapnia, i wszystkiego innego, czego nie ma w nadmiarze) zostaną pobrane z jej własnego organizmu. Natura prawie zawsze staje po stronie potomności, więc nawet jeśli w czasie ciąży kobieta cierpi niedostatek pożywienia, waga urodzeniowa dziecka spada na ogół nie więcej niż. o 10 procent. Jednakże gdyby kobieta była poważnie niedożywiona, jej szanse urodzenia zdolnego do przeżycia dziecka albo szanse przeżycia ciąży stałyby się znikomo małe. Przed taką ewentualnością zabezpiecza nas mechanizm polegający na tym, że kiedy zapasy tłuszczu w organizmie kobiety spadają poniżej pewnego poziomu, nie zajdzie ona w ciążę. U szesnastolatki tkanka tłuszczowa stanowi około 27 procent wagi ciała; jeśli spadnie poniżej 22 procent, nie rozpocznie się cykl miesiączkowy, a jeśli się rozpoczął, ustanie. Dotyczy to nie tylko kobiet i dziewcząt anorektycznych czy chorych lub osłabionych poważnym niedożywieniem; stosuje się również do zdrowych, aktywnych kobiet, które przypadkiem są balerinami albo atletkami na diecie eliminującej “zbędny" tłuszcz. O ile i kiedy mogą sobie pozwolić na wzrost wagi, ich okres powraca do normy. Wydaje się więc jasne, że udział tłuszczu znacznie wyższy od normy u naczelnych jest u naszego gatunku nie tylko nie-patologiczny, ale wręcz niezbędny do przeżycia ludzkiej rasy. W dzisiejszych czasach w krajach rozwiniętych niewielu ludzi musi się martwić o minimalny poziom tłuszczu, jakim obdarzył nas dobór naturalny. Problem stanowi jednak to, że najwyraźniej brak jego górnego limitu. Koń, wilk, gepard lub kangur, trzymany w niewoli bez dostatecznej możliwości ruchu i nadmiernie karmiony, może nabrać nieco tłuszczu. Ale nie spowoduje to trzylub czterokrotnego wzrostu jego wagi. Nie-ludzkie naczelne w niewoli mogą wyhodować okrąglejszy brzuszek, ale nie wyhodują odętych policzków, tłustych pośladków, obwisłych ramion,
dużego biustu czy mięsistych ud. Ludzie mogą te cechy rozwinąć, ponieważ jeden z głównych magazynów tłuszczu u Homo sapiens znajduje się tuż pod skórą. U większości ssaków główne magazyny znajdują się wewnątrz ciała, więc ich ekspansję ogranicza ściana ciała lub klatka piersiowa; skutek okazuje się też mniej widoczny. Ale nasza skóra jest tak elastyczna, że praktycznie nie nakłada żadnych limitów na ilość tłuszczu, która może się pod nią akumulować. Inna zauważalna różnica to liczba adipocytów, w którą jesteśmy wyposażeni. Adipocyty to komórki, które zawierają tłuszcz. Kiedy puste, są praktycznie płaskie, ale każda może spuchnąć, zaokrąglić się i rozrosnąć, nie pękając, do trzykrotności początkowych rozmiarów. Stąd istotnym czynnikiem decydującym o tym, jak grubi możemy być, jest liczba posiadanych adipocytów. Przeprowadzono badanie 191 różnych gatunków ssaków. Stwierdzono, że ssaki mięsożerne w ogólności mają więcej adipocytów w proporcji do masy ciała niż roślinożercy. Ale najbardziej godny uwagi punkt w raporcie końcowym sformułowała Caroline Pond, profesor nadzwyczajna biologii na Uniwersytecie Otwartym Milton Keynes: “W jakikolwiek sposób je porównujemy, homo wyraźnie różni się od reszty zwierząt. W stosunku do masy ciała mamy co najmniej 10 razy więcej adipocytów niż można by się spodziewać w wyniku porównania ze zwierzętami dzikimi czy w niewoli. Pod względem odchylenia od ogólnego trendu ludzie biją na głowę takie notoryczne tłuściochy, jak borsuki, niedźwiedzie, świnie i wielbłądy, i mogą być porównywani jedynie z jeżami i finwalami." Jeż i finwal są przykładami dwóch rodzajów ssaków, które potrzebują dodatkowych adipocytów, konkretnie ssaków zapadających w sen zimowy i ssaków wodnych. Nikt na serio nie wysunie przypuszczenia, że liczba adipocytów u człowieka zwiększyła się dziesięciokrotnie, ponieważ nasi przodkowie przechodzili fazę zapadania w sen zimowy. Zimowe śpiochy nabierają tłuszczu jedynie sezonowo, przed udaniem się na zimowy spoczynek, podczas gdy my jesteśmy tłuści cały rok. Jeśli odrzucimy przypadek zwierząt śpiących zimą, zyskujemy jasny obraz. Nadmiarowa liczba adipocytów jest jedną z tych cech, które człowiek dzieli ze ssakami wodnymi. Musi być powód dla istnienia tych komórek w liczbie około 25 miliardów, dziesięć razy większej niż u innych lądowych zwierząt naszych rozmiarów, i dziesięć razy większej, niż obecnie potrzebujemy. Musiały się pojawić, ponieważ na jakimś etapie naszej ewolucji stały się użyteczne lub niezbędne. Nieunikniona konkluzja jest taka, że w jakiejś fazie naszej przeszłości nasi przodkowie byli znacząco bardziej tłuści niż obecnie. Dzisiaj w ludziach, którzy mają “nadwagę", wywołuje się pewnego rodzaju poczucie winy, jakby byli zdegenerowanymi dziedzicami nieskończonej linii szczupłych przodków i w jakiś sposób zdradzili to dziedzictwo, pozwalając sobie na zaniedbanie. W rzeczywistości nie zdradzili swego dziedzictwa. To dziedzictwo zdradziło ich. Przyszli na świat ze zdolnością do tycia, której nie dzielą z innymi naczelnymi. Gdyby ich ciało nie miało nadmiarowych adipocytów, nie można by ich było wypełnić tłuszczem. Gdybyśmy mieli tylko jedną dziesiątą ich liczby, wtedy po wypełnieniu tych naczyń dodatkowe nadmiarowe kalorie musiałyby
zostać spalone, powodując wzrost temperatury, albo wydalone jako tłuszcz z odchodami lub jako cukier z moczem, a nie dodane do zapasów na brzuchu i pośladkach. Instruktorzy w klubach odchudzania wyznaczają swoim klientom limit wagi, jaki rzekomo “powinni" utrzymać lub jaki jest dla nich “właściwy". “Strażnicy wagi" mają zmierzać do tego celu i chudnąć zgodnie z rzekomą intencją Natury. Ale, niestety, Natura nie stoi po stronie odchudzających się. Natura decyduje, że kiedy stracą pierwsze 3 kilogramy, ich przemiana materii spowalnia, a kalorie zaczynają spalać się w wolniejszym tempie, co sprawia, że znacznie trudniej spalić kolejne 3 kilo. Jeśli osiągną swój cel, należy im się wielkie uznanie, gdyż swój sukces osiągnęli nie z pomocą Natury, ale dzięki zawziętej determinacji i wbrew niesprzyjającemu projektowi genetycznemu. Nikt jeszcze nie wie na pewno, dlaczego niektórzy ludzie przybierają na wadze, podczas gdy inni, mimo podobnej diety, nie tyją. Wszystko, co można na ten temat powiedzieć, to tyle, że u naszego gatunku mechanizm kontrolowania wagi zawodzi w bardzo podobny sposób, jak mechanizm kontrolowania bilansu soli i regulowania temperatury. Pod tymi względami nasze organizmy nie reagują tak szybko i stosownie do naszych dzisiejszych potrzeb, jak organizmy większości zwierząt. Inna kara, którą płacimy za posiadanie naszej podskórnej warstwy tłuszczu, została opisana w 1953 roku przez Petera Medawara, który określił ją jako “[...] bulwersującą niezdolność do gojenia ran". U większości ssaków skóra jest bardzo luźno przymocowana do ściany ciała. Każdy, kto kiedyś poklepał spaniela, wie, jak łatwo jego okrywa przesuwa się w tę i z powrotem po leżącym pod spodem ciele. W skórze ssaków znajdują się także mięśnie, pozwalające niezależnie nią poruszać; robi to koń, wzdrygając się, kiedy nękają go muchy. Ludzie prawie całkowicie utracili te wewnętrzne mięśnie skóry - poza twarzą, której ekspresję mięśnie te umożliwiają. Kocury, które po walce udają się w zaciszne miejsce, by lizać rany, mogą mieć liczne uszkodzenia skóry, ale zaraz po ustaniu krwawienia brzegi zranienia układają się równo obok siebie. Cienka warstwa komórek nabłonkowych skóry przemieszcza się w stronę środka, a brzegi skóry przyciągają się do siebie w procesie przykurczania, aż do zetknięcia. Gojenie przebiega bardzo szybko i bez trwałego bliznowacenia. U królika na przykład ubytek skóry o powierzchni do stu centymetrów kwadratowych, który u człowieka wymagałby przeszczepu, zostanie w naturalny sposób naprawiony i zagoi się, a blizna będzie prawie niewidoczna. U ludzi skóra powiązana jest z warstwą tłuszczu, która często nie pozwala na zejście się brzegów rany. Mówimy, że komuś “rozpłatano" policzek albo o “ziejącej ranie" w udzie, a im grubszy tłuszcz, tym szersza dziura. To zjawisko zrobiło wrażenie na profesorze Wood Jonesie, kiedy przeprowadzał sekcje zwłok, a na Alisterze Hardym, gdy obserwował patroszenie foki. Wielu chirurgom, którzy stanęli wobec konieczności przeprowadzenia operacji u otyłych pacjentów, niewygodne porównanie z sadłem musiało się wydawać trafne. Medawar komentuje: “Efekt powstania tego nowego urządzenia anatomicznego jest taki, że ściąganie, zamiast być
efektywnym mechanizmem zamykania ran, stało się raczej utrapieniem; kurczy, zniekształca i zaburza brzegi rany, a i tak może w ogóle nie zdołać przyciągnąć ich do siebie. Jako mechanizm gojenia ran, przykurczanie ludzkiej skóry jest zatem równie archaiczne, jak wyrostek robaczkowy. Wiemy, że je mamy, tylko wtedy, kiedy powoduje szkody." W dzisiejszych czasach rzadko wiemy, że je mamy, ponieważ zwykłą praktyką jest wizyta u doktora, żeby założył parę szwów, a w poważnych przypadkach zrobił przeszczep, ale u pierwotnego człowieka nieleczona rana mogła wywołać poważną szkodę, jeśli nie goiła się lub ściągała i bliznowaciała w taki sposób, że ograniczała przepływ krwi albo unieruchamiała kończynę. Morskie zwierzęta wydają się cierpieć podobne niedogodności. W środowisku manatów na Florydzie doszło do inwazji statków wycieczkowych, których śruby kaleczą czasami skórę zwierząt. Te, które zdołają przeżyć takie doświadczenie, noszą nie wąskie ślady zagojonych cięć, ale szerokie białe blizny w miejscach, w których zewnętrzna pigmentowana warstwa skóry nie zdołała się zejść. W ostatecznym komentarzu Medawara brzmi znajomy ton: “Jaką wyrównawczą korzyść może odnosić ludzka istota z nowej budowy skóry, jest dalece niejasne, choć trudno uwierzyć, by nie było żadnej". Kompensacja w przypadku życia na lądzie istotnie wydaje się niejasna, ale ssaki wodne cieszą się przynajmniej dwiema korzyściami z warstwy tłuszczu - izolacją i wypornością. Podskórna warstwa tłuszczu, która w powietrzu jest mniej efektywną izolacją niż okrycie z futra, stanowi wyjątkowo efektywną ochronę przed utratą ciepła w wodzie. P.F. Scholander i jego koledzy opublikowali w 1950 roku badanie izolacji cieplnej ciała u kilku ssaków arktycznych. Badali fokę (Phoca hispida) i niedźwiedzia polarnego. Foka, spędzająca większość czasu w wodzie, ma cienkie okrycie z sierści i grubą warstwę sadła. Niedźwiedź, który przebywa większość czasu na lądzie, ma grube futro, ale, poza okresem przygotowania do snu zimowego, niewiele tłuszczu pod skórą. Kiedy niedźwiedź polarny przemieszczał się z powietrza o temperaturze 0 stopni do wody, tracił ciepło o 50 procent szybciej niż na lądzie. Kiedy foka robiła to samo, traciła ciepło tylko o 5 procent szybciej niż na lądzie. Służąca izolacji termicznej w wodzie tkanka tłuszczowa nie tylko stanowi proporcjonalnie większą część tkanki ciała zwierząt wodnych, lecz jest także inaczej rozłożona. U gatunków wodnych, w porównaniu ze zwierzętami lądowymi, tłuszcz nie koncentruje się wewnątrz ciała wokół nerek i jelit - natomiast powierzchowne (to jest podskórne) magazyny tłuszczu nieproporcjonalnie rosną. Na przykład u ssaków lądowych, takich jak konie, 50 procent złóż tłuszczu w ciele znajduje się w brzuchu. U niektórych gatunków fok tłuszcz w tym szczególnym miejscu - magazyn trzewny - praktycznie zniknął, za to warstwa sadła pod skórą jest bardzo gruba. U ludzi redystrybucja tłuszczu nie poszła aż tak daleko, jak u waleni i fok, ale wyraźnie zdąża w tym samym kierunku. Utrzymaliśmy zapas wewnętrznej tkanki tłuszczowej, ale magazyny podskórne znacząco wzrosły. U gatunków takich, jak koty i psy, “tłuszcz" pod skórą sprowadza się do cieniutkiej warstwy komórek, służącej za smar, który pozwala skórze ślizgać się po tkankach mięśniowych pod spodem. Dzięki temu atakujący wróg lub drapieżnik ma większe szanse
skończyć z paszczą pełną sierści i skóry niż spowodować poważniejsze szkody. U ludzi, dla kontrastu, średnio od 30 do 40 procent całego tłuszczu znajduje się tuż pod skórą. Caroline Pond, która wielce się przyczyniła do naszego zrozumienia anatomicznego rozkładu tkanek tłuszczowych u ssaków, napisała kiedyś: “Trudno jest zrozumieć, jakiemu celowi mechanicznemu lub termoregulacyjnemu może służyć podskórny tłuszcz na ludzkich kończynach. Zwiększając bezwładność kończyny, może raczej istotnie upośledzać możliwości ruchowe". W wodzie miałby on sens - jako izolator. Inną zaletą tłuszczu dla wodnego zwierzęcia jest to, że dodaje on wyporności. Tkanka tłuszczowa i tkanka mięśniowa mają odmienną gęstość, więc choć ważą tyle samo w powietrzu, nie ważą tyle samo w wodzie. Wrzućcie kawałek chudego mięsa do wody, a utonie; kawałek tłuszczu będzie pływał. Pływacy nie należą do tych sportowców, którzy starają się zrzucić każdy nadmiarowy kilogram, aby osiągnąć lepsze wyniki w swojej dyscyplinie. Wśród ssaków wodnych można zauważyć, że te, które żerują na powierzchni, jak wieloryb biały, mają 50 razy tyle tłuszczu, ile potrzebowałyby tylko do izolacji cieplnej. Mors nie potrzebuje tyle wyporności, bo pozyskuje swoje pożywienie z dna morza, więc choć żyje na tych samych chłodnych szerokościach geograficznych, warstwa tłuszczu jest u niego znacznie cieńsza, a jej grubość zmienia się w zależności od pory roku i dostępności pożywienia. To dlatego ciało wieloryba po śmierci unosi się w wodzie, a ciało martwego morsa tonie. Jak widać, ten sam tłuszcz, który stanowi kłopot dla małpy lądowej, utrudniając jej poruszanie się i powodując dodatkowe koszty energetyczne, byłby błogosławioną cechą dla małpy wodnej. Pozwalałby jej oszczędzać energię dzięki redukcji utraty ciepła i zwiększeniu wyporności.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Wyjaśnianie warstwy tłuszczu
Mieszkańcy lądu mają stosunkowo cienkie skóry. Podskórny tłuszcz pomiędzy podskórnymi mięśniami i mięśniami ciała rzadko bywa ciągłą, grubą warstwą. W. U. Sokołow
Ci, którym hipoteza wodna wydaje się nie do przyjęcia, muszą szukać innych sposobów zmierzenia się z problemem. Najprostsza sztuczka to zignorować jego istnienie. Dwa podręczniki antropologii, wymienione na początku rozdziału 6, które w sumie poświęciły trzy słowa sprawie utraty owłosienia ciała, nie wspominają nawet o podskórnym tłuszczu. Jest to jeszcze jedna ilustracja powiedzenia Medawara, że naukowcy mają skłonność do nie zadawania sobie pytań, na które od razu nie świta im odpowiedź. Wysunięto przypuszczenie, że warstwa tłuszczu wykształciła się jako metoda magazynowania energii, przy czym na poparcie hipotezy przywołuje się przykłady zwierząt, które gromadzą tłuszcz pod skórą, takich jak niedźwiedzie, świstaki, jeże i susły. Wszystkie one zapadają w sen zimowy; warstwa tłuszczu występuje u nich sezonowo; wszystkie żyją w takich szerokościach geograficznych, w których zima przynosi chłód i brak pożywienia. W niektórych cieplejszych rejonach zwierzęta, które muszą zgromadzić zapasy energii, magazynują je w rozmaitych miejscach w taki sposób, by jak najmniej utrudniały poruszanie się; wśród przykładów można wymienić wielbłąda z jego garbem, tłustoogonową owcę i gruboogonowego gekona. U Homo wygląda to zupełnie inaczej. Przede wszystkim zaś teoria zapasów nie wyjaśnia, dlaczego jeden jedyny gatunek naczelnych żyjących na sawannie musiał gromadzić zapasy energii, i nie wyjaśnia też, dlaczego warstwa tłuszczu jest najgrubsza u niemowląt. Na tym etapie rozwoju, kiedy karmione są przez matki, niebezpieczeństwo, że dzieci hominidów ucierpią z powodu braku żywności, nie mogło być większe niż u młodych innych małp człekokształtnych. W kontekście teorii sawannowej tłuszcz dziecięcy stanowi pod pewnymi względami największą zagadkę. Można by przekonywać, że bezwłose niemowlę potrzebuje szczególnej ochrony przed nagłymi przeciągami. Ale staranniejsze badanie wskazuje, że to nie może być wyjaśnienie. Tłuszcz występuje w dwóch odmianach - brązowej i białej. Tłuszcz brązowy (ma ciemniejszą barwę, ponieważ jest znacznie obficiej zaopatrywany w krew) można odkryć u wszystkich młodych ssaków, a jego funkcja to szybkie dostarczanie ciepła. Jest niezbędny, ponieważ kiedy ssaki się rodzą, nie umieją jeszcze podnieść temperatury ciała poprzez drżenie. Brązowy tłuszcz reaguje na spadek temperatury ciała szybkim spalaniem i zamianą na ciepło. Biały tłuszcz przeważa u dojrzałych ssaków. Jest bardziej stabilny, nie ulega łatwo spalaniu i nie reaguje na spadek temperatury. Komórki białego tłuszczu zostają uszczuplone tylko w sytuacji, kiedy ciało dostaje liczbę kalorii niewystarczającą, by zastąpić energię, którą wydatkowało. Gdyby nasze dzieci stały się tłuste, ponieważ naga skóra uczyniła je podatnymi na
wychładzanie, należałoby się spodziewać, że większość ich dodatkowych adipocytów przyjmie formę tłuszczu brązowego. Stało się jednak odwrotnie. Dzieci mają zwykłą ilość tłuszczu brązowego, ale są wyjątkowe również pod tym względem, że już przy narodzinach w ich ciałach znajdują się znaczne ilości białego tłuszczu. W ciągu trzech lub czterech miesięcy cały tłuszcz brązowy zdąży przekształcić się w dojrzałą formę białą. Stanowi ona skuteczną izolację cieplną w wodzie i daje wyporność, ale okazuje się bezużyteczna, kiedy trzeba szybko podnieść temperaturę ciała. Bardziej popularna niż teoria zapasów jest teoria, która nadal wiedzie prym. Zakłada ona, że wykształcenie wyłożonej tłuszczem skóry było częścią wieloetapowej strategii regulowania temperatury. Opowieść snuje się tak: nasz małpi przodek został łowcą, a wysiłek podczas polowania sprawił, że robiło mu się za gorąco; pozbył się więc sierści, by się ochłodzić; potem zaczął marznąć, zwłaszcza nocą, więc zainstalował warstwę tłuszczu, by utrzymać ciepło; od tłuszczu było mu za gorąco, więc wykształcił zdolność obfitego pocenia się, żeby się ochłodzić. Istnieją wariacje tej teorii. W niektórych wersjach nie został łowcą, tylko zbieraczem; w innych najpierw pojawił się pot, a potem nagość, która pozwalała mu parować. Ale żadna z wersji nie daje satysfakcjonującego wyjaśnienia, dlaczego tylko jeden gatunek naczelnych musiał uciekać się do tych skomplikowanych sposobów zastąpienia systemu termoregulacji, który działa doskonale u innych zwierząt z sawanny, w tym sawannowych naczelnych. Tak czy siak, pomysł tłustych hominidów ewoluujących na sawannie jest sam w sobie tak nieprawdopodobny, że czyniono pewne próby obejścia go. Sugeruje się mianowicie, że podskórna warstwa tłuszczu nie wykształciła się na sawannie, ale pojawiła się w czasach o wiele późniejszych, już. w gospodarce rolniczej. Argumentuje się, że spożycie węglowodanów człowieka-rolnika było wyższe, a ponieważ nie musiał śmigać przez równiny w pogoni za obiadem, mógł sobie pozwolić na kilka dodatkowych kilogramów. Z drugiej strony, skoro mógł już magazynować pożywienie w stodołach i naczyniach, po co byłaby mu zdolność przechowywania zapasów tłuszczu pod skórą? Co więcej, istnieją plemiona, które nigdy nie praktykowały rolnictwa, a jednak ich młode kobiety mają okrągłe piersi oraz kończyny i rodzą pyzate dzieci, jak reszta ludzkości. Zaś figurki “Wenus" przedstawiające kobiety z tłustymi udami, pośladkami i brzuchami powstały wcześniej, niż doszło do udomowienia roślin i zwierząt. Ostatnia z nie-wodnych hipotez na temat tłuszczu sugeruje, że tłuszcz wykształcił się najpierw u samic, żeby było je łatwiej odróżnić od samców i żeby były dla nich bardziej atrakcyjne. Samice przypuszczalnie przekazały tę nową atrakcyjną cechę swoim synom na równi z córkami, choć w zmodyfikowanej i skromniejszej wersji. Bez wątpienia istnieją duże różnice między płciami co do ilości i rozkładu tkanki tłuszczowej. Udział procentowy tłuszczu w ciele kobiety jest średnio dwukrotnie większy niż u mężczyzny. Poza charakterystycznymi, związanymi z płcią, akumulacjami na piersiach i pośladkach, tłuszcz u kobiet ma tendencję rozkładać się bardziej równomiernie. U kobiety z nadwagą warstwa tłuszczu jest
mniej więcej równa na całym ciele, podczas gdy u mężczyzn z nadwagą zwykle występuje “męski wzorzec otyłości": tłuszcz zbiera się w nieproporcjonalnie w dużej ilości w nadbrzuszu, tworząc sylwetkę z “brzuchem piwnym". Często towarzyszą mu, jak u dickensowskiego pana Pickwicka, dość chude ramiona i nogi. Istnieje jednak jeden mocny argument przeciwko tezie, że podskórny tłuszcz wyewoluował jako znacznik epigamiczny - to znaczy, dla seksualnego przyciągania. Cała rzecz w tym, że znaczniki epigamiczne są znakami nie tylko różnic seksualnych, ale również seksualnej dojrzałości. Młode zwierzęta nie mają grzyw czy poroża ani godowego upierzenia; te cechy pojawiają się w okresie dojrzewania płciowego. Nie można sobie wyobrazić przyczyny, dla której ludzkie niemowlęta miałyby mieć takie obfite magazyny tłuszczu na całym ciele, jeżeli pierwotną przyczyną ich pojawienia się było wzbudzanie seksualnego zainteresowania samców. Jeśli chodzi o dodatkowy przydział tłuszczu u samic, jego geneza wydaje się bardziej praktyczna niż erotyczna. Ciąża i karmienie piersią ludzkiego dziecka poważnie obciążają zasoby organizmu matki. Jeśli w dowolnym momencie tego okresu je ona za mało, by móc zaspokoić zwiększone potrzeby, organizm wykorzystuje zapasy zgromadzone w komórkach białego tłuszczu, by zapewnić, że dziecko nie ucierpi. U dziko żyjących hominidów ciąża i karmienie potomstwa nie były dla samic zjawiskiem okazjonalnym. Małpom człekokształtnym w laboratoriach na ogół zabiera się dziecko pod koniec roku albo co najwyżej dwóch lat, lecz na wolności karmienie piersią trwa dłużej. Kiedy niemowlę przestaje ssać - albo jeśli umrze - cykl rozrodczy wkrótce się wznawia. Średnio po trzech lub czterech rujach samica znowu jest ciężarna. Poza tymi krótkimi przerwami, przez większą część życia potrzeby fizyczne związane z karmieniem dziecka wymuszały na matce-hominidce nieustanną konieczność gromadzenia rezerw białego tłuszczu. Samiec był wolny od tego obciążenia. U małp człekokształtnych nieprzerwany cykl ciąż i karmienia trwa aż do śmierci; u ludzkich samic kończy się z nadejściem menopauzy. Nie wiadomo, dlaczego kobietom przypadła ta dyspensa, w naturze bardzo rzadka - choć ostatnio stwierdzono, że dzielimy ją z wielorybami i delfinami. Jedna z sugestii brzmi, że menopauza przedłuża życie babek, zmniejszając ich fizyczne obciążenie. Ludzkie młode dojrzewa bardzo długo, a powodzenie naszego gatunku zależy w wyjątkowej mierze od przekazania nabytej wiedzy i umiejętności następnemu pokoleniu. Byłoby więc korzystne dla mnożącej się populacji hominidów, gdyby żyło w niej trochę nierozmnażających się doświadczonych samic, które mogłyby pomóc w wychowaniu dzieci. Wydaje się nieco dziwne, że właśnie w okolicach początku menopauzy, kiedy nie zanosi się już na dzieci, które trzeba donosić i wykarmić piersią, u kobiet wszystkich ras pojawia się ogólna tendencja do tycia. Wiemy jednak obecnie, że tkanka tłuszczowa pełni dodatkowe funkcje oprócz izolacyjnej i wypornościowej. Oprócz tego, że bierze stały udział w przepływie paliw w organizmie, ma zdolność przechowywania sterydów (hormonów) i wpływa zarówno na ilość estrogenu,
żeńskiego hormonu płciowego, w krwioobiegu, jak na jego siłę działania. Estrogen występuje w dwóch formach - względnie nieaktywnej oraz silnie działającej. Szczupłe kobiety mają podwyższony poziom słabego typu estrogenu, podczas gdy otyłe kobiety mają wyższy poziom silnego. U tłustszych kobiet estrogen krąży również swobodniej we krwi. Do 1975 roku uważano, że estrogen powstaje tylko w jajnikach; wtedy okazało się jednak, że produkują go również komórki tłuszczowe, przetwarzające androgen (męski hormon znajdujący się w niewielkich ilościach w kobiecym osoczu) na estrogen. Możemy sobie wyobrazić, że “brzuszek wieku średniego", z którym walczy tak wiele kobiet, wyewoluował jako przystosowanie dobroczynne. Dzięki niemu organizm zyskiwał tkankę tłuszczową, będącą dodatkowym źródłem estrogenu w organizmie. Kiedy jajniki przestawały pracować, tłuszcz minimalizował objawy abstynencyjne. Pozwalał ciału stopniowo dostosować się do spadku poziomu estrogenu - nie dochodziło do gwałtownego “odstawienia". Większości ludzi w krajach rozwiniętych w dzisiejszych czasach jest łatwiej niż kiedykolwiek jeść i pić zbyt dużo oraz zażywać zbyt mało wysiłku. W tych warunkach zdolność ludzkiego ciała do zwiększania wagi szybko i w znaczącym nadmiarze w stosunku do potrzeb zaczyna stwarzać problem. Jako że tycie może mieć negatywny wpływ na zdrowie i samopoczucie, zainteresowanie tematem znacznie wzrosło w ostatnich latach. Ze współczesnej obsesji odchudzania się wynikła jedna korzyść: intensywne badania tematu, który wcześniej naukowcy uznawali za nudny. W latach siedemdziesiątych podręcznik anatomii zwierząt, liczący ponad 500 stron, opisowi tkanki tłuszczowej poświęcał jedną stronę, którą podsumowywał komentarz: “Dłuższe omawianie tematu nie wydaje się konieczne". Badacze, którzy chcieli jednak zająć się tym tematem, stawali wobec następującej trudności: większość zwierząt lądowych, zwłaszcza tych nadających się do obserwacji laboratoryjnych, pod względem dystrybucji tkanki tłuszczowej nie przypomina ludzi. U normalnego szczura na przykład tkanka tłuszczowa stanowi tylko około 2 procent masy ciała i jakkolwiek by go przekarmiać, nie stanie się otyły. Przez długi czas badania koncentrowały się zatem w na pewnej osobliwej odmianie znanej jako “otyły szczur"; spodziewano się, że wnioski z badań nad nienormalnym szczurem można zastosować do całkowicie normalnych ludzi. Stwierdzono na przykład, że jeśli otyłym szczurom poniżej 3 miesięcy podawać więcej matczynego mleka niż normalnie albo przestawić je wcześniej na stały pokarm, to zyskają one więcej adipocytów i staną się bardziej tłuste niż pozostałe osobniki z tego samego miotu. Zaczęto więc ostrzegać kobiety przed przekarmianiem dzieci i odstawianiem ich zbyt wcześnie od piersi. Pulchne nastolatki z wyrzutem patrzyły na matki, obwiniając je za swój nieszczęsny los. Później stwierdzono, że prawidłowości dotyczące otyłych szczurów nie sprawdzały się w odniesieniu do ludzkich dzieci i wystosowano poprawki tej mniej więcej treści: “Wczesne wprowadzenie pokarmu stałego lub karmienia butelką nie zwiększa ryzyka dziecięcej otyłości. Należy uspokoić zatroskanych rodziców co do tej kwestii".
Najwyraźniej ludzie są przypadkiem szczególnym. Prowadzenie badań z ich udziałem często wymaga długoterminowego planowania, a wyniki ujawniają się powoli. Lekarze zgadzali się co do tego, że ludzie ze znaczącą nadwagą ponoszą zwiększone ryzyko choroby lub śmierci wskutek chorób układu krążenia - ataku serca i udarów. Wydawało się więc rozsądnym wnioskować, że im będą grubsi, tym bardziej będą im grozić te schorzenia, i vice versa. Nie było łatwo zweryfikować to przekonanie. Ale jedną z funkcji nauki jest przemieniać stwierdzenia, których niemal jesteśmy pewni, w fakty sprawdzone i udowodnione. Zatem w 1967 roku w Niemczech rozpoczęto projekt badawczy, w którym wzięło udział 782 mężczyzn w tym samym wieku (54 lata), zamieszkałych w Gothenburgu i wybranych w sposób losowy. Prowadzono zapisy pomiarów wzrostu, wagi, ciśnienia krwi, poziomu cholesterolu oraz obwodu talii i bioder. W ciągu następnych 13 lat śledzono stan zdrowia i dalsze historie medyczne tych mężczyzn, z powtórnymi badaniami wiatach 1973 i 1980. Zapisy wykazały, że do grupy najmniej zagrożonej przedwczesną śmiercią albo chorobą wieńcową należeli mężczyźni najgrubsi według współczynnika relacji wagi do wzrostu (BMI - Body Mass Index11). Najwyższe ryzyko występowało w grupie najszczuplejszych. Badacze spodziewali się dokładnie przeciwnych wyników. Ustalenia te zaczęły nabierać więcej sensu dopiero, gdy liczby zostały przeanalizowane bardziej szczegółowo. Stwierdzono, że kluczowym czynnikiem nie jest ogólna ilość tłuszczu w organizmie, tylko jego dystrybucja. Grupa wysokiego ryzyka składała się z mężczyzn o umiarkowanie szczupłych nogach i pośladkach, ale o tłuszczu zgromadzonym w rejonie brzucha - ten typ dystrybucji został określony w latach sześćdziesiątych przez francuskiego fizjologa Vague'a jako “androidalny" lub męski. Mężczyźni z grupy niskiego ryzyka ważyli najwięcej, ale ich tłuszcz był bardziej równomiernie rozłożony w całym ciele w sposób “gynoidalny" (typu żeńskiego). Podobne badania prowadzono następnie wśród kobiet w Niemczech i we Francji, a wyniki wskazywały tę samą prawidłowość. Kobiety o figurach bardziej androidalnych ponosiły większe ryzyko niż kobiety o sylwetkach gynoidalnych. Wyjaśnienia, dlaczego tłusty brzuch jest bardziej niezdrowy niż grube uda czy pośladki są nadal prowizoryczne. Jedną z prób wyjaśnienia jest teza, że wolne kwasy tłuszczowe z adipocytów na brzuchu trafiają bezpośrednio do wątroby przez żyłę wrotną12 i przeciążają ją, a kwasy tłuszczowe z ud podróżują dookoła ciała i trafiają do wątroby drogą bardziej okrężną, a zanim do niej dotrą, są już mniej skoncentrowane. Lekcja, którą należy wyciągnąć z eksperymentu gothenburskiego, wydaje się zatem być taka, że - przynajmniej dla kobiet - parę kilogramów więcej nie stanowi poważnego zagrożenia dla zdrowia, jak wcześniej się uważało. Nie tak dawno temu w Australii młodej parze około trzydziestki, Michaelowi i Sue Murnanebm, odmówiono prawa do zaadoptowania koreańskiego niemowlęcia, ponieważ mieli nadwagę. W Korei i Sri Lance prawo najwyraźniej zakłada, że rodzice adopcyjni 11 Wskaźnik masy ciała. BMI = waga [kg] / wzrost 2[m2] (przypis tłumaczki). 12 Żyła wrotna - krótkie, ale o znacznej średnicy naczynie doprowadzające krew do wątroby (przypis tłumaczki).
ważący 30 procent powyżej średniej mogą osierocić dziecko, zanim zdąży ono dorosnąć. Wydaje się to nadto alarmistycznym podejściem. W dzisiejszych czasach naukowcy odpowiadają jedynie za maleńki ułamek z milionów słów porad i napomnień, które na ten temat spływają z pras drukarskich. Pomoc w odchudzaniu stała się przemysłem o wielomilionowych przychodach i z ogromnym budżetem na reklamę. O ile przemysł ten zachęca ludzi, by jedli mniej i bardziej rozsądnie, to dobra robota i może się przyczynić do poprawy świadomości zdrowotnej i ogólnych standardów sprawności fizycznej. Jest jednak druga strona medalu. Guru odchudzania, tak jak inni czarujący propagatorzy, pracują w biznesie sprzedawania marzeń. Kiedy przepisują swoje normy “prawidłowych" wymiarów ciała konkretnej grupie wiekowej jako docelowe, mają wszelkie finansowe powody, by zaniżać cyfry. “Docelowe wagi" są niższe niż średnie; niższe niż większość ludzi może z łatwością utrzymać, i niższe niż dyktowałyby same wskazania zdrowotne. Istnieje nawet powód, by przypuszczać, że są niższe niż dyktowałyby wskazania seksapilu. W pewnym eksperymencie pokazano panelowi mężczyzn zdjęcia kobiet uszeregowane od szczupłych do grubych i poproszono, by wybrali najbardziej atrakcyjne. Następnie poproszono panel kobiet, by zgadły werdykty mężczyzn. Wyniki wykazały w sposób konsekwentny, że mężczyzn mniej pociągają kobiety o sylwetkach typu Twiggy, niż wydaje się to samym kobietom. Podprogowy komunikat w niektórych komercyjnie oferowanych “poradach" jest taki, że przeciętna kobieta jest za gruba, że gruba to znaczy brzydka, że niemożność pozbycia się tłuszczu jest czymś, czego należy się wstydzić. Uwiarygodnia to szalone powiedzenie księżnej Windsoru: “Nie można być zbyt bogatą - ani zbyt chudą". Wydaje się dziwne, że w naszych czasach fizycznie normalni, zdrowi ludzie płacą chirurgom za operacje, które mają zbliżyć ich figury do arbitralnie określonego ideału. Ale nie jest to nowe zjawisko. Ten sam impuls kiedyś skłaniał chińskie damy do krępowania stóp, a angielskim kazał chirurgicznie usuwać dolne żebra, co pomagało im utrzymać szesnastocalową talię. Prawdziwymi ofiarami propagandy “nie można być zbyt chudym" są młodzi ludzie. Niektórzy z nich wierzą w ten komunikat, i może on ich doprowadzić do wycieńczającej utraty poczucia własnej wartości, co prowadzi do depresji albo do uciekania w obsesje żywieniowe takie, jak anoreksja. W 1985 roku ginekolog Jon Studd przeprowadził badanie dotyczące krótko- i długoterminowych skutków anoreksji. Doniósł: “Estrogen nie jest wytwarzany jedynie w jajnikach. Częściowo powstaje w tłuszczu ciała. Im mniej go masz, tym mniej wytwarzasz... Nie jest trudno znaleźć kobiety w wieku 28 czy 35 lat o skórze i kościach siedemdziesięciolatek". Badania oparte na odkryciach Studda sugerowały korelację między niskim poziomem estrogenu a zmniejszonymi poziomami kolagenu. Kolagen to białko, które konstytuuje jedną trzecią tkanki kości i skóry. U niektórych swoich młodych pacjentek Studd stwierdził nie tylko utratę napięcia skóry (odwracalną wraz z ponownym przejściem na normalne zwyczaje żywieniowe), ale też trwały ubytek wzrostu z powodu osiadania kręgów w wyniku zmniejszonego poziomu kolagenu. Musi być jakaś ewolucyjna przyczyna tego, że Homo sapiens jest zarówno najtłustszą, jak i
bardziej potliwą ze wszystkich małp człekokształtnych. To pech, że nasze ciała utraciły zdolność limitowania zapasów tłuszczu, jakie mogą zgromadzić. Problem, przed którym stoimy, to jak unikać otyłości bez przekształcania lęku w fobię, skoro tkanka tłuszczowa pozostaje niezbędną częścią naszej anatomii.
ROZDZIAŁ JEDENASTY Oddychanie
jest dziwnym faktem, że każda cząstka jedzenia i picia, które przełykamy, musi przejść nad otworem tchawicy, stwarzając pewne ryzyko, że wpadnie do płuc. Karol Darwin
Darwin nie przesadzał w tej sprawie. Istotnie jest to fakt zaskakujący - wyglądający na godny ubolewania, nieudany projekt biologiczny - tym dziwniejszy, że należy do długiej listy cech, które odróżniają ludzi od wszystkich innych zwierząt lądowych. Podstawowy projekt ssaczy to taki, zgodnie z którym powietrze wchodzi nozdrzami i płynie w dół jedną rurą do płuc, podczas gdy jedzenie i picie wchodzą pyskiem i drugą rurą docierają do żołądka. Rura transportująca powietrze to tchawica (trachea), a rura transportująca pożywienie i picie to przełyk (oesophagus). U większości ssaków nie jest możliwe, żeby jedzenie “wpadło nie w tę dziurkę" i do płuc, ponieważ górny otwór tchawicy nie znajduje się w pysku, ale wyżej, z tyłu jamy nosowej. Wszystko, co zwierzę je lub pije, musi przejść wokół albo z jednej strony górnej części tchawicy, zanim dotrze do przełyku i spłynie do żołądka. To system prosty i niezawodny, zapewniający całkowite rozdzielenie otworów obu kanałów. Każdy, kto widział, jak pije spragniony koń (lub zwłaszcza spragniony wielbłąd), wie, że zwierzę może pić długo bez przerwy na nabranie oddechu. Jako że kanały powietrzny i pokarmowy są u nich na całej długości oddzielne, zwierzęta te mogą pić i oddychać jednocześnie. U wszystkich zwierząt lądowych z wyjątkiem człowieka wierzch tchawicy styka się z podniebieniem, przegrodą rozdzielającą jamę ustną od dróg oddechowych. Jego przednia część to kostna przegroda: podniebienie twarde. Oprócz tego u większości zwierząt podniebienie przedłuża się w tył ciągłym płatem tkanki znanym jako podniebienie miękkie. U zwierząt prymitywnych, jak niektóre gady i kilka dzisiejszych torbaczy, górna część tchawicy (krtań) przechodzi poprzez podniebienie miękkie i jest w tej pozycji na stałe umocowana. Zwierzęta takie w związku z tym nie mogą oddychać przez pysk ani wydawać dźwięków. U większości ssaków standardowa procedura to również oddychanie przez nos, lecz bariera uniemożliwiająca oddychanie przez usta jest mniej bezwzględna. Krtań nie ma sztywnego umocowania: przechodzi przez małą szczelinę w podniebieniu miękkim, kontrolowaną zwieraczem - kurczliwym pierścieniem mięśni. Na przykład pies może chcieć chwilowo oddychać pyskiem, żeby dyszeć dla ochłody albo żeby szczeknąć. Kiedy to się zdarza, zwieracz krtani rozluźnia się i szczyt tchawicy zsuwa się w dół przez otwór w podniebieniu, dokładnie na tyle, żeby krtań znalazła się w jamie gębowej. Kiedy pies szczeka lub wyje, często wyciąga szyję, co pomaga odłączyć krtań od podniebienia. Po zakończeniu dyszenia lub wycia szyja się rozluźnia, krtań wraca na górę przez otwór w podniebieniu, zwieracz wokół niej się zaciska i pies znowu oddycha nosem. W podobnej wersji urządzenie to funkcjonuje u większości ssaków. U dorosłych ludzi krtań całkowicie straciła łączność z podniebieniem. Zsunęła się całkiem w dół
gardła, poniżej tyłu języka, w taki sposób, że, jak wskazał Darwin, otwór tchawicy znalazł się przed otworem przełyku i na tym samym poziomie. Nasze podniebienie miękkie nie jest już ciągłym płatem tkanki z ładnie zamykającym się otworem dla krtani. Zieje w nim duża dziura. Języczek, stożkowate mięsiste przedłużenie, które widać wiszące z tyłu gardła, jest częścią górnego brzegu tej dziury. Możemy zatem oddychać z równą łatwością przez usta i przez nos. Ale nie możemy oddychać i pić jednocześnie, a jeśli z jakiegoś powodu zachłyśniemy się w trakcie picia, część płynu zostanie wciągnięta do płuc. Ta ewolucyjna zmiana znana jest jako “obniżona krtań". Uczeni poświęcili wiele wysiłku próbom wyjaśnienia, dlaczego miałoby to być udoskonalenie w stosunku do oryginalnego urządzenia. (Zawsze bowiem ma miejsce milczący opór wobec przypuszczenia, że jakaś anomalia charakterystyczna dla naszego gatunku mogłaby być czymkolwiek innym niż udoskonaleniem.) Przypuszczalnie najbardziej zaskakujący panegiryk na cześć obniżonej krtani pochodzi od chirurga entuzjasty, który nazwał ją wspaniałym urządzeniem, ponieważ dzięki temu ludzkich pacjentów z obrażeniami jamy ustnej można łatwo karmić przez rurkę przechodzącą przez nos do żołądka. Jest to rzeczywiście uboczna korzyść z obniżenia krtani, ale raczej nie wyjaśnia, dlaczego do niego doszło. Podobnie jak kręgosłup czworonoga, normalny ssaczy sposób oddychania doskonalił się przez ponad 200 milionów lat i nie zostałby zarzucony dla jakiejś trywialnej przyczyny. Warto policzyć korzyści, które utraciliśmy, zanim przejdziemy do tego, co udało nam się uzyskać. Oddychanie nosem jest ważne dla ssaków z pięciu powodów. Po pierwsze, zmysł węchu ma dla nich kluczowe znaczenie, a unoszące się w powietrzu feromony wykrywa wyłącznie specjalny organ w kanale nosowym. Po drugie, oddychanie nosem chroni płuca, gdyż odfiltrowuje szkodliwe substancje. Cząsteczki fruwającego w powietrzu kurzu są wyłapywane przez włoski porastające wnętrze nozdrzy. Drobniejsze cząsteczki również nie docierają do płuc - wcześniej przyklejają się do wyściełanych śluzem dróg oddechowych nozdrzy i dróg nosowych i zostają wyeliminowane w któryś z wielu sposobów - kichanie, wydmuchiwanie nosa, plucie albo przełykanie ze śliną. Po trzecie, powietrze przechodzące przez drogi nosowe ulega ogrzaniu lub ochłodzeniu do temperatury zbliżonej do temperatury ciała, zanim dojdzie do delikatnych i wrażliwych tkanek płuc. Po czwarte, jeśli powietrze jest suche, zostaje nawilżone przez wydzieliny błon śluzowych. I wreszcie, niektóre wydzieliny śluzowe mają działanie lekko bakteriobójcze. Powietrze wdychane przez nozdrza dociera do płuc odfiltrowane, ogrzane, wilgotne i do pewnego stopnia odkażone. Wszystkie te zabezpieczenia idą na marne, kiedy oddychamy ustami, a wszyscy to czasem robimy - na przykład w trakcie mówienia, biegania albo wykonywania zadań związanych z wysiłkiem fizycznym. Płuca wszystkich ssaków mają pewną zdolność pozbywania się - przez odkrztuszanie szkodliwych cząsteczek, które jakoś przedarły się przez pierwsze zewnętrzne linie obrony, ale u większości z nich jest to ostatnia linia okopów; płuca nie wykształciły sposobów radzenia sobie z zanieczyszczonym powietrzem. Nasze zwierzęta domowe oddychają tym samym powietrzem co
my, ale kaszlą o wiele mniej. Zaburzenia oddychania dotykają w największym stopniu rasy takie jak pekińczyki, u których na skutek doboru hodowlanego doszło do sztucznego zmniejszenia długości i sprawności przewodów nosowych. Obniżenie się krtani pociągnęło za sobą całą sekwencję modyfikacji w górnych drogach oddechowych. Konsekwencje tych zmian są czasem niewygodne, a niekiedy zabójcze. Jedna z nich dotyczy tego, co stało się z językiem. Przełykanie jest u ludzi wyjątkowo skomplikowanym procesem ze względu na konieczność zapobieżenia dostaniu się pokarmu lub napoju do tchawicy. Wykształciło się w tym celu następujące urządzenie. Tył języka, inaczej niż u większości ssaków, wystaje dość znacznie poza tylne zęby. Za każdym razem, kiedy połykamy jedzenie, picie, czy nawet własną ślinę, górna część tchawicy przemieszcza się w górę, a jej wierzch (krtań) chowa się pod tył języka. Ten ruch zmusza fałd chrząstki (nagłośnię) do wygięcia się i utworzenia nad krtanią pokrywki, która chroni ją przed napływającą cieczą. Kiedy spłynie ona bezpiecznie do żołądka, tchawica opuszcza się z powrotem do normalnej pozycji. Jeśli przełykający jest dorosłym mężczyzną, ten manewr można dostrzec gołym okiem, ponieważ u mężczyzn w wieku mniej więcej 20 lat płat chrząstki z przodu krtani przekształca się w kość. U niektórych ten wydatny kostny wyrostek, znany jako jabłko Adama, podskakuje przy każdym przełknięciu. Tylne przedłużenie języka oczywiście nie sięga tak daleko, by blokować przepływ powietrza póki jesteśmy dorośli, młodzi i znajdujemy się w pozycji pionowej. Z wiekiem często pogarsza się jednak napięcie mięśni. Wtedy, jeśli ktoś oddychający ustami zaśnie z otwartą buzią, mogą pojawić się problemy. Język może opaść głębiej w gardło pod wpływem siły grawitacji, a wtedy powietrze musi przeciskać się przez mniejszy otwór z głośnym terkotem, powszechnie znanym jako chrapanie. Jeśli drogi oddechowe śpiącego zamkną się całkiem, jak się czasem zdarza, brak tlenu we krwi alarmuje ciało i umysł wynurza się z drzemki przynajmniej na tyle, by upewnić się, że blokada została usunięta, a normalne oddychanie wznowione. Jednakże gdy podobna blokada powstanie w czasie głębszej nieprzytomności, na przykład w przypadku wstrząsu po wypadku, może być fatalna w skutkach. To z powodu tego szczególnego dla ludzi zagrożenia instrukcje pierwszej pomocy zaczynają się od słów: “Najpierw sprawdź drogi oddechowe". Wśród zagrożeń wynikających z posiadania opuszczonej krtani należy wymienić śmierć spowodowaną w ten sposób - jak przypadkowe śmierci pijanych, uduszonych własnymi wymiotami. W ciągu ostatniej dekady13, wiele uwagi poświęcono dolegliwości nazwanej bezdechem sennym lub OSA14. Normalnie śpiący, którego drogi oddechowe zostają zablokowane, najpierw próbuje oddychać pomimo blokady, przy pomocy spazmatycznych ruchów klatki piersiowej i przepony. Samo w sobie może to być szkodliwe, zwłaszcza dla cierpiących na choroby serca, ponieważ 13 Chodzi o lata osiemdziesiąte XX wieku (przypis tłumaczki). 14 Obstructire Sleep Apnoca - bezdech senny spowodowany przeszkodą w drogach oddechowych (przypis tłumaczki za Wikipedią).
powoduje niezwykle zmiany ciśnienia powietrza w płucach, zwiększa ciśnienie krwi w obrębie klatki piersiowej i obniża poziom tlenu we krwi. Zwykle jednak trwa tylko około 15 sekund, zanim człowiek powróci częściowo do stanu czuwania, odzyska normalny oddech, a następnie znów zapadnie w sen. Cykl ten zwykle powtarza się wielokrotnie, w ciężkich przypadkach kilkaset razy w ciągu nocy. W Ameryce Północnej wiele klinik zajmuje się leczeniem zaburzeń snu, a lekarze odkryli korelację między OSA a nadciśnieniem. OSA nie jest podstawową przyczyną nadciśnienia, ale może być czynnikiem dodatkowym lub nasilającym. Zgodnie z jedną z teorii korelacja ta oznacza jedynie, że obie dolegliwości mają wspólną przyczynę, taką jak na przykład nadwaga. Ale wybitny badacz, Chrystian Guilleminault, donosi, że tylko połowa osób cierpiących na bezdech senny ma nadwagę, a nadciśnienie występuje również u szczupłych pacjentów z bezdechem. Dolegliwość ta może mieć szkodliwe konsekwencje psychologiczne oraz fizyczne. Epizody bezdechu bywają zwykle częstsze i poważniejsze w fazie snu REM 15, kiedy pojawiają się marzenia senne; są to okresy najgłębszej nieświadomości. Zgodnie z najnowszymi poglądami, faza REM ma dla nas niezwykle duże znaczenie i na jej utratę najmniej możemy sobie pozwolić. Kiedy faza REM pacjenta jest zaburzana częstymi epizodami OSA - nawet jeśli nie pamięta on tego rano - może skutkować permanentną sennością i zmęczeniem w godzinach czuwania. Odnotowuje się też częste skargi na pogorszenie pamięci i zdolności oceny, napady irracjonalnego lęku i depresję. Objawy te przypominają w łagodniejszej formie symptomy wywołane u więźniów celowo pozbawianych snu w czasie przesłuchań. Lekarze rekomendują różne terapie, od zalecenia utraty wagi i unikania alkoholu pod koniec dnia po specjalne urządzenia pompujące powietrze przez nos lub chirurgiczne usunięcie części podniebienia miękkiego i wzmocnienie mięśni w gardle. Dzieci nie rodzą się z obniżoną krtanią. Przez pierwszych kilka miesięcy życia ich drogi oddechowe są odlane z normalnej ssaczej formy: krtań wysoko i w kontakcie z podniebieniem i drogami nosowymi. Niemowlę nawykowo oddycha przez nos. Kiedy ssie, może w tym samym czasie oddychać, a mleko spływa do żołądka bez przerwy i bez skomplikowanych procedur przełykania koniecznych u dorosłych. Gdzieś między trzecim a szóstym miesiącem po urodzeniu, krtań traci styczność z podniebieniem i zaczyna się obniżać. W okresie przejściowym górne drogi oddechowe dziecka nie są już całkiem zwierzęce ani jeszcze całkiem ludzkie, a jego odruchy zmieniają się w procesie uczenia się i przystosowania do nowej fizjologii. Ten okres zbiega się ze szczytem przypadków Zespołu Nagłego Zgonu Niemowląt16. Niewyjaśnione zgony w tej grupie wiekowej niegdyś tłumaczono “przyduszeniem" w czasie snu i instruowano matki, że jest zdrowiej i bezpieczniej, jeśli dziecko śpi samo. Dziś, kiedy dzieci rzeczywiście śpią same, mówi się o “śmierci łóżeczkowej". 15 Rapid Eye Mowment - szybkie ruchy gałek ocznych. Faza REM -faza snu głębokiego charakteryzująca się takimi ruchami (przypis tłumaczki za Wikipedią). 16 Sudden Infant Death Syndromc (SIDS) - zespół nagiej śmierci zdrowego niemowlęcia w czasie snu (przypis tłumaczki za Wikipcdią).
Zazwyczaj autopsja nie wykazuje przyczyny zgonu. Statystycznie przypadków śmierci łóżeczkowej jest nieco więcej w zimie. Zestawienie z historycznymi danymi pogodowymi pokazuje, że szczyt przypada nie w czasie nagłych ochłodzeń, kiedy odporność dziecka na infekcje wirusowe może osłabnąć, lecz w 2 do 5 dni później. Zgadza się to z możliwością infekcji górnych dróg oddechowych - innymi słowy, że dziecko się przeziębi. Ale nie wyjaśnia to, dlaczego umiera wskutek infekcji tak łagodnej, że w większości przypadków przechodzi niezauważona przez rodziców, a sekcja zwłok nic nie wykazuje. Możliwy związek śmierci łóżeczkowej z przemieszczaniem się krtani został po raz pierwszy zauważony przez Edwarda Crelina, który ponad 20 lat temu, przymierzając się do operacji chirurgicznej dziecka, odkrył, że nie istnieje podręcznik anatomii niemowlęcia, do którego mógłby sięgnąć. Klinicyści pracowali przy założeniu, że ludzkie dzieci skonstruowane są jak miniaturowi dorośli. Zatem Crelin zajął się opracowaniem podręcznika, którego obecnie używa się w szpitalach na całym świecie. Jednym z ważniejszych jego odkryć w czasie badań przygotowawczych był sposób, w jaki oddychają niemowlęta. Okazał się on kompletnym zaskoczeniem. Crelin spodziewał się, że anatomia niemowlęcia będzie przypominać pomniejszoną wersję anatomii dorosłej osoby, ale kiedy doszedł do górnych dróg oddechowych, stwierdził, że “analizuje przekrój dróg oddechowych szympansa". Kiedy krtań zaczyna się obniżać, to - choć fizycznie dziecko może zacząć oddychać ustami jego odruchy są wciąż odruchami istoty oddychającej nosem, jeśli kanał nosowy zostanie zablokowany z powodu infekcji, dziecko odczuwa dyskomfort i może zacząć płakać. Jak u każdego innego zwierzęcia, wokalizacja odłącza krtań od podniebienia i umożliwia oddychanie, zatem może ono zasnąć z powrotem z otwartą buzią. Ryzyko pojawia się, jeśli dziecko śpi na brzuchu albo na plecach, ale z głowa nisko. Wtedy krtań może ześliznąć się z powrotem do pozycji, w której języczek (mula) wchodzi w nią i ją blokuje. Po śmierci mięśnie rozluźniają się, krtań odłącza się, kiedy dziecko zostaje podniesione, i nie zostaje żaden ślad, który mógłby wskazać przyczynę śmierci - poza, być może, lekkim uszkodzeniem płuc. Crelin uważa, że powyższe zjawisko to przyczyna 90 procent przypadków śmierci łóżeczkowej. Jego teoria pozostaje teorią, ale została poparta doświadczeniem klinicznym. Dla przykładu, pediatra ze Środkowego Zachodu, świętej pamięci Harvey Krawitz, radził matkom, by nieco podnosiły wezgłowia łóżeczek i podtrzymywały główki niemowląt wyjętych z łóżeczka; w następnych 12 latach nie było ani jednego przypadku śmierci łóżeczkowej wśród 1800 dzieci, z którymi miał do czynienia, podczas gdy statystycznie można się było spodziewać około 5 zgonów. Raport z Holandii zawierał znacznie większe liczby. We wczesnych latach siedemdziesiątych holenderskim mamom doradzano, żeby kładły swoje dzieci do snu na brzuszkach, a do lat osiemdziesiątych co najmniej 60 procent stosowało się do tej rady. W tym czasie występowanie śmierci łóżeczkowej w kraju wzrosło z 0,46 na tysiąc urodzeń w latach 1969-71 do 1,13 w 1987 roku. W 1987 roku przychodnie pediatryczne w całym kraju zaczęły doradzać, żeby nie kłaść dzieci
spać na brzuszkach i zanotowano czterdziestoprocentowy spadek liczby śmierci łóżeczkowych między 1987 a 1988 rokiem. Te statystyki w połączeniu z faktem, że śmierć łóżeczkowa występuje bardzo rzadko, nim dziecko rozpocznie trzeci miesiąc życia i po ukończeniu przezeń pół roku, przemawiają na rzecz tezy Crelina, że śmierć łóżeczkowa ma związek z przejściem od dziecięcej do dorosłej lokalizacji krtani. Wczesnodziecięce przeziębienia i infekcje mogą sprawiać problemy u dzieci, które nie padły ofiarą śmierci łóżeczkowej. Jeśli są zmuszone do oddychania ustami zbyt wcześnie, mogą nabrać nawyku takiego oddychania (znanego lekarzom jako HMB17), a to prowadzi do swego rodzaju błędnego koła. Jako że kanały nosowe są omijane i niewentylowane, gromadzi się w nich wydzielina, która tym bardziej
blokuje
przepływ
powietrza;
wyschnięty
śluz
tworzy
idealną
pożywkę
dla
mikroorganizmów, które mogą powodować stan zapalny oraz przerost tkanki migdałków. Oddychanie z otwartymi ustami powoduje też większe parowanie śliny, więc mniej śliny zostaje przełknięte. W normalnych warunkach częste przełykanie śliny pomaga oczyszczać i wentylować ucho środkowe poprzez trąbkę Eustachiusza. Zespół holenderski (Van Bon i in.) w 1989 potwierdził hipotezę, że HMB może być przyczyną zapalenia ucha środkowego u małych dzieci. Na początku tego stulecia widok dzieci ze slumsów, zasmarkanych i z otwartymi buziami, brano za oznakę dziedzicznej subnormalności - zamiast za świadectwo stłoczenia w warunkach zimna i wilgoci, które ułatwiają rozprzestrzenianie się infekcji. Zrozumienie ewolucji krtani postępowało powoli, po części dlatego, że anatomowie studiują zwłoki, a nie żywe organizmy zwierząt. Rysunki przekrojów zwierząt poddawanych sekcji, wykonywane przez różnych anatomów, ukazywały krtań w różnych pozycjach, co w latach osiemdziesiątych XIX wieku doprowadziło do gorącego sporu. W końcu badacze zdali sobie sprawę, że różnice zależały głównie od tego, w jaki sposób zwierzę umarło - jeśli umierając krzyczało, to krtań znajdowała się w jamie gębowej - a po części od tego, jak układano ciało w trakcie sekcji. Kiedy zwieracz krtani się rozluźnia, samo wyprostowanie głowy i szyi zwierzęcia może sprawić, że krtań wysunie się z komór nosowych i znajdzie w bardziej “ludzkiej" pozycji. Sprawa została ostatecznie wyjaśniona w drodze badania zwierząt żywych i przytomnych często nie przez samych anatomów, a przez ich podwładnych. W 1889 roku dr R.L. Bowles napisał o jednym z tych nieopiewanych bohaterów: “Mój asystent, pan Stainer, wprowadził rękę do gardła wielu świń w wieku 6 miesięcy i starszych". Stainer stwierdził, że u żywych zwierząt tchawica przechodzi przez podniebienie miękkie. Jest utrzymywana na miejscu przez nagłośnię (cpi-glottis mały fałd umocowany do wierzchu krtani) przy pomocy mięśnia zwierającego otwór w podniebieniu miękkim, “mocno trzymającego jej [krtani] korzeń". Obecnie istnieje zgoda co do tego, że opuszczona krtań u ludzi to cecha rzadka i wyjątkowa, 17 Habitital Mouth Breathing - nawykowe oddychanie ustami (przypis tłumaczki).
ale brak zgody co do przyczyn, dla których się wykształciła. Sir Victor Negus spędził całe życie na badaniu budowy krtani i nie miał wątpliwości co do tego, czy ta dziwna zmiana w anatomii przyniosła człowiekowi korzyści czy kłopoty. Zadeklarował, że jest “wielką niedogodnością". Nigdy nie znalazł żadnego przekonującego wyjaśnienia, dlaczego się pojawiła. Wspominał, że człowiek jest istotą mikrosmatyczną - to znaczy, ma słaby zmysł węchu - do tego stopnia, że niewiele stracił, przestając nawykowo oddychać przez nos. Zauważył, że język “wystaje znacząco poza ostatnie zęby", i zastanawiał się, czy “krtań mogła zostać zepchnięta w dół szyi przez język". (Ale póki krtań nie się nie obniżyła, nie było powodu, żeby język wykształcił swoje przedłużenie w tył.) Wreszcie Negus skłonił się ku teorii, która nadal jest najpopularniejsza - to znaczy, że obniżenie krtani nie jest żadną adaptacją, lecz po prostu jednym z nieszczęśliwych efektów ubocznych dwunożności. Dwunożność wymusiła zmianę kąta osadzenia głowy na kolumnie kręgosłupa, dzięki czemu ludzkie spojrzenie kieruje się prostopadle do grzbietu, zamiast w tej samej płaszczyźnie, jak u czworonogów. Argumentuje się, że ta zmiana kąta, być może z dodatkową pomocą siły ciężkości, spowodowała zsunięcie się tchawicy w dół gardła. Jedno z omówień tej teorii wskazuje, że “[...] u ssaków, u których krtań położona jest wysoko w szyi, jak koty, psy, małpy i małpy człekokształtne, podstawa czaszki pozostaje praktycznie nie wygięta" - to znaczy, że głowa jest osadzona pod normalnym u czworonogów kątem. Argumentacja brzmi przekonująco do momentu, kiedy zdamy sobie sprawę, że kategoria “praktycznie nie wygięta" obejmuje nie tylko psy, koty, małpy i człekokształtne, ale wszystkie lądowe zwierzęta poza człowiekiem. Są trzy powody, by odrzucić teorię “nieszczęśliwego efektu ubocznego". Pierwszy to ten, że u płodu czy noworodka kąt osadzenia głowy jeszcze bardziej różni się od normalnego kąta u czworonogów, a jednak krtań znajduje się wysoko, jak u zwierząt. Po drugie, eksperymenty prowadzone przez Jana Winda w Holandii ustaliły, że ciążenie nie ma wpływu na tę kwestię. Kiedy krtań dziecka się opuszcza, jest ono jeszcze w “horyzontalnej" fazie życia, więc trudno, żeby grawitacja ciągnęła ją w dół. Jednak najmocniejszego argumentu przeciwko tej teorii dostarczył Negusowi jego największy wielbiciel i zwolennik, sir Artur Keith. Jeśli istniała jakakolwiek tendencja do ześlizgnięcia się krtani, wymagałaby jedynie drobnej modyfikacji dla kontrakcji, i “(...] gdyby Natura uznałaby za niezbędne utrzymanie bliskiej łączności między nosem a krtanią, znalazłaby środki, żeby ją utrzymać". Kiedy Negus mówił o “wielkiej niedogodności", miał na myśli niedogodność dla zwierzęcia lądowego, dla którego niezakłócona droga z nozdrzy do płuc stanowi wysoki priorytet - pod warunkiem, że do nozdrzy wchodzi powietrze. U zwierzęcia, które większość czasu spędza w wodzie, priorytety przedstawiają się nieco inaczej. Jednym z priorytetów dla pływaków i nurków jest możliwość szybkiego zaczerpnięcia i/lub wydechu dużej ilości powietrza, czy to przed zanurzeniem, czy w momencie krótkotrwałego wynurzenia. Wymaga to szerokiego otworu wdechowego. Negus zwrócił na to uwagę w związku z
szerokim otworem krtaniowym u koni. “Jeśli jakieś zwierzę musi dostarczać dużych ilości powietrza do płuc, potrzebuje szerokiego otworu, nie może osiągnąć koniecznego rezultatu tylko przez zwiększenie tempa oddychania". Kiedy oddychamy przez nozdrza, nasze własne drogi oddechowe są nie tylko wąskie, ale - w porównaniu z czworonogami - również zawiłe. U psa powietrze biegnie prostą poziomą drogą od nozdrzy do płuc; u człowieka w górę, poziomo, i w dół. Najszybszym sposobem zwiększenia objętości wdychanego powietrza jest oddychanie ustami. Inną potrzebę wodnych gatunków stanowi możliwość zamknięcia dróg oddechowych. Ssak przypadkowo wpadający do wody automatycznie wstrzymuje oddech, zamykając głośnię przestrzeń między strunami głosowymi - i powstrzymując oddechowe ruchy płuc. Wystarcza to jako procedura awaryjna, a większość zwierząt naziemnych nie musi długo utrzymywać tego zamknięcia, bo ich sposób pływania - “pieskiem" - powoduje, że głowa pozostaje cały czas nad wodą. Gatunki nurkujące potrzebują lepszej ochrony. U wielu z nich wykształciły się zamykane nozdrza, jak u foki, które w stanie rozluźnionym są zamknięte, ale mogą być dowolnie otwierane przy wynurzeniu na powierzchnię. Gatunki wodne, które nie mogą posłużyć się tą metodą, uciekają się do innych urządzeń. Na przykład u ptaków nozdrza są otworami w dziobie i nie mogą zostać zamknięte. Wobec tego w tchawicy pingwina wykształciły się trójkątne fałdy chrząstki, które, jak nasza własna krtań, straciły połączenie z drogami nosowymi, jak wiele innych gatunków wodnych ptaków, na przykład pelikany i głuptaki, pingwin nawykowo oddycha ustami. Kilka niespokrewnionych gatunków wodnych wykształciło w jakiejś formie taki wewnętrzny fałd czy to zamiast, czy oprócz zastawkowych nozdrzy. Ma go pingwin; mają go krokodyle. Jako jedyni wśród naczelnych mają go ludzie - to jest tylna część podniebienia miękkiego, znana jako velum, która u naszego gatunku może być podnoszona i opuszczana w celu odizolowania dróg nosowych od jamy ustnej. Nie mogłaby działać w ten sposób, gdyby krtań nie usunęła się z jej drogi do obecnej pozycji za językiem. Jedyne inne ssaki, o których wiadomo, że mają obniżonej krtań, to zwierzęta nurkujące - lew morski i diugoń. Te dwa gatunki są od siebie równie odległe, jak każdy z nich jest niespokrewniony z człowiekiem. Opuszczona krtań musiała wyewoluować u każdego z nich niezależnie, po tym, jak zamieszkujący ląd przodkowie każdego z nich wkroczyli do środowiska wodnego. Jeśli te niezwykłe cechy ludzkiego układu oddechowego są rzeczywiście adaptacją do życia w wodzie, to do dzisiaj ich efektywność pod pewnymi względami uległa ograniczeniu. Dawniej zamknięcie velum mogło być mocniejsze niż jest dzisiaj. Możliwe, że skrzydełka naszych nozdrzy (nieobecne u innych naczelnych, a umięśnione tak jak u foki) były w pełni zastawkowe i mogły się otwierać i zamykać. Obniżona krtań jednak została z nami na dobre i na złe. Niektóre z najgorszych efektów ubocznych zostały już wymienione. Bardziej pozytywny aspekt jest taki, że kiedy uczyliśmy się mówić, przyszło nam to z mniejszym wysiłkiem i mogliśmy wydawać większy zakres dźwięków.
Pytanie, dlaczego jeden jedyny gatunek naczelnych uzyskał moc mowy, stanowi kolejną z nierozwiązanych zagadek ludzkiej ewolucji. Część badaczy podjęła próbę wyjaśnienia, dlaczego szympansy - choć tak blisko z nami spokrewnione - nie mówią. Jeden z wczesnych eksperymentów w celu zbadania zdolności szympansów do komunikacji werbalnej, zaprojektowany przez amerykańskich psychologów K.J. i Caroline Hayes, przyniósł ograniczony sukces. Próbowali oni nauczyć mówić swoją szympansicę Vicky i po 6 latach ciężkiej pracy zwierzę nauczyło się wymawiać zaledwie cztery słowa - “tata", “mama", “kubek" i “w górę". Później, kiedy Allen i Beatrice Garner postanowili nauczyć szympansicę Washoe języka migowego, wyniki były znacznie bardziej imponujące. Washoe w ciągu 2 lat osiągnęła słownik złożony z 34 znaków. Rezultaty nie wydają się zbyt zaskakujące. Szympansy mają złożony system społeczny, wymagający subtelnych metod komunikacji, do której wykorzystują przede wszystkim język ciała. Postawy i miny sygnalizują intencje i emocje, elokwentnie wyrażając groźbę, złość, strach i wiele innych reakcji. Od Washoe zażądano poszerzenia o język znaków kanału komunikacji, który zdążyła już dobrze wykształcić i którym stale się posługiwała. Od Vicky spodziewano się, że go zarzuci na rzecz rozwinięcia wokalnego kanału komunikacji. Małpy człekokształtne dysponują repertuarem wokalnym, ale jest on znacznie bardziej stereotypowy i mniej elastyczny niż sygnały wizualne, których używają. Dla wielu ludzi jednak różnica w wynikach Vicky i Washoe oznaczała, że a) szympansy są wystarczająco inteligentne, by rozumieć pojęcia ukryte za takimi słowami, jak “stół", “tulić" “jedzenie", “otwarte", “źle", “do", “dać" i wiele innych; b) mają wolę komunikowania się; c) wobec tego musi istnieć jakaś szczególna przeszkoda, która sprawia, że nie mogą wymawiać słów. Implikowano, a czasem formułowano opinię, że szympansy nie mogą mówić, ponieważ struktura ich ust i gardeł nie pozwala wytworzyć koniecznych dźwięków. Nie o to chodzi. Człekokształtne i zwierzokształtne małpy mogą wymawiać całą rozmaitość samogłosek, różniących się tak wysokością, jak i głośnością. Mogą powiedzieć “a" i “i", i “u". Mogą wymówić “k" i “p", i “h" i “m" oraz zwarcie krtaniowe (dźwięk, który w londyńskim dialekcie cockney zastępuje “tt" w słowie bottle). Mogą mieć trudność z “t", “f" i “n", ale brak przyczyny strukturalnej, dla której nie mogłyby wymówić “b" i “g". Anatomowie, którzy badali tę kwestię, zgadzają się, że “[...] tonacji można z powodzeniem dokonać przy pomocy krtani intranarialnej" - znaczy takiej, która się nie opuściła. Wydaje się, że trudność, przed którą stanęła Vicky, nie miała źródła przede wszystkim w jej ustach, ale niżej, w płucach, gdzie zaczyna się każdy akt komunikacji wokalnej, i w mózgu, ponieważ świadome oddychanie jest funkcją mózgu. U większości ssaków oddychanie to czynność równie odruchowa, jak trawienie czy bicie serca. Prędkość oddychania i ilość zaczerpniętego powietrza są kontrolowane przez czynniki chemiczne, fizyczne i hormonalne. Na przykład niski poziom tlenu we krwi powoduje pogłębienie oddechu; adrenalina przyśpiesza tempo oddychania, jak też uderzeń serca. U wyższych kręgowców ból,
gorąco lub zimno mogą zmieniać rytm oddechowy; zanurzenie głowy w wodzie powoduje wstrzymanie oddechu. Receptory, które otrzymują te komunikaty, nie są bardziej świadomie kontrolowane przez zwierzę niż receptory zawiadujące refleksem kolanowym. Sami podlegamy tym mimowolnym reakcjom oddechowym, kiedy kichamy, łkamy lub mamy czkawkę, albo reagujemy na nagły przestrach raptownym zaczerpnięciem powietrza. Jednakże ssaki wodne musiały uzyskać większą kontrolę nad działaniem płuc. W odróżnieniu od zwierząt lądowych mogą one według woli regulować moment wykonania wdechu, jak też objętość nabieranego powietrza. Odruchy oddechowe ssaków lądowych odpowiadają tylko na zdarzenia, które już miały miejsce, jak w przypadku zwierzęcia, które przypadkiem wpadnie do wody. Nurkujący ssak, jak foka czy delfin, reguluje swoje oddychanie świadomie, w odniesieniu do czynności, którą zamierza wykonać, jak wyjaśnili R. Elsner i B. Gooden w raporcie na temat asfiksji18 nurkowej: “Pewien istotny komponent reakcji nurkowej jest determinowany intencją, warunkowaniem lub psychologiczną perspektywą badanego zwierzęcia. Nurek działa w ten sposób, jakby powodował najsilniejszy odruch nurkowy wtedy, kiedy przewiduje najdłuższy czas zanurzenia." Homo sapiens, w odróżnieniu od małp człekokształtnych i większości ssaków lądowych, wcześnie opanowuje świadomą kontrolę oddechu. Małe dziecko, poznając swoje własne ciało, odkrywa, że może kontrolować oddech w taki sam sposób, jak uczy się, że ma możliwość kontrolowania zwieraczy regulujących ruchy jelita. Na tym etapie bawi się ćwiczeniem i doskonaleniem tej władzy w sposób często kłopotliwy dla otoczenia. Jeśli specjalnie powstrzyma się od oddychania, jak robią niektóre dzieci, może wstrzymywać oddech na tyle długo, by przerazić otoczenie. Niektóre dzieci uczą się używać tego triku dla wyrażenia resentymentu lub stosowania szantażu. Dorośli ludzie uważają za łatwe i naturalne wykonanie poleceń typu: “Weź wdech - wstrzymaj oddech i policz do pięciu - zrób wolny wydech". Znajdują to tak łatwym, że rzadko uświadamiają sobie, iż jedynie skromna mniejszość ssaków jest zdolna do takiego wyczynu. Kiedy żądano od Vicky, by mówiła, wymagano od niej w istocie aktu jogi - uzyskania świadomej kontroli nad funkcją, nad którą normalnie jej nie miała, tak jak uczy się ludzi obniżać ciśnienie krwi aktem woli. Takie sztuczki można wykonać, ale nie są one łatwe. Naprawdę niezbędną preadaptacją do mowy jest rozszerzenie stopnia świadomej kontroli nad oddechem, którą dzielimy z wszystkimi zwierzętami nurkującymi i żadnym czysto lądowym. Wzorzec szybkiego i głębokiego wdychania i wydychania powoli w kontrolowanym tempie jest charakterystyczny dla zwierząt wodnych, kiedy nurkują - i dla ludzi, kiedy mówią.
18 Inaczej: zamartwica, anoksja (przypis tłumaczki).
ROZDZIAŁ DWUNASTY Seks w fazie przejściowej
Nigdy nie widziałem skamieniałości rui. Tim White W dziedzinie seksu i reprodukcji człowiek różni się od afrykańskich małp człekokształtnych na szereg sposobów. Wśród najbardziej podstawowych i daleko idących różnic jest brak rui. U praktycznie wszystkich ssaków cykl płciowy jest żywotnym i efektywnym systemem regulowania aktywności płciowej. Samice są seksualnie receptywne w pewnych określonych interwałach, co przyczynia się do przetrwania gatunku, gdyż największy wysiłek prokreacyjny ma miejsce w czasie, kiedy najpewniej przyniesie rezultat, to znaczy w okolicach momentu owulacji. W innych okresach aktywność seksualna jest, dla celów doboru naturalnego, stratą czasu, energii i nasienia. Ruja dostarcza jasnego sygnału - zapachowego, wizualnego i behawioralnego - że nastąpił moment, w którym samica przychylnie powita seksualne inicjatywę samca i będzie z nim współpracować. U wielu gatunków sygnał ten uruchamia pożądanie u samców. W ten sposób wspiera harmonijne relacje między płciami, maksymalizując szanse, że wszystkie spotkania seksualne będą wzajemne, przyjazne i dla obu stron opłacalne. Jako że ruja nie występuje w czasie ciąży i laktacji, samica może się skupić na swojej matczynej roli we właściwym po temu czasie, nie rozpraszana czy to własnymi chęciami, czy to samczą natarczywością. Wśród większych zwierząt stref umiarkowanych cykl jest roczny, a aktywność płciowa tak zsynchronizowana, że większość młodych rodzi się w obfitej w żywność porze roku. W regionach, gdzie zależność dostępności jedzenia od pory roku jest mniej skrajna, cykl może być krótszy; w ramach jednej rozmnażającej się populacji czas rui i urodzeń u poszczególnych samic bywa więc rozmaity. U człekokształtnych małp afrykańskich średnia długość cyklu wynosi 31-32 dni u goryli i 35-36 dni u szympansów, w porównaniu z 29 dniami u ludzi. System rui, krótko mówiąc (jak sierść i czworonożność), jest urządzeniem, które rozwijało się miliony lat, występuje u ssaków niemal uniwersalnie, wykazuje mnogość zalet i działa z wielkim powodzeniem. Wszystkie te korzyści utracił nasz gatunek, ponieważ ruja nie jest częścią ludzkiego cyklu płciowego. Pod wieloma innymi względami żeński cykl u ludzi zgadza się z antropoidalną normą. Jak u małp człekokształtnych, menstruacja oznacza koniec cyklu, a owulacja przypada z grubsza w połowie. Ale jedynie u ludzi owulacji nie towarzyszy szczyt żeńskiego popędu i nie jest ona wykrywana przez samce. Od czasu do czasu podejmuje się próby udowodnienia, że ruja nadal występuje u ludzi, lecz dowody są zwykle raczej natury anegdotycznej niż naukowej. Jedno z badań, bazujące na kwestionariuszu rozprowadzanym wśród studentów, doniosło o wzroście seksualnej aktywności u
kobiet w okolicach owulacji niż w innych fazach cyklu. Ale ten fakt można w znacznej mierze prosto wyjaśnić unikaniem aktywności seksualnej w czasie miesiączki i bezpośrednio przed nią. W każdym razie tendencja ta, o ile istnieje w ogóle, jest tak szczątkowa, że nie ma żadnego praktycznego znaczenia. Ten swoiście ludzki fenomen naukowcy nazywają “ukrytą owulacja"19. Jak w przypadku innych anomalnych cech ludzkich, istnieje tendencja do interpretowania zaniku rui nie jako utraty wartościowego dziedzictwa, ale jako rodzaju ewolucyjnego Wielkiego Skoku Naprzód, do którego dojrzał jeden jedyny gatunek. O rui czasem myśli się jako o jednym z bardziej “zwierzęcych" aspektów seksu, i kojarzy się ją z promiskuityczną kopulacją. Jest jednak równie przystosowawcza u gatunków ściśle monogamicznych, jak wilk i gibbon. Szczyt żeńskiego popędu przypada na szczyt atrakcyjności i płodności - trudno wymyślić coś lepszego dla umocnienia związku. Dowodzenie wyższości gatunku pozbawionego rui utrudnia fakt, że nikt nie wie, co się stało z cyklicznym dawniej żeńskim libido. Jedna z teorii utrzymuje, że zniknęło. Inna sugeruje, że ludzkie samice nie są tylko “permanentnie receptywne", ale również “permanentnie w rui". Obie wersje są prezentowane jako korzystne dla gatunku. Według pierwszej wersji ruja stała się kontrproduktywna w fazie łowiecko-zbierackiej ludzkiej ewolucji, ponieważ obecność pobudzonych i pobudzających seksualnie samic osłabiała więź między mężczyznami. Musieli oni wykształcić poczucie braterstwa, aby móc współpracować przy polowaniu i “[...] w konsekwencji nie mogli być narażeni na działanie rozpraszających afrodyzjaków. Wśród mężczyzn było dosyć okazji do napięć - spory przy podziale mięsa, kłótnie o pożądane partnerki - nawet bez zwiększania tego napięcia przez widok i zapach kobiet w rui". Druga wersja to taka, według której na sawannie żywność była dostępna w mniej stały i przewidywalny sposób niż w lesie; wychowanie młodych wymagało aktywnej współpracy ze strony samców, którą najskuteczniej zapewniał system wiązania się w pary; najlepszym zaś sposobem umocnienia więzi w parze i nakłonienia samca, by brał udział w dostarczaniu żywności, było dla samic wynagradzanie samców przez “permanentną receptywność" oraz “uczynienie seksu bardziej seksownym". Teoria ta uzyskała szerokie uznanie i często jest sprzedawana w podręcznikach jako zdroworozsądkowa. Jej przychylne przyjęcie nie wynika z jakiegokolwiek prawdopodobieństwa. Została powitana serdecznie, ponieważ jeśli zacznie się od aksjomatu, że utrata rui musi być interpretowana jako korzyść, a nie strata, to zostaje tylko chwytanie się źdźbeł trawy. Zależy ona od szeregu niejawnych założeń. Żadne z nich nie zostało dowiedzione, a niektóre są absurdalne. 19 O ile brak rui jest zjawiskiem wyjątkowym, charakterystycznym dla człowieka, to jednak fenomen ukrytej owulacji występuje u niektórych innych naczelnych. Sarah Blafter Hrdy przedstawia kilka hipotez na ten temat, w tym taką, że jest to - wraz z promiskuityzmem samic - część strategii ochrony młodych i zjednywania im życzliwości samców. (Samce niektórych gatunków naczelnych często zabijają młode swojego gatunku, których nie są ojcami; im mniej pewna kwestia ojcostwa w stadzie, tym bezpieczniejsze są młode. Samice - np. szympansów - starają się więc kopulować z wieloma samcami. Ukrywanie precyzyjnego momentu owulacji ma przyczyniać się do zaciemnienia kwestii ojcostwa przez to, że nie wiadomo dokładnie, kiedy doszło do zapłodnienia.) Patrz: S.B. Hrdy, Kobieta, której nigdy nie było, tłum. Marcin Rysz-kiewicz, CiS, Warszawa 2005 (przypis tłumaczki).
Po pierwsze, teoria ta zakłada, że bycie “permanentnie receptywną seksualnie" było nowym rozwiązaniem u hominidek, nieznanym u innych człekokształtnych. Jeśli “receptywna" oznacza zaledwie zgodę na odbycie kopulacji, a nie jej pożądanie lub zachęcanie do niej, nie jest to prawda. Młodej szympansicy nie będącej w rui często zdarza się rozbroić złość agresywnego samca poprzez nadstawianie się i pozwolenie, by na nią wszedł, choć nie zawsze oznacza to immisję. Taka interakcja to raczej łagodzenie napięć niż seks (młody samiec straszony atakiem wykona dokładnie ten sam gest), ale w tym sensie szympansice są receptywne przez większość czasu. Po drugie przyjmuje, że współpracę samców przy opiece nad młodymi trzeba okupić systemem nagród takich, jak nieograniczony dostęp do seksu. To fałsz. Samców pingwinów cesarskich nie trzeba przekupywać, żeby głodne tłoczyły się na lodzie, wysiadując jajka w trakcie zamieci w długie, ciemne antarktyczne zimy. Instynkt ojcowski - tam, gdzie działa - jest imperatywem kategorycznym w taki sam sposób, jak instynkt macierzyński. Nie istnieje gatunek, u którego należałoby go wzmacniać jakimiś łapówkami. Po trzecie, teoria implikuje, że u naczelnych żyjących w parach związek jest podtrzymywany przez częstą namiętną aktywność seksualną. Jest to przeciwieństwo prawdy. Jedyne monogamiczne człekokształtne to gibbony. Samiec gibbona ma 100 procent pewności, że potomstwo urodzone przez jego partnerkę nosi jego geny, i w konsekwencji nie musi się przemęczać. Aktywność płciowa u gibbonów jest niższa niż u innych gatunków człekokształtnych. Po czwarte, zakłada, że “permanentna receptywność" automatycznie sprzyja więzi w parze innymi słowy, że życie w społeczności, w której wszystkie samice cały czas są w rui, zapewniłoby, że każdy samiec pozostałby wierny jednej z nich przez całe życie. Brzmi to wysoce nieprawdopodobnie. I wreszcie, przyjmuje daleko idące założenie, że hominidy żyły w parach. To twierdzenie jest główną przesłanką niektórych konwencjonalnych scenariuszy o wyruszającym na poszukiwanie żywności samcu i pozostającej w domu samicy. Ale pozostaje nie dowiedzione. Jest zgodne z prawdą dosadne zdanie Tima Whitea w nagłówku rozdziału, że skamieniałe kości nie mówią nam wiele o zachowaniach płciowych naszych prehistorycznych przodków. Z drugiej strony, anatom studiujący fizjologię gatunku często jest w stanie dowiedzieć się całkiem dużo na temat jego organizacji społecznej, nawet zanim etolog przestudiuje zachowanie tego gatunku na wolności. Na przykład jeden z typów zgrupowań społecznych jest opisywany jako “haremowy": grupa składa się z jednego dominującego samca i towarzyszącej mu pewnej liczby samic. Jako że samiec ten monopolizuje więcej samic niż sprawiedliwie na niego przypada, bywa często atakowany przez rywali i musi umieć obronić swoją pozycję. Cechą charakterystyczną haremowej organizacji społecznej są samce znacznie większe od samic, wyposażone w naturalną broń, taką jak ciosy i rogi. Goryl wpisuje się w ten wzorzec. Samiec jest dwa razy cięższy od samicy i ma długie, mocne
kły, niespotykane u samic. Mężczyzna z całą pewnością nie został stworzony w ten sposób. Różnica wielkości między mężczyznami a kobietami jest o wiele mniejsza, a naturalny oręż nie występuje. Kły mężczyzny nie są większe niż kły kobiety. Szympansy żyją w grupach większych i bardziej anarchicznych. Od czasu do czasu samcowi uda się ustalić przejściowy monopol na konkretną samicę, ale aktywność płciowa w grupie szympansów jest zwykle oportunistyczna - a okazji bywa wiele. Nie tylko grupa samic przewyższa liczebnie populację samców, ale też każda z nich ma ruję przez 10 dni cyklu - dla porównania, gorylice przez 2 dni - i w tym okresie może się kojarzyć z większością samców lub ze wszystkimi. Najbardziej efektywną strategią, jaką samiec może zastosować w takim promiskuitycznym społeczeństwie, jest częsta i pośpieszna kopulacja, co wymaga dużej produkcji spermy. Zatem oznakami tego typu organizacji są: po pierwsze, utrzymanie naturalnej broni - ponieważ ten system powoduje wiele samczej rywalizacji i agresji - i, po drugie, posiadanie bardzo dużych jąder. Mimo że szympans jest ponad trzy razy mniejszy od goryla, jego jądra są cztery razy większe. Są też cztery razy większe od męskich. Gibbony są monogamiczne; jak zwykle u takich gatunków, nie ma u nich praktycznie różnicy między płciami czy to w wielkości ciała, czy w długości kłów. W sensie fizycznym człowiek nie odpowiada żadnemu z tych wzorców. Różnica wielkości między płciami (średnio 20 procent, w porównaniu ze 100 procentami u goryli) nie jest na tyle duża, by świadczyć o haremowym typie społeczności, ale wydaje się zbyt wyraźna, by sugerować typ monogamiczny. Również wielkość ludzkich jąder nie wskazuje na monogamię. Co prawda nie wytrzymują porównania z szympansimi, są jednak znacząco większe niż u goryla, a mężczyzna może ejakulować 3 i pół raza na tydzień, zanim liczebność plemników zacznie spadać. Sugeruje to społeczność pozwalającą na sporą ilość oportunistycznej aktywności seksualnej. Stosunkowo duży rozmiar penisa u dorosłych mężczyzn (człowiek 13 cm; szympans 8 cm, goryl 3 cm) nie jest związany z częstotliwością użycia, lecz stanowi konieczne następstwo cofnięcia się i względnej niedostępności ludzkiej pochwy. Środowisko wodne wywarło wyraźnie podobny wpływ na niektóre inne gatunki - to jest względne wycofanie żeńskich narządów płciowych w głąb ciała, prowadzące do odpowiedniego wydłużenia narządu męskiego. Na przykład większość gadów i ptaków nie ma penisów: wystarczy, że przycisną do siebie otwory kloak, żeby doszło do przekazania nasienia. Ale u wielu gatunków wodnych gadów (krokodyle i żółwie) i wodnych ptaków (łabędzie, kaczki, gęsi) penisy wykształciły się jako element adaptacji do środowiska wodnego. Całość anatomicznego świadectwa Homo sapiens sugeruje, że jest to gatunek w stanie przejściowym. Konkluzja taka nie zaskakuje, ponieważ podobne przejście musiało się również zdarzyć u wielkich małp. Rozdzielenie szympansów i goryli nastąpiło niemal równie niedawno, jak rozdzielenie szympansów i ludzi, lecz jedna z afrykańskich małp człekokształtnych musiała od tego czasu radykalnie zmienić swoją strategię seksualną, inaczej nie zachowywałyby się dzisiaj tak bardzo odmiennie.
Wydaje się, że w przypadku hominidów kierunek zmian wiedzie ku bardziej monogamicznej społeczności. Ludzie są bardziej skłonni formować wyłączne relacje seksualne niż szympansy, a ich związki zwykle trwają dłużej. Tendencja do wiązania się w pary byłaby całkowicie naturalnym przystosowaniem u gatunku, u którego wychowanie młodych stawało się coraz bardziej uciążliwe, w miarę jak okres dzieciństwa się wydłużał. To prawda, że monogamia nie przychodzi nam tak łatwo, jak sugerują ideały kultury zachodniej, i że społeczeństwa, na które ta kultura nie wpłynęła, są jedynie w 26 procentach monogamiczne. Istnienie zdrad i wysoki współczynnik rozwodów świadczą o tym, że nasz instynkt wiązania się w pary w żadnej mierze nie jest absolutny. Z drugiej strony, większość rozwodników ponownie się wiąże; monogamia seryjna to nadal monogamia. Nawet u tworzących pary gatunków, takich jak gibbony, każde z partnerów od czasu do czasu bywa wodzone na pokuszenie, póki urażony towarzysz nie przepędzi intruza. Wydaje się, że ceną więzi w społeczeństwie gibbonów, podobnie jak ceną wolności, jest nieustanna czujność. Kusi, żeby winą za wszystkie seksualne napięcia i trudności obciążać “społeczeństwo": coraz więcej tabu, wpojone poczucia wstydu i winy, presje ekonomiczne, dogmaty religijne i sztuczne stereotypy płciowe. Wszystko to niewątpliwie przyczynia się do problemów. Ale nie wolno wyobrażać sobie, że były kiedyś, przed cywilizacją, czasy, kiedy panowało doskonałe rozwiązanie wymyślone przez Naturę. To nieprawda. Wady wszystkich ortodoksyjnych teorii na temat rui są podobne, jak w przypadku innych scenariuszy sawannowych: liczne inne gatunki ssaków stanęły wobec dokładnie tych samych problemów, ale żaden nie zastosował takiego samego rozwiązania. Wilczyce, dla przykładu, muszą polegać na współpracy samców przy wychowaniu młodych. Strategia przyjęta przez wilki dokładnie odzwierciedla popularny scenariusz poszukującego pożywienia samca, proponowany dla hominidów. Samica zostaje w legowisku z małymi; samiec wypuszcza się na polowania i przynosi rodzinie zdobycz. Związek trwa całe życie. Jednak samica nadal ma ruję, ponieważ u gatunku żyjącego w parach jej wartość jest większa, a nie mniejsza. Ruja wzmacnia harmonię między samcem i samicą, bez niebezpieczeństwa powodowania niesnasek między samcami, ponieważ każdy z nich interesuje się tylko własną partnerką. Kiedy stajemy wobec cechy unikatowej, takiej jak zanik rui, wydaje się bardziej prawdopodobne, że jest ona odpowiedzią na wyjątkowy kłopot, niż że jest wyjątkową reakcją na zdarzenie pospolite. Kłopotem w tym przypadku mogło być środowisko wodne. Ssaki komunikują stan rui za pomocą sygnałów zapachowych - samica przekazuje komunikat feromonalny. Rozchodzi się on w powietrzu i może być przekazywany na duże odległości - czego dowodem jest dystans, jaki potrafi przebyć pies, by dotrzeć do suki w rui. Ale u małpy brodzącej lub pływającej feromony zostałyby zmyte prawie tak szybko, jak były wydzielane20. 20 Wydaje się, że być może nie chodzi tu dokładnie o spłukiwanie zapachu, a raczej o to, że ssaki wodne praktycznie pozbawione są węchu; co wynika z faktu, że ich organem węchowym jest nos, który w wodzie trzeba zatykać. Ryby i inne stworzenia oddychające skrzelami nie mają tego problemu - rekiny na przykład słyną ze świetnego węchu. Jednak w przypadku ssaka próba przepuszczenia przez nos wody po to, żeby poczuć rozpuszczone w niej feromony, grozi dostaniem się jej do płuc i utopieniem. Ludzie, jak wiemy, mają
Niektórzy antropolodzy polemizują z tym twierdzeniem, kwestionując założenie, że ruję zawsze komunikuje sygnał zapachowy. U niektórych antropoidów występują również wizualne oznaki rui. Na przykład u szympansów skóra wokół pochwy okresowo nabrzmiewa i staje się jaskraworóżowa, osiągając szczyt obrzmienia w czasie rui. Podobny fenomen ma miejsce u pawianów i makaków. Zostało to zinterpretowane jako sygnał wizualny skierowany do samców. Jednak przyczyna jest raczej inna. Obrzmienie płciowe występuje również u goryli, ale ponieważ jest mniej intensywne, a skóra pokryta sierścią, jego wartość wizualna okazuje się zerowa. Stopień obrzmienia u poszczególnych gatunków nie koreluje z przebiegiem życia seksualnego tych zwierząt. Ma natomiast związek z ich środowiskiem. Za wyjątkiem talapoinów i szympansów, zamieszkujących lasy, omawiane gatunki żyją na ziemi, a stopień obrzmienia narządów płciowych wydaje się mieć związek z czasem, jaki małpy te spędzają w kucki na twardym gruncie. Jest najbardziej intensywne u gatunków żyjących na otwartej sawannie lub wśród skał (na przykład pawianów i dżelad), a najmniejsze u tych, które zamieszkują lasy (jak goryle i mandryle), gdzie teren jest miększy i bardziej liściasty. Obrzmienie mogło początkowo wyewoluować jako ochrona samicy, dla zminimalizowania bezpośredniego kontaktu między podłożem a otworem płciowym w czasie rui, kiedy przyklejające się do wydzielin i śladów nasienia kurz i piasek mogły zostać wprowadzone do pochwy w trakcie stosunku. Etolodzy, będąc ludźmi, mają bardzo ograniczony zmysł węchu. Dla nich sygnał wizualny przekazywany przez różowe siedzenie jest najbardziej wyraźnym znakiem rui u szympansów; był bezcenną pomocą w powiązaniu zachowań tych zwierząt z fazami ich cyklu płciowego. Musi ich kusić, by przyjąć, że jest to również najwyraźniejszy i najważniejszy sygnał dla samca szympansa. Ale doświadczenia wykazały, że samiec odpowiada przede wszystkim na sygnał feromonalny. Reakcja samca szympansa na samicę w rui nie zależy od tego, czy sygnał wizualny jest widoczny czy ukryty, podczas gdy raptownie traci on zainteresowanie, jeśli sygnał zapachowy zostanie stłumiony. Rozważywszy to, trudno znaleźć powody, by wątpić, że u ssaków samce odbierają sygnał rui przede wszystkim węchem. Jednak u ludzi zdolność odbierania i interpretowania sygnałów zapachowych jest bardzo niska. Płat olfaktoryczny w naszym mózgu jest proporcjonalnie znacznie mniejszy niż w mózgach małp człekokształtnych. (To pospolita cecha ssaków wodnych. U wielorybów i fok płat węchowy skurczył się prawie do zaniku.) Zatem jednym z powodów utraty rui mogło być to, że przestała funkcjonować w sposób właściwy. Wobec tego, że woda zmywała wydzieliny feromonowe, i wobec ograniczonej percepcji zapachów - sygnał prawdopodobnie po prostu nie docierał. Inna możliwość jest taka, że przestało mieć znaczenie, czy sygnał dociera, czy też nie, ponieważ zachowanie samców przestało być regulowane rytmem cyklu samic. Aby zrozumieć, jak to się stało, trzeba wziąć pod rozwagę istotny punkt zwrotny w ewolucji ludzkiej płciowości zmianę pozycji kopulacji na pozycję twarzą w twarz (brzuszno-brzuszną), najbardziej popularną u węch w stanie szczątkowym. Wieloryby nie mają go wcale (przypis tłumaczki).
ludzi. Był to bezpośredni skutek przybrania postawy wyprostowanej, z grzbietem i tylnymi kończynami w jednej linii, co wynika albo z pływania, albo z dwunożności. U większości czworonożnych ssaków wagina jest zlokalizowana z tyłu i łatwo dostępna, z otworem położonym mniej więcej równo z powierzchnią ciała, zakrytym jedynie ogonem (o ile ogon istnieje - małpy człekokształtne w ogóle go nie mają). U Homo sapiens, w rezultacie modyfikacji dostosowujących nas do chodzenia prosto, skierowana jest ona wentralnie - ku przodowi. Jest również wycofana w głąb ciała i przykryta grubymi fałdami skóry (labia majora - wargi sromowe większe), które nie występują u człekokształtnych. Sam bipedalizm nie wyjaśnia wszystkich zmian. Wycofanie pochwy w głąb ciała i zakrycie fałdem skóry jest rzadkie u zwierząt lądowych, ale dosyć pospolite u wodnych. To samo dotyczy innej ludzkiej cechy - błony dziewiczej. Hymen występuje powszechnie u małych prymitywnych zwierząt, a jego pierwotną funkcję stanowiło prawdopodobnie ograniczenie aktywności seksualnej do okresu, w którym istnieje największa szansa na zapłodnienie. U świnki morskiej na przykład błona zarasta pochwę po każdym okresie reprodukcyjnym. Hymen występuje nadal u lemurów z Madagaskaru i innych małpiatek, ale nie u małp. Wydaje się niezbyt prawdopodobne, by jego obecność u ludzi można wyjaśnić jako swego rodzaju
prymitywny
przeżytek.
Związek
z
wodą
wydaje
się
najbardziej
wiarygodnym
wytłumaczeniem. K.E. Fichtelius zwrócił uwagę, że dobrze rozwinięty hymen jest również cechą rozmaitych ssaków wodnych, całkiem ze sobą nie spokrewnionych, takich jak walenie z podrzędu zębowców, foki i diugonie. Kopulacja wentro-wentralna, bardzo rzadka u ssaków lądowych, jest najpowszechniejszym sposobem kopulacji u ssaków wodnych poza tymi, które wychodzą na ląd, żeby się rozmnażać. Wieloryby i delfiny, diugonie i manaty, bobry i morskie wydry są wśród licznych wodnych gatunków, które parzą się twarzą w twarz. Pływanie zachęca do tej metody kopulacji w takim samym stopniu, jak czyni to dwunożność, ponieważ w obu przypadkach grzbiet i tylne kończyny są ułożone tak, że tworzą ciągłą prostą linię, zamiast kąta 90° jak u większości czworonogów. We wczesnych latach siedemdziesiątych poczyniono sugestię, że dla ssaka lądowego zmiana pozycji na brzuszną była początkowo traumatyczna dla samic. U wszystkich czworonogów pozycja leżąca na wznak to pozycja szczególnej bezbronności. Wśród naczelnych istnieją dość silne reguły dotyczące naruszania przestrzeni osobistej. Bliskie spotkania między dorosłymi w celach życzliwych - kopulacji albo iskania zwykle zaczynają się od podejścia z tyłu. Celowe zbliżenie się przez dorosłego samca od frontu zwykle sygnalizuje agresywne zamiary. A naczelne - w odróżnieniu od wielu ptaków - nie mają w repertuarze rytuałów godowych czy gry wstępnej, które mogłyby uspokoić samicę. To przypuszczenie zostało zlekceważone jako czysta spekulacja. Mogłoby zostać uzasadnione, gdyby znaleziono inny gatunek antropoidalny, u którego kopulacja twarzą w twarz występuje najczęściej, i poddano ten gatunek obserwacji pod kątem tego, jak taka pozycja wpłynęła na relacje między płciami. Wówczas nie znano żadnego takiego gatunku. Jednak od tamtej pory
przeprowadzono studia nad zachowaniami seksualnymi orangutanów, które przyniosły godne uwagi rezultaty. R.D. Nadler w 1977 roku obserwował cztery pary orangutanów. Samcom każdej z par pozwolono na codzienny dostęp do samicy. Trzy z czterech par parzyły się każdego dnia cyklu płciowego samicy, czasami więcej niż raz. (Samice orangutanów są wobec tego obecnie technicznie zaliczane do “permanentnie receptywnych".) Kopulacja odbywała się w pozycji twarzą w twarz. “Co więcej, zasadniczo wszystkie kopulacje były inicjowane przez samce w sposób przypominający gwałt [...]. Na początku każdego testu samiec ścigał samicę, która uciekała, często wspinając się na wierzch klatki. Samiec szybko łapał samicę, siłował się z nią, kładł ją na ziemi wśród krzyków i oporu, i siłą inicjował kopulację. Kiedy samcowi udało się doprowadzić do immisji, samica stawała się pasywna." Jednakże zachowanie naczelnych w zoo i laboratoriach bywa często nietypowe, należało więc potwierdzić te obserwacje badaniami małp na wolności. B.M.E Galdikas obserwował dzikie orangutany na Borneo przez okres ponad 4 lat, od 1971 do 1975 roku. Małpy odbywały kopulacje mniej często niż w warunkach laboratoryjnych, lecz - podobnie jak w niewoli - w pozycji “twarzą w twarz", często także samiec inicjował je siłą. Opór samic “[...] wahał się co do intensywności i czasu trwania od krótkiej szamotaniny z piskiem i popychaniem i uderzaniem samca po łapach do przewlekłej gwałtownej walki, w której samica opierała się przez cały czas trwania kopulacji, wydawała głośne stęknięcia, jak podczas gwałtu, i gryzła samca, kiedy tylko mogła". Podejście frontalne u orangutanów nie wynika ani z życia w wodzie, ani z dwunożności, lecz z kombinacji rozmiarów i środowiska. Człekokształtne azjatyckie - gibbon i orangutan - są w znacznie większym stopniu stworzeniami leśnymi niż afrykańskie. Gibbon, najmniejsza i najzwinniejsza ze wszystkich małp człekokształtnych, skacze po gałęziach równie śmigle jak dowolna małpa nieczłekokształtna, ale orangutan jest znacznie większy i wolniejszy. Nie może sobie pozwolić na wyskok w powietrze, bo ryzykowałby lądowanie na gałęzi, która nie wytrzyma jego ciężaru. Goryle urosły na tyle, by stanąć przed tym samym problemem, co sprawiło, że zeszły na ziemię, gdzie obecnie spędzają praktycznie wszystkie godziny czuwania. Orangutan nie miał tej opcji, bo żywi się raczej owocami niż zieleniną. Pozostał wysoko, w pobliżu źródeł pożywienia, i żyje i porusza się ociężale, wisząc z gałęzi na rękach, a czasem też na jednej z chwytnych nóg. Dla takiego dużego zwierzęcia seks na drzewie stanowi wyzwanie. Samiec żyje samotnie, ale jego terytorium nakłada się na terytoria około czterech samic, które stanowią jego “rozproszony harem". Parzenie się w normalnej pozycji czworonożnej jest niemożliwe, ponieważ samica nie zdołałaby zachować równowagi na gałęzi, utrzymując na sobie ciężar dwukrotnie większego samca. Kopulacja od tyłu, gdy oba zwierzęta wiszą, także byłaby trudna: samiec mógłby chwycić samicę najwyżej jedną dłonią i immisja byłaby trudna do osiągnięcia, gdyż jej ciało bujałoby się w powietrzu jak wahadło. W praktyce, samiec przypiera samicę “do rogu" w miejscu, w którym ona może się trzymać jednej gałęzi, a opierać na drugiej, i siłą wmanewrowuje ją w pozycję leżącą na
plecach. Powoduje to dużo zamieszania i hałasu, ale nie ma to większego znaczenia, ponieważ tym zwierzętom nie zagraża żaden drapieżnik oprócz człowieka. Nie sposób ustalić, jak dawno te zwierzęta zaczęły parzyć się niemal wyłącznie w pozycji twarzą w twarz. Prawie na pewno później niż nasz własny gatunek. Przemawiają za tym dowody anatomiczne i behawioralne. Narządy płciowe orangutanów są mniej zmodyfikowane niż ludzkie w celu przystosowania się do metody wentro-wentralnej, a zachowanie samic sugeruje, że podejście samców jest niewłaściwe albo nawet, że z początku nie wiedzą, o co im chodzi. Na wolności, podobnie jak w laboratorium, walka zwykle - choć nie zawsze - ustaje, kiedy samcowi uda się osiągnąć immisję, a samica zorientuje się, że idzie mu o seks, a nie o skrzywdzenie jej. Od tego momentu opór często przechodzi w niespokojną rezygnację (“wierciła się i rozglądała") - lub zdystansowaną pasywność (“podjęła jedzenie, wyciągając ręce i zrywając owoce, podczas, gdy samiec wykonywał ruchy"). Niekiedy dochodzi do pełnej współpracy między samcem a samicą, kiedy ta ostatnia jest dojrzała, doświadczona i w rui. Bowiem orangutany nie utraciły rui całkowicie. Niełatwo ją wykryć, ponieważ, jako że są gatunkiem leśnym, nie można dostrzec wizualnych oznak gotowości w postaci obrzmień seksualnych. Jednakże jej obecność została dowiedziona w elegancko zaprojektowanym badaniu. Samce i samice orangutanów umieszczono w dwóch oddzielnych przedziałach klatki testowej, a przejście między przedziałami było takiej wielkości, że samica mogła przejść przez nie swobodnie, ale samiec, jako większy, nie mógł wcale. W poprzednich eksperymentach, w których samiec miał wolny dostęp do samicy, do kopulacji dochodziło codziennie. Kiedy samica mogła regulować dostęp, zdarzały się one tylko przez krótki okres w trakcie jej trwającego 29 dni cyklu - w okolicach momentu owulacji. Jasno wskazuje to, że antropologiczny koncept bycia “permanentnie receptywną" ma niewiele wspólnego z samicą i jej chęciami. W przypadku orangutanów samiec ignoruje obecność bądź nieobecność oznak rui, ponieważ nie służy już ona osiągnięciu jednego z jego podstawowych celów - zapewnienia, że jego awanse spotkają się z miłym przyjęciem i współpracą. Istnieje szansa, że niezależnie od momentu spotka się z oporem, zwłaszcza ze strony młodszych samic. Odkąd zaczęło się tak dziać, najwięcej potomstwa pozostawiają po sobie te samce, które mają najmniej skrupułów wobec użycia siły dla doprowadzenia do kopulacji, i to stało się cechą charakterystyczną dla gatunku. W takich okolicznościach częstotliwość kopulacji nie wskazuje na to, że samica jest “permanentnie receptywna", tylko na to, że samiec ma permanentny apetyt i że niełatwo go zniechęcić. Z praktycznych przyczyn system rui załamał się i z czasem może zaniknąć. U ludzi już zanikł. Pożądanie u kobiet nie jest już wyzwalane wewnętrznie przez cykliczne zmiany w równowadze hormonalnej. W kategoriach biologicznych stało się ono bez znaczenia dla przeżycia gatunku: męskie pożądanie było wystarczająco czynne i dominujące, by zapewnić, że samice będą przedłużać gatunek niezależnie od tego, czy zachęcały do procesu prokreacji i czy im się podobał. Kiedy jakaś cecha biologiczna staje się obojętna w kategoriach przetrwania, siły
doboru naturalnego przestają wywierać na nią wpływ, czy to w kierunku jej zmiany czy też stabilizacji. Jednym z rezultatów może być szeroki zakres różnorodności tej cechy między osobnikami. Przykładem jest wyrostek robaczkowy - pusta, ślepo zakończona rurka, przyczepiona do jelita grubego. U ludzi, odkąd przestał on pełnić swoją oryginalną funkcję (trawienie celulozy), stał się szczątkowy i przybiera bardzo rozmaite formy. Jego średnia długość wynosi około 8 centymetrów, ale w niektórych przypadkach może osiągać 17 centymetrów, a w innych może praktycznie nie istnieć. Wydaje się wysoce prawdopodobne, że siła pożądania seksualnego u kobiet podlega wrodzonej zmienności. Jest to jednak trudno określić ilościowo z powodu silnego wpływu warunkowania społecznego. Czynniki warunkujące obejmują wczesne wychowanie, edukację, zaplecze społeczne i kulturowe, zwłaszcza doświadczenia z czasu dzieciństwa i okresu dojrzewania. Te same czynniki wpływają na mężczyzn, ale w mniejszym stopniu, ponieważ instynktowny komponent ich zachowań seksualnych jest mniej uszkodzony. Kobiety, omawiające swoje doświadczenia dotyczące miłości i seksu, często napotykają barierę niezrozumienia, kiedy mówią do kobiet z bardzo odmiennych kultur - lub nawet, w erze szybkich zmian społecznych, do kobiet z innych generacji. Powszechnie panuje przekonanie, że gdzieś w świecie musi być, lub musiała być kiedyś, podgrupa kobiet, która osiągnęła “właściwe" zrozumienie rzeczy, praktykowała lub praktykuje proste “naturalne" reakcje seksualne, i ilustruje “prawdziwą prawdę" o tym, co w istocie kieruje wszystkimi kobietami. Gdyby to była prawda, to wniosek byłby taki, że wszystkie kobiety przed nimi - lub po nich, lub mieszkające gdzie indziej, lub nie zgadzające się z nimi - zawsze były zbałamucone, poddane praniu mózgu albo kłamały. To fałsz. W podobny sposób można by wierzyć, że gdzieś na świecie istnieje szczep lub rasa mówiąca językiem, który Natura przeznaczyła ludziom, a od którego cała nasza reszta zboczyła. A jednak w fałsz dotyczący seksualności powszechnie się wierzy, a kobiety znajdują się pod presją, by dostosować się do aktualnego stereotypu - z obawy przed karą za nienaturalną rozpustę w jednym stuleciu, a za nienaturalną oziębłość w drugim. Wracając do kwestii “frontalnego" seksu, są oznaki, że do zmiany na tę pozycję doszło u Homo znacznie wcześniej niż u orangutanów, a więc mieliśmy parę milionów lat, żeby się do niej dostosować, zarówno behawioralnie, jak anatomicznie. Wykształciliśmy subtelniejsze metody, werbalne i niewerbalne, komunikowania sobie wzajemnie naszych zamiarów. W toku ewolucji ludzka pochwa przemieściła się do przodu, dostosowując się do wentro-wentralnej kopulacji, tak, że jej oś tworzy obecnie kąt ponad 90° z osią macicy, zamiast być z nią w jednej linii, jak u większości czworonogów. Jeżeli, jak się wydaje, zmiana zaszła na wczesnym etapie specjacji hominidów przypuszczalnie jeszcze przed Lucy - to można sobie wyobrazić, że kiedy zaistniała, samice mogły zareagować niepokojem i oporem, jak samice orangutanów, i że miało to równie destrukcyjne skutki dla harmonii seksualnej. Być może moglibyśmy zaliczyć do blizn po naszej ewolucji atawistyczny związek między seksem i przemocą, który wydaje się być charakterystyczny dla
ludzi, ale z całą pewnością nie stanowi dziedzictwa wszystkich ssaków. U większości dzikich zwierząt seks i wrogość są nie do pogodzenia. Aktywność seksualna może wywołać wrogość między samcami, ale nie między partnerami w akcie płciowym. U większości czworonogów gwałt jest rzeczą nieznaną. Nie tylko nie ma zań nagrody (z powodu rui), ale stanowi niemożliwość fizyczną. Jeśli klacz, lisica czy kocica nie chce się parzyć, wystarczy, że trzyma ogon w dół i nie przestaje biec - lub po prostu iść. Jeśli jest receptywna, stoi spokojnie. Należymy do bardzo skromnej mniejszości gatunków, u których gwałt jest możliwy, i do jeszcze mniejszej grupy tych, u których faktycznie się zdarza. Niektórzy ludzie uznają za niesmaczne nawet myślenie o gwałcie w kategoriach naszych zwierzęcych
początków.
Ludzie
są
obdarzeni
inteligencją,
zdolnością
przewidywania
i
wrażliwością. Nie jesteśmy na łasce naszych instynktów. Związki miłosne między ludźmi cechuje nieskończenie większa złożoność niż relacje miedzy zwierzętami. Jednakże fakt, że nie są one czysto instynktownymi wzorcami zachowań, nie gwarantuje niezawodności - raczej przeciwnie. Zachowania instynktowne mogą wykazywać znaczący stopień efektywności i solidności. Nieomal perfekcyjna nawigacja jaskółek, doskonałość sieci pająka i gniazd wikłaczy możliwe są właśnie dlatego, że zależą od wrodzonej zdolności i nie trzeba się ich uczyć. U niższych gatunków to samo dotyczy seksu. Ale u wielu naczelnych, w tym u człowieka, seks to czynność wyuczona, a nie w pełni zaprogramowana od urodzenia. Jeśli wychowuje się małpy w izolacji od ich własnego gatunku do wieku 2 lat, a potem skontaktuje je ze sobą, nigdy nie odkryją w drodze prób i błędów, jak kopulować. Niektóre z izolowanych samic mogą się z czasem parzyć z powodzeniem, jeśli ich partner posiada już odpowiednie umiejętności, ale izolowane w ten sposób w młodości samce nigdy nie osiągają immisji. W dużej mierze to samo jest prawdą w odniesieniu do Homo sapiens. W czasach wiktoriańskich zdarzały się przypadki (udokumentowane w historiach chorób) młodzieńców wychowanych tak restrykcyjnie, że doszli do dorosłości bez uświadomienia, a kiedy poślubili równie słabo poinformowane młode kobiety, związki pozostawały nie skonsumowane. U gatunku, u którego tak silny popęd towarzyszy tak skromnej instynktowej wiedzy, co z nim zrobić, pojawia się wśród starszych osobników skłonność, by wydawać własne instrukcje postępowania i głosić, że każdy, kto od nich odejdzie, jest przeklęty. Ludzie próbujący tworzyć normy seksualne lub też je reformować często twierdzą, że zachowania, które doradzają, są zgodne z intencjami Natury, tak jakby taka rekomendacja sama w sobie wystarczała. Nie jest to doprawdy zbyt dobre kryterium. “Natura" - jako personifikacja naszego własnego dziedzictwa ewolucyjnego - nie jest wszechmądra. Postępuje naprzód, stosując wobec środowiskowych kryzysów i zmiennych kolei losu rozwiązania ad hoc, często wielce udane. Ale w sferze relacji płciowych otrzymaliśmy od niej dziedzictwo niezwykle bałaganiarskie. Wyzwaniem dla człowieka jest teraz, jak zrobić z niego najlepszy użytek w szybko zmieniającym się świecie nowoczesnym. Być może przyszedł czas, byśmy zignorowali, skąd
przychodzimy, i skoncentrowali się na tym, dokąd chcemy zmierzać. W końcu szczególne słabości naszego gatunku są bardziej niż zbilansowane przez jego szczególne mocne strony, których wciąż nie wykorzystujemy w wystarczającym stopniu: zdolność myślenia, komunikowania się, przewidywania długofalowych konsekwencji podejmowanych decyzji dla powodzenia naszego i naszych następców.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY Teoria wodnej małpy - kontrargumenty
Często najstarsi naukowcy w danej dziedzinie nie są w stanie dokonać przełomu; czują dużą wrogość do nowego paradygmatu i jego zwolenników; problem się rozwiązuje dopiero, kiedy starcy wymrą (Zasada Pianka). Michael Ruse
Zasada Pianka oznacza, że często całe pokolenie mija, zanim społeczność naukowa dojrzeje do tego, by rozważyć nową hipotezę bezstronnie, na podstawie jej meritum. W okresie przejściowym recepcja nieznanej dotąd idei ma niewiele wspólnego z jej jakością. Stephen Jay Gould tak opisał wczesne reakcje na Wegenera teorię dryfu kontynentalnego (patrz str. 61): “W okresie prawie powszechnego odrzucenia, bezpośrednie dowody dryfu kontynentalnego - to jest dane zebrane z obnażonych skał naszych kontynentów - były co do bitu równie mocne jak dzisiaj. Odrzucano je, ponieważ nikt nie wykoncypował, jaki fizyczny mechanizm pozwalałby kontynentom pruć przez najwyraźniej stałe dna oceaniczne [...]. Jako że dryft wydawał się absurdalny pod nieobecność takiego mechanizmu, ortodoksyjni geolodzy zaczęli traktować imponujące nań dowody jako serię nie-związanych koincydencji." To samo dzieje się znów dzisiaj w naukach o życiu. Istnieje imponująca lista niezwykłych cech ludzkich, które potrzebują wyjaśnienia - nagość, dwunożność, tłuszcz, łzy, gruczoły łojowe, opuszczona krtań, zanik gruczołów apokrynowych, i tak dalej. Zgodnie z teorią wodnej małpy (AAT - Aquatic Ape Theory) jeden czynnik może wyjaśnić znaczną większość tajemnic. Zwolennicy ortodoksyjnych teorii zostawiają wiele z nich bez wytłumaczenia, a co do reszty upierają się, by przypisywać wielość wyjątkowych cech wielości możliwych przyczyn, jakby były “serią niezwiązanych koincydencji". Teoria, która eliminuje konieczność postulowania niezwiązanych koincydencji, cechuje się naukową cnotą oszczędności. To właśnie ten aspekt jego własnej teorii pozwolił Darwinowi kontynuować prace, kiedy jego idee spotkały się ze sceptycznym przyjęciem. Napisał: “Muszę wyznać dobrowolnie: trudności i sprzeciwy są straszne; ale nie mogę uwierzyć, by fałszywa teoria wyjaśniała, jak wierzę, że ta wyjaśnia, tak wiele rodzajów faktów". Jedną z możliwych reakcji na nieproszoną ideę jest ją zignorować, i może to być bardzo efektywne. Jeśli za nową koncepcją nie stoi nic poza żywą wyobraźnią twórcy, odejdzie ona w zapomnienie. Ta strategia została z początku zastosowana do AAT i wydawała się zrazu skuteczna. W 1930 roku, kiedy Alister Hardy jako młody biolog morski wpadł na pomysł wodnej fazy w ewolucji człowieka, przyjaciele ostrzegali go, że opublikowanie takiej herezji oznaczać będzie profesjonalne samobójstwo. Jak przyznał w latach późniejszych: “Chciałem dobrej profesury. Chciałem zostać członkiem Towarzystwa Królewskiego". Milczał więc na ten temat przez następne 30 lat. Kiedy w końcu opublikował swoją ideę w 1960 roku, reakcja społeczności naukowej była
zerowa. W tym samym czasie tę samą możliwość rozważano w kontynentalnej Europie. Nie jest niczym niezwykłym, by idea, na którą przyszedł czas, wpadła do głowy więcej niż jednej osobie. (Najsłynniejszy przykład to dobór naturalny, który został wymyślony niezależnie przez Karola Darwina i przyrodnika Alfreda Russela Wallacea.) Niemiecki profesor Max Westenhófer napisał w 1942 roku książkę o ewolucji człowieka, a w niej zawarł rozdział dotyczący hipotezy wodnej. Został zignorowany tak doskonale, że hipotezę poznało niewiele osób poza granicami Niemiec, a Hardy zmarł nigdy się nie dowiedziawszy, że nie on pierwszy opublikował ten pomysł. Niemniej hipoteza wodna nie chciała pójść precz. Mimo chłodnego przyjęcia przetrwała i zyskała zwolenników. Przyszedł czas, kiedy wykładowcy na seminariach antropologicznych zaczęli się skarżyć na powtarzający się kłopot - nieznośnie dociekliwego studenta, który wstawał i pytał o AAT. Najmocniejsza odpowiedź powinna brzmieć: “Możemy wyjaśnić wszystkie anomalie bardziej elegancko i przekonująco bez potrzeby uciekania się do okrężnej drogi wodnej - a oto te wyjaśnienia". Zamiast tego studenci słyszeli raczej: “Wyjaśnienia są w literaturze - idźcie sobie i poszukajcie". Ta książka powstała między innymi po to, żeby pomóc takim studentom i oszczędzić im mnóstwa czasu i zachodu. Według mojej najlepszej wiedzy, wszystkie nie-wodne wyjaśnienia, które są w literaturze, zostały wymienione w poprzednich rozdziałach. Inny rodzaj reakcji to odmowa dyskusji na podstawie argumentów wysoce filozoficznych. AAT, oświadcza się, nie zasługuje na uwagę, ponieważ nie jest w sensie ścisłym teorią naukową. Nie czyni “weryfikowalnych przewidywań"; “nie może zostać sfalsyfikowana"; zmienia argumenty w świetle nowych odkryć; przekonania jej zwolenników “są niewzruszone wobec dowodów przeciwnych". To doprawdy onieśmielający katalog - aż do chwili, kiedy zastosuje się te same kryteria do naukowych uwierzytelnień teorii sawannowej. Ta ostatnia także nie czyni weryfikowalnych prognoz; ona również zmienia scenariusz wraz z każdym nowym odkryciem. Sawannowy mięsożerca staje się sawannowym ziarnożercą; hominid powoli ewoluujący na sawannie zmienia się w hominida ewoluującego tamże ze spektakularną prędkością; wielkomózgi użytkownik narzędzi stopniowo zmieniający się w dwunoga staje się pozbawionym broni dwunogiem, stopniowo zyskującym wielki mózg. Mimo wszystkich tych przeobrażeń nic nie podważa przekonania zwolenników teorii sawannowej, że co do zasady mieli rację cały czas i nadal ją mają. Brak podstaw, by twierdzić, że teoria sawannowa jest w jakimś mistycznym sensie bardziej poprawna czy “naukowa" niż AAT. Przez niektórych ciężko pracujących antropologów idea Hardy’ego bywa dyskwalifikowana w związku ze sposobem, w jaki do niej doszedł, oraz entuzjazmem, jaki wzbudziła u niektórych zwolenników. Hardy wrócił z wyprawy antarktycznej, otworzył książkę Fredericka Wood Jonesa i prawie natychmiast wszystko, co wiedział o człowieku i ewolucji, samo ułożyło się w jego głowie w nowy wzorzec.
Jego krytycy byli zdania, że w dzisiejszych czasach naukowcy nie osiągają i nie powinni osiągać oświecenia jak jakiś święty Paweł na drodze do Damaszku. Nowe prawdy, utrzymywali, powinny stawać się udziałem tylko tych, którzy zasłużyli na nie latami bolesnych dążeń i żmudnie zbierali dane, brukujące drogę nowej teorii. W końcu przecież, przekonywali, nie żyjemy w czasach Archimedesa, a ten Hardy nie jest nawet antropologiem. To biolog morski i powinien się trzymać swojej specjalizacji. Ale okrzyk “Eureka!" nie wyszedł z użycia ze śmiercią Archimedesa. Idea doboru naturalnego objawiła się Alfredowi Russelowi Wallace’owi podczas ataku malarii - w Indiach Wschodnich, w 1858 roku - wyrzucając go z łoża boleści w poszukiwaniu pióra, papieru i świecy. Kiedy relacjonował to Darwinowi, Darwin powiedział mu, w którym dokładnie miejscu, jadąc powozem, doświadczył takiego samego olśnienia. Michael Ruse w książce The Darwinian Paradigm (Paradygmat darwinowski) opisuje, co się stało w obecnym stuleciu21, kiedy powtórnie wypłynęły na wpół zapomniane idee Wegenera. “Widzieliśmy już, jakie poczucie wyzwolenia i ekscytacji wzbudziła u geologów ta teoria, i wydaje się jasne, że niektórzy z nich doszli do niej w sposób bardzo przypominający nawrócenie". Jedna z badaczek, Tanya Atwater, świadkini początków rewolucji geologicznej, wspomina: “To cudowna rzecz, kiedy przypadkowe fakty w twojej głowie nagle wpadają w szufladki całkowicie uporządkowanej konstrukcji. To jak wewnętrzna eksplozja [...] przedstawiłam moje pomysły Johnowi Crowellowi w Dzień Dziękczynienia. Wkradłam się, bardzo onieśmielona i zakłopotana, że próbuję mu mówić o geologii lądów, wychodząc od geologii oceanów, używając papieru i nożyczek. Był bardzo cierpliwy wobec mojej przydługiej niezdarności, ale ku końcowi okropnie się podekscytował i prawie czułam eksplozję w jego głowie. Nagle mnie zatrzymał i pobiegł do drugiego pokoju, żeby mi pokazać na mapie, gdzie i kiedy widział dowód aktywności układu San Andreas. Przewidziany wzorzec znajdował się tam w całości. Staliśmy i gapiliśmy się." Może istnieją naukowcy tak zimni i zdyscyplinowani, że w takiej sytuacji zaledwie podnieśliby brew. Jednak nie da się utrzymać tezy, że jeśli jakaś idea wybucha w głowie jak raca, musi ipso facto być fałszywa. Później niektórzy naukowcy porzucili abstrakcyjne napomnienia i zaczęli odnosić się do dowodów. Czasami powtarzają błąd, polegający na wysuwaniu wobec AAT zarzutów, które mogą być równie dobrze skierowane przeciw teorii ortodoksyjnej. Twierdzono na przykład, że naga skóra nie może być uważana za adaptację do środowiska wodnego, ponieważ nie wszystkie ssaki wodne straciły owłosienie. W ten sam sposób rozumując, z pewnością nie da się jej uznać za adaptację do sawanny. Podobnie argument, że “ludzcy przodkowie nigdy nie mogli żyć w wodzie, ponieważ niektórzy ludzie boją się wody" jest nie bardziej poprawny niż “ludzcy przodkowie nie mogli nigdy żyć na drzewach, ponieważ niektórzy ludzie boją się wysokości". Bardziej poważne argumenty wysuwają ci, którzy chcą i potrafią przeanalizować sposób, w jaki instynktownie odrzucają AAT, i podać 21 XX (przypis tłumaczki).
przyczyny, dla których sądzą, że wodne interludium nigdy nie mogło mieć miejsca. Jedna z tych opinii głosi, że wodna małpa nie mogłaby przetrwać, ponieważ umarłaby z zimna. Naczelne, brzmi argument, są homeotermiczne (ciepłokrwiste) i muszą utrzymać minimalną temperaturę krwi lub zginąć; woda stanowiłaby dla nich niebezpieczeństwo, ponieważ odbiera ciału ciepło szybciej niż powietrze. Przedstawia się dane mające dowieść, że dłuższe przebywanie w wodzie poniżej temperatury 28°C powoduje szybkie wychładzanie wnętrza ciała, i że temperatura poniżej 23°C pociąga za sobą nieuchronnie śmierć z powodu zatrzymania akcji serca. Brzmi to jak rozsądny argument, ale nie działa w praktyce, podobnie jak teoretyczny dowód na to, że trzmiel nie może latać. Gdyby działał, żaden ciepłokrwisty gatunek nie mógłby się przystosować do życia w wodzie, a przecież duża liczba zwierząt w rzeczywistości to zrobiła. Nie jest to również prawdą w przypadku ludzi współczesnych. Kobiety nurkujące u wybrzeży Korei i południowej Japonii zarabiają na życie wydobywaniem skorupiaków i jadalnych wodorostów. W lecie pracują 4 godziny dziennie, ubrane w przepaskę na biodrach, czasami schodząc na głębokość 25 metrów. W zimie, kiedy temperatura wody spada do 10°C, pracują krócej w lekkich bawełnianych kostiumach. Kerstin Schuitema, zoolożka z Uniwersytetu w Lund, pisze, że “ [... ] dorośli w jednej z grup w Indonezji spędzali dziennie średnio 6 godzin w wodzie, a dzieci 4-5 godzin". Niektórzy przebywali w morzu do 10 godzin dziennie w okresach od 20 do 90 minut, z krótkimi przerwami na przyniesienie połowu do domu. W 1987 roku Amerykanka Lynne Cox przepłynęła z Alaski do ZSRR przez Cieśninę Beringa, bez kombinezonu i bez pokrycia ciała lanoliną. Płynęła 4 godziny w wodzie o temperaturze maksymalnej 7°C, spadającej czasem do 3°C - czyli o 20 stopni zimniejszej niż rzekoma granica, za którą czeka śmierć. Nie umarła z powodu zatrzymania akcji serca. Musi istnieć jakiś czynnik bądź czynniki, których nie uwzględniono w abstrakcyjnych obliczeniach, dotyczących domniemanej utraty ciepłoty ciała. Jednym z ewidentnych czynników jest efektywność warstwy tłuszczu jako izolatora w wodzie, ale wyraźnie to nie wszystko. Donald W. Rennie przeprowadził eksperyment, w którym nurkujące Koreanki leżały w zbiorniku wody przez 3 godziny, trzymając nad powierzchnią jedynie twarz. Inne koreańskie kobiety z tej samej społeczności - które nie były nurkami, ale miały taką sama grubość warstwy podskórnego tłuszczu - zostały zanurzone w ten sam sposób. Rennie stwierdził, że nurkujące ucierpiały w mniejszym stopniu z powodu wychłodzenia niż nie nurkujące z tą samą grubością warstwy tłuszczu. On i inni badacze z tej samej dziedziny wywnioskowali, że musi istnieć jakiś uśpiony mechanizm ludzkiej adaptacji do stresu wyziębienia. Rennie sugeruje, że “[...] tłuszczowa izolacja nurkujących jest wspomagana przez jakiś rodzaj adaptacji naczyniowej, która ogranicza odprowadzanie ciepła przez naczynia krwionośne do powierzchni skóry, zwłaszcza w ramionach i nogach". Ssak żyjący w wodzie musiałby zapewne jeść więcej niż ssak lądowy tej samej wielkości. Koreańskie arna (nurkinie) dostarczają organizmowi średnio o 50 procent więcej kalorii dziennie niż nie nurkujące kobiety w podobnym wieku.
To jednak nie byłby problem dla wodnej małpy. Najbogatsze źródła żywności na świecie znajdują się w tropikalnych mokradłach i wodach przybrzeżnych. Zapasy pożywienia, co do ilości, rozmaitości i łatwości pozyskania, dalece przewyższałyby to, co miała do zaoferowania małemu niewyspecjalizowanemu prymatowi sawanna. Zasoby dostępne dla pawianów, na przykład, składają się głównie z liści, nasion i strąków nasiennych, wygrzebanych korzonków i cebul, i czasami jagód. Metody żerowania mogą się różnić - pawiany wyciągają kłącza traw zębami, a dżelady rękami - ale menu sawannowe jest tak skąpe i monotonne, że poszukiwanie jedzenia może być zajęciem praktycznie nieprzerwanym. Dla wczesnych hominidów, takich jak Australopithecus, sawanna była równie niegościnna. Z czasem nauczyłyby się uzupełniać dietę padliną czy okazjonalnym polowaniem na drobne zwierzęta, jak obecnie nauczyły się pawiany. Ale jako padlinożercy konkurowałyby z gatunkami zarówno bardziej agresywnymi, jak i bardziej wyspecjalizowanymi, od hien po sępy. We wczesnych stadiach adaptacji do dwunożności nie miały też szybkości ani naturalnej czy sztucznej broni, którą mogłyby zastosować. Dla kontrastu, przybrzeżne źródła jedzenia oferują obfitość jadalnych wodnych roślin, ryb, skorupiaków,
małży,
mięczaków i innych
bezkręgowców,
jaja
ptaków morskich,
poza
okazjonalnymi szczątkami, takimi jak ciała manatów czy diugoni. Większość dań dostępna jest przez cały rok, co umożliwiłoby wodnemu prymatowi przejście z diety wegetariańskiej na wszystkożerność bez czekania na rozwinięcie umiejętności i broni niezbędnych do polowania na zwierzynę na lądzie. Na przykład niektóre szympansy już rozłupują orzechy: wodna małpa nie miałaby trudności z otwarciem skorupiaka, tak jak to robią makaki jawajskie. Zmiana diety może mieć dla gatunku daleko idące konsekwencje. W tym przypadku mogła się przyczynić do rozwinięcia wyjątkowej cechy, z której najczęściej jesteśmy dumni - ludzkiego mózgu.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY Wzrost mózgu i “pawiania plaga"
Najpewniejsze i najlepszą charakterystyką dobrze ugruntowanego i przeprowadzonego wywodu jest to, że jego weryfikacja pojawia się spontanicznie, z najmniej spodziewanej strony. J.F.W. Herschel Niegdyś zwykło się przyjmować, że przełomowy moment w ewolucji ludzkiego mózgu przypadł na czasy Homo habilis - to znaczy znacznie późniejsze niż luka skamielinowa. Jednakże Robert Martin w 1982 roku ponownie przyjrzał się danym, jakich dostarczyły skamieniałości i anatomia porównawcza. Używając analitycznych metod statystycznych wykazał, że wzrost mózgu hominidów w porównaniu z innymi człekokształtnymi zaczął się przynajmniej 5 milionów lat temu. Nie było to nagłe zdarzenie, lecz zjawisko postępujące, choć wyraźnie przyśpieszyło mniej więcej w czasach H. habilis. Martin podszedł do problemu w oryginalny sposób. Zamiast stawiać pytanie, dlaczego wzrost mózgu był atrakcyjny lub pożądany, zapytał, co sprawiło, że był osiągalny bardziej u jednego szczególnego gatunku naczelnych niż u innych. W kategoriach wydatkowania energii tkanka mózgu w porównaniu z innymi tkankami ciała jest wyjątkowo kosztowna, jeśli idzie o jej wytworzenie i utrzymanie, co w czasie ciąży i karmienia nakłada wysokie wymagania na organizm matki. Może to być przyczyna, dla której u wielu gatunków istnieje zależność między względną wielkością mózgu a dietą. Dla przykładu, mózgi nietoperzy owocożernych są dwukrotnie większe od mózgów nietoperzy owadożernych. Podobnie małpy żywiące się liśćmi mają w porównaniu mniejsze mózgi niż blisko z nimi spokrewnione gatunki owocożerne. Zmiana diety z leśnej na sawannową nie wydaje się ułatwiać wzrostu mózgu. Wśród makakowatych na przykład - to rodzina, do której należą pawiany, mandryle, koczkodany i rezusy - nie ma różnicy w wielkości mózgu między gatunkami zamieszkującymi lasy i sawannowymi. Martin wywnioskował: “Homo sapiens musiał ewoluować w reakcji na dosyć niezwykłą kombinację czynników środowiskowych, dzięki którym powstało stabilne, przewidywalne źródło pożywienia, pozbawione substancji toksycznych w znaczącym stężeniu". Michael Crawford w 1989 roku rozważał przypuszczenie, że dieta nadmorska - oprócz obfitości, różnorodności i dostępności przez cały rok - mogła mieć szczególne zalety, jeśli chodzi o wzrost mózgu. Wskazał, że budowa tkanek mózgu wymaga stałej równowagi między kwasami tłuszczowymi omega-6 i omega-3. Oba te typy wielonienasyconych kwasów tłuszczowych są niezbędne dla zdrowia, a ciało nie może użyć jednego w zastępstwie drugiego. Typ omega-3 jest stosunkowo rzadki w lądowym łańcuchu żywieniowym, ale przeważa w łańcuchu żywności morskiej. Najczęściej wielkość ludzkiego mózgu tłumaczono w ten sposób, że więcej miejsca w czaszce umożliwiło Człowiekowi nabycie większej inteligencji. To jakby podejście Czerwonego Kapturka: “Ach, Homo sapiens, jaką ty masz wielką głowę". “Żeby lepiej myśleć, moje dziecko".
Jest to konstrukcja wątpliwa. W obrębie naszego własnego gatunku inteligencja nie ma żadnego związku z rozmiarem czaszki - czy to bezwzględnym, czy względnym. Nawet w warunkach współczesnej, złożonej cywilizacji używamy jedynie ułamka potencjału mózgu, a skany pokazują, że ludzie z uszkodzeniami mózgu sięgającymi nawet połowy jego masy mogą prowadzić normalne życie. Również pomiędzy gatunkami nie ma korelacji między wielkością czaszki a inteligencją. Niedawne badania inteligencji papug skłoniły niektórych naukowców do obwołania ich “honorowymi naczelnymi". W małym mózgu ptaka mieszczą się zdolności kategoryzowania obiektów i rozumienia abstrakcyjnych pojęć takich, jak kolor, kształt i rodzaj powierzchni, porównywalne z możliwościami szympansów. Wyrażano czasem przypuszczenie, że duży mózg delfina jest niezbędny, by pomieścić procesy interpretowania otoczenia przez sonar. Ale nietoperz z mózgiem nie większym od myszy ma zminiaturyzowany procesor sonarowy, który działa co najmniej równie dobrze, jak sonar delfina. Nawet w historii ewolucyjnej naszego własnego gatunku korelacja między wielkością mózgu a inteligencją okazuje się niezbyt wielka. Większość z nas wierzy, że w miarę, jak człowiek ewoluował, jego czaszka się powiększała, a on stawał się coraz bardziej inteligentny. Jednak większość z nas nie zgodziłaby się z twierdzeniem, że neandertalczyk był bardziej inteligentny niż człowiek współczesny, ponieważ miał pojemniejszą czaszkę. Może nam być równie trudno zaakceptować hipotezę, że wzrost ludzkiej inteligencji zatrzymał się, kiedy ustał wzrost ludzkiej czaszki. Zatem “podejście Czerwonego Kapturka" jest obecnie mniej popularne. Największe znaczenie ma teraz model neoteniczny - koncepcja, zgodnie z którą jesteśmy juwenilną wersją bardziej małpoludziego przodka. Tempo naszego wzrastania pod pewnymi względami spadło; trwamy więcej czasu na poszczególnych etapach rozwoju od urodzenia do śmierci, a to oznacza, że dłużej jesteśmy dziećmi, a w dzieciństwie mózg powiększa się bardzo szybko. Wydłużony okres szybkiego wzrostu mózgu oznacza, że ostatecznie mamy względnie duże czaszki, a stosunek wielkości głowy do ciała bardziej przypomina u nas tę samą wartość u młodocianych niż u dorosłych człekokształtnych. (Czynnik neoteniczny i czynnik ekologiczny oczywiście nie wykluczają się wzajemnie. Neotenia jest mechanizmem zmian ewolucyjnych; warunki środowiskowe, takie jak zasoby żywności, mogą albo ułatwiać jego działanie, albo je osłabiać.) W 1989 roku C.P. Groves opublikował książkę pod tytułem A Theory of Human and Primate Evolution (Teoria ewolucji ludzi i naczelnych), szczegółowe i drobiazgowo udokumentowane zestawienie od najstarszych skamieniałości naczelnych po człowieka współczesnego. Pod jej koniec zadeklarował się jako “[...] obrońca następującego twierdzenia: powiększenie mózgu jest epifenomenem neotenii". Propozycja Grovesa to odwrotność powszechniejszego scenariusza neotenii, w którym duży mózg w jakiś sposób staje się tak pożądany i przystosowawczy, że inne (niekorzystne) cechy, jak brak owłosienia, są tolerowane jako część pakietu. Groves sugeruje, że wzrost mózgu “[...] nie był
jako taki przedmiotem doboru", ale przydarzył się przypadkowo jako wynik zmiany tempa naszych wzorców wzrastania. Badacz zadaje następnie dwa bardzo dobre pytania. W większości opisów neotenii porównuje się współczesnego H. sapiens ze współczesnymi lub prymitywnymi hominidami. Groves podnosi kwestię tego, kiedy dokładnie rozpoczął się trend neoteniczny. Skłania się, by uważać go, podobnie jak Martin rozrost mózgu, za fenomen postępujący stopniowo. Kilka cech neotenicznych - jak skrócona twarz - pojawia się bardzo wcześnie; są zauważalne na przykład u Lucy. Drugie pytanie brzmi, dlaczego ten trend się pojawił. Prawdopodobnie gatunek nie staje się neoteniczny bez powodu. Sztandarowym przykładem jest aksolotl, słynny płaz meksykański. Zmienia się on w salamandrę, kiedy warunki klimatyczne wokół jego stawu wystarczają, by utrzymać jego skórę w wilgoci. Ale jeśli otaczający teren staje się zbyt suchy, aksolotl utrzymuje formę neoteniczną, pozostaje kijanką całe życie, i jest zdolny rozmnażać się, nie “dojrzewając" pod innymi względami. Dlaczego zatem, najwyraźniej w jakimś momencie “luki skamielinowej", ludzcy przodkowie zrobili pierwsze kroki na drodze do neotenii? Groves nie próbuje odpowiedzieć na to pytanie. Wskazuje jedynie, że ono istnieje, i zwraca uwagę na ogromną złożoność zagadnień z tym związanych. Czyni jednak kilka interesujących spostrzeżeń, takich jak: “Najbardziej zaawansowane przykłady neotenii wśród ssaków wydają się występować w rzędzie Cetacea" (to znaczy u wielorybów i delfinów). Przytacza długą listę podobieństw między ogólną formą ciała dorosłego wieloryba lub delfina, a formą embrionalną ssaków lądowych takich, jak krowa, świnia czy jeleń w stadium, w którym formują się zawiązki kończyn. Podobnie jak taki embrion, delfin ma bezwłosą skórę, ciało w kształcie torpedy bez szyi i bez zewnętrznych przyrostków takich, jak uszy, słabo wykształcone żebra bez mostka, prawie całkowity brak kośćca tylnych kończyn, i - w porównaniu z większością lądowych ssaków - bardzo wielki mózg w stosunku do rozmiarów ciała: cechy charakterystyczne większości ssaczych płodów. Groves
przypuszczał,
że
duży
mózg
delfina
nie
był
cechą
ani
adaptacyjną,
ani
przeciwadaptacyjną, lecz “eksaptacyjną" - że był efektem ubocznym przeciągnięcia w czasie płodowego tempa wzrostu; zdarzył się, ponieważ u każdego płodu ssaka w tej fazie najszybciej rosnącym narządem jest mózg. Dodaje mimochodem: “Bez wątpienia wszystkie morskie ssaki są do pewnego stopnia neoteniczne". Nie wiadomo, dlaczego u ssaków przeprowadzka do środowiska wodnego wydaje się być jednym z wyzwalaczy trendu do neotenii. Kusi, żeby widzieć w tym przykład reculer pour mieux sauter22. Niewykluczone, że gatunek, który znajdzie się w radykalnie nowym środowisku (jak woda), zaczyna zrzucać bardziej zaawansowane cechy, które przystosowywały go do starego środowiska. Wycofuje się do mniej wyspecjalizowanej, płodopodobnej formy przed readaptacją do nowego otoczenia. Gdyby tak było, to nasi właśni przodkowie, po przemieszczeniu się z lądu do 22 Fr. cofnięcie się przed skokiem (przypis tłumaczki).
wody, a następnie z wody na ląd, byliby poddani pchnięciu w kierunku neotenii przy dwóch kolejnych okazjach. Wyjaśniłoby to, dlaczego w naszym przypadku trend jest niezwykle silny. Wszystkie hipotezy na ten temat są w wysokim stopniu spekulacjami; problem jest bardzo złożony i pozostaje nierozwiązany. Dwa możliwe związki między AAT a wzrostem mózgu zostały już wskazane: a) środowisko wybrzeża, w przeciwieństwie do sawanny, dostarczało zasobów żywności, bez których nie można sobie pozwolić na wzrost mózgu, i b) wzrost mózgu wydaje się być związany z neotenią, a trend neoteniczny jest pospolity wśród wodnych ssaków, a wśród sawannowych nie. Derek Ellis z Uniwersytetu Wiktorii w Kanadzie przeanalizował ekologię wszystkich rodzajów morskich ekosystemów z tropikalnych szerokości geograficznych pod kątem obserwowanych zachowań obecnie żyjących naczelnych, z myślą o ocenie zdolności utrzymania się przy życiu wodnej małpy. Zbadał dostępne zasoby w takich środowiskach, jak lasy namorzynowe, słone bagniste laguny, archipelagi, ujścia rzek, rafy i skaliste wybrzeża, i zebrał dane o pływaniu i innych wodnych zachowaniach 26 gatunków naczelnych. Jego
punktem
startowym
było
zwięzłe
podsumowanie
minimalnej
przesłanki
AAT:
“Potrzebujemy środowiska innego niż ekoton na granicy lasu i sawanny, żeby móc oddzielić małpy człekokształtne od rodzaju ludzkiego". Jego wniosek był taki, że “[...] środowisko tropikalnego wybrzeża dostarcza produktywnych ekosystemów, eksploatowanych przez żyjące współcześnie małpy. Brak ewidentnej przyczyny, by uznać, że małpa człekokształtna nie mogła z powodzeniem się tam zaadaptować". A jednak to jest dokładnie to, co wielu ludzi uważa za trudne do zaakceptowania. Większość prób obalenia AAT odwołuje się do domniemanych przyczyn, dla których wodna małpa nigdy nie mogłaby przeżyć. Byłaby, twierdzą, skazana na zagładę. Nie była opływowa; miała całkiem nieodpowiednią
sylwetkę.
Była
stałocieplna;
kiedy
tylko
jej
futro
uległo
zamoczeniu,
odprowadzałoby całe ciepło z jej ciała. Jej ruchy były wolne i nieefektywne; za nic nie mogła poruszać się pod wodą tak szybko, by złapać rybę, i umarłaby z głodu. W tym czasie jej bezbronne młode zostałyby pożarte przez krokodyle i rekiny, więc nie pozostawiłaby następców. To wszystko są powody, dla których byłoby niemożliwe, by w wodzie przetrwał dowolny ssak lądowy. Stosują się one z równą mocą do podobnego do psa ssaka, który po wejściu do wody w ciągu kilku milionów lat stał się foką. A jednak ten prymitywny pies przetrwał. Przypuszczalnie tylko jakiś rodzaj przymusu mógł go skłonić, by uciekł się do tak drastycznego rozwiązania, i bez wątpienia wielu pionierów poległo. Ale wystarczająco wiele z nich przetrwało, a dziś ich następcy żyją w oceanach całego świata. Zdarzało się to ciągle na nowo - i niedźwiedziopodobnemu stworzeniu, które stało się morsem, i kretopodobnemu, które stało się dziobakiem, i kuzynowi słonia, który zmienił się w manata, i latającemu ptakowi morskiemu, który stał się pingwinem, i pradawnym nieznanym czworonogom, które zmieniły się w wieloryby i delfiny. Gdyby Morze Afarskie nie zostało odcięte od Oceanu Indyjskiego, moglibyśmy dodać do listy prymata; niektóre z wodnych małp wyruszyłyby na otwarte morze i zostały tam, podczas gdy nasi
właśni przodkowie powrócili na afrykański kontynent. Byłoby fascynujące znaleźć w morzu kuzynów równie nam bliskich genetycznie jak kuzyni w lesie. Ale kiedy wysychające morze śródlądowe stało się słone nie do wytrzymania, każda wodna małpa z konieczności uciekała na ląd, gdzie woda była słodsza, i na południe, wzdłuż dróg wodnych, aż jej zależność od wody jako źródła pożywienia zaczęła słabnąć i ostatecznie zanikła. Alister Hardy żył i umarł w nadziei, że jakiś rodzaj dowodu zostanie przez paleoantropologów wykopany i rozstrzygnie sprawę. Trudno jednak wyobrazić sobie dowód kopalny, który mógłby być uznany za przesądzający w jedną lub drugą stronę. By wskazać paralelę: gdyby łowcy skamieniałości za 5 milionów lat odkopali skamieniały szkielet wydry i gronostaja, byliby jedynie w stanie wydedukować, że dwa gatunki blisko spokrewnionych łasicowatych współistniały w Szkocji w XX wieku. Byłoby im bardzo trudno ustalić, że jeden z nich był stworzeniem wodnym. Przez długi czas wydawało się niemożliwe, by dowieść słuszności lub też niesłuszności czy to teorii sawannowej, czy to AAT. Wydawało się, że wiara w jedną lub drugą musi zawsze zawisnąć raczej na prawdopodobieństwie niż czymkolwiek bardziej stanowczym. A kiedy w końcu nowy i całkiem niedwuznaczny dowód wyszedł na światło dzienne, został powszechnie zignorowany. Kiedy biologowie molekularni wkroczyli w dziedzinę badań ewolucyjnych, ich pierwszym twierdzeniem było, że są w stanie dostarczyć danych na temat umiejscowienia w czasie pewnych wydarzeń ewolucyjnych: dat, kiedy poszczególne gatunki oddzielały się od siebie. W latach siedemdziesiątych ich narzędzia rozwinęły się i udoskonaliły, i zaczęli wysuwać twierdzenia dotyczące nie tylko czasu, ale również miejsca. Jak zadeklarował G.f. Todaro: “W naszych genach istnieje zapis naszej historii, choć wątły, i zaczynamy czytać tę historię". Najlepiej znanym
przykładem markera genetycznego,
dającego świadectwo
naszego
pochodzenia geograficznego, jest gen hemoglobiny S, ważny z medycznego punktu widzenia, ponieważ może czasem powodować anemię sierpowatą. Ta cecha jest z całą pewnością nieprzystosowawcza, i normalnie należałoby się spodziewać, że zostanie wyeliminowana w procesie doboru naturalnego. Ale odkryto, że marker hemoglobiny S ma inną cechę, która w niektórych częściach Afryki zwiększała szanse przeżycia: daje pewien stopień odporności na infekcje malaryczne. Jako że gen nie występuje u wszystkich ludzi, najwyraźniej pojawił się on po tym, jak rasy ludzkie rozproszyły się i zróżnicowały. Obecnie uznaje się za fakt, że obecność markera krwinek sierpowatych oznacza, że jego nosiciel musi mieć co najmniej jednego afrykańskiego przodka, mimo że rodzina może żyć poza Afryką od stuleci. Znacznie mniej znanym spośród takich markerów jest ten, który stanowi największe wyzwanie. Znany jest jako “marker pawiani". Odkryty został w 1976 roku przez zespół badaczy z National Cancer Institute (Narodowego Instytutu Raka) w Bethesda w stanie Maryland. Ich artykuł nosił tytuł: Baboons and their close relatives are unusual among primates in their ability to release nondefective endogenous type C viruses (Pawiany i ich bliscy krewni mają niezwykłą wśród naczelnych zdolność uwalniania nieuszkodzonych endogennych wirusów typu C), a autorami byli G.J. Todaro, C.J. Sherr i R.E. Benveniste. Artykuł, który następnie opublikowali w “Nature"
Benveniste i Todaro, zatytułowano w sposób jeszcze bardziej poruszający: Evolution of type C viral genes; evidence for an Asian origin of man (Ewolucja genów wirusowych typu C - argument za azjatyckim pochodzeniem człowieka). Zakaźny wirus typu C zidentyfikowany w pierwszym artykule należy, podobnie jak wirus AIDS, do klasy retrowirusów. Kiedy taki wirus zaatakuje zwierzę, RNA wirusa przekształcany jest w DNA wewnątrz
komórek.
Oznacza to,
że wirus
staje
się
częścią kompozycji
genetycznej
zainfekowanego zwierzęcia i może być genetycznie przekazany przez rodzica potomstwu. Retrowirusy mogą również być przekazywane i reintegrowane z DNA innych zwierząt tego samego gatunku (jak AIDS), a w rzadkich przypadkach również z informacją genetyczną gatunków daleko spokrewnionych. Wirus typu C jest endogenny jedynie u pawianów - to znaczy jest normalną częścią ich charakterystyki i nie wywiera na nie żadnego szkodliwego wpływu. Ale kiedy przechodzi przez barierę gatunkową, może spowodować chorobę u innych naczelnych. Zespół z Bethesda był w stanie ustalić, że wirus pawiani musiał w jakimś czasie stanowić zagrożenie dla wszystkich naczelnych w Afryce poza samymi pawianami, ponieważ każda afrykańska małpa i małpa człekokształtna, którą badali, miała w chromosomach wirusową sekwencję genową blisko spokrewnioną z genomem RNA pawianiego wirusa; sekwencje te wykształciły się jako rodzaj przeciwciała, ochrona przed pawianim wirusem. Możemy wydedukować, że kiedy pawiani wirus objawił się po raz pierwszy, był w stanie spowodować - u wszystkich gatunków poza pawianami - poważną i zapewne zagrażającą życiu chorobę. Każdy obecnie żyjący afrykański gatunek małpy lub małpy człekokształtnej nosi ochronną sekwencję genową w swych chromosomach. Jeśli jakiś gatunek nie zdołał wykształcić takiej odporności, nie zdołał też przetrwać. Drugi wniosek, jaki możemy wyciągnąć, jest taki, że wirus był wysoce zaraźliwy. W przeciwieństwie do AIDS z pewnością nie był przenoszony głównie drogą płciową, lecz prawie na pewno drogą powietrzną, ponieważ pawiany to gatunek naziemny, aktywny w ciągu dnia, a jednak wśród gatunków dotkniętych wirusem są nie tylko inne małpy naziemne, jak szympans i goryl, ale również gatunki leśne, jak gerezy, a nawet małe małpiatki żyjące w wysokich partiach lasu, jak galago23. Pawiany nadal są nosicielami wirusa, ale wygląda na to, że z czasem utracił on zjadliwość. Obecnie nie przedstawia on szczególnego zagrożenia dla innych gatunków naczelnych, nawet 23 Retrowirusy niesłychanie rzadko, o ile w ogóle, przenoszą się drogą kropelkową. Mają bardzo ograniczoną zdolność przetrwania poza środowiskiem wnętrza organizmu nosiciela, ogromna większość przenosi się poprzez płyny ustrojowe (krew, sperma, śluz, mleko matki itp.). Możliwe jest natomiast przenoszenie przez zadrapania, ugryzienia itp. Dyskusyjną sprawą jest przenoszenie przez owady pijące krew (np. komary). Na pewno nie występuje w przypadku HIV, brak dowodów w przypadku wirusów zwierzęcych, choć w ich przypadku wykluczyć się nie da. Retrowirusy mają niską infekcyjność, trudno wyobrazić sobie dla tej grupy wirusów model szybko rozprzestrzeniającej się na wiele gatunków pandemii. Bardziej prawdopodobne jest wyjaśnienie, że sekwencje BaEV (“marker pawiani") w genomach naczelnych zosta ły odziedziczone po wspólnym przodku, tym bardziej, że ich ślady jednak występują w genomie człowieka (choć nie są już aktywne). (Za ten przypis tłumaczka dziękuje drowi Pawłowi Golikowi z Instytutu Genetyki i Biotechnologii Wydziału Biologii Uniwersytetu Warszawskiego. Dr Golik był uprzejmy skonsultować rozdział 14 pod kątem “markera pawianiego".)
tych, które nie maja ochronnego markera. Do takich zalicza się, oczywiście, naczelne południowoamerykańskie i azjatyckie, których przodkowie nie znaleźli się w pobliżu pawianów, kiedy szalała plaga. Wśród naczelnych zatem sekwencja genowa - “marker pawiani" - jest niezawodnym wskazaniem pochodzenia z Afryki, tak jak krwinki sierpowate są wskazaniem takiego pochodzenia u ludzi. Spośród testowanych małp i człekokształtnych 23 wykazały obecność “markera pawianiego" - i wszystkie one to małpy afrykańskie. Są wśród nich goryl i szympans. Siedemnaście gatunków, w tym gibbon i orangutan, nie miało “markera pawianiego" - i żaden z nich nie był z Afryki. Najbardziej godny uwagi aspekt odkrycia Todaro wyszedł na jaw, kiedy zbadał on Homo sapiens pod kątem “pawianiego markera". Nie było go. Wszystkim rasom ludzkim - włącznie z afrykańskimi - brakuje markera pawianiego24. Todaro wyciągnął jeden mocny wniosek: “Przodkowie człowieka nie rozwinęli się w regionie geograficznym, w którym pozostawaliby w kontakcie z pawianami. Utrzymywałbym, że dane, które przedstawiamy, implikują, że wiele milionów lat temu gatunek ludzki powstał poza Afryką". Zdaniem Todaro nieafrykańskim miejscem ludzkich początków była Azja. Jego artykuł wskazuje, że po oddzieleniu się od małp człekokształtnych pewne populacje hominidów rozprzestrzeniły się do Azji; że w związku z tym były nieobecne, kiedy wybuchła pawiania plaga; że jakakolwiek populacja hominidów, która pozostała w Afryce w tym czasie, ostatecznie wyginęła; i że wszyscy obecnie żyjący ludzie są potomkami tych azjatyckich emigrantów, z których niektórzy wrócili na zachód i przekroczyli Przesmyk Sueski na drodze z powrotem do Afryki. Nie ma dowodu, który w istocie wykluczałby hipotezę pochodzenia z Azji. (Teoria pochodzenia od “afrykańskiej Ewy" jest irrelewantna w tym kontekście; chodzi w niej o populacyjne wąskie gardło na kontynencie afrykańskim miliony lat później, około 200 000 lat temu.) Scenariusz Todaro, zakładający rozproszenie populacji na wschód, a następnie powrót za zachód, był przez niektórych oceniany jako nieprawdopodobny, ale nikt nie był w stanie zaproponować żadnego innego sposobu wyjaśnienia braku “markera pawianiego" u człowieka. Lokalizacja nieafrykańska nie implikuje koniecznie Jawy czy Pekinu. Jeśli plaga pawiania wybuchła w czasie luki skamielinowej, kiedy Afar zalany był morzem, ludzcy przodkowie mogli żyć na Danakilu - wówczas przybrzeżnej wyspie oddalonej o wiele mil od brzegu - albo gdzieś na przeciwległym brzegu Morza Czerwonego. W obu przypadkach nawet wirus przenoszony droga kropelkową nie mógł do nich dotrzeć, a do czasu, gdy ich potomkowie znaleźli się z powrotem na lądzie macierzystym, pawiania plaga utraciła zjadliwość, dlatego nigdy nie pojawiła się u nich ochronna sekwencja genowa. Odkrycia z Bethesda uczyniły jedną kwestię absolutnie jasną. Pomysł, że przodkowie człowieka 24 Zgodnie z nowszymi badaniami nie jest to prawda (Bonner, 0'Con-nell, Cohen, Cloned endogenous retroviral sequences from human DNA, Proc Natl Acad Sci USA. 1982, 79(15): 4709-13). W genomie człowieka odnaleziono sekwencje homologiczne do retrowirusa C pawiana. Todaro nie wykrył ekspresji białka p30, ale nie oznacza to, że w genomie nie ma śladów tego wirusa. (Za ten przypis tłumaczka również dziękuje drowi Pawłowi Golikowi z Instytutu Genetyki i Biotechnologii Wydziału Biologii Uniwersytetu Warszawskiego).
zeszli z drzew, a następnie spędzili cały swój czas na pełnej pawianów afrykańskiej sawannie, musi zostać wreszcie odrzucony. Jak powiedział Sarich (przy okazji datowania molekularnego): “Nie ma opcji", żeby trzymać się dłużej takiej wersji zdarzeń. Todaro wiedział, że te ustalenia nie zostaną przyjęte z radością, ale napisał: “Według mnie jedną z naszych głównych funkcji w obszarze badań jest działać jak historycy - donosić, co się naprawdę zdarzyło, a nie, co chcielibyśmy, by się zdarzyło". Z całą pewnością nie donosił tego, czego chcieliby teoretycy sawanny. Ich reakcja na wieść o “markerze pawianim" była mniej więcej taka, jak na rewelacje Alistera Hardyego - zerowa. Dyskusja o ludzkiej ewolucji toczyła się dalej po znanych torach tak, jakby się nic nie stało. Jest jednak fundamentalna różnica między próbą zignorowania nowej hipotezy a próbą zamknięcia się na nowe dane. “Nie chcę tego wiedzieć" może być ulubioną kwestią chińskich komików Xiangsheng, ale naukowiec nie może uciekać się do niej i liczyć na zachowanie wiarygodności. W ostatnich latach nastroje zaczęły się zmieniać. W 1987 roku w Valkenburg w Holandii odbyła się międzynarodowa konferencja, na której publicznie rozważano za i przeciw AAT, i to wydarzenie stanowi pewien rodzaj punktu zwrotnego. Obecnie wielu naukowców jest gotowych uznać tę hipotezę za dającą się obronić. Inni, zachowując neutralność, oferowali konstruktywną krytykę, udostępniali mównicę do zabrania głosu czy sugerowali kierunki dodatkowych badań. U nich wszystkich mam stały dług wdzięczności. Jak zauważył przy innej okazji Michael Ruse: “Zawsze znajdzie się jakiś sposób, żeby podeprzeć upadającą teorię, ale jeśli chcemy pozostać naukowcami, to w końcu przychodzi taki czas, że fakty naprawdę zaczynają gryźć". Dla rozpadającej się w gruzy teorii sawannowej ten czas właśnie nadszedł.
BIBLIOGRAFIA Podziękowania Autorki Verhaegen Marc, The Aquatic Ape Theory and some common diseases, w: “Medical Hypotheses" nr 24, 1987, s. 293-300. Rozdział pierwszy Smith Elliot, Essays on the Evolution of Man, Oxford University Press, 1924, s. 78. Broom Robert, The Corning of Man: Was it Accident or Design, H. F. & B. Witherby, 1953, s. 10. Rozdział drugi Lewin Roger, Bones of Contention. Controversies in the Search for Human Origins, Simon & Schuster, New York 1987. Leakey Richard E., The Making of Mankind, Michael Joseph, 1981, s. 11-18. Edey Maitland, Johanson Don, Lucy: The Beginnings of Mankind, Granada, 1981, s. 243. Sarich Vincent, Wilson Allan, Immunological time scalee for hominid evolution, w: “Science", nr 158,1967, s. 1200-1203. Washburn Sherwood cytowany w: Lewin Roger, Bones of Contention, op. cit. Pilbeam David, The descent of hominoids and hominids, w: “Scientific American", luty 1984, s. 87. Rozdział trzeci Darwin Charles, The Descent of Man, 1871, rozdział 2. Darwin Karol, O pochodzeniu człowieka, tom IV w: Dzieła wybrane, Państwowe Wydawnictwo Rolnicze i Leśne, Gdańsk 1959-1960. Schmorl G. cytowany w: Medawar Peter, The Uniqueness of the Individual, Dover Publications, New York 1981. Krogman W. M., The Sears of Human Evolution, w: “Scientific American", nr 185, (6), 1951, s. 54-57. Lewin Roger, w: “Science", nr 220, 1983, s. 700-702. Rozdział czwarty Attenborough David, “Life on Earth", Collins, 1979, s. 294. Attenborough David, Życie na Ziemi: historia natury, tł. Ewa Pankiewicz, Wilga, 1997. Prost Jack, Chimpanzee behaviour models of hominisation, w: Primate Morphophysiology, Locomotor Analysis and Human Bipedalism, red. Shiro Kondo, University of Tokyo Press, 1985, s. 299. Day Michael H., Origins and Modes, w: Major Topics in Primate and Human Evolution, pod red. Andrews, Martin i Wood, Cambridge University Press, 1986, rozdział 9, s. 199. Lovejoy Owen C, The Origin of Man, w: “Science", nr 211, 1981, s. 341-350. Richards Graham, Freed hands or enslaved feet, w: “J. Hum. Evol" nr 15, 1986, s. 148.
Tuttle Russell, Watts David, The positional behaviour and adaptive complexes of Pan gorilla, w: Primate Morphophysiołogy, op. cit. Newman W R., Why man is such a thirsty and sweaty naked animal: a specułative review, w: “Humań Biology", nr 42, 1970, s. 12-27. Wheeler Peter, The loss offunctionał body hair in man: the influence of thermal environment, body form and bipedałity, w: “J. Hum. Evol" nr 42, 1985, s. 12-27. Bragg W. Lawrence. O Wegenerze, cyt. za “The Listener" nr 19 lipiec 1984. Edey Maitland, Johanson Don, 1981, op. cit., rozdział 2. Mohr Paul, Afar, w: “Ann.Rev. Earth Planet Sci." nr 6, 1978, s. 145-172. La Lumiere Leon P., The evolution of human bipedalism: Where it happened - a new hypothesis, w: “Phil. Trans. R. Soc. London", nr B292 maj 1981, s. 103-107. Mayr Ernst, Population, Species and Evolution, Harvard University Press, 1963. Mayr Ernst, Populacje, gatunki i ewolucja, tł. Wanda ByczkowskaSmyk [i in.], Wiedza Powszechna, 1974. Hurzeler J., The Significance of Oreopithecus in the genealogy of Man, w: “Triang" nr 4, 1960, s. 164-174. Więcej o oreopiteku w artykułach: Delson Erie; Azzaroli A., Baccaletti M., Delson E., Moratti G., Torr D.; Harrison Terry; Szalay Frederic S., Langdon John, w: “J. Hum. Evol." nr 15,1986, s. 164-174. Rozdział piąty Morris Desmond, The Naked Ape, Macdonald & Co., 1967. Morris Desmond, Naga małpa, tł. Tadeusz Bielicki, Jan Koniarek, Jerzy Prokopiuk, wyd. 2, Prima, 2000. Montagna William, The evolution of human skin, w: Advanced Views in Primate Biology, Springer-Verlag, 1982, s. 35-42. Marks Ronald, The Sun andyour Skin, Macdonald & Co., 1988. Rozdział szósty Jurmain Robert, Nelson Harry, Introduction to Physical Anthropology, West Publishing Co, wyd. 4, 1988. Jolly Cliffbrd J., Plog Fred, Physical Anthropology and Archeology, Alfred A. Knop, wyd. 4, 1987. Sokołow E. W, Mammal Skin, University of California Press, 1982. Bolk Louis, On the problem of anthropogenesis, w: “Proc. Section Sciences Kon. Akad", Wetens, Amsterdam, nr 27,1926, s. 465-475. Gould Stephen Jay, Ontogeny and Phylogeny, Harvard University Press, 1977. Schwartz Gary G., Rosenblum Leonard A., Allometry of hair density and the evolution of human hairlessness, w: “Am. J. Phys. Anthrop.", nr 55, 1981, s. 9-12. Martin R. M., Mammals of the Seas, B. T. Batsford, 1977. Sokołów W., Adaptations of the mammalian skin to the aquatic mode of life, w: “Nature", nr 195, 1962, s. 464-466.
Rozdział siódmy Weiner J. S., Hellmann K., The sweat glands, w: “Biol. Rev.", nr 35, 1960, s. 141-186. Strauss J. S., Ebling F.., Control and function of skin glands in mammals, w: “Memoirs of the Society for Endocrinology", nr 18, 1970, s. 341-371. Schmidt-Nielsen Knut [i in.], Body temperature of the camel and its relation to water economy, w: “Am. J. Phys." nr 188, 1957, s. 188-189. Denton Derek, The Hunger for Salt. An Anthropological, Physiological and Medical Analysis, Springer-Verlag, 1982. Hancock W., Haldane J. B. S., The loss of water and salts through the skin and the corresponding physiological adjustments, w: “Proc. Roy. Soc." nr B105, 1939, s. 43-60. Montagna W., The skin ofnon-human primates, w: “Am. Zool." nr 12, 1972, s. 109-124. Montagna W, The evolution of human skin, op. cit., rozdział 5. Keating William R. [i in.], Increased platelet and red celi counts, blood viscosity and plasma cholesterol levels during heat stress and cerebral thrombosis, w: “Am. J. Med.", nr 81, 1986, s. 795800. Rozdział ósmy Dill D. B. [i in.], Salt economy in extreme dry heat, w: “Journal of Biological Chemistry", nr 100, 1933, s. 755-768. Evans C. L., Smith D. F. G., Sweating responses in the horse, w: “Proc. Roy. Soc" nr B145, 1956, 61-81. Mahoney Shella A., Cost of locomotion and heatbalance during rest and running from 0 to 55"C in a patas monkey, w: “Journal of Applied Physiology" nr 49, 1980, s. 61-81. Ling John K., Functional significance of sweat glands and sebaceous glands in seals, w: “Nature", nr 208,1965, s. 560-562. Fange R., Schmidt-Nielsen K., Osaki H., The salt gland of a herring gull, w: “Biological Bulletin", nr 115,1958, s. 162. Shiefferdecker P., Die Hautdrusen des Menschen, w: “Biol. Zbl.", nr 37,1917, s. 536-563. Frey William H., The Mystery of Tears, Harper & Row, 1985. Rozdział dziewiąty Wood Jones Frederic, Mans Place among the Mammals, Edward Arnold, 1929. Hardy Alister, Was man more aquatic in the past, w: “New Scientist", 1960, s. 642-645. Pond Caroline, Morphological aspects and the ecological and mechanical consequences of fat depositions in wild vertebrates, w: “Ann. Rev. Ecol. Syst." nr 9,1978, s. 519-70. Medawar P. B., The imperfections of man, 1955. Przedrukowano w: The Uniqueness of the Individual, Dover Publications, 1981. Pond Caroline, Fat and figures, w: “New Scientist", 4 lipca 1987, s. 62-66. Scholander P. F. [i in.], Body insulation of some Arctic and tropical mammals and birds, w: “Biol.
Buli" nr 99, 1950, s. 225-236. Rozdział dziesiąty Cryer A., Van R. L. R“ New Perspectives in Adipose Tissue: Structure, Function and Development, Butterworth, 1985. Hager A., Adipose tissue cellularity in childhood in relation to the development of obesity, w: “Brit. Med. Bull." nr 37, (3), 1981, s. 287-290. Larsson B. [i in.], Abdominal adipose tissue distribution, obesity, and risk of cardiovascular disease and death: 13 year follow up of participants in the study of men born in 1913, w: “BMJ", maj 1984, s. 1401-1404. Studd John [i in.], “Brit. J. of Obstetrics and Gynaecology", marzec 1985. Rozdział jedenasty Negus Victor E., The Mechanism of the Larynx, Heinemann, 1929. Negus Victor E., The Biology of Respiration, E. & S. Livingstone, 1965. Guilleminault Christian [i in.], Sleep apnea syndrome: recent advances, w: “Internal Medicine", nr 26,1980, s. 347-372. Crelin Edward, Can the cause of SIDs be this simple, w: “Patient Care", nr 12, s. 5. de Jonge G. A., Engelberts A. C, Cot Deaths and Sleeping Position, w: “The Lancet", nr 8672, 11 listopada 1989, 1149-1150. Campbell Michael, Murphy Mike, Cot deaths following thaw, w: “Journal of Epidemiology", marzec 1987. Wood Jones E, The nature of the softpalate, w: “J. Anat", nr 74, 1940, s. 147-70. Wind Jan, Phylogeny of the Human Vocal Tract, New York Academyof Sciences, 1976. Mukhtar M. R., Patrick J. M., Bronchoconstriction: a component of the 'diving response' in man, w: “Eur. J. Applied Physiology", nr 53, 1984, 155-158. Mukhtar M. R., Patrick J. M., Ventilatory drive during face immersion in man, w: “J. Physiol" nr 370, 1986, s. 13-24. van den Berg R., Wind J., Has man's upright posture contributed to speech origin by lowering the larynx, w: “Clin. Otolaryngol" nr 12, 1987. Elsner Robert, Gooden Brett, Diving and Asphyxia, Cambridge University Press, 1983. van Bon M. J. H. [i in.], Otitis media with effusion and habitual mouth breathing in Dutch preschool children, w: “Int. J. Pediatri. Otorhinolaryngol." nr 17, 1989, s. 119-125. Rozdział dwunasty Martin R. D., May R., Outward signs of breeding, w: “Nature", nr 293, 1981, s. 7-9. Harcourt A. [i in.], Testis weight, body weight, and breeding systems in primates, w: “Nature", nr 293, 1981, s. 55-57. Ford C. S., Beach F. A., Patterns of Sexual Behaviour, Eyre & Spottiswoode, 1952. Fichtelius K. E., Contribution to the discussion on bipedalism, w: “OSSA", nr 14, 1988, s. 45-49. Nadler Ronald D., Laboratory research on sexual behaviour of the great apes, w: Reproductive
Biology of the Great Apes: Comparative and Biomedical Perspectives, red. Graham Charles E., Academic Press, 1981. Galdikas B. M. R, Orangutan reproduction in the wild, w: Reproductive Biology of the Great Apes, op. cit. Rozdział trzynasty Gould Stephen Jay, Ever Since Darwin, Penguin Books, 1977, s. 160-167. Gould Stephen Jay, Niewczesny pogrzeb Darwina: wybór esejów, przedmowa: Antoni Hoffman, tłum. Nina Kancewicz-Hoffman, Prószyński i S-ka, 1999. Westenhófer Max, Der Eigenweg des Menschen, Mannstaedt & Co, 1942. Ruse Michael, The Darwinian Paradigm, Routledge, 1989. Schuitema Kerstin, The significance of the human diving reflex. Referat wygłoszony na sympozjum o ewolucji człowieka - The Aquatic Ape: Fact orFiction, Valkenburg, Netherlands, 28-30 sierpnia 1987. Rennie Donald W., cytowany w: The Diving Women of Korea and Japan, przez: Hong S. K., Rahn Hermann, “Scientific American", nr 216, (5), 1967. Rozdział czternasty Martin R. D., Human brain evolution in an ecological context, w: “Am. Mus. Nat. Hist." 1983. Crawford Michael, Marsh David, The Driving Force, Heinemann, 1989. Groves C. R, A Theory of Human and Primate Evolution, Oxford University Press, 1989. Ellis Derek, Is an aquatic ape viable in terms of marine ecology and primate behaviour, referat wygłoszony na sympozjum o ewolucji człowieka, op. cit, rozdział 13. Todaro G. J., Evidence using viralgene sequences suggestingan Asian origin of man, w: Current Arguments on Early Man, Oxford, Pergamon Press, 1980.