MORGAN RICE
SZARŻA WALECZNYCH
Księga 6 cyklu KRĘGU CZARNOKSIĘŻNIKA Przekład: Sandra Wilk
Książki z cyklu KR...
10 downloads
11 Views
964KB Size
MORGAN RICE
SZARŻA WALECZNYCH
Księga 6 cyklu KRĘGU CZARNOKSIĘŻNIKA Przekład: Sandra Wilk
Książki z cyklu KRĄG CZARNOKSIĘŻNIKA
Księga 1 – Wyprawa Bohaterów Księga 2 – Marsz Władców Księga 3 – Los Smoków Księga 4 – Zew Honoru Księga 5 – Blask Chwały Księga 6 – Szarża Walecznych Księga 7 – Rytuał Mieczy Księga 8 – Ofiara Broni Księga 9 – Niebo Zaklęć Księga 10 – Morze Tarcz Księga 11 – Żelazne Rządy Księga 12 – Kraina Ognia Księga 13 – Rządy Królowych Księga 14 – Przysięga Braci Księga 15 – Sen Śmiertelników Księga 16 – Potyczki Rycerzy Księga 17 – Śmiertelna Bitwa
Tchórze po wielekroć przed śmiercią giną; Waleczni raz śmierci smakują.
- William Shakespeare Juliusz Cezar
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Gwendolyn leżała twarzą do ziemi na trawie, czując jak chłodne podmuchy zimowego wiatru smagają jej nagą skórę. Zamrugała, otwierając oczy, i powoli świat nabrał znów ostrości. Była w jakimś odległym miejscu, na polu rozpromienionym słońcem i kwiatami, z Thorem i swym ojcem u boku. Śmiali się radośnie, szczęśliwi. Świat był doskonały. Lecz ten świat, który ukazał się jej oczom, gdy uniosła powieki, nie mógłby się bardziej od niego różnić. Ziemia była twarda, zimna, a nad sobą zobaczyła powoli podnoszącego się, nie swego ojca, nie Thora – lecz potwora: McClouda. Skończywszy z nią, wstał niespiesznie, wciągnął spodnie i spojrzał w dół z wyrazem zadowolenia na twarzy. Nagle wszystko jej sie przypomniało. To, jak poddała się Andronicusowi. Jego zdrada. Atak McClouda. Oblała się rumieńcem, gdy dotarło do niej, jak bardzo była naiwna. Leżała tak, obolała, ze złamanym sercem. Nigdy jeszcze tak bardzo nie pragnęła umrzeć. Gwendolyn otworzyła oczy szerzej i ujrzała armię Andronicusa – zastępy żołnierzy, przyglądających się wszystkiemu – i poczuła jeszcze większy wstyd. Nie powinna była poddawać się temu stworowi; żałowała, że
nie poległa miast tego w walce. Powinna była usłuchać Kendricka i pozostałych. Andronicus odwołał się do jej instynktu poświęcenia, a ona pozwoliła się podejść. Żałowała, że nie spotkała się z nim w walce: nawet gdyby zginęła, przynajmniej mogłaby odejść z nienaruszoną godnością i honorem. Gwendolyn miała pewność, po raz pierwszy w życiu, że zginie. Jednak nie miało to już dla niej znaczenia. Nie dbała o to, czy umrze – chciała jedynie umrzeć po swojemu – i nie była jeszcze gotowa, by dać za wygraną. Leżąc twarzą do ziemi, ukradkiem wysunęła dłoń i chwyciła garść ziemi. - Możesz już wstać, kobieto – rzekł McCloud szorstko. – Skończyłem z tobą. Niech inni się zabawią. Gwen ściskała ziemię w dłoni tak mocno, że aż zbielały jej kłykcie. Modliła się, by się udało. Jednym szybkim ruchem odwróciła się i cisnęła ziemią w oczy McClouda. Nie spodziewał się tego. Krzyknął i zatoczył się w tył, podnosząc dłonie i próbując wytrzeć pył z oczu. Gwen wykorzystała sytuację. Wychowała się w królewskim zamku i została wyszkolona przez wojowników króla, którzy zawsze powtarzali jej, by atakowała drugi raz, nim przeciwnik zdąży dojść do siebie. Nauczyli ją też czegoś, czego nigdy nie zapomniała: bez względu na to, czy ma przy sobie broń, czy nie, zawsze jest uzbrojona. Zawsze może wykorzystać broń przeciwnika.
Gwen sięgnęła za pas McClouda, dobyła stamtąd sztyletu, uniosła go wysoko i zatopiła między jego nogami. McCloud krzyknął jeszcze głośniej, odsuwając dłonie od oczu i chwytając się za krocze. Broczył krwią między nogami. Sięgnął w dół i wyjął sztylet, wciągając gwałtownie powietrze. Była zachwycona swym ciosem, tym, że zemściła się choć trochę. Jednak ku jej zaskoczeniu ta rana, która powaliłaby każdego innego, nie spowolniła McClouda. Ten potwór był nie do zatrzymania. Raniła go mocno, tam, gdzie sobie na to zasłużył, lecz go nie zabiła. Nawet nie osunął się na kolana. McCloud wyciągnął ociekający krwią sztylet i uśmiechnął się drwiąco. W jego oczach kryła się śmierć. Ruszył w jej kierunku, zaciskając drżące dłonie na sztylecie, i Gwendolyn wiedziała, że wybiła jej godzina. Przynajmniej zginie z odrobiną satysfakcji. - Teraz wyrwę ci serce i cię nim nakarmię – rzekł. – Poznasz, co to prawdziwy ból. Gwendolyn przygotowała się na cios sztyletu, wiedząc, że czeka ją bolesna śmierć. Rozległ się krzyk i po chwili pełnej niedowierzania Gwen ze zdumieniem zdała sobie sprawę, że to nie ona krzyczy. Był to McCloud; wrzeszczał w męczarniach. Gwen opuściła dłonie i spojrzała w górę, zbita z pantałyku. McCloud upuścił sztylet. Zamrugała gwałtownie, próbując zrozumieć, co się stało. McCloud stał przed nią, a w jego oku tkwiła strzała.
Krzyczał, brocząc krwią z oczodołu. Uniósł dłoń i chwycił strzałę. Gwen nie rozumiała. Został trafiony. Ale jak? Przez kogo? Odwróciła się w kierunku, z którego poszybowała strzała i uradowała się na widok Steffena, kryjącego się z łukiem wśród ogromnej grupy żołnierzy. Nim ktokolwiek zdołał się zorientować, co się dzieje, Steffen wypuścił sześć kolejnych strzał i, jeden po drugim, sześciu żołnierzy stojących przy McCloudzie osunęło się na ziemię ze strzałami w gardłach. Steffen sięgnął w tył, przymierzając się, by oddać kolejne strzały, lecz dostrzeżono go. Spora grupa żołnierzy przyskoczyła do niego, obezwładniła i zaczęła okładać, aż padł na ziemię. McCloud, wciąż krzycząc, odwrócił się i zniknął w tłumie. Gwen zdumiało, że wciąż żył. Miała nadzieję, że wykrwawi się na śmierć. Serce Gwen przepełniło się wdzięcznością dla Steffena, większą niż była w stanie wyrazić. Wiedziała, że zginie tego dnia, lecz teraz przynajmniej nie z ręki McClouda. W obozie zaległa cisza, gdy Andronicus wstał i niespiesznie ruszył w kierunku Gwendolyn. Leżała na ziemi, przypatrując się, jak podchodzi, niewiarygodnie wysoki, jak góra zmierzająca w jej kierunku. Żołnierze, których mijał, ustawiali się za nim w szeregu. Na polu bitwy zapadła martwa cisza. Jedynym dźwiękiem było wycie wiatru.
Andronicus zatrzymał się kilka stóp od niej. Zawisł nad nią, patrząc w dół. Na jego twarzy nie było ani śladu emocji. Uniósł rękę i powoli przesuwał palcami po skurczonych czerepach, które nawleczone były na jego naszyjnik. Z głębi jego piersi i gardła dobyły się dziwne pomruki. Zdawał się być zarazem wściekły i zaintrygowany. - Sprzeciwiłaś się wielkiemu Andronicusowi – rzekł powoli. Cały obóz wsłuchiwał się w każde jego słowo, brzmiące głęboko i pradawnie. Jego władczy głos rozniósł się po równinach. Byłoby łatwiej, gdybyś poddała się swej karze – dodał. – Teraz będziesz musiała się przekonać, co znaczy prawdziwy ból. Andronicus sięgnął w dół i dobył miecza dłuższego, niż Gwen kiedykolwiek widziała. Musiał mieć długość ośmiu stóp, a jego charakterystyczny świst rozbrzmiał echem po polu bitwy. Trzymał go wysoko w górze, obracając w słońcu. Odbijające się promienie oślepiały Gwen. Andronicus przyglądał się mu, obracając go w dłoni, jak gdyby widział go po raz pierwszy. - Pochodzisz ze szlachetnego rodu – rzekł. – Przystoi, byś zginęła od ostrza szlachetnego miecza. Andronicus postąpił dwa kroki naprzód, chwycił rękojeść obiema dłońmi i uniósł miecz wyżej. Gwendolyn zamknęła oczy. Słyszała świszczący wiatr, ruch każdego źdźbła trawy, a przez myśl przelatywały jej
różne wspomnienia. Czuła, że jej życie biegnie ku końcowi, myślała o wszystkim, co zrobiła, o wszystkich, których kochała. W swych ostatnich chwilach Gwen myślała o Thorze. Sięgnęła do szyi i zacisnęła mocno dłoń na amulecie, który jej dał. Czuła, jak ten starożytny czerwony kamień rozgrzewa się i przypomniała sobie słowa Thora, gdy go jej ofiarował: ten amulet może uratować twoje życie. Raz. Zacisnęła mocniej dłoń i modliła się do Boga każdą tkanką swego ciała. Amulet pulsował w jej dłoni. Proszę, Boże, spraw, by ten amulet zadziałał. Proszę, ocal mnie, tylko ten jeden raz. Pozwól mi ujrzeć znów Thora. Gwen otworzyła oczy, spodziewając się ujrzeć spadający na nią miecz Andronicusa – lecz to, co zobaczyła, zdumiało ją. Andronicus stał, jak gdyby zastygł w miejscu, spoglądając ponad jej ramieniem i obserwując kogoś, kto zbliża się w ich kierunku. Zdawał się być zaskoczony, nawet zdezorientowany, i nie były to emocje, które spodziewała się kiedykolwiek zobaczyć na jego twarzy. - Opuścisz teraz miecz – dobiegł ją głos zza jej pleców. Gwendolyn zelektryzował dźwięk tego głosu. Znała go. Odwróciła się i z zaskoczeniem ujrzała osobę, którą znała równie dobrze, jak własnego ojca. Argona. Stał tam w białych szatach i kapturze, a jego utkwione
w Andronicusie oczy błyszczały intensywniej, niż kiedykolwiek widziała. Ona i Steffen leżeli na ziemi pomiędzy tymi dwoma tytanami. Były to dwie istoty o niewiarygodnej mocy, jedna – mroku, druga – jasności, tkwiące w impasie naprzeciw siebie. Niemal wyczuwała duchową walkę szalejącą ponad jej głową. - Ach tak? – rzekł Andronicus drwiąco, uśmiechając się. Jednak Gwen dostrzegła, że rozciągnięte w uśmiechu wargi Andronicusa drżą, a w jego oczach po raz pierwszy dostrzegła coś na kształt strachu. Nie spodziewała się nigdy, że to zobaczy. Andronicus musiał słyszeć o Argonie. I cokolwiek słyszał, było to wystarczające, by najpotężniejszy dowódca na świecie się przestraszył. - Nie wyrządzisz dziewczynie więcej krzywdy – powiedział Argon ze spokojem. –Pozwolisz, by się poddała – dodał, robiąc krok naprzód. Jego oczy błyszczały hipnotycznie. – Pozwolisz jej wrócić do jej ludzi. I pozwolisz jej ludziom poddać się, jeśli taką decyzję podejmą. Powiem to tylko raz. Postąpisz mądrze, nie sprzeciwiając się. Andronicus patrzył na Argona. Zamrugał kilka razy, jak gdyby nie potrafił podjąć decyzji. Po chwili odrzucił głowę w tył i ryknął śmiechem. Był to najgłośniejszy i najmroczniejszy śmiech, jaki Gwen kiedykolwiek słyszała. Wypełnił cały obóz i zdawał się szybować aż po nieboskłon. - Twe czarnoksięskie sztuczki na mnie nie podziałają,
starcze – rzekł Andronicus. – Słyszałem o Wielkim Argonie. Był czas, gdyś był potężny. Potężniejszy niż człowiek, niż smoki, niż same niebiosa – a przynajmniej tak powiadają. Lecz twój czas minął. Teraz nastał nowy czas. Czas wielkiego Andronicusa. Teraz jesteś jedynie reliktem niegdysiejszych czasów, pozostałością przeszłości, gdy rządzili MacGilowie, gdy magia była potężną siłą. Gdy Krąg był nie do pokonania. Lecz twój los spleciony jest z Kręgiem. A Krąg jest teraz słaby. Jak ty. - Niemądrze postępujesz, stając mi na drodze, starcze. Teraz ucierpisz. Teraz poznasz siłę Wielkiego Andronicusa. Andronicus uśmiechnął się drwiąco i ponownie uniósł miecz, mierząc w Gwendolyn. Tym razem utkwił spojrzenie w Argonie. - Zabiję dziewczynę powoli na twych oczach – powiedział Andronicus. – Następnie zabiję garbusa. A później cię okaleczę, lecz pozostawię przy życiu jako chodzący dowód mej potęgi. Gwendolyn przygotowała się na cios i zadrżała, gdy Andronicus opuszczał miecz na jej szyję. Nagle coś się stało. Usłyszała świst przecinający powietrze, jak gdyby tysiąca płomieni, a po nim krzyk Andronicusa. Otworzyła oczy, nie dowierzając własnym uszom, i ujrzała twarz Andronicusa ściągniętą bólem. Upuścił miecz i padł na kolana. Patrzyła, jak Argon robi krok
naprzód, potem kolejny, wyciągając przed siebie jedną dłoń, z której rozchodziła się kula fioletowego światła. Kula rosła i rosła, otaczając Andronicusa, gdy Argon szedł naprzód, zbliżając się do niego z wyciągniętą dłonią. Na jego twarzy nie było śladu emocji. Andronicus zwinął się w kłębek na ziemi, otoczony kulą światła. Jego ludzie wydali z siebie stłumiony krzyk, lecz nikt nie śmiał podejść. Byli przestraszeni – lub Argon rzucił na nich jakieś zaklęcie, które nie pozwalało im się poruszyć. - PRZESTAŃ! – wrzasnął Andronicus, wyciągając ręce w górę i zakrywając uszy. – BŁAGAM! - Nie skrzywdzisz dziewczyny – rzekł Argon powoli. - Nie skrzywdzę dziewczyny – powtórzył Andronicus, jak gdyby w transie. - Uwolnisz ją teraz i pozwolisz, by wróciła do swych ludzi. - Uwolnię ją teraz i pozwolę, by wróciła do swych ludzi! - Dasz jej ludziom szansę na to, by się poddali. - Dam jej ludziom szansę, by się poddali! – wrzasnął Andronicus. – Proszę! Zrobię cokolwiek! Argon odetchnął głęboko, po czym cofnął dłoń. Światło zniknęło, gdy powoli opuszczał rękę. Gwen podniosła wzrok i spojrzała na niego w szoku; nigdy nie widziała, by Argon używał swych mocy i ledwie była w stanie to wszystko pojąć. Czuła się tak, jak gdyby patrzyła na rozwierające się niebiosa.
- Jeśli przyjdzie nam się znów spotkać, wielki Andronicusie – powiedział Argon powoli, patrząc w dół na leżącego i jęczącego Andronicusa. – Będzie to w drodze ku najmroczniejszym czeluściom śmierci.
ROZDZIAŁ DRUGI
Thor szarpał się, próbując wyrwać się żołnierzom Imperium, którzy trzymali go mocno w miejscu, i przyglądał się bezradnie jak Durs, człowiek, którego uważał kiedyś za swego brata, unosi miecz, by go zabić. Thor zamknął oczy i zebrał się w sobie, wiedząc, że nadszedł jego czas. Wyrzucał sobie, że był tak głupi, tak ufny. To od początku była pułapka, od początku prowadzili go jak owieczkę na rzeź. Co gorsza, pozostali chłopcy liczyli, że jako przywódca, Thor nimi pokieruje. Zawiódł nie tylko siebie, lecz również pozostałych. Jego naiwność, jego ufna natura postawiły ich wszystkich w niebezpieczeństwie. Thorgrin szarpał się, z całych sił próbując przywołać swą moc, gdzieś z wewnątrz, ledwie tyle, by się wyrwać, by móc się bronić. Jednak, choć bardzo się starał, nie udawało mu się to. On sam zaś nie był wystarczająco silny, by wyrwać się z rąk wszystkich żołnierzy, którzy go trzymali. Thor czuł podmuchy wiatru na twarzy, gdy Durs opuszczał miecz, i przygotowywał się na nieuniknione uderzenie stali. Nie był gotowy na śmierć. Oczyma wyobraźni widział Gwendolyn, Krąg, czekających na niego. Czuł, że ją także zawiódł.
Nagle Thor usłyszał dźwięk ciała uderzającego o ciało, otworzył oczy i ze zdumieniem spostrzegł, że wciąż żyje. Ręka Dursa zastygła w powietrzu. Chwycił go za nadgarstek ogromny żołnierz Imperium, który górował nad nim – co nie było łatwe, zważywszy na posturę Dursa. Zatrzymał nadgarstek Dursa jedynie cale od Thora. Durs odwrócił się do żołnierza Imperium. Na jego twarzy odmalowało się zdumienie. - Nasz przywódca nie chce, by ich zabijać – wymamrotał ponuro do Dursa. – Chce ich dostać żywych. Jako więźniów. - Nikt nas nie uprzedził – zaoponował Durs. - Według umowy mieliście pozwolić nam ich zabić! – dodał Dross. - Warunki umowy uległy zmianie – rzekł żołnierz. - Nie możecie tak postąpić! – zawołał Drake. - Ach tak? – odrzekł ponuro, odwracając się do niego. – Możemy postępować, jak tylko nam się podoba. Tak w zasadzie was także teraz pojmiemy – żołnierz uśmiechnął się. – Im więcej legionistów do wykupienia, tym lepiej. Durs spojrzał na żołnierza i na jego twarzy pojawiło się oburzenie. Po chwili dziesiątki żołnierzy rzuciły się na trzech braci. Powalili ich na ziemię i skrępowali im ręce. Thor skorzystał z powstałego zamieszania, odwrócił się i rozejrzał w poszukiwaniu Krohna, którego dostrzegł ledwie kilka stóp dalej, przyczajonego w cieniu, wciąż lojalnie u jego boku. - Krohn, pomóż! – krzyknął Thor. – TERAZ!
Krohn rzucił się do działania, warcząc. Skoczył i zatopił kły w gardle żołnierza Imperium, który trzymał rękę Thora. Thor wykręcił się, a Krohn skoczył od jednego żołnierza do drugiego, gryząc i drapiąc, aż Thor mógł się uwolnić i chwycić swój miecz. Odwrócił się i jednym ruchem ściął trzy głowy. Thor podbiegł do Reece’a, który stał najbliżej niego, i dźgnął trzymającego go żołnierza w pierś, uwalniając Reece’a i umożliwiając mu dobycie miecza i przyłączenie się do walki. Obaj pospieszyli do swych braci legionistów, atakując stojących przy nich żołnierzy i uwalniając Eldena, O’Connora, Convala i Convena. Pozostali żołnierze zajęci byli obezwładnianiem Drake’a, Dursa i Drossa, a gdy odwrócili się i dostrzegli, co się dzieje, było już za późno. Thor, Reece, O’Connor, Elden, Conval i Conven byli wolni, każdy z bronią w ręku. Przeciwnik nadal miał nad nimi ogromną przewagę liczebną i Thor wiedział, że czeka ich niełatwa walka. Lecz teraz przynajmniej mieli jakieś szanse. Niezrażeni, rzucili się zajadle na wroga. Stu żołnierzy Imperium ruszyło na nich. Thor usłyszał pisk wysoko w górze, podniósł głowę i ujrzał Estopheles. Jego sokolica zanurkowała i wydrapała oczy dowodzącemu żołnierzowi Imperium, który upadł na ziemię, młócąc rękoma. Następnie Estopheles rzuciła się na kilku kolejnych, pokonując ich jednego po drugim. Thor umieścił w swej procy kamień i cisnął nim, uderzając jednego z szarżujących w skroń i powalając go,
nim zdołał ich dosięgnąć; O’Connor zdołał wypuścić dwie strzały, które trafiły idealnie do celu, a Elden rzucił włócznią, przebijając dwóch żołnierzy, którzy padli na ziemię. Był to dobry początek – lecz pozostało im stu żołnierzy do zabicia. Spotkali się pośrodku z donośnym okrzykiem bitewnym. Tak, jak uczono go podczas szkolenia, Thor skupił się na jednym żołnierzu w szczególności. Wybrał największego i najstraszniejszego, jakiego mógł znaleźć. Uniósł wysoko miecz. Rozległ się zgrzyt metalu, gdy mężczyzna zablokował miecz Thora swą tarczą i natychmiast opuścił młot na jego głowę. Thor odsunął się i gdy młot ugrzązł w ziemi, dobył sztyletu zza pasa i zatopił go w ciele przeciwnika; mężczyzna padł martwy. Thor uniósł tarczę w sam czas, by zablokować ciosy dwóch napastników, po czym parował swoim mieczem i zabił jednego z nich. Zamierzał zamachnąć się na drugiego, gdy kątem oka dostrzegł ostrze spadające na niego z tyłu; musiał odwrócić się i zablokować je tarczą. Thora atakowano teraz ze wszystkich stron. Wróg miał nad nim przewagę liczebną i Thor mógł jedynie blokować spadające na niego ciosy. Nie miał czasu ani sił atakować – pozostało mu jedynie się bronić. Nacierało na niego coraz więcej żołnierzy. Thor rozejrzał się i ujrzał, że jego bracia legioniści również znajdują się w opałach: każdy z nich zdołał zabić jednego lub dwóch żołnierzy – lecz było ich znacznie
mniej i płacili za to wysoką cenę, obrywając z każdej strony. Thor widział, że szczęście się od nich odwraca – mimo Krohna, który skakał i atakował, i Indry, która podnosiła kamienie i ciskała nimi w żołnierzy. Było kwestią czasu, nim ich otoczą i wykończą. - Uwolnijcie nas! – dobiegł ich głos. Thor odwrócił się i ujrzał Drake’a, skrępowanego sznurem obok swych braci, ledwie kilka stóp dalej. - Uwolnijcie nas! – powtórzył Drake. – Pomożemy wam walczyć! Walczymy dla tej samej sprawy. Odpierając kolejny silny cios tarczą, tym razem topora bitewnego, Thor zrozumiał, że trzy dodatkowe pary rąk znacznie by im pomogły. Bez nich nie mieli szans na pokonanie wszystkich tych żołnierzy. Thor czuł, że nie może już ufać trzem braciom, lecz w tej chwili nie miał nic do stracenia. Wszak oni również mieli powód, by walczyć. Thor zablokował kolejny cios miecza, po czym padł na kolana i przetoczył się między nogami żołnierzy kilka stóp dalej, aż znalazł się przy braciach. Przyskoczył i rozciął kolejno sznury krępujące każdego z nich. Chronił ich od ciosów, gdy każdy z nich dobywał swego miecza i przyłączał się do walki. Drake, Dross i Durs natarli na gęsty tłum żołnierzy Imperium i atakowali, uderzali, odpierali i dźgali. Każdy z nich był wprawnym wojownikiem słusznej postury – i zaskoczyli żołnierzy Imperium, zabijając natychmiast kilku z nich i zwiększając szanse na zwycięstwo legionistów. Thor miał mieszane odczucia co do uwolnienia ich po tym,
jak postąpili – jednak zważywszy na okoliczności, zdawała się to być najmądrzejsza decyzja. Lepsze to niż śmierć. Teraz w dziewięciu stawiali czoła jakimś osiemdziesięciu wojownikom. Szanse nadal były nikłe, lecz większe niż wcześniej. Legioniści polegali na swych umiejętnościach nabytych w trakcie ćwiczeń podczas Rytuału Stu, gdy niezliczoną ilość razy uczono ich walczyć, gdy zostaną otoczeni, a wróg będzie miał przewagę liczebną; robili to, czego uczyli ich Kolk i Brom: wycofali się i utworzyli zwarty krąg, stając tyłem do siebie i walcząc ze zbliżającymi się żołnierzami Imperium. Przybycie trzech dodatkowych wojowników dodało im sił i odżyli, walcząc z większą werwą niż wcześniej. Conval dobył swego kiścienia, zakręcił nim i raz po raz atakował wroga. Zdołał zabić trzech żołnierzy, nim wyrwano mu łańcuch. Jego brat Conven używał buzdyganu, celując nisko i raniąc żołnierzy w nogi nabijaną kolcami metalową kulą. O’Connor nie mógł używać łuku z takiej odległości, lecz zdołał wyciągnąć dwa rzucane sztylety zza pasa i posłać je w stronę wroga, powalając dwóch żołnierzy. Elden zaciekle miotał swym oburęcznym młotem bitewnym, sypiąc dokoła silnymi ciosami. Thor i Reece zręcznie blokowali i odpierali uderzenia swymi mieczami. Przez chwilę Thor miał dobre przeczucie. Wtem kątem oka dostrzegł coś, co go zaniepokoiło. Spostrzegł, że jeden z braci odwraca się i wbiega do
środka kręgu Legionu; Thor odwrócił się i ujrzał Dursa. Nacierał, lecz nie na żołnierza Imperium, a na niego. Na Thora. Prosto na jego plecy. Działo się to zbyt szybko i Thor, który odpierał dwóch żołnierzy przed sobą, nie zdążył odwrócić się na czas. Thor wiedział, że przyjdzie mu zginąć. Od ciosu w plecy zadanego z rąk chłopaka, którego kiedyś uważał za swego brata, chłopaka, któremu naiwnie dwa razy zawierzył. Nagle Conval wyłonił się przed Thorem, by go obronić. I gdy Durs opuścił miecz na plecy Thora, ostrze miast w nim zatopiło się w piersi Convala. Thor obrócił się i krzyknął: - CONVAL! Conval stał bez ruchu, otworzywszy szeroko oczy na chwilę przed śmiercią, wpatrując się w zatopiony w jego sercu miecz i broczącą z piersi krew. Durs stał, patrząc na niego, równie jak on zaskoczony. Conval osunął się na kolana, a z jego piersi wypływała krew. Thor widział, w zwolnionym tempie, jak Conval, bliski mu brat legionista, chłopak, którego kochał jak brata, upada twarzą na ziemię, martwy. Wszystko po to, by uratować Thorowi życie. Durs stał nad nim, patrząc w dół. Zdawał się być zszokowany tym, co przed chwilą uczynił. Thor rzucił się, by zabić Dursa – lecz uprzedził go Conven. Brat bliźniak Convala pospieszył naprzód i
zamachnął się mocno mieczem. Pozbawił Dursa głowy i jego ciało bezwładnie opadło na ziemię. Thor poczuł pustkę w środku, przytłoczony ciężarem winy. Popełnił o jeden błąd za dużo w ocenie ludzi. Gdyby nie uwolnił Dursa, Conval może nadal by żył. Legioniści stali tyłem do żołnierzy Imperium, ułatwiając im atak. Wlali się w sam środek rozbitego kręgu i Thor czuł, jak młot bitewny uderza go w plecy; siła ciosu posłała go na ziemię twarzą naprzód. Nim zdążył wstać, kilku żołnierzy skoczyło na niego; poczuł ich stopy na swych plecach, a następnie szarpnięcie, gdy jeden z nich nachylił się i schwycił go za włosy, pochylając się nad nim ze sztyletem. - Pożegnaj się, młodzieńcze – rzekł żołnierz. Thor zamknął oczy i wtedy poczuł, że przenosi się do innego świata. Proszę, Boże, powiedział Thor do siebie. Pozwól mi przeżyć ten dzień. Daj mi siłę, by zabić tych żołnierzy. Pozwól umrzeć innego dnia, w innym miejscu, z honorem. Pozwól żyć wystarczająco długo, by pomścić te śmierci. By zobaczyć Gwendolyn ostatni raz. Thor leżał na ziemi, patrząc na opadający sztylet i miał wrażenie, że czas zwalnia tak bardzo, że niemal się zatrzymuje. Poczuł nagłe uderzenie gorąca, przechodzące z nóg przez tors i ramiona, aż do dłoni, do czubków jego palców. Towarzyszyło mu mrowienie tak intensywne, że nie potrafił nawet zacisnąć dłoni. Czuł, że przepływa przez niego nieprawdopodobny strumień ciepła i energii.
Thor odwrócił się, czując w sobie nową energię. Skierował dłoń na swego przeciwnika. Biała kula światła wystrzeliła z jego dłoni i rzuciła napastnikiem przez pole bitwy. Lecąc, przewrócił kilku innych żołnierzy. Thor wstał, przepełniony energią, i wymierzał dłonią w różne miejsca pola bitwy. Posyłał wszędzie białe kule światła, jak fala zniszczenia, tak szybkie i silne, że po kilku minutach wszyscy żołnierze Imperium leżeli bezwładnie, martwi. Gdy zamieszanie ucichło, Thor rozejrzał się. On, Reece, O’Connor, Elden i Conven żyli. W pobliżu byli również Krohn i Indra, także żywi. Krohn dyszał ciężko. Wszyscy żołnierze Imperium nie żyli. A nieopodal nich leżał martwy Conval. Dross również nie żył. Leżał z imperialnym mieczem wbitym w serce. Przeżył jedynie Drake. Leżał na ziemi, jęcząc, z raną brzucha zadaną przez sztylet jednego z żołnierzy Imperium. Thor podszedł do niego, a Reece, O’Connor i Elden podciągnęli go gwałtownie w górę. Jęknął z bólu. Drake, wijąc się z bólu, na wpół świadomy, uśmiechnął się drwiąco, bezczelnie. - Trzeba było nas zabić na samym początku – rzekł Drake. Z jego ust sączyła się krew. Zaniósł się długim kaszlem. – Zawsze byłeś zbyt naiwny. Zbyt głupi. Thor czuł, jak krew napływa mu do twarzy. Poczuł jeszcze większą wściekłość na siebie za to, że im zawierzył. Jednak największą wściekłość budziło w nim
to, że skutkiem jego naiwności była śmierć Convala. - Zapytam cię o to tylko raz – warknął Thor. – Powiedz prawdę, a pozwolimy ci żyć. Skłam, a podążysz śladami swych dwu braci. Wybór należy do ciebie. Drake zakasłał kilka razy. - Gdzie jest Miecz? – zapytał Thor. – Tym razem mów prawdę. Drake zakasłał znowu i w końcu podniósł głowę. Spojrzał w górę, w oczy Thora, a jego spojrzenie przepełnione było nienawiścią. - Jezioro Głębin – odrzekł w końcu. Thor spojrzał na pozostałych, lecz oni patrzyli na niego równie zbici z tropu. - Jezioro Głębin? – spytał Thor. - To jezioro bez dna – wtrąciła się Indra, występując naprzód. – Po drugiej stronie Wielkiej Pustyni. To jezioro nieprzeniknionych głębin. Thor spojrzał wilkiem na Drake’a. - Dlaczego? – spytał. Drake zakasłał, coraz bardziej tracąc siły. - Rozkazy Garetha – rzekł Drake. – Chciał umieścić go w takim miejscu, z którego nikt go nie odzyska. - Dlaczego? – nalegał Thor, zdezorientowany. – Dlaczego chce zniszczyć Miecz? Drake podniósł wzrok i spojrzał mu w oczy. - Skoro on nie może go podnieść – powiedział Drake. – Nikomu nie może się to udać. Thor przyglądał mu się długo, badawczo i w końcu
upewnił się, że mówi prawdę. - Mamy zatem niewiele czasu – rzekł Thor, przygotowując się, by wyruszyć w drogę. Drake pokręcił głową. - Nigdy nie dotrzecie tam na czas – rzekł Drake. – Mają nad wami wiele dni przewagi. Miecz przepadł na zawsze. Poddajcie się, wróćcie do Kręgu i oszczędźcie siebie. Thor potrząsnął głową. - Nie myślimy jak ty – odrzekł. – Nie żyjemy po to, by ocalić nasze życia. Żyjemy dla męstwa, dla naszego kodeksu. I pójdziemy tam, dokąd nas zaprowadzi. - Widzisz, dokąd wasze męstwo doprowadziło was teraz – powiedział Drake. – Nawet ze swym męstwem jesteś głupcem, podobnie jak pozostali. Męstwo jest nic nie warte. Thor uśmiechnął się do niego drwiąco. Nie mieściło mu się w głowie, że dorastał w jednym domu i spędził całe dzieciństwo z tą kreaturą. Kłykcie Thora zbielały, gdy zaciskał dłoń na rękojeści swego miecza, bardziej niż kiedykolwiek pragnąc zabić tego chłopaka. Oczy Drake’a powędrowały za dłońmi Thora. - Dalej – powiedział Drake. – Zabij mnie. Zrób to raz, a dobrze. Thor przypatrywał mu się długo i uważnie, paląc się, by to zrobić. Lecz przyrzekł Drake’owi, że jeśli powie prawdę, nie zabije go. A zawsze dotrzymywał danego
słowa. - Nie zrobię tego – rzekł w końcu Thor. – Choćbyś nie wiem jak na to zasługiwał. Nie zginiesz z mej ręki, gdyż to oznaczałoby, że upadłem tak nisko, jak ty. Gdy Thor zaczął się odwracać, Conven ruszył naprzód i wrzasnął: - Za mojego brata! Nim którykolwiek z nich zdążył zareagować, Conven uniósł miecz i zatopił go w sercu Drake’a. W oczach Convena płonęło szaleństwo, żal, gdy trzymał Drake’a w śmiertelnym uścisku i patrzył, jak jego bezwładne ciało opada na ziemię. Thor spojrzał w dół i wiedział, że ta śmierć nie powetuje Convenowi jego straty. Straty ich wszystkich. Lecz było to przynajmniej niewielkie zadośćuczynienie. Thor spojrzał na rozciągające się przed nimi połacie pustyni. Wiedział, że Miecz jest gdzieś poza jej granicami. Zdawało się, że jest na innej planecie. Gdy myślał, że ich wyprawa dobiega końca, okazało się, że jeszcze się nawet nie rozpoczęła.
ROZDZIAŁ TRZECI
Erec siedział wśród dziesiątków rycerzy w sali zbrojeń w zamku księcia, bezpieczny za murami Savarii. Wszyscy byli poobijani po starciu z tymi potworami. Obok niego siedział jego przyjaciel Brandt, który skrył głowę w dłoniach, podobnie jak wielu innych rycerzy w sali. W pomieszczeniu panowała ponura atmosfera. Erec też to czuł. Bolał go każdy mięsień po bitwie z ludźmi możnowładcy i ze stworami. Był to jeden z najcięższych dni bitew, jakie pamiętał, i książę stracił zbyt wielu ludzi. Erec rozmyślał o tym wszystkim i zdał sobie sprawę z tego, że gdyby nie Alistair, on, Brandt i inni już by teraz nie żyli. Ereca obezwładniała niewymowna wdzięczność w stosunku do niej – a nawet więcej, zupełnie nowy rodzaj miłości. Intrygowała go również, i to bardziej niż kiedykolwiek. Od początku wyczuwał, że jest wyjątkowa, a nawet, że tkwi w niej jakaś potęga. Lecz wydarzenia tego dnia dowiodły, że tak jest. Płonęła w nim chęć, by dowiedzieć się więcej o tym, kim jest, o tajemnicy jej pochodzenia. Lecz przysiągł nie wtrącać się – a zawsze dotrzymywał słowa. Erec nie mógł się doczekać, aż to spotkanie dobiegnie końca i znowu ją ujrzy.
Rycerze księcia siedzieli tu od wielu godzin, wracając do sił, próbując zrozumieć, co się stało i sprzeczając się, co robić dalej. Tarcza opadła i Erec wciąż starał się pojąć, jakie będą tego skutki. Oznaczało to, że Savaria jest teraz narażona na atak; co gorsza, do miasta napływali posłańcy z wieściami o najeździe Andronicusa, o tym, co stało się w Królewskim Dworze i w Silesii. Erec stracił ducha. Serce wołało, by dołączył do braci z Gwardii, by bronił swych rodzinnych osad. Lecz oto był tu, w Savarii, gdzie rzucił go los. Tutaj także był potrzebny: miasto księcia i jego ludzie byli strategiczną częścią imperium MacGila i oni także potrzebowali ochrony. Napływały do nich raporty o tym, że Andronicus wysłał jeden ze swych batalionów, by zaatakować Savarię, i Erec wiedział, że jego milionowa armia wkrótce rozprzestrzeni się po każdym zakątku Kręgu. Gdy Andronicus skończy, nie pozostawi po sobie nic. Erec słyszał o podbojach Andronicusa całe swoje życie i wiedział, że nikt nie może się z nim równać, jeśli chodzi o okrucieństwo. Wiedzieli, że kilka setek ludzi księcia nie będzie w stanie przeciwstawić się im. Savaria stała na przegranej pozycji. - Uważam, że powinniśmy się poddać – rzekł doradca księcia, stary wojownik o srebrnych włosach, który siedział pochylony nad długim, prostokątnym drewnianym stołem, zatracony w swym kuflu piwa, rzucając metalową rękawicę na drewno. Pozostali żołnierze ucichli i spojrzeli na niego.
- Cóż innego nam pozostaje? – dodał. – Jest nas ledwie kilka setek przeciwko milionowi wroga. - Może uda nam się bronić, choćby utrzymać miasto – rzekł inny żołnierz. - Lecz jak długo? – spytał inny. - Wystarczająco długo, by MacGil mógł przybyć nam z odsieczą, jeśli uda nam się tyle wytrwać. - MacGil nie żyje – rzekł inny żołnierz. – Nikt nam nie pomoże. - Lecz jego córka żyje – zaprotestował inny. – Oraz jego ludzie. Nie pozostawią nas tu samych! - Ledwie sami są w stanie się bronić! – wykrzyknął inny. Mężczyźni ożywili się, mamrocząc i kłócąc się między sobą, przekrzykując się, nie dochodząc do żadnego rozwiązania. Erec przyglądał się temu wszystkiemu i czuł pustkę wewnątrz. Ledwie kilka godzin wcześniej przybył posłaniec z potwornymi wieściami o najeździe Andronicusa i o tym – a dla Ereca były to nawet gorsze wieści, i dotarły do niego dopiero teraz – że zamordowano MacGila. Erec był tak daleko od Królewskiego Dworu przez tak długo, że usłyszał o tym po raz pierwszy – gdy to się stało, poczuł, jak gdyby w jego piersi zatopiono sztylet. Kochał MacGila jak ojca i ta strata wywołała w nim większą pustkę, niż był w stanie wyrazić. W sali zapadła cisza, gdy książę odchrząknął. Wszystkie spojrzenia skierowały się w jego stronę.
- Możemy się bronić przed atakiem – rzekł książę powoli. – Z naszymi umiejętnościami i wytrzymałością tych murów jesteśmy w stanie utrzymać miasto przed armią pięć razy większą od naszej – może nawet dziesięć razy większą. Mamy wystarczająco dużo zapasów, by przetrzymać oblężenie, które będzie trwało wiele tygodni. Bylibyśmy w stanie zwyciężyć każdą zwyczajną armię. Westchnął. - Jednakże Imperium wyróżnia się niezwyczajną armią – dodał. – Nie możemy się bronić przed milionem mężczyzn. Byłoby to daremne. Przerwał. - Podobnie jak kapitulacja. Wszyscy wiemy, co Andronicus robi ze swymi jeńcami. Wygląda na to, że tak czy inaczej zginiemy. Musimy zatem zdecydować, czy wolimy zginąć w boju, czy w niewoli. Rzeknę, w boju! W pomieszczeniu rozległy się okrzyki aprobaty. Erec zgadzał się z księciem. - Nie pozostaje nam zatem żadne inne wyjście – ciągnął dalej książę. – Będziemy bronić Savarii. Nigdy się nie poddamy. Być może zginiemy, lecz zginiemy wszyscy razem. W sali zapadła ciężka cisza. Pozostali z powagą kiwali do siebie głowami. Wyglądało to tak, jakby wszyscy szukali innej odpowiedzi. - Jest inny sposób – rzekł w końcu Erec, podnosząc głos. Czuł, że spojrzenia wszystkich kierują się na niego.
Książę skinął głową w jego stronę, dając mu znak, by mówił. - Możemy zaatakować – rzekł Erec. - Zaatakować? – zawołali zaskoczeni żołnierze. – Kilka setek naszych wojowników ma zaatakować milion mężczyzn? Erecu, wiem, żeś nieustraszony. Ale czyś postradał zmysły? Erec pokręcił głową ze śmiertelną powagą. - Nie bierzecie pod rozwagę tego, że ludzie Andronicusa nie spodziewają się ataku. Zyskamy przewagę dzięki zaskoczeniu. Tak jak rzekliście, tkwiąc tutaj, broniąc się, zginiemy. Jeśli zaatakujemy, pokonamy znacznie większą ilość mężczyzn; co ważniejsze, jeśli zaatakujemy we właściwy sposób i we właściwym miejscu, może uda nam się coś więcej niż tylko ich odeprzeć – może nam się udać ich zwyciężyć. - Zwyciężyć?! – krzyknęli wszyscy, patrząc na Ereca, zupełnie zbici z pantałyku. - Co masz na myśli? – spytał książę. - Andronicus będzie się spodziewał, że zostaniemy tutaj, że będziemy bronić miasta za jego murami – wyjaśnił Erec. – Jego ludzie nie będą się spodziewać, że zajmiemy jakiś punkt poza miastem. Tutaj w mieście mamy mocne mury – lecz tam, na zewnątrz, po naszej stronie stoi element zaskoczenia. A zaskoczenie zawsze jest lepsze niż siła. Jeśli uda nam się zająć ten punkt, uda nam się skierować ich wszystkich w jedno miejsce, z którego będziemy mogli atakować. Mówię o Wschodnim Jarze.
- Wschodnim Jarze? – spytał jeden z wojowników. Erec skinął głową. - To wąska szczelina między dwoma urwiskami, jedyne przejście przez Góry Kawońskie, oddalona o dobry dzień drogi stąd. Jeśli ludzie Andronicusa zmierzają w naszym kierunku, najkrótsza droga prowadzi przez Jar. W przeciwnym razie musieliby wspiąć się i przejść przez góry. Droga biegnąca z północy jest zbyt wąska i zbyt błotnista o tej porze roku – straciłby tygodnie, gdyby ją obrał. A od południa musiałby przeprawić się przez Rzekę Fjord. Książę spojrzał na Ereca z podziwem, pocierając brodę i myśląc. - Możesz mieć rację. Andronicus może poprowadzić swych ludzi przez jar. Każda inna armia okazałaby tym najwyższą pychę. Lecz on, jego milion ludzi, może tak właśnie postąpić. Erec skinął głową. - Jeśli zdołamy dotrzeć tam przed nimi, uda się nam ich zaskoczyć, złapać ich w zasadzkę. Z takiej pozycji kilku będzie w stanie stawić opór kilku tysiącom. Pozostali żołnierze spojrzeli na Ereca z czymś w rodzaju nadziei i podziwu, i w sali zaległa gęsta cisza. - Odważny plan, przyjacielu – rzekł książę. – Lecz śmiały z ciebie wojownik. Zawsze taki byłeś – książę skinął na sługę. – Przynieś mapę! Chłopiec wybiegł z sali i wrócił innym wejściem, trzymając w dłoni duży zwój pergaminu. Rozwinął go na
stole i żołnierze zebrali się wokół niego i pochylili. Erec wyciągnął dłoń i odnalazł na mapie Savarię. Nakreślił palcem linię prowadzącą na wschód, zatrzymując się na Wschodnim Jarze. Ta wąska szczelina otoczona była górami ciągnącymi się daleko jak okiem sięgnąć. - Doskonale – rzekł jeden z żołnierzy. Inni pokiwali głowami, pocierając brody. - Słyszałem historie, w których kilka tuzinów mężczyzn odparło tysiące w jarze – rzekł jeden z żołnierzy. - Bajania starych bab – powiedział cynicznie inny. – Owszem, zaskoczymy ich. Lecz cóż poza tym? Nie będą nas chroniły nasze mury. - Będą nas chroniły naturalne mury – zaprotestował inny żołnierz. – Te góry to setki stóp solidnych ścian. - Żaden sposób nie gwarantuje bezpieczeństwa – dodał Erec. – Jak rzekł książę, zginiemy tutaj, albo zginiemy tam. Rzeknę, zgińmy tam. Zwycięstwo sprzyja śmiałym. Książę pocierał brodę przez długi czas, w końcu pokiwał głową, odchylił się w tył i zwinął mapę. - Gotujcie swój oręż! – zawołał. – Wyruszamy jeszcze dziś! * * *
Erec, odziany znów w pełną zbroję, z mieczem u pasa,
podążał korytarzem zamku księcia w kierunku przeciwnym niż reszta mężczyzn. Pozostała mu do zrobienia jeszcze jedna ważna rzecz, nim wyruszy na bitwę, która mogła być jego ostatnią. Musiał zobaczyć się z Alistair. Od czasu, gdy wrócili z bitwy, Alistair czekała w zamku, w swej komnacie w dalszej części korytarza, aż przyjdzie do niej Erec. Spodziewała się radosnego spotkania i tracił ducha na myśl, iż będzie musiał jej przekazać złe wieści, że znów ją opuszcza. Niewielką ulgę przynosiła mu myśl, że ona pozostanie tutaj, bezpieczna za murami zamku, i czuł się bardziej zdeterminowany niż kiedykolwiek, by zadbać o jej bezpieczeństwo, by powstrzymać Imperium. Bolało go serce na myśl o tym, że musi ją opuścić – nie pragnął niczego więcej, niż spędzać z nią czas od kiedy złożyli sobie przysięgę. Lecz zdawało się, że nie jest im to pisane. Erec minął zakręt. Jego ostrogi pobrzękiwały, odbijając się echem od pustoszejących zamkowych korytarzy. Gotował się na pożegnanie, które – jak wiedział – będzie bolesne. Dotarł w końcu do starożytnych łukowatych drewnianych drzwi i zastukał delikatnie swą rękawicą. Dobiegł go odgłos zbliżających się kroków i po chwili drzwi otworzyły się. Serce zabiło mu mocniej, jak zawsze, gdy widział Alistair. Stała na progu, ze swymi długimi, rozwichrzonymi jasnymi włosami i ogromnymi, przejrzystymi oczyma, wpatrując się w niego jak w zjawę.
Za każdym razem, gdy ją widział, zdawała mu się piękniejsza. Erec wszedł do środka i objął ją, a ona oplotła go ramionami. Trzymała go mocno przez długi czas, nie chcąc wypuścić z objęć. On również tego nie chciał. Marzył jedynie o tym, by zamknąć za sobą drzwi i zostać tam z nią tak długo, jak tylko będzie mógł. Lecz nie było im to pisane. Ciepło i dotyk jej ciała sprawiły, że wszystko na świecie było znowu w porządku. Niechętnie wypuścił ją z objęć. W końcu odsunął się i spojrzał w jej błyszczące oczy. Opuściła wzrok na jego zbroję, oręż i sposępniała, domyśliwszy się, że Erec nie zostaje. - Opuszczasz mnie znów, mój panie? – spytała. Erec opuścił głowę. - Nie jest to moim życzeniem, moja pani – odrzekł. – Imperium się zbliża. Jeśli tu zostanę, wszyscy zginiemy. - A jeśli wyruszysz? – spytała. - Najpewniej zginę w obu przypadkach – przyznał. – Lecz to przynajmniej zapewni nam jakąś szansę, choćby niewielką. Alistair odwróciła się i podeszła do okna. Wyjrzała na dziedziniec księcia muśnięty promieniami zachodzącego słońca. Na jej twarz padało delikatne światło. Erec widział wypisany na niej smutek. Podszedł do niej i odgarnął włosy z jej karku, gładząc szyję. - Nie smuć się, moja pani – powiedział. – Jeśli przeżyję, wrócę do ciebie. I będziemy razem po wsze
czasy, wolni od niebezpieczeństw i trosk. Będziemy mogli w końcu wieść wspólne życie. Potrząsnęła ze smutkiem głową. - Lękam się – rzekła. - Nadchodzącej armii? – spytał. - Nie – powiedziała, zwracając się ku niemu. – O Ciebie. Erec spojrzał na nią, nie pojmując. - Lękam się, że teraz będziesz myślał o mnie inaczej – rzekła. – Skoro ujrzałeś, co się stało na polu bitwy. Erec pokręcił głową. - Ależ nie myślę o tobie inaczej – rzekł. – Ocaliłaś mi życie i za to jestem ci wdzięczny. Pokręciła głową. - Widziałeś jednak także inną stronę mnie – rzekła. – Widziałeś, że nie jestem zwyczajna, taka jak wszyscy. Mam w sobie moc, której nie rozumiem. I lękam się, że teraz będziesz o mnie myślał jak o jakimś potworze. Jak o kobiecie, której już nie chcesz za żonę. Erecowi serce pękło, gdy usłyszał te słowa. Postąpił naprzód, chwycił jej dłonie w swoje i spojrzał jej w oczy z całą powagą, jaką tylko mógł w sobie zebrać. - Alistair – rzekł. – Kocham cię każdą cząstką mego jestestwa. Nigdy nie kochałem żadnej kobiety bardziej niż ciebie. I nigdy nie pokocham. Kocham cię całą. Widzę cię tak samo, jak innych. Te moce, które posiadasz – cokolwiek to jest, kimkolwiek jesteś – nawet jeśli tego nie pojmuję, akceptuję to wszystko. Jestem wdzięczny za to
wszystko. Przysiągłem nie dociekać i dotrzymam tej przysięgi. Nigdy cię o to nie spytam. Kimkolwiek jesteś, akceptuję cię. Długo się mu przypatrywała, po czym powoli uśmiechnęła się, a jej oczy napełniły się łzami ulgi i szczęścia. Odwróciła się i objęła go, przytulając mocno, z całych sił. Wyszeptała mu do ucha: - Wróć do mnie.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Gareth stał na skraju jaskini, patrząc na zachodzące słońce, i czekał. Oblizał spierzchnięte wargi i próbował się skupić. Opium powoli przestawało działać. Kręciło mu się w głowie, nie pił i nie jadł od wielu dni. Gareth wrócił myślami do swej zuchwałej ucieczki z zamku, do tego, jak wymknął się tajnym przejściem za kominkiem, tuż przed tym, jak pan Kultin próbował złapać go w zasadzkę, i uśmiechnął się. Kultin sprytnie zaplanował swój zamach – lecz Gareth był sprytniejszy. Podobnie jak inni, nie doceniał Garetha; nie zdawał sobie sprawy z tego, że jego szpiedzy są wszędzie i że niemal od razu dowiedział się o spisku. Gareth uciekł w sam czas, tuż przed tym, jak Kultin przyszedł po niego, a Andronicus najechał Królewski Dwór i zrównał go z ziemią. Pan Kultin wyświadczył mu przysługę. Gareth szedł starożytnymi tajnymi przejściami w zamku, klucząc pod ziemią. W końcu wyszedł na zewnątrz, wynurzając się w odległej wiosce oddalonej o mile od Królewskiego Dworu. Wyłonił się nieopodal tej jaskini i opadł z sił, gdy do niej dotarł. Przespał dzień, skulony, trzęsąc się w przejmująco zimnym powietrzu. Żałował, że nie miał na sobie więcej warstw odzienia.
Przebudziwszy się, Gareth przykucnął i obserwował niewielką osadę rolną w oddali; było tam niewiele chat. Z ich kominów unosił się dym, a po wiosce i jej okolicy krążyli żołnierze Andronicusa. Gareth czekał cierpliwie, aż się oddalą. Z głodu bolał go brzuch i wiedział, że musi dotrzeć do jednego z tych domostw. Nawet tutaj czuł zapach gotującej się strawy. Gareth puścił się biegiem, wypadłszy z jaskini, rozglądając się na wszystkie strony i dysząc ciężko, rozgorączkowany ze strachu. Nie biegł od lat i z wysiłku zabrakło mu tchu; zdał sobie sprawę, jak chudy i słabowity się stał. Rana na jego głowie, którą zadała mu matka popiersiem, pulsowała. Jeśli to wszystko przeżyje, poprzysiągł, że zabije ją własnymi rękoma. Gareth wpadł do osady, szczęśliwie niespostrzeżony przez kilku żołnierzy Imperium, którzy byli odwróceni do niego tyłem. Pędził do pierwszej chaty, którą zobaczył, prostego jednoizbowego domostwa, podobnego do pozostałych, wokół którego roztaczała się ciepła poświata. Ujrzał uśmiechniętą nastoletnią dziewczynę, może w jego wieku, wchodzącą przez otwarte drzwi ze stosem mięsiwa. Towarzyszyła jej młodsza dzieweczka, najpewniej jej siostra, która miała nie więcej niż dziesięć lat. Gareth uznał, że to odpowiednie miejsce. Wpadł przez drzwi na równi z nimi, zatrzasnął je i chwycił młodszą dziewczynkę, zaciskając rękę wokół jej szyi. Dziewczynka krzyknęła, a starsza upuściła półmisek z jedzeniem, gdy Gareth dobył noża zza pasa i przyłożył go
do gardła dziewczynki. Krzyczała i płakała. - PAPO! Gareth odwrócił się i rozejrzał po przytulnej chacie, w której migotało światło świec i unosiła się woń gotującej się strawy, i ujrzał przy nastoletniej dziewczynie matkę i ojca, stojących przy stole i przypatrujących się mu szeroko otwartymi oczyma, w których płonął gniew i przerażenie. - Nie zbliżajcie się, a jej nie zabiję – wykrzyknął Gareth, odsuwając się od nich, trzymając mocno dziewczynkę. - Kim jesteś? – spytała nastoletnia dziewczyna. – Na imię mi Sarka. Mej siostrze Larka. Jesteśmy spokojną rodziną. Czego chcesz od mojej siostry? Zostaw ją w spokoju! - Wiem, kim jesteś – ojciec zmrużył oczy, przypatrując mu się z dezaprobatą. – Jesteś poprzednim królem. Synem MacGila. - Wciąż jestem królem – wrzasnął Gareth. – A wy jesteście mymi poddanymi. Zrobicie, co rozkażę! Ojciec spojrzał na niego gniewnie. - Skoroś królem, gdzie twoja armia? – spytał. – I skoroś królem, jaki masz interes w tym, by brać młodą, niewinną dziewczynkę jako zakładniczkę i straszyć ją królewskim sztyletem? Może i tym samym, którego użyłeś, by zabić swego ojca? – mężczyzna uśmiechnął się drwiąco. – Słyszałem, co ludzie mówią. - Masz prędki język – rzekł Gareth. – Jeszcze słowo, a
zabiję twą córkę. Ojciec przełknął ślinę. Jego oczy otworzyły się szerzej ze strachu i zamilkł. - Czego od nas chcesz? – krzyknęła matka. - Strawy – powiedział Gareth. – I schronienia. Zawiadomcie straż o mej obecności, a przysięgam, że ją zabiję. Żadnych sztuczek, rozumiecie? Zostawcie mnie w spokoju, a nic jej nie będzie. Zamierzam spędzić tu noc. Ty, Sarka, przynieś mi ten półmisek mięsiwa. A ty, kobieto, popraw ogień i przynieś mi opończę, którą będę mógł się okryć. Poruszajcie się powoli! – ostrzegł. Gareth obserwował, jak ojciec skinął głową do matki. Sarka zebrała mięso na półmisek, a matka podeszła z grubą opończą i zarzuciła mu ją na ramiona. Gareth, wciąż się trzęsąc, powoli zbliżył się tyłem do kominka. Huczący ogień ogrzewał jego plecy, gdy usiadł na podłodze obok niego, trzymając przy sobie mocno wciąż płaczącą Larkę. Sarka podeszła z półmiskiem. - Połóż go powoli na ziemi obok mnie! – rozkazał Gareth. – Powoli! Patrząc gniewnie, Sarka rzuciła półmisek obok niego, spoglądając z niepokojem na siostrę. Garetha omamił ten zapach. Pochylił się i wolną ręką chwycił kawał mięsa, drugą przyciskając sztylet do gardła Larki; przeżuwał i przeżuwał, zamknąwszy oczy, rozkoszując się każdym kęsem. Gryzł szybciej, niż był w stanie przełykać. Kawałki jedzenia zwisały mu z ust. - Wina! – zawołał.
Matka przyniosła mu bukłak z winem, a Gareth wycisnął go do pełnych ust, popijając mięsiwa. Oddychał głęboko, przeżuwając i pijąc, czując, że staje się na powrót sobą. - A teraz puść ją! – powiedział ojciec. - To nie wchodzi w rachubę – odrzekł Gareth. – Spędzę tu noc, w ten sposób, trzymając ją przy sobie. Nic jej nie będzie, póki i mnie nic się nie stanie. Chcesz być bohaterem? Czy wolisz, by dziewczynka przeżyła? Rodzina spojrzała po sobie, oniemiała, ważąc możliwości. - Mogę ci zadać jedno pytanie? – spytała Sarka. – Skoro taki z ciebie dobry król, dlaczego traktujesz swych poddanych w ten sposób? Gareth wpatrywał się w nią, zbity z pantałyku, następnie odchylił się w tył i wybuchnął śmiechem. - A któż powiedział, że jestem dobrym królem?
ROZDZIAŁ PIĄTY
Gwendolyn otworzyła oczy, czując że świat wokół niej się porusza. Miała trudności z przypomnieniem sobie, gdzie się znajduje. Ujrzała ogromne, łukowate bramy Silesii i tysiące żołnierzy Imperium przyglądających się jej w zadziwieniu. Zobaczyła idącego obok Steffena i niebo, które podskakiwało w górę i w dół. Zdała sobie sprawę, że ktoś ją niesie. Że jest w czyichś ramionach. Wyciągnęła szyję i ujrzała błyszczące, skupione oczy Argona. Zauważyła, że obok niosącego ją Argona idzie Steffen. Przekroczyli otwarte bramy Silesii, mijając tysiące żołnierzy Imperium, którzy rozstępowali się na boki i stali, przypatrując się. Otaczała ich biała poświata i Gwendolyn, niesiona przez Argona, czuła się zanurzona w jakiegoś rodzaju ochronnej tarczy energetycznej. Zdała sobie sprawę, że rzucił jakieś zaklęcie, by utrzymać żołnierzy z daleka. Gwen odczuwała pociechę, czuła się chroniona, gdy Argon ją niósł. Bolał ją każdy mięsień, była wyczerpana i nie wiedziała, czy, gdyby spróbowała, potrafiłaby chodzić. Mrugała oczami i w urywkach widziała świat, który mijali. Zobaczyła kawałek skruszonej ściany; zawaloną balustradę; spalone domostwo; stertę gruzu; zobaczyła, że idą przez dziedziniec, dochodzą do najdalszych bram na
skraju Kanionu; zobaczyła, że przechodzą przez nie, mijając usuwających się z drogi żołnierzy. Dotarli na skraj Kanionu, do platformy pokrytej metalowymi kolcami. Gdy Argon stanął na niej, opadła, opuszczając ich na powrót w głębiny dolnej Silesii. Gdy weszli do dolnego miasta, Gwendolyn ujrzała dziesiątki twarzy, zmartwionych, przyjaznych twarzy mieszkańców Silesii, przypatrujących się, jak gdyby była widowiskiem. Wszyscy wyglądali na zdumionych i zmartwionych, gdy zobaczyli ją na głównym placu miasta. Gdy tam dotarli, otoczyły ich setki ludzi. Gwen rozejrzała się i zobaczyła znajome twarze – Kendricka, Sroga, Godfreya, Broma, Kolka, Atme, dziesiątki Srebrnych i legionistów, których znała… Zebrali się wokół niej, a na ich twarzach we wczesnym porannym słońcu Gwen widziała rozpacz. Z Kanionu napływała mgła, a zimny wiatr szczypał jej skórę. Zamknęła oczy, próbując sprawić, by to wszystko zniknęło. Czuła się jak przedmiot wystawiony na pokaz. Czuła się do głębi zmiażdżona, upokorzona. I czuła, że ich wszystkich zawiodła. Szli dalej, mijając tych wszystkich ludzi, wąskimi uliczkami dolnego miasta. Przekroczyli kolejne łukowate przejście i w końcu weszli do niewielkiego pałacu dolnej Silesii. Gwen na przemian traciła i odzyskiwała przytomność, gdy wchodzili do wspaniałego czerwonego zamku, szli w górę schodami, później długim korytarzem i przez kolejne drzwi o wysokim, łukowatym sklepieniu. W
końcu otworzyły się niewielkie drzwi i weszli do jakiejś komnaty. W pomieszczeniu panował półmrok. Zdawało jej się, że jest to duży pokój sypialny, pośrodku którego stało wiekowe łoże z baldachimem. Niedaleko niego w starożytnym marmurowym kominku płonął ogień. W pomieszczeniu stało kilka służek. Gwendolyn czuła, że Argon niesie ją w kierunku łoża i delikatnie na nim kładzie. Gdy to zrobił, podeszło do niej mnóstwo ludzi, którzy spoglądali na nią z troską. Argon wycofał się, postąpił kilka kroków w tył i zniknął wśród nich. Szukała go wzrokiem, zamrugawszy kilka razy, lecz nie mogła go nigdzie dojrzeć. Zniknął. Odczuła brak jego energii ochronnej, która otaczała ją jak tarcza. Było jej chłodniej, czuła się mniej chroniona, gdy nie było go w pobliżu. Gwen zwilżyła językiem spękane wargi i po chwili poczuła, jak ktoś unosi jej głowę, podkłada pod nią poduszkę i przykłada dzban z wodą do ust. Piła i piła, zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo była spragniona. Podniosła wzrok i zobaczyła kobietę, którą rozpoznawała. Illepra, nadworna uzdrowicielka. Illepra spojrzała na nią oczyma wypełnionymi troską. Podawała jej wodę, przecierała czoło ciepłym kawałkiem tkaniny, odgarniając włosy z twarzy. Położyła dłoń na jej czole i Gwen czuła, jak przepływa przez nią jej uzdrowicielska energia. Czuła, jak powieki zaczynają jej ciążyć i wkrótce zamykają się wbrew jej woli.
* * *
Gwendolyn nie wiedziała, ile czasu minęło, nim ponownie otworzyła oczy. Wciąż czuła się wykończona, zdezorientowana. W swym śnie słyszała głos, i teraz słyszała go znów. - Gwendolyn – dobiegł ją głos. Czuła, jak rozchodzi się echem w jej głowie i zastanawiała się, jak wiele razy naprawdę wypowiedział jej imię. Spojrzała w górę i rozpoznała Kendricka, który patrzył na nią. Obok niego stał jej brat Godfrey, a wraz z nim Srog, Brom, Kolk i kilku innych. Po jej drugiej stronie stał Steffen. Nie mogła znieść wyrazu ich twarzy. Patrzyli na nią, jak gdyby trzeba było się nad nią litować, jak gdyby powróciła ze świata zmarłych. - Siostro moja – rzekł Kendrick z uśmiechem. Słyszała troskę w jego głosie. – Powiedz nam, co się wydarzyło. Gwen potrząsnęła głową, zbyt zmęczona, by wszystko relacjonować. - Andronicus – powiedziała schrypniętym głosem, który brzmiał bardziej jak szept. Odchrząknęła. – Próbowałam… poddać się… w zamian za miasto… Zaufałam mu. Głupia… Kręciła głową raz za razem. Po jej policzku spłynęła łza. - Nie, jesteś szlachetna – poprawił ją Kendrick,
chwytając jej dłoń. – Jesteś najodważniejsza z nas wszystkich. - Zrobiłaś to, co zrobiłby każdy wielki przywódca – powiedział Godfrey występując naprzód. Gwen pokręciła głową. - Oszukał nas… - rzekła Gwendolyn. - … i zaatakował mnie. Kazał McCloudowi mnie zaatakować. Gwen nie potrafiła powstrzymać łez: zaczęła łkać, gdy wypowiadała te słowa. Wiedziała, że nie jest to zachowanie godne przywódczyni, lecz nie potrafiła tego powstrzymać. Kendrick ścisnął mocniej jej dłoń. - Chcieli mnie zabić – rzekła. – Steffen mnie uratował… Wszyscy zebrani w pomieszczeniu spojrzeli na Steffena z całkiem nowym szacunkiem. Ten stał lojalnie u jej boku i skłonił głowę. - Moja pomoc była niewielka i po czasie – odrzekł kornie. – Byłem tylko jeden, a ich wielu. - Lecz ocaliłeś naszą siostrę i za to będziemy ci dozgonnie wdzięczni – rzekł Kendrick. Steffen pokręcił głową. - Ja zawdzięczam jej dalece więcej – odrzekł. Gwen zalała się łzami. - Argon ocalił nas oboje – zakończyła. Twarz Kendricka spochmurniała. - Pomścimy cię – powiedział. - Nie o siebie się martwię – rzekła. – Lecz o miasto…
naszych ludzi… Silesię… Andronicus… On zaatakuje. Godfrey poklepał ją po dłoni. - Nie zaprzątaj sobie tym teraz głowy – powiedział, występując naprzód. – Odpoczywaj. My przedyskutujemy te kwestie. Teraz, tutaj nic ci nie grozi. Gwen czuła, że zaczynają jej się zamykać oczy. Nie wiedziała, czy śni, czy nie. - Potrzebuje snu – rzekła czuwająca nad nią Illepra, występując naprzód. Do Gwendolyn to wszystko docierało jak przez mgłę. Jej ciało stawało się coraz cięższe, na przemian traciła i odzyskiwała świadomość. Przez głowę przelatywały jej obrazy, w których pojawiał się Thor, a później jej ojciec. Miała trudności z odróżnieniem, co jest jawą, a co snem i słyszała jedynie strzępki rozmowy, która się nad nią toczyła. - Jak poważne są rany? – dobiegł ją głos, być może Kendricka. Czuła, jak Illepra przesuwa dłonią po jej czole. I tuż przed tym, jak jej oczy się zamknęły, usłyszała słowa Illepry: - Rany na ciele są lekkie, mój panie. Lecz rany na duchu biegną głęboko. * * *
Gwen obudził odgłos trzaskającego w kominku ognia. Nie była w stanie stwierdzić, jak dużo czasu upłynęło. Zamrugała kilka razy, rozglądając się po słabo oświetlonym pokoju i zauważyła, że ludzie, którzy byli tam wcześniej, wyszli. Został jedynie Steffen, siedzący na krześle obok niej, Illepra, która stała nad nią, smarując jej nadgarstek jakąś maścią, i jeszcze jedna osoba. Był to dobrotliwy staruszek, który przyglądał się jej z troską. Była pewna, że go zna, ale nie potrafiła sobie do końca przypomnieć. Czuła się bardzo zmęczona, zbyt zmęczona, jak gdyby nie spała od lat. - Pani? – rzekł staruszek, pochylając się nad nią. Trzymał w dłoni jakiś sporych rozmiarów przedmiot. Spojrzała w dół i zobaczyła, że to oprawiona w skórę księga. - To Aberthol – rzekł. – Twój stary nauczyciel. Słyszysz mnie? Gwen przełknęła ślinę i powoli pokiwała głową, otwierając lekko oczy. - Czekam od wielu godzin, by się z tobą zobaczyć – powiedział. – Zauważyłem, że się przebudziłaś. Gwen pokiwała powoli głową, przypominając go sobie, wdzięczna, że przyszedł. Aberthol pochylił się i otworzył swą wielką księgę. Czuła jej ciężar na swym udzie. Słyszała trzeszczenie ciężkich stron, gdy je przewracał. - To jedna z ksiąg, które udało mi się ocalić – rzekł. – Nim spłonął Dom Uczonych. To czwarta kronika
MacGilów. Czytałaś ją. Kryją się w niej historie podboju, zwycięstw i porażek – lecz również inne historie. Historie wielkich przywódców, którzy doznali krzywdy. Historie ran zadanych ciału i ran zadanych duchowi. Wszelkiego rodzaju ran, jakie tylko można sobie wyobrazić, moja pani. I przyszedłem właśnie to ci powiedzieć: nawet najlepsi spośród mężczyzn i kobiet cierpieli niewyobrażalnie, zadawano im rany i torturowano ich. Nie jesteś sama. Jesteś jedynie pyłkiem w kole czasu. Jest niezliczenie wiele tych, którzy cierpieli dalece bardziej niż ty – i wielu tych, którzy przetrwali i stali się wielkimi władcami. - Nie czuj wstydu – rzekł, chwytając jej dłoń. – To chciałem ci powiedzieć. Nigdy nie czuj wstydu. Nie powinien kryć się w tobie wstyd - a jedynie honor i odwaga przez to, jak postąpiłaś. Jesteś najwspanialszym przywódcą, jakiego miał Krąg. A to, co się wydarzyło, w żaden sposób temu nie umniejsza. Gwen, poruszona jego słowami, czuła, jak po policzku spływa jej łza. Jego słowa były właśnie tym, czego potrzebowała usłyszeć. Była mu za nie wdzięczna. Pojmowała, o czym mówi i zgadzała się z nim. Lecz emocje nie pozwalały jej poczuć tego w pełni. Gdzieś w głębi duszy nie potrafiła powstrzymać się od myśli, że została zhańbiona na zawsze. Wiedziała, że to nieprawda, lecz tak właśnie czuła. Aberthlol uśmiechnął się, wyciągając mniejszą księgę. - A pamiętasz tę? – spytał, odwracając jej czerwoną, oprawioną w skórę okładkę. – Ta była twoją ulubioną,
kiedy byłaś dzieckiem. Legendy naszych ojców. Jest w niej szczególna historia. Pomyślałem, że przeczytam ci ją, by pomóc ci zabić czas. Gwen wzruszył ten gest, lecz nie była w stanie tego wytrzymać. Potrząsnęła ze smutkiem głową. - Dziękuję ci – rzekła zachrypniętym głosem. Kolejna łza stoczyła się w dół po policzku. – Lecz nie mogę tego teraz wysłuchać. Na jego obliczu odmalowało się rozczarowanie. Pokiwał głową ze zrozumieniem. - Innym razem – powiedziała przygnębiona. – Muszę być sama. Jeśli możecie, proszę, zostawcie mnie. Wszyscy – rzekła, patrząc na Steffena i Illeprę. Wstali i skłonili głowy, po czym odwrócili się i wyszli spiesznie z komnaty. Gwen czuła się winna, lecz nie potrafiła nic na to poradzić; miała ochotę zwinąć się w kłębek i umrzeć. Słyszała ich oddalające się kroki, trzask zamykanych drzwi i rozejrzała się, by upewnić się, że pomieszczenie jest puste. Ku swojemu zaskoczeniu dostrzegła, że nie było: przy drzwiach stała samotna postać, wyprostowana, o jak zawsze nienagannej sylwetce. Ruszyła powoli i majestatycznie w kierunku Gwen. Zatrzymała się o kilka stóp od jej łoża i wpatrywała się w nią. Na jej twarzy nie było ani śladu emocji. Jej matka. Gwen była zaskoczona, że ją tu widzi – poprzednią
królową, majestatyczną i dumną jak zawsze, wpatrującą się w nią z takim chłodem, jak zawsze. W jej oczach nie odnalazła ani krzty współczucia, które dostrzegała w oczach pozostałych, którzy do niej przychodzili. - Czemu tu jesteś? – spytała Gwen. - Przyszłam się z tobą zobaczyć. - Lecz ja nie chcę się z tobą widzieć – rzekła Gwen. – Nie chcę się widzieć z nikim. - Nie obchodzi mnie, czego ty chcesz – powiedziała jej matka chłodno i pewnie. – Jestem twoją matką i mam prawo widzieć się z tobą, kiedy tylko zapragnę. Gwen poczuła, jak wzbiera w niej dawny gniew na matkę; była ostatnią osobą, którą chciała teraz widzieć. Lecz znała swą matkę i wiedziała, że nie odejdzie, dopóki nie powie tego, co zamierza. - Mów więc – rzekła Gwendolyn. – Mów i wyjdź, i zostaw mnie w spokoju. Jej matka westchnęła. - Nie wiesz o tym – rzekła. – Lecz gdy byłam w twoim wieku, zostałam zaatakowana w taki sam sposób, jak ty. Gwen wpatrywała się w nią zszokowana; nie miała o tym pojęcia. - Twój ojciec o tym wiedział – ciągnęła dalej. – I nie dbał o to. I tak mnie poślubił. Wtedy miałam wrażenie, że mój świat się kończy. Lecz tak się nie stało. Gwen zamknęła oczy, czując, jak po jej policzku stacza się kolejna łza, i próbując wyprzeć wspomnienie tego zdarzenia. Nie chciała słuchać opowieści matki. Było za
późno na to, by jej matka próbowała okazać jej jakiekolwiek prawdziwe współczucie. Czy spodziewała się, że może tu wparować, po tylu latach złego traktowania, opowiedzieć jej tę historyjkę i oczekiwać, że to naprawi ich relacje? - Skończyłaś? – spytała Gwendolyn. Jej matka postąpiła naprzód. - Nie, nie skończyłam – rzekła stanowczo. – Jesteś teraz królową i najwyższy czas, byś się tak zachowywała – rzekła głosem twardym jak stal. Gwen usłyszała w nim siłę, której nigdy wcześniej nie słyszała. - Użalasz się nad sobą. Lecz kobiety każdego dnia wszędzie spotyka los gorszy niż twój. To, co ci się przydarzyło, jest niczym w planie życia. Rozumiesz? Jest niczym. Jej matka westchnęła. Jeśli chcesz przetrwać i żyć na tym świecie, musisz być silna. Silniejsza niż mężczyźni. Mężczyźni cię dopadną, w ten czy inny sposób. Rzecz nie w tym, co ci się przydarzy, lecz w tym, jak to postrzegasz. Jak na to zareagujesz. Nad tym masz władzę. Możesz się zwinąć w kłębek i umrzeć. Albo możesz być silna. To odróżnia dziewczynę od kobiety. Gwen wiedziała, że jej matka stara się pomóc, lecz raził ją brak współczucia w jej podejściu. I nie cierpiała wysłuchiwać wykładów. - Nienawidzę cię – powiedziała Gwendolyn. – Zawsze cię nienawidziłam.
- Wiem, że mnie nienawidzisz – odrzekła jej matka. – I ja ciebie także nienawidzę. Lecz to nie znaczy, że nie możemy się wzajemnie zrozumieć. Nie pragnę twej miłości – chcę jedynie, byś była silna. Tym światem nie rządzą ludzie, którzy są słabi i przestraszeni – rządzą nim ci, którzy potrząsają głową nad okropnościami, jak gdyby były niczym. Możesz się załamać i umrzeć, jeśli tego sobie życzysz. Masz na to mnóstwo czasu. Lecz to jest nudne. Bądź silna i żyj. Żyj prawdziwie. Bądź przykładem dla innych. Pewnego dnia, zapewniam cię, i tak umrzesz. A póki jesteś żywa, możesz równie dobrze żyć. - Zostaw mnie! – krzyknęła Gwen, nie mogąc słuchać już ani jednego jej słowa. Jej matka spojrzała na nią chłodno i w końcu, po milczeniu zdającym się trwać wieczność, odwróciła się i przemierzyła pokój dumnym krokiem, jak paw, i zatrzasnęła za sobą drzwi. W pustej ciszy Gwen zaczęła płakać, i płakała przez długi czas. Bardziej niż kiedykolwiek chciała wymazać wszystko z pamięci.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Kendrick stał na szerokim podeście na skraju Kanionu, patrząc na kłębiącą się przed nim mgłę. Wpatrywał się w nią, a wewnątrz pękało mu serce. Nie mógł znieść widoku swej siostry w takim stanie i czuł się zdruzgotany, jak gdyby to jego zaatakowano. Dostrzegał w twarzach silesian, że widzieli w niej kogoś więcej niż tylko przywódcę – widzieli w niej rodzinę. Oni również byli przygnębieni. Jak gdyby Andronicus wyrządził krzywdę im wszystkim. Kendrick winił siebie. Powinien był wiedzieć, że jego młodsza siostra zrobi coś takiego, wiedząc jak jest odważna, jak dumna. Powinien był przewidzieć, że będzie próbowała się poddać, nim ktokolwiek z nich będzie miał szansę ją zatrzymać, i powinien był znaleźć sposób na to, by ją przed tym powstrzymać. Znał ją dobrze, wiedział, jak bardzo jest ufna, jak dobre ma serce – co więcej, jako wojownik wiedział lepiej niż ona, jak brutalni są niektórzy dowódcy. Był od niej starszy i mądrzejszy i czuł, że ją zawiódł. Kendrick poczuwał się również do winy, gdyż to wszystko, cała ta dramatyczna sytuacja była zbyt ciężka, by kłaść ją na barki jednej osoby, świeżo koronowanej władczyni, szesnastoletniej dziewczyny. Nie powinna była
musieć nieść tego ciężaru w pojedynkę. Tak ważką decyzję byłoby trudno podjąć nawet jemu – nawet jego ojcu. Gwendolyn postąpiła najlepiej, jak mogła w tych okolicznościach, i być może lepiej, niż którykolwiek z nich by postąpił. Kendrick sam nie miał pojęcia, jak postąpić z Andronicusem. Żaden z nich nie miał. Kendrick pomyślał o Andronicusie i z gniewu krew napłynęła mu do twarzy. Był przywódcą niewyznającym żadnych wartości, bez moralności, bez krzty człowieczeństwa. Było dla Kendricka jasne, że gdyby poddali się teraz wszyscy, spotkałby ich jeden los: Andronicus zabiłby lub zrobił niewolnikami każdego z nich, bez wyjątku. Wyczuwał w powietrzu, że coś się zmieniło. Kendrick dostrzegał to w oczach innych, i sam także to czuł. Silesianom nie zależało już wyłącznie na tym, by przetrwać, by się bronić. Teraz pragnęli zemsty. - MIESZKAŃCY SILESII! – ryknął głos. Tłum ucichł i spojrzał w górę. W górnym mieście, na skraju Kanionu, spoglądając w dół, na nich, stał Andronicus otoczony swymi giermkami. - Przybyłem, by złożyć wam propozycję! – zagrzmiał. – Wydajcie mi Gwendolyn, a daruję wam życie! Jeśli tego nie zrobicie, o zachodzie słońca zasypię was ogniem, ogniem tak silnym, że żaden z was nie przeżyje! Przerwał, uśmiechając się. - To wspaniałomyślna propozycja. Nie zwlekajcie z odpowiedzią.
Z tymi słowy Andronicus odwrócił się i odszedł spiesznie. Silesianie powoli odwracali się i spoglądali na siebie. Srog wystąpił naprzód. - Przyjaciele! – zagrzmiał Srog do wielkiego, powiększającego się tłumu wojowników, z poważniejszym wyrazem twarzy, niż Kendrick kiedykolwiek u niego widział. – Andronicus zaatakował naszą najlepszą, umiłowaną władczynię. Córkę naszego umiłowanego króla MacGila i wspaniałą królową. Zaatakował każdego z nas. Próbował splamić nasz honor – lecz splamił jedynie swój! - RACJA! – krzyknął tłum. Mężczyźni ożywili się, z płonącymi oczyma chwytając rękojeści swych mieczy. - Kendricku – rzekł Srog, odwracając się do niego. – Co proponujesz? Kendrick powoli omiótł spojrzeniem wszystkich zebranych przed nimi mężczyzn. - ZAATAKUJMY! – wykrzyknął. W jego żyłach płonął ogień. W tłumie, który gęstniał z każdą chwilą, rozległy się okrzyki aprobaty. Kendrick dostrzegał, że są nieustraszeni, że każdy z nich gotów jest walczyć na śmierć i życie. - ZGINIEMY JAK MĘŻCZYŹNI, NIE JAK PSY! – krzyknął ponownie Kendrick. - RACJA! – odkrzyknął tłum. - BĘDZIEMY WALCZYĆ ZA GWENDOLYN! ZA WSZYSTKIE NASZE MATKI, SIOSTRY I ŻONY!
- RACJA! - ZA GWENDOLYN! – krzyknął Kendrick. - ZA GWENDOLYN! – zawtórował mu tłum. Tłum ryczał w uniesieniu, gęstniejąc z każdą sekundą. Z jednym ostatnim okrzykiem ruszyli za Kendrickiem i Srogiem, którzy poprowadzili ich do wąskiego podestu, coraz wyżej i wyżej, ku górnej Silesii. Nadszedł czas, by pokazać Andronicusowi, z czego wykuci są Srebrni.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Thor stał z Reece’em, O’Connorem, Eldenem, Convenem, Indrą i Krohnem u ujścia rzeki, wpatrując się w zwłoki Convala. Nastrój unoszący się w powietrzu był ponury. Patrząc na zwłoki brata legionisty, Thor też to czuł, ciężar tego siedział mu na piersi, przytłaczając go. Conval. Martwy. Zdawało się to niemożliwe. Było ich na tej wyprawie sześciu od kiedy Thor pamiętał. Nie spodziewał się nigdy, że zostanie ich pięciu. Odczuł przez to, że jest śmiertelny. Thor myślał o wszystkich tych chwilach, gdy Conval trwał przy nim. Przypomniał sobie, że zawsze był u jego boku, na każdym kroku tej wyprawy, od pierwszego dnia, gdy Thor zaciągnął się do Legionu. Był dla niego jak brat. Conval zawsze trzymał stronę Thora, zawsze służył mu dobrym słowem; w przeciwieństwie do niektórych, zaakceptował go jako przyjaciela od samego początku. Widok martwego Convala – tym bardziej, że z winy Thora – sprawił, że zrobiło mu się niedobrze. Gdyby nie zawierzył tym trzem braciom, być może Conval żyłby teraz. Thor nie potrafił myśleć o Convalu, nie myśląc o Convenie. Dwaj bliźniacy, nierozłączni, którzy zawsze dokańczali wzajemnie swe myśli. Nie był w stanie sobie
wyobrazić cierpienia, jakie musiał odczuwać Conven. Conven wyglądał, jak gdyby postradał zmysły; szczęśliwy, beztroski Conven, którego kiedyś znał, zdawał się zniknąć w jednej chwili. Stali na skraju pola bitwy, gdzie to się stało. Ciała żołnierzy Imperium piętrzyły się obok nich. Stali bez ruchu, jak wryci w ziemię, patrząc w dół, na Convala. Żadnemu z nich nie było spieszno, by stamtąd ruszać, nim urządzą mu odpowiedni pochówek. Znaleźli piękne futra na niektórych z oficerów Imperium, ściągnęli je z nich i owinęli nimi ciało Convala. Umieścili go na niewielkiej łódce, tej, którą się tam dostali. Jego ciało leżało na niej, długie, sztywne, twarzą zwrócone do nieba. Pochówek wojownika. Ciało Convala było sztywne i sine, i zdawało się być tak nieruchome, jak gdyby nigdy nie żył. Thor sam nie wiedział, jak długo tam stali. Każdy z nich zatopił się w swych własnych smutkach, żaden nie chciał wypuszczać łódki na wodę. Indra przesuwała dłonią nad głową Convala, zataczając nad nią niewielkie kręgi, z zamkniętymi oczyma nucąc coś w języku, którego Thor nie rozumiał. Widział, że jej na nim zależało, gdy odprawiała tę ponurą posługę. Ten dźwięk uspokajał Thora. Żaden z nich nie wiedział, co powiedzieć, stali więc ponuro w ciszy, pozwalając Indrze odprawiać posługę. W końcu skończyła i cofnęła się o krok. Conven postąpił naprzód i przyklęknął przy bracie. Po policzku spływały mu łzy. Wyciągnął rękę i położył dłoń na jego dłoni, pochylając głowę.
Conven wyprostował ręce i pchnął łódź. Wypłynęła, kołysząc się, na spokojne wody rzeki, po czym, jak gdyby nurt pojął, w czym rzecz, delikatnie zaczął ją unosić, powoli, dalej. Oddalała się od nich coraz bardziej. Krohn skomlał. Znikąd pojawiła się mgła i pochłonęła łódkę. Zniknęła. Thor czuł, jak gdyby jego ciało też zostało wciągnięte w zaświaty. Powoli wszyscy odwrócili się do siebie i spojrzeli hen, za pole bitwy, na ziemie w oddali. Za nimi były zaświaty, z których przyszli; po jednej stronie rozciągały się rozległe trawiaste tereny; a po drugiej stronie opuszczony nieużytek, spieczona na skorupę pustynia. Stali na rozdrożu. Thor odwrócił się do Indry. - By dotrzeć do Jeziora Głębin, musimy przemierzyć tę pustynię? – spytał Thor. Skinęła głową. - Nie ma innej drogi? – zapytał. Pokręciła głową. - Są inne drogi, lecz nie tak bezpośrednie. Stracilibyście tygodnie. Jeśli chcecie dotrzeć tam przed złodziejami, to wasza jedyna droga. Pozostali przyglądali się długo i uważnie temu miejscu, nad którym mocno prażyły obydwa słońca i którego powierzchnia unosiła się, marszcząc w powietrzu, rozżarzona. - Wygląda na nielitościwą – rzekł Reece, podchodząc
do Thora. - Nie słyszałam o nikim, kto próbowałby ją przekroczyć i przeżył – rzekła Indra. – Jest rozległa, wypełniona nieprzyjaznymi stworami. - Nie mamy wystarczająco dużo zapasów – powiedział O’Connor. – Nie uda nam się. - Lecz ta droga prowadzi do Miecza – powiedział Thor. - O ile Miecz jeszcze istnieje – rzekł Elden. - Jeśli złodzieje dotarli do Jeziora Głębin – rzekła Indra. – Wasz cenny Miecz przepadł na zawsze. Zaryzykujecie życie dla marzenia. Najlepsze, co możecie teraz zrobić, to wrócić do Kręgu. - Nie wrócimy – rzekł Thor, zdeterminowany. - Zwłaszcza teraz – dodał Conven. Wystąpił naprzód, a w jego oczach płonęły ogień i żal. - Odnajdziemy ten Miecz lub zginiemy, próbując – rzekł Reece. Indra potrząsnęła głową i westchnęła. - Nie spodziewałam się po was innej odpowiedzi, chłopcy – powiedziała. – Brawura do ostatka. * * *
Thor maszerował ramię w ramię z pozostałymi przez nieużytek, mrużąc oczy w ostrym słońcu i oddychając ciężko w nieustającym skwarze. Myślał, że będzie
zachwycony, gdy opuszczą zaświaty, ich wszechobecny mrok, niemożność ujrzenia słońc. Lecz z jednej skrajności przeszli w drugą. Tutaj, na tej pustyni, nie było nic poza słońcem: żółte słońce i żółte niebo, spadające na niego. Nie było gdzie się skryć. Bolała go głowa i zaczynało wirować mu przed oczyma. Powłóczył nogami i miał wrażenie, że idzie od wieków; spojrzał na swych braci i dostrzegł, że oni również. Wędrowali pół dnia i nie wyobrażał sobie, jak mieliby wytrwać. Spojrzał na Indrę, która trzymała kaptur nad głową i zastanawiał się, czy miała rację. Może rzeczywiście byli lekkomyślni, że się na to zdecydowali? Lecz poprzysiągł, że odnajdą Miecz – i jaki wybór mieli? Szli dalej, wzniecając stopami tumany kurzu, które unosiły się wszędzie, utrudniając jeszcze bardziej oddychanie. Na horyzoncie widzieli tylko więcej spieczonej ziemi. Wszystko, jak okiem sięgnąć, było płaskie. Nie było najmniejszego śladu żadnej budowli, drogi, góry – niczego. Nic, tylko pustynia. Thor czuł, jak gdyby dotarli na sam koniec świata. Thorowi ukojenie niosła jedna myśl: przynajmniej teraz, po raz pierwszy, ufał, dokąd idą. Nie był już skazany na słuchanie tych trzech braci i ich głupiej mapy; teraz szli za wskazówkami Indry, a ufał jej bardziej niż kiedykolwiek ufał im. Miał pewność, że zmierzają we właściwym kierunku – nie był tylko pewien, czy przeżyją tę wyprawę. Nagle Thor usłyszał cichy świst, a gdy spojrzał w dół,
spostrzegł, że na piasku tworzą się niewielkie koła. Pozostali także to dostrzegli i Thor ze zdumieniem zobaczył, że piasek powoli się usypuje, koła stają się coraz wyraźniejsze i zaczynają unosić się ku niebu. Wkrótce utworzyła się z nich chmura piasku, która uniosła się z ziemi i wzbijała się coraz wyżej i wyżej. Thor poczuł, jak całe jego ciało zaczyna się coraz bardziej wysuszać. Czuł, jak gdyby każda kropla wody była z niego wysysana, i marzył o tym, by się napić. Nigdy w życiu nie był tak spragniony. Wyciągnął ręce w panice, próbując złapać uciekającą wodę, przytrzymał ją i zbliżył w kierunku swych ust. Lecz gdy to zrobił, woda zawróciła i uniosła się ku niebu, nie dotykając jego twarzy. - Co się dzieje? – krzyknął Thor do Indry, oddychając ciężko. Spojrzała ze strachem na nieboskłon, zsuwając kaptur z głowy. - Odwrócony deszcz! – krzyknęła. - Co to takiego? – krzyknął Elden, oddychając płytko i chwytając się za gardło. - Pada w górę! – wrzasnęła. – Cała wilgoć jest wyciągana w powietrze! Thor patrzył, jak reszta wody z jego ciała wypływa ku górze, a następnie, jak jego skóra schnie i pęka, odpadając suchymi płatami na ziemię. Thor osunął się na kolana, chwytając się za gardło i próbując złapać oddech. Wokół niego jego bracia
zachowywali się podobnie. - Wody! – błagał Elden obok niego. Rozległo się donośny huk, jak gdyby rozbrzmiały tysiące grzmotów. Thor spojrzał w górę i zobaczył, że niebo zasnuwa się czernią. Pojawiła się pojedyncza chmura burzowa, która zmierzała w ich stronę z niewiarygodną prędkością. - NA ZIEMIĘ! – krzyknęła Indra. – Niebo się odwraca! Ledwie skończyła wypowiadać te słowa, a niebo się otworzyło i w dół trysnęła ściana wody, zmiatając z nóg Thora i pozostałych siłą powstałej fali. Thor przewracał się, niesiony falą, sam nie wiedział jak długo. W końcu znalazł się znów na pustynnej ziemi, a fala rozlała się za nimi. Po tym lunęły strugi deszczu. Thor odrzucił głowę w tył i pił, podobnie jak pozostali, aż w końcu ugasili pragnienie. Powoli doszli do siebie, oddychając ciężko, wyglądając na wykończonych. Wymienili spojrzenia. Przeżyli. Gdy szok minął i strach ich opuścił, powoli wybuchnęli śmiechem. - Żyjemy! – krzyknął O’Connor - Czy to najgorsze, co może nas spotkać na tej pustyni? – spytał Reece, zadowolony, że żyją. Indra potrząsnęła z powagą głową. - Przedwcześnie świętujecie – powiedziała, bardzo zaniepokojona. – Po deszczu zwierzęta pustyni wychodzą, by się napić. Rozległ się okropny hałas. Thor spojrzał w dal i
przyglądał się z przerażeniem, jak armia niewielkich stworzeń zmierza spiesznie w ich kierunku. Thor spojrzał przez ramię i ujrzał jezioro wody, jakie zostawił po sobie deszcz. Zdał sobie sprawę z tego, że znajdowali się na drodze spragnionych stworzeń. Dziesiątki zwierząt, których Thor nigdy wcześniej nie widział, pędziły w ich stronę. Były to ogromne, żółte zwierzęta przypominające bawoły, lecz dwukrotnie większe, o czterech rękach i czterech rogach, biegnące na dwóch nogach w ich kierunku. Przemieszczały się w zabawny sposób, co jakiś czas podskakiwały na czworakach, a potem ponownie się podnosiły. Ryknęły, gdy znalazły się bliżej nich. Od ich biegu drżała ziemia. Thor dobył miecza, podobnie jak pozostali, i przygotował się do obrony. Gdy pierwsze zwierzę się zbliżyło, Thor odsunął się na bok, schodząc mu z drogi, nie uderzając w nie w nadziei, że przebiegnie obok nich w kierunku wody. Stwór pochylił głowę, by nabić Thora i nie trafił, gdy się odsunął. Ku przerażeniu Thora, nie zadowoliło go to – zawrócił, wściekły, i ruszył wprost na niego. Zdawało się, że bardziej niż napić się wody, chce go zabić. Gdy natarł po raz kolejny, opuszczając rogi, Thor skoczył wysoko w górę i zamachnął się mieczem, odcinając jeden z jego rogów, gdy przebiegał obok. Zwierzę ryknęło, skoczyło na dwie nogi i uderzyło Thora, przewracając go na ziemię. Stwór uniósł nogi i próbował zdeptać Thora, lecz ten
przetoczył się na bok. Stopy zwierzęcia zostawiły ślad w piasku, wzniecając tumany kurzu. Stwór ponownie podniósł nogę, i tym razem Thor uniósł miecz i zatopił go w piersi stwora. Zwierzę ryknęło raz jeszcze. Zatopiwszy miecz aż po rękojeść, Thor przeturlał się spod zwierzęcia tuż przed tym, jak osunęło się na ziemię martwe. Miał szczęście: stwór zgniótłby go. Gdy Thor stanął na nogi, natarło na niego kolejne zwierzę. Odskoczył na bok, lecz jeden z rogów drasnął jego ramię. Thor krzyknął z bólu i upuścił miecz. Pozbawiony miecza, dobył swej procy, umieścił w niej kamień i cisnął w zwierzę. Zwierzę zatoczyło się i ryknęło, gdy kamień trafił w jej ślepię – lecz nie przerwało szarży. Thor biegał na prawo i lewo, próbując umknąć zwierzęciu – lecz stwór był zbyt szybki. Thor nie miał dokąd uciec i wiedział, że za chwilę przebiją go rogi zwierzęcia. Biegnąc, spojrzał na swych braci legionistów i zobaczył, że nie radzą sobie wcale lepiej niż on. Każdy z nich także próbował umknąć przed którymś ze zwierząt. Stwór zbliżył się do Thora, był oddalony od niego o cale. Thor czuł jego paskudny odór i słyszał parskanie. Zwierzę opuściło rogi. Thor przygotował się na uderzenie. Nagle stwór pisnął, a gdy Thor się odwrócił, dostrzegł, że zwierzę unosi się w powietrzu. Thor spojrzał w górę, zbity z pantałyku, nie rozumiejąc, co się dzieje – i wtedy zobaczył za nim ogromnego potwora o żółtozielonej
skórze, rozmiarów dinozaura, wysokiego na sto stóp, o rzędach ostrych jak brzytwy zębów. Trzymał stwora w paszczy, jak gdyby to było nic, następnie wygiął się w tył, przesuwając go głębiej. Trzymał go tak, wiercącego się, po czym pogryzł i połknął w trzech dużych kęsach, oblizując się. Żółte stwory wokół Thora odwróciły się i zaczęły uciekać przed potworem. Ten ruszył za nimi, przesuwając i uderzając ogromnym ogonem po ziemi; ogon zahaczył o Thora i pozostałych i posłał ich na twarde podłoże. Lecz stwór podążał dalej za żółtymi stworami, bardziej zainteresowany nimi. Thor odwrócił się i popatrzył na pozostałych, którzy siedzieli zaskoczeni i spojrzeli na niego. Indra stała, potrząsając głową. - Nie martwcie się – rzekła. – Będzie dużo gorzej.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Kendrick przeszedł powoli po spalonym dziedzińcu górnej Silesii. U jego boku kroczyli Srog, Brom, Kolk, Atme, Godfrey i tuzin Srebrnych. Szli powoli, statecznie, z rękoma skrzyżowanymi za głową, poddając się. Niewielka grupa mijała tysiące przyglądających się żołnierzy Imperium, zmierzając w kierunku sylwetki Andronicusa, oczekującego przy drugiej bramie miasta. Kendrick czuł, że spojrzenia wszystkich spoczywają na nich, a gęste napięcie unosi się w powietrzu. Na dziedzińcu, mimo że zajęty był przez tysiące żołnierzy, panowała cisza jak makiem zasiał. Godzinę wcześniej Kendrick wykrzyczał Andronicusowi, że chcą się poddać. Wraz z grupą wojowników udał się do górnego miasta, upewniając się, że wszyscy widzą, że są nieuzbrojeni, i szedł teraz między usuwającymi się z drogi żołnierzami Imperium w stronę Andronicusa, by oficjalnie złożyć mu pokłon. Serce Kendricka biło tak szybko, że niemal wyrwało mu się z piersi i zaschło mu w gardle, gdy zobaczył, że otaczają ich tysiące przeciwników. Kendrick i pozostali przygotowali pewien plan. Gdy zbliżyli się do Andronicusa, Kendrick przekonał się na własne oczy, jak ogromny i dziki jest przywódca
Imperium. Kendrick modlił się, by ich plan się powiódł. W przeciwnym razie już po nich. Szli, pobrzękując ostrogami, aż jeden z generałów – imponujący stwór o głębokim, nienawistnym spojrzeniu – Andronicusa wystąpił naprzód i wyciągnął przed siebie szorstką dłoń, dźgając Kendricka w pierś. Zatrzymał ich jakieś dwadzieścia stóp przed Andronicusem, najpewniej z ostrożności. Ich żołnierze byli mądrzejsi, niż Kendrick przypuszczał; miał nadzieję, że podejdą aż do Andronicusa, lecz najwyraźniej nie pozwolą im na to. Serce zaczęło łomotać mu szybciej; miał nadzieję, że odległość nie przeszkodzi im w wykonaniu planu. Stali tak w ciszy, naprzeciw siebie. Kendrick odchrząknął. - Przybyliśmy, by poddać się wielkiemu Andronicusowi – oznajmił Kendrick grzmiącym głosem, starając się zawrzeć w nim jak najwięcej przekonania. Stał obok pozostałych bez ruchu, patrząc Andronicusowi prosto w oczy. Andronicus uniósł dłoń i przesunął między palcami czerepy nawleczone na naszyjnik, spoglądając na nich z czymś w rodzaju warknięcia, a może uśmiechu. - Przystajemy na twe warunki – ciągnął dalej Kendrick. – Uznajemy twoje zwycięstwo. Andronicus pochylił się w przód, tylko odrobinę, siedząc na ogromnej kamiennej ławie, i spojrzał na nich z czymś w rodzaju uśmiechu. - Z pewnością je uznacie – rzekł. Jego głos poniósł się
przez dziedziniec. – Gdzie dziewczyna? Kendrick spodziewał się tego pytania. - Przybyliśmy jako oddział naszych najbardziej doświadczonych i uznanych oficerów – odrzekł Kendrick. – Przybyliśmy jako pierwsi, by przyznać się przed tobą do klęski. Gdy my skończymy, nadejdą pozostali, za twoją zgodą. Kendrick uznał, że dodanie „za twoją zgodą” to dobry pomysł, że dzięki temu to wszystko wyda się bardziej prawdopodobne. Nauczył się fantastycznego podejścia od jednego ze swych doradców wojennych dawno temu: jeśli masz do czynienia z narcystycznym przywódcą, zawsze odwołuj się do jego miłości własnej. Nie było końca błędów, jakie może popełnić przywódca, gdy się mu schlebia, gdy odwołuje się do jego wielkości. Andronicus odchylił się nieznacznie w tył, niemal nie reagując. - Jestem przekonany, że tak będzie – rzekł Andronicus. – W przeciwnym razie wykazalibyście się wyjątkową głupotą, zjawiając się tutaj. Andronicus siedział, utkwiwszy w nich spojrzenie, jak gdyby próbował podjąć decyzję. Zdawało się, że wyczuwa, iż coś jest nie tak. Serce Kendricka biło bez opamiętania. W końcu po długim milczeniu zdało się, że Andronicus podjął decyzję. - Podejdźcie bliżej i uklęknijcie – rzekł. – Wszyscy. Pozostali spojrzeli na Kendricka, a ten skinął głową.
Wszyscy postąpili krok naprzód i uklękli przed Andronicusem. - Powtarzajcie za mną – powiedział dowódca. – My, przedstawiciele Silesii… - My, przedstawiciele Silesii… - Poddajemy się wielkiemu Andronicusowi… - Poddajemy się wielkiemu Andronicusowi… - I przysięgamy mu lojalność po kres naszych dni i dłużej… - I przysięgamy mu lojalność po kres naszych dni i dłużej… - Oraz że będziemy służyć mu jako niewolnicy, aż nadejdzie kres naszych dni. Te ostatnie słowa trudno było Kendrickowi wymówić. Przełknął ślinę, aż w końcu, słowo po słowie, powtórzył je: - Oraz że będziemy służyć mu jako niewolnicy, aż nadejdzie kres naszych dni. Zemdliło go, kiedy je wypowiedział. Kendrick słyszał, jak głośno łomocze mu serce. Wreszcie było po wszystkim. Zaległa pełna napięcia cisza. W końcu Andronicus uśmiechnął się. - Wy, MacGilowie, słabsi jesteście, niż myślałem – zawarczał. – Z przyjemnością uczynię z was niewolników i nauczę was zwyczajów Imperium. A teraz idźcie i przyprowadźcie dziewkę, nim się rozmyślę i zabiję was wszystkich na miejscu. Klęcząc tam, Kendrick widział, jak całe życie
przepływa mu przed oczami. Wiedział, że to jedna z tych decydujących chwil w życiu. Jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, przeżyje i będzie opowiadał o tym dniu swym wnukom; jeśli nie, za kilka chwil będzie leżał tu martwy. Wiedział, że nie mają zbyt wielkich szans, lecz musiał podjąć to ryzyko. Dla siebie; dla MacGilów; dla Gwendolyn. Teraz albo nigdy. Jednym szybkim ruchem Kendrick sięgnął za siebie i dobył miecza ukrytego pod koszulą. Wstał i krzyknął, cisnąwszy nim z całych sił. - SILESIANIE, DO ATAKU! Miecz Kendricka szybował, obracając się w powietrzu, zmierzając prosto ku piersi Andronicusa. Był to silny rzut i celny, na tyle zuchwały, by zabić każdego innego wojownika. Lecz Andronicus nie był każdym innym wojownikiem. Kendrick stał o kilka jardów za daleko, a Andronicus był odrobinę zbyt szybki; zdołał się odsunąć. Krzyknął z bólu, gdy miecz otarł się o jego ramię, z którego wysączyła się strużka krwi. Miecz poleciał dalej i zabił jednego z generałów stojących obok niego, zatapiając się w jego brzuchu. Wraz z okrzykiem Kendricka zapanował chaos. Reszta mężczyzn chwyciła swe ukryte miecze i odcięła głowy żołnierzy stojących obok. Brom dobył sztyletu zza pasa, dał krok na bok i zamachnął się nim w tył w gardło stojącego nieopodal żołnierza. Kolk wyciągnął procę zza pasa, umieścił w niej kamień i cisnął, trafiając stojącego
daleko łucznika w głowę, nim ten zdążył wypuścić strzałę. Godfrey rzucił sztyletem; nie miał jednak tak celnego oka jak pozostali i sztylet minął swój cel, zatapiając się zamiast tego w nodze młodego żołnierza. Wokół nich rozległy się krzyki rannych żołnierzy Imperium. Żaden z nich nie spodziewał się ataku z zaskoczenia. Jak na zawołanie, w tej samej chwili z każdego zakamarka dziedzińca Silesii – z ziemi, ze ścian – wyłonili się silesiańscy żołnierze. Ruszyli naprzód z głośnym okrzykiem bitewnym, wypuszczając strzały, które zaciemniły niebo. Tysiące strzał przecięły dziedziniec, powalając żołnierzy Imperium. Atakowano ich z tak wielu stron, że nie wiedzieli, gdzie się odwrócić; wielu z nich w tej panice atakowało własne oddziały. Kendrick z zachwytem zauważył, że plan przebiega po jego myśli. Srog powiedział mu o ukrytych tunelach, łączących dolną Silesię z górnym miastem, zbudowanych na wypadek oblężenia, które były ich ostatnią szansą. Żołnierze tkwili cierpliwie na swych miejscach, czekając na znak Kendricka. Wyłonili się tysiącami, strzelając tak szybko i celnie, że żołnierze Imperium nie zdołali zareagować. Kendrick rzucił się do walki, wyrwawszy miecz z dłoni martwego żołnierza Imperium i natarł na znajdujących się najbliżej niego. Jego przyjaciel Atme i pozostali ruszyli za nim. Żołnierze Imperium, panikując w zaistniałym chaosie, odwrócili się i biegali we wszystkich kierunkach, nie do
końca pewni, w którą stronę powinni ruszyć. Los zaczynał się odwracać. Kendrick powalił dwunastu mężczyzn, nim musiał unieść tarczę, by się bronić. Atme walczył, stojąc plecami do niego, jak zawsze, wyrządzając równie duże szkody. Z każdym uderzeniem Kendrick myślał o Gwendolyn, myślał o zemście. Tysiące żołnierzy Imperium były tak zdezorientowane, że zaczęły się wycofywać w kierunku bram prowadzących na zewnętrzny dziedziniec. Tłum napierał na Andronicusa i jego ludzi i zaczął ich tratować. Usiłowali trwać niewzruszenie, lecz nie mogli ustać w miejscu przy takiej liczbie uciekających mężczyzn. Jak trzoda, zostali zagonieni przez drugą bramę. Wszyscy rozpaczliwie starali się umknąć strzałom, które spadały na nich niczym grad ze wszystkich stron. Gdy silesianom skończyły się strzały, dobyli swych mieczy i natarli ramię przy ramieniu. Armia Imperium była liczna, lecz nie dobrze wyszkolona – większość z nich była jedynie ciałami, jedynie niewolnikami w służbie Andronicusa. Z kolei silesian było niewielu, lecz każdy jeden z nich był znamienitym wojownikiem, zatwardziałym w boju, dobrze wyszkolonym żołnierzem. Jeden silesianin wart był dziesięciu mężczyzn Imperium. Na ich korzyść działał także element zaskoczenia – a przede wszystkim płonący w ich żyłach ogień. Nie pozostało im nic innego. Płonęło w nich pragnienie życia. Pragnienie, by bronić swych bliskich. Wściekłość za Gwendolyn. Wszak było to ich
miasto. I wiedzieli, że jeśli nie zwyciężą, nadejdzie ich koniec. Silesianie zadęli w rogi. Dźwięk zdał się przeraźliwy, jak gdyby ich armii nie było końca, i coraz więcej z nich wyłaniało się z tuneli. Wszyscy ruszali naprzód, jak gdyby od tego zależało ich życie. Tysiące silesian starło się z tysiącami żołnierzy Imperium. Walka była trudna, zaciekła. Dziedziniec spływał krwią, gdy miecz uderzał o miecz, a sztylet o sztylet. Mężczyźni mocowali się ze sobą, mierząc się spojrzeniami, walcząc wręcz i zabijając wroga, patrząc w jego twarz. Szczęście zaczęło się zwracać w stronę silesian. Raz jeszcze zadęli w rogi i z dolnych bram Silesii wyłoniły się setki legionistów, którzy wydali z siebie swój własny wściekły okrzyk bitewny. Unieśli proce, strzały, włócznie i miecze i przyłączyli się do walki, powalając żołnierzy Imperium na prawo i lewo, zwiększając przewagę silesian. Legioniści, mimo młodego wieku, byli już wprawnymi wojownikami. Biegnąc, krzyczeli za Gwendolyn i Thora. Legion wyrządził takie same szkody, jak pozostali, niezauważalnie przyłączając się do reszty i odpierając Imperium coraz dalej i dalej, w kierunku zewnętrznej bramy. Wkrótce szala zwycięstwa przechyliła się na ich stronę. Ziemia usiana była trupami żołnierzy Imperium, a tych, którzy pozostali, ogarniała panika i pierzchali z pola bitwy. Milionowa armia Imperium czekała za bramami –
lecz wąskie przejście zapchane uciekającymi żołnierzami uniemożliwiało jej atak. Andronicusa ogarnął szał. Wstał, wszedł w środek walki, odpierając żołnierzy, którzy na niego napierali, i atakując własnych ludzi. Chwytał żołnierzy gołymi rękoma i roztrzaskiwał ich głowy o siebie, skręcał im karki, zabijając ich na miejscu. - MY SIĘ NIE WYCOFUJEMY! – wrzasnął. Wyrywał żołnierzom miecze z dłoni i przebijał ich serca ich własną bronią. Była to jednoosobowa fala zniszczenia, która, jak na ironię, pomagała silesianom. Kilku jego ważniejszych generałów również walczyło, równie zapalczywie jak on. Lecz nie mogli nic poradzić na popłoch, na niekończącą się falę biegnących na nich żołnierzy. Mimo swych wysiłków zmuszeni byli do odwrotu, wypchnięci aż za zewnętrzną bramę. Wkrótce na wewnętrznym dziedzińcu nie pozostał nawet jeden żołnierz Imperium. Legion pospieszył do bramy, walcząc mężnie, i gdy tam dotarł, pociągnął z całych sił za grube liny. Niejeden z legionistów zginął – wystawieni byli na atak – lecz nie cofnęli się. W końcu ogromna żelazna brama opadła z trzaskiem, zamykając miasto przed armią Imperium. Brama uderzyła z hukiem, a po nim na krótką chwilę zaległa cisza. Była to cisza pełna niedowierzania, cisza oszołomionych wojowników, którzy odnieśli zwycięstwo. Silesianie odzyskali swe miasto.
Rozległy się okrzyki radości. Kendrick obejmował innych, których ogarnęło niewypowiedziane szczęście, ledwie mogąc w to uwierzyć. Wygrali tę bitwę. Naprawdę ją wygrali. * * *
Gdy żelazna brama opadła z hukiem, Kendrick odwrócił się do pozostałych; nigdy nie widział, by ci dzielni wojownicy, u boku których walczył podczas tak wielu podbojów i bitew, radowali się tak, jak tego dnia. Mogli teraz odetchnąć z ulgą. Mimo nikłej szansy odparli armię Andronicusa. Ich ryzykowny plan się powiódł. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów Kendrick poczuł przypływ optymizmu. Być może, pomyślał, jednak uda im się utrzymać to miasto; może uda im się obronić przed Andronicusem. Oto stali tutaj, w ostatnim wolnym miejscu w Imperium. W tej chwili należało do nich. I bez względu na to, co zdarzy się w przyszłości, Andronicus nie będzie w stanie odebrać im zwycięstwa, które odnieśli. Mężczyźni rozeszli się po dziedzińcu, rozluźnili się. Zajęli się rannymi, cieszyli i obejmowali. Coraz więcej mieszkańców dolnej Silesii wyłaniało się, by na własne oczy ujrzeć zwycięstwo – i wtedy nagle coś się wydarzyło. Rozległo się potężne uderzenie, wystarczająco silne, by zatrząść ziemią pod ich stopami. Był to dźwięk metalu
uderzającego o metal, któremu towarzyszył ryk rozwścieczonego zwierzęcia. Kendrick odwrócił się i ujrzał, że Imperium nie traciło czasu – przegrupowali się i atakowali teraz ogromnym żelaznym taranem. Uderzali nim o bramę, jedyną przeszkodę, która broniła im dostępu do miasta. Brama wgięła się w połowie, a taran wgniatał ją coraz mocniej. Na ich oczach brama wygięła się i ustąpiła. Wśród żołnierzy Imperium rozległy się wiwaty. Nie przypuścili jednak ataku przez bramę. Miast tego – co wróżyło jeszcze gorzej – rozstąpili się na boki. Utworzyli przejście, a wtedy rozległ się kolejny zwierzęcy ryk. Kendrick oniemiał, gdy ujrzał słonia biegnącego przez bramy. Uniósł swe ogromne nogi i tratował silesian po drodze, aż trzęsła się ziemia. Jego ludzie, osłupiali, szybko przegrupowali się i robili co w ich mocy, by się obronić; wypuszczali strzały z łuków i ciskali włóczniami. Lecz te jedynie odbijały się od boków zwierzęcia. Silesianie ginęli na każdym kroku. Słoniowi po piętach deptali żołnierze Imperium, wlewający się przez otwarte bramy. - DO ATAKU! – krzyknął Kendrick do swych ludzi, umykając na bok przed pędzącym słoniem i próbując zebrać ich i zetrzeć się z oddziałami Imperium, nim wsypią się zbyt głęboko na dziedziniec. Był to daremny wysiłek. Tym razem ludzie Andronicusa napływali szybko i zaciekle, a ludzie
Kendricka zbyt zajęci byli umykaniem przed nogami zwierzęcia. W ciągu sekund żołnierze Imperium rozpierzchli się po dziedzińcu, na każdym kroku masakrując silesian. Na dziedziniec napływało wciąż więcej żołnierzy, byli jak niekończący się strumień, nie do powstrzymania. Kendrick uniósł miecz, gdy jeden z żołnierzy Andronicusa zamierzył się na jego głowę. Zablokował cios, odwrócił się i ciął żołnierza w brzuch. Postąpił naprzód i parował kolejne dwa ciosy – lecz wtedy poczuł, jak ktoś kopie go w dół pleców. Upadł twarzą do ziemi. Kendrick odwrócił się i ujrzał żołnierza unoszącego but i zamierzającego opuścić go na jego twarz. Gdy był w połowie drogi, nadbiegł jego przyjaciel Atme i przeszył brzuch żołnierza włócznią, uniemożliwiając mu zmiażdżenie twarzy Kendricka. Kendrick skoczył na nogi, chwycił miecz, obrócił się i stanął naprzeciw kolejnych dwóch żołnierzy. Lecz nim zdążył się choćby zamachnąć, od tyłu rzucił się na niego trzeci. I czwarty. Ludzie Imperium napływali zewsząd, rojąc się jak chmara szarańczy. Wróg miał ogromną przewagę liczebną i Kendrick i pozostali nie byli w stanie temu zaradzić. Obok niego upadł także Atme. Obserwował, jak wokół nich jego ludzi spotyka podobny los. Kendrick nie poddał się bez walki: walczył zajadle i zabił dwóch z czterech mężczyzn przygniatających go do ziemi. Lecz kolejny uniósł rękawicę i trzasnął nią
Kendricka w twarz, mierząc w skroń. Donośny brzęk metalu rozbrzmiewał Kendrickowi w uszach, gdy jego głowa opadła na ziemię. W głowie mu huczało. Żołnierz pochylił się, by zadać kolejny cios, lecz Kendrick chwycił buzdygan z ziemi, zamachnął się nim i zdołał uderzyć żołnierza w głowę, powalając go na plecy. Ledwie buzdygan wylądował na czaszce mężczyzny, Kendrick poczuł mocne ukłucie w żebra i znowu upadł na twarz. Podniósł wzrok i ujrzał, że przyciska go do ziemi żołnierz, który wyglądał inaczej niż pozostali, jeden z elity Andronicusa. Mężczyzna stanął na jego plecach, niemal wyciskając z niego życie, i przyciskał krótkie metalowe ostrze z tyłu jego karku. Kendrick wyciągnął rękę i zdołał chwycić swój sztylet i unieść go wystarczająco wysoko, by dźgnąć napastnika w nogę. Mężczyzna krzyknął z bólu i zatoczył się w dół. Gdy tylko to zrobił, Kendrick dostrzegł kątem oka, jak inny żołnierz zamierza się na niego młotem. Kendrick nie zdążył się odsunąć i cios zmiażdżył jego hełm, ogłuszając go brzękiem metalu, który dźwięczał mu w uszach. Jego głowa opadła na ziemię i wiedział, że tym razem już jej nie podniesie.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Thor, goniąc resztkami sił, posuwał się z pozostałymi coraz głębiej w pustynię. Miał wrażenie, że z każdym krokiem musi podźwignąć tysiąc funtów. Pokryty kroplami potu, próbował złapać oddech. Żar z obu słońc spływał na niego z siłą większą, niż myślał, że jest możliwa. Dokoła siebie słyszał, jak jego bracia legioniści oddychają ciężko, powłócząc nogami. Coraz trudniej było im je podnosić. Nie mógł pozbyć się myśli, że zmierzają coraz głębiej w nicość, coraz bliżej w stronę śmierci. Nawet Indra, mieszkanka tych ziem, miała trudności ze stawianiem kolejnych kroków, a idący u boku Thora Krohn w końcu przestał skomleć; był zbyt wyczerpany. Dyszał, otworzywszy buzię i zwiesiwszy nisko język, i mrużył oczy. Szedł pochylony. To nie wróżyło dobrze dla żadnego z nich. Thor omiótł spojrzeniem horyzont, resztkami sił unosząc głowę, mrużąc oczy i wpatrując się w nicość, w ostre, oślepiające światło, po raz sam nie wiedział już który mając nadzieję, że coś dostrzeże – cokolwiek – gdziekolwiek. Lecz przed nimi rozciągała się jedynie pustka. Pustynna ziemia stawała się coraz twardsza, bardziej spękana, spieczona. Ostrzeżenie Indry tłukło mu się po głowie. Od samego początku miała rację. Nie dało
się przejść tej pustyni. Niemądrze postąpili, porywając się na to. Prowadził ich wszystkich ku śmierci. Thor jeszcze nigdy nie czuł się tak osłabiony. Umierał z pragnienia. Uniósł swój pusty bukłak z wodą, otworzył usta i ścisnął go po raz sam nie wiedział który. Oczywiście nic już w nim nie było. Wysechł dawno temu. Sam nie wiedział, dlaczego wciął próbował się napić; jakaś część jego umysłu łudziła się, że może została tam jeszcze jakaś kropla. Jedyną osobą, która miała jeszcze trochę wody, była Indra. Choć próbował, Thor nie potrafił się powstrzymać od spojrzenia na nią. Pozwolił swym oczom powędrować do bukłaka z wodą dyndającego u jej pasa. Oblizał spieczone wargi, po czym zmusił się , by odwrócić się i natychmiast spojrzeć w innym kierunku. To była jej woda. Wydzielała sobie porcje lepiej niż oni, a będąc mniejszą i lżejszą, nie potrzebowała jej aż tyle. Znała też lepiej te ziemie. Zastanawiał się, czy Indra okaże się jedyną, która przeżyje tę wyprawę. Nagle rozległ się donośny huk, jak gdyby upadającej kłody. Thor odwrócił się wraz z pozostałymi i zobaczył, że Elden padł na ziemię. Był największy z nich i upadł z hukiem, lądując na ramieniu i wzniecając przy tym kłęby pyłu. Leżał na plecach, nie ruszając się. Pozostali zebrali się wokół niego apatycznie i spojrzeli, jak gdyby przypatrywali się sobie. W ich oczach nie było zaskoczenia. Thora zdumiało jedynie to, że żaden z nich nie padł wcześniej.
- Elden – zawołała Indra, klękając przy nim. Była zawsze tak nieczuła, nieufna, tak bardzo starała się okazać, że jej nie zależy. Teraz Thor z zaskoczeniem ujrzał na jej twarzy troskę i niepokój. Wyciągnęła dłoń i otarła pot z jego czoła, odgarniając kosmyki włosów. Powieki Eldena były na wpół przymknięte i raz za razem oblizywał spękane usta. Indra wyciągnęła bukłak z wodą zza pasa i, okazując najwyższą wspaniałomyślność, uniosła głowę Eldena i oddała mu resztkę swych zapasów wody. Pił chciwie i głośno. Woda spływała wzdłuż jego policzków, a on pił i pił. W ciągu kilku sekund bukłak Indry był pusty. Opuściła jego głowę, a Elden położył się, kasłając i oddychając ciężko. Po raz pierwszy Thor ujrzał, jak bardzo jej na nim zależy; dostrzegł też, jak bardzo jej nie doceniał. Wzięli ją za zwykłą niewolnicę, za złodziejkę – lecz okazało się, że jest najbardziej zaradna i szczodra z nich wszystkich. Gdyby nie ona, Elden niewątpliwie już by nie żył. - Przynosisz swej rasie wielką chlubę – rzekł do niej Thor. Potrząsnęła skromnie głową, patrząc w dół, na Eldena. - To żadna chluba – rzekła. – Wkrótce wszyscy podążymy drogą ku zapomnieniu. To, co zrobiłam, będzie nieistotne w kole czasu. Indra pochyliła się, by podnieść Eldena, a pozostali przykucnęli, by jej pomóc. Ona i Reece pociągnęli go na nogi, a Thor przyszedł im z pomocą. Opletli jego ramiona
wokół swych barków. Thor i Reece szli dalej przez pustynię, ciągnąc za sobą Eldena. Jego ogromny ciężar spowalniał ich. Elden był na wpół przytomny, ledwie szedł, bardziej powłóczył za sobą stopy. Wcześniej trudno było im iść, lecz teraz, z Eldenem, stało się to niemal niemożliwe. Thor nie wiedział, jak miałoby im się udać pokonać tę pustynię. Lecz szli dalej, ramię przy ramieniu, krok po kroku, coraz głębiej w nicość. Zdawało się, że z każdym krokiem słońce praży mocniej. W końcu nogi Reece’a odmówiły mu posłuszeństwa. Upadł, przewracając ze sobą Eldena i Thora. Nogi Thora były zbyt słabe, by stawić opór. Leżał bezradnie, nie poruszając się. Odwrócił się, by zobaczyć, czy inni przyjdą im na ratunek. Ze zdumieniem ujrzał jednak, że pozostali upadli już jakiś czas temu. Wszyscy leżeli na brzuchu na pustynnej ziemi w różnych pozycjach, z dala od nich. Był zbyt wykończony i za bardzo majaczył, by zauważyć, że to on jako ostatni utrzymał się na nogach, nim padł. Teraz leżeli wszyscy na pustynnej ziemi, nie ruszając się, pod słońcami wrogiego nieba, nie czekając na nic, za wyjątkiem śmierci. * * *
Thor stał sam na niewielkiej łodzi, dryfując pośrodku rozległego, pustego oceanu. Hen, daleko wzbijały się strzeliste klify. Na szczycie jednego z nich, na samym skraju, przycupnął zamek. Otaczała go jakaś magia i zdawał się być fantastycznym miejscem, które przysiadło na samym końcu świata, kryjąc się w obłokach. Zdawało się, że jest to miejsce chronione przed każdym złem świata, miejsce, w którym wszystko jest możliwe. Nawet z tak dużej odległości Thor czuł, że emanuje z niego silna energia i – bardziej niż czegokolwiek w swym życiu – pragnął znaleźć się tam, w środku. Nade wszystko jednak Thor wyczuwał, że tam w górze, w tym magicznym miejscu na szczycie klifu, mieszka jego matka. Wiedział, że zbliża się do Krainy Druidów. Łódź Thora poniósł nagle silny prąd, zbliżając go ku skalistemu brzegowi u podnóża klifu, postrzępionego czarnymi skałami. Łódź wyrzuciła go tam i Thor zatoczył się, upadając twarzą na skały. Był zbyt zmęczony, by unieść głowę. Wiedział, że gdzieś wysoko na wznoszących się nad nim klifach jest jego matka. Lecz nie miał sił, by do niej dotrzeć. - Mój Thorgrinie – dobiegł go głos. Był to głos kobiety, najsłodszy i najbardziej kojący, jaki kiedykolwiek słyszał. Thor wiedział, że to głos jego matki. Wiedział, że stoi teraz nad nim, czuł bijące od niej silne światło i energię. Wiedział, że musi tylko unieść głowę, by ją zobaczyć. Był jednak zbyt wyczerpany, by to zrobić.
- Matko – dobył się z jego ust szept. - Synu mój – rzekła. – Czuwałam nad tobą. Czekałam na ciebie. Czas, byś wrócił do domu. Czas, byśmy się spotkali. - Chcę tego – powiedział. – Lecz nie mogę do ciebie dotrzeć. Nie mogę przejść pustyni. Nie mogę znaleźć Miecza. - Możesz – rzekła, a w jej głosie rozbrzmiewała pewność. – I to zrobisz. Nie nadszedł jeszcze czas na twą śmierć, dzielny wojowniku. Śmierć upomni się o ciebie wkrótce, lecz jeszcze nie teraz. Teraz czas, byś żył. Powstań i poznaj swe przeznaczenie. Thor poczuł dotyk dłoni – był to najdelikatniejszy dotyk w jego życiu – pod swym podbródkiem, czuł, jak ktoś powoli unosi jego głowę, by mógł spojrzeć w górę, coraz wyżej i wyżej, ku jego matce. Rozpaczliwie pragnął ujrzeć jej twarz, lecz miękkie błękitne światło, które od niej biło, było tak silne, że go oślepiało. Jak gdyby patrzył prosto w tarczę słońca. - Jestem z tobą, Thorgrinie – rzekła. – Powstań i przynieś mi chlubę. Thor otworzył gwałtownie oczy i ujrzał pod sobą pustynną ziemię. Zamrugał, odwrócił się i rozejrzał w poszukiwaniu pozostałych. Lecz nie mógł nikogo dostrzec. Leżał zupełnie sam, zdezorientowany. Thor czuł, jak rodzi się w nim nowa energia. Powoli podniósł się, opierając się na dłoniach i kolanach. Czuł nad sobą czyjąś obecność. Ktoś przysłaniał mu promienie
słoneczne. Thor spojrzał w górę i ku swemu zdumieniu ujrzał Argona. Stał przed nim, trzymając w dłoni swą laskę, i przypatrywał mu się z siłą, która przyćmiła nawet światło słoneczne. Thor wstał, czując się jak nowo narodzony, i spojrzał za siebie, zastanawiając się, gdzie są pozostali. - Przeszedłeś pomyślnie wiele testów – zaczął powoli Argon. – Lecz czeka cię ich jeszcze więcej. Największe wyprawy wymagają największego trudu. A za każdą wyprawą wojownika kryje się kolejna. - Gdzie są moi przyjaciele? – spytał Thor. Argon pokręcił głową. - Żyją gdzieś w krainie życia i śmierci. Krainie, w której teraz stąpasz. Nie umarłeś. Lecz nie jesteś żywy. Umarłbyś dzisiaj, gdyby nie łaska twej matki. Czuwają nad tobą potężne istoty i otrzymałeś w życiu wiele szans. Argon obrócił się i spojrzał w pustynię. - Nim będziesz mógł wrócić do pozostałych – rzekł Argon. – Musisz przejść kolejne szkolenie. Nie możesz kontynuować swej wyprawy, póki twe umiejętności się nie pogłębią. Pustynia jest rozległa i niezgłębiona, i jedynie umiejętny duchowy wojownik może ją pokonać. Jesteś gotów, by wejść na kolejny poziom? Thor pokiwał żarliwie głową. - Niczego bardziej nie pragnę. Powiedz, co muszę zrobić. - Pójdź za mną – rzekł Argon. Thor szedł u boku Argona coraz głębiej w pustynię i
zastanawiał się, dokąd idą. Czuł, że z każdym krokiem emanuje silną energią, jak gdyby powoli wracał do siebie. Czuł się też bardziej potężny niż kiedykolwiek. Szli dalej i nagle Thor spojrzał w dół i zatrzymał się, zszokowany tym, co zobaczył. Ziemia osunęła się i stał na skraju Kanionu. Spojrzał w dół, przytłoczony jego ogromem. Zdawał się rozciągać w nieskończoność. Jego osobliwa mgła kłębiła się dokoła niego. Thor obejrzał się i ujrzał Argona stojącego przy nim, również wpatrującego się w Kanion. - Jak się tu znaleźliśmy? – spytał Thor. – Jak dotarliśmy z powrotem do Kręgu? - Jesteśmy wszędzie i nigdzie – odrzekł Argon. – Podróżujemy przez szczelinę między rzeczywistościami. Widzisz, miejsce i czas są jedynie iluzjami. Teraz przekraczamy te iluzje. Chcę, byś spojrzał w Kanion, w jego mgłę. Co dostrzegasz? Thor zmrużył oczy, wpatrując się w przestrzeń, lecz nie widział nic poza wirującą mgłą, wielobarwną i rozświetloną. - Nic nie widzę – odparł Thor. - To dlatego, że patrzysz oczyma, a nie umysłem – odrzekł Argon. – A teraz zamknij oczy – powiedział stanowczo. – I spójrz. Zamknij oczy i spójrz? Pomyślał Thor. Nie rozumiał. Lecz zrobił, jak mu kazano. Zamknął oczy, zwracając się w stronę Kanionu. Czuł, jak wirująca mgła muska jego twarz. Wilgoć w takim upale była niezwykle przyjemna.
- Dostrzeżesz to oczyma duszy – rzekł Argon. – Pozwól, by ten obraz do ciebie przyszedł. Thor wziął głęboki oddech i skupił się, próbując pojąć. Sam nie wiedział, jak długo tam stał. Powoli zaczął to dostrzegać. Poniżej Thor ujrzał miasto, wzniesione na skraju Kanionu. Kamień, z którego zostało wybudowane, połyskiwał na czerwono. Podzielone było na dwa miasta, dolne i górne. - Widzę czerwone miasto – rzekł Thor. - Dobrze. Co jeszcze? Thor usilnie próbował dojrzeć coś więcej. Z początku obraz był niewyraźny, lecz po chwili nabrał ostrości. Serce mu zamarło, gdy dostrzegł coś jeszcze. Było to zbyt straszne i chciał odwrócić wzrok. Lecz nie mógł tego zrobić. Ujrzał Gwendolyn, leżącą chorą w łożu. Bliską śmierci. Zobaczył, że otacza ją kilka czarnych aniołów śmierci, czekających cierpliwie, jak gdyby gotowych, by zabrać ją ze sobą. Thor otworzył oczy, odwrócił się i spojrzał na Argona. - Czy to prawda? – zapytał. – Gwendolyn? Czy ona nie żyje? - Istnieje wiele rodzajów śmierci – odrzekł Argon. - Ona mnie potrzebuje. Muszę do niej wrócić. - Nie – rzekł Argon stanowczo. – Jej przeznaczenie jest jej własnym. - Muszę do niej wrócić! – nalegał Thor. - Nie nastał jeszcze po temu czas – powiedział Argon.
– Musisz dokończyć swą wyprawę. Musisz dokończyć swe szkolenie. Gdybyś teraz do niej wrócił, zginęłaby – i ty również. - Co muszę uczynić? – spytał Thor z rozpaczą. - Do tej pory walczyłeś głównie swymi rękoma, czasem swym sercem, a czasem duchem. Lecz brak ci konsekwencji. To dlatego, że nadal tkwisz w naturze ludzkiej. Wciąż trzymasz się tego świata, fizycznych przedmiotów wokół ciebie, jak gdyby były prawdziwe. Na pewnym poziomie są prawdziwe. Lecz na innym – nie. To jedynie pewne formy energii. Póki tego nie pojmiesz, twe moce nie będą pełne. Argon odwrócił się. - Spójrz – kiwnął głową. – Widzisz? Thor usłyszał jakiś syk, odwrócił się i zobaczył, że stoi znów na pustyni. W jego kierunku pędził ogromny wąż o trzech głowach, które unosił, wysuwając z nich języki. Zmierzał wprost na niego. - Zatrzymaj go! – rzekł Argon. Thor sięgnął do rękojeści miecza. - Nie! – rozkazał Argon. – Nie mieczem! Użyj swego umysłu. Czerp ze swej wewnętrznej mocy. Serce Thora tłukło mu się w piersi, gdy zwierzę zbliżało się w jego kierunku, zdecydowanie zbyt szybko; jakaś jego cząstka chciała oprzeć się na jego ludzkiej naturze, chwycić miecz i przepołowić stwora. Zmusił się jednak całą siłą woli, by puścić rękojeść, stanąć z rękoma wzdłuż boków i wyciągnąć jedną dłoń, kierując ją w
stronę węża. Thor próbował skierować na niego energię – lecz nic się nie stało. Wąż był coraz bliżej. - Argonie! – wykrzyknął Thor. - Nie próbuj kierować swą siłą – rzekł Argon spokojnie. – Musisz zrozumieć, że siła, która może zatrzymać to stworzenie, nie dobywa się z wewnątrz ciebie; lecz z wewnątrz samego stworzenia. Nie skupiaj się na sobie. Stańcie się jednym. Poczuj jego mięśnie, jego trzy głowy, ogon, język, jad. Poczuj, jak przesuwa się po podłożu. Jak bardzo pragnie cię zabić. Poczuj jego nienawiść. Doceń jego nienawiść. Thor zamknął oczy i opuścił dłoń, próbując postąpić według tego, co rzekł mu Argon. Gdy skupił się, a syczenie stawało się głośniejsze i zwierzę znajdowało się coraz bliżej i bliżej, Thor zaczął coś wyczuwać; z początku lekko, lecz później coraz mocniej. Była to energia zwierzęcia. Szybka i śliska, wypełniona jadem i nienawiścią. Skupiona na tym, by zniszczyć Thora. Thor poczuł ją wyraźnie, jak gdyby sam był zwierzęciem. - Bardzo dobrze – rzekł Argon. – Teraz ty także jesteś wężem. Zmień swą naturę. Zmień naturę węża. W myślach Thor nakazał wężowi, by się zatrzymał. Otworzył oczy i ujrzał węża, długiego na dwadzieścia stóp, który zatrzymał się przed nim. Jego trzy głowy syczały, lecz nie były w stanie go dosięgnąć, jak gdyby zastygł w miejscu. Każda z trzech głów kłapnęła na Thora. - Zatrzymałeś zwierzę – rzekł Argon. – Lecz nie
zmieniłeś jego natury. Thor czuł, jak w jego ciele krąży energia zwierzęcia i choć starał się jak mógł ją zmienić, nie udawało mu się to. Potrafił zatrzymać węża, lecz nic poza tym, i wymagało to od niego nie lada wysiłku. Całe jego ciało drżało i czuł, że długo już nie wytrzyma. Nagle jedna z trzech głów zwierza wyciągnęła się i zanurzyła kły w ręce Thora. Thor wrzasnął z bólu, gdy jad rozszedł się po jego ciele; dwa długie kły węża pozostały w ręce Thora, paląc. Nie doświadczył nigdy wcześniej tak wielkiego bólu. Miał wrażenie, że cała jego ręka płonie. - Twa moc słabnie – rzekł Argon. - Pomóż mi! – wydusił Thor w męce. - Najpierw musisz odesłać zwierzę – powiedział Argon. – Przestań się mu sprzeciwiać. Nadal się mu sprzeciwiasz, nawet gdy cię kąsa. Thor, miotany bólem nie do zniesienia, pokryty kroplami potu, zamknął oczy i zrobił wszystko, co w jego mocy, by skupić się na słowach Argona. Próbował się skoncentrować, uspokoić, zapomnieć o bólu i o ataku. W końcu coś w nim uległo zmianie; przestał opierać się zwierzęciu. Pozwolił mu być tym, czym jest. I wtedy zmusił zwierzę siłą woli, by wyciągnęło kły z jego ciała. Zwierzę usłuchało i Thor odczuł dotkliwy ból, a po chwili palenie ustąpiło. Następnie zwierzę odwróciło się gwałtownie i wystrzeliło przed siebie po pustyni, a Thor padł na ziemię.
Nagle Thor pojął. Opierał się zwierzęciu. Opierał się siłom, które kłębiły się wokół niego. Nie pojmował, że wszyscy byli jednym. Jedną wielką siłą życia. Dostrzegał jedynie różnice miedzy nimi; i to te różnice czyniły go słabym. - Doskonale – rzekł Argon. Thor otworzył oczy i ujrzał stojącego nad sobą Argona, wyciągającego laskę i dotykającego jej złotym zakończeniem rany Thora. Chwilę później rana zagoiła się i nie pozostał po niej nawet ślad, jak gdyby nigdy nie został ukąszony. - Szybko się uczysz – rzekł Argon. – Jak twój ojciec. - Mój ojciec? – spytał Thor. – Znasz go? Kim on jest? - Nie ulega wątpliwości, że go znam – odrzekł Argon. – Szkoliłem go. - Szkoliłeś go? – spytał Thor. – Powiedz mi, kim on jest? Argon pokręcił głową. - Wszystko się wyjaśni, gdy nadejdzie po temu czas. Pytanie, które musisz sobie teraz zadać, to: czy chcesz przeżyć? Czy zdecydujesz się dokończyć tę wyprawę? Uratować Gwendolyn? - Tak! – wykrzyknął Thor żarliwie. - Czeka cię wspaniałe przeznaczenie – rzekł Argon. – Lecz jest ono również mroczne. Wszystko, co wspaniałe, niesie ze sobą światło i ciemność. Musisz być przygotowany na przyjęcie obydwu. - Jestem! – wykrzyknął Thor.
Argon długo mu się przypatrywał, jak gdyby go oceniał. W końcu skinął głową z aprobatą. - Powstań, dzielny wojowniku – rzekł Argon. – Czas, by żyć. Thor zamrugał kilka razy, a gdy otworzył oczy ujrzał, że leży twarzą do ziemi na pustyni. Wokół niego, niedaleko, leżeli jego bracia legioniści, tak jak ich zostawił. Drugie słońce kończyło wędrówkę po nieboskłonie, żar dnia tracił na sile – dokładnie tak, jak oni. Thor uniósł się powoli, podpierając się na dłoniach i kolanach, czując jak krąży w nim nowa energia, nowa siła. Każdą cząstką swego ciała czuł, że jest inny. Przesunął dłonią po głowie i zamyślił się. Czy to wszystko było tylko snem? Ile z tego było rzeczywistością? Jego matka? Argon? I kto jest jego ojcem? Thor uniósł się na dłoniach i kolanach i zdał sobie sprawę z tego, że jedynie on odzyskał przytomność. Pozostali byli albo nieprzytomni, albo martwi – nie był pewien, czy to pierwsze, czy drugie. Thor usłyszał szuranie stóp, spojrzał w górę i ujrzał, że ktoś nad nim stoi. Mężczyzna miał na sobie brązowo-żółtą szatę przewiązaną szeroką białą szarfą. Spojrzał na Thora zaciekawionymi, łagodnymi oczyma. Należał do rasy, której Thor nigdy wcześniej nie spotkał; miał zieloną skórę, bardzo wąski nos, szerokie usta i ogromne oczy, nieproporcjonalnie duże w tej twarzy.
Opuścił swój kaptur i wpatrywał się w Thora, jak gdyby przyglądał się jakiejś osobliwości. Zza niego nadeszło kilku innych, wyglądających jak on. Byli niscy i każdy z nich dzierżył w dłoni długą, rubinową laskę. - Pomóżcie im – rzekł przywódca. Mężczyźni ruszyli do przodu. Każdy z nich podbiegł do jednego z legionistów, do Indry i Krohna i podnieśli ich. Thor czuł, jak zarzucają jego ramiona wokół swoich barków i nie sprzeciwiał się. - Kim jesteście? – spytał Thor. - Zamieszkującymi pustynię – odparł mężczyzna. Thor wyczuwał od niego dobrą energię i nie opierał się jej. - Dokąd idziemy? – zapytał. - Młody wojowniku – rzekł mężczyzna. – Czas, byś odzyskał siły. Thor czuł, że prowadzą go – sam nie wiedział, jak długo. Na przemian tracił przytomność i ją odzyskiwał. Słońce stało się mniej oślepiające, aż w końcu ziemia pod ich stopami, ku jego zdumieniu, zmieniła się w miękką, bujną trawę. Rozległ się dźwięk bulgocącej wody, szemrzącego strumyka. Thor uniósł całkowicie powieki i ku swojej nieskończonej uciesze ujrzał, że znajdują się w pustynnej oazie. Wokół niego rozciągał się – na jakieś sto jardów – pas najbujniejszej trawy, drzew palmowych i owoców, jakie kiedykolwiek widział. Pośrodku znajdowało się przejrzyste błękitne jezioro. Thor zatoczył się w jego kierunku i padając na kolana, podobnie jak jego bracia,
przypadł twarzą do brzegu wody. Pili i pili, i z każdym łykiem Thor czuł, że wracają mu siły żywotne. Pił, aż więcej nie mógł już zmieścić, po czym przetoczył się na plecy, a woda chłodziła tył jego karku. Spojrzał w górę, na niebo, na huśtające się nad nim palmy, rzucające cień i zastanawiał się, czy przybyli do raju. - Kim jesteście? – spytał znowu Thor, gdy mężczyzna uśmiechnął się. - Obserwowaliśmy was przez długi czas, dzielny wojowniku – rzekł. – I postanowiliśmy, że nie pozwolimy wam umrzeć.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Andronicus jechał triumfalnie przez splądrowaną Silesię, nurzając się w swym zwycięstwie. Po obu jego stronach leżały setki trupów ludzi MacGila, silesiańskich żołnierzy, jeden na drugim tam, gdzie ich zabito. Wśród nich przesuwały się kolejne tysiące silesian wziętych do niewoli, przywiązanych jeden do drugiego długą liną, biczowanych i prowadzonych przez miasto. W powietrzu rozbrzmiewał dźwięk młotów uderzających o kołki. Andronicus widział, jak dokoła niego jego żołnierze wznoszą ogromne krzyże, wystarczająco wysokie, by utrzymać nawet najpotężniejszych żołnierzy silesiańskich. Gotowali się do ukrzyżowania przywódców. Kilku żołnierzy już krzyczało, gdy kołki przebijały ich nadgarstki i kostki, przyszpilając ich do krzyży. Wielu już wyzionęło ducha. Ci, którzy żyli, krzyczeli i jęczeli. Andronicus uśmiechnął się. Z tej części zawsze czerpał największą przyjemność: rozkoszował się cierpieniem tych, których zmiażdżył, pozwalając im poznać siłę długiego ramienia Wielkiego Andronicusa. Niektórzy pojmani szybko przyswajali sobie tę lekcję; innym zajmowało to więcej czasu. Silesianie byli dumnym, upartym ludem i zaskoczyli Andronicusa tym, że wytrzymali znacznie dłużej niż inne narody, które ujarzmił.
Za to ich podziwiał; lecz przez to również będzie musiał dać im nauczkę. Ten lud sprawiał wrażenie takiego, który nie chce dać się złamać. Bez względu na to, jak bardzo ich zniewalał, torturował, żaden z nich nie chciał poprzysiąc mu lojalności. Od tego ich podstępu, od tej pierwszej, fałszywej przysięgi, milczeli, nawet w obliczu tortur i śmierci. Lecz każdy ma jakiś słaby punkt i wiedział, że znajdzie sposób, by ich złamać, bez względu na to, do czego będzie musiał się uciec ani jak długo mu to zajmie. Jadąc przez miasto obok pędzącego zimowego wichru, Andronicus odetchnął głęboko z satysfakcją. W końcu podbił cały Krąg. Całe Imperium. W końcu nie było takiego miejsca na świecie, w którym nie postawiłby stopy. W Końcu był najwyższym władcą wszechświata. Andronicus mijał rzędy kobiet i dzieci, skutych razem łańcuchami, prowadzonych już do nowych obozów, które stawiano dokoła nich. Od razu zaprzęgano ich do pracy nad odbudową miasta z gruzów i uformowaniem go na nowy sposób. Sposób Andronicusa. Dziesiątki niewolników pracowały już ciężko nad wzniesieniem symbolu królestwa Andronicusa, lwa z ptakiem w paszczy. Inna grupa pracowała ciężko nad wzniesieniem posągu samego Andronicusa. Miał to być wysoki i szeroki posąg, postawiony na samym środku dziedzińca. Miał liczyć pięćdziesiąt stóp u podstawy, i wzbijać się ku niebu na sto. Po ukończeniu pokryją go złotem – będzie stanowił błyszczące przypomnienie dla wszystkich, by pamiętali,
komu teraz służą. Andronicus nie posiadał się z radości, gdy widział, jak prowadzą obok niego więźnia za więźniem, tylu silesiańskich oficerów, tylu oficerów MacGila. Będzie się dowiadywał kto jest kim, po kolei, i każdego z nich torturował osobiście. Po obu jego stronach miasto stało w płomieniach. Podpalano domostwa i ogień trawił to, co nie zostało zniszczone wcześniej. Wszystko, co niegdyś się tam mieściło, zostanie zrównane z ziemią i zastąpione nowym. Najbardziej naglącą i ostatnią sprawą, którą musi się zająć, jest zejście do dolnego miasta, by osobiście rozprawić się z tą MacGilówną. Gwendolyn. Jego ludzie wypłoszyli już niemal wszystkich silesian z dolnego miasta i wzięli ich do niewoli; pozostało jedynie odnaleźć tę Gwendolyn, który była dobrze ukryta. Jego ludzie odkryli, gdzie jest – skrywa się w zamku w ścianie – i w ciągu kilku godzin odnajdą ją i przyprowadzą do niego. Tym razem mu się nie wymknie. Tym razem zrobi z niej publiczne widowisko, upewni się, że wszyscy mężczyźni ją posiądą i że wszyscy będą na to patrzeć. A później, gdy skończy z nią, zabije ją własnymi rękoma. Andronicus uśmiechnął się i odetchnął głęboko na tę myśl. Jego koń powędrował przez zewnętrzną bramę, ku rozległej przestrzeni Kanionu. Zejście do dolnej Silesii znajdowało się ledwie kilka stóp od niego. Z każdym krokiem zbliżał się do odnalezienia Gwendolyn, do
uczynienia swego zwycięstwa całkowitym. Była to jedna ze wspaniałych chwil w jego życiu i do pełni szczęścia brakowało mu jedynie zadania Gwendolyn tortur. * * *
Powieki Kendricka, ciężkie z wymęczenia, ran i utraty krwi, uniosły się z trudem. Czuł, że dłonie krępują mu z tyłu ciasno grube sznury, wykręcając mu ramiona do tego stopnia, że nie był w stanie tego znieść. Poczuł, że ktoś go prowadzi, chwyciwszy za włosy z tyłu głowy. Idąc, czuł każdy cios, który spadł na niego w bitwie. Kendrick zabił wielu żołnierzy Imperium, lecz zebrał niezliczoną ilość kopniaków, uderzeń pięścią i łokciem na całym ciele, rozcięcie zadane mieczem na jednej z rąk i jednym z ud, obrzęki na twarzy i głowie. Włosy zwieszały mu się nad twarzą zbroczoną krwią – nie był pewien, czyją. Jedno oko spuchło mu i było półprzymknięte. Zobaczenie czegokolwiek sprawiało mu trudności. Lecz widział. I żałował, że tak było. Wokół siebie widział swych kompanów, członków armii MacGila, martwych. Członków Srebrnej Gwardii, ludzi, z którymi dorastał, u boku których walczył w czasie niezliczonych potyczek – martwych. A najbardziej bolał go widok – zamykał oczy i próbował go wyprzeć – setek legionistów. Martwych. Zostali zabici w swym pierwszym pędzie ku chwale. Chłopcy, którzy stracili życie, nim
nadszedł ich czas. Gdy na nich patrzył, Kendrick żałował, że nie zginął wraz z nimi. Było to przekleństwo, z którym musiał teraz żyć. Gdy Kendrick szedł przez dziedziniec, jako jeden z niezliczonych więźniów, widział płomienie, atakowane kobiety. Związali nawet dzieci. Żołnierze Imperium byli wszędzie i miasto zostało już całkowicie zdobyte. Zaczęli już odbudowywać je jako miasto niewolników, jako kolejny pomnik podbojów Wielkiego Andronicusa. Nadzorcy już biczowali więźniów, ustawiając ich, by pracowali nad stertami gruzów. Trzaski batów rozlegały się w całym mieście. Ktoś kopnął Kendricka z tyłu i szedł dalej, powłócząc nogami, razem z innymi. Pragnął jedynie zamknąć oczy i paść na ziemię. Lecz ujrzał, jak inny więzień, kilka stóp od niego, pada i zaraz po tym, jak uderza o ziemię, żołnierz Imperium unosi miecz i przebija jego pierś. Więzień był zbyt zmęczony, by krzyknąć – lub było mu wszystko jedno. Powitał śmierć w milczeniu, stając się kolejnymi bezimiennymi zwłokami. Kendrick chciał umrzeć. Postanowił jednak, że tego nie zrobi. Kierował się innymi zasadami. Był wojownikiem z krwi i kości i przeżyje – w jakikolwiek sposób przyjdzie mu to zrobić. Kendricka poprowadzono do dużego krzyża wraz z kilkoma innymi mężczyznami. Na przemian tracił i odzyskiwał przytomność. Czuł, że go unoszą, a gdy
otworzył oczy, ujrzał żołnierzy Imperium wznoszących go wysoko ponad swoje głowy na wygiętym drewnianym krzyżu. Obok siebie usłyszał przeraźliwy krzyk. Odwrócił się i zobaczył jednego ze Srebrnych. Żołnierz Imperium przebijał jego nadgarstki i kostki kołkami. Kendrick szarpnął się, chcąc pomóc przyjacielowi, lecz nie mógł się ruszyć. Kendrick spojrzał na drugą stronę i serce mu zamarło na widok jednego z najdroższych mu kompanów. Kolk. Ukrzyżowany dawno temu. Głowa zwieszała mu się nisko, ledwie trzymał się życia. Na krzyżu obok Kolka wisiał Atme. Kendrick z ulgą zobaczył, że wciąż żył i był blisko, choć sprawiał wrażenie, jak gdyby kurczowo trzymał się życia. Jego ciało pokryte było siniakami i ranami. Gdy podnoszono Kendricka, gotował się na ten sam potworny los. Lecz żołnierze Imperium zaczęli się ze sobą sprzeczać. Czuł, że jest przywiązany do krzyża, lecz z kłótni żołnierzy usłyszał, że zabrakło im kołków. Na szczęście nie mogli przebić jego ciała kołkami. Miast tego związali ciaśniej jego sznury, przywiązując go do krzyża. Był to ból nie do zniesienia. Czuł, że wszystkie jego kończyny są naprężone, jak gdyby miały pęknąć. Kendrick opuścił powieki i pomyślał o wszystkim, co w życiu było mu drogie. Pomyślał o swych najbliższych. Modlił się po cichu, by każde z nich przeżyło. Najbardziej, potrząsając głową i zaciskając mocno oczy, modlił się za
swą młodsza siostrę. Gwendolyn. Proszę, Boże, modlił się. Z nas wszystkich, to jej pozwól przeżyć. * * *
Gwendolyn przemierzała swą słabo oświetloną komnatę, po raz sama nie wiedziała który podchodząc do okna i patrząc, jak dolną Silesię ogarnia coraz większy chaos. Ze swojej kryjówki mogła wyjrzeć na dolny dziedziniec i obserwować spustoszenie, jakie siali żołnierze Imperium. Schodzili setkami po zboczu klifu, niczym kozice, i terroryzowali jej ludzi. Na dole zostało tylko kilku silesian i większość z nich była już pojmana, skrępowana i prowadzona przez Imperium do górnego miasta. Po pustoszejących ulicach niosło się jedynie odległe echo ich krzyków, odbijające się od ścian Kanionu, niesione przez zawodzący wiatr. Imperium dotarło tu, na dół, co mogło oznaczać tylko jedno: ostateczny plan Kendricka się nie powiódł. Nie został już nikt, by walczyć z Andronicusem. Tak wyglądała klęska. Klęska, która – jak wszyscy wiedzieli – była nieunikniona. Gwendolyn patrzyła, jak oddziały Imperium przeczesują dolne miasto i wiedziała, że to jej szukają. Skryła się w kryjówce w tajnym zamku, wbudowanym w klif, lecz wiedziała, że to tylko kwestia czasu, nim go
znajdą. Nim zaprowadzą ją z powrotem na górę, z powrotem w łapy Andronicusa. Na tę myśl przebiegł ją dreszcz. Gwen wiedziała, że Argon nie pojawi się, by ją ocalić, nie wtrąci się w ludzkie sprawy po raz drugi – i że jej amulet także już jej nie uratuje. Wiedziała, że to koniec. Thor był daleko, w jakiejś odległej krainie, i nie pozostał już nikt, kto mógłby jej pomóc. Teraz będzie stawiać czoła śmierci zupełnie sama. Gwen patrzyła, jak żołnierze Imperium zmierzają w jej kierunku i wiedziała, że ma nawet mniej czasu, niż myślała. Wyglądając przez okno, Gwen nie żałowała siebie, lecz wszystkich ludzi, których zawiodła. Zamknęła oczy i uroniła łzę, myśląco tym, jakie tragedie musiały na nich spaść. Kendrick, Godfrey, Srog, Brom, Kolk, Atme i pozostali, wszyscy byli na górze, teraz najpewniej już martwi. Poczuła dotkliwy ból w piersi. Pomyślała o Thorze i serce na chwilę przestało jej bić. Kochała go bardziej, niż była w stanie kiedykolwiek wyrazić i nie wyobrażała sobie życia bez niego. Jakaś jej cząstka nie chciała żyć bez niego. Nie wyobrażała sobie też życia jako niewolnica Andronicusa, jako jego zabawka. Czuła, że jeśli ma umrzeć, lepiej zrobić to z godnością. Gwen podjęła decyzję. Odwróciła się i zawołała do sługi stojącego przy drzwiach. - Przyprowadź do mnie Illeprę – teraz! – zawołała.
- Tak, pani – odrzekł i wybiegł z pokoju. Słyszała echo jego kroków. Gwen przemierzała komnatę z sercem łomoczącym w piersi, a po kilku chwilach drzwi otworzyły się i do środka wparowała Illepra, ściskając w ramionach swój kosz. - Pani, niezwykle raduje mnie twój widok, wstałaś i chodzisz! Twe policzki odzyskały kolory. Wracasz do zdrowia. - Obawiam się, że aż za bardzo – odrzekła Gwendolyn. - Pani? - Potrzebuję specjalnej fiolki – rzekła Gwen. – Fiolki z płynem, którego żadna osoba nie życzyłaby sobie zażywać. Lecz który niektórzy muszą zażyć, gdy inne zioła nie wystarczają. Illepra spojrzała na nią uważnie i otworzyła szerzej oczy, pojmując. Powoli pokręciła głową. - Prosisz o truciznę – rzekła. Gwen przytaknęła. - Fiolka wyboru królów i królowych – rzekła. Illepra potrząsnęła gwałtownie głową. - Nie zrobię tego, moja pani. Praktykuję sztuki uzdrowicielskie i złożyłam przysięgę. Lecz Gwendolyn podjęła już decyzję. - Jestem twoją królową i rozkazuję ci! – powiedziała stanowczo. Illepra wpatrywała się w nią bez ruchu. Gwendolyn zrobiła krok naprzód i złączyła dłonie.
- Błagam cię – dodała. – Daj mi tę fiolkę. Gwendolyn czuła, jak po policzkach spływają jej łzy. - Ludzie Andronicusa przyjdą po mnie – dodała. – Wyobrażasz sobie, co mnie spotka? Wszyscy i wszystko, co znamy i kochamy przepadło. Nie chcę tak żyć. Illepra przypatrywała się jej długo i uważnie w ciszy, po czym w końcu opuściła głowę. Po jej policzku spłynęła łza. Sięgnęła na dno swego kosza, pod wszystkie zioła, i przetrząsała go, aż w końcu wyciągnęła małą fiolkę z czarnym płynem. Podniosła ją do światła. - Czarny korzeń – powiedziała. – Wypij to, a odejdziesz z tego świata. Bądź ostrożna, pani. Nie podnoś jej do ust, chyba że chcesz, by były to twe ostatnie chwile na tym świecie. Illepra odwróciła się i spiesznie wyszła z pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi. Gwendolyn patrzyła, jak odchodzi, po czym uniosła fiolkę, przyglądając się płynowi pod światło. Patrzyła, jak gęsty czarny płyn spływa po ściankach fiolki w kształcie klepsydry. Był zarazem złowieszczy i piękny. Gwen przypomniała sobie, co wyczytała w książkach historycznych, wszystkie historie o królach i królowych, którzy zażyli tę truciznę. Nie śniło jej się nawet, że kiedykolwiek będzie trzymała ją w dłoniach. - Napój królów i królowych – dobiegł ją głos. Serce Gwen zaczęło bić szybciej, gdy go rozpoznała. Odwróciła się i ujrzała stojącego przed nią Argona. Wpatrywał się w nią błyszczącymi oczyma. Zdawały się
przeszywać ją na wylot, docierać do jej najmroczniejszych myśli. Poczuła wstyd i szybko skryła fiolkę w kieszeni. Opuściła głowę i oblała się rumieńcem. - Ocaliłeś mi dziś życie – powiedziała. – Na polu bitwy. Nie wiem, jak ci dziękować. Wyraz jego twarzy nie zmienił się. - Jednak zdaje się, sądząc po fiolce, którą tam skryłaś, że wkrótce będziesz martwa – odrzekł chłodno. W jego głosie usłyszała rozczarowanie. – Zatem to wszystko na marne? Gwendolyn zaczerwieniła się, czując się winna. - Nic nigdy nie dzieje się na marne – odrzekła. – Czy w tym życiu, czy w następnym, zaciągnęłam u ciebie ogromny dług. - Ten ogromny dług to życie – odrzekł. Gwen zmarszczyła brwi. - Nadal nie pojmuję – powiedziała. – Jak to zrobiłeś? Myślałam, że nie wolno ci wtrącać się w ludzkie sprawy? Że czarnoksiężnikom jest to zabronione? - Nie mylisz się – odrzekł, przemierzając powoli komnatę w stronę okna. Zdawał się być zmęczony. – To, co uczyniłem, jest zabronione. Złamałem świętą przysięgę czarnoksiężnika. Zrobiłem to po raz pierwszy i jedyny, po raz pierwszy i jedyny w ciągu tysiąca lat wtrąciłem się w ludzkie sprawy. Pogwałciłem nasz kodeks i za to przyjdzie mi zapłacić bardzo wysoką cenę. To, co zrobiłem nadwątliło me moce i będę musiał teraz zasnąć na bardzo długi czas. Przez jakiś czas mnie nie zobaczysz.
Przynajmniej nie tak, jak wcześniej. Gwendolyn czuła, że wzbierają w niej emocje. - Przykro mi, że naraziłeś się z mego powodu – rzekła. – Jestem też wzruszona, że zrobiłeś dla mnie coś takiego, właśnie dla mnie, ze wszystkich królów i królowych, których kiedykolwiek znałeś. - Jesteś inna niż oni – rzekł. – Masz większe serce. Jesteś czystsza. Bardziej odważna. Jesteś szlachetna. Jesteś przywódczynią. I dlatego wiem, że nie wypijesz zawartości tej fiolki, którą masz w kieszeni. Gwen zaczerwieniła się. - Wolałbyś widzieć mnie zatem na łasce Andronicusa? – spytała oburzona. - Nawet w chwili śmierci musisz dawać przykład – rzekł. – Rzecz nie w tym, czy zginiesz, czy nie. Rzecz w tym, jak zginiesz. Pamięć o tym żyje w innych. - Jak mam żyć po tym, co mi uczynił? – spytała żałośnie. – Nawet jeśli nie wydarzy się nic więcej? - Możesz żyć z taką samą łatwością, jak inni – powiedział. – W tym, co cię spotkało, nie kryje się wstyd. Wstyd kryje się w osobie, która jest zbyt dużym tchórzem, by żyć dalej. W osobie, która nie zdaje sobie sprawy z tego, że to, co przydarzyło się tobie, nie jest tobą. To, co się stało, nie jest jednym z tym, kim jesteś. Twoje ciało, duch i dusza różnią się od wydarzeń w tym świecie, które cię dotykają. Patrzysz teraz na świat przez bardzo wąski pryzmat – pryzmat fizyczności. Lecz świat nie jest jedynie fizyczny – jest także duchowy. Oglądanie świat przez
pryzmat fizyczności to najniższa forma z możliwych. - Myślisz, że wkroczyłaś do tego świata jedynie przez fizyczność. Zostałaś również poczęta duchowo. To najwyższy poziom, na którym wszyscy żyjemy. I dlatego fizyczne zdarzenia nic nie znaczą. Nie dotykają i nie mogą sięgnąć naszego ducha, naszej istoty. Wszystko pozostałoby takie samo, gdybyś zadrapała sobie łokieć albo straciła palec. Ty, Gwendolyn, nie zmieniłaś się. Spłoniła się, zawstydzona. Wiedziała, że w tym, co mówi, kryje się prawda, lecz trudno było jej teraz to przyznać. Zauważyła, że zaczyna się bronić. - Nie jestem tchórzem – powiedziała, zaciskając dłonie w kułak. - Wiem, że nie jesteś – odrzekł. – Wiem również, że spłacasz swe długi. - Długi? – spytała, zbita z pantałyku. - Nie pamiętasz tego dnia, kiedy błagałaś mnie, bym uratował Thorowi życie? Powiedziałem ci, że nie to jest jego przeznaczeniem, lecz ty nalegałaś, powiedziałaś, że oddasz wszystko. Powiedziałem, że zaciągasz dług, że część ciebie zginie. Teraz spłaciłaś ten dług. To była twoja niewielka śmierć. Niewielka śmierć ducha. Lecz nie ciała. I nie duszy. Gwen przypomniała sobie to wszystko i jego słowa przyniosły jej ukojenie. Nadało to znaczenie cierpieniu, przez które przeszła. Teraz przynajmniej to wszystko miało sens. - Powinnaś być wdzięczna – ciągnął dalej Argon. –
Nadal żyjesz. Jesteś zdrowa. Nosisz w sobie dziecko Thora. Poświęcisz dziecko, by się zabić? Z tchórzostwa? Naprawdę dbasz tylko o siebie? - Nie dbam tylko o siebie – powiedziała rozdrażniona, wiedząc, że ma rację. - Teraz, czując to, co czujesz, wydaje ci się, że przyszłość przyniesie ci jedynie więcej bólu, więcej smutku – rzekł Argon. – Wydaje ci się, że doświadczyłaś upokorzenia, z którego nigdy się nie podźwigniesz. Lecz twój zakres widzenia jest ograniczony; patrzysz na czas tylko z jednej perspektywy, i to bardzo wąskiej. To spojrzenie każdego, kto cierpiał. Lecz jest to zniekształcone spojrzenie. Przyszłość cię zaskoczy; może być jasna, jaśniejsza, niż sobie kiedykolwiek wyobrażałaś. A wspomnienie tego, co przytrafiło ci się dzisiaj, rozmyje się, zatrze się tak mocno, że może nawet nie będziesz o nim pamiętać, jak gdyby to się nigdy nie wydarzyło. Życie to nie tylko jedno życie: to wiele żyć. I twe nowe życia zmyją jakikolwiek ból i żal, który dotknął cię w poprzednich. Gdy dotyka nas tragedia w życiu, zatrzymujemy się, jak gdybyśmy utknęli w błocie. Gdy utkniemy w błocie, zdaje nam się, że nigdy się nie wydostaniemy. Lecz są to wielkie lekcje życia: naszym zadaniem jest zawalczyć. Nie raz, lecz po wielekroć. Nadeszła chwila, byś i ty się wydostała. Byś pokazała życiu, że jesteś większa niż twoje lęki. Chyba że twój strach jest zbyt silny. - Nie jest – odrzekła, podejmując decyzję.
Argon uśmiechnął się do niej. Po raz pierwszy widziała, by się uśmiechał. - To nie mnie musisz przekonywać – rzekł. – Lecz siebie. Gwen odwróciła się i ruszyła równym, wolnym krokiem z powrotem w kierunku okna, oddychając głęboko. Czuła się lepiej. Czuła, że być może wszystko, co powiedział, było prawdą. Lecz nękało ją coś jeszcze. - A co z Thorem? – spytała. – Po tym co mnie spotkało, Thor nie będzie mnie już kochał. To umniejszy mnie w jego oczach. - Naprawdę masz tak niskie mniemanie o Thorze? – zapytał Argon. – Może będzie cię kochał jeszcze bardziej. Gwen nawet nie przyszło to do głowy. - Może – powiedziała. – Lecz w głębi duszy może uważać inaczej. Nie chcę obarczać go takim ciężarem. Nie chcę, by czuł, że musi być ze mną. Chcę, by chciał być ze mną. Argon pokręcił powoli głową. - Naprawdę nie doceniasz naszego przyjaciela Thora – rzekł. – Jego miłość do ciebie jest jak miłość własna. Gwendolyn opuściła głowę i poczuła, jak po policzku spływa jej łza. Słuchając jego słów, czuła, że ma rację. - Więc co teraz? – spytała. – Nie mogę tu zostać. Zostanę pojmana. Mam się po prostu poddać? Argon westchnął. - Znasz wiele historii – rzekł. – Pamiętasz, co robiły kobiety w niegdysiejszych czasach, gdy je atakowano?
Dokąd się udawały? - Udawały? – spytała, zbita z tropu. Gdy wypowiedziała to słowo, coś zaczęło jej świtać. - Wieża Schronienia – rzekł Argon. Gdy wypowiedział te słowa, zaczęła sobie przypominać. - Na południowym krańcu Kręgu – powiedziała, przypomniawszy sobie. – Miejsce, do którego kobiety udają się, by wrócić do sił. Klasztor. Składają przysięgę milczenia. Niektóre wracają do świata, inne nie. - To święte miejsce – dodał Argon. – Miejsce, w którym nikt nie wyrządzi ci krzywdy. Nawet Andronicus. Pozwól sobie wrócić do zdrowia i wszystko rozważyć. I wtedy podejmij decyzję. Lepiej pójść tam i skryć się przed światem, niż umrzeć. Gdy Gwendolyn się nad tym zastanawiała, wyjrzała przez okno i ujrzała zbliżające się oddziały Andronicusa. Historie, które czytała o Wieży Schronienia, powoli do niej wracały. Było to miejsce, do którego uciekały kobiety w dawnych czasach, by odzyskać siły i wrócić do zdrowia. Im więcej o tym myślała, tym bardziej była przekonana, że to dobry pomysł. Jej ludzie jej teraz nie potrzebowali. Potrzebowali, by przeżyła. - Lecz co, jeśli… - Gwen odwróciła się, by pomówić z Argonem, lecz jego już nie było. Rozejrzała się po pokoju, zdezorientowana, lecz nigdzie go nie dostrzegła. Gwen wiedziała, że teraz to tylko kwestia minut.
Wyciągnęła fiolkę i przyjrzała się jej raz jeszcze, mocując się ze sobą. Nagle podjęła decyzję. Argon miał rację: była silniejsza niż to. Nigdy nie podda się tchórzostwu. Nigdy. Gwen zamachnęła się i cisnęła fiolką, która roztrzaskała się na ścianie. Płyn przywarł do muru z sykiem, po czym spłynął po nim powoli jak smoła. - Steffen! – zawołała Gwendolyn, spiesząc ku drzwiom. Po chwili do komnaty wpadł Steffen, patrząc na nią z paniką w oczach. - Te tajemne przejścia, o których mi mówiłeś. Wiesz, gdzie są? - Tak, moja pani – powiedział w pośpiechu. – Srog przekazał mi instrukcje. Rozkazał mi zostać u twego boku i wskazać ci drogę, jeśli będziesz chciała z nich skorzystać. - Pokaż mi drogę – powiedziała. W jego oczach zapłonęło radosne podniecenie. - Lecz, pani, dokąd się udasz? - Przemierzę Krąg, na południe, do Wieży Schronienia. - Pani, będę ci towarzyszył. Tej podróży nie powinnaś odbywać w pojedynkę. Potrząsnęła głową niespokojnie, słysząc kroki żołnierzy za bramami. - Prawdziwy z ciebie przyjaciel – rzekła. – Lecz to ryzykowna podróż i nie pozwolę, byś narażał się na niebezpieczeństwo. Pokręcił głową, niewzruszony.
- Nie wskażę ci drogi, jeśli nie zgodzisz się, bym ci towarzyszył. Mój honor mi na to nie pozwala. Gwendolyn słyszała odległe kroki zbliżających się mężczyzn i wiedziała, że nie ma wyboru. Jak zawsze, była wdzięczna Steffenowi za jego lojalność. - Dobrze – rzekła. – Chodźmy. Steffen odwrócił się i wybiegł z komnaty. Gwen podążyła za nim. Mijali korytarz za korytarzem, klucząc, aż dotarli do drzwi na końcu jednego z nich, skrytych w kamieniu. Steffen otworzył je, a Gwen uklęknęła obok niego i zajrzała do środka. Był to mroczny tunel, zimny i zatęchły, w środku którego roiło się od owadów. Gwen przebiegł dreszcz po ciele, gdy poczuła zimny powiew powietrza. Wymienili zaniepokojone spojrzenia i Gwen przełknęła ślinę. Nie miała jednak wyjścia. Albo to, albo śmierć. Gdy odgłosy kroków żołnierzy stały się jeszcze głośniejsze, Gwen i Steffen pospieszyli do środka i rozpoczęli długą, trudną drogę ku wolności.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Thor otworzył oczy i poczuł ukojenie i spokój, jakich nie zaznał od dawna. Czuł się wypoczęty, odzyskał siły. Leżał na plecach na miękkiej, bujnej trawie, a chłodny wiatr muskał jego twarz. Usiadł i rozejrzał się wokół, zastanawiając się, czy to tylko sen. Wczesnoranne światło opromieniało pustynię i oazę, w której leżał Thor. Powoli wszystko sobie przypomniał. Swój sen, matkę, Argona, przebudzenie i tego mężczyznę, zamieszkującego pustynię, który ich tam doprowadził. Na przemian tracił i odzyskiwał wtedy przytomność i teraz natychmiast rozejrzał się wokół, upewniając się, że pozostali też tam są. Z ulgą spostrzegł, że są niedaleko. Leżeli wygodnie na trawie nad brzegiem jeziora. Spali, zadowoleni, i wyglądali znacznie lepiej. Thor dawno nie widział ich w tak dobrym stanie. Wokół nich rosły drzewa palmowe, uginające się pod ciężarem owoców, kołyszące się lekko w chłodnych podmuchach porannego wiatru. Thor zdał sobie sprawę, że zamieszkujący pustynię ich ocalili. Odwrócił się i rozejrzał, szukając ich wzrokiem, by im podziękować. Dostrzegł ich siedzących nad wodą, wyciągających przed siebie dłonie. Mieli zamknięte oczy i nucili, pogrążeni w jakimś rytuale. Ich sylwetki odbijały
się w nieruchomej tafli wody. Był to piękny widok. Wiatr porywał miękki dźwięk ich pieśni i niósł go w powietrzu, potęgując nierealność tego miejsca. Poza oazą w każdą stronę rozciągała się pustynia. Żółta, spieczona pustynia, ciągnąca się bez końca, nieustępliwie, po kres horyzontu. Godzina była zbyt wczesna, by żar zniekształcał pustynię, marszcząc jej powierzchnię, lecz Thor wiedział, że już niedługo to się zmieni. - Przebudziłeś się – dobiegł go głos. Thor odwrócił się i ujrzał jednego z zamieszkujących pustynię, tego, który go uratował. Stał nad nim i przyglądał się mu. Jego spojrzenie było przyjazne i pełne współczucia. - Spałeś długo i niespokojnie. Thor łamał sobie głowę, próbując sobie przypomnieć. Rozejrzał się dokoła i zobaczył, że jego bracia się budzą. - Jestem waszym dłużnikiem – powiedział Thor. – Wszyscy jesteśmy. Ocaliliście nam życie. Mężczyzna pokręcił głową. - Nie jesteście nam nic winni – rzekł. – Lecz my wam. Thor patrzył na niego, zdezorientowany. - Widzisz – rzekł mężczyzna. – Mówią o tobie nasze legendy. O tym dniu. Dniu, w którym będziesz tędy przechodził. Od wielu pokoleń czekaliśmy na ciebie, na tę chwilę, by pomóc ci w twej podróży. Ta wyprawa jest ważna nie tylko dla ciebie – ona uczyni nas wszystkich wolnymi, nawet tutaj, w Imperium.
- Czekaliście na mnie? – spytał Thor, zbity z pantałyku. – Nie rozumiem. Musieliście mnie z kimś pomylić. Lecz oni pokręcili głowami. Pozostali zebrali się dokoła niego. Thor poczuł, że Krohn łasi się do jego nogi. Pochylił się i przesunął dłonią po jego sierści. - Gdzie jesteśmy? – spytał O’Connor. - Jesteście głęboko na Wielkiej Pustyni – odparł mężczyzna. Jego ludzie w końcu wstali i dołączyli do nich. – W samym jej środku. Żaden człowiek nigdy wcześniej nie dotarł tak daleko. Ci z nas, którzy tu mieszkają, znają tę oazę. Pustynia jest nieprzejednanym miejscem. Macie szczęście, że żyjecie. - Ostrzegałam ich – rzekła Indra, kręcąc głową. - Wyruszyliśmy na wyprawę – odrzekł Reece. - Szukamy skradzionego Miecza – wtrącił O’Connor. - Powiedziano nam, że zabierają go do Jeziora Głębin – dodał Elden. Zamieszkujący pustynię odwrócili się i spojrzeli po sobie oczyma otwartymi szeroko ze zdumienia. - Dokładnie tak, jak głosi przepowiednia – powiedział ich przywódca, odwracając się i patrząc na Thora. - Doprowadzicie nas tam? – spytał Thor. - Oczywiście – odparł przywódca. – Musimy. To nasz obowiązek. Trzymajcie się blisko nas. I weźcie tyle owoców, ile zdołacie unieść – powiedział. Zakryli głowy kapturami, podnieśli swe laski i ruszyli w drogę. – Będzie to wasze jedyne źródło życia.
Thor i pozostali odwrócili się i spojrzeli uważnie na duże, żółte owoce zwieszające się z kołyszących się drzew palmowych. Każdy z nich zebrał tyle, ile był w stanie unieść, po czym wszyscy odwrócili się i pospieszyli za zamieszkującymi pustynię, którzy poruszali się zdumiewająco szybko i zniknęli już w porannej mgle. Szli ramię przy ramieniu i Thor przyspieszył, by dotrzymać im kroku. Z ciekawości uniósł jeden z żółtych owoców i wgryzł się w niego. Gdy to zrobił, ten eksplodował wodą, która trysnęła mu na twarz, podbródek, gardło i rozlała się na pustynnej ziemi. Próbował zatrzymać jak najwięcej wody w dłoni, zły na siebie, że ją zmarnował. - Musisz być ostrożniejszy – rzekła Indra. – Owoce wodne są delikatne. Składają się z wody i cienkiej skórki. A to, co jest w środku, to nie zwyczajna woda – to specjalna woda, która dodaje sił. Więcej sił niż jedzenie. Thor wypił wodę, która miała słodki smak i natychmiast dodała mu sił. Smakowała też nieco cierpko. Spojrzał na owoc z całkiem nowym szacunkiem. - Musisz wgryzać się w nie powoli, ostrożnie – dodała Indra. – Jeden już zmarnowałeś. Thor pochylił się i przyłożył resztę owocu Krohnowi do pyska, pozwalając mu z niego pić. Spijał łapczywie i z chęcią wypiłby więcej. Thor i reszta trzymali się blisko zamieszkujących pustynię, którzy kluczyli po jakiejś sobie tylko znanej ścieżce, której Thor nie potrafił dostrzec. Gdy wędrowali,
słońce przemierzało niebo i paliło coraz mocniej. Thor czuł, że oddychanie sprawia mu trudność. Nie pomagał także uderzający w nich od czasu do czasu tuman pyłu; Thor unosił ręce do oczu, próbując powstrzymać piasek przed dostaniem się pod powieki. Zamieszkujący pustynię tylko naciągali niżej swe kaptury, uodpornieni na te niewygody. Gdy Thora zaczęło męczyć pragnienie, wgryzł się w kolejny owoc wodny, tym razem powoli. Był niesamowicie wdzięczny za ten płyn, którym podzielił się z Krohnem. Dokoła niego jego bracia postąpili podobnie. W przeciwieństwie do ich pierwszej wędrówki po pustyni, teraz owoc dodawał mu sił, by iść naprzód. Z początku, gdy je zebrał, przeszkadzało mu dodatkowe obciążenie – lecz teraz był niezwykle zadowolony, że miał je ze sobą. W zasadzie zaczynał się bać, czując, jak lekki staje się jego ekwipunek, gdy zjadał kolejne owoce. - Patrzcie, więcej owoców! – krzyknął O’Connor. Odwrócili się i ujrzeli stojące samotnie z boku palmowe drzewo, kołyszące się pośrodku pustyni, zapełnione zwieszającymi się nisko czerwonymi owocami. O’Connor ruszył w jego kierunku, gdy nagle jeden z zamieszkujących pustynię chwycił go gwałtownie za koszulę i odciągnął szarpnięciem w tył. Thor i reszta wymienili zdziwione spojrzenia, nie rozumiejąc. - Puść mnie! – wykrzyknął O’Connor. Lecz wtedy nagle ziemia rozstąpiła się pod drzewem,
rozwierając się w ogromnym i rozszerzającym się leju, pochłaniając drzewo i wszystko wokół niego. O’Connor stał bez ruchu i wpatrywał się w lej; gdyby zrobił krok dalej, już by nie żył. - Pustynia usiana jest takimi pokusami – rzekł zamieszkujący pustynię do O’Connora. – Jak powiedziałem, trzymajcie się naszej ścieżki. Ruszyli dalej. O’Connor był wstrząśnięty. Wszyscy nabrali dla tego miejsca zupełnie nowego szacunku i podążali za zamieszkującymi pustynię, trzymając się wytyczonej przez nich ścieżki. Szli i szli w milczeniu, coraz dalej w pustynię, aż ich nogi i stopy zaczęły słabnąć. Coraz bardziej przypominało to pielgrzymkę. Godziny mijały, a Thor potrzebował odmiany od monotonii; przyspieszył kroku i zrównał się z przywódcą zamieszkujących pustynię. - Dlaczego zamieszkujecie to miejsce? – spytał Thor. - Podobnie jak wy, my także chcemy być wolni. Wolni od dalekiego zasięgu Andronicusa. Nasza wolność jest nam droższa niż miejsce, w którym mieszkamy. Zdawało się, że tę odpowiedź Thor słyszał w całym Imperium. - Jeśli zdołacie pokonać Andronicusa, uwolnicie nie tylko siebie, lecz nas wszystkich – dodał. - Ale ta pustynia wydaje się tak wrogim i nieprzejednanym miejscem – rzekł Thor. Mężczyzna uśmiechnął się.
- Imperium wypełnione jest wrogimi i nieprzejednanymi miejscami – odrzekł. – Jest również wypełnione miejscami o niewyobrażalnym pięknie, bogactwie, dobrobycie. Miastami leżącymi nad oceanem. Miastami ze złota. Obszarami zieleni, ziemiami uprawnymi rozległymi jak okiem sięgnąć. Wodospadami bez dna. Rzekami, w których roi się od ryb. To miejsca, które zawłaszczył sobie Andronicus. Pewnego dnia mogą znowu być nasze. Szli i szli, stopy Thora rwały z bólu, aż drugie słońce zawisło nisko nad horyzontem. Nie mieli już żadnych owoców wodnych i Thor nie wiedział, jak długo jeszcze wytrzyma. W chwili, gdy zamierzał się odezwać, przed nimi, w rozedrganych falach żaru zobaczył jakiś zarys. Zamrugał kilka razy, zastanawiając się, czy to kolejny miraż. Lecz gdy się zbliżyli, zdał sobie sprawę, że tak nie jest. - Jezioro Głębin – zawołała Indra. Serce Thora przepełniło się ulgą. - Tak – powiedział przywódca – Jezioro graniczy z pustynią. Tutaj kończy się jeden obszar i zaczyna drugi. Odzyskawszy nagle siły, szli dalej, aż piasek stopniowo zaczął ustępować trawie i dotarli na skraj pustyni. Trawa stawała się coraz gęstsza i bardziej zielona. Tam, w odległości jakichś stu jardów, obrośnięte trawą leżało Jezioro Głębin. Z jednej strony otaczał je wysoki las, a z drugiej pofałdowane zielone wzgórza. - Tutaj was zostawimy – powiedział przywódca
zamieszkujących pustynię, zatrzymując się i odwracając do Thora. - Nie wiem, w jaki sposób kiedykolwiek wam się odwdzięczymy – rzekł Thor. - Odnajdźcie wasz Miecz – odrzekł. – Zwyciężcie Andronicusa. To wystarczająca zapłata. Nachylił się i objął Thora. Ten również go objął. - Pamiętajcie nas – rzekł mężczyzna. Z tymi słowy zamieszkujący pustynię odwrócili się i odeszli, okryli głowy kapturami i ruszyli z powrotem przez pustynię. Thor i pozostali patrzyli, jak się oddalają; nie odeszli daleko, gdy nagle rozpętała się piaskowa burza, pochłaniając ich i przysłaniając. Thor i reszta wymienili spojrzenia, w których malowało się zdumienie, po czym odwrócili się i spojrzeli na rozciągającą się przed nimi wodę. Jezioro Głębin. Było większe, niż Thor sobie wyobrażał. Zdawało się rozciągać przez wiele mil w każdym kierunku. Skrzyło się jasnym błękitem i Thor wyczuwał, że emanuje z niego silna energia. Nie wyglądało na zwyczajne jezioro. Thor rozejrzał się na wszystkie strony w poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu Miecza lub złodziei. Był czujny, podobnie jak pozostali, którzy trzymali dłonie na rękojeściach swych mieczy, gotując się na potyczkę. Jeśli wyprzedzili złodziei, mogli pojawić się tu w każdej chwili. Choć Thor wytężał wzrok, próbując dojrzeć coś przy linii brzegu, nie dostrzegał nic, żadnego śladu, że tu byli.
Modlił się, by nie okazało się, że przybyli za późno. - Być może się spóźniliśmy – rzekł O’Connor. – Może już wrzucili Miecz i odeszli. - A może jeszcze nie nadeszli – powiedział Reece. - Jeśli byli tu i wrzucili Miecz, nie ma sposobu, by przeszukać wodę – powiedział Elden. - Jeśli Miecz tam jest – rzekła Indra. – Opadł do wnętrza ziemi. Waszą jedyną nadzieją jest to, że dotarliście tu przed nimi i możecie powstrzymać ich, nim go wrzucą. - Musimy się dowiedzieć, czy już tu byli – rzekł Thor. – Jeśli tu byli, musieli zostawić jakiś ślad. Musimy go znaleźć. Musimy mieć pewność co do tego, co się stało. Przejdźmy wzdłuż linii brzegu. Ruszyli jak jeden mąż, wędrując wzdłuż białych, piaszczystych brzegów jeziora w poszukiwaniu jakichś śladów, czegokolwiek, co zwróciłoby ich uwagę. Thor ściągnął buty i szedł boso po trawie, a później po piasku, zanurzając stopy w lodowatej wodzie; było to przyjemne, chłodzące uczucie. Zwłaszcza w cieniu wznoszących się wysoko drzew. Pozostali postąpili podobnie. Wędrowali kilka godzin i byli już niemal po drugiej stronie jeziora o błyszczących wodach, gdy Reece wykrzyknął: - Tutaj! Wszyscy odwrócili się ożywieni i podeszli do Reece’a, który wskazywał im ślady stóp na piasku; ślady sporej grupy ludzi. Stali nad nimi, przypatrując się im
uważnie. - Nadeszli z lasu – rzekł Reece. - To oznacza, że byli tu przed nami – powiedział Elden. Serce Thora zamarło, gdy podniósł wzrok i zobaczył ścieżkę śladów w piasku. Nie wróżyło to nic dobrego. Podążyli za śladami po białym piasku wzdłuż brzegu jeziora. W pewnym miejscu ślady gwałtownie się urywały. Stali tak, drapiąc się po głowach i patrząc w dół, na piasek, a potem na wodę. - W tym miejscu woda jest ciemniejsza – rzekł Reece. - To musi być najgłębsza część jeziora – powiedział O’Connor. - Zgadza się – rzekła Indra występując naprzód i wpatrując się w wodę. – Jeśli mieliby gdzieś wrzucić Miecz, wrzuciliby go tutaj. Thor przełknął ślinę. Miała rację. Czy to możliwe, że Miecz przepadł na zawsze? - Ale czemu ich ślady się tutaj urywają? – spytał Thor. Patrzyli wszyscy na spokojne wody jeziora, zastanawiając się nad tym. Ciszę przerywało jedynie wycie wiatru. Thor miał złe przeczucie. - Czy zatem przeszliśmy taki szmat drogi – spytał O’Connor. – By odnaleźć Miecz, który przepadł na zawsze? Wpatrywali się w wodę, lecz była nieprzenikniona. - Jeśli tam jest, nie ma sposobu, by go odzyskać – rzekł Elden.
- I co teraz? – zapytał Reece. – Mamy wrócić do Kręgu i uznać porażkę? Indra odwróciła się od nich i ruszyła w stronę lasu. - Nie jestem tego taka pewna – rzekła po chwili. Odwrócili się i spojrzeli na nią; klęczała, przyglądając się gałęziom. - Widzicie te drzewa? – powiedziała. – Spójrzcie na gałęzie. Na kąt ich nachylenia. Wygląda to tak, jak gdyby ktoś cofnął się z tego miejsca z powrotem do lasu. Thor i reszta odwrócili się i pospieszyli do Indry, przechodząc od jeziora do strzelistych sosen. Wiedzieli, że mogą jej zawierzyć i podążyli za nią w las bez pytań. Gdy zagłębiali się w leśną gęstwinę, Thor również zaczął to dostrzegać; z początku słabo, lecz później coraz wyraźniej. Biegła przed nimi ledwie zauważalna ścieżka, szereg złamanych gałęzi. Wzór. Zaczynało to wyglądać na szlak. Indra miała rację. Szlak wił się w lesie i wychodził w końcu na powrót na piaszczyste brzegi w innej części jeziora. Od tej strony jezioro było przysłonięte, skryte w cieniu, i zwieszały się nad nim długie, ciężkie gałęzie sosnowe. Thor musiał wytężyć wzrok, by dostrzec, że coś leży na piasku, w cieniu. Gdy podeszli bliżej, Thor nagle zastygł w miejscu, podobnie jak pozostali, zszokowani widokiem tego, co znajdowało się przed nimi. Tam, na piasku nad brzegiem jeziora, ujrzeli ciała złodziei, którzy wykradli Miecz z Kręgu. Cała ich grupa
leżała w piasku martwa. Krew sączyła się z ich ciał na piasek, wciąż mokra, barwiąc go na czerwono. Wśród nich leżało kilka dziesiątek żołnierzy Imperium, również martwych. Thor i pozostali stali w miejscu, zdezorientowani, próbując pojąć, co się stało. Najwyraźniej doszło do dużej potyczki. Lecz dlaczego? Jak? I co się stało z Mieczem? Nie było po nim ani śladu. Czy złodzieje wrzucili Miecz do wody, nim zginęli? Czy którzyś z żołnierzy Imperium przeżyli i uciekli z Mieczem, gdy walka dobiegła końca? - Zdaje się, że pozabijali się wzajemnie – rzekł Elden. Zaczęli iść powoli między ciałami, próbując zrozumieć, co się stało. - Nie – rzekła w końcu Indra, klękając i oglądając ślady na ich ciałach. – Zostali zaatakowani. Wszyscy. Przez coś innego. - Zaatakowani? – spytał Elden. – Przez co? Indra przesunęła dłonią po piersi jednego z żołnierzy, po czym spojrzała na Eldena. Jej spojrzenie nie wróżyło nic dobrego. - Smoki.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Godfrey otworzył powoli oczy. Głowa mu pękała. Nie pamiętał, by kiedykolwiek wcześniej czuł taki ból. Jego ciało było wymęczone, jak gdyby niósł na sobie ciężar świata. Każdy mięsień bolał go i pulsował. Leżał na ziemi, twarzą w trawie, i powoli sprawdzał, czy może poruszać kończynami. Czuł, jak gdyby jego mięśnie zaczynały pośmiertnie sztywnieć. Potrząsnął głową i próbował sobie przypomnieć. Gdzie się znajdował? Co się wydarzyło? Godfrey spojrzał w bok i ujrzał zwróconą ku niemu nieruchomą twarz trupa o otwartych szeroko oczach utkwionych jakby w nim. Otworzył raptownie oczy, odwrócił wzrok i zobaczył, że pole bitwy wokół niego usiane jest setkami trupów. Rozejrzał się i ujrzał to samo we wszystkich kierunkach. I wtedy sobie przypomniał. Bitwa z Andronicusem. Początkowe zwycięstwo i ostateczna porażka. Rzeź. Godfreya zaskoczyło to, że żyje. Rozpierała go również duma – naprawdę zebrał się na odwagę, by stanąć do walki ramię w ramię ze swoim bratem Kendrickiem i innymi. Nie był tak wprawny, jak oni, lecz – jak na ironię – może właśnie to go uratowało. Rzucił się niezręcznie w środek bitwy i z zażenowaniem odkrył, że nie posiadał
również ich zręczności – podczas szarży poślizgnął się na krwi jakiegoś żołnierza i upadł, nim zdążył dobyć miecza. Pamiętał, że leżał twarzą do ziemi i próbował się podnieść, lecz tratowali go żołnierze i konie. Godfrey przypomniał sobie, że jeden z koni kopnął go wyjątkowo mocno w głowę i to wtedy musiał stracić przytomność. Od tej chwili wszystko okrywał mrok. Godfrey uniósł dłoń do skroni i wyczuł opuchliznę w miejscu, w którym kopnął go koń. Czuł się zażenowany przez to, że powalił go koń, a nie padł z uniesionym wysoko mieczem, gdy spadł na niego cios innego rycerza. Lecz przynajmniej, w przeciwieństwie do tych dokoła niego, ocaliło mu to życie. Był ranek po bitwie. Zimna mgła nadpłynęła z Kanionu. Godfrey zadrżał, zdając sobie sprawę z tego, że musiał tu być całą noc. Usiadł wśród morza martwych ciał. Był to przerażający widok w pierwszych porannych promieniach słońca. W oddali dostrzegł oddziały Andronicusa patrolujące teren. Rozległ się charakterystyczny świst miecza przecinającego powietrze i zatapiającego się w ciele; Godfrey wykręcił szyję i zobaczył żołnierza Imperium, oddalonego od niego o jakieś pięćdziesiąt jardów, który chodził od jednego ciała do drugiego, unosił miecz i zatapiał go w każdych zwłokach, by upewnić się, że wszyscy nie żyją. Był metodyczny, przechodził od jednego trupa do drugiego – i zbliżał się w kierunku Godfreya. Godfrey przełknął ślinę, otwierając szerzej oczy i
zdając sobie sprawę, że raz wymknął się śmierci – lecz drugi raz już mu się nie poszczęści. Musiał myśleć szybko, albo naprawdę będzie martwy. Czego Godfreyowi brakowało na polu bitwy, nadrabiał swym umysłem. Nie był tak wyszkolony, jak jego bracia, lecz wyróżniał się wyjątkową umiejętnością przeżycia. Gdy dorastał, zawsze wychodził cało z każdej sytuacji, a teraz, bardziej niż kiedykolwiek nadszedł czas, by wykorzystać te zdolności. Godfrey szybko omiótł spojrzeniem ciała dokoła niego i dostrzegł martwego żołnierza podobnej do niego postury. Obejrzał się przez ramię i upewniwszy się, że patrolujący żołnierz nie patrzy na niego, podczołgał się do ciała. Szybko pozbawił trupa zbroi, poruszając się tak niezauważalnie, jak tylko mógł, modląc się, by go nie spostrzeżono. Godfrey zdjął swoją zbroję. Jego ciało, wystawione na zimowe powietrze, zadrżało. Przywdział zbroję wroga, od stóp do głów, wziął nawet pas, przy którym znajdowały się krótki miecz i sztylet; po czym wyciągnął rękę i chwycił jego tarczę. Wziął także hełm, którego półokrągły kształt szczęśliwie zakrywał pół jego twarzy. Zrobił to tak szybko, jak tylko mógł, co kilka sekund oglądając się przez ramię, by sprawdzić, czy żołnierz Imperium się zbliża. Na szczęście, idąc w jego kierunku, żołnierz nie patrzył na niego. Godfrey szybko odwrócił się i położył na plecach, trzymając nad sobą tarczę żołnierza Imperium tak, by herb
– lew z ptakiem w paszczy – był dobrze widoczny. Zamknął oczy, udając, że śpi. I modlił się. Patrolujący żołnierz podszedł do niego i zatrzymał się. Godfrey z zamkniętymi oczyma modlił się, by nie przejrzał jego podstępu. Wiedział, że w następnej sekundzie rozstrzygnie się, czy będzie żył, czy nie. Jeśli usłyszy dźwięk stali przecinającej powietrze, będzie wiedział, że zginie, że jego podstęp został odkryty. Lecz jeśli poczuje, że żołnierz trąca go w jakiś inny sposób, będzie wiedział, że się udało. Godfrey czekał przez, jak mu się zdawało, wieczność, a żołnierz stał nad nim i wahał się. W końcu poczuł czubek buta trącający go w ramię. W duchu Godfrey odetchnął z ulgą; na zewnątrz udawał, że się budzi. Otworzył oczy, mrugając powoli i udając zdezorientowanego. - Żyjesz – rzekł żołnierz Imperium. – To dobrze. Jesteś ranny? Możesz chodzić? Godfrey usiadł powoli i nietrudno było mu udawać ból, bo jego ból był prawdziwy; uniósł rękę i dotknął opuchlizny na twarzy. Pozwolił, by żołnierz Imperium szarpnięciem pomógł stanąć mu na nogi. Jego nogi były odrętwiałe, podobnie jak reszta ciała, lecz mógł chodzić. - Wybacz, panie, nie dostrzegłem twych pasków – rzekł żołnierz z trwogą, stając nagle na baczność. Godfrey spojrzał na niego zaskoczony, nie rozumiejąc. W końcu do niego dotarło: zbroja, którą ukradł. Żołnierz, którego ogołocił, musiał być oficerem.
Godfrey natychmiast wszedł w rolę, obawiając się, że w przeciwnym razie odkryją, kim jest. - Tym razem nie wyciągnę konsekwencji – powiedział. – Lecz następnym razem zwracaj się do przełożonego jak należy. Rozumiesz? – rzekł Godfrey, zbierając się na tak ostry i władczy ton, jak tylko potrafił. - Tak jest! – odparł żołnierz. Godfrey stał bez ruchu, patrząc na niego. Musiał myśleć szybko. Wiedział, że musi nadal dobrze grać tę rolę; jeden fałszywy ruch i odkryją, kim jest. - Sprowadzić sanitariuszkę, panie? – spytał żołnierz. - Nie. Nie potrzebuję sanitariuszki. Jestem oficerem, o ile jeszcze pamiętasz. My odnosimy niewielkie rany. - Tak jest – rzekł żołnierz. Godfrey wytężał umysł jak nigdy. Nie mógł tak po prostu odejść. To byłoby zbyt ryzykowne. Co, jeśli zrobi coś, co ujawni, kim jest? - Tu jesteś – dobiegł go głos. Godfrey odwrócił się i zobaczył, że w jego kierunku zbliża się kilku oficerów Imperium. Miał nisko nasunięty hełm i opuszczoną zasłonę i najwyraźniej go nie rozpoznali. - Zebranie oficerów – dobiegł go głos. Grupa oficerów Imperium podeszła i jeden z nich położył dłoń na jego plecach i poprowadził go z resztą. Godfrey szedł z grupą oficerów, przemierzając pole zapełnione zwłokami, w kierunku zewnętrznych bram Silesii, w kierunku obozu Andronicusa. Bał się spojrzeć za
siebie, by sprawdzić, czy żołnierz patrzy za nim podejrzliwie, zastanawiając się, czy nie popełnił błędu. Zamiast tego przyspieszył kroku i szedł z tymi mężczyznami, zadziwiony tak niespodziewanym obrotem spraw. Zastanawiał się, jak długo uda mu się ich zwodzić. W głębi duszy miał ochotę odwrócić się i uciec – lecz wiedział, że gdyby tak zrobił, nie przeżyłby. Dokąd zresztą miałby uciec? Całe miasto zostało zajęte. Zdawało się, że nie ma ani jednego bezpiecznego miejsca. Minąwszy w końcu zewnętrzną bramę, wyszli z Silesii, a wtedy oczom Godfreya ukazała się ogromna milionowa armia Andronicusa, obozująca w rozstawionych namiotach. Godfrey przełknął ślinę, oniemiały z wrażenia. Prowadzili go coraz głębiej i głębiej w szeregi wroga. Mieszał się z innymi, a gdy znalazł się w sercu obozu Andronicusa, zdawało się, że nikt nie rzuca w jego kierunku podejrzliwych spojrzeń. Przeżył. Przechytrzył ich wszystkich. Nie odkryli, że to podstęp. Lecz jak długo uda mu się ich zwodzić?
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Erec pędził na swym rumaku z Brandtem i ludźmi księcia u boku, wyjechawszy przez bramy Savarii. Brona opadła za nimi i miasta broniło teraz niewielu żołnierzy pozostawionych na warcie. Gnali drogą prowadzącą na wschód. Były ich setki i jadąc, wzniecali tumany kurzu i okropny hałas. Zmierzali w kierunku Wschodniego Jaru. Jechali jak jeden mąż w promieniach świtu, nieustraszeni, skupieni na celu, jak gdyby od tego zależało ich życie. Wszyscy wiedzieli, o co toczy się gra i byli gotowi rzucić się w nieznane: spróbować, ledwie w kilkuset mężczyzn, obronić swe rodzinne ziemie przed milionową armią Andronicusa. Erec wiedział, że najpewniej zmierzają na spotkanie ze śmiercią. Lecz narodzili się i wychowywani byli właśnie po to; by każdego dnia ryzykować życie, chronić i bronić tych, którzy zostali za nimi. Erec uważał to za przywilej. Dla tego on – dla tego oni wszyscy – żyli: męstwo. Ereca radowała myśl, że jadą, by spotkać się z wrogiem twarzą w twarz, a nie czekają ogarnięci trwogą za bramami, aż zaatakuje. Nie wiedział, czy przeżyją, czy zginą i w pewien sposób nie miało to dla niego znaczenia. Liczyło się to, że mieli szansę stanąć naprzeciw wroga z honorem, odwagą i zetrzeć się z nim w blasku chwały.
Erec czuł się spokojny na myśl, że tym razem Alistair jest bezpieczna w Savarii, za bramami miasta księcia, w zamku, setki mil za linią walki. Mógł rzucić się w bitwę ze spokojną głową, wiedząc, że nie będzie musiał martwić się o nią. Jechali i jechali. Ciszę przerywał jedynie chrzęst końskich kopyt na podłożu. Wszechobecne tumany kurzu wpadały Erecowi w twarz, włosy, nos. Pierwsze słońce stanęło wysoko na niebie. Erec zatracił się, jak często mu się zdarzało, w ogromnej kakofonii setek końskich kopyt, ostróg rozbrzmiewających w jego uszach, mieczy zgrzytających w pochwach. Był to dźwięk, do którego przywykł od najmłodszych lat. Czuł się jak w domu. Gdy słońca kontynuowały swą wędrówkę po niebie, a nogi Ereca zaczynały rwać z bólu, droga podniosła się i dotarli na szczyt Wschodniego Wzgórza; zatrzymali się tam. Z tego strategicznego punktu obserwacyjnego mogli spojrzeć na rozciągający się w dole krajobraz wschodnich ziem. Gdy wszyscy się zatrzymali, Erec wskazał coś palcem księciu i Brandtowi, którzy siedzieli na swych wierzchowcach obok niego. - Tam! – rzekł Erec. Przed nimi znajdował się ogromny łańcuch gór, ciągnący się hen, daleko na północ i na południe. Tworzył naturalną granicę, oddzielając terytoria wschodnie od zachodnich. Istniała tylko jedna droga, którą można było tę granicę przekroczyć: wąski jar, przepaść szeroka na tyle,
by pomieścić sześciu chłopa obok siebie i głęboka może na sto jardów, wewnątrz łańcucha gór. Tylko w ten sposób nadciągający ze wschodu mogli dotrzeć do Savarii, nie wspinając się po stromych górach. Było to przejście dla podróżujących. I idealne miejsce na zasadzkę dla żołnierzy. Był to najszybszy i najbardziej bezpośredni sposób na przejście dla posuwającej się armii – o ile nie bała się niczego. Ostrożna armia, mająca zetrzeć się z silnym wrogiem, nie podjęłaby takiej próby; lecz ogromna armia, która nie miała się czego obawiać, mogłaby się na to porwać. Było to idealne miejsce na zasadzkę. Nie widzieli nic za łańcuchem górskim i nie mieli pojęcia, jak daleko znajduje się armia Andronicusa – ani nawet, czy zmierza tą drogą. Erec ożywił się; dotarł tam szybciej niż Andronicus. Teraz mieli szansę. - NAPRZÓD! – krzyknął Erec. Jak jeden mąż armia księcia krzyknęła i popędziła kopniakiem swe konie. Wszyscy ruszyli galopem w dół, zalewając zbocze. Wkrótce dotarli do jaru. - Co teraz? – spytał książę Ereca, oddychając ciężko. Wszyscy siedzieli na swych rumakach. - Musimy podzielić naszych ludzi – odpowiedział Erec. – Połowa po jednej stronie, połowa po drugiej. I te dwie części podzielimy znowu – połowa zajmie pozycje na szczycie góry, a połowa u jej podnóża. Zajmujący górne pozycje mogą wywołać lawinę na nasz znak. A gdy walka
nabierze tempa, dołączą do nas na dole. Książę skinął głową, przystając na tę propozycję. - Musimy też ustawić łuczników wzdłuż drogi – dodał. – Co dwadzieścia stóp, na każdym występie, tak, by pokryć wszystkie kąty. Erec skinął głową. - A poniżej pikinierów i halabardników – wtrącił Brandt. – By stworzyć ścianę krwi. Książę wykrzyknął rozkazy i jego ludzie rozpierzchli się, wznosząc okrzyk, galopem zajmując pozycje na górze i dole, wzdłuż brzegów jaru i na dole, u jego podnóża. Erec zsiadł z konia i skorzystał z okazji, by przed burzą wejść do pustego jaru. Brandt i książę przyłączyli się do niego. Erec szedł powoli, patrząc w górę na jego ściany, przesuwając dłonią po kamieniu, przyglądając mu się badawczo. Było tu ciemniej, a jego kroki odbijały się echem. Wyciągnął szyję, spojrzał setki stóp w górę i zobaczył pierwszych mężczyzn zajmujących pozycje. Spadek był stromy i nawet najmniejszy kamień zrzucony z takiej wysokości mógł zadać śmiertelny cios. Przed Erekiem biegł długi, wąski tunel utworzony przez jar. W oddali, z drugiej strony – może ze sto jardów dalej – przebijało słońce. Teraz wszystko było jeszcze niepokojąco ciche; Erec nie widział ani śladu ludzi Andronicusa. Zastanawiał się, jak to możliwe, że to miejsce jest tak spokojne, gdy wkrótce przeleje się tu tyle krwi. Najwyraźniej stojący obok Brandt i książę myśleli o
tym samym. - Może nie będą tędy jechać – rzekł Brandt. Jego głos poniósł się echem w ciszy. - Może obiorą inną drogę – dodał książę. Lecz Erec stał z rękoma opartymi na biodrach i czuł w powietrzu zbliżającą się bitwę, zapach, który znał od dzieciństwa. Włoski na jego rękach uniosły się nieznacznie, jak zawsze przed potyczką. Od zawsze miał szósty zmysł, dzięki któremu potrafił wyczuć bitwę. Pokręcił powoli głową. - Nie – rzekł. – Jeśli czegokolwiek możemy być pewni, to tego, że wojna zbliża się w naszą stronę.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Romulus stał na wysokim wzniesieniu na północ od Jeziora Głębin, wpatrując się w horyzont, miotany gniewem. Romulus – dowódca sił Imperium pod nieobecność Andronicusa, generał numer dwa, niższy rangą jedynie od samego Andronicusa – słynął z tego, że nie miał cierpliwości do głupców. Był tylko odrobinę niższy od Andronicusa, lecz niemal dwukrotnie szerszy, o topornej twarzy, szerokiej szczęce i ramionach tak potężnych, że jego kark niemal nie był widoczny. Miał szerokie, brutalne usta, płonące czarne oczy, ogromne uszy i rogi mniejsze niż Andronicus. Nie nosił naszyjnika ze skurczonymi głowami, jak Andronicus. Nie musiał. Gdy mierzył się ze swymi przeciwnikami, gołymi rękoma skręcał im karki i znany był z tego, że trzymał zwłoki w powietrzu i wpatrywał się w oczy wroga wystarczająco długo, by wyryć sobie w pamięci jego twarz. Kolekcjonował w ten sposób twarze wrogów i nie zapominał ani jednej. Przechowywał w głowie rozległy katalog twarzy wszystkich ludzi, których zabił i czasami, w środku nocy, leżał godzinami nie śpiąc i wspominał rysy ich twarzy. Uśmiechał się przy tym szeroko. Robiło mu się od tego cieplej na sercu i czasami łatwiej było mu zasnąć. Lecz Romulus nie należał do ludzi, którzy dużo spali.
Sensem jego życia były walki, zastawianie zasadzek na swych wrogów w środku nocy, na ich własnych ziemiach, i słynął – zasłużenie – z tego, że był co najmniej tak zaciekły, jak Andronicus. Większość ludzi wiedziała, że jest jeszcze bardziej brutalny niż on. I to właśnie drażniło Romulusa: był lepszy niż Andronicus, wiedział o tym w głębi duszy. Jego ludzie również. W Imperium odpowiadał jedynie przed nim. I gdyby nie on, byłby przywódcą Imperium. Romulus nie cierpiał stać w czyimś cieniu. Znosił to wyłącznie dlatego, iż czekał, aż nadejdzie właściwy czas na przeprowadzenie zamachu. Andronicus zachowywał się zbyt paranoicznie i miał zbyt wielu szpiegów, za bardzo się pilnował, by uchronić się przed swymi własnymi ludźmi. Lecz teraz, gdy Andronicus opuścił Imperium, by najechać Krąg, Romulus wywęszył swą szansę. Przynajmniej teraz to on de facto był władcą Imperium na ich ziemiach; teraz wszystkie siły zbrojne słuchały się jego, podczas gdy Andronicus prowadził tę swoją śmieszną wojnę, podążając za obsesją, by zapanować na Kręgiem. Był to głupi błąd i Romulus zdecydował, że każe mu słono za niego zapłacić. Romulus uśmiechnął się szeroko: przygotowywał swój zamach, a gdy Andronicus wróci, dopadnie go. Najpierw każe mu ulęknąć przed sobą i uznać jego wyższość. Przyznać przed całym Imperium, że z nich dwóch to Romulus jest bardziej zaciekły.
Tymczasem Romulusa gnębiły jednak bardziej naglące sprawy. Głupi Miecz, starożytny Miecz Przeznaczenia, który od wieków był solą w oku Imperium, znalazł się tak blisko jego zasięgu. Wysłał oddział ludzi, by zabili złodziei z Kręgu, nim zdołają wrzucić Miecz w otchłanie jeziora. Lecz wszystko potoczyło się zupełnie nie po jego myśli. Jego ludzie dotarli tam na czas, lecz wpadli w zasadzkę smoków. Romulus nie mógł nic zrobić, stał jedynie w oddali i przyglądał się, jak ohydne bestie oddalają się, uderzając skrzydłami, ku horyzontowi z jego skarbem, Mieczem, połyskującym w szponach. Romulus stał nie ruszając się, wściekły, wciąż zastygły w miejscu i patrzył, jak smoki oddalają się coraz bardziej na północ. Ich zwycięskie piski przecinały powietrze. Setki mężczyzn stały za nim z zapartym tchem. Wiedzieli, że nie powinni się odzywać, póki się nie poruszy. Patrząc, jak ostatni ze stada znika na horyzoncie, Romulus wziął głęboki oddech. Podążenie za nimi oznaczałoby długą i niełatwą wędrówkę w głąb Krainy Smoków, a przy starciu z nimi straciłby wielu ludzi. Może nawet wszystkich. Minęły stulecia, nim Imperium odważyło się stawić czoła smokom. Nie miał jednak wyboru. Potrzebował Miecza, by uzasadnić swe prawo do tronu, by całe Imperium zobaczyło, że on, Romulus, jest jedynym, wielkim przywódcą; potrzebował tego, by odsunąć Andronicusa od władzy. Z Mieczem w dłoni mógł udowodnić, że to on, nie Andronicus, jest wybranym; bez tego, obawiał się, jego
ludzie go nie poprą. Miał tylko jedną szansę, by odsunąć od władzy Andronicusa i nie mógł ryzykować. - NAPRZÓD! – krzyknął Romulus. Jego ludzie od razu zgodnie ruszyli, bez pytań, w długą wędrówkę na północ, ku Krainie Smoków. Rozległy się okrzyki, symfonia zbroi i oręża. Postukując, zjechali jak jeden mąż w dół zbocza. Jadąc, Romulus wpatrywał się w horyzont, patrząc jak na niebie znika ostatni ślad smoków. Odnajdzie ten Miecz. Albo wszyscy jego ludzie zginą, próbując.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Thor stał przy połyskujących wodach Jeziora Głębin i, podobnie jak reszta, przypatrywał się trupom. Popadł w zadumę. Smoki. Wszyscy ci mężczyźni zabici przez smoki. Miecz skradziony, przeniesiony daleko. Z jednej strony ulżyło mu, że nie przepadł w jeziorze; odczuwał jednak jeszcze większy strach wiedząc, gdzie znajduje się teraz. Przepadł, tyle że w inny sposób. Smoki były nieposkromioną siłą i żyły tak daleko stąd. Jakim cudem mogłoby im się udać odebrać im Miecz? Czy ich misja kończyła się klęską? Gdzieś w głębi duszy czuł, że tak właśnie jest. Jednocześnie wiedział, że nie mają wyboru. Wyruszyli na wyprawę i poprzysięgli ją ukończyć. Nie mogli się wycofać, ich honor im na to nie pozwalał. Będą musieli zrobić, co trzeba, by odnaleźć Miecz i wrócić z nim do domu. - I co teraz? – Reece zadał w końcu pytanie, nad którym głowili się wszyscy. Pozostali nie odzywali się. Thor odwrócił się do swego starego przyjaciela. - Nie mamy wyjścia – odparł Thor. – Podążamy za Mieczem. - Do Krainy Smoków? – spytał O’Connor nerwowo. Thor pokiwał głową z powagą.
- Postradałeś rozum – rzekła Indra. Wszyscy odwrócili się w jej stronę. - Przekroczenie tej pustyni było szaleństwem. Lecz to – to, co proponujesz – to pewna śmierci. Może lepiej od razu rzućmy się w przepaść i miejmy to z głowy? Kraina Smoków to kraina popiołu i ognia. Kraina śmierci. Nigdy nie zdołacie tam dotrzeć. A jeśli wam się uda, co zrobicie? Staniecie do walki z całym siedliskiem smoków? Wystarczy jeden, by spalić was na popiół w okamgnieniu. Naprawdę sądzicie, że możecie po prostu tam wkroczyć i odebrać im ich najcenniejszy skarb? Smoki są zachłanne, jeśli chodzi o skarby i nie rozstaną się z nimi, chyba że zginą. Thor westchnął. - Może rzeczywiście masz rację – przyznał. – Nie przeczę. Lecz to nie ma znaczenia. Wyruszyliśmy na wyprawę. Złożyliśmy przysięgę i musimy ją ukończyć, dokądkolwiek nas ona doprowadzi. Nie chodzi o życie czy śmierć. Chodzi o męstwo. Indra potrząsała głową raz za razem. - Nie zniosę więcej waszego szaleństwa. Podążałam z wami, gdy kierowaliście się waszą głupią mapą; przebyłam z wami nawet pustynię. Lecz to koniec. Cenię sobie moje życie. Przykro mi. Nie wyprawię się na pewną śmierć. Thor skinął głową. - Rozumiem – rzekł. – Nie zatrzymujemy cię. Elden spojrzał na Indrę. Thor dostrzegł, że po jego
twarzy przebiegł cień smutku. - Opuszczasz nas zatem? – zapytał. – To koniec? Skinęła głową i Thor dostrzegł w jej oczach ten sam smutek. - Nie musicie tego robić – rzekła. – Nie musicie się zabijać. - Musimy to zrobić – odrzekł Elden. – Według takich zasad żyjemy. Długo mu się przypatrywała i w końcu powiedziała: - Rozumiem. Indra zrobiła krok naprzód, wyciągnęła rękę i dotknęła policzka Eldena, po czym zaskoczyła wszystkich, przysuwając się i składając na jego ustach pocałunek. Pozwoliła swej dłoni spoczywać jeszcze przez chwilę na jego policzku, po czym powoli odsunęła się, odwróciła i odeszła. Po kilku minutach zniknęła w leśnym gąszczu, ginąc im z oczu. Nie obejrzała się ani razu. Elden sprawiał wrażenie zdruzgotanego i speszonego, aż poczerwieniał na twarzy. Thor i pozostali odwrócili wzrok, dając mu odrobinę prywatności. Każdy z nich stracił coś podczas tej podróży. Rozumieli go. Każdy z nich stał zatopiony w swych myślach. Rozumieli, jak poważny jest ostatni krok tej podróży. Kraina Smoków, pomyślał Thor. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek tam dotrą. I czy wyjdą stamtąd żywi.
* * *
Thor, Reece, O’Connor, Elden i Conven – teraz już tylko w piątkę – szli dalej, a Krohn maszerował przy nich. Po śmierci Convala i odejściu Indry odczuwali ich nieobecność i Thor nie potrafił się pozbyć wrażenia, że ich grupa cały czas się kurczy. Od kiedy opuścili brzegi Jeziora Głębin w piątkę, już bez Indry, Thor odczuwał złowieszczy ucisk w dołku; nie spotkał nigdy bardziej nieustraszonej dziewczyny, a nawet ona bała się ruszać w tę stronę. Nie mogło to wróżyć nic dobrego. Za wskazówkami Indry ruszyli na północ, podążając nierównym szlakiem przez pofałdowane wzgórza; szli już wiele godzin, posuwając się coraz dalej na północ. Wzgórza opadały i unosiły się, a droga prowadziła przez coraz wyższe szczyty, które okazywały się być ledwie wzniesieniami, prowadzącymi jeszcze wyżej. Za każdym razem, gdy docierali na jedno z nich, Thor był przekonany, że to ostatni szczyt; lecz na horyzoncie wciąż wyłaniał się kolejny. Szli tak, po wznoszącym się i opadającym terenie, przez wiele godzin. Wszyscy dyszeli ciężko, wykończeni. Thor nie był nawet pewien, czy podążają właściwą drogą. Opierali się jedynie na pojawiającej się od czasu do czasu padlinie leżącej przy drodze. Tu i tam natrafiali na szkielet – ludzki czy zwierzęcy, tego Thor nie wiedział – i z każdym z nich czuł coraz silniejszy ucisk w dołku. Im dalej się posuwali, tym więcej szkieletów leżało przy
drodze, a złe przeczucia Thora się pogłębiały. Z każdym krokiem był coraz bardziej pewien, że idą na spotkanie śmierci. Przygnębienie ogarnęło ich wszystkich. Conven był oszalały z rozpaczy, odchodził od zmysłów. Thor nigdy nie widział go w takim stanie. Jego oczy były przekrwione od łez i choć przestał już płakać, popadł w cichą rozpacz. Wyglądał jak człowiek zniszczony przez żal; wyglądał na niezrównoważonego. Thor przeraził się, gdy spojrzał w jego oczy: Conven zdawał się niezupełnie być z nimi. Elden również był przygnębiony, od kiedy opuściła ich Indra. Najwyraźniej zależało mu na niej bardziej, niż chciał przyznać, i szedł teraz z zaciśniętymi zębami i zmarszczonymi brwiami. On też zdawał się być zagubiony w innym świecie. Pozostali więc Reece i O’Connor, którzy szli po obu stronach Thora z dłońmi na rękojeściach mieczy, mając się na baczności. Ich niekończąca się wędrówka im również dała się we znaki. Przez nieustający strach i wycieńczenie mieli zapadnięte oczy i nie wyglądali jak wtedy, gdy wyruszali na tę wyprawę. Wszystkim jak gdyby przybyło kilka lat. Thor zastanawiał się, czy wyglądał na równie wykończonego, jak oni. Z każdym krokiem, przy którym drżały mu kolana, nie potrafił opędzić się od myśli, czy ta droga się kiedykolwiek skończy i czy błędem było w ogóle wyruszanie na nią. Kraina Smoków. Ledwie był w stanie uwierzyć w to, na jakie szaleństwo się porywali, w ich stanie wyruszyć na
wędrówkę, by stawić czoła armii smoków i odważyć się w jakiś sposób wyrwać Miecz z ich szponów. Była to misja, o wypełnieniu której nawet w pełni uzbrojona armia mogłaby jedynie śnić. Nie miał pojęcia, jak miało im się to udać. Jednak honor nakazywał mu wytrwać przy tym zadaniu. To, czy żył, czy nie – w jego mniemaniu – się nie liczyło. Nie zamierzał wracać poniósłszy klęskę. Ani jako tchórz. Lekcja, której kiedyś udzielił mu Argon, rozbrzmiewała mu w głowie jak mantra: czasem trudniej jest się cofnąć, niż ruszyć naprzód. Czasem, by się uwolnić, trzeba jedynie trzymać się obranej drogi. Jedyne ukojenie Thor odnajdował w myśli o Gwendolyn. Czuł pierścień matki, skryty głęboko pod koszulą. Dotknął go, by upewnić się, że nadal tam jest. Myślał o Gwen bez ustanku, coraz więcej każdego dnia, i to dawało mu siłę, by iść naprzód. Pragnął znaleźć się z dala od tego okropnego miejsca, od wszystkich tych okropnych stworzeń, potworów, żołnierzy i niewolników, pragnął być już z powrotem w Kręgu, przy niej. Teraz coraz bardziej zdawało mu się to jak odległy sen, jak fantazja, która nigdy tak naprawdę nie była rzeczywistością. Z trudem wyobrażał sobie powrót do świata, w którym panuje pokój, powrót do Gwen, śmiech, beztroskę, leżenie na łące pełnej kwiatów i patrzenie w niebo. Zdało mu się, że było to wieki temu. Dotarli na kolejny szczyt. Ten był bardziej stromy niż wcześniejsze i z trudnością łapali oddech, wdrapując się na górę. Wspinali się po niemal pionowej ścianie, gdzie
trawa ustąpiła miejsca skałom. Były to bardziej ćwiczenia we wspinaniu się niż wędrówka. Im wyżej się znajdowali, tym silniej dął wiatr i tym zimniejsze było powietrze. Gdy stanęli na szczycie, Thor modlił się, by było to ostatnie zejście; nie wyobrażał sobie, jak mogliby zejść i wejść jeszcze raz pod górę. Dotarli na szczyt i wszyscy zatrzymali się, zdumieni widokiem, który się przed nimi roztaczał. Zachwycił ich. Ziemia pod nimi opadała stromo, gwałtownie pod kątem ostrym, setki stóp w dół. A na dole rozciągał się zupełnie nowy krajobraz. Nie było tam ani śladu trawy – jak również skał, gór, wzniesień ani drzew. Krajobraz był w całości niezwykle biały, wręcz świecił. Wyglądało to jak pustynia albo plaża, utworzona z maleńkich białych żwirowatych kamieni. Słońce odbijało się od nich tak mocno, że Thor musiał zmrużyć oczy. Ziemie te zdawały się rozciągać aż po kres świata. Jednolitość tego nieskończonego krajobrazu zakłócały jedynie ogromne dziury w ziemi, znaczące teren co jakieś sto stóp. Ziejące czarne otwory szpeciły krajobraz. Thor spojrzał w zadziwieniu na pozostałych, którzy wyglądali na równie zaskoczonych. Żaden z nich nie wiedział, co o tym myśleć. Thor przyklęknął, nabrał trochę drobnych białych kamieni w dłoń, roztarł je w dłoni i patrzył, jak kruszą mu się pod palcami. Tknięty przeczuciem, uniósł je do ust i dotknął koniuszkiem języka. Tak jak podejrzewał.
- Sól – rzekł Thor. – To wszystko sól. Spojrzeli na znajdujący się pod nimi krajobraz z zupełnie nowym szacunkiem i zdumieniem. - Tak, jak mówiła Indra – rzekł Reece. – Pola solne leżą na drodze ku Krainie Smoków. - Ale ciągną się w nieskończoność – powiedział O’Connor, rozglądając się. – Jak pustynia. Jak niby mamy je przekroczyć? Są ogromne. A my wykończeni. I nigdzie nie ma żadnego schronienia. - I co to za dziury? – spytał Reece. - Ja z pewnością nie mam ochoty wyruszać w podróż przez kolejną pustynię – rzekł Elden. - Jaki mamy wybór? – zapytał Thor. – Powrót nie wchodzi w rachubę. Thor zamknął oczy i usłyszał głos Argona. Czasem, by się uwolnić, trzeba jedynie trzymać się obranej drogi. Thor czuł się tak samo, jak pozostali, lecz wiedział, że musi być silny. Pewny. Za nich wszystkich. Spojrzał w dół i wiedział, że nie będą w stanie zejść po drobnym osadzie. Nie mieli wyboru – będą musieli się ześlizgnąć. Był to stromy spadek, i choć na dole unosił się, stojąc na górze Thor z niechęcią myślał o zrobieniu pierwszego kroku. Widział wyrazy twarzy pozostałych i dostrzegał, że im również się to nie uśmiechało. Było tak stromo, że zdawało się, że stoją na krawędzi urwiska. Conven zrobił krok naprzód i bez wahania zeskoczył. Thor nie mógł w to uwierzyć: zrobił to bez cienia emocji
czy wahania, jak gdyby chciał zakończyć swe życie. Conven nawet nie krzyczał, ześlizgując się w dół solnego zbocza. Jego stopy i plecy ocierały się o drobny pył, jak o piasek, wzniecając ogromną chmurę białego pyłu. Thor stracił go z oczu. Chmura przetaczała się dalej w dół przez setki stóp, aż zbocze zaczęło zakręcać i w końcu Conven znalazł się u podnóża góry. Pozostali w milczeniu wymienili zdumione spojrzenia, czekając aż ogromna chmura opadnie i będą w stanie zobaczyć, czy Convenowi się udało. Thor wpatrywał się w pył i nagle dostrzegł jakiś ruch. Conven wstał, otrzepał się i zaczął iść, zwróciwszy plecy w ich stronę, jak gdyby nic się nie stało. Thor przełknął ślinę. Martwił się o Convena; zdawał się być niezrównoważony. Thor nie lubił wysokości i wahał się, patrząc w dół. Pochylił się i podniósł Krohna, który skomlał, i przycisnął go do piersi. - Teraz albo nigdy, stary przyjacielu – powiedział Reece. Thor skinął głową w odpowiedzi, lecz żaden z nich się nie poruszył. - Pamiętasz, jak wskoczyłeś wtedy do czerwonego morza? – przypomniał mu Reece i zaśmiał się. – Roiło się w nim od potworów. Thor uśmiechnął się na to wspomnienie; miał wrażenie, że zdarzyło się to całe wieki temu. - To dopiero sposób, by rozpocząć Rytuał Stu Dni –
odrzekł Thor. Jak jeden mąż podeszli wszyscy nagle do krawędzi i zeskoczyli. Krzyczeli, przecinając powietrze. Thor czuł, jak pędzący obok niego wiatr unosi jego policzki. Miał wrażenie, że spada w samo wnętrze ziemi. W końcu Thor poczuł, jak jego stopy, a później plecy ocierają się o drobną sól, a zbocze powoli zaczyna wywijać się w górę. Na szczęście miał na sobie grube odzienie. Był pewien, że w przeciwnym razie sparzyłby sobie skórę. Czuł tarcie na całym ciele, które zwiększało się, gdy góra zaczynała zakręcać na zewnątrz. Thor czuł, jak przetacza się, obracając się kilka razy, gdy góra zaczęła zakręcać coraz mocniej. Zaczął kasłać, gdy znalazł się w ogromnej chmurze pył i sól dostała się do jego oczu i ust, i oprószyła włosy. Przez chwilę miał wrażenie, że nie może oddychać. W końcu Thor się zatrzymał, wstrząśnięty i poobcierany, lecz cały. Reszta wylądowała niedaleko niego. Siedzieli w ogromnej chmurze białego pyłu. Minęło kilka sekund, nim się przerzedziła i Thor mógł dostrzec, że wszyscy są cali, włącznie z Krohnem. Powoli otrzepali się z pyłu i stanęli na nogi. Thor przejechał dłonią po głowie i ruszył dalej z resztą. Obrócił się i spojrzał w górę. Był w szoku: góra sprawiała wrażenie niemożliwie wysokiej. Rozpoczęli wędrówkę przez pola solne, próbując dogonić Convena, który znajdował się już daleko i szedł,
nie oglądając się za siebie. * * *
Wędrowali przez niezmienny krajobraz, zapuszczając się coraz bardziej na północ, klucząc między ziejącymi otworami. Mijali teraz więcej szkieletów, rozrzuconych jak popadnie, i Thor próbował odegnać od siebie myśli, w jaki sposób wszystkie te zwierzęta – lub ludzie – zginęli. Zastanawiał się, co ich zabiło – i kiedy. Większość kości sprawiało wrażenie starych, lecz nie wszystkie. Nie pomogło mu to ukoić nerwów. Nie mógł się pozbyć wrażenia, że szli prosto w jakąś wielką pułapkę. Thor spojrzał na jedną z ziejących w ziemi dziur i zbliżył się do jej krawędzi. Zatrzymał się i zajrzał do środka. Pozostali zebrali się dokoła, pochylili i spojrzeli w dół. Ujrzeli jedynie ciemność. - Co to? – spytał O’Connor. Jego słowa odbiły się echem, rozchodząc się w głębi dziury. - Wygląda na jakiś tunel – powiedział Reece. - Może to te kopalnie soli, o których wspominała Indra – rzekł Thor. - Lecz kto wydobywałby coś w takim miejscu? Thor odwrócił się i przyjrzał otoczeniu. Zdał sobie sprawę, że kiedyś musiał działać tu jakiś przemysł, który
wykorzystał ziemię, a później ją porzucił, pozostawiając jedynie te dziury. Szli dalej, przemierzając niekończące się pola soli. Słońca zaczęły zniżać się ku linii horyzontu, a Thora ogarnęły głód, pragnienie i zmęczenie. Zastanowił się po raz kolejny, gdzie mogliby się schronić. Nie mogli – co oczywiste – skryć się w jednej z dziur, które zdawały się nie mieć dna, i wątpił, by mogli spać na solnej ziemi. Zastanawiał się, jakie stwory wędrują tędy nocami. Nim zdążył dokończyć tę myśl, usłyszał nagle osobliwy syk. Serce mu zamarło, gdy odwrócił się i zobaczył zbliżającą się ku nim z oddali grupę dziwacznych stworów. Było ich może z dziesięć, i gdy znalazły się bliżej, ich sylwetki stały się wyraźniejsze: wyglądały jak miniaturowe aligatory. Na przemian ślizgały się na brzuchach i podnosiły się na przednie łapy – czasem pełzały, a czasem ślizgały się. Miały długie języki, tak długie, jak ich ciała, i co kilka stóp ich okryta pancerzem skóra nadymała się, jak u rozdymki, i jej ostre zakończenia to wychodziły naprzód, to się cofały. Miały po cztery ślepia i były całkowicie białe, dzięki czemu doskonale maskowały się na solnej ziemi. Jedynie ich ślepia świeciły intensywnym fioletem. - Co to jest, u diabła? – spytał O’Connor. Krohn warczał na stwory, jeżąc sierść na grzbiecie, a legioniści zastygli w miejscu – wszyscy poza Convenem, który szedł spokojnie w ich kierunku, jak gdyby pojęcie strachu było mu obce.
- Conven, nie radziłbym – rzekł Thor. Lecz Conven się nie zatrzymał. Od niechcenia dobył miecza, którego świst przeciął powietrze, i ruszył na spotkanie stworowi, który znajdował się najbliżej i biegł prosto na niego. Conven uniósł miecz – lecz nim zdążył go opuścić, stwór przed nim nagle spojrzał w górę, otworzył paszczę i wysunął szczękę, ukazując kilka rzędów kłów. - Conven, uważaj! – wrzasnął Reece. Stwór wyciągnął szyję, otworzył paszczę i z głębi jego gardła wytrysnął jakiś płyn; wystrzelił w powietrze i opryskał oczy Convena. - Nic nie widzę! – wykrzyknął. Stwory zbliżyły się i Thor przełknął ślinę, zdając sobie sprawę, że czeka ich walka. Patrząc na to, co przydarzyło się Convenowi, Thor wiedział, że muszą działać szybko, w przeciwnym razie wszyscy zostaną oślepieni. - Unieście tarcze! – wrzasnął Thor. Chwycił swą tarczę, podobnie jak pozostali. Przykucnęli i osłonili twarze. Stwory odchylały się w tył i syczały na nich, a płyn zatrzymywał się na metalu, ledwie omijając ich oczy. Thor słyszał, jak kwaśny jad wżera się w metal tarczy. Gdy pryskanie ustało, wszyscy opuścili tarcze i rzucili się do ataku. Thor zamachnął się mieczem na najbliższego stwora, odcinając mu łeb, podczas gdy Elden uniósł swój topór, opuścił go na stwora przed nim i odrąbał mu łeb;
Reece przeszył włócznią innego, a O’Connor uniósł łuk i strzelił prosto w otwartą paszczę kolejnego. Jednak równie szybko, jak zabili pierwszą czwórkę, na ich miejsce pojawiła się kolejna, pędząc w ich stronę i tryskając jadem w ich oczy. Unieśli szybko tarcze, a następnie ponownie natarli. Lecz te stworzenia były sprytne – tym razem, pełzając, cofnęły się. Thor i reszta przecięli puste powietrze. Krohn rzucił się naprzód, warcząc, i stwory trysnęły w niego płynem. Lecz Krohn był zbyt szybki. Odskoczył przed jadem, przypadając do ziemi, po czym podskoczył i gwałtownie rzucił się na gardło jednego ze stworów. Warczał, gdy zabijał wijące się stworzenie. Inny stwór przyskoczył do Krohna, którego grzbietu nic nie chroniło, i wgryzł się w jego tylnią łapę; Krohn zaskomlał, a Thor rzucił się i zamachnął na niego – lecz stwór był zbyt szybki i cofnął się, nim Thor zadał cios. Krohn, rozwścieczony, odwrócił się i skoczył jeszcze na kilka stworzeń, zabijając trzy z nich – lecz nie był wystarczająco szybki, by uniknąć ogona jednego ze stworów, który zdzielił go mocno w tył drugiej łapy. Krohn pisnął i przetoczył się kilkukrotnie, skomląc i utykając. Thor zauważył, że ogony tych stworów miały żądła. Oślepiające działanie płynu zdawało się zanikać i Conven, mrugając załzawionymi oczyma, sięgnął do pasa i dobył swego miecza. Podbiegł do pozostałych stworów. Uniósł tarczę, unikając jadu, i rzucił się bez opamiętania. Lecz zwierzęta były szybsze i cofały się przed
wściekłymi ciosami jego miecza. Uczyły się zbyt szybko. Thor zrozumiał, że czeka ich intensywna walka. Nie wiedział, jak mają zabić pozostałe stwory. I wtedy usłyszał ten dźwięk. Był to głośny syk. Spojrzał w stronę horyzontu i serce na chwilę przestało mu bić, gdy ujrzał kolejne setki tych stworzeń, pędzących w ich stronę. Thor nagle pojął, dlaczego na tym terenie było tak wiele szkieletów: te stwory musiały zabijać wszystko na swej drodze. Conven cofnął się i stał teraz przy nich. Stali w pięciu naprzeciw stworów, nie poddając się, gotując się na nadciągające zniszczenie. - Co teraz? – spytał O’Connor. Nim Thor zdążył się odezwać, nagle pod ziemią rozległo się potworne dudnienie, coraz silniejsze, aż ziemia pod ich stopami zatrzęsła się i wszyscy się zachwiali. Gdy przybrało jeszcze na sile, nagle wszystkie stwory odwróciły się i umknęły w przeciwnym kierunku, pełznąc w ogromnej kakofonii syków. Po chwili zniknęły im z oczu. - Trzęsienie ziemi? – spytał Reece. Thorowi ulżyło, że stwory uciekły, lecz miał złe przeczucie co do tego, co je odstraszyło. Spojrzeli po sobie, skonsternowani. Rozległ się przeraźliwy ryk, tak głośny, że Thorowi niemal pękły bębenki, i obok niego z jednej z dziur wyłoniła się bestia niepodobna do żadnej, jaką Thor kiedykolwiek widział. Wyglądała jak gigantyczny wąż.
Jego ciało było szerokie na pięćdziesiąt stóp i dziesięć razy dłuższe. Był biały, miał płaski łeb, szpary w miejscach oczu, a jego pysk pokrywały rząd za rzędem ostrych jak brzytwa zębów. Ryczał i piszczał, wynurzając się z ziemi tak wysoko, że przysłonił słońce. Następnie wygiął się w pałąk, otworzył szczęki nieprawdopodobnie szeroko i rzucił się na stwory, pożerając za jednym zamachem tuziny. Stwory syczały i ryczały, gdy bestia unosiła je w powietrze. Zwisały z jej szczęk, wierzgając, gdy je przeżuwała. Ich fioletowa krew wypływała z jej szczęk i spływała po ciele. Wąż zjadł naraz chyba z tuzin stworów i Thor widział zarys ich ciał poruszających się jeszcze w jego przełyku. Thor podniósł wzrok, do głębi przerażony. Zdał sobie sprawę, że zapewne lepiej byłoby, gdyby musieli stawić czoła setkom tych stworów niż temu jednemu ogromnemu potworowi. Wąż odwrócił swój ohydny łeb i zwrócił spojrzenie na Thora i resztę. Otworzył paszczę i zaskrzeczał. Rzucił się w dół, przysłoniwszy obydwa słońca. Otworzył paszczę i zanurkował, by połknąć ich wszystkich naraz. Zbliżał się z niewiarygodną prędkością i Thor zrozumiał, że w ciągu kilku chwil będą martwi. Thor poczuł rozchodzące się po jego ciele ciepło. Stanął w miejscu, uniósł dłoń, zamknął oczy i pozwolił energii, by przez niego przepływała. Przypomniał sobie słowa Argona. Nie walcz z naturą. Nie przeciwstawiaj się żadnemu
stworzeniu. Pozwól mu być, czym jest. Nie próbuj tego kontrolować. Stańcie się jednym. Postępuj tak, jak ono by postępowało. Słowa Argona rozbrzmiały w głowie Thora i w końcu poczuł, że zyskuje jakąś kontrolę nad swymi mocami. Zauważył, że zawsze gdy był przyparty do muru, gdy nie pozostawało mu nic innego, niż użyć swych mocy lub zginąć, powracały one do niego. Thor uniósł dłoń wyżej, starając się zachować spokój i wczuć się w naturę stworzenia; była to silna, potworna natura, skupiona na tym, by ich zabić. Thor nie próbował się jej przeciwstawiać. Miast tego poczuł, jak jego energia przemienia się w energię stworzenia i gdy uniósł dłoń, nagle wystrzeliła z niej kula światła, wzbijając się w powietrze. Bił od niego biały strumień światła, zmierzający wprost ku bestii. Światło uderzyło w stwora i zdołało utrzymać go z dala, ledwie kilka stóp od nich, zastygłego w powietrzu tuż przed tym, jak zamierzał ich połknąć. Thor czuł, jak całe jego ciało trzęsie się z wysiłku i nie wiedział, jak długo jeszcze uda mu się powstrzymywać bestię. Conven krzyknął i natarł, rzucając się ku paszczy stwora, uniósł miecz i wbił go w jego podniebienie. Stwór pisnął. Pozostali poszli w jego ślady. Reece cisnął włócznią w jego nos, Elden uderzył w bok pyska toporem, a O’Connor wypuszczał strzałę za strzałą w jego ślepia. Stwór zdawał się być bardziej poirytowany niż ranny, i ani
myślał umierać. Ramiona Thora trzęsły się i czuł, że nie panuje już do końca nad bestią. W końcu poczuł, że zupełnie traci nad nią kontrolę; jego moce nie były wystarczająco silne i nie potrafił ich już dłużej utrzymać. Światło wypływające z dłoni Thora zniknęło i bestia natychmiast się odsunęła, unosząc łeb wysoko w powietrze. Conven wciąż stał wewnątrz jej paszczy. Gdy bestia unosiła się coraz wyżej i próbowała go połknąć, ratował go jedynie wbity pionowo w jej podniebienie miecz. Zebrawszy siły, bestia próbowała zgnieść Convena, i jego miecz zaczął się uginać. W oczach Convena pojawił się w końcu strach, gdy zawieszony był tak wysoko, między rzędami zębów bestii, a jego miecz uginał się na jego oczach i paszcza bestii powoli się zamykała. Thor był wykończony po tym wysiłku, lecz zmusił się do kolejnej próby; jakimś cudem przyzwał ostatnią cząstkę siebie, czerpiąc z rezerw energii, które mu jeszcze pozostały. Nie wiedział, czy byłby w stanie zebrać się na to dla siebie – lecz widok jego przyjaciela w niebezpieczeństwie wywołał w nim kolejny przypływ energii. Thor krzyknął i uniósł drugą dłoń, a wtedy kolejne światło, jasnożółte, wystrzeliło naprzód. W chwili, gdy bestia złamała miecz, światło uderzyło w nią i Thor użył swej mocy, by zmusić ją do całkowitego rozchylenia paszczy. Gdy rozwarła szczęki, Conven, wyrwany śmierci,
wyleciał z jej paszczy i przeciął powietrze, lądując z hukiem na solnej ziemi. Bestia, rozwścieczona utratą posiłku, wyprostowała się i wydała z siebie ryk, po czym odwróciła się i utkwiła spojrzenie w Thorze. Rzuciła się w dół, prosto na niego, najwyraźniej chcąc go zmiażdżyć. Thor zamknął oczy i uniósł obie dłonie, przyzywając ostatki sił. Tym razem błękitne światło wystrzeliło naprzód i otoczyło całe ciało bestii. Thor unosił dłonie, podnosząc bestię coraz wyżej i wyżej, aż całe jej ciało wyłoniło się z otworu. Rozciągnęło się na całą długość, na setki stóp. Pokryte było oślizgłą wydzieliną, która najpewniej nigdy nie widziała światła słonecznego. Bestia wiła się wściekle w powietrzu, jak robak wyciągnięty spod kamienia. Resztką sił Thor wyrzucił ręce naprzód, skupiając się na energii; a wtedy bestia, rycząc, poszybowała przez powietrze i upadła na bok, walnąwszy w ziemię. Wydała z siebie przeraźliwy krzyk i wiła się, aż w końcu przestała się poruszać. Była martwa. Thor osunął się na kolana, padając z wysiłku. Jego moce były silniejsze niż kiedykolwiek, lecz jednocześnie nie miał wytrzymałości, by je utrzymać. Nagle ziemia zaczęła drżeć, tak samo jak wtedy, gdy bestia wyłaniała się ze swej jamy. Wokół nich, daleko jak okiem sięgnąć, ziemia zaczęła się trząść. Odwrócili się i wymienili pełne paniki spojrzenia. Zdali sobie sprawę z tego, że za chwilę potwory wynurzą się z każdego otworu
w okolicy. Z tysięcy otworów. - Zamierzacie tak stać cały dzień? – dobiegł Thora znajomy głos. Odwrócił się i ku swej nieopisanej uldze zobaczył Indrę. Galopowała w ich kierunku na pomarańczowym zwierzęciu, które przypominało wielbłąda, lecz było wyższe i szersze, i miało szeroki, płaski łeb. Na linie ciągnęła za sobą pięć takich stworów, które wzniecały tumany pyłu, pędząc w ich stronę. - WSKAKUJCIE! JUŻ! – krzyknęła. Bez chwili zastanowienia dosiedli zwierząt. Thor chwycił Krohna i puścili się galopem, mknąc przez solne pole, lawirując między otworami. Przemieszczali się, a z jam, jeden po drugim zaczęły się wynurzać tysiące potworów, rycząc, wznosząc się wysoko, obierając ich za swój cel. Lecz stwory, których dosiadali, były szybkie – szybsze, niż jakikolwiek koń, na którym kiedykolwiek jechał Thor, tak szybkie, że ledwo był w stanie złapać oddech, gdy pędzili. Było widać, że nauczono je poruszać się po tym terenie i unikać dziur i potworów, co też z dużą wprawą robiły. Thor trzymał się, jak gdyby od tego zależało jego życie, a potwory wokół zamierzały się na nich i za każdym razem chybiały o włos. Zwierzaki były szybsze niż one i kluczyły, by uniknąć ich szczęk. Ledwie umykali kolejnym potworom, mknąc i oddalając się coraz bardziej od pól soli.
Gdy znaleźli się w końcu daleko, zostawiwszy potwory z tyłu, Indra odwróciła się i uśmiechnęła. - Naprawdę myśleliście, że pozwolę takiej bandzie głupców jak wy zginąć pod moim nosem?
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Sarka siedziała w swej chacie, skrzyżowawszy nogi, oparta o ścianę skromnego pokoju mieszkalnego i wpatrywała się w Garetha. Obserwowała go całą noc spod opuchniętych powiek, jak trzyma sztylet na gardle jej siostry. Czekała na swoją szansę. Wiedziała, że w końcu ulegnie słabości i zapadnie w drzemkę. Ona – wręcz przeciwnie. Sarka uwielbiała swą siostrzyczkę nade wszystko i robiło jej się niedobrze na myśl, że musi tu siedzieć i bezradnie patrzeć, jak ta nędzna karykatura króla wpada do jej domu i bierze jej siostrzyczkę jako zakładniczkę. Była to jedna z najgorszych chwil w jej życiu i siedziała tam, pod ścianą, podjąwszy już decyzję. Nie dbała o to, czy jest królem, czy nie. Nie stchórzy ze strachu, korząc się, jak jej ojciec. Zachowa się odważnie i zaryzykuje własne życie, by ocalić siostrę. Jej ojciec – prostak, który nigdy nie grzeszył zbytnią bystrością, lecz za to zawsze zbyt surowo się do niej odnosił, obstając przy tym, że w przeciwieństwie do niej wie, co jest dla niej dobre – upominał ją wcześniej, po tym jak Gareth wziął jej siostrę jako zakładniczkę, ostrzegając, by nie robiła nic pochopnego. Twierdził, że jeśli zrobi coś nie tak, jej siostra może zginąć – i ona
również. Co więcej, dowodził jej ojciec, podniesienie ręki na króla byłoby świętokradztwem – bez względu na to, czy jest zdeprawowany, czy nie. Sarka, jak zawsze, nie zważała na rozumowanie swego ojca i jego pogróżki. Zbyt wiele razy się mylił i choć była tylko wieśniaczką, miała swoją dumę i nie zamierzała siedzieć z założonymi rękoma, czekając aż Gareth podejmie decyzję. Wszak czekanie też mogło okazać się ryzykowne – Gareth mógł złamać swe słowo i zabić jej siostrę. Może jej ojciec gotów był podjąć takie ryzyko, jej ojciec, głupiec, który zawsze wszystkim ufał; lecz ona nie zamierzała się na to zgadzać. Wziął jej siostrę jako zakładniczkę, grożąc jej sztyletem, i zapłaci za to. Nie da mu szansy, by mógł podjąć decyzję. Pierwsze promienie brzasku wpełzły przez okno. Wtedy Sarka dostrzegła, że powieki Garetha są przymknięte, a sztylet, który trzymał całą noc, wysuwa mu się z dłoni. Trzymała w ukryciu sznur konopny, który zabrała ze stajni ojca w środku nocy. Powinien się nadać. Była młoda i być może nie tak silna, jak ten mężczyzna, i naiwna, myśląc, że obezwładni króla, człowieka, który wymykał się każdego rodzaju próbie zabójstwa – lecz była zdecydowana. A na jej korzyść działało to, że Gareth niczego się nie spodziewał. Sarka siedziała z sercem tłukącym się w piersi i wiedziała, że nadeszła ta chwila. Teraz albo nigdy. - Hej – syknęła do siostry. Ta nie zareagowała.
- Hej – syknęła znowu. Larka w końcu otworzyła oczy i spojrzała na nią. W oczach siostrzyczki, siedzącej na kolanach Garetha, ujrzała przerażenie. Sarka dała jej znak ręką, by była cicho i się nie ruszała. Powoli uniosła sznur i ruchem rąk zademonstrowała, co zamierza zrobić. Miała nadzieję, że pojęła. Jej młodsza siostra płakała, lecz powoli skinęła głową, zdając się rozumieć. Łzy spływały jej po policzkach. Nadszedł czas. Sarka skoczyła na nogi. Jej kończyny były bardziej odrętwiałe, niż się spodziewała. Nie niosły jej tak szybko, jak by chciała. Miała wrażenie, że porusza się w zwolnionym tempie, gdy biegła przez prostą chatę ze sznurem w wyciągniętej dłoni. Poruszała się szybko i gdy rzuciła się w jej stronę, jej siostra pojęła i skoczyła naprzód, wyrywając się Garethowi z rąk. Gareth otworzył szeroko oczy, zaskoczony, lecz nim zdążył wyciągnąć rękę i ją schwycić, Sarka już była na nim, nie dając mu czasu na reakcję. Kopniakiem wytrąciła mu sztylet z bezwładnej dłoni. Broń poleciała po podłodze chaty i gdy Gareth próbował ją pochwycić, rzuciła się na niego ze sznurem. Okręciła go kilka razy ciasno wokół jego tułowia i mocno związała. Gareth szarpał się i wiercił, i niemal ją odepchnął, lecz udało jej się go przytrzymać. Szorstki konopny sznur wżynał się w jej dłonie, gdy przyciskała Garetha twarzą
do ziemi. Odpychał ją nogami i była w stanie jedynie utrzymać go w miejscu. - Pomóżcie mi! – krzyknęła Sarka. Jej matka i ojciec nadbiegli i zatrzymali się nad nią. Jej ojciec patrzył w dół szeroko otwartymi z przerażenia oczyma, potrząsając głową. - Coś ty zrobiła? – zapytał. – Myślałem, żeś mądrzejsza i nie podniesiesz ręki na króla! - Milcz i pomóż mi! – wrzasnęła. Lecz jej ojciec stał tylko z rękoma opartymi na biodrach, potrząsając głową, korząc się przed władzą, jak zawsze. - Nie podniosę ręki na króla. Ty też nie powinnaś. Sarkę zalała fala gniewu. Na szczęście Larka podbiegła i pomogła jej, chwytając drugi koniec sznura i pomagając jej go zabezpieczyć. Sarka natychmiast mocno zasupłała sznur, krępując ręce Garetha za jego plecami. Następnie chwyciła drugi koniec sznura i podała go siostrze, która oplotła go wokół kostek Garetha i zawiązała supeł, którego żaden człowiek nie byłby w stanie rozwiązać. Gareth jęczał, a w końcu zaczął kląć. Sarka nachyliła się i zawiązała kawałek sznura wokół jego ust, tłumiąc jego słowa. Odchyliły się obie w tył, dysząc ciężko i podziwiając to, czego dokonały: obezwładniły Garetha. Sarka nie posiadała się z radości. Udało jej się. Oto Gareth, jej król, skrępowany przez nią, na jej łasce. A jej siostra była wolna – i bezpieczna. Sarka była zachwycona.
Jej siostra odwróciła się i objęła ją, szlochając. Sarka odwzajemniła uścisk, kołysząc ją, nie chcąc puścić. - Tak się bałam – raz za razem powtarzała Larka. - Już dobrze – powiedziała Sarka. Sarka pochyliła się w przód, wbiła kolano w plecy Garetha i spojrzała na niego gniewnie. Chwyciła leżący na podłodze sztylet i uniosła go. Nadszedł czas, by zapłacił i była zdecydowana skończyć z nim na dobre. - Ośmieliłeś się grozić mej siostrze sztyletem – syknęła do niego. – Teraz przekonasz się, jakie to uczucie – rzekła, przystawiając ostrze z tyłu jego karku. Gareth jęknął. Sznur tłumił jego krzyki. Sarka uniosła dłoń, by dokonać swego dzieła, gdy nagle poczuła, jak jakaś ciężka ręka chwyta ją za nadgarstek; odwróciła się i ujrzała swego ojca, patrzącego na nią gniewnie. - Głupiaś – powiedział. – Poprzedni król jest wart o wiele więcej żywy niż martwy. Mogę zażądać, by Andronicus go wykupił. Zapłaci za niego sowicie. Pieniądze, które dostanę, zapewnią nam odzienie i pożywienie na lata. Niemal zniszczyłaś wspaniałą przyszłość dla nas wszystkich. Serce Sarki zabiło szybciej ze złości. - Nie masz pojęcia, o czym mówisz – rzekła. – Andronicus nic za niego nie zapłaci. Albo go zabiją, albo uwolnią. Teraz my go mamy. To nasza szansa. Musimy go zabić, nim dokona więcej zniszczeń. Lecz jej ojciec szarpnął ją gwałtownie w tył, tak
mocno, że sztylet wypadł jej z dłoni, i podciągnął ją na nogi. - Jesteś zbyt młoda, by rozumieć sprawy mężczyzn – skarcił ją. Jej ojciec pochylił się, chwycił sznury krępujące Garetha i szarpnął go, stawiając na nogi. Obejrzał go od góry do dołu, jak gdyby był przedmiotem wystawionym na sprzedaż. - Dostanę za ciebie niezłą sumkę – rzekł. - Nie, papo! – krzyknęła Sarka z wściekłością, patrząc jak przemierza chatę, prowadząc Garetha do wyjścia. – Nie wypuszczaj go! Sarka podbiegła do drzwi i patrzyła, jak jej ojciec wychodzi, prowadząc Garetha z dumą do najbliższego patrolu żołnierzy Imperium. Na jego widok wszyscy żołnierze zatrzymali się, odwrócili i zlustrowali sylwetkę Garetha. - Pochwyciłem poprzedniego króla MacGila – obwieścił jej ojciec z dumą. – Dajcie mi tysiąc złotych dinarów, a wam go wydam. Żołnierze odwrócili się i wymienili spojrzenia, po czym ich twarze rozjaśniły się w uśmiechu. W końcu żołnierz dowodzący wystąpił naprzód, schował miecz do pochwy, chwycił Garetha i przyjrzał się mu z bliska. Zadowolony, odwrócił się i pchnął go do pozostałych, którzy go złapali. Żołnierz odwrócił się i uśmiechnął do jej ojca. - Może miast tego przyjmiesz garść stali – rzekł
mężczyzna. Nim jej ojciec zdążył zareagować, mężczyzna postąpił naprzód i zatopił swój miecz w jego sercu. - Papo, nie! – krzyknęły przerażone dziewczynki, patrząc na zniekształconą zaskoczeniem twarz ich ojca. Zaczął broczyć krwią i osunął się na kolana. - To miły podarek – dodał żołnierz. – Z przyjemnością powiem Andronicusowi, kogo właśnie pochwyciłem.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Godfrey, ubrany w źle dopasowaną zbroję wroga, szedł niezgrabnie. Miał wrażenie, że rzuca się w oczy, choć starał się wyglądać naturalnie. Zbyt późno zorientował się, że trup, z którego ściągnął zbroję, był tego samego wzrostu, lecz smuklejszy niż on; przeklinał się w duchu za to, że wypił w życiu tyle litrów piwa, czując, że zbroja opina się na jego brzuchu i ramionach. Miał tylko nadzieję, że go to nie zdradzi. Mimo tego Godfrey patrzył na siebie i na pozostałych i był zdumiony tym, jak bardzo przypomina żołnierza Imperium. Zwłaszcza z opuszczoną zasłoną hełmu – nie widział różnicy między sobą a którymś z żołnierzy Andronicusa. Co więcej, oręż u jego pasa – długi i krótki miecz, sztylet, mała włócznia i kiścień – był doskonałej jakości. Błyszczał na czarno i żółto i połyskiwały na nim oznaczenia Imperium. Z początku Godfrey spodziewał się, że odkryją, kim naprawdę jest; lecz im dalej się posuwali, tym bardziej upewniał się, że nikt nie rzuca w jego kierunku podejrzliwych spojrzeń – i tym bardziej się odprężał. Mimo zimna pocił się pod zbroją i nie miał pojęcia, dokąd idzie, lecz przynajmniej był wciąż żywy i nie odkryto jego podstępu. Tak naprawdę żołnierze spoglądali na niego z
szacunkiem, kilku z nich stanęło na baczność, gdy przechodził obok, zauważywszy jego oficerskie paski. Szedł dalej i nie potrafił pozbyć się napierającego z coraz większą siłą poczucia własnej ważności. Zaczynał odnajdować przyjemność w myśli, że ludzie go szanują. Pozwolił, by zawładnęło nim to uczucie i zaczynał czuć się jak prawdziwy oficer. Zabawnie było odgrywać tę rolę, i nie musiał się szczególnie wysilać, by wejść w postać. Nie był dobrym wojownikiem, lecz zawsze był doskonałym aktorem; wiele sztuk odegranych w karczmie dobrze go przygotowało. Tak w zasadzie zawsze żałował, że urodził się synem króla, a nie aktora. - Panie – powiedział żołnierz, podchodząc do niego spiesznie. – Teraz, gdy zdobyliśmy miasto, wszyscy oficerowie wypływają. Wsiadają właśnie na wozy. Otrzymałem rozkaz, by zebrać pozostałych oficerów. Tędy, panie. Godfrey przełknął ślinę, przysłonięty hełmem, zdając sobie sprawę, że nie ma innego wyboru, niż iść za nim lub się wydać. Odwrócił się i ruszył za żołnierzem, lawirując w zatłoczonym obozie. Tysiące żołnierzy krążyły w każdym kierunku. Z każdym krokiem Godfrey zastanawiał się, co zrobić. Żołnierz zaprowadził go na tył długiego wozu transportującego armię, otwartego z tyłu, do którego zaprzęgniętych było kilka koni. Z tyłu siedziały dziesiątki oficerów w dobrych nastrojach, trącających się i przekomarzających. Gdy stanęli obok, żołnierz gestem
wskazał mu, by wsiadł, lecz Godfrey zawahał się. Gdy stał tak, przekomarzanie z wolna ucichło i oczy wszystkich zwróciły się na niego. Wiedział, że jeśli czegoś nie zrobi, szybko odkryją, kim jest. Odwrócił się do żołnierza. - A dokąd dokładnie jedzie ten wóz? – zapytał go. - Do domu, w końcu – odrzekł jeden z oficerów. – Na okręty i z powrotem do Imperium. Koniec z tym grajdołem. Godfrey przełknął ślinę. Nie mógł wsiąść do tego wozu, nie mógł się znaleźć na okręcie, który zaniesie go za morze, do Imperium. Na tę myśl poczuł ucisk w dołku. Musiał myśleć szybko. Gdy stał tak, znieruchomiały paniką, jeden z oficerów wychylił się z wozu z otwartą dłonią, chwycił jego przedramię i mocno go szarpnął, wciągając go trzy stopnie w górę i na tył wozu. Uśmiechnął się do niego i poklepał go po plecach. Klapa na tyle wozu zamknęła się za Godfreyem, rozległ się świst bicza uderzającego konie i wkrótce ruszyli. Wóz toczył się, podskakując na zakurzonej drodze. Godfrey zaczął wpadać w panikę; to wszystko stało się tak szybko, że niemal nie wiedział, co się dzieje. Siedział na brzegu wozu, pocąc się, rozglądając się po twarzach innych żołnierzy, którzy zdawali się go ignorować. Podawali sobie bukłak z winem, pili długo i zachłannie i śmiali się razem. Wraz z nim przemieszczał się cały obóz. Godfrey musiał myśleć szybko. Musiał wysiąść z tego wozu. Z każdym wybojem oddalał się coraz bardziej od
Silesii. Minęli dwóch żołnierzy Imperium prowadzących silesiańskiego jeńca i Godfreyowi przyszło coś do głowy. Był to ryzykowny plan, lecz nie miał wyboru. Teraz albo nigdy. Godfrey wstał raptownie, zeskoczył z jadącego wozu, wylądował w błocie obok niego i przetoczywszy się, stanął na nogi. Wóz zatrzymał się. Wszyscy oficerowie spojrzeli na niego, a Godfrey odegrał scenę, podbiegając do dwóch żołnierzy i krzycząc na nich swym najbardziej władczym głosem, wystarczająco głośno, by pozostali usłyszeli: - A niby dokąd prowadzicie tego niewolnika!? – wrzasnął. Czuł, jak oczy wszystkich oficerów wwiercają się w jego plecy. Wiedział, że musi to dobrze rozegrać; w przeciwnym razie przypłaci to życiem. Dwóch żołnierzy Imperium odwróciło się i spojrzało na niego. Byli wyraźnie zdezorientowani. - Otrzymaliśmy rozkaz doprowadzenia go na miejsce jego prac, panie – rzekli. - Bzdura! – krzyknął Godfrey. – To nie jest zwyczajny niewolnik. Sam go pochwyciłem! To silesiański oficer. Nie rozpoznajecie jego oznaczeń? Żołnierze spojrzeli na pojmanego, zbici z tropu. - Jakich oznaczeń? Godfrey postąpił naprzód, gwałtownie chwycił jeńca, odwrócił go i wskazał małą plamkę na jego plecach.
Następnie, nim żołnierze zdążyli dokładnie się jej przyjrzeć, Godfrey zamachnął się i zdzielił ich w twarze. - Niczego was nie nauczyli na szkoleniu? – wrzasnął. – Tego niewolnika należy doprowadzić do Silesii, na przesłuchanie. Czy wszystko muszę robić sam? Godfrey czuł na sobie spojrzenia oficerów za nim, na wozie, i modlił się, by się udało. Odwrócił się do nich zdecydowanie i machnął ręką. Rozdrażnionym głosem zawołał: - Jedźcie beze mnie. Pojadę następnym wozem. Muszę doprowadzić tego jeńca na jego miejsce i naprawić błędy tych ignorantów, albo zapłacę za to. Godfrey nie czekał na odpowiedź: odwrócił się, chwycił dwóch żołnierzy za ramiona i poprowadził ich, razem z niewolnikiem, maszerując pewnym krokiem z powrotem w kierunku bram Silesii. Serce Godfreya waliło bez opamiętania, gdy stawiał kilka pierwszych kroków. Modlił się, by odegrał to wystarczająco przekonywająco, by oficerowie nie ruszyli za nim. Miał też nadzieję, iż ci dwaj żołnierze nie będą oponować, że są wystarczająco głupi i zastraszeni, by robić, co im każe. Proszę, Boże, modlił się. Niech to się uda. Był to najtrudniejszy sprawdzian jego zdolności aktorskich, najtrudniejsza rola, jaką kiedykolwiek odegrał. Po chwili, która zdawała mu się wiecznością, ku swej nieopisanej uldze Godfrey usłyszał, że wóz za jego plecami rusza. Ponownie rozbrzmiał śmiech oficerów i
wkrótce zginęli mu z oczu. A dwóch żołnierzy przed nim nawet nie oglądało się za siebie. - Wybacz, panie – rzekł jeden z nich. – Nie miałem pojęcia. Godfrey uśmiechnął się w duchu do siebie. Zdwoił tempo i prowadził ich jeszcze gwałtowniej. - Oczywiście, że nie miałeś – rzekł. – Dlatego jesteś tylko szeregowym żołnierzem, a ja – oficerem. * * *
Godfrey, wraz z dwoma żołnierzami i jeńcem, minął bramy Silesii i tysiące żołnierzy Imperium. Niektórzy z nich spoglądali w jego stronę, lecz większość była zajęta. Miasto było zniszczone i gdy Godfrey wchodził do niego teraz, po raz pierwszy mogąc dobrze się wszystkiemu przyjrzeć, stracił ducha. Wokół siebie ujrzał zgliszcza, ciemiężonych silesian. Dotarł do niego ogrom ich porażki. Wszędzie tliły się płomienie, miasto było doszczętnie zniszczone. Skrępowani razem niewolnicy, uderzani batami, usuwali gruz. Wysoko w górze Godfrey dostrzegł krzyże. Ku swojemu przerażeniu, na jednym z nich zobaczył Kendricka, a obok niego Atme, Broma, Kolka, Sroga i kilku innych. Zrobiło mu się niedobrze. Miał ochotę podbiec do nich, uwolnić ich wszystkich od razu. Lecz nie
nadszedł jeszcze na to czas. Ważniejsze było pozbycie się tych dwóch żołnierzy, którzy mu towarzyszyli, zwłaszcza nim zorientują się, że coś jest nie tak, jak powinno. Musiał skończyć odgrywać swą rolę i nagle coś przyszło mu do głowy. - Dokąd teraz, panie? – spytał jeden z żołnierzy. - Nie zadawaj pytań! – warknął Godfrey. – Odpowiadasz swemu przełożonemu tylko wtedy, gdy cię o coś zapyta! - Tak jest. Wybacz, panie. - Milczcie i idźcie za mną – dodał Godfrey. – Doprowadzimy go dokładnie tam, gdzie jego miejsce. Kiedy przechodzili obok silesiańskich niewolników, ci spoglądali na niego ze strachem i Godfrey zdał sobie sprawę, że zbyt dobrze odgrywa tę rolę, zwłaszcza gdy żołnierze Imperium wokół niego stawali na baczność. Zauważył, że wyprężył się, idzie wyprostowany, wczuwając się w odgrywaną postać. Zamrugał i przez chwilę niemal zapomniał, że nie jest oficerem Imperium. Godfrey czuł, że tego właśnie potrzebował przez całe swoje życie: dobrej zbroi i roli oficera. Może gdyby jego ojciec mu je dał, jego noga nie postałaby nawet w żadnej karczmie. Dokąd, jak na ironię, teraz właśnie zmierzał. Godfrey kluczył bocznymi uliczkami Silesii, których rozkład zapamiętał w zaledwie kilka dni, i poprowadził grupę w kierunku karczmy, do której chadzał z Akorthem i Fultonem. Jeśli znał tych dwóch – a znał ich jak braci –
udało im się uniknąć walki i przeżyć. Najpewniej chowali się po kątach, kryli w pojemnikach na śmieci, robili cokolwiek musieli, by przeżyć, i – o ile ich znał – jakimś cudem odnaleźli drogę do tego miejsca, do karczmy, zatapiając się w piwie, i bagatelizując wszystko, jak gdyby wojny wcale nie było. Godfrey wiedział z doświadczenia, że nawet w całkowicie zniszczonych miastach żołnierze nie ruszali karczm. Wszak zwycięzcy także chcieli się napić. Zwykle była to pierwsza rzecz, jakiej chcieli i działaliby na swą własną szkodę, gdyby niszczyli karczmy. Dobrze odgrywając swą rolę, Godfrey postąpił naprzód, wychodząc przed żołnierzy i silnym kopniakiem otworzył drzwi. Zasłona jego hełmu była opuszczona. Poczuł nagłe upojenie władzą. Zatracał się w roli i naprawdę zaczynał czuć, jakby był oficerem Imperium, wpadającym do nielegalnej karczmy w podbitym mieście. Godfrey wszedł do środka i, tak jak podejrzewał, miejsce pękało w szwach od ocalałych silesian, obiboków, którzy znaleźli sposób, by przetrwać. Niechlujni bywalcy szynku siedzieli pochyleni nad kontuarem, który – tak jak Godfrey podejrzewał – pozostał nienaruszony przez zwycięzców. Miejsce było nieco mniej zatłoczone niż przed wojną – lecz niewiele. Najwyraźniej Godfrey wypadający stamtąd, by dołączyć do armii, nie skłonił żadnego z nich do działania. Ci ludzie się nie zmienili. Godfrey nie miał im tego za złe: czuł, że uginają się pod nim kolana, gdy do jego nozdrzy doszedł zapach mocnego trunku, i marzył o kuflu piwa bardziej niż
kiedykolwiek wcześniej. Gdy Godfrey, dwaj żołnierze i jeniec wpadli do pomieszczenia, zaległa w nim śmiertelna cisza. Wszyscy odwrócili się i spojrzeli na niego, kuląc się ze strachu. Spiesznie usuwali mu się z drogi, gdy Godfrey szedł z pozostałymi w kierunku kontuaru. Odetchnął z ulgą, gdy dostrzegł tych, których szukał. Z miejsca, w którym się znajdował, zauważył tęgą sylwetkę Akortha, a także wysokiego i chudego Fultona. Obaj siedzieli pochyleni nad kontuarem, plecami do niego. Spostrzegłszy jakiś ruch, odwrócili się. Otworzyli oczy szeroko z przerażenia, gdy Godfrey podszedł do nich. Godfrey uśmiechnął się do siebie. Najwyraźniej nie mieli pojęcia, że to ich stary kompan. - Stać! – rozkazał Godfrey żołnierzom, tak głośno i władczo, jak tylko potrafił. Obaj zatrzymali się i stanęli na baczność, trzymając niewolnika. - Ci dwaj są strażnikami tego niewolnika – rzekł Godfrey do żołnierzy, wskazując na Akortha i Fultona. Akorth i Fulton wpatrywali się w niego zbici z pantałyku. - Strażnikami? – spytał Akorth. – My? - Panie? – zapytał jeden z żołnierzy. – Nie pojmuję. - Nie twoim jest to zadaniem! – wrzasnął Godfrey na żołnierza. – Zdejmijcie kajdany niewolnikowi, a pojmiecie. Żołnierze wymienili zdezorientowane spojrzenia i zawahali się. Godfreyowi serce zabiło szybciej. Miał
nadzieję, że nie zauważą, że coś jest nie w porządku. W końcu usłuchali jego rozkazów; sięgnęli do kieszeni, wyciągnęli klucze i zaczęli zdejmować niewolnikowi kajdany. Wtedy Godfrey odwrócił się raptownie do Akortha i Fultona, którzy patrzyli na niego zdumieni, i szybko uniósł zasłonę hełmu. Otworzyli szeroko oczy, zaskoczeni. Godfrey cicho dał im znak oczami, tłumacząc, co mają zrobić. Na szczęście szybko pojęli. Akorth i Fulton natychmiast odwrócili się, sięgnęli po swoje kufle z kontuaru, postąpili naprzód i rozbili je na głowach żołnierzy Imperium. Żołnierze padli na ziemię, a wtedy pozostali mężczyźni zebrani w szynku włączyli się, kopiąc ich, aż przestali się poruszać. Godfrey ściągnął hełm i pozostali rozpoznali go. Rozległy się okrzyki radości. - Sukinkot! – powiedział Akorth. - Jesteś nawet bardziej przebiegły, niż myślałem – dodał Fulton. - Wojnę można wygrać na wiele sposobów – uśmiechnął się Godfrey. - Nie rozumiem – rzekł Akorth, patrząc w dół na żołnierzy. – Dlaczego ich tu przyprowadziłeś? - Uznałem, że ci dwaj są mniej więcej waszej postury – rzekł Godfrey. Spojrzeli na niego, nie rozumiejąc. - Przywdziejcie ich zbroje – rzekł Godfrey. – Potrzebuję waszej pomocy. I wy dwaj pójdziecie ze mną.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Thor jechał na stworzeniu przypominającym wielbłąda. Krohn siedział na jego kolanach, a Reece, O’Connor, Conven, Elden i Indra jechali obok. Od wielu godzin przemierzali rozległe przestrzenie pól solnych, wzniecając chmurę białego pyłu. Pobudzeni adrenaliną i strachem przed tymi potworami nie pomyśleli nawet, by zwolnić. Galopowali od wielu godzin, klucząc, by uciec przed niebezpieczeństwem, ledwie omijając jamę za jamą, gdy kolejne potwory wyłaniały się, by ich pochwycić. Na szczęście zwierzęta, których dosiadali, były dobrze wyszkolone i wystarczająco szybkie, by ocalić ich życie. Po raz kolejny spojrzeli z aprobatą na Indrę; nie przeżyliby, gdyby się wtedy nie zjawiła. Minęły godziny, od kiedy ominęli ostatni otwór w pustynnej ziemi, lecz żadne z nich nie zwolniło. Napędzał ich strach. Drugie słońce chyliło się już ku zachodowi, od wielu godzin nic im nie groziło i w końcu przed sobą dostrzegli pierwsze zabudowania na horyzoncie, pierwszy kształt w tym opustoszałym miejscu, który przełamywał jego jednolitość. Zatrzymali się i, siedząc na swych zwierzętach i dysząc ciężko, wpatrywali się w dal.
- Co to? – spytał O’Connor. - Miasto – odrzekła Indra. - Kto mieszka w takim miejscu? – spytał Elden. Indra uśmiechnęła się. - Ja – odparła. Odwrócili się i zszokowani spojrzeli na nią. - Teraz już nie, rzecz jasna – powiedziała. – Ale to tu dorastałam. Thor spojrzał ze zdumieniem na to niewielkie miasto na horyzoncie, leżące w szczerym polu. - Wystosowałabym oficjalne zaproszenia – rzekła. – Lecz nie posiadam pióra i pergaminu. Indra krzyknęła i kopniakiem pogoniła swe zwierzę, rzucając się naprzód. Pozostali ruszyli szybko, by ją dogonić. Gdy się z nią zrównali, mogli lepiej przyjrzeć się jej miastu. Thor był podekscytowany na widok prawdziwej osady w tym opuszczonym miejscu. W głowie szalały mu myśli, jakie to miasto może być, kto w nim mieszka, i jacy są jej ludzie. Zastanawiał się też, jak mogli przeżyć tam, w szczerym polu. Uzyskał odpowiedź na to pytanie, gdy zbliżyli się do murów miasta i Thor ujrzał na własne oczy: miasto było opustoszałe. Była to niewielka osada, składająca się ledwie z kilku tuzinów małych chat. Wszystkie wzniesiono z twardej, białej substancji, która wyglądała jak zaschnięta sól. Większość z nich popadła w ruinę i kruszała. W mieście nie było żywej duszy.
Samotny wiatr chłostał ulice, posyłając duże cierniste krzewy z jednego końca osady na drugi. Zwolnili, przekraczając bramę za Indrą. Thor rozejrzał się w poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu życia. - Nikogo tu nie ma – rzekł w końcu Elden. - Kiedyś było inaczej – rzekła Indra. – Lecz zjawiło się Imperium i wzięło nas wszystkich na niewolników. Poprzysięgłam, że nigdy tu nie wrócę. To miejsce było wystarczająco złe, nawet gdy byliśmy wolni. Panowała tu przeraźliwa nuda, miasto było jedną z tych dusznych osad na peryferiach Imperium. Toczyło się tu najbardziej nudne i monotonne życie, jakie bylibyście sobie w stanie wyobrazić. Można powiedzieć, że Imperium wyświadczyło nam przysługę, zabierając nas stąd. Życie tutaj było gorsze niż bycie niewolnikiem. Thora zaskoczyła szczerość Indry i jej siła. Opisywała wszystko tak, jak to widziała i nigdy nie zważała na słowa. - Jedyną zaletą tego miejsca – rzekła Indra, gdy jechali dalej na swych zwierzętach. – Jest to, że jego mury powstrzymują owady w nocy i osłaniają przed wiatrem. Czasem w nocy wiatr dmie naprawdę mocno. A domostwa zapewniają trochę cienia. Poza tym nic nie przemawia na korzyść tego miejsca. - Nie rozumiem – powiedział Elden. Jechali dalej, mijając krzywo zwisające na zawiasach drzwi i porozrzucane na ulicach przedmioty, wskazujące wyraźnie na to, że ludzie opuścili to miejsce w pośpiechu. – Dlaczego w ogóle ktoś postawił tutaj to miasto? Jesteśmy
w szczerym polu. Co mogło kogokolwiek skłonić, by tu zamieszkać? - Tam – rzekła, wskazując głową kierunek. Odwrócili się i spojrzeli w tamtą stronę. Tam, nieopodal miasta, znajdował się tuzin niewielkich jaskiń. Ogromne skały wyrastały z ziemi, i wydrążone w nich były otwory, biegnące w mroku w głąb jaskiń. Wyglądały, jak gdyby od wielu lat przysypywała je sól. - Kopalnie soli – wyjaśniła Indra, schodząc ze swojego zwierza i prowadząc go za wodze. Legioniści poszli w jej ślady i też zeskoczyli ze swych zwierząt. Thor delikatnie postawił na ziemi Krohna i rozprostował obolałe nogi. Dobrze było po tylu godzinach znowu stanąć na ziemi. - Ludzie zamieszkali tutaj z tego samego powodu, dla którego zamieszkują gdziekolwiek indziej – dodała Indra, gdy ruszyli pieszo. – Dla pieniędzy. Gdy byłam mała, wybuchła gorączka soli. Ludzie przybywali tutaj i wydobywali sól, aż zdzierali sobie paznokcie. Używali kilofów, łopat, dłut, wszystkiego, co tylko wpadło im w ręce. Tutaj znajdowały się najlepsze złoża soli. Zarabiali więcej, niż jesteście w stanie sobie wyobrazić. Potrząsnęła głową. - Gdy złoża zostały wyczerpane, a ceny soli spadły, życie zaczęło stawać się coraz cięższe. Większość ludzi się stąd wyniosła. Nie moja rodzina. Mój ojciec – powiedziała, kręcąc głową. – Był uparty do samego końca. Obstawał przy tym, że dobre czasy powrócą, że wszystko
będzie tak, jak dawniej. Nie chciał dostrzec rzeczywistości. Nie chciał stąd odejść. Zamierzałam uciec z domu. I wtedy przyszło Imperium. Indra ruszyła naprzód i kopnęła pustą miskę, posyłając ją przez ulicę. - Cóż za ironia, że znów tu jestem. To także jedyne miasto między górami i Krainą Smoków. Przyrzekłam sobie, że moja noga nigdy więcej tu nie postanie. A oto jestem tu znów. Ruszyli za nią, gdy przywiązywała swoje zwierzę do pala. Zrobili to samo. Thor podszedł do niej. - Ocaliłaś nam życie – rzekł Thor, gdy pozostali zebrali się wokół nich. – Jesteśmy twoimi dłużnikami. - I to nie po raz pierwszy – dodał Reece. - Odpłacimy ci się w jakiś sposób – rzekł O’Connor. Indra pokręciła głową. - Nie jesteście mi nic winni – rzekła. – W końcu uratowaliście mnie przed nudą. Co bym tam robiła? Zastanawiałabym się, dokąd pójść, co robić. Byłam niewolnicą tak długo, że nawet nie pamiętam, jak żyć. Wy przynajmniej jesteście interesujący. Jesteście wystarczająco lekkomyślni, by się z wami nie nudzić. Nawet z tą waszą głupią wyprawą. Elden wystąpił naprzód i, zawstydzony, opuścił głowę. Thor zauważył, że się czerwieni. - Ja w każdym razie – rzekł do niej cicho. – Bardzo się cieszę, że wróciłaś. Spojrzał na nią i uśmiechnął się, i po raz pierwszy
Thor dostrzegł w nim małego chłopca. Był to spory kontrast w zestawieniu z ogromną, muskularną posturą Eldena. Indra uśmiechnęła się i odwróciła. - Ty też nie jesteś taki najgorszy – rzekła. Nagle ruszyła szybkim krokiem przez dziedziniec pośrodku miasta. Wyglądała na zmieszaną i szybko zmieniła temat. - Drugie słońce wkrótce zajdzie – powiedziała. – Będzie tu ciemno, choć oko wykol. Pomóżcie mi zebrać drewno i mleko. Tutaj słońce szybko kryje się za horyzontem. Chodźcie za mną. Poszli za nią na drugi koniec miasta i wyszli znowu na pustynię, która po tej stronie muru porośnięta była dziwnymi, podobnymi do kaktusów, roślinami. Były wysokie na dziesięć stóp i miały różne barwy. - Co to takiego? – spytał O’Connor. - Kwurum – odrzekła. – Drewno wewnątrz kwurumu jest suche, idealne do palenia. Podeszła do jednego z nich. - Jeśli uda wam się przedrzeć przez kolce – dodała. – Mogę pożyczyć twój topór? – spytała Eldena. Elden bez wahania wystąpił naprzód i, zbyt dumny, by pozwolić jej to zrobić i chcąc się popisać, uniósł topór i ściął jedną stronę kwurumu, jednym ruchem usuwając wszystkie kolce. Bok rośliny był teraz równy, płaski. Wewnątrz ukazało się brązowe drewno – i jednocześnie zaczął z niej wyciekać biały płyn, zalewając ziemię.
Indra potrząsnęła głową. - Jesteś zbyt niecierpliwy – rzekła. – Wszystko zniszczyłeś. - Co masz na myśli? – spytał. – Ściąłem kolce, jak rzekłaś. Pokręciła głową. - Ściąłeś zbyt dużo. Widzisz ten płyn? To mleko kwurumowe. Chcemy je zebrać. Zmarnowałeś je. Kiedy odcinasz kolce, musisz uważać, by nie odciąć zbyt dużo. Płyn powoli przestał wyciekać z kwurumu, a roślina na ich oczach zwiędła i upadła na ziemię. Indra podeszła do innej, kilka stóp dalej, i tym razem wyrwała Eldenowi topór z rąk. Uniosła go wysoko i ścięła jedną ze stron kwurumu. Wymierzyła idealnie – odcięła tylko kolce i tym razem kwurum nie zwiędł. Następnie Indra przeszła dokoła niego, z wprawą ścinając kolce ze wszystkich czterech stron, po czym odcięła go u podstawy, oddzielając od ziemi. Oddała Eldenowi jego topór, pochyliła się i uniosła kwurum. Wyglądał jak sporych rozmiarów polano. - Sztylet – powiedziała, wyciągając dłoń. Thor wystąpił naprzód i wsunął sztylet w jej dłoń. Podniosła rękę i nacięła w kwurumie niewielki otwór; wtedy z jego wnętrza zaczęło wypływać białe mleko. - Hełm, szybko – powiedziała. Chwyciła hełm O’Connora i odwróciwszy go, zbierała wyciekające mleko. Wkrótce trzymała w dłoni wielką miskę pełną mleka.
- Nadaje się do picia? – spytał Thor, przyglądając mu się badawczo. Skinęła głową. - Jest słodkie – odparła. – I sycące. Kilka łyków to pełny posiłek. Ma też pewne szczególne działanie. Rozluźnia cię. Sprawia, że wkraczasz w odrobinę odmienny stan, jeśli wypijesz go zbyt wiele. Trochę jak z piciem wina. Poczujecie się dobrze – powiedziała z uśmiechem. – Nazywamy je źródłem prawdy. Gdy ludzie je piją, w końcu mówią to, co myślą. Czy tego chcą, czy nie. Odwróciła się i podała kwurum Eldenowi. - Jest ciężkie – rzekła. – Możesz je zanieść. - Wcale nie jest ciężkie – powiedział. – Mogę ponieść ich więcej. Uśmiechnęła się. - Świetnie, więc do roboty. Trzeba nam z dziesięć takich, by przetrwać noc. Chłopcy rozeszli się w różnych kierunkach. Każdy ruszył do innego kwurumu i za pomocą swych mieczy i sztyletów odzierali je z kolców i znosili polana. Gdy Thor pracował nad swoim, spojrzał na Convena, który stał niedaleko niego. Zobaczył, że ma mocno zaczerwienione oczy i widział, jaki jest rozkojarzony. Conven prawie się nie odezwał od śmierci swego brata, a jego czyny zdawały się być rozpaczliwe i lekkomyślne i Thor zamartwiał się o niego. Thor podszedł do niego, z pozoru po to, by pomóc mu
przy kwurumie, a naprawdę – by sprawdzić, czy nie potrzebuje innego rodzaju pomocy. Thor zaczął odzierać z kolców kwurum Convena po drugiej stronie; Conven zdawał się tego nie zauważać, albo nie zwracać na to uwagi. Po jakimś czasie Thor zapytał: - Wszystko w porządku? Conven skinął głową, nie spojrzawszy na Thora. Ciął dalej kwurum. Thor odchrząknął. Zastanawiał się, co powiedzieć, by dodać mu otuchy. - Ja również kochałem Convala jak brata – rzekł Thor. Conven dalej ciął, nie reagując na słowa Thora. Thor spróbował jeszcze raz. - Przykro mi, że odszedł – rzekł Thor. – Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, przez co teraz przechodzisz. Chcę tylko, byś wiedział, że jestem tu. Wszyscy jesteśmy tu, przy tobie. Conven nie podnosił wzroku, nie chcąc spojrzeć Thorowi w oczy. Ciął dalej i przez chwilę Thor myślał, że się nie odezwie. W końcu powiedział cichym, schrypniętym głosem: - Lubił cię. Thor spojrzał na Convena z zaskoczeniem i Conven w końcu podniósł zaczerwienione oczy i spojrzał na niego. - Byłeś jednym z niewielu ludzi, których podziwiał – dodał Conven. Thor potrząsnął głową.
- Czuję, że go zawiodłem – rzekł Thor. – Nie powinienem był ufać moim trzem braciom. Gdybym tego nie zrobił, może nadal by żył. Conven pokręcił głową. - Nie zawiodłeś go – rzekł. – To ja go zawiodłem. Thor nie rozumiał, co miał na myśli. Conven wyciągnął dłoń w górę i bawił się swoim sztyletem, patrząc na ostrze połyskujące w ostatnich promieniach słońca. - Lecz to nieistotne – dodał Conven. – Gdyż wkrótce i tak do niego dołączę. Thor spojrzał na niego z troską; miał właśnie się odezwać, gdy Conven nagle odwrócił się i spiesznie odszedł ku następnemu kwurumowi. Thor domyślił się, że nie powinien na niego dalej naciskać; najwyraźniej Conven potrzebował samotności. Thor odwrócił się i ruszył w kierunku kolejnego kwurumu. Ten był żółty. Uniósł miecz, by pozbawić go kolców jak pozostałe – gdy nagle dobiegł go głos Indry: - NIE TEN! – krzyknęła w panice. Wszyscy zamarli i spojrzeli na Thora. Ten odwrócił się z zawieszonym w powietrzu mieczem i spojrzał na Indrę. Podbiegła do niego i odepchnęła jego nadgarstek, patrząc na niego ze strachem. - Nie dotykaj żółtych – powiedziała, przenosząc zaniepokojony wzrok z niego na kwurum. - Dlaczego? – spytał. - Są trujące – rzekła. – Jeśli je natniesz, tryskają płynem. Osoba, która to zrobi, umrze w ciągu kilku sekund.
Thor odwrócił się i spojrzał na żółte kwurum stojące niewinnie przed nim, i przełknął ślinę. Czy niebezpieczeństwa Imperium kiedykolwiek się skończą? * * *
Thor siedział z pozostałymi przy trzaskającym ognisku. Płomienie wiły się na wszystkie strony, gdy zimne podmuchy wiatru przecinały pustynną noc. Thor cieszył się, że siedzą przy ogniu. Indra miała rację: nocą pustynia stawała się zdumiewająco zimna i wiatr dął zdecydowanie mocniej. Myślał, że to przesada – przynosić tyle tych polan – lecz teraz zrozumiał, że było to konieczne. Jedynie płomień ogniska utrzymywał ich w cieple, z dala od lodowatego zimna tego dzikiego pustkowia. Siedzieli skupieni blisko ognia, oparłszy ręce na kolanach. Każdy z nich trzymał na kolanach małą miskę mleka kwurumowego. Chwilę wcześniej Thor wziął pierwszy łyk i napój od razu uderzył mu do głowy. Gęste, słodkie mleko nie tylko wypełniło jego żołądek, natychmiast go nasycając, lecz także go rozluźniło. A nawet odurzyło. Czuł się, jak gdyby wypił cały bukłak wina. Było mu ciepło i lekko, i całe jego ciało było rozluźnione. Było to jednak uczucie odmienne od tego po winie: w przeciwieństwie do bycia pijanym, co dziwne, czuł jasność i przytomność umysłu. Było to dziwne uczucie jednoczesnego odprężenia, jak gdyby oddalania się, i
bycia obecnym. Po szklących się oczach pozostałych Thor stwierdził, że czuli się podobnie. Każdy z nich odchylił się nieco w tył, odprężony, i patrzył w płomienie. Thor pozwolił Krohnowi napić się ze swojej miski i od tamtej pory Krohn leżał na boku, oparłszy się o nogę Thora. Nie wiercił się tyle, co zwykle, a jego oczy także były otwarte i utkwione w płomieniach. Elden siedział blisko Indry, ich nogi niemal się stykały. Thor widział, że Indra zaczyna czuć się swobodniej w jego towarzystwie. Obserwując ich, zauważył, że tych dwoje już wygląda jak para, jak gdyby idealnie do siebie pasowali. Thor zastanawiał się, czy wrócą kiedykolwiek do Kręgu, a jeśli tak, to czy Indra pójdzie z nimi i czy ona i Elden będą razem. Miał nadzieję, że tak będzie. Jedynie Conven był spięty. Odmówił napoju. Miast tego siedział z zaciśniętymi zębami, wpatrując się w ogień tak zapamiętale, że Thor aż się przeraził. Wyglądał, jak gdyby zatracił się w innym świecie, jak gdyby zatopił się głęboko w świecie żalu. Thor zastanawiał się, czy kiedykolwiek do nich wróci, czy będzie tym Convenem, którego znali. Pozostali również to widzieli i Thor zauważył, że Reece patrzy na niego zmartwiony. Wymienili spojrzenia, lecz żaden z nich nie wiedział, co zrobić lub rzec, by pocieszyć Convena. Indra spojrzała na Convena, nachyliła się i podała Eldenowi miskę, szepcząc mu coś do ucha. Elden skinął głową, przechylił się na bok i wyciągnął miskę do
siedzącego obok niego Convena. Lecz Conven nawet na nią nie spojrzał. - Powinieneś się napić – rzekł Elden. Jego głos przerwał ciszę wśród trzasków płomieni. – Czeka nas jutro długi dzień. Trzeba nam odpoczynku. Lecz Conven, wpatrując się nadal w płomienie, potrząsnął tylko głową. Elden postawił miskę, zdając się rozumieć jego smutek. Elden odchrząknął. - Conven – powiedział. – Czy opowiadałem ci kiedyś, jak dołączyłem do Legionu? Jak opuściłem moją wioskę? Conven pokręcił powoli głową, wciąż nie patrząc na niego. Elden odchrząknął kilka razy, a następnie wziął głęboki oddech, również patrząc w płomienie. - Widzisz, mój ojciec był kowalem. Terminowałem u niego. Pragnął, bym poszedł w jego ślady. Lecz ja tego nie chciałem. Pragnąłem zostać wojownikiem. Szkolić się w Legionie. Nie widziałem dla siebie życia w mojej wiosce. Nie chciałem spędzić całego życia jako kowal, będąc zmuszonym żyć na łasce innych. Podobała mi się praca z młotem, w kuźni, ale nie wystarczało mi to. Pragnąłem czegoś więcej. Nie było to jednak takie łatwe, gdyż mój ojciec był zadłużony po uszy u właściciela naszej chaty, niejakiego pana Tribble. Mój ojciec był dobrym, porządnym, ciężko pracującym człowiekiem i zawsze spłacał swe długi. Lecz nasza wioska była niewielka i liczba osób, z którymi
mogliśmy prowadzić interesy, była ograniczona. Wioska leżała z dala od rozstajnych dróg i rzadko ktoś tamtędy przejeżdżał. Mój ojciec starał się jak mógł, by dobrze się nam wiodło. Pracował ciężej, niż jesteś sobie w stanie wyobrazić. Mimo tego starczało nam tylko na strawę i czynsz. Lecz pan Tribble wciąż żądał więcej zapłaty, podnosił czynsz każdego roku, i nie byliśmy w stanie nadążyć. Z biegiem czasu mój ojciec zadłużał się coraz bardziej u pana Tribble. I gdy nadszedł czas, bym opuścił wioskę i zaciągnął się do Legionu, nie uzyskałem na to pozwolenia. Pan Tribble zabronił memu ojcu mnie puścić. Nalegał, bym dalej u niego terminował, by mógł spłacić długi – albo wyrzuci mego ojca z naszej chaty. Mój ojciec był rozwścieczony. Powiedział mi, bym wyruszył – nade wszystko liczyło się dla niego moje szczęście. Lecz nie mogłem. Potrzebował mnie. I wiedziałem, że tam jest moje miejsce. Zostałem więc, by pomóc mu spłacić dług panu Tribble, do którego należała już niemal cała wioska i który był bogatszy ponad wszelkie wyobrażenie. Dlatego nie dołączyłem do Legionu. Elden zamilknął, wpatrując się w płomienie. - Nie rozumiem – powiedział Conven, ocknąwszy się i odwróciwszy do Eldena. –A jednak dołączyłeś. Co się wydarzyło? Elden długo patrzył w płomienie, odchrząknął i w końcu podjął swą opowieść.
- Pewnego dnia pan Tribble zawitał do naszej chaty. Nie wystarczało mu to, że wyciskał z nas ostatnie pieniądze, z odsetkami. Nie wystarczało mu, że zabronił mi odejść i zaciągnąć się do Legionu. Nie wystarczało mu, że mój ojciec nie robił nic, tylko pracował, by opłacić czynsz. Pewnego dnia uznał, że to za mało. Zdecydował, że chce odebrać nam nasz dom i urządzić w nim szynk. Pojawił się jednego dnia i oznajmił, że mamy zebrać nasz dobytek i wynieść się przed pierwszymi promieniami słońca. Na ulicę. Nie dbał o to, dokąd pójdziemy. Ot tak, po prostu. Odwrócił się i wyszedł. Mój ojciec rozsypał się na moich oczach. Łkał i łkał, jak złamany człowiek. Ta chwila zmieniła moje życie. Nie mogłem znieść widoku ojca w takim stanie. Nie mogłem już dłużej znosić takiej niesprawiedliwości. Wypadłem z domu, wsiadłem na naszego wierzchowca i pognałem za panem Tribble. Dogoniłem go na drodze na peryferiach miasta i zatrzymałem go. Ściągnąłem go z wozu i miałem zamiar przemówić mu do rozsądku. Tak, by zrozumiał. Nie chciałem zrobić mu krzywdy. Lecz kiedy go ściągnąłem, dobył sztyletu i rozciął mi policzek. Została blizna – rzekł Elden, wskazując na biegnącą pod okiem bliznę, rozświetloną płomieniem ogniska. Thor zawsze zastanawiał się, skąd Elden ją ma, lecz nigdy nie pytał. Elden odchrząknął. - Wtedy pan Tribble uniósł sztylet i wymierzył w moje serce. Mimo tego, że nie miałem broni i nie zaatakowałem go. Zachowałem się tak, jak podpowiadał mi instynkt.
Odwróciłem jego dłoń od siebie i pan Tribble zatopił sztylet w swoim brzuchu. Nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy, gdy patrzył mi w oczy umierając, w drodze do zaświatów. Trzymałem go przez jakąś minutę, aż w końcu padł u mych stóp. Był to pierwszy człowiek, którego zabiłem. Elden westchnął, zmarszczywszy czoło. Zdawało się, że przeżywa to ponownie. - Tak się złożyło, że strażnicy patrolowali okolicę i zobaczyli mnie, jak trzymam pana Tribble, konającego z nożem w brzuchu. Zadęli w rogi i ruszyli w moim kierunku. Wiem, że gdyby mnie schwytali, wtrąciliby mnie do lochu na zawsze. - I co zrobiłeś? – spytał Conven, wyrwawszy się w końcu z otępienia, pochłonięty opowieścią. - Nie czekałem – rzekł Elden. – Nie mogłem. Bez względu na to, co bym powiedział, orzekliby, że jestem winny. Wskoczyłem więc na konia i pognałem dalej, i nigdy nie oglądałem się za siebie. Dojechałem aż do sąsiedniego miasta, gdzie odbywał się Pobór. Ustawiłem się z innymi chłopakami. Byłem o stopę wyższy od nich i dopilnowałem, by mnie wybrali. Dziękuję Bogu, że tak się stało. Ocaliło mi to życie. Gdybym kiedykolwiek wrócił do mego domu rodzinnego, najpewniej by mnie aresztowali. Elden skończył i zaległa długa cisza. Wszyscy wpatrywali się w płomienie. - A co stało się z twym ojcem? – spytał Conven.
Elden potrząsnął głową. - Nie wiem. Nie widziałem go od tamtej pory. Elden westchnął. - Sam nie wiem, czemu opowiadam wam tę historię – dodał. Indra uśmiechnęła się. - Ostrzegałam was. To mleko kwurumowe. Krew krąży szybciej i ludzie wyrażają swe najskrytsze przemyślenia. Odwrócili się i spojrzeli w ogień, trzaskający w nocy. Zapadła cisza. Conven nie zdawał się szczęśliwszy niż wcześniej, lecz wysłuchanie tej historii wyrwało go z przygnębienia. - Wszyscy ci współczujemy – rzekł Reece do Convena. – Lecz nie ty jeden poniosłeś stratę. Każdy z nas stracił kogoś bliskiego. Ja… – zaczął, po czym opuścił głowę i przerwał, jak gdyby wahając się. – Cóż… Ja… Nigdy nikomu o tym nie mówiłem, ale straciłem bliskiego mi kuzyna. - Kuzyna? – spytał Thor. Reece pokiwał powoli głową, patrząc ze smutkiem w płomienie. - Mój ojciec, król MacGil, był najstarszym z trzech braci. Jego młodszy brat, pan MacGil, i jego czworo dzieci mieszkają na Wyspach Górnych. Wyspy Górne są częścią Kręgu, ale oddzieloną od niego przez Tartuwian. Nie leżą daleko, jakieś pięćdziesiąt mil od brzegu. Byliście tam kiedyś? Pozostali potrząsnęli głowami. Thor miał wrażenie, że
słyszał kiedyś o Wyspach Górnych, gdy był dzieckiem. - To nieprzyjazne, opustoszałe miejsce – ciągnął dalej Reece. – Wzburzone morze. Więcej deszczu niż słońca i nieustępliwy, silny wiatr. To piękny teren, położony na skraju klifów, lecz nie dla ludzi słabych duchem. Mówią, że Wyspy Górne wydają na świat inny rodzaj człowieka. I tam żyją drudzy MacGilowie. Gdy byłem młodszy, często udawaliśmy się do nich z wizytą. Mój ojciec i jego bracia pozostawali ze sobą w zażyłych stosunkach. Tak zażyłych, jak tylko się da. A ja byłem blisko z mymi kuzynami. Pan MacGil miał trzech synów i jedną córkę. Dziewczyna, Stara, jest w moim wieku. Jest najpiękniejszą i najszlachetniejszą dziewczyną. W środku i z zewnątrz. Gdy byłem młodszy, wychowywano nas blisko, jak brata i siostrę. Reece westchnął, patrząc w płomienie. Opowieść zdawała się go przytłaczać. - W pewnym momencie – ciągnął dalej. – Mój ojciec i jego młodszy brat się pokłócili. Podobno, według pogłosek, w jego bracie zaczęła budzić się ambicja. Był kolejny w kolejce do tronu i miał nowych doradców, którzy szeptali mu do ucha. Zaczął spiskować, by odsunąć mego ojca od władzy. To przynajmniej usłyszał mój ojciec od swoich szpiegów. Nasze wizyty stawały się coraz rzadsze, a gdy byliśmy tam po raz ostatni, napięcie wisiało w powietrzu. Pękało mi przez to serce. Widzicie, nigdy nikomu tego nie powiedziałem, lecz byłem zakochany w Starze. A ona we
mnie. Poprzysięgliśmy, że kiedy dorośniemy, pobierzemy się. Każdego roku, gdy ją widziałem, odnawialiśmy tę przysięgę, a nasza miłość nigdy nie osłabła. Reece wziął głęboki oddech. - Pewnej nocy w zamku pana MacGila, gdy gościł nas u siebie, zmarł jego najstarszy syn. I wtedy wszystko się zmieniło. - Co się stało? – spytał Thor. - Zasiedliśmy wszyscy do uczty. Panu MacGilowi wlano kielich wina, a jego najstarszy syn wypił go miast niego. Osunął się, martwy na miejscu. Wino było zatrute, a wypić miał je pan MacGil. Zważywszy na panującą atmosferę, pan Macgil założył, że stał za tym jego starszy brat. Kazał nas wyrzucić i od tamtej nocy nie odezwał się do mego ojca ani słowem – i zabronił swej rodzinie rozmawiać z nami. Opuściliśmy to miejsce spiesznie, pod osłoną nocy, i nigdy nie wróciliśmy na Wyspy Górne. Nigdy już nie zobaczyłem mych kuzynów. Oni też nigdy nas nie odwiedzili. Reece westchnął. - Kuzyn, który zginął, był mi bliski; był dla mnie jak starszy brat. A jeśli chodzi o Starę… Nadal każdej nocy widzę jej twarz. Chciałbym z nią kiedyś pomówić. Wyjaśnić jej, że nie mieliśmy z tym nic wspólnego. Lecz wiem, że nigdy mi się to nie uda. Dlatego od tamtej pory nie spojrzałem na żadną inną dziewczynę. Dopiero kiedy poznałem Selese po raz pierwszy byłem w stanie ujrzeć
inną twarz. Zapadła ciężka cisza, a wiatr gnał przez pustynię, unosząc iskry z ogniska. Thor spojrzał na swych braci i zrozumiał, że każdego z nich przygniata cicha rozpacz. Nie był jedyny; Conven również. Wszyscy byli młodzi, lecz każdy z nich cierpiał w jakiś sposób, już przytłoczony ciężarem życia. Niektórzy, zrozumiał, po prostu lepiej to ukrywali. Thor chciał jeszcze o tym pomyśleć, lecz jego powieki zaczęły opadać. Nie opierał się. Wszak jutro czeka ich najtrudniejsza część wyprawy i, być może, jego ostatni dzień.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Poza Gwendolyn i Steffenem na krętym leśnym szlaku nie było nikogo. Przemierzali leśną gęstwinę od wielu godzin. Kontynuowali swą zdającą się nie mieć końca podróż, zwolniwszy, i jechali teraz pod strzelistymi drzewami o sękatych gałęziach, splątanych w łuk nad ich głowami, przysłaniającymi słońce. Było to nierealne miejsce i Gwendolyn czuła, jak gdyby wjeżdżała w bajkowy świat. Albo w czyjś koszmar. Jedynym światłem rozświetlającym las były blade promienie słońca gdzieś w oddali. Las Południowy. Był to ponury las, miejsce, którego bała się jako dziecko. Ludzie mówili, że roi się w nim od złodziei i rzezimieszków, i nawet szlachetni królowie bali się postawić w nim stopę – nie mówiąc już o kobiecie podróżującej w zasadzie w pojedynkę. Przynajmniej, przypominała sobie, zbiegła z Silesii, przynajmniej żyła. - Pani? – spytał Steffen po raz trzeci. Odwróciła się, wyrwana nagle z zamyślenia, i zobaczyła Steffena. Niezwykle cieszyła ją jego obecność. Był dla niej jak opoka. On jeden jej pozostał, na nim jednym mogła się jeszcze wesprzeć. - Moja pani, czy wszystko w porządku? – spytał. Skinęła głową w odpowiedzi, niejasno zdając sobie
sprawę z tego, że do niej mówił. Gwen była zaskoczona, że dotarli już tak daleko. Zamknęła oczy i przypomniała sobie ich ucieczkę z zamku, Steffena prowadzącego ją sekretnymi tunelami. Przemierzali je sama nie wiedziała jak długo, przykucnąwszy nisko, aż bolały ją plecy, i odganiając pająki. Mrok tunelu zdawał się nie kończyć i wiele razy miała wrażenie, że Steffen wybrał niewłaściwą drogę. W końcu tunel zaczął zakręcać ku górze, coraz wyżej i wyżej, a gdy dotarli do wyjścia, ze zdumieniem odkryła, że przebijają się przez ziemię i trawę. Wyłonili się na jakiejś łące, mile od Silesii. Steffenowi udało się ich wyprowadzić. Byli z dala od wszystkiego. W zasięgu wzroku nie było żadnych żołnierzy Andronicusa. Gwen ucieszyły promienie słońca i zimny, świeży powiew wiatru, który muskał jej twarz. Gdy wyszli na zewnątrz, Steffen zagwizdał, i zza jaskini wyłoniły się dwa piękne, lśniące wierzchowce. - To konie Sroga – wyjaśnił Steffen. Dosiedli swych rumaków. – Było to wyjście przeznaczone dla króla i królowej w razie niebezpieczeństwa. Srog poinstruował mnie, jak prowadzić konie. Nikt inny teraz z nich nie skorzysta; tylko my się wydostaliśmy. Galopowali wiele mil na południe, zmierzając ku Wieży Schronienia, leżącej gdzieś po drugiej stronie Kręgu. Ich sylwetki były jedynymi na równinie. Pędzili i pędzili, dzień stawał się nocą, a noc przeistaczała się na powrót w dzień. Prawie się nie zatrzymywali. Obierali
opustoszałe tereny, te miejsca, gdzie – jak wiedzieli – Imperium Andronicusa jeszcze nie dotarło. Przemierzyli niemal cały Krąg, omijając większe miasta i miasteczka, przekraczając równiny, aż w końcu, wiele godzin temu, wjechali do Lasu Południowego. Teraz, wykończeni, przeszli z galopu do stępa. Poczuli, że w końcu znaleźli się już wystarczająco daleko od Silesii, od zasięgu Andronicusa, by zwolnić. Zachowywali także szczególną ostrożność, jadąc przez ten las, i chcieli poruszać się powoli, by móc wyostrzyć czujność. Jadąc, rozglądali się po sękatych drzewach, patrząc uważnie na wszystkie strony, mając się na baczności. Las był zbyt gęsty, by móc dojrzeć, co kryło się w jego wnętrzu i włoski na karku Gwen uniosły się. Wyobrażała sobie, że obserwują ją wszelkiego rodzaju stworzenia. Zimowe ptaki krakały, gdy je mijali, i złe przeczucia Gwen pogłębiały się z każdym krokiem. Zastanawiała się, czy popełnili błąd, decydując się na tę podróż. Gwen zrozumiała jednak, iż powinna być wdzięczna, że uszli cało, że dotarli tak daleko i że Steffen był z nią. Znajdowali się już niedaleko Wieży Schronienia i musieli tylko trzymać się tej drogi. Te ostatnie mile okazywały się jednak najtrudniejsze. Z każdym krokiem wyczuwała coraz bardziej zbliżające się zagrożenie. Była w wielu lasach w swoim życiu i ten nie wydawał się jej bezpieczny. Nie bez powodu oddziały Imperium do niego nie wkroczyły, i nie bez powodu żaden z wojowników króla nigdy się tam nie zapuszczał. Zarośla były zbyt gęste, zbyt łatwo można było
urządzić tam zasadzkę. Każdy omijał to miejsce, nawet jeśli wydłużało to jego podróż. Lecz nie ona: nie mogła sobie na to pozwolić. Była to najkrótsza droga do Wieży Schronienia i najlepsza, by pozostać niespostrzeżonym przez Imperium. - Pani, nie musisz się na to decydować – rzekł Steffen. Gwen zwróciła na niego nieobecne spojrzenie, zatopiona w myślach. - Decydować na co? – spytała. - Wieża Schronienia – powiedział. – Odcinać się od świata. Są ludzie, którzy cię miłują. Silesia nie jest już bezpieczna, lecz możesz schronić się w innych miejscach, możesz zaczekać tam, aż ludzie Andronicusa znikną. A Wieża… jest na zawsze. Ci, którzy tam wchodzą, nigdy nie wracają do świata. To wieża mniszek, zatopiona w milczeniu. Gwen wzruszyła ramionami. I tak czuła, że jej życie się skończyło, że najlepsza jego część została jej odebrana przez Andronicusa i McClouda. - Czy to więzienie, czy inne – odparła. – To tylko kwestia wyboru. Każdy z nas żyje w swych własnych lochach. Szli dalej w ciszy i Gwen czuła, że Steffen chce ją od tego odwieść, lecz przez szacunek powstrzymuje się. Gwen zdawało się, że usłyszała trzask łamanej gałązki i wtedy nagle Steffen wyciągnął dłoń, zatrzymując ją i powściągając swego konia. - Co to? – zapytała.
- Ciii – powiedział Steffen, rozglądając się dokoła i nasłuchując. Serce Gwen podskoczyło, gdy rozległ się trzask kolejnej gałęzi. Odwróciła się powoli i zastygła, ujrzawszy grupę ponad dwunastu łotrów, wyłaniających się z każdej strony lasu. Jeden był bardziej potworny niż drugi. Mieli na sobie łachmany, ich twarze pokryte były pyłem, a pod paznokciami tkwiła ziemia. Nie przekroczyli jeszcze trzydziestego roku życia, byli nieogoleni i mieli powybijane zęby, i każdy z nich przypasaną miał prymitywną broń. Byli wychudzeni, a w ich ciemnych, bezdusznych oczach kryło się jakieś rozgorączkowanie i Gwen wiedziała, że nie są do nich przyjaźnie nastawieni. - To mi wygląda na królewskie szaty – zawołał jeden do drugiego. Mówił z mocnym, prostackim akcentem, akcentem południa, a ton jego głosu przyprawił Gwen o dreszcze. - Zdecydowanie – odrzekł inny. – Co my tu mamy? Jakąś damulkę? - Przysiągłbym, że znam tę twarz – rzekł. – Wygląda na MacGila. - Nie może być – powiedział inny. – Wszyscy MacGilowie już nie żyją. Chyba że ta tutaj to truposz. - Najładniejszy truposz, jakiego widziałem. Grupa rzezimieszków zaniosła się ordynarnym śmiechem. Niepokój Gwen wzrósł, gdy podeszli bliżej. - Mówię wam, że to jedna z nich – nalegał złodziej. –
Nie wszyscy zginęli. To córka. Dziewczyna. Wszyscy przyjrzeli się jej uważniej. - Nie może być – rzekł jeden z nich. – Ona jest w Silesii. - Może uciekła – rzekł inny. Gwen czuła coraz większy niepokój, gdy badawczo jej się przyglądali. Żałowała, że włożyła królewską pelerynę, którą dał jej Srog, królewskie klejnoty, pierścienie, bransolety i naszyjniki. Zdała sobie sprawę, że dla tych mężczyzn musi być chodzącym celem. - Zbliżcie się, a pożałujecie – ostrzegł Steffen. Jego głos był zimny jak stal. Banda oprychów wybuchnęła śmiechem. - A cóż my tu mamy? Garbaty karzeł strzegący swej pani? - Co się stało, zabrakło zwykłych strażników? Kolejny wybuch śmiechu. - Musisz być naprawdę nieustraszona, skoro polegasz na tym małym człowieczku, by cię bronił – powiedział inny, kręcąc głową. - Nie będę was ostrzegał drugi raz – zagroził Steffen. Jego głos był śmiertelnie poważny. Kilku z nich dobyło sztyletów zza pasa. - Możesz zacząć się rozbierać – powiedział jeden z nich do Gwendolyn. Gwen zawahała się, ze strachem w oczach przenosząc wzrok ze Steffena na nich, niepewna, jak się zachować. - Rozbieraj się, albo zrobię to za ciebie – powiedział
jeden z nich. - Tylko szybko, żebyśmy mieli to już z głowy i mogli się z tobą zabawić. Wszyscy, śmiejąc się, podeszli bliżej, a wtedy Steffen rzucił się naprzód. Niczym błyskawica, tak szybko, że nawet Gwendolyn to zaskoczyło, Steffen sięgnął w tył, wyciągnął swój mały łuk i wypuścił cztery strzały. Trafił idealnie i strzały zatopiły się w gardłach czterech z nich, zabijając ich na miejscu. Gwen nie zawahała się. Sięgnęła do uprzęży i wyciągnęła kiścień, który tam trzymała, zakręciła nim nad głową i patrzyła, jak łańcuch przecina powietrze i najeżona kolcami metalowa kula uderza w twarz zbliżającego się oprycha. Kula trafiła go w oko i padł z krzykiem na ziemię. Nim zdążyła ponownie się zamachnąć, Gwen poczuła szorstkie dłonie na swych plecach i ktoś pociągnął ją w tył, zrzucając z konia. Poleciała w powietrzu i upadła na ziemię. Upadek pozbawił ją tchu. Dwóch kolejnych rzezimieszków przyskoczyło do niej, zrywając jej biżuterię i szarpnięciem ściągając pelerynę. Próbowała się bronić, lecz na nic się to nie zdało. Steffen podjechał do niej i skoczył, rzucając się na jednego z napastników, powalając go na ziemię i mocując się z nim. Drugi złodziej jednak nadal przyciskał Gwendolyn mocno do ziemi; chwycił jej rękę, wykręcił za plecy, odwrócił ją i docisnął jej twarz do ziemi. Sięgnął w
dół, chwycił jej suknię i zaczął ją podciągać. - Zabawimy się, dzieweczko – rzekł. Gdy na ułamek sekundy puścił ją, by zająć się suknią, Gwendolyn wykorzystała nadarzającą się sposobność: sięgnęła do pasa, dobyła małego srebrnego sztyletu, który Godfrey dał jej dawno temu, odwróciła się i zatopiła go w gardle napastnika. Otworzył szeroko oczy, patrząc, jak jego krew spływa na ziemię. Gwen zatopiła sztylet mocniej w ciele złodzieja, czując, jak wzbiera w niej gniew. Czuła, że mści się nie tylko na tym mężczyźnie, lecz także na McCloudzie, Andronicusie i Garetcie – na wszystkich mężczyznach, którzy ją skrzywdzili. - Nie, nie zabawimy się – odrzekła Gwen. Gdy padł martwy, Gwen wyciągnęła ostrze, wytarła je w jego łachmany i włożyła z powrotem za pas, nie odczuwając ani przez chwilę wyrzutów sumienia. Zastanawiała się, czy staje się bezlitosna lub nieczuła – albo i jedno, i drugie. Miała nadzieję, że tak nie jest. Gwen rozejrzała się i dostrzegła Steffena walczącego z jednym ze złodziei. Mocowali się nieprzerwanie i Gwen zamierzała podbiec do niego i mu pomóc. Lecz gdy podnosiła się, opierając się na dłoniach i kolanach, nagle poczuła, że ktoś kopie ją w skroń butem o metalowym czubku. Krzyknęła i poleciała na plecy. Ogarnął ją potworny ból i świat zaczął wirować, aż zobaczyła wszystkie gwiazdy. Ostatnią rzeczą, jaką ujrzała, nim jej świat osnuł mrok,
była twarz najszpetniejszego mężczyzny, jakiego kiedykolwiek widziała, uśmiechającego się do niej, gdy unosił dłoń i opuszczał ją wierzchnią stroną na jej policzek.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Kendrick wisiał wysoko na krzyżu, czując, jak opuszczają go siły, gdy drugie słońce zaczęło swą wędrówkę w dół. Jego nadgarstki i kostki, przywiązane szorstkim sznurem do drewna, nabrzmiały. Ból rozciąganych kończyn, spowodowany wielogodzinnym wiszeniem, był nie do zniesienia. Opuścił głowę nisko i starał się nie podnosić wzroku, chcąc uniknąć widoku kolejnych zniszczeń, lecz usłyszał jęki i nie potrafił się powstrzymać. Rozejrzał się wokół siebie i zobaczył wszystkich swych przyjaciół wiszących na krzyżach obok niego. Po jednej stronie wisiał Srog, po drugiej Atme, a przy nim Brom, Kolk i wielu innych rycerzy, których Kendrick miłował jak braci. Przynajmniej, rzekł sobie, wciąż żyli, albo kurczowo się trzymali się życia. Nie byli martwi, jak masy ciał w dole. Kendrick próbował z nimi pomówić, lecz byli zbyt słabi lub odwodnieni, by odpowiedzieć. Wszyscy zdawali się bardziej martwi niż żywi. Kendrick usłyszał trzaski batów, a gdy podniósł wzrok, ujrzał zgliszcza, w jakie przeobraziło się miasto, które kochał. Ci, którzy przeżyli, stali się niewolnikami. Prowadzeni przez biczujących ich nadzorców zmuszani
byli do taszczenia ogromnych kamieni. Przechodzili od jednej sterty gruzu do drugiej, oczyszczając miasto. Silesia szybko przeistoczyła się w okupowane miasto niewolników. Posąg Andronicusa już wznosił się ku niebu, godło Imperium – lew z ptakiem w paszczy – umieszczono nad bramami miasta, a nad nim powiewał sztandar Imperium. Wszelki ślad po niezależności, jaką kiedyś cieszyło się to miasto, został zatarty. Silesia została wchłonięta, stając się częścią Imperium. Kątem oka Kendrick dostrzegł jakiś ruch i, oblizując spieczone wargi, odwrócił się. Ujrzał grupę żołnierzy Imperium przepychających się przez tłum; za nimi, co zaszokowało Kendricka, szedł nie kto inny, a sam Andronicus, górujący nad pozostałymi. Żołnierze idący przed nim trzymali zakutego w kajdany mężczyznę, którego Kendrick rozpoznał po kilku chwilach. Był to jego przyrodni brat. Gareth. Kendrick otworzył szeroko oczy i spojrzał na niego ponownie, zastanawiając się, czy mu się nie przywidziało. Nie pomylił się jednak. W jego kierunku szedł Gareth we własnej osobie, wychudzony, z brodą, potargany. Łańcuchy pobrzękiwały, gdy Gareth, prowadzony przez żołnierzy Imperium, szedł powłócząc nogami. Zatrzymali się przed Kendrickiem. Tłum uciszył się, a Andronicus podszedł do Garetha i oplótł swą wielką dłonią jego chudą szyję, zakrywając ją całkowicie. Jego długie pazury ocierały się o grdykę Garetha.
Andronicus uśmiechnął się. - Powiedz, kto jest kim wśród tych pojmanych – rzekł Andronicus. – A darujemy ci życie. Wszyscy spojrzeli na Kendricka i pozostałych wiszących na krzyżach. - Zrobię to z przyjemnością – powiedział Gareth. – Powiem, kim są, a nawet więcej. Nie darzę miłością żadnego z nich; twój wróg jest też moim wrogiem. Andronicus uśmiechnął się do Garetha. - Zuchwały jesteś – rzekł. – I bezlitosny, nawet względem swej rodziny. Lubię takich jak ty. Podobasz mi się. Uwolnijcie go. – polecił Andronicus ruchem ręki swym strażnikom, a ci pospieszyli naprzód i zdjęli mu kajdany. Gareth zrzucił kajdany, długimi krokami ruszył naprzód i podszedł prosto do Kendricka, wyciągając w stronę jego twarzy długi, kościsty palec. - To Kendrick – rzekł. – Jeden z mych braci. Mój przyrodni brat. Tak naprawdę jest bastardem. To dowódca Srebrnych. Ważny człowiek – powiedział, następnie odwrócił się i wskazał palcem kogoś innego. – A ten obok niego to Kolk, dowódca Legionu; a to Brom, przewodzi armii; a tam, to Atme, kolejny bohater Srebrnych. Gareth mówił dalej, wyrzucając z siebie kolejne imiona; każde słowo, które wypowiadał, rozpalało większy ogień w żyłach Kendricka. Zabije za to Garetha, jeśli kiedykolwiek znajdzie po temu sposobność. Wreszcie Gareth skończył. Stanął ponownie przed
Kendrickiem z uśmiechem zadowolenia na twarzy. Andronicus uśmiechnął się, a z głębi jego gardła dobył się głęboki pomruk. Położył dłoń na ramieniu Garetha. - Dobrze się spisałeś – rzekł Andronicus. – Wynagrodzę cię. Gareth stał, dumny jak paw. - Jakie stanowisko mi wyznaczysz? Miej w pamięci, że jestem królem. Mógłbyś mnie mianować królem Kręgu. To byłaby odpowiednia dla mnie pozycja. Andronicus wybuchnął gromkim śmiechem. - Wynagrodzę cię stanowiskiem niewolnika. Będziesz królem sprzątających łajno. Na twarzy Garetha pojawiło się przerażenie. - Ale rzekłeś, że mnie wynagrodzisz! - To jest nagroda – powiedział Andronicus. – Nie zabijam cię. Nagle Gareth odwrócił się z paniką w oczach i puścił się biegiem; dzięki swej wychudzonej sylwetce z łatwością lawirował w tłumie. - ZNAJDŹCIE GO! – krzyknął Andronicus do zaszokowanych żołnierzy. Jego ludzie ruszyli za Garethem, lecz ten w ciągu kilku sekund znalazł niewielki otwór w kamiennej ścianie i zanurkował w nim. Było to jakiegoś rodzaju ukryte przejście. Gareth był wystarczająco chudy, by się przez nie przecisnąć, a gdy żołnierze Imperium dotarli do ściany, nie mogli się tam zmieścić. - Jeśli wam ucieknie, zginiecie! – krzyknął Andronicus.
Żołnierze puścili się biegiem, okrążając mur. Andronicus, któremu krew napłynęła do twarzy, zwrócił swą uwagę z powrotem na Kendricka i pozostałych. Wystąpił naprzód i przyjrzał się im dokładnie. Po ciszy, która zdawała się trwać wieczność, podszedł do Kolka. - Zaczniemy od tego – rozkazał Andronicus. – Będziemy zabijać tylko jednego dziennie – uśmiechnął się. – Lubię przedłużać swą rozkosz. Andronicus sięgnął w dół, wyrwał włócznię z rąk jednego ze swych sług, postąpił naprzód i nagle przeszył nią pierś Kolka. - NIE! – krzyknął Kendrick, widząc, jak z ust Kolka tryska krew. Kolk krzyknął z bólu, po czym gwałtownie opuścił głowę, wyzionąwszy ducha. Andronicus, nie wyciągając włóczni, którą go przebił, odwrócił się do swych ludzi i zaczął odchodzić. - Nazajutrz wybierzemy kolejnego – powiedział. Kendrick mocował się z całych sił, lecz nie potrafił poluzować sznurów. Odchylił się w tył i krzyknął w niebiosa, poprzysięgając, że pomści Kolka, swoich ludzi, ich wszystkich. Pewnego dnia znajdzie sposób, by zabić Andronicusa.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
Thor zbudził się o brzasku, mrużąc oczy pod kłującymi promieniami pierwszego porannego słońca, ogromnej, oślepiającej kuli na horyzoncie, niczym nie przysłoniętej. Uniósł dłonie do oczu i powoli usiadł. Pustynia była jeszcze chłodna w porannym słońcu, lecz temperatura zwiększała się z każdą sekundą. Wokół niego leżeli jego towarzysze broni, rozrzuceni wokół dogasającego żaru ogniska. Kroh leżał oparty o nogę Thora, pogrążony w głębokim śnie. Byli wszyscy – poza jednym. Thor zauważył, że nie ma z nimi Convena; szybko odwrócił się i rozejrzał, szukając go wzrokiem. W końcu go spostrzegł. Siedział, skrzyżowawszy nogi, tyłem do nich, jakieś dwadzieścia stóp dalej, wpatrując się w wędrujące coraz wyżej po nieboskłonie słońce. Zaniepokojony, Thor pospieszył w jego kierunku. Gdy do niego podszedł, zauważył, że przekrwionymi oczyma Conven patrzy prosto w słońce. Nadal zdawał się być pogrążony w żalu, jak gdyby nie do końca był z nimi. Wpatrywał się nieobecnym wzrokiem w horyzont. Thor zastanawiał się, jak głęboki jest jego smutek. - Conven? – spytał. Po kilku sekundach w końcu spojrzał tępo na Thora.
- Czas ruszać w drogę – rzekł Thor. Conven wstał powoli, bez słowa, i podszedł do swego zwierza przywiązanego do pala. Thor odwrócił się i ruszył za nim. Pozostali też zaczęli wstawać, przyglądając się im i rozmyślając. Conven nie był tą samą osobą, którą Thor znał i wbrew sobie Thor zaczął się zastanawiać, czy Conven nie stanie się im kulą u nogi. Nie pojmował, przez co przechodził. Był nieprzewidywalny. I nie wiedział, jak zareaguje w obliczu zagrożenia – ani czy sam się nim nie stanie. Nie miał jednak wyjścia. Dosiedli swych zwierząt, żegnając się spiesznie z tym samotnym miastem, i wyruszyli nim słońce wzbiło się wyżej, próbując umknąć przed piekącym żarem budzącego się dnia. * * *
Jechali w szóstkę niespiesznie przez połacie soli, podążając za Indrą. Thor cieszył się, że opuścili jej osadę. Rozumiał niepokój Indry spowodowany powrotem do jej rodzinnego miasta. On również nie chciałby tam utknąć. Thorowi wciąż lekko szumiało w głowie po napoju, który wypił poprzedniego wieczoru, i próbował dojść do siebie. To mleko kwurumowe miało silne działanie. Trudno mu było przypomnieć sobie, kiedy dokładnie usnął. - Jak daleko stąd leży Kraina Smoków? – spytał Reece Indrę.
- Nie wjechaliśmy jeszcze nawet do tunelu – odrzekła. - Tunelu? – spytał O’Connor. - Do Krainy Smoków można dotrzeć jedynie przez Wielki Tunel. Łączy Solne Nieużytki z Górami Płomieni. Nazywaliśmy go Tunelem Śmierci. Nie słyszałam, by ktoś kiedykolwiek do niego wszedł i wyszedł po drugiej stronie – westchnęła. – Lecz sami wybraliście tę wyprawę. Wiedzieliście, że nie będzie łatwa. Jechali dalej w milczeniu. Thor czuł narastający wśród nich niepokój, gdy przemierzali niekończące się pola soli, a słońce wędrowało coraz wyżej po nieboskłonie. Miał wrażenie, że zmierzają ku śmierci. Po godzinach jazdy przez zupełnie płaskie tereny, na horyzoncie przed nimi wyrosła ogromna góra. U jej podnóża znajdowało się wejście do szerokiego tunelu o średnicy stu jardów, ziejącej czarnej dziury prowadzącej głęboko w mrok. Gdy się zbliżyli, zwierzęta zaczęły ryć nogami ziemię i się opierać. Thor wyczuwał ich niepokój. Indra zsiadła przy wejściu do tunelu, a legioniści poszli w jej ślady. - Co ze zwierzętami? – spytał Elden, podchodząc do niej. Pokręciła głową. - Żadne zwierzę nie wejdzie do tego tunelu – odpowiedziała. – Są na to zbyt mądre. Trzymając w dłoni wodze, spojrzała ze smutkiem na zwierzę. Pochyliło swój ogromny łeb, wydało z siebie jęk
i potarło nosem jej kark. Puściła linę i uderzyła zwierzę w zad. Odwróciło się i ruszyło przed siebie, podobnie jak pozostałe zwierzęta. Thor i reszta obrócili się i patrzyli, jak biegną, wzniecając tumany białego pyłu. W końcu zniknęły na horyzoncie. Przełknął ślinę. Teraz mogli liczyć tylko na siebie. Thor odwrócił się i stanął przodem do tunelu, spoglądając w ciemność. Wiedział, że mogą z niej nigdy nie wyjść. Indra uniosła sztylet i podeszła do ściany jaskini. Odłupała duże kawałki żółtego kamienia. Przystawiła jeden z nich do ściany i rozgniotła go trzonkiem sztyletu. Ich oczom ukazało się świecące białe wnętrze. Podała każdemu z nich jeden kamień. Thor trzymał go w dłoni, zaskoczony jego ciężarem. Był to chropowaty żółty kamień o świecącym wnętrzu. Indra weszła jako pierwsza do jaskini, a wtedy Thor ze zdumieniem zauważył, że kamień rozświetla jej wnętrze. Roztaczał wokół siebie światło płomieni kilku świec. - Trzymajcie je wysoko, a tunel nie będzie taki ciemny – powiedziała Indra. - Jak długo będą świecić? – spytał O’Connor, gdy wchodzili do jaskini. - Nie wiem – rzekła Indra. – Nikt nigdy nie używał ich wystarczająco długo, by móc to stwierdzić. * * *
W słabo oświetlonym tunelu rozbrzmiewały echem dziwne odgłosy zwierząt i owadów, trzepot skrzydeł, wrzaski i pogruchiwanie skrytych gdzieś stworzeń, odbijające się w każdym kierunku. Szli i szli, trzymając świecące kamienie przed sobą. Thor poczuł, że coś chrzęści mu pod stopami, i gdy obniżył swój kamień, zobaczył miliony owadów, pełzających pod jego stopami, chrzęszczących pod jego butami. Strącał je co chwilę, gdy próbowały wdrapywać się po jego nogach. Idący obok Krohn najeżył się, powarkiwał na owady i kłapał na nie lub próbował schwycić je łapami. Dzięki Bogu za świecące kamienie, pomyślał Thor; bez nich wędrowaliby w całkowitej ciemności. Thor był też wdzięczny Indrze, jak zawsze, patrząc na rozświetloną drogę. Jednak i tak trudno było im coś dostrzec dalej niż na kilka stóp przed nimi i Thor mógł się tylko zastanawiać, co czyhało na nich skryte głęboko w zakamarkach tego miejsca. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że coś go obserwuje, jak gdyby te stwory – cokolwiek to było – czekały na właściwy moment, by zaatakować. W głębi duszy cieszył się, że nie może ich zobaczyć. Szli dalej, oddychając ciężko, po części z wysiłku, lecz bardziej ze strachu. Nogi Thora zaczynały stawać się ciężkie i zastanawiał się, czy ta droga kiedykolwiek się skończy. Nagle rozległ się trzepot skrzydeł i Thor poczuł, że coś
ociera się o jego twarz. - Globasy! – krzyknęła Indra. – Na ziemię! Wnętrze jaskini rozświetliło się nagle tysiącami niewielkich stworzeń świecącymi w ciemności; wyglądały jak nietoperze, lecz były większe, a od ich głów biło białe światło. Były ich tysiące i trzepot ich skrzydeł rozchodził się w ogromnej kakofonii, gdy wpadały na nich, lecąc. Nim Thor zdążył choćby spróbować się uchylić, poczuł, że drapią mu policzki. Krzyknął z bólu. Dobył miecza i ciął gorączkowo na wszystkie strony. Pozostali dołączyli do niego. Kilka nietoperzy padło na ziemię, lecz coraz więcej drapało jego twarz, szyję i ręce. W końcu Thor poddał się i poszedł w ślady Indry: tak jak ona przypadł do ziemi i zwinął się w kłębek, obejmując kolana, twarzą do ziemi. Pozostali poszli za jego przykładem, padając na ziemię obok niego. Thor czuł, jak miliony szponów drapią jego kolczugę na plecach, tył jego głowy, szyi i ramion – lecz nie podnosił się z ziemi, jak Indra, i modlił się. Przez chwilę miał wrażenie, że zadrapią go na śmierć. Nagle rozległ się ryk, który odbił się echem od ścian. W jednej chwili stado zniknęło, skrzecząc. Po kilku chwilach trzepot w końcu ucichł i Thor, uwolniony od łopotania ich skrzydeł, mógł znowu usłyszeć własne myśli. Słyszał, że dyszy ciężko, podobnie jak pozostali, podobnie jak on spanikowani. Stopniowo wszyscy podnieśli się, ciesząc się, że żyją. Lecz ryk rozległ się ponownie i Thor poczuł ucisk w
dołku. Ten dźwięk wywołał dreszcz wzdłuż jego kręgosłupa; był to głęboki, mroczny ryk, jak ryk lwa. - Co to było? – spytał Reece. - Nie mam pojęcia – odrzekła Indra. - Cokolwiek to było, nie brzmiało na zbyt zadowolone – rzekł O’Connor. Ryk rozległ się ponownie, i tym razem był głośniejszy i zdawał się dochodzić z miejsca położonego bliżej nich, i jeszcze bardziej przypominał ryk lwa. Wszyscy trzymali broń wyciągniętą przed sobą, pocąc się ze strachu. Thor czuł, jak krew ścieka mu z ran na szyi i głowie. Stał tak, myśląc, że to okropne tak czekać, wpatrywać się w ciemność i nic nie widzieć. Thor poczuł, jak ziemia pod nimi drży i nie był w stanie już dłużej czekać. Wygiął się w tył, umieścił swój świecący kamień w procy i cisnął go tak daleko, jak tylko potrafił. Kamień poszybował w powietrzu, posyłając promień światła, który rozświetlił tunel. Po jakichś pięćdziesięciu jardach w końcu oświetlił to, co się do nich zbliżało. Thor pożałował, że tak się stało. Stała tam ogromna bestia, przypominająca lwa, lecz trzykrotnie wyższa i trzykrotnie szersza, z trąbą, która zwisała jak u słonia, i po obu stronach której znajdowały się kły. Miała też róg na czole. Porośnięta była żółtym futrem i stała na dwóch nogach, dwóch ogromnych, muskularnych nogach o dwóch szponach w miejscu palców. Odchyliła się w tył, unosząc swój potężny biceps.
Mięśnie na całym jej ciele były naprężone. Wydała z siebie kolejny ryk, unosząc trąbę i obnażając kły. - Zwierz Jaskiniowy! – wyszeptała Indra trwożnie. - Domyślam się, że jest niezbyt przyjazny – powiedział O’Connor. Indra pokręciła głową. - Niezbyt – odrzekła. Zwierz Jaskiniowy wydał z siebie kolejny ryk, a następnie ruszył naprzód. Thor miał wrażenie, że biegnie ku nim stado słoni. Wszyscy stali w miejscu, unieruchomieni strachem, zastanawiając się, co zrobić, gdy nagle Conven rzucił się przed siebie, by natrzeć na bestię. Biegł wprost na nią, jak gdyby chciał zginąć. Gdy Conven uniósł miecz, poruszający się zadziwiająco szybko Zwierz Jaskiniowy zamachnął się i zmiótł go, posyłając przez jaskinię. Conven wpadł na ścianę, po czym osunął się bezwładnie na ziemię. Bestia podbiegła do niego i uniosła szpon, by go dobić, a wtedy Thor wkroczył do akcji. Wiedział, że nie zdąży dobiec do Convena, lecz myślał szybko; wystąpił naprzód, uniósł miecz i cisnął nim. Broń poszybowała, obracając się w powietrzu, przez jaskinię i zatopiła się w ramieniu stwora. Zwierz Jaskiniowy ryknął, a następnie odwrócił się i zwrócił swe ślepia na Thora. Podbiegł i skoczył, zamierzając się na jego gardło. Gdy bestia ruszyła na niego, Thor uniósł dłoń,
przyzywając swą energię. Żółte światło wystrzeliło z jego dłoni i udało mu się zatrzymać bestię w powietrzu, tuż przed sobą. Lecz Thor nie był wystarczająco silny, by powstrzymać ją przed uderzeniem go. Bestia wyciągnęła rękę i zdzieliła go w bok, posyłając przez jaskinię i w drugą ścianę. Krohn przyskoczył do bestii i zatopił swe kły w jej nodze; Zwierz Jaskiniowy wrzasnął, po czym podniósł Krohna wysoko i otworzył paszczę, by go pożreć. O’Connor wycelował i wypuścił kilka strzał w otwartą paszczę bestii. Stwór upuścił Krohna, a wtedy Elden uniósł swój topór, ruszył naprzód i odciął jeden ze szponów bestii. Rozwścieczony stwór wydał z siebie ryk, jedną ręką podniósł O’Connora, ścisnął go i uniósł wysoko w powietrzu. O’Connor zwisał, machając nogami, spoglądając śmierci w oczy. Reece chwycił swój kiścień, zakręcił nim wysoko i uderzył bestię w głowę. Puściła O’Connora, ryknęła i spojrzała na Reece’a. Otworzyła swą szeroką paszczę, wysuwając kły, i opuściła ją na niego. Thor widział, że Reece za chwilę umrze. Próbując zapomnieć o potwornym ból głowy, Thor skupił się. Musiał przywołać swą moc. Siłą woli zmusił się, by stać się jeszcze silniejszym, niż był. Ujrzał twarz Argona; ujrzał twarz swej matki; a potem twarz Gwendolyn. Poczuł, jak przez jego ciało przepływa jej energia, dodając mu sił. Thor wstał, uniósł obie dłonie i modlił się, by
zadziałało. Błękitne światło wypłynęło z jego otwartych dłoni i rozniosło się po jaskini, uderzając bestię prosto w pierś. Zatrzymała się i krzyknęła. Thor uniósł ręce i wtedy ze zdumieniem zobaczył, że udaje mu się unosić bestię nad ziemią. Stwór krzyczał, młócąc rękami i nogami w powietrzu, lecz unosił się nad ziemią i nie był w stanie nic na to poradzić. Ostatkiem sił Thor poruszył rękoma – a wtedy bestia zakołysała się w powietrzu. Thor cofnął ramiona i pchnął je do przodu, a bestia poszybowała jak meteor przez jaskinię, rycząc, obracając się w powietrzu, aż w końcu uderzyła w ścianę i osunęła się na ziemię. Z góry stoczył się głaz, który wylądował na niej, miażdżąc ją. Zapadła cisza. Bestia była martwa. Pozostali odwrócili się i spojrzeli na Thora z zupełnie nowym szacunkiem i zdziwieniem. Thor osunął się na kolana, osłabiony wysiłkiem. Stawał się silniejszy, czuł to. Potrafił też lepiej nad tym panować. Lecz nie posiadł jeszcze takiej wytrzymałości, jakiej potrzebował. To spotkanie go wykończyło. Gdyby teraz pojawiła się kolejna bestia, byłby bezradny. Musiał stać się silniejszy. Reece i O’Connor podeszli do niego i podnieśli go, zarzucając sobie jego ramiona na barki. Idąc, trzymali go między sobą. Wszyscy byli ranni, podrapani, i kuśtykając ruszyli powoli dalej przez jaskinię, w ciemność, w
jakiekolwiek niebezpieczeństwo, jakie czekało na ich drodze.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Zapadła zimna i ciemna noc. Kendrick wisiał na krzyżu, na przemian tracąc i odzyskując przytomność, nękany niespokojnymi snami. Widział swego ojca, króla MacGila, otoczonego białą poświatą, uśmiechającego się do niego; ujrzał swą siostrę, Gwendolyn, którą ktoś odciągnął na bok; ujrzał swego młodszego brata, Reece’a, na maleńkiej łodzi, wypływającego na otwarte morze. I widział płomienie trawiące Królewski Dwór. Kendrick otworzył powoli oczy, wykrzywiając się z bólu i wycieńczenia. Stracił rozeznanie i nie wiedział, czy śni, czy nie. Zamrugał i dostrzegł przed sobą oświetlony kilkoma pochodniami wewnętrzny dziedziniec Silesii – która niegdyś była wspaniałym, olśniewającym miastem, a teraz stała się stertą gruzu, zarzuconą trupami, a jej obywatele – niewolnikami. Większość ludzi spała, i miasto nie było tak rozgorączkowane, jak za dnia, lecz Kendrick i tak słyszał gdzieś w oddali odgłos chłostania jego ludzi przez ludzi Andronicusa. Niektórzy z nich musieli pracować nawet długo po tym, jak zapadła noc. Żołnierze okupujący miasto siedzieli na dziedzińcu w niewielkich kręgach wokół ognisk, które rozświetlały noc; pochylali się, rozcierali dłonie, dzielili się winem i śmiali wspólnie, próbując się rozgrzać. Mieli na sobie drogie
futra, futra, które złupili silesianom. Wisząc na krzyżu i trzęsąc się w zimnym podmuchu wiatru, Kendrick odczuł, że ma na sobie jedynie lekką koszulę i spodnie. Odarto go, podobnie jak pozostałych, z jego najlepszej zbroi i futer, i pozostawiono, by zamarzł na śmierć – o ile wcześniej nie pokona go ból. Szczękał zębami, a jego ręce były sine – lecz to nie miało już znaczenia. Wkrótce będzie martwy. Kendrick zebrał w sobie wystarczająco dużo energii, by się odwrócić, i zobaczył zesztywniałą sylwetkę Kolka. Oczy miał otwarte w przedśmiertnym szoku, a w jego ciele wciąż tkwiła włócznia. W Kendricku zawrzało. Był to haniebny uczynek niehonorowego przeciwnika. Powinni wykazać na tyle przyzwoitości, by ściągnąć jego ciało i urządzić mu godziwy pochówek. Miast tego pozwolili, by ten wielki wojownik wisiał tu jak pospolity złoczyńca, by każdy mógł się na niego gapić. Kendrick wiedział, że nazajutrz nadejdzie jego kolej, lecz nie dbał o to. Martwił się o swych pozostałych przyjaciół, zwłaszcza o Atme, który wisiał ledwie kilka stóp od niego i któremu nie był w stanie w żaden sposób pomóc. Kendrick spojrzał na nich, lecz w słabym świetle nie był w stanie orzec, czy są żywi, czy martwi. Zamknął oczy, próbując odegnać ból. Ten jednak nie chciał go usłuchać. Czasem pojawiał się i znikał, tak że zapominał na kilka chwil, jak bardzo bolą go kończyny. Lecz przez większość czasu ból był niezwykle silny i nie ustawał. Zdarzało mu się zapadać w krótką drzemkę, lecz nawet wtedy ból nie pozwalał mu o sobie zapomnieć.
Zamknąwszy oczy, starał się zmusić się do snu, odciąć się od okropieństw tego świata i uśmierzyć ból, choć na chwilę. Gdy przymknął powieki, w jego głowie zaroiło się od obrazów. Ujrzał siebie jako małego chłopca, ze swym najlepszym przyjacielem Atme, jak walczą ze sobą podczas ćwiczeń; ujrzał siebie z dziewczyną, którą kochał – nie pamiętał już jej imienia – na łodzi przy wiosłach, gdy był młodszy; ujrzał swą pierwszą walkę, swe pierwsze zwycięstwo, swoje zaskoczenie własnymi umiejętnościami; ujrzał siebie siedzącego przy stole ze swym ojcem, królem MacGilem, Gwendolyn, Godfreyem, Reece’em, i nawet Garethem, gdy wszyscy byli młodsi, gdy wszyscy byli szczęśliwi. Ujrzał Królewski Dwór – olśniewający, majestatyczny, niezwyciężony. I wtedy Kendrick zobaczył swego ojca. Stał przed nim, otoczony białą poświatą. Jego ojciec wyciągnął rękę. Wyglądał młodo i zdrowo – śmiały i dzielny wojownik, jakim zapamiętał go Kendrick. Uśmiechnął się do niego. - Synu mój – rzekł z dumą. Na te słowa Kendrickowi zrobiło się ciepło na sercu. Zawsze – bardziej niż czegokolwiek innego – pragnął, by uważano go za syna MacGila. - Jesteś mym pierworodnym – rzekł. – Mym prawdziwym synem. Kendrick wyciągnął dłoń, by dotknąć ręki ojca, lecz nie był w stanie go dosięgnąć. - Wkrótce będziemy razem – rzekł MacGil. – Lecz
twój czas jeszcze nie nadszedł. Musisz walczyć. Jesteś wojownikiem. Nie poddawaj się. Nigdy się nie poddawaj. Walcz. Walcz za mnie! Kendrick poczuł jakąś dłoń na swoim nadgarstku i najpierw pomyślał, że to dłoń MacGila. Lecz gdy otworzył oczy i spojrzał, naprawdę ujrzał dłoń na swym nadgarstku. Z zaskoczeniem zobaczył młodą, piękną kobietę, która zapewne niedawno przekroczyła dwudziesty rok życia. Położyła swą delikatną dłoń na jego ręce. Wyglądało na to, że sprawdza jego tętno. Zamknęła oczy, jakby chciała się w nie wsłuchać. Następnie otworzyła je i spojrzała na niego. Miała najpiękniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widział. W kształcie migdałów, o odcieniu jasnego orzecha, idealnie pasujące do jej twarzy. Jej skóra była jasnobrązowa, barwy rasy Imperium. Dotarło do niego, że to kobieta z Imperium. Zastanawiał się, co robi. Czy to Andronicus ją przysłał? Miała go zabić? Patrząc na jej uśmiech i delikatny dotyk, nie był sobie w stanie tego wyobrazić. Lecz cóż robiła tutaj, stojąc obok niego i trzymając jego nadgarstek? Zastanawiał się, czy to nie dalsza część snu. - Żyjesz – rzekła do niego. W jej głosie rozbrzmiewało zaskoczenie. Miała najsłodszy głos, jaki kiedykolwiek słyszał; chciał usłyszeć go ponownie. Chciał, by mówiła i nigdy nie przestawała. - Kim jesteś? – próbował zapytać, lecz wypowiedział te słowa niewyraźnie, głos uwiązł mu w suchym gardle. - Sandara – odrzekła.
Uniosła na niego wzrok pełen nadziei, jak gdyby ucieszyło ją to, że żyje. Wyciągnęła dłoń w górę; trzymała w niej czarną, futrzaną pelerynę. Udało jej się wdrapać na krzyż i zarzucić pelerynę na jego trzęsące się ramiona. Było to najmiększe, najwspanialsze futro, jakiego kiedykolwiek dotykał i nigdy żaden ubiór nie wzbudził w nim większego zachwytu. Natychmiast poczuł ciepło wokół ramion i piersi. - Dlaczego przyszłaś mi z pomocą? – spytał. - Leczenie chorych to moje powołanie – odparła. - Ale służysz Imperium – powiedział. Rozejrzała się dokoła nieufnie. - Zgadza się – odrzekła. – Lecz nie w nocy. Nie widzą wszystkiego, co robię. Nie lubię patrzeć, jak ktoś cierpi. Czy pochodzi z Imperium, czy nie. Bez względu na to, czy kolor jego skóry jest taki sam, jak mojej. Kendrick spojrzał na nią. Jego serce zadrżało z wdzięczności. Wyciągnęła bukłak napełniony jakimś płynem i przystawiła do jego ust. Pił łapczywie, gdy poczuł, że woda omywa jego usta. Pił i pił, jak człowiek przekraczający pustynię, który od wieków nie widział wody. Zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo był spragniony. W końcu odsunęła go od jego ust. - Nie za dużo naraz – rzekła. – Twoje ciało musi się przyzwyczaić. Następnie wyciągnęła inny nieduży bukłak, przyłożyła do jego ust i Kendrick poczuł słodki smak wina. Było
mocniejsze niż jakiekolwiek wino, jakie pił, i uderzyło mu od razu do głowy. Rozluźnił się i poczuł delikatne mrowienie w całym ciele. Ból zelżał. - Nie jest to najlepsze lekarstwo – powiedziała. – Lecz na razie wystarczy, byś nie odczuwał bólu. - Nie wiem, jak ci dziękować – rzekł, odzyskując siły po raz pierwszy od wielu dni. Gdy ból zelżał, w końcu był w stanie jasno myśleć. – Jestem twym dłużnikiem. Spuściła wzrok ze smutkiem. - Lękam się, że nie przeżyjesz, by spłacić ten dług – powiedziała. – Słyszałam, że Wielki Andronicus zabije was wszystkich nazajutrz. Kendrick poczuł ucisk w dołku, lecz czuł, że mówi prawdę. - Czemu więc mi pomagasz? – zapytał. - Każdemu należy się pomoc – odparła. – Każda chwila życia jest cenna. Podniosła na niego wzrok. Jej oczy napełniły się łzami i wzruszyło go, jak bardzo zależało jej na nim, na obcym. Czuł się z nią związany silniej, niż był w stanie wyrazić i marzył, by być wolnym i chwycić ją w ramiona. Ogarnął go smutek na myśl, że ledwie za kilka godzin nie będzie już mógł ujrzeć jej twarzy. - Twa dobroć wiele dla mnie znaczy – rzekł. – Nie możesz tego stwierdzić po łachmanach, które mam na sobie, lecz byłem niegdyś ważną osobą. Żałuję, że nie znasz mnie, wiedząc, kim jestem. Uśmiechnęła się do niego.
- Nie dbam o to, kim jesteś – rzekła. – Teraz jesteś dla mnie ważną osobą. Kendrick spojrzał na nią i zamyślił się. - Dlaczego to właśnie mnie pomogłaś? – spytał. Oddałaś mi swą jedyną futrzaną pelerynę. Spłoniła się w ciemności nocy. Patrzyła na swe stopy i nie odpowiadała. - Nie wiem – odrzekła. - Co zrobiliby ci ludzie Andronicusa, gdyby przyłapali cię na tym, jak pielęgnujesz wroga? Sandara odwróciła się i spojrzała nieufnie przez ramię; na szczęście żołnierze Imperium zajęci byli czym innym, skuleni wokół ognisk, i nie zwracali na nią uwagi. - Śmierć – odrzekła. Serce Kendricka przepełniło się grozą. - Jeśli kiedykolwiek się stąd wydostanę, odnajdę cię. Odwdzięczę ci się. - Nie musisz tego robić – rzekła. Odwróciła się, by odejść. Kendrick nie mógł znieść tego, że zamierza odejść. Musiał myśleć szybko, by ją tam zatrzymać, i wyrzucił z siebie pierwszą rzecz, jaka przyszła mu do głowy. - Jesteś zamężna? – spytał. Spojrzała na niego, po czym spuściła wzrok, i nawet w słabym świetle wyczuł, że się czerwieni. Kendrickowi nie podobało się, że był tak bezpośredni, tak nietaktowny. Wiedział jednak, że to mogą być jego ostatnie chwile na tym świecie i nie miał czasu na
przestrzeganie etykiety. Musiał wiedzieć. - Nie, mój panie – odrzekła w końcu. Spojrzała na niego znacząco. – Lecz nawet gdybyś był wolnym człowiekiem, ktoś mojej rasy nie może poślubić kogoś twojej. Skończyłoby się to śmiercią. - Nie dbam o zasady i kary – rzekł Kendrick. – Pani, jeśli kiedykolwiek się stąd uwolnię, odnajdę cię. Nie odchodź daleko. Zostań w Kręgu. Opuściła głowę. - Muszę udać się tam, gdzie rozkaże mi Wielki Andronicus – powiedziała. Odwróciła się gwałtownie i pospieszyła z powrotem w ciemność. Kendrick patrzył, jak odchodzi, aż zniknęła, po czym opuścił powieki, mając przed oczyma jej twarz, jej oczy, barwę jej skóry, zarys ust. Sandara. Sandara. Sandara. Powtarzał jej imię w myślach raz po raz, jak mantrę. Dało mu to powód, by przeżyć. Postanowił, że przeżyje. Przeżyje bez względu na wszystko.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
Gdy Thor myślał, że Wielki Tunel nigdy się nie skończy, wyszli, wykończeni i znużeni, na mdłe, szare, posępne światło dnia. Zmrużyli oczy i przysłonili je dłońmi, chroniąc przed światłem, które oślepiało ich mimo tego, że przysłaniały je gęste, kłębiaste ciemne chmury. Tak przywykli do mroku, że mieli wrażenie, że stanęli na powierzchni któregoś ze słońc. Thor niezmiernie się ucieszył, kiedy wyszli z tej jaskini. Szli cały dzień i noc, przez nieustającą kakofonię dźwięków, nękani od chwili, gdy natknęli się na tego potwora przez małe zwierzęta, które odpędzali przez całą drogę, aż do wyjścia. Gdy wyłonili się po drugiej stronie, mieli wrażenie, że wydostali się na wolność. Chłodny powiew wiatru smagnął ich po twarzach. Thor odchylił się w tył i wziął głęboki oddech, czując się jak szczur, który wyłonił się z nory. Gdy jego oczy przyzwyczaiły się do światła, zamrugał kilka razy, zadziwiony widokiem, który się przed nim roztaczał. Jaskinia wyprowadziła ich na krętą, białą ścieżkę, która wiła się pod górę przez wysoki łańcuchu gór. Hen, daleko znajdowały się górskie szczyty, zdające się rozciągać po kres świata. Wiele z nich miało czerwone wierzchołki. W oddali Thor dostrzegł wielki wybuch,
wyrzucający lawę w powietrze i wznoszącą się chmurę czarnego popiołu. Wiedział, że ścieżka biegnie daleko, wśród wierzchołków górskich szczytów. - Góry Płomieni – rzekła Indra. – Słynna ścieżka do Krainy Smoków. Mówią, że usypana jest z kości. Thor spojrzał w dół i wyczuł pod stopami niezwykłą fakturę odbijającej światło ścieżki, i gdy się jej przyjrzał, zobaczył, że Indra ma rację: droga rzeczywiście utworzona była ze zmiażdżonych kości. Wiła się daleko jak okiem sięgnąć. - Czyich kości? – spytał O’Connor. Wymienili zaniepokojone spojrzenia, a stojący przy nich Krohn zaskomlał. Powoli ruszyli dalej, trzymając się szlaku, posuwając się coraz wyżej i wyżej ku szczytom. Thor spojrzał w górę i zobaczył, że droga wije się niemożliwie wysoko, i zastanawiał się, jak tam dotrą. Już teraz byli wyczerpani. Nie mieli jednak wyboru. Ta droga prowadzi do Krainy Smoków i muszą iść tędy, którędy biegnie. - Patrzcie! – wykrzyknął O’Connor. Podbiegł do czegoś, co błyszczało na skraju drogi. Schylił się i podniósł małą złotą monetę. - Co to? – spytał Elden, podchodząc do niego. - Tutaj też coś jest! – zawołał Reece, podbiegając i podnosząc bogato zdobiony złoty sztylet pozostawiony na skraju drogi. - Nie ruszałabym tego na waszym miejscu. Odwrócili się i spojrzeli na nią.
- Smoki są zachłanne – rzekła. – I zazdrośnie strzegą swych skarbów. To łupy tych, którzy próbowali stanąć im na drodze. Wszyscy zginęli. To ich kości, a to ich skarb. Trofea smoków. To ich przechwałki: są tak pewne swego, że rozrzucają skarby, gdzie zechcą. To także ostrzeżenie. Thor obrócił się i spojrzał w górę, na ścieżkę. Jak daleko mógł sięgnąć wzrokiem, poznaczona była połyskującymi skarbami: porozrzucanymi wszędzie bezcennymi klejnotami i monetami, bronią, tarczami i zbroją. - Możemy zabrać, co tu widzimy, wziąć to do domu i pławić się w bogactwie do końca życia! – zauważył Elden. Indra pokręciła głową. - Wrócić jest trudniej – rzekła Indra. - Skarb, którego pragniemy, jest najcenniejszy ze wszystkich, i najbardziej nam potrzebny – rzekł Thor. – Miecz Przeznaczenia. Nie możemy o nim zapomnieć. Z chęcią oddałbym wszystko to za Miecz. - Możemy wziąć tyle, ile zdołamy unieść – powiedział O’Connor. - Byłabym ostrożna – rzekła Indra. – Sprowokujecie smoki. Thor przyglądał się skarbom, zastanawiając się, co robić. - Niech każdy z was weźmie jedynie kilka rzeczy, które najbardziej przypadną wam do gustu – rzekł Thor. – Nie chcemy, by nas to spowolniło. Reszta niech zostanie na swym miejscu. Nasze życia i nasza misja są ważniejsze niż
bogactwo. A to i tak przedmioty martwych ludzi. Na większości z nich ciąży klątwa. Ruszyli dalej, podnosząc po drodze różne przedmioty. Przyglądali się im, czasem je zatrzymywali, a czasem – porzucali. Thor miał wrażenie, że za każdym razem, gdy znajdował coś, co mu się podobało, kilka stóp dalej trafiał na coś, co zdawało mu się jeszcze cenniejsze i zamieniał przedmioty. Najbardziej przypadła mu do gustu drogocenna proca, której uchwyt wyrzeźbiony był z kości słoniowej, miseczka obszyta złotem, a obok niej leżała sakiewka złotych kamieni do kompletu. Skrył je dobrze za pasem. Thor znalazł też sztylet, który bardzo mu się spodobał, o bogato zdobionym złotym trzonku, na którym wyrzeźbione były różne obrazy i słowa w języku, którego nie rozumiał. Błyszczał, a jego ostrze było tak ostre, że rozciął palec, ledwie go dotykając. Jego także schował. Znalazł też błyszczącą złotą rękawicę wysadzaną rubinami, i gdy wsunął ją na dłoń, poczuł jej siłę. Zdecydował nie ściągać jej. Poza tym wziął jedynie naszyjnik. Gdy tylko go zobaczył, pomyślał o Gwendolyn. Miał łańcuszek z czystego złota i lśniące złote serce, ciężkie od diamentów i rubinów. Wetknął go głęboko w kieszeń, tam, gdzie znajdował się pierścień, i poprzysiągł żyć wystarczająco długo, by go jej ofiarować. Inni także znaleźli bezcenne skarby. O’Connor dostrzegł złoty łuk i kołczan strzał o złotych grotach, który przewiesił sobie przez ramię, pozbywszy się swej
dotychczasowej broni. Reece znalazł platynową tarczę, która jaśniała mocniej niż słońce, i przerzucił ją sobie przez plecy. Elden znalazł nowy topór o obitej skórą rączce i dwóch ostrzach wykonanych z platyny, tak lśniących, że można było się w nich przejrzeć. Indra znalazła złoty pierścień, który wetknęła do kieszeni mimo swych własnych przestróg. Jedynie Conven nie brał w tym udziału, idąc drogą i patrząc na horyzont, jak gdyby już na niczym mu nie zależało. Krohn zaskomlał, a kiedy Thor odwrócił się i spojrzał na niego, zobaczył, że trąca nosem coś błyszczącego. Thor przyklęknął i zobaczył, że była to obroża dla zwierzęcia, może dla psa, wysadzana rubinami i szafirami. Krohn zaskomlał ponownie i Thor pojął, że chce, by mu ją założyć. Thor uniósł ją, a Krohn opuścił głowę, jak gdyby chciał ją założyć. Thor zapiął ją na jego szyi, a Krohn pochylił się i polizał go. Thor spojrzał na niego i uderzył go widok błyszczącej obroży wyróżniającej się na jego jednolicie białym futrze. Krohn zdawał się przez to być bardziej królewski, bardziej potężny. Doskonale do niego pasowała. Wędrowali dalej, coraz wyżej po szlaku. Wiatr dął mocniej, a przez wysokość trudniej było oddychać. Wkrótce Thor zaczął się zastanawiać, czy kiedykolwiek dotrą na szczyt. Wierzchołki gór zdawały się ciągnąć po kres świata. - Nie widzę żadnych smoków – powiedział w końcu
O’Connor do Indry. - Nie lękaj się – odrzekła. – Wkrótce to się zmieni. Dobiegł ich niski, dudniący dźwięk, coś jakby grzmot, i ziemia zadrżała pod ich stopami. Zatrzymali się i nasłuchiwali. Thor rozpoznał natychmiast ten odgłos z dni Rytuału Stu. Ryk smoka. Thor poczuł, że to się dzieje naprawdę i przełknął ślinę, zdając sobie sprawę z tego, jak szalona była ta wyprawa. Maszerowali dalej i w chwili, gdy Thor, słaniając się na nogach, poczuł, że nie ujdzie już ani kroku dalej, dotarli w końcu na szczyt najwyższej góry. Zatrzymali się tam, łapiąc oddech i patrząc na widok, który zaparł im dech w piersiach. Pod nimi rozciągała się rozległa dolina wypełniona wulkanami. Wypluwały z siebie lawę, zapełniając powietrze połyskującą czerwienią, wydając żar tak silny, że ocieplał mroźny dzień nawet tam, gdzie teraz stali. Wszędzie płynęły rzeki lawy, a ziemia i niebo były czarne od sadzy i popiołu. W oddali, na horyzoncie, dostrzegli strzelające płomienie i unoszący się dym. Gdzieś tam, poza zasięgiem ich wzroku, rozległ się donośny grzmot. Pieczara smoków. Thor nawet tutaj wyczuwał jej moc. Widok przed nimi zdawał się być jednym z najwspanialszych cudów świata. To samo poczuł, gdy zobaczył po raz pierwszy Kanion. Magiczny, tajemniczy, kuszący – i niebezpieczny.
Wiatr zadął po raz kolejny, tym razem wystarczająco mocno, by zmieść ich z nóg. Thor i reszta spojrzeli po sobie. Zastygli w miejscu, wahając się przed postawieniem kolejnego kroku. W końcu Conven ruszył przed siebie, schodząc w dół ścieżki, która opadała delikatnie wśród rozległego terenu, wijąc się wśród pól lawy, w kierunku odległej jamy smoków. Thor i pozostali ruszyli za nim, i gdy tak szli, Thor miał coraz gorsze przeczucia, jak gdyby byli obserwowani. Nagle rozległ się dźwięk, głośny łopot skrzydeł. Thor spojrzał w górę i wysoko na niebie ujrzał ogromnego smoka, wzbijającego się i kołującego nad nimi. Na szczęście zdawał się ich nie dostrzegać, lecz uderzenia jego skrzydeł były tak głośne, że Thor słyszał je nawet z tak dużej odległości. Jego skrzydła były ogromne i przysłaniały niebo. Z dołu ta ogromna, pierwotna bestia zdawała się być magiczna. Niezwyciężona. Thor nie mógł uwierzyć, ile przeszli, jak bardzo zbliżyli się już do smoczej pieczary, miejsca, w którym ostatecznie znalazł się Miecz. Już tutaj Thor wyczuwał jego energię. Był podekscytowany, gdyż czuł, że Miecz z pewnością się tam znajduje, że jest w ich zasięgu. Serce zaczęło bić mu szybciej. Thor poczuł także, że wewnątrz niego wibruje ogromna energia i wiedział, że znalazł się w miejscu potężnym zarówno na poziomie fizycznym, jak i duchowym. Nigdy
wcześniej czegoś takiego nie doświadczył i zawładnęło nim to uczucie. Wiedział, że czeka ich olbrzymia bitwa. I wiedział, że rozegra się ona bardziej na poziomie duchowym niż fizycznym. Legioniści spojrzeli ze zdumieniem w górę na przelatującego nad ich głowami smoka. - Jak mamy walczyć z czymś takim? – spytał O’Connor. – Myślicie, że nasz oręż się na coś przyda? - Nie wspominając już o ogniu – rzekła Indra. – Spalą was na popiół w mgnieniu oka. - Musimy uwierzyć – powiedział Thor. – Jesteśmy na wyprawie ważniejszej niż my sami. Szli dalej, a wtedy niespodziewanie niewielki wulkan obok nich wybuchł, wyrzucając lawę w powietrze. Iskry i strumienie lawy posypały się wokół nich. Zdążyli się odsunąć i ominęły ich o włos. Im głębiej się zapuszczali, tym więcej małych wulkanów wybuchało, a lawa stawała się coraz bardziej rozgrzana; musieli przed nią uciekać co kilka stóp. Musieli przejść jeszcze niezły kawałek drogi, by dotrzeć do końca pól. Gdy szli dalej, niepokojąc się coraz bardziej, zatrzymali się nagle, usłyszawszy za sobą głośne powarkiwanie. Brzmiało to jak warczenie tygrysa, który w gardle ma ogień. Włosy na karku Thora zjeżyły się. Thor odwrócił się powoli, podobnie jak pozostali. Przeraziło go to, co zobaczył: mały wulkan wybuchł i wystrzelił w górę lawę, która opadłszy na ziemię
przybrała postać ogromnego stwora, dwukrotnie większego niż goryl, zbudowanego wyłącznie z płynnego ognia. Gdy stwór odchylił głowę w tył i ryknął, zamachnął się rękoma, rozrzucając dokoła płomienie i lawę. Jedna z kropel przypaliła rękę Thora, aż krzyknął z bólu. Padli na ziemię, gdy płomienie i niewielkie kawałki lawy zaczęły się sypać na wszystkie strony. - Moja tarcza! – krzyknął Reece. Reece wybiegł przed wszystkich, trzymając przed sobą swą nową platynową tarczę i osłaniając ich nią; tarcza w jakiś magiczny sposób rozrosła się, stając się wystarczająco duża, by wszyscy mogli się za nią schronić. Krople lawy odbijały się od niej. Spadały na nią jak uderzenia gradu, sycząc i wginając tarczę, i wzniecając gryzącą woń siarki i dymu. Rozwścieczony potwór ponownie wydał z siebie ryk. Ziemia syczała pod jego stopami, gdy ruszył prosto na nich. Conven wyskoczył zza tarczy, uniósł wysoko miecz i natarł na bestię. Zbliżywszy się do niej zuchwale, przeciął mieczem dokładnie przez jej środek. Lecz stwór stał niewzruszony, a Conven z przerażeniem zobaczył, jak jego miecz topi mu się w rękach, wyginając się i spływając na ziemię. O’Connor wstał i wystrzelił w bestię złotymi strzałami ze swego nowego łuku; lecz one również, gdy znalazły się przy niej, stopiły się i spadły na ziemię. Elden podskoczył i cisnął swym toporem, który
przeciął powietrze, obracając się kilka razy, i przeleciał przez stwora. Przypalił się, osmolił i wylądował po drugiej stronie, stopiony. Thor umieścił złotą kulę w swej procy, zamachnął się i cisnął nią – lecz stwór uniósł dłoń i schwycił złotą kulę w powietrzu, i złoto stopiło się, tworząc kałużę u jego stóp. Bestia zamachnęła się i zdzieliła Convena w twarz. Conven zatoczył się i upadł na ziemię, krzycząc i przyciskając dłonie do twarzy. Uderzenie pozostawiło ślad wzdłuż boku jego policzka. Wtedy bestia uniosła pięść, mierząc w odsłonięty kark Convena i Thor wiedział, że stwór spali go żywcem. Thor postąpił naprzód, wyciągnął dłoń i zamknął oczy. Poczuł płonącą naturę tej bestii. Miast walczyć z nią, próbował stać się z nią jednym. I wtedy zmusił swą dłoń, by wypuściła naprzód lód. Thor otworzył oczy i zobaczył wypływający strumień lodu, rozchodzący się promieniście i pokrywający bestię, tuż przed tym, gdy miała uderzyć w Convena. Bestia wydawała z siebie ryki, gdy kawałek po kawałku pokrywał ją lód, unieruchamiając. W końcu bestia rozpadła się na kawałki i stopiła, tworząc kałużę wody u ich stóp. Pozostali spojrzeli na Thora z wdzięcznością i ulgą, a Thor, wyczerpany, osunął się na kolana. Ręka paliła go od oparzenia i była osłabiona użyciem magii. Zauważył, że powoli coraz lepiej nad nią panuje. Jednocześnie czuł, że bardziej go to wyczerpuje. Nie potrafił jeszcze
kontrolować swej wytrzymałości i czuł, że cała energia go opuściła. Reece i O’Connor podeszli i podnieśli go, pomagając mu iść. Kontynuowali wędrówkę. Szli dalej, spiesząc przez wijące się pola lawy, podążając ścieżką kości i starając się trzymać jak najdalej od strumieni lawy. Woń siarki w powietrzu wzmocniła się, podobnie jak ciemne chmury popiołu, nieustające grzmoty i wybuchy ognia. Od pewnego momentu, Thor wiedział o tym, te odgłosy nie dobiegały jedynie z wulkanów: teraz, gdy się zbliżali, były to także odgłosy smoków. Szlak obniżał się i wznosił, wżynając się w pola lawy i oddalając od nich, i w końcu wyprowadził ich na grań, do miejsca, w którym ziemia osuwała się przed nimi. Thor ujrzał coś, co – wiedział o tym – zostanie z nim przez resztę jego dni – bez względu na to, ile mu ich jeszcze pozostało. Przed nimi znajdowało się przepastne morze ognia i lawy, sypiące iskrami, wrzące, niemożliwe do przebycia. Za nim leżała kraina czarnego piasku i siarki, ogromna jaskinia w starożytnym urwisku. Na niebie krążyły, trzepocząc skrzydłami, krzycząc, rycząc, setki smoków, zaczerniając niebo. Wszystkie ziały ogniem z paszcz, przepełnione wściekłością, żądzą krwi. Kolejne tuziny siedziały wewnątrz jaskini, strzegąc jej wejścia. - Pieczara Smoków – rzekła Indra. Znaleźli ją. I gdzieś tam, wewnątrz tej jaskini, leżał Miecz Przeznaczenia.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
Godfrey maszerował szybko przez noc, przemierzając boczne uliczki Silesii z Akorthem i Fultonem u boku. Gdy spoglądał na swych ziomków, musiał dobrze się przyjrzeć, by dostrzec, że to jego przyjaciele: zbroje Imperium, które mieli na sobie, były tak przekonujące, zwłaszcza przy opuszczonych zasłonach hełmów, że nawet on, choć znał ich do zawsze, się nabierał. Gdy maszerowali w nieznane, Godfreya przepełniała duma. Był także nieco zszokowany: nie miał pojęcia, że jego plan, który wymyślał i rozwijał na bieżąco, zajdzie tak daleko. Trudno byłoby znaleźć kogoś, pomyślał, po kim mniej niż po nim, Akorcie i Fultonie można by się spodziewać bohaterskich czynów. Byli jedynymi wolnymi wojownikami armii Silesii, przemykającymi pod osłoną nocy, ubrani w te komiczne zbroje, stającymi do walki z milionową armią Andronicusa. Było to tak absurdalne, że gdyby Godfrey przypatrywał się temu z oddali, zaniósłby się śmiechem. Lecz działo się to naprawdę i on brał w tym udział, a stawką było ich życie – i Godfrey się nie śmiał. Jego przyjaciele również. Maszerowali sztywno, przerażeni, gdy przekraczali obozy żołnierzy Imperium, na widok patroli, żołnierzy skupionych wokół ognisk, zwróconych
tyłem do wiatru, próbujących się ogrzać. Szli z wypchniętymi do przodu piersiami, starając się kroczyć pewnie, starając się wyglądać, jak gdyby tam było ich miejsce i mieli do wykonania jakąś niezwykle ważną misję. Z każdym kolejnym krokiem serce Godfreya łomotało mocniej ze strachu, że odkryją ich spisek. Był przerażony na myśl, że ktoś zauważy zły rozmiar jego zbroi albo przekrzywione paski, albo kierunek, w którym zmierzają, albo zatrzyma się, zastanawiając, gdzie ci trzej zmierzają o tej godzinie. Przyspieszył kroku, podobnie jak jego przyjaciele, i wyczuwał, że oni byli równie niespokojni, jak on. Godfreya niepokoiło również to, że Akorth i Fulton cuchnęli piwem. Zastanawiał się, czy typowy żołnierz Imperium pije tyle, co oni i czy to może ich zdradzić. Był przekonany, że piwo, które wypili, pomagało im ukoić nerwy, lecz Godfrey nie wypił ani kropli i zazdrościł im. Mimo tego cieszyło go, że ma towarzystwo i wiedział, że będzie ich potrzebował, jeśli ma mieć jakąkolwiek szansę, by udało mu się to, co zamierzał. Godfrey przemierzał kręte uliczki, podjąwszy decyzję, by uwolnić swego brata Kendricka. Zauważył go i pozostałych wcześniej tego dnia na krzyżach, i serce mu pękło na ten widok. Godfrey zawsze lubił Kendricka. Był jednym z niewielu rycerzy, który nie patrzył na niego z góry, który nie sprawiał, że czuł się nic niewart. Po tym, jak go zobaczył, Godfrey ukuł pewien plan i czekał z
Akorthem i Fultonem, aż zapadnie noc, by wcielić go w życie. W końcu nadszedł czas. - To się nie może udać, wiesz o tym? – rzekł Akorth, bekając obok niego, zataczając się i tracąc nieco równowagę. - To chyba najdurniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek robiłem – dodał Fulton. – Choć muszę przyznać, że czuję się niemal jak bohater. Nienajgorsze uczucie, muszę przyznać – powiedział z uśmiechem, ukazując braki w uzębieniu. - Niemal jest tu słowem kluczowym – rzekł Akorth. – Jesteś tylko bełkoczącym, pijanym idiotą w przebraniu wroga, jak ja. To nie czyni cię bohaterem. To czyni cię odważnym. Co oznacza też – głupim. Powinniśmy wrócić do karczmy, usiąść przy ogniu i napić się ciepłego piwa. A nie odmrażać sobie tyłki nie wiadomo po co. - Zamilczcie, obaj! – syknął Godfrey. Zwolnili kroku, mijając grupę żołnierzy Imperium. Żołnierze zlustrowali ich nieufnie i Godfrey modlił się, by nie dostrzegli w nich nic dziwnego – ani że cały drży. Skręcili za róg, ale przedtem Godfrey zobaczył, że żołnierze odwracają się i patrzą za siebie, wahając się. Po chwili ruszyli dalej. Godfrey odetchnął z ulgą. Było blisko. Może mieli ważniejsze zadania do wykonania; może nie byli pewni; a może po prostu za bardzo doskwierał im ten cholerny ziąb. - Posłuchajcie – wyszeptał Godfrey surowo. – Koniec z tymi waszymi sprzeczkami. Macie rację: to
lekkomyślność. I nie mam pojęcia, co u diabła robię. Ale wiem, jak przeżyć. I wy także. Więc przestańcie gadać, idźcie za mną i róbcie, co wam każę. Jeśli wam to nie odpowiada, odwróćcie się i wracajcie do domu. Może dzisiaj przeżyjecie. Ale czy naprawdę myślicie, że uda wam się przetrwać miesiąc? Wymienili spojrzenia, a następnie zamilkli i szli dalej obok Godfreya. Przekroczyli zapełniony gruzem plac i Godfreyowi serce się krajało, gdy patrzył na zniszczenia wokół siebie, na wszystkich jego ludzi związanych razem, zniewolonych, na trupy. Zdał sobie sprawę, jak dużo miał szczęścia, że nie leżał tam pośród innych. Wkroczyli na dziedziniec i niepokój Godfreya zwiększył się. Było tu więcej żołnierzy, siedzących w małych grupkach, skulonych wokół ognisk. Lecz w oddali, na drugim końcu, w cieniu, dostrzegł to, czego szukał: rząd krzyży, na których wisieli najważniejsi żołnierze – w tym Kendrick. - Trzymajcie głowy nisko, gdy będziemy szli, ale nie za nisko – wyszeptał Godfrey do pozostałych, gdy maszerowali przez plac, mijając rzędy żołnierzy. – Zachowujcie się naturalnie, jak gdyby tu było wasze miejsce. Róbcie to, co ja. Zdenerwowani, skinęli głowami. Godfrey zdwoił tempo, starając się nie maszerować zbyt szybko i nie rzucać się w oczy, gdy zmierzali wprost do rzędów krzyży i Kendricka.
Kendrick, zwieszony na swym krzyżu, jęczał z zamknięty oczyma. Zdawał się bliższy śmierci niż życiu. Godfrey syknął do niego. - Kendricku! Godfrey powtórzył kilka razy, zastanawiając się, czy był martwy, gdy w końcu Kendrick uniósł głowę i podniósł lekko powieki. Zamrugał kilka razy. Kendrick wpatrywał się w niego, zdezorientowany, i wtedy Godfrey zrozumiał: widząc jego zbroję, Kendrick pomyślał, że jest żołnierzem Imperium. Godfrey uniósł zasłonę, ujawniając się. Kendrick otworzył oczy szeroko ze zdziwienia. - Przyszliśmy, żeby cię ściągnąć – rzekł Godfrey. – Rozumiesz? Kendrick skinął szybko głową, a Godfrey wspiął się po krzyżu, wyciągnął sztylet, wychylił się i rozciął liny krępujące jego kostki, a potem nadgarstki. - Ściągnijcie pozostałych! – zawołał Godfrey do Akortha i Fultona, którzy usłuchali i zabrali się do działania, ściągając pozostałych żołnierzy. Gdy Godfrey odciął ostatnią linę, Kendrick gwałtownie spadł z krzyża, lądując na Godfreyu i przewracając go razem ze sobą. Brom, Srog i Atme upadli na Akortha i Fultona, przygniatając ich do ziemi. Godfrey tego nie przewidział, nie spodziewał się również, że Kendrick jest taki ciężki. Kendrick leżał na nim bezwładnie, jęcząc, i Godfrey wstał, podciągnął go na nogi i zarzucił sobie jego ramię na szyję. Jego serce biło
szybciej z podniecenia i strachu, by zdążyli uciec, nim ktoś ich spostrzeże. - Wszystko w porządku? – zapytał Godfrey. Kendrick skinął głową. - Nie martw się o mnie – powiedział Kendrick. – Ratuj resztę. Akorth i Fulton pomogli wstać Bromowi, Srogowi i Atme, a gdy Godfrey gotował się, by ściągnąć kolejnych mężczyzn, nagle dobiegł go jakiś głos. - Hej, wy tam! Godfrey odwrócił się i serce mu zamarło na widok grupy żołnierzy Imperium biegnących ku nim z drugiej strony dziedzińca. - Co to ma znaczyć? Kto rozkazał wam ściągnąć tych więźniów? – zawołali. - W NOGI! – wrzasnął Godfrey. Godfrey, Akorth i Fulton puścili się biegiem, ciągnąc za sobą Kendricka, Broma, Sroga i Atme. - Tędy! – usłyszeli głos. Biegnąc, Godfrey spojrzał na bok i zobaczył klęczącą przy kamiennej ścianie piękną kobietę o brązowej skórze, kobietę rasy Imperium. Gorączkowo gestykulowała w jego stronę, pokazując, by weszli za nią do małego tajemnego przejścia skrytego w kamieniu. Godfrey zawahał się, zastanawiając się, czy powinien jej zaufać – lecz wtedy usłyszał krzyki żołnierzy za sobą i wiedział, że nie ma wyboru. Godfrey poprowadził innych w jej kierunku i zniknęli
w sekretnym korytarzu w mroku kamiennego muru. Gdy wszyscy znaleźli się w środku, szybko zatrzasnęła za nimi metalową kratę. Byli w małym, ciemnym pomieszczeniu, skrytym za ścianą. Godfrey przykucnął przy kobiecie, patrzył przez kratę i z zapartym tchem obserwował, jak grupa żołnierzy przebiega obok, pędząc przez dziedziniec, szukając ich. Nie widzieli, dokąd poszli. Udało się. - Kim jesteś? – zapytał Godfrey. Nigdy wcześniej nie był nikomu tak wdzięczny. - Sandara – odrzekła. – A wy macie ogromne szczęście, że żyjecie.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
Thor przebudził się, gdy pierwsze promienie słońca rozświetliły horyzont, rzucając niepokojącą krwistoczerwoną poświatę na pola popiołu i na dolinę wulkanów wybuchających wokół nich. Była to jedna z najbardziej koszmarnych nocy jego życia. Postanowili się zatrzymać, przeczekać noc aż do świtu, gdy smoki opuszczą swą pieczarę. Przez całą noc sny Thora przerywane były przez odgłosy erupcji wulkanów, wybuchy ognia, przez palący żar rzek lawy wokół nich. Więcej niż raz budziły go sny, w których spał przy jednym ze słońc, a gdy się budził, widział płynące ku niemu strumienie lawy i musiał odsuwać się z drogi. Trudniej było też tu oddychać, chmury były gęstsze, i wszędzie unosił się popiół; z niemałą trudnością łapał powietrze. W uszach, oczach i nosie, na policzkach i dłoniach miał pełno popiołu. Spojrzał na twarze swych kompanów i zobaczył, że one także pokryte są popiołem. Widział, że żaden z nich nie spał dobrze; wszyscy wyglądali na zmęczonych i nerwy mieli napięte jak postronki. Rozległ się kolejny odległy ryk, który zatrząsł ziemią, i rozbrzmiały kolejne koszmarne odgłosy smoków. Nowy
dzień budził się przy akompaniamencie krzyków, potwornej kakofonii wzbijającej się aż po nieboskłon. Odwrócili się i spojrzeli z grani w stronę horyzontu, na wzbijające się jeden za drugim smoki, wyskakujące z jaskini na skraj urwiska. Ich długie szpony zwisały, gdy łopotały skrzydłami, wzbijając się coraz wyżej, skrzecząc i wyginając szyje w łuk. Te stworzenia były długie na setki stóp, niektóre z nich były czarne, zielone, fioletowe, niektóre szkarłatne, pokryte pradawnymi łuskami. Leciały na przemian blisko siebie, to znów oddalały się, kreśląc w powietrzu jakieś zawiłe wzory. Jeden za drugim zeskakiwały z urwiska, wyruszając razem, jak armia. W oddali jeden z nich zanurkował i ział ogniem, a niebo wypełniło się płomieniami. Thor zastanowił się, czemu smok zanurkował. A później to zobaczył. Zszokowany, dostrzegł na horyzoncie oddział armii Andronicusa, któremu przewodził Romulus. Tam, po drugiej stronie morza lawy, maszerowały setki mężczyzn z uniesionymi wysoko tarczami, zmierzający ku pieczarze smoków. Smoki dostrzegły ich. Rozległy się przeraźliwe krzyki, gdy smoki zaczęły rzucać się na nich, ziejąc strumieniami ognia, które przebijały ich tarcze. Tarcze stopiły się i żołnierze, krzycząc, zaczęli się palić; spanikowani biegali w kierunku innych, podpalając ich. Zapanował chaos. Reszta armii Romulusa nie zatrzymywała się i tylne szeregi wystąpiły naprzód i cisnęły włóczniami w lecące
nisko smoki. Lecz włócznie ledwie odbiły się od grubych łusek. Coraz więcej smoków nurkowało, chwytając żołnierzy w swe szpony, i unosiło ich wysoko, bawiąc się nimi, upuszczając, pozwalając, by spadali, krzycząc, po czym zniżały lot i ponownie ich chwytały. Bawiły się tak jakiś czas, aż w końcu znudziła ich ta gra. Podleciały z żołnierzami nad wulkany i upuściły ich do środka. Mężczyźni wrzeszczeli, gdy przecinali powietrze i gdy pochłaniały ich płomienie. Smoki masakrowały ludzi Romulusa. W końcu obrócili się i zaczęli uciekać, lecz smoki nie pozwoliły im tak łatwo odejść. Goniły ich, obsypując ogniem i spalając na popiół niemal wszystkich. - To nasza szansa – rzekł Thor, odwróciwszy się do reszty. – Wszystkie smoki opuściły pieczarę. Są zajęte. Musimy szybko odzyskać Miecz, nim wrócą. - Ale jak? – zapytał Reece. – Nie możemy przekroczyć tego morza lawy. Thor wiedział, że ma rację. Nie mogli przekroczyć tego morza. Nawet gdyby mieli łódź, stopiłaby się w mgnieniu oka. Thor zamknął oczy. Potrzebował teraz swych mocy bardziej niż kiedykolwiek. Pozwolił sobie na to, by poczuć energię tego miejsca. By stać się z nim jednym. Wtedy wyczuł bardzo wyraźną energię. Energię smoka. Otworzył oczy szeroko ze zdumienia, gdy ten prąd przebiegł przez jego ciało, od palców u dłoni aż po palce
u stóp. Poczuł mrowienie, pulsowanie w samych koniuszkach palców, i gdy otworzył oczy, ujrzał smoka siedzącego samotnie w jaskini. Był mniejszy niż pozostałe, ciemnofioletowy, o ogromnych, błyszczących, czerwonych ślepiach. Odwrócił się i spojrzał prosto na Thora. Thor wyczuł, że na imię jej Mycoples. To była samica. Czuł, że przemawia do niego. Mycoples wzbiła się nagle w powietrze, skrzecząc, i leciała prosto na nich. - Jeden smok został w pieczarze! – krzyknęła Indra. – Leci w naszą stronę! To koniec! - Nie – odrzekł ze spokojem Thor. – Nie próbujcie zrobić mu krzywdy. Pozostali usłuchali go. Reece opuścił swą włócznię, a O’Connor łuk. Thor czuł, jak przetacza się przez niego ogromna energia smoka i poczuł nową moc rozchodzącą się po jego ciele. Uniósł ręce wysoko i zwrócił dłonie wewnętrzną stroną w górę. Czuł, jak Mycoples leci w ich stronę i jak ją przyzywa. Czuł, że ona chce przylecieć, jak gdyby czekała na niego. Czuł silniejszą więź z tym stworzeniem niż z czymkolwiek w całym swoim życiu. Mycoples zaskrzeczała, zbliżając się. Przyjaciele Thora skulili się, gdy zanurkowała, lecz nie Thor. Wiedział, że nie zionie ogniem, że nie zaatakuje. Znał ją lepiej niż samego siebie. Mycoples osiadła powoli na ziemi, łopocząc swymi
wielkimi skrzydłami. Wylądowała tuż przed Thorem. Zatrzęsła się pod nią ziemia. Mycoples obróciła się i spojrzała na Thora, wysuwając i chowając swój długi jęzor. Jej rozumne, błyszczące czerwone oczy spotkały się z jego i miał wrażenie, że stoi przed nim ktoś, kogo zna z poprzedniego życia. Mycoples odwróciła się i spojrzała dumnie w inną stronę. Siedziała, jak gdyby czekając na coś. - Za mną – rzekł Thor do pozostałych. Thor wskoczył na grzbiet Mycoples bez strachu, jak gdyby była to najnaturalniejsza rzecz na świecie. Pozostali spojrzeli po sobie zaskoczeni. Stali w miejscu, zbyt zszokowani, by się poruszyć. Następnie, jeden za drugim, wskoczyli na jej grzbiet za Thorem. Indra wzięła ze sobą Krohna. Gdy wszyscy wsiedli, Thor pochylił się naprzód i pogłaskał szyję smoka. Jej łuski były grube, gładkie. Zelektryzował go ich dotyk. Pochylił się i wyszeptał jej do ucha: - Stara przyjaciółko – rzekł. – Zabierz nas do swego domu. Mycoples szarpnęła się i wzbiła w powietrze. Wystrzeliła prosto w górę. Thor, podobnie jak pozostali, złapali się z całych sił; krzyczeli i trzymali się, jakby od tego zależało ich życie. Mycoples w końcu wyrównała lot, machając swymi ogromnymi skrzydłami, niosąc ich nad morzem lawy. Byli zdani całkowicie na jej
łaskę; gdyby zdecydowała się ich zrzucić, zginęliby w jednej chwili. Lecz Thor nigdy nie ufał nikomu ani niczemu bardziej niż jej teraz. Lecąc, spoglądali z góry na roztaczający się pod nimi niesamowity widok na Krainę Smoków. Były to ziemie opustoszałe, przerażające i tak piękne, że zapierały dech w piersi. W rzeczy samej była to kraina ognia, potężna, oświetlona krwistą czerwienią pierwszych promieni słońca. Gdy zbliżyli się do pieczary, Thor pogłaskał jej szyję i Mycoples zanurkowała do podnóża jaskini, ustawiając się przy wejściu. Zeskoczyli na ziemię. - Zaczekaj na nas – wyszeptał Thor do Mycoples, nim odszedł. Zamruczała, mrugając powoli i uderzając raz skrzydłami, jak gdyby zrozumiała. Obrócili się i puścili biegiem do wnętrza jaskini. Nie zostało wiele czasu, nim pozostałe smoki wrócą, i każda sekunda się liczyła. Wnętrze jaskini wprawiło Thora w osłupienie. Wznosiły się tam góry skarbów, wieże złotych monet, biżuteria, skrzynie ze skarbami, oręż – każdy rodzaj złota i skarbu, jaki tylko można znaleźć. Było to jak gdyby niekończący się tunel skarbów. Światło odbijało się od wszystkiego i gdy biegli, Thor musiał się pilnować i opierać chęci, by się zatrzymać i przyjrzeć, by wyciągnąć dłoń i coś zabrać. Biegli i biegli. Thor czuł przed sobą energię Miecza Przeznaczenia, przywołującą ich.
W końcu, dysząc ciężko, skręcili i tam, na końcu jaskini, w samym środku, na specjalnym podwyższeniu – ujrzeli go. Miecz Przeznaczenia. Zatrzymali się gwałtownie, z trudnością łapiąc oddech, wpatrując się szeroko otwartymi ze zdumienia oczyma. Byli zbyt oszołomieni, by się odezwać. - Co teraz? – spytał O’Connor. - Skoro nikt nie potrafi go podnieść – rzekł Elden. – Jak możemy przynieść go z powrotem? Złodziejom trzeba było dwunastu mężczyzn, by go unieść. - Według legendy tylko MacGil, prawdziwy MacGil może go podnieść – rzekł Thor. – Jest wśród nas jeden z nich. Wszyscy odwrócili się i spojrzeli na Reece’a. Lecz Reece pokręcił głową, nie ruszając się z miejsca. - Nie jestem pierworodnym – powiedział. – Nie mogę być królem. Nie mogę być Wybrańcem. Jestem tylko zwyczajnym MacGilem. - Lecz jesteś MacGilem – nalegał Thor. – Musisz spróbować. W oddali rozległy się ryki smoków, które wprawiły jaskinię w drżenie. Zbliżały się. - Pospiesz się – rzekł O’Connor. – Nie mamy zbyt wiele czasu. Reece ruszył szybkim krokiem przed siebie, w kierunku Miecza, uniósł obie dłonie i z całej siły spróbował go podnieść.
Jęknął z wysiłku, lecz nic się nie stało. Miecz się nie poruszył. - Nie mamy nic do stracenia – rzekła Indra. – Niech każdy z nas spróbuje. Thor spojrzał za siebie, na wejście do jaskini, a reszta rzuciła się naprzód. Jeden po drugim – Elden, O’Connor, a następnie Conven – próbowali go unieść. Nawet Indra podjęła się próby. Lecz Miecz ani drgnął. Spróbowali wszyscy razem. Nadal się nie poruszył. - Podejdź, pomóż nam! – krzyknął Elden. Thor rzucił się naprzód, a gdy zbliżył się do Miecza, stało się coś bardzo dziwnego: pozostali nagle cofnęli się, jak gdyby jego energia ich odepchnęła. Odsunęli się i stanęli dalej, otaczając go. Thor podszedł do Miecza, położył na nim luźno jedną dłoń i poczuł, jak przepływa przez niego energia, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczył. Jak gdyby schwycił słońce. Jak gdyby po raz pierwszy wiedział, co to znaczy żyć. Przez jego rękę i ramię, i całą istotę przebiegł silny promień energii, a Thor odchylił się w tył i nagle z łatwością uniósł miecz wysoko nad głowę. Wszyscy spojrzeli na niego ze zdumieniem i podziwem. Biło od niego silne złote światło, jaśniejsze nawet niż skarb, rozświetlając wnętrze jaskini i
spowijając ich wszystkich. Jego przyjaciele padli na kolana i klęknęli przed nim. Thor nie pojmował, co się dzieje. Wszystko to było zbyt nierealne. Oto stał tu, trzymając Miecz Przeznaczenia, miecz, który podnieść mógł jedynie MacGil, jedynie Wybraniec. Kim on był?
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
Erec stał u podnóża jaru, samotnie przed armią księcia, wpatrując się w wąski tunel ciemności, i czekał. Stał, oparłszy ręce na biodrach, starając się okazać spokój wszystkim, którzy na niego patrzyli; jednak w głębi duszy nie był spokojny. Jego szósty zmysł podpowiadał mu, że ludzie Andronicusa są blisko. Nie mógł siedzieć na swym wierzchowcu i czekać. Musiał być na nogach, na ziemi, i stać z przodu, przed innymi. Takie miał zwyczaje. Erec przejrzał w myślach niezliczoną ilość razy pozycje swych ludzi, przemyślał ich strategię, starał się rozważyć każdy możliwy obrót sytuacji, wszystko, co mogło pójść nie tak, jak powinno. Czuł się pewny, przygotowany. Wszyscy ludzie księcia tkwili na pozycjach, czekając od wielu godzin. Zawierzyli mu. Lecz minęło już tyle czasu. Czy to możliwe, że się mylił? Przez chwilę ogarnęło go zwątpienie. Co, jeśli armia Andronicusa nie obrała tej drogi? Co, jeśli byli ostrożniejsi, niż myślał i obeszli jar? Co, jeśli właśnie teraz atakowali niestrzeżoną Savarię? Co, jeśli – po raz pierwszy w swym rycerskim życiu – źle ocenił sytuację? Życie tych wszystkich ludzi zależało od niego. Życie Alistair również. Erec powiedział sobie, że musi przestać wątpić i
zawierzyć swym instynktom. Dokonał wyboru i musiał przy nim wytrwać. Choć nigdy nie poznał Andronicusa ani jego dowódców, czuł jakby już ich znał. Zawsze był w stanie myśleć jak inni dowódcy, miał wyjątkową umiejętność stawiania się na ich miejscu. I znał topografię Kręgu lepiej niż ktokolwiek inny – zwłaszcza niż najeźdźca. Kryła się w tym pewna ironia, zważywszy na to, że Erec nie urodził się w Kręgu. Wychował się na Wyspach Południowych i zaczął się szkolić u MacGila jako chłopiec. Być może dlatego, iż od początku czuł, że nie jest stąd, uznał za swój obowiązek nigdy nie lekceważyć topografii Kręgu, jak ci, którzy zostali tu wychowani, lecz zapamiętać każdy jego zakamarek, każdy zarys, każdą górę, dolinę i jar. Zwłaszcza z perspektywy żołnierza. Wiedział, jak armie posuwały się naprzód, gdzie odpoczywały i dokąd się wycofywały. Uczył się wszystkich historii, wszystkich wielkich bitew. Wiedział, jak wygrywa się bitwy i jak się je przegrywa. I wszystko, co wiedział, mówiło mu, że to przez ten jar nadciągną ludzie Andronicusa. Mijało coraz więcej czasu, słońca wspinały się coraz wyżej po niebie, a ludzie księcia zaczynali się niecierpliwić i wychodzić z szeregów; Erec słyszał, że zaczynają się wiercić, kasłać, kichać, a konie przebierają kopytami w ziemi. Wiedział, że czas zaczyna się kurczyć. I wtedy się zaczęło. Najpierw niemal niezauważalne drżenie. Ledwie je wyczuł pod podeszwami stóp.
Wiedział, że się zbliżają. Erec obrócił się i dosiadł swego wierzchowca obok księcia i Brandta, przed wszystkimi ludźmi. Wszystkie spojrzenia skierowane były na niego. - Nadjeżdżają – rzekł Erec do księcia, wpatrując się w jar. - Nic nie słyszę – odparł książę. - Ani ja – rzekł Brandt. – Jesteś pewien? Erec skinął głową, patrząc przed siebie. - PRZYGOTUJCIE SIĘ! – krzyknął Erec do mężczyzn. – NA POZYCJE! Mężczyźni ruszyli, zajmując ostateczne pozycje. Erec nie ruszał się z miejsca, tkwiąc dumnie pośrodku jaru w otoczeniu kilku tuzinów żołnierzy. Ta grupa wystarczy, by podjudzić wroga, by zachęcić ich, by podeszli bliżej, w głąb jaru. Jeśli na ich czele stoi dobry dowódca, natrze na nich, rzucając się na łatwy cel. Jeśli jest świetnym dowódcą, zawaha się, wyczuje zagrożenie i wycofa. Erec nie spotkał w swym życiu zbyt wielu świetnych dowódców. Siła i wcześniejsze zwycięstwa zwykle rozzuchwalały dowódców, czyniąc ich lekkomyślnymi i prowadząc do złej oceny sytuacji. Nawet najświetniejsi dowódcy padali ofiarą pychy, wpadali w pułapkę z rozpędu. Jeśli raz posmakujesz zwycięstwa – Erec wiedział o tym – trudno jest wyobrazić sobie porażkę. Na to właśnie liczył: że ludzie Andronicusa nie będą w stanie wyobrazić sobie niczego poza zwycięstwem. Erec poczuł odległe dudnienie i drżenie ziemi. Drobne
kamyczki wokół nich podskakiwały, a małe kamienie zaczęły się zsuwać ze ścian urwiska. Erec dostrzegł panikę w oczach ludzi księcia, gdy w oddali, po drugiej stronie jaru ich oczom ukazała się armia Andronicusa. Z początku zobaczyli jedynie stu mężczyzn. Lecz gdy zbliżali się w ich kierunku, ujrzeli kolejne tysiące. Armia była jak przepastny ocean i – zgodnie z przewidywaniami Ereca – ruszyła od razu w głąb wąwozu. Przewidział to. Któż zatrzymałby armię takich rozmiarów? Po co męczyć się i wspinać po urwisku, gdy ma się tylu ludzi? Wspinaczka spowolniłaby ich o kilka dni. Armia takich rozmiarów nie miała się czego obawiać, a droga przez jar była najkrótsza. Erec trwał na swym miejscu, choć po części miał ochotę odwrócić się i uciec, gdy setki żołnierzy Andronicusa wprowadziło swe konie dumnie w jar. Zauważyli go i nie zawahali się. Jeden z żołnierzy wyjechał przed szereg, zatrzymał się, uniósł pięść i gestem nakazał innym, by się zatrzymali. Po jego wyglądzie Erec odgadł, że jest ich dowódcą. Był to ogromny wojownik, któremu z głowy wyrastały rogi i na którego obliczu gościł grymas świadczący o tym, że widział już w swym życiu niezliczoną ilość bitew. Żołnierze za nim natychmiast się zatrzymali, gdy ich dowódca, znajdujący się jakieś pięćdziesiąt jardów przed Erekiem, dał znak. Rozejrzał się nagle dokoła podejrzliwie, rzucając badawcze spojrzenia na ściany urwiska, aż na samą górę, ku krawędziom. Erec modlił się
tylko, by jego żołnierze dobrze się skryli tam na górze, jak im rozkazał, i by żaden z nich się nie wychylał. Czekali – wiedział o tym – na jego rozkaz. Dowódca rozejrzał się na wszystkie strony, jak gdyby wyczuwając, że coś jest nie tak, jak powinno. Był lepszym dowódcą, niż Erec podejrzewał i zatrzymał się na odrobinę zbyt długo. Serce tłukło się Erecowi w piersi. Zastanawiał się, czy każe swym ludziom się wycofać. Jeśli tak się stanie, ich plan okaże się daremny. W końcu dowódca ponownie utkwił spojrzenie w Erecu. Opuścił dłoń i puścił się galopem, szarżując wprost na niego. Erec uśmiechnął się w duchu. Tak jak podejrzewał, ten dowódca pozwolił, by rządziła nim pycha. Żołnierze za nim wydali głośny okrzyk, szarżując wprost na Ereca, zmniejszając odstęp między nimi. - UTRZYMAĆ POZYCJE! – rozkazał Erec ludziom. Ich konie poruszały się niespokojnie. Imperium było już bliżej, dzieliło ich jakieś trzydzieści jardów. - UTRZYMAĆ POZYCJE! – Erec krzyknął ponownie. Gdy odległość między nimi zmniejszyła się do dwudziestu jardów, Erec krzyknął: - ROGI! Na górze i dole zbocza rozbrzmiały rogi i, jak jeden mąż, na szczycie urwiska pojawili się ludzie Ereca i zaczęli spychać głazy w dół jaru. Dziesiątki kamieni
spadały w dół urwiska, miażdżąc i zabijając zastępy żołnierzy Imperium. Lecz wtem stało się coś, czego Erec się nie spodziewał: jar zwężał się zbyt mocno ku dołowi i ogromne głazy utknęły dobre dziesięć stóp nad ziemią. Oszczędziło to niektórym żołnierzom Imperium natychmiastowej śmierci i pozostawiło im wystarczająco dużo miejsca, by mogli szarżowali dalej, schylając się pod nimi. Spowolniło to ludzi Andronicusa, lecz nie zatrzymało ich. Czekała ich potyczka. Erec zamachnął się i cisnął swą włócznią, a wtedy jego ludzie rzucili swymi; minęły go, przeszywając żołnierzy wroga, strącając kilku z ich wierzchowców. Lecz w ich stronę pędziło coraz więcej żołnierzy Imperium, napływających jak niekończący się strumień. Erec dobył swego miecza i natarł z księciem, Brandtem i kilkoma innymi wojownikami u boku. Odstęp między nimi zamykał się i Erec, dobywszy miecza, rzucił się w sam środek szeregów przeciwnika. Erec był silniejszy i szybszy niż niemal każdy żołnierz, a pierwszy natarł na niego ich dowódca. Zuchwale zamachnął się na Ereca mieczem trzymanym lekko, wysoko nad głową; Erec zręcznie uniósł tarczę, zablokował cios i w tym samym ruchu zatopił klingę swego miecza w brzuchu mężczyzny. Bez chwili wahania odciął głowę dowódcy, która potoczyła się na ziemię pod kopyta ich koni.
A ludzie Imperium wciąż napływali. Obok niego Brandt uniósł kopię i powalił dwóch żołnierzy Imperium, podczas gdy książę zamachnął się kiścieniem o długim łańcuchu, strącając dwóch mężczyzn z ich wierzchowców. Pozostali ludzie księcia dołączyli do nich, najlepsi w pierwszych liniach, spiesząc z pomocą. Jednak wciąż pojawiało się więcej i więcej ludzi Imperium, płynących przez jar. Erec wiedział, że nie uda im się ich długo odpierać. Musieli opuścić te głazy na sam dół i zablokować przejście. - STRZAŁY! Na jego znak ze szczytu urwiska na mężczyzn posypały się strzały, które powaliły kolejną grupę żołnierzy Imperium. I kolejną. I kolejną. Trupy zaczynały się piętrzyć i Imperium coraz trudniej było się przedostawać dalej – lecz wciąż napierali. Wtem Erec usłyszał warczenie i zobaczył, że Imperium wypuszcza watahę dzikich wilków. Rzuciły się przez jar, przeskakując ponad trupami i rzucając się na nich. - WILKI! – krzyknął Erec do reszty. Wilki zatapiały kły w nogach ich koni, przez co te traciły równowagę, rzucały się i chwiały, zrzucając ludzi księcia na ziemię. Niedaleko Ereca jego przyjaciel Brandt uderzył w ziemię, po czym przetoczył się szybko na bok, a koń księcia przewrócił się i niemal go zmiażdżył. Wszędzie wokół żołnierze spadali z koni i natychmiast
mieli ręce pełne roboty z warczącymi wilkami. Wszyscy poza Erekiem. Dosiadał swego zaufanego kompana, Warkfina, prawdziwego konia wojennego. Warkfin nie padł ofiarą wilków, jak pozostałe konie. Miast tego, gdy wilki się zbliżyły, Warkfin odchylił się w tył, opanowany i nieprzestraszony, obrócił się i kopał wilki, jednego za drugim, miażdżąc im żebra. Gdy wilki upadały, zabijał je, tratując. Jednak wciąż więcej wilków i ludzi napływało przez wąski otwór między głazem a ziemią i Erec wiedział, że trzeba coś zrobić. Musieli opuścić ten głaz zupełnie na dół, by zablokować drogę Imperium. Było zbyt wąsko i tłoczno, by dotrzeć tam wierzchem; trzeba to było zrobić pieszo. Erec wiedział, że jest na to tylko jeden sposób. Nie chcąc pozostawiać tak ryzykownej misji innym, Erec zeskoczył z Warkfina i zebrał się w sobie, gotów rzucić się samemu w jar i spróbować dokonać niemożliwego. W chwili, gdy postawił stopę na ziemi, przyskoczył do niego warczący wilk, który rzucił się na jego gardło; lecz Erec zachował czujność i odsunął się w bok, dobył miecza i zabił zwierza w powietrzu. Wtedy sięgnął i dobył broni, której potrzebował z uprzęży Warkfina: swego młota bitewnego. Unosząc go obojgiem rąk, rzucił się w środek bitwy, w głąb jaru. Lecz wcześniej zamachnął się młotem i zmiażdżył wilka, który przymierzał się do skoku na nieosłonięte plecy jego przyjaciela Brandta. Erec rzucił się wprost w napływających żołnierzy
Imperium, zmierzając ku głazowi. Sam przeciwko tak wielu, Erec zadawał szaleńcze ciosy. Zabijał żołnierzy na prawo i lewo, choć płacił za to, zbierając niewielkie uderzenia i rany. Wąskość jaru działała na jego korzyść, uniemożliwiając jego wrogowi całkowite otoczenie go. Mimo tego poruszał się naprzód powoli. Erec walczył z całych sił, lecz zbyt wiele żołnierzy napływało i spychało go w tył. Głaz znajdował się daleko, a szczęście zaczynało się od nich odwracać. Erec poczuł, że opuszczają go siły i wiedział, że za kilka chwil tłum pochłonie go całkowicie. * * *
Alistair przemierzała korytarze pałacu księcia. Intuicja podpowiadała jej, że coś jest nie tak. Ledwie mogła znieść to, że została tu, wiedząc że Erec jest poza murami miasta i walczy za nich wszystkich. Krycie się za bezpiecznymi murami zamku nie leżało w jej naturze. Pozostała tutaj jedynie dlatego, że przyrzekła to Erecowi, jedynie dlatego, że tak bardzo nalegał. Lecz nie mogła już dłużej tego znieść. Wyczuła, że Erec znajduje się w ogromnym niebezpieczeństwie. Że jej potrzebuje. Musiała coś zrobić. Wszak Alistair nie była zwyczajną kobietą, zwyczajną żoną. Była córką króla i żoną szlachetnego wojownika. Duma i lojalność krążyły w jej żyłach i nic nie było w
stanie zmienić tego, kim była. Podjąwszy decyzję, Alistair przemierzyła komnatę i wybiegła z niej na pałacowy korytarz. - Pani! – rozległ się głos zaskoczonego strażnika. – Dokąd idziesz? Powinnaś zostać za tymi drzwiami, tam będziesz bezpieczna. Otrzymałem rozkaz, by cię chronić! – rzekł żołnierz nerwowo, maszerując szybko u jej boku, próbując za nią nadążyć. Nie zważała na niego, spiesząc dalej pewnym krokiem. - Przypłacę to głową, jeśli książę dowie się, że pozwoliłem ci wyjść – rzekł błagalnym głosem żołnierz. – Muszę chronić cię przez najazdem! Lecz Alistair przyspieszyła kroku, otwierając z impetem drzwi na końcu kolejnego korytarza. W końcu zwróciła się w jego stronę. - Nie potrzebuję twej ochrony – rzekła stanowczo. – Ani nikogo innego. Następnie odwróciła się i pospieszyła kolejnym korytarzem, długimi krętymi kamiennymi schodami w dół. Pokonywała po dwa stopnie naraz i w końcu wypadła na dziedziniec. Żołnierz biegł za nią. Alistair podbiegła do swego rumaka, dosiadła go i pogoniła mocnym kopnięciem. Koń wyrwał galopem, pędząc przez dziedziniec Savarii i otwartą łukowatą bramę. Kilku strażników, których tam pozostało, patrzyło na nią w osłupieniu. Wyglądali, jak gdyby nie wiedzieli, jak zareagować, jak gdyby zastanawiali się, czy zamknąć bramy, ale nie byli pewni.
Alistair nie dała im czasu na zastanowienie: wypadła przez bramy na otwartą przestrzeń. Jechała samotnie przez puste ziemie, galopując w stronę horyzontu, gdzieś tam, gdzie był Erec. Nie zatrzyma się, póki go nie odnajdzie – i zrobi, co będzie trzeba, by go ocalić.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
Kendrick siedział skulony przy ścianie, skryty w korytarzu pod Silesią. Byli z nim Godfrey, Akorth, Fulton, Brom, Atme, Srog i Sandara. W ósemkę zaszyli się tam na całą noc, ukrywając się przed żołnierzami Imperium, którzy ich szukali. Przez całą noc Kendrick słuchał szybkich kroków biegających żołnierzy, próbujących ich znaleźć. Lecz – dzięki Sandarze – byli zbyt dobrze ukryci, by mogło im się to udać. Spędzili tę noc, odzyskując siły – Kendrick zasnął po raz pierwszy, rozprostowując obolałe kończyny, podobnie jak pozostali. Sandara dała każdemu z nich wody i wina i użyła różnych maści, by ich rany szybciej się zagoiły. Choć obolały i sztywny, Kendrick czuł, że zaczyna stawać się na powrót sobą. To uczucie było nierealne – być tutaj, znowu czuć, że żyje. Był pewien, że nigdy nie zejdzie z tego krzyża żywy. Kendrick spojrzał na swego brata Godfreya z zupełnie nowym szacunkiem. Leżał oparty o ścianę, a Akorth i Fulton leżeli obok niego. Trzech ludzi, po których nigdy w życiu nie spodziewałby się, że przyjdą mu na ratunek. Kendrick wiedział, że Godfrey nie posiadał umiejętności wojownika przydatnych na polu bitwy – lecz musiał go podziwiać za to, czym dysponował: przebiegłość i
doskonałą umiejętność przeżycia. Wszak z nich wszystkich to Godfrey jako jedyny zdołał przeżyć i ich uwolnić. Miał też ogromne serce. W przebraniu żołnierza Imperium Godfrey mógł uciec. Miast tego zaryzykował własne życie, by wrócić po nich. Podniosło to Godfreya w oczach Kendricka; uważał go teraz za wojownika równego swym kompanom ze Srebrnej Gwardii. I zawdzięczał mu swe życie. - Muszę ci podziękować – rzekł Kendrick, nachylając się do Godfreya. Godfrey podniósł wzrok, zaskoczony. - Jesteś mym bratem – powiedział Godfrey. – Nie masz mi za co dziękować. Poza tym, nie zrobiliśmy nic szczególnego. - Mylisz się – rzekł Kendrick. – Zrobiłeś coś niezwykłego. Wykazałeś się odwagą i męstwem. Większość na twoim miejscu odwróciłaby się na pięcie i uciekła. A ty wróciłeś po nas. Godfrey wzruszył ramionami. - Wymigiwałem się od mych obowiązków całe życie – powiedział. – Mogłem zrobić przynajmniej tyle. - Najtrudniejszy był brak piwa – wtrącił Akorth z uśmiechem. - Niełatwo jest być bohaterem – dodał Fulton. – Gdyby dodawali do tego kilka kufli piwa, byłoby znacznie znośniej. Kendrick nie potrafił powstrzymać uśmiechu. - Nie martw się – rzekł Brom, pochylając się. – Jeśli
wyjdziemy stąd żywi, dopilnuję, byś dostał całą karczmę nazwaną twym imieniem. - Pobożne życzenia – powiedział Akorth. – Jesteśmy otoczeni z każdej strony. Na zewnątrz są tysiące żołnierzy. Nie mamy dokąd pójść. Jak mamy to przeżyć? - Nie przeżyjemy – odrzekł Fulton, potrząsając głową. – Zmarniejemy tu, w tym tunelu, i umrzemy jak stado szczurów. - Albo to – powiedział Akorth. – Albo się poddamy. Kendrick poruszył się, ożywiony. Całą noc głowił się nad tym samym. Kendrick spojrzał na Sandarę, która siedziała oparta o ścianę, patrząc ze spokojem w dół. W tej słabo oświetlonym pomieszczeniu, przy migoczącej pochodni, była jeszcze piękniejsza, niż kiedy widział ją, wisząc na krzyżu. Serce biło mu szybciej, gdy na nią patrzył. - Ty również bardzo nam pomogłaś – rzekł do niej. – Zaryzykowałaś życie dla wroga. - Nie jesteście mi wrogiem – odparła. – Służę Andronicusowi z obowiązku, nie z wyboru. - Lecz ryzykowałaś życie – rzekł Kendrick. – Dla nas wszystkich. Sandara spuściła wzrok. - Zrobiłam to, co zrobiłby każdy inny – powiedziała. Kendrick czuł, że jego serce się ku niej wyrywa, że coś przyciąga go do niej bardziej niż do kogokolwiek wcześniej. Zastanawiał się, czy ona także coś do niego czuła.
- Jeśli kiedykolwiek się stąd wydostaniemy – rzekł do niej. – Znajdę sposób, by ci się odwdzięczyć. Pokręciła powoli głową. - Nie, panie – rzekła. – Już to zrobiłeś. Umożliwiłeś mi podjęcie działania, ucieczkę z armii Andronicusa. Powinnam była to zrobić dawno temu. Być może zginę z wami. Lecz teraz przynajmniej zginę jako wolna kobieta, nie jako niewolnica. - Co to za ciągła gadanina o śmierci? – zagrzmiał Atme. – Nie wiem jak wy, ale ja nie zamierzam dzisiaj umierać. - Ja również – rzucił Kendrick. - Ani ja – rzekli Srog i Brom. - Podoba mi się ten pomysł – rzekł Fulton, unosząc dłoń, zgadzając się z nimi. – Nie wypiłem jeszcze wystarczająco dużo piwa w mym życiu. Nie jestem jeszcze gotów iść do nieba. - Nieba? – roześmiał się Akorth. – Aleś pewny siebie. Fulton poczerwieniał. - Jeśli ja idę do piekła, ty będziesz deptał mi po piętach – odparł. - Ja sam toruję sobie drogę do piekła – odrzekł na to Akorth. - Może powinniśmy razem utorować sobie drogę do piekła? – zaproponował Kendrick. Zwrócili się do niego, słysząc powagę w jego głosie. Zamilkli. - Co masz na myśli? – spytał Godfrey.
- Mam na myśli to, że – przynajmniej ja – nie zamierzam leżeć tutaj i zdychać jak pies. Nie uśmiecha mi się także życie po poddaniu się jako niewolnik Andronicusa, by mógł nas torturować. - Ani mnie! – krzyknął Atme. Kendrick, ośmielony, usiadł prosto, czując, jak wzbiera w nim nowa siła. - Walczmy zatem! – powiedział Kendrick. - Walczmy? – zapytał Akorth, zbity z pantałyku. - Możemy wszyscy zginąć – powiedział Kendrick. – Lecz zginiemy razem. W boju. Oto nasza chwila, nim zmarniejemy. Wyjdziemy i ich zaskoczymy, i zabijemy tylu żołnierzy Imperium, ilu zdołamy. I niech się dzieje, co chce, przeprowadzimy ostatnią szarżę walecznych! Pozostali wznieśli radosne okrzyki, skacząc na nogi i sięgając po swą broń. Sandara wstała i skinęła poważnie głową do Kendricka. Podeszła do niego, położyła swe dłonie na jego głowie, przysunęła się i złożyła pocałunek na jego czole. - Niech bogowie wam sprzyjają – rzekła. – W tym życiu lub następnym. Przeszła przez pomieszczenie, odsunęła zasuwę i otworzyła drzwi tajemnej komnaty. Ruszyli za Kendrickiem, wychodząc stamtąd spiesznie. Wyłonili się z czarnej jamy w jasno oświetlony poranek, wprost na dziedziniec Silesii. Kendrick mrużył oczy w słońcu. Przed nimi stała spora grupa niczego
niepodejrzewających żołnierzy Imperium. Natarli na nich z donośnym okrzykiem bitewnym; nim żołnierze zdołali się zorientować, co się dzieje, zarżnęli wszystkich. Na ziemi leżało dwanaście trupów. Setki pojmanych silesian, skrępowanych razem, stało nieopodal i przyglądało się. Kendrickowi przyszło coś do głowy. - UWOLNIĆ NASZYCH BRACI! – krzyknął Kendrick. Mężczyźni podbiegli do nich i rozcięli sznury, uwalniając jednego po drugim. Uwolnieni mężczyźni rzucili się z krzykiem do broni zabitych żołnierzy i trupów tych, którzy polegli na polu bitwy. Grupa rozrastała się z każdą chwilą, każda z uwolnionych osób uwalniała kolejną. Wkrótce było ich już ponad stu. Główny obóz żołnierzy Imperium, który znajdował się na drugim końcu dziedzińca, dopiero zaczynał dostrzegać, co się dzieje. Słysząc krzyki, zaczęli się odwracać. Najwyraźniej nie spodziewali się tego. Stali w miejscu, ogarnięci szokiem. - DO ATAKU! – krzyknął Kendrick. Setki silesian, prowadzone przez Kendricka, krzyknęły przeraźliwie, pędząc przez dziedziniec z wysoko uniesioną bronią i pragnieniem zemsty w oczach. Biegli wśród nich Srog, Brom, Atme, Godfrey, Akorth i Fulton. Przecięli dziedziniec, kierując się ku odległej grupie żołnierzy Imperium, którzy teraz odwrócili się i szarżowali na nich. Kendrick wiedział, że nie mają szans zwyciężyć. Lecz
nie dbał już o to. Wszak właśnie o to chodziło. Honor. Chwałę. Męstwo. W jego żyłach płonął ogień i był gotów stoczyć walkę swego życia.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
Thor, dzierżąc Miecz Przeznaczenia w jednej dłoni, drugą trzymał się szyi smoka, gdy wznosili się w powietrzu, oddalając się spiesznie od pieczary smoków. Na grzbiecie Mycoples siedzieli z nim Reece, O’Connor, Elden, Conven i Indra, która trzymała Krohna. Wszyscy mieli nowy oręż, który znaleźli. A Thor trzymał w dłoni broń najpotężniejszą ze wszystkich. Thor kontrolował lot Mycoples, pochylając się i szepcząc jej do ucha, a ona była mu posłuszna. Thor czuł, jakby znał ją całe swe życie, czuł też w sobie przedziwną umiejętność sprawowania nad nią kontroli. Czuł, jak gdyby w pewien sposób on i zwierzę byli jednym. Gdy lecieli, przez głowę Thora przebiegało milion myśli. Tak dużo stało się w tak krótkim czasie, że ledwie był w stanie to wszystko pojąć. Oto leciał na grzbiecie smoczycy, co ledwie mieściło mu się w głowie. To było nierealne. Jak znalazł w sobie moc, by ją przywołać? By ją kontrolować? Czy to dlatego, że Thor miał jakiegoś rodzaju specjalną moc? Albo jakiegoś rodzaju specjalną więź ze smoczycą? A może w grę wchodziły obie te rzeczy? Co ważniejsze: kim on był? Jakim cudem udało mu się podnieść Miecz Przeznaczenia? Chwycił go
doprowadzony do ostateczności, nie spodziewając się, rzecz jasna, że będzie w stanie go unieść. Lecz od chwili, w której to zrobił, nie był w stanie go puścić. Energia Miecza pędziła przez niego jak rwąca rzeka. Legenda głosiła, że tylko MacGil może go podnieść. Czy to oznaczało, że on, Thor, jest MacGilem? Jak to możliwe? Czy legenda się myliła? To oznaczało również, że jest Wybrańcem. Lecz wybranym do czego, tak właściwie? Jakim cudem on, zwyczajny pastuszek z peryferii Kręgu, mógłby okazać się Wybrańcem? On, zwykły chłopiec? Zastanawiał się, czy nie popełniono błędu. Gdy Thor rozmyślał, jak daleko zaszli, o wszystkim, co robili, by przemierzyć Imperium, poczuł nieopisany smak zwycięstwa – dotarli tak daleko, odnaleźli Miecz, odzyskali go i wracali z nim. Ledwie mieściło mu się to w głowie. W chwili, gdy wydawało mu się, że znajdują się w największym mroku, odnieśli zwycięstwo. Czasem, by się uwolnić, wystarczy jedynie trzymać się obranej drogi. Lecąc, Thor patrzył na piękny krajobraz rozpościerający się pod nimi. W dole płynęły rzeki lawy, wulkany plujące ogniem i popiołem. Gdy znajdowali się tam, w dole, teren był groźny; teraz, z góry, był malowniczy, jak ogromny obraz rozściełający się pod nimi. Lecieli przez pojawiające się i usuwające chmury. Im dalej odlatywali, tym bardziej chmury popiołu i siarki ustępowały przestworzom nieba i smugom obłoków.
Lecieli tak szybko, że Thor ledwie był w stanie złapać oddech. Zmierzali na wschód, w stronę domu, i Thor miał tylko nadzieję, że uda im się dotrzeć do Kręgu na czas, by uratować jego ludzi. Po raz pierwszy od długiego czasu pozwolił sobie pomyśleć o Gwen. Naprawdę o niej pomyśleć. Naprawdę wyobrazić sobie, że znów z nią jest. Wcześniej bał się trzymać tej myśli, gdyż uważał, że nie ma szansy na powrót. Lecz teraz, po raz pierwszy czuł, że naprawdę może się to stać. I znów pozwolił sobie w to uwierzyć. Nagle gdzieś pod nimi rozległ się odległy ryk i Thorowi serce zamarło na widok wzbijającej się w powietrze armii smoków, w pogoni za nimi. Dziesiątki stworów o czarnym, czerwonym i zielonym ubarwieniu ziały ogniem i skrzeczały. Były rozwścieczone. Thor nie wiedział, czy to przez to, że zabrali Miecz Przeznaczenia, dlatego że ukradli ich skarb, czy dlatego, że Mycoples je zdradziła. Bez względu na powód, były żądne zemsty. - Szybciej! – krzyknął Thor do ucha Mycoples. Jej skrzydła zaczęły uderzać mocniej i Thor poczuł, że gwałtownie rzuca się do przodu. Lecieli coraz szybciej i szybciej, a krajobraz pod nimi zaczął się zmieniać i stał się niewyraźny. Opuścili krainę smoków, przelecieli nad wierzchołkami gór, nad szlakiem kości i wielkim tunelem. W dole ukazała im się lśniąca biel pól solnych. Minęli je wkrótce i lecieli nad pofałdowanymi zielonymi wzgórzami. Bagna, góry, granie, jeziora…
Lecieli i lecieli, a Thor miał wrażenie, że patrzy na całą ich podróż, na całe swoje życie, przelatujące pod nimi. Dotarli w końcu do dżungli, w której po raz pierwszy postawili stopę na ziemi Imperium. W dole zobaczyli rozległy dywan zieleni, położony przy brzegu Morza Tartuwiańskiego. Thor spojrzał w dół, na jego fale rozbijające się o brzeg. Powietrze tutaj było cieplejsze. - Nasza łódź zniknęła! – usłyszał zza swych pleców głos O’Connora. Thor spojrzał w dół na pusty brzeg i zauważył, że ma rację. - Nie będzie nam już potrzebna! – odkrzyknął. Rozległ się kolejny ryk. Thor odwrócił się i zobaczył, że smoki zbliżają się do nich. Ziały ogniem i choć płomienie nie sięgały ich, Thor coraz bardziej się niecierpliwił. - Szybciej! – wyszeptał do Mycoples. Smoczyca biła skrzydłami jeszcze szybciej, rzucając się znów do przodu. Thor czuł, że Mycoples dyszy ciężko, wykorzystując całą energię, jaka jej pozostała, i miał nadzieję, że nie wyczerpuje jej za bardzo. Pod nimi płynął Tartuwian, rozległa przestrzeń żółci i błękitu, i Thor był w stanie zobaczyć małe grzywy fal i wyczuł wilgoć w powietrzu. Przelecieli nad flotą imperialnych okrętów, znaczących ocean swymi ogromnymi żaglami. Thor widział mężczyzn, którzy z góry wydali się mali jak mrówki, i patrzył, jak odkładają wiosła i patrzą w zadziwieniu na smoka lecącego nad ich głowami.
Ci żołnierze bez wątpienia zmierzali do Kręgu, by siać tam spustoszenie. - W DÓŁ! – rozkazał Thor. Mycoples zanurkowała wprost na okręty, a gdy się zbliżyli, Thor wyszeptał: - OGIEŃ! Mycoples ziała równym płomieniem w płócienne żagle, a gdy zajęły się ogniem, jeden statek po drugim zaczął płonąć. Ogromne drewniane okręty przeistoczyły się nagle w kule ognia i Thor widział, jak mężczyźni wyskakują ze statków i z pluskiem wpadają do wody. Mycoples wzniosła się i kontynuowała lot na wschód, w kierunku Kręgu. Thor obejrzał się i zobaczył, że ten manewr kosztował ich wiele cennej przewagi: lecące za nimi smoki były coraz bliżej. Smugi czarnego dymu unoszącego się z żagli przysłoniły ich nieco, lecz Thor wiedział, że nie na długo. - SZYBCIEJ! – rozkazał Thor. Rzucili się naprzód, a wilgoć w powietrzu smagała ich, gdy na przemian wlatywali w chmury i wyłaniali się z nich. Lecieli tak szybko, że Thor ledwie był w stanie zaczerpnąć tchu. W końcu dostrzegł brzegi Kręgu na horyzoncie. Ujrzał plażę, a nad nią las, za którym kryła się ziejąca otchłań Kanionu. Uradował się na widok ojczystych ziem. Nagle rozległ się ryk i Thor poczuł za sobą żar. Odwrócił się i zobaczył, że smoki są jeszcze bliżej i zieją ogniem, a płomienie niemal dotykają ogona Mycoples.
Ujrzał z bliska ogromne, groteskowe pyski innych smoków. Nawet tutaj czuł bijącą od nich woń siarki. Mycoples, mimo swych wysiłków po prostu nie miała sił, by lecieć szybciej. Thor wiedział jednak, że jeśli nie polecą szybciej, w ciągu zaledwie kilku sekund będą martwi. - Proszę, Mycoples – wyszeptał Thor. – Dla mnie. Tylko odrobinę szybciej. Jeden ostatni raz. Thor czuł, jak Mycoples po raz ostatni rzuca się naprzód z całych sił, niosąc ich nad ostatnią częścią Tartuwianu, nad piaskiem, lasem, i nad ogromnym, ziejącym Kanionem. Thor spojrzał w dół na Kanion i zaparło mu dech w piersiach, gdy ujrzał go z tej perspektywy. Wyglądał jak ogromna ziejąca przepaść, sięgająca dna świata, szersza niż byłby w stanie sobie wyobrazić, jak gdyby rozdzielała dwa światy. Jej kłębiąca się mgła połyskiwała we wszystkich możliwych kolorach, i Thor czuł jego magiczną energię, gdy nad nim przelatywali. Gdy Kanion przemknął pod nimi i w końcu dotarli do jego brzegów, przekraczając granice Kręgu, Thor poczuł, że Miecz Przeznaczenia wibruje w jego dłoni. Uniósł go wysoko, a wtedy wyczuł niewidzialną ścianę zamykającą się nagle za nimi. Pojął, że to Tarcza. Miecz wrócił do Kręgu i Tarcza ponownie się podniosła. Thor obrócił się, a armia smoków, tuż za nimi, wypuściła kolejne strumienie ognia. Thor przygotował się
na to, że za chwilę pochłoną ich płomienie. Lecz gdy znaleźli się w Kręgu i tarcza się podniosła, płomienie uderzyły w niewidzialną ścianę, ledwie kilka stóp za nimi, i zatrzymały się w powietrzu. Także smoki zatrzymały się raptownie, rycząc, gdy wpadły na niewidzialną tarczę na skraju Kanionu. Zatrzymały się w powietrzu, rycząc z bólu, odbijając się od niej. Rozwścieczone, kołowały, ziejąc ogniem w Tarczę. Lecz płomienie tylko rozchodziły się po jej powierzchni i smoki nie mogły się zbliżyć. Ryczały ze złości, lecz nie mogły się przedostać do środka. Thor i reszta wznieśli okrzyki radości. Po raz pierwszy, od kiedy rozpoczęła się ich historia, od kiedy wyruszyli na tę wyprawę, Thor czuł się bezpieczny. Byli w domu. Thor pochylił się i uśmiechnął, gładząc szyję Mycoples. - Dobrze się spisałaś, przyjaciółko – rzekł. Mycoples zamruczała w odpowiedzi, wyciągając szyję i unosząc skrzydła. Thor wiedział, że zrozumiała. Wszystko zaczynało się układać w wirującym umyśle Thora. Byli w domu. Byli bezpieczni. Tarcza znów się podniosła. A teraz czas odnaleźć Gwendolyn. * * *
Thor miał wrażenie, że minęła wieczność, od kiedy opuścił Krąg. Nie słyszał żadnych wieści od czasu opuszczenia Kręgu i zastanawiał się, co działo się podczas jego nieobecności. Obawiał się, co tam zastanie, skoro Tarcza przez cały ten czas była opuszczona. Czy Gwendolyn nadal była w Królewskim Dworze? Czy Andronicus nie najechał na Królewski Dwór? Czy Gareth wciąż sprawował rządy i czy Gwendolyn była przy nim bezpieczna? Wiedząc, na jak długo Tarcza opadła i widząc okręty imperialne na morzu, Thor spodziewał się najgorszego. Obawiał się, że Andronicus najechał. Miał tylko nadzieję, że Gwendolyn znajdowała się wciąż w środku, bezpieczna. Thor kierował Mycoples przez znane mu ziemie Kręgu, zmierzając ku Królewskiemu Dworowi. Podczas lotu podziwiał krajobraz ojczystych ziem z zupełnie nowej perspektywy. Dostrzegł wiele znajomych miejsc i czuł się niezwykle uradowany, że wrócił do domu. Modlił się, by już nigdy nie musiał opuszczać jego granic. Gdy minęli wzgórze, ich oczom ukazał się Królewski Dwór. Thor niecierpliwił się, by go zobaczyć, podekscytowany. Lecz gdy go ujrzeli, serce na chwilę przestało mu bić. To, co niegdyś było wspaniałym Królewskim Dworem, najbardziej magicznym i niemożliwym do zdobycia miejscem na świecie, było teraz pustą, spaloną na popiół stertą gruzu, zrównaną z ziemią. Jego mury pozostały
nienaruszone, choć i one były osmalone i w niektórych miejscach kruszyły się. Bramy zostały wyrwane, a posągi i chorągwie MacGilów – obalone. Na ich miejscu – zobaczył Thor z łomoczącym sercem – wznosił się ogromny posąg Andronicusa. I chorągiew Imperium. Gdy znaleźli się bliżej, Thor zauważył, że nie ma tam żadnych żołnierzy ani ludzi MacGila. Wszędzie tylko żołnierze Imperium. Najwyraźniej Królewski Dwór został splądrowany i okupowali go teraz żołnierze Andronicusa. Thorowi odebrało mowę. Królewski Dwór. Bastion siły całego Kręgu. Zniszczony. Jak to wróżyło reszcie Kręgu? Thor nie chciał tego przyznać, lecz to mogło oznaczać tylko jedno: pod jego nieobecność zostali zwyciężeni. A Gwendolyn i pozostałych, najpewniej, pochwycono. Albo, co gorsza, zabito. Thor słyszał, że Andronicus słynie ze swej dzikości, i serce mu pękało na myśl, że cokolwiek mogło się przytrafić Gwen. Zamknął oczy i starał się wyprzeć tę myśl z głowy, lecz w głębi duszy miał złe przeczucie. Czy Gwen zginęła podczas ataku na Królewski Dwór? Czy była gdzieś tam na dole? A jeśli nie, skoro Andronicus spustoszył tak bardzo Królewski Dwór, jaka inna część Kręgu mogła być bezpieczna? Thor wyszeptał coś do ucha Mycoples i smoczyca zanurkowała, by mógł lepiej się przyjrzeć. Thor pokierował nią do obozu żołnierzy okupujących miasto. Gdy obniżyli lot, setki ludzi Andronicusa przy Królewskiej Bramie odwróciły się i spojrzały w górę. Gdy dostrzegli
smoka, ich twarze wykrzywiły się w strachu. Obrócili się i próbowali uciekać, lecz nie mieli dokąd. Mycoples zionęła ogniem i po kilku chwilach setki żołnierzy leżało martwych. Było to niewielkie zadośćuczynienie dla Thora. Przynajmniej zabił mężczyzn, którzy ośmielili się okupować to święte miasto. Jednak najważniejsze było to, by znaleźć Gwendolyn żywą, całą. Smoczyca zanurkowała nisko i kołowała nad miastem, lecz nie dostrzegli nigdzie żadnych śladów życia. Wyglądało to tak, jak gdyby wszyscy, którzy kiedyś tam byli, zginęli albo uciekli. Thor chciał wylądować i poszukać jej, lecz wiedział, że to bezcelowe, o ile nie trafią na jakiś ślad życia. Krążyli i krążyli nad miastem, a Thor wpadał w coraz większą rozpacz. Nie miał pojęcia, gdzie może być Gwen. Zaczął się zastanawiać, czy może Gwen w pewnym momencie zbiegła z Królewskiego Dworu i jeśli tak było, dokąd mogła się udać. Nagle wysoko nad nimi rozległ się pisk. Thor spojrzał w górę i ujrzał swą starą przyjaciółkę Estopheles, piszczącą i zataczającą nad nimi koła. Rozpaczliwie machała skrzydłami i wydawała z siebie piski. Zdawało się, że chce przekazać Thorowi jakąś wiadomość. Thor zamknął oczy i wsłuchał się; czuł, że ponagla ich, by podążali za nią. Estopheles odwróciła się i odleciała, a Thor powiedział Mycoples, by ruszyła za nią. Lecieli nad ziemiami wiejskimi, zmierzając na północ
i Thor zastanawiał się, dokąd Estopheles ich prowadzi. - Dokąd zmierzamy? –dobiegł go zza pleców głos Reece’a. – Królewski Dwór jest zniszczony. Moi bracia i siostra tam są. Musimy ich uratować! - Nie – odrzekł Thor. – Królewski Dwór już nie istnieje. Estopheles prowadzi nas w inne miejsce. Wyczuwam, że do nich. Musimy podążać za nią. Lecieli i lecieli, kierując się na północ, wzdłuż skraju Kanionu. Gdy robiło się coraz zimniej i co jakiś czas gubili Estopheles w mgle Kanionu, Thor zaczął się zastanawiać, czy zmierzają we właściwym kierunku – gdy w końcu dotarli. Tam, osadzone na skraju Kanionu, było ogromne czerwone miasto. Silesia. Thor widział ją na obrazach, gdy był dzieckiem, lecz nigdy na własne oczy. Jej widok zaparł mu dech w piersi. Była magiczna, spowita wirującą mgłą Kanionu, o dwóch miastach – jednym na skraju Kanionu, a drugim wybudowanym w samym Kanionie. Wyglądała, jak gdyby leżała na krańcu świata. Bardziej zaskoczyło go jednak to, że była okupowana przez armię Andronicusa. Pod nimi musiał znajdować się jakiś milion żołnierzy, pokrywający ziemię jak szarańcza, obozujący daleko jak okiem sięgnąć i zapełniający całe miasto. Thor nigdy nie widział niczego podobnego. To miasto, w przeciwieństwie do Królewskiego Dworu, nie zostało całkowicie zniszczone; nie było także
opuszczone, jak Królewski Dwór. Thor ujrzał tam setki ludzi MacGila i silesian, żywych, skrępowanych razem – niewolników Andronicusa. Gdy przyjrzał się dokładnie, dostrzegł także coś, co dało mu nadzieję: była tam niewielka grupa żołnierzy atakujących sporą grupę żołnierzy Imperium. Było ich zdecydowanie mniej niż przeciwnika, i nacierali na rozległą armię Andronicusa wlewającą się przez bramy. Walczyli mężnie i nie poddawali się – lecz Thor widział, że to kwestia kilku minut, nim otoczą ich i obezwładnią. Gdy podlecieli bliżej, Thor spojrzał w dół i zobaczył, że grupie przewodzi Kendrick. Serce zabiło mu gwałtowniej. - W DÓŁ! – wrzasnął Thor. Mycoples dała nura tak nisko, że jej szpony niemal otarły się o głowę Kendricka. Następnie wyciągnęła szyję, otworzyła paszczę i ziała ogniem na żołnierzy Imperium, raz po raz. Setki żołnierzy zajęły się ogniem, krzyczały i padały martwe. Mycoples leciała dalej, unosząc się nad bramami miasta, nurkując i ziejąc ogniem w tysiące żołnierzy, które obozowały na zewnątrz. Thor wycinał ogromne połacie wśród ludzi, w ciągu sekund zabijając całe oddziały. Żołnierze Imperium, którzy nie zostali zabici, odwracali się w panice i uciekali w kierunku wzgórz. Cała armia zaczęła uciekać, jak stado migrujących gazel, coraz dalej od Silesii. W powstałym zamieszaniu wielu
tratowało swych własnych towarzyszy broni. Thor zatoczył koło i Mycoples wróciła nad Silesię, zniżyła lot i wylądowała na środku dziedzińca. Wylądowawszy, ujrzeli twarze Kendricka i reszty, na których malowały się osłupienie i panika na widok smoka. Ich panika przerodziła się jednak w ulgę, gdy zdali sobie sprawę, że smok nie zamierza zrobić im krzywdy, i ostatecznie w radość i wdzięczność, gdy ujrzeli, że to Thor i reszta, którzy wrócili z Imperium, zsiadają z jego grzbietu. Thor zeskoczył z grzbietu smoka i podniósł Miecz Przeznaczenia. Uniósł go wysoko nad głowę. Biło z niego światło. Wtedy twarze zebranych dokoła niego zastygły w szoku i zdumieniu. Na dziedzińcu znajdowały się wciąż setki żołnierzy Imperium. Mycoples mruczała i Thor wyczuł, że chce ich zaatakować. - Nie – rzekł do niej Thor. – Ja się nimi zajmę. Rzucił się naprzód, unosząc wysoko Miecz Przeznaczenia, i wybiegł sam na spotkanie pozostałym setkom żołnierzy Imperium. Gdy szarżował, dzierżąc w dłoni Miecz, czuł się inaczej niż kiedykolwiek wcześniej. Tak jakby Miecz był częścią niego, jak gdyby unosił go w bitwie, czyniąc każdy jego krok lżejszym i szybszym. Nie czuł, by niósł miecz: czuł jak gdyby to miecz niósł jego. Thor zbliżył się do wroga i zamachnął się Mieczem, a wtedy wystrzeliło z niego magiczne światło. Miecz zdawał
się rozciągać w jego dłoni i zabił tuzin mężczyzn w jednym ruchu. Thor unosił Miecz raz po raz, nacierając w sam środek armii, siekąc zapamiętale. W ciągu kilku minut zabił wszystkich mężczyzn. Setki trupów leżały u jego stóp. A on nie był nawet zmęczony: wręcz przeciwnie, Miecz napełnił go energią. Thor obrócił się i wrócił do swych ludzi, którzy stali osłupiali na dziedzińcu, przyglądając się mu w szoku. Stali z otwartymi buziami. Thor podszedł do nich, trzymając Miecz opuszczony w dłoni. Kendrick, Brom, Atme, Srog, Godfrey i pozostali, dziesiątki Srebrnych, będący zasłużonymi wojownikami – wszyscy spoglądali na niego ze zdumieniem i podziwem. Thor wyprężył się dumnie i uniósł Miecz wysoko nad głową w geście zwycięstwa. Jak jeden mąż wszyscy unieśli swe miecze, wznosząc głośny okrzyk. - THORGRIN! – wykrzyknęli.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
Erec natarł, rzucając się w sam środek bitwy w jarze, zamachując się swym młotem bitewnym i obracając go bokiem, by zatrzymać ciosy. Walczył z dziesięcioma mężczyznami naraz, wykorzystując każdą najmniejszą umiejętność, każde szkolenie, jakie odebrał. Był wyczerpany ponad wszelkie wyobrażenie, ale nie zamierzał się poddawać. Musiał przejść jeszcze tylko kilka stóp, przedrzeć się przez tłum, by dotrzeć do głazu, który utkwił między ścianami urwiska. Gdyby tylko zdołał strącić go w dół, udałoby mu się zablokować drogę przez jar i oszczędzić swych ludzi przed napływającymi żołnierzami Imperium. Jeśli tego nie zrobi, nigdy nie zwyciężą. Erec walczył z całych sił, odwracając się na wszystkie strony i zamachując się, uchylając, skacząc, kopiąc, uderzając łokciami i głową. Odebrał mnóstwo ciosów, uderzeń pięścią i łokciem, kopniaków, wiele tarcz obijało się o niego, miecze uderzały i odbijały się od jego zbroi. Opadał z sił, prąc naprzód, nie tracąc z oczu głazu. Walczył o każdy cal drogi. Gdy znalazł się kilka stóp od głazu, Erec utknął. Był zbyt wyczerpany, by walczyć z napierającymi mężczyznami i poczuł, że za chwilę go odepchną.
Proszę, Boże. Mogę dzisiaj zginąć. Lecz pozwól mi najpierw dosięgnąć głazu. Daj mi jeden ostatni przypływ siły. Erec przywołał wspomnienia wszystkich lat szkoleń, jakie przeszedł. Pomyślał o królu MacGilu i w jego sercu zapłonęła żądza zemsty. Nie tylko za niego samego. Lecz także za MacGilów. Za cały Krąg. Erec wydał z siebie głośny okrzyk bitewny i gdzieś z głębi siebie, z miejsca, którego nie znał, dobył resztkę sił. Krzyknął i ruszył naprzód, powalając dwóch mężczyzn naraz i torując sobie drogę do głazu przez ostatnich kilka stóp. Gdy do niego dotarł, uniósł swój oburęczny młot wysoko i opuścił go na środek kamienia. Rozległ się głośny trzask, gdy głaz zaczął pękać. Erec uderzał w niego raz za razem i w końcu głaz rozpadł się na dwie części. Uderzył w niego po raz ostatni i głaz rozsypał się w ogromną stertę odłamków i pyłu, zapełniając i blokując ścieżkę. Strumień żołnierzy Imperium ustał. Jar był zablokowany. Ereca dobiegł donośny zwycięski krzyk jego ludzi z tyłu, którzy byli świadkami tego, co się stało. Nagle Erec poczuł okropny ból w plecach. Było to uczucie stali wbijającej się w jego ciało. Erec osunął się na kolana w okropnym bólu. Odwrócił się i zobaczył jednego żołnierza Imperium, który pozostał po tej stronie drogi. Skrył się w jakimś zakamarku i Erec go nie spostrzegł.
Usłyszał krzyk i zobaczył biegnącego Brandta. Brandt przeszył pierś napastnika, zabijając go i powstrzymując przed zadaniem Erecowi kolejnych ciosów. Mimo tego Erec czuł, jak gorąca krew wypływa z niego i jak razem z nią opuszczają go siły żywotne. - Erecu! - zawołał Brandt z troską. Brandt pochylił się, chwycił Ereca i podniósł go, zarzucając sobie na szyję jego ramię. Kilku ludzi księcia pospieszyło mu na pomoc. Wyprowadzili Ereca z jaru. Erec odczuwał ból przy każdym kroku. Erec leżał na ziemi. Krew sączyła mu się z ust i dyszał ciężko, gdy go kładli. Ruch sprawiał mu ból. Czuł, że jego ciało staje się chłodniejsze i wiedział, że nie zostało mu już dużo czasu. Usłyszał tętent kopyt końskich i gdy podniósł wzrok, mógłby przysiąc, że zobaczył Alistair, zeskakującą z konia i biegnącą do niego. Zastanawiał się, czy mu się przywidziało. Alistair? Jak miałaby się tu znaleźć? Alistair przyklęknęła przy Erecu i schwyciła go w ramiona. Erec czuł jej miłość do niego, gdy łkała, a łzy spadały na jego twarz. Ujęła jego twarz w swoje dłonie, pochyliła się i złożyła pocałunek na jego czole. - Panie mój – rzekła ze smutkiem. Erec czuł, że świat staje się coraz jaśniejszy, bielszy, i ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, była Alistair spoglądająca na niego dobrymi, współczującymi oczyma. Zobaczył, jak unosi dłonie i jak promieniuje z nich silne błękitne
światło. Nie widział nigdy silniejszego światła i przyglądał się, jak Alistair zamyka oczy i kładzie dłonie na jego ranie. Poczuł, jak całe jego ciało wypełnia się światłem i ciepłem. Czuł, że jego rany się goją, że powraca z krainy zmarłych. Wszyscy żołnierze przypatrywali się Alistair, gdy silne światło stawało się coraz jaśniejsze, pochłaniając ich oboje w magicznej kuli światła. Erec, czując, że z każdą sekundą wracają mu siły, spojrzał w mistyczne oczy Alistair i zatracił się w nich. Gdy poczuł, że zaczyna zapadać w kojący sen, starczyło mu energii na jedną, ostatnią myśl: Kim ona jest?
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
Gwendolyn otworzyła powoli oczy. Na skroni, w miejscu, w które uderzył ją złodziej, pulsowała opuchlizna. Rozejrzała się i zauważyła, że siedzi na runie leśnym, przywiązana do drzewa szorstkim sznurem. Spróbowała się wyrwać, lecz sznur nie chciał ustąpić. Naprzeciw niej, jakieś dziesięć jardów dalej, siedział Steffen, również przywiązany do drzewa. Usłyszała dobiegający skądś stłumiony śmiech. Obróciła się i ujrzała grupę dwunastu złodziei skupionych przy niewielkim ognisku w lesie, piekących jakieś małe zwierzę, być może królika. Wpychali sobie jedzenie do ust i przeżuwali z otwartymi gębami, popijając winem i śmiejąc się. Śmiali się zbyt głośno, poszturchując się łokciami i widać było, że każdy z nich to wulgarne indywiduum. - Pani – wyszeptał spiesznie Steffen. – Czy wszystko w porządku? Skinęła powoli głową, przypominając sobie, gdzie się znajduje. - Wybacz, że cię zawiodłem – powiedział, patrząc ze wstydem na ziemię. - Walczyłeś dzielnie – rzekła. – Było ich zbyt wielu. - Obmyśliłem pewien plan – powiedział. – Udawaj, że
to co mówię, to prawda. Nagle złodzieje odwrócili się w ich stronę. - Co my tu mamy? – zawołał jeden z nich. – Królowa i karzeł się przebudzili! Dobry, śpiąca królewno! Wybuchnęli zgodnie ordynarnym śmiechem, po czym podnieśli się i ruszyli w ich kierunku. Gwen widziała sztylety zwisające bez osłony u ich pasów. Kilku z nich używało ich właśnie, by pozbywać się resztek jedzenia z zębów. Spluwali na leśną ziemię. Jeden z nich podszedł do niej i kopnął ją w łydkę, a inny kopnął Steffena w żebra. - Możecie sobie gadać, ile dusza zapragnie – rzekł jeden z nich z prostackim akcentem południa. – Ale nigdzie nie pójdziecie. Widzicie, kiedy skończymy nasz posiłek i wypijemy wino, uprzyjemnimy sobie czas, torturując was. Ale najpierw spędzimy długą, przyjemną noc, zadowalając się tobą, moja pani – powiedział jeden z nich, robiąc krok w tył i zdejmując kapelusz w przesadnym pokłonie. Pozostali złodzieje wybuchnęli śmiechem. - Ja pierwszy – rzekł jeden z nich. - Możesz pomarzyć – powiedział inny. – Poszedłeś pierwszy z ostatnią. Ta tutaj jest moja. Zaczęli się przepychać, potem kląć, aż w końcu mocować na ziemi; w końcu jeden pozbawił drugiego przytomności i wstał. Był to potężny, ordynarny brutal z ogromnym brzuchem i łysą głową. Przejechał językiem po wargach, patrząc na Gwendolyn. - Zabawię się z tobą – powiedział do niej.
- Możecie zrobić z nami, co wam się podoba – wykrzyknął nagle Steffen. – Lecz będzie to największy błąd waszego życia. Odwrócili się do niego i zanieśli się śmiechem. - A to dlaczego, mały człowieczku? – spytał jeden z nich. – Zamierzasz coś na to zaradzić? - Nie chodzi o to, co zrobię – rzekł Steffen. – Lecz o to, co stracicie. Złodzieje spojrzeli po sobie z tępymi, prymitywnymi wyrazami twarzy, otwarłszy usta, zbici z pantałyku. - Stracimy? – spytał jeden z nich. - Widzicie – zaczął Steffen. – Gwendolyn nie jest tylko księżniczką. Jest królową. Całego Zachodniego Królestwa Kręgu. Dysponuje wystarczającym bogactwem, by uczynić każdego z was królem na resztę waszego życia. Złodzieje wymienili spojrzenia, następnie odwrócili się i spojrzeli na Gwendolyn z całkiem nowym szacunkiem. Wyglądali na niepewnych. - A niby skąd weźmie to złoto? – zapytał jeden ze złodziei. – Strząśnie je z drzew? Wszyscy zaczęli się śmiać. Steffen odchrząknął, niezniechęcony. - Jesteśmy w drodze do Wieży Schronienia – powiedział Steffen. – Z pewnością o niej słyszeliście. Nie leży daleko stąd. Słudzy królowej będą czekać, by nas powitać. Mają tam skrzynie ze złotem. Więcej, niż trzeba, by ją wykupić. To jest, jeśli włos jej z głowy nie spadnie. Jeśli pojawimy się tam, a stanie się nam jakakolwiek
krzywda, albo jeśli nie pojawimy się w ogóle, zapewniam was, że nic tam nie znajdziecie. Wasz wybór. Doprowadźcie nas do Wieży i stańcie się bogaczami – albo skrzywdźcie nas i spędźcie resztę swych dni w lesie jako złodzieje i biedacy. Złodzieje spojrzeli po sobie z zupełnie innym wyrazem twarzy. Z początku malowała się na nich niepewność, która po chwili przeobraziła się w chciwość. - Kłamie – rzekł jeden z nich. - A co, jeśli nie kłamie? – odrzekł inny. – Co, jeśli karzełek ma rację? - Przydałoby mi się takie złoto – powiedział jeden ze złodziei. - Mnie też – rzekł inny. - Zapomnijcie o złocie – wrzasnął duży mężczyzna. – Nie trzeba mi więcej złota. Chcę się z nią zabawić. Dawno nie widziałem takiego ładnego okazu. Może nawet nigdy. Ruszył w kierunku Gwendolyn, ściągając pas – wtedy inny złodziej, nieogolony, z długimi włosami, wyciągnął nagle sztylet. Zakradł się od tyłu i przycisnął mu go do gardła. - Nie dotykaj dziewczyny – ostrzegł. Łysy mężczyzna znieruchomiał, czując ostrze. –Pójdziemy po to złoto. Duży mężczyzna, ustępując przed nim, przełknął ślinę i zrobił krok w tył. Przywódca o długich włosach odwrócił się i wskazał końcem sztyletu na Steffena. - Oby twoje słowa były prawdziwe. W przeciwnym
razie własnoręcznie odetnę twoje klejnoty i nakarmię tobą niedźwiedzie. * * *
Gwendolyn i Steffen szli obok siebie, popychani naprzód przez dwunastu złodziei. Nadgarstki mieli skrępowane sznurami. Zbliżali się do Wieży Schronienia i wyłonili się właśnie z lasu na polanę otaczającą wieżę. Wieża była zachwycająca, starożytna i tajemnicza, wzniesiona z błyszczącego czarnego kamienia. Była wąska, miała jakieś sto stóp średnicy i wznosiła się na setki stóp w górę, wysoko ku niebu – magiczna budowla wzniesiona w szczerym polu. Gwen czuła bijącą od niej energię. Poznała, że to święte miejsce. Wieża miała tylko jedne łukowate czarne drzwi, bez żadnych oznakowań ani klamki. Złodzieje wypchnęli ich na polanę i dalej, ku drzwiom, aż w końcu ich przywódca zatrzymał ich jakieś dwadzieścia jardów od wieży. - Dalej nie podejdziemy – rzekł do Steffena. – Aż wasi ludzie nie wyjdą – ze złotem. Macie minutę. W przeciwnym razie ukatrupię ją. I ciebie. Steffen przełknął ślinę, po czym spojrzał na Gwendolyn. Skinęła do niego głową, pojmując. - Wezwę me sługi – rzekła do złodziei.
Gwen przypomniała sobie słowa Argona, jak wezwać Strażników Wieży. Odchyliła się w tył i zawołała. - Strażnicy Wieży! – krzyknęła. – Przybyłam, by przekroczyć wasze mury! Gwendolyn czekała w ciszy, modląc się, by Argon miał rację. W przeciwnym razie czekała ją śmierć. Czas mijał, a serce Gwen tłukło się jej w piersi jak oszalałe. Obawiała się, że to wszystko na nic, że lada moment poderżną jej gardło. Nagle, ku jej nieopisanej uldze, drzwi się otworzyły. Na zewnątrz wyszło siedmiu rycerzy w lśniących, czarnych zbrojach płytowych, zakryci od stóp do głów. Ich twarze skryte były pod zasłonami o długich, spiczastych nosach. Szli w milczeniu, w idealnie równym rzędzie, ramię przy ramieniu. Mieli rękawice wysadzane szafirami, i jedynie ten element ich zbroi nie był czarny. Zatrzymali się przed nimi, stając na baczność. Złodzieje spojrzeli po sobie zbici z tropu. - Co, u diabła? – spytał jeden z nich. - Strażnicy Płomienia! – zawołała Gwendolyn, przypominając sobie wszystko, czego nauczył ją Argon. – Przyszłam tu, by poświęcić się tym murom. Były to święte słowa, których nauczył ją Argon, słowa, które zapewniały możliwość wejścia do Wieży Schronienia. Argon opowiadał jej o tych mężczyznach, którzy strzegli wieży: o Siedmiu Rycerzach. Strażnikach Płomienia. Było to siedmiu rycerzy, którzy – jak głosiła legenda – strzegli wieży od wieków, gotowi powstrzymać
każdego, kto próbowałby się tam wedrzeć. Wypowiadając te słowa, Gwen natychmiast stała się mieszkanką Wieży. Co oznaczało, że świętym obowiązkiem Siedmiu Rycerzy jest chronić ją. Gdy Gwen skończyła wypowiadać te słowa, rycerze jak jeden mąż ruszyli cicho naprzód, maszerując w kierunku złodziei. - Nie zbliżajcie się! – zawołał jeden z nich trzęsącym się głosem. Złodzieje stawali się coraz bardziej podenerwowani. Przestępowali z nogi na nogę i szarpali sznury krępujące Gwen i Steffena. Jeden z nich uniósł sztylet i przycisnął go do gardła Gwendolyn. Rycerze wciąż się zbliżali. - Jeszcze krok, a dziewczyna zginie! – zawołał złodziej. Lecz jego głos trząsł się ze strachu. Zbliżywszy się, rycerze unieśli zasłony hełmu. Ten widok przepełnił serca złodziei lękiem. Nawet Gwendolyn się przestraszyła. Pod zasłonami nie było nic. Żadnych twarzy. Żadnych ciał. Nic. Magiczni rycerze skoczyli naprzód, w tempie błyskawicy unosząc miecze, i zaatakowali złodziei. Gwen mrugnęła. Gdy otworzyła oczy, dokoła niej w kałuży krwi leżały ciała złodziei. Gwen poczuła, że ktoś rozluźnia krępujące ją sznury, i odwróciwszy się, zobaczyła, że to rycerze uwalniają ją i
Steffena. Rycerze stanęli na baczność, czekając obok niej, jak gdyby na rozkaz. Gwen wiedziała, że czekają na nią. I wiedziała, że czas iść. Odwróciła się i spojrzała na Steffena, który patrzył na nią, wciąż w szoku. - Chyba nadszedł czas, by się pożegnać – powiedziała, odwracając się i patrząc badawczo na otwarte drzwi Wieży z obawą. Kryła się w tym jakaś ostateczność. Jak gdyby miała nigdy stamtąd nie wyjść. - Na to wygląda, pani – powiedział ze smutkiem. Steffen wyciągnął rękę, wziął jedną z jej dłoni i ucałował ją, pochylając się. - A co będzie z tobą? – zapytała. - Nie troskaj się, pani – rzekł, odwracając się ku gęstemu lasowi. – Mój obowiązek tutaj dobiegł końca. Dotarłaś bezpiecznie. Przetrwam. Zawsze mi się to udawało. Lecz wiedz jedno: będę czekał. Jeśli kiedykolwiek opuścisz to miejsce, będę czekał, by znów ci służyć, przez resztę mych dni. Gwen patrzyła, jak znika w lesie. Następnie obróciła się i ruszyła w kierunku otwartych drzwi wieży. Rycerze szli za nią i po kilku chwilach była w środku. Drzwi zatrzasnęły się za nią. Ostateczność tego, co robiła, poniosła się echem w każdej jej kości. Nie potrafiła wyzbyć się uczucia, że właśnie złożono ją na wieki do grobowca.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY
Thor maszerował szybko przez dolne miasto Silesii w towarzystwie MacGilów – Kendricka, Reece’a i Godfreya, trzech braci znów w jednym miejscu – oraz Sroga, Broma, Atme i kilku innych żołnierzy. Trzymał u boku Miecz Przeznaczenia. Niewielka grupa mężczyzn szła za nim, gdy zmierzał ku kryjówce poprzedniej królowej. Kendrick opowiedział Thorowi, co działo się, od kiedy opuścił Krąg i Thor przebiegł te wydarzenia w myślach. Najazd Andronicusa; zniszczenie Królewskiego Dworu; oblężenie Silesii. Gwen królową… Jedyną rzeczą, której Kendrick jeszcze mu nie powiedział, była odpowiedź na pytanie, które najbardziej go dręczyło: co się przytrafiło Gwendolyn? Gdy Thor spytał o to Kendricka i Godfreya, obaj odwrócili wzrok. Nie chcieli mu tego powiedzieć. Gdy zapytał dlaczego, nic nie odrzekli. A gdy spytał, gdzie jest, przyznali jedynie, że kiedy widzieli ją ostatnio, kryła się w dolnym mieście i że krążą pogłoski, że udało jej się zbiec. Dokąd – tego nie wiedzieli. Powiedzieli mu, że poprzednia królowa wiedziała i Thor nalegał, by natychmiast go do niej zaprowadzili. Fakt, że nie chcieli mu odpowiedzieć, legł Thorowi ciężko na sercu. Po wyrazach ich twarzy wyczuł, że
spotkało ją coś złego i musiał się dowiedzieć, co takiego. Przytłaczał go ciężar winy, że go tu nie było, u jej boku, gdy to wszystko się działo. Musiał – po prostu musiał – usłyszeć, że żyje, że jest cała i bezpieczna. Tylko wtedy będzie mógł zaznać spokoju. Wbiegali spiesznie po schodach i przemierzali korytarze dolnego zamku, zaściełane trupami żołnierzy Imperium, którzy zginęli z rąk uwolnionych silesian, gdy Thor odparł najeźdźców. Kendrick i Srog prowadzili, wskazując drogę, aż dotarli do komnaty królowej. Zatrzymali się przed drzwiami, strzeżonymi teraz przez silesiańskich żołnierzy, gdy strażnicy odsuwali się z drogi, a następnie weszli do środka. Królowa stała przy oknie, odziana w czerń. Wyglądała na pogrążoną w żalu, na starszą niż Thor kiedykolwiek ją widział. Odwróciła się powoli, zwracając ku nim twarz. Była surowa, niewzruszona. Przyglądając się jej, Thor zamyślił się. Oto stał tutaj, dzierżąc w dłoni Miecz Przeznaczenia. Czy to oznaczało, że on, Thor, jest MacGilem? Czy to oznaczało, że stojąca przed nim kobieta jest jego matką? Na tę myśl przebiegł go dreszcz. Wiedział, jak bardzo go nienawidzi. Czy powód tego łączył się z jego pochodzeniem? Oczy królowej natychmiast zatrzymały się na mieczu w dłoni Thora i otworzyły się szeroko ze zdziwienia. - Potrzebuję odpowiedzi – rzekł do niej Thor stanowczo, spiesznie. – Muszę natychmiast zobaczyć się z
Gwendolyn. Gdzie ona jest? Czy jest bezpieczna? Cóż to za tajemnice, które ją otaczają? Królowa odwróciła się i spojrzała na resztę, stojącą po obu stronach Thora. Odchrząknęła. - Zostawcie nas. Wszyscy – rzekła. Wszyscy usłuchali – poza Kendrickiem, Reece’em i Godfreyem, którzy wymienili zdezorientowane spojrzenia. - Co takiego masz do powiedzenia Thorowi, czego nie możesz powiedzieć przy swych trzech synach? – spytał Godfrey. Królowa potrząsnęła głową. - To nie jest przeznaczone dla waszych uszu – rzekła stanowczo. – Zostawcie nas. Trzej bracia powoli odwrócili się i wyszli, zamykając za sobą drzwi. Thor i królowa stali naprzeciw siebie. Serce Thora biło jeszcze szybciej, gdy stał tak przed nią, zastanawiając się, jaka okropność mogła spotkać Gwen. Thor nie mógł już tego znieść: ruszył w jej kierunku i wykrzyknął: - Odpowiedz mi! Gdzie ona jest? Żyje? Królowa skinęła głową z powagą. - Owszem, żyje. Thor odczuł niezwykłą ulgę. Tylko tyle chciał usłyszeć. - Gdzie ona jest? – zapytał. - Daleko stąd – odrzekła. – Udała się do Wieży Schronienia. Na południowych obrzeżach Kręgu. Thor patrzył na nią zdezorientowany.
- Wieży Schronienia? – zapytał. - To miejsce dla tych, którzy dochodzą do siebie po cierpieniu, jakie ich spotkało. Dla tych, którzy decydują się złożyć przysięgę i porzucić ten świat. Thor, sfrustrowany, postąpił naprzód i schwycił królową za nadgarstek. - Dosyć zagadek! Mów! – krzyknął, a jego glos odbił się echem od ścian. Królowa spuściła wzrok. Thor zobaczył, że jej oczy zaszły łzami. Wzięła głęboki oddech. - Gwendolyn została zaatakowana – powiedziała beznamiętnie. - Zgwałcona. Przez ludzi Andronicusa. Na te słowa Thor rozluźnił dłoń i otworzył buzię w szoku. Zabrakło mu tchu. Stał bez ruchu, i całe jego ciało ogarnął chłód. Ledwie był w stanie odetchnąć. - Nie jest tą Gwendolyn, którą kiedyś znałeś – rzekła. – Jest rozgoryczona. Nieczuła na duchu i duszy. Żyje. Lecz jej duch umarł. Thor wciąż stał tam i nie mógł dojść do siebie, kręciło mu się w głowie od tych wieści. Miał ochotę przebić swe serce mieczem, ogarnięty poczuciem winy, że nie było go tu, by ją ochronić. - Tęskni za tobą – rzekła królowa. – Lecz wierzy, że przez to, co ją spotkało, nie będzie ci już na niej zależało. Thor poczerwieniał. - To śmieszne – odrzekł. – Oczywiście, że mi na niej zależy. Równie mocno, jak wcześniej. A nawet mocniej. Dlaczego to miałoby zmienić moje uczucia do niej? Za
jakiego mężczyznę mnie uważasz? - Powiedziałam jej to – rzekła królowa. – Lecz nie chciała mnie słuchać. Thor potrząsnął głową. - Moja miłość do niej jest równie silna, jak zawsze. Nawet silniejsza. - Jednak nie było cię tutaj, byś mógł jej to powiedzieć własnymi słowy, nieprawdaż? – spytała królowa. – Więc odeszła. By skryć się w Wieży. - Zatem wyruszę, by ją odnaleźć! – powiedział Thor, gotując się do odejścia. - Nie posłucha cię – rzekła królowa. – Ci, którzy przestępują próg Wieży, nigdy z niej nie wychodzą. Obawiam się, że straciłeś Gwendolyn. - Nic nigdy nie jest stracone – odparł Thor. – Czujesz się pokonana. Jesteś wdową. Pesymistką. Ja jestem młody i silny. Moja miłość do niej pomoże mi sprowadzić ją z powrotem. Królowa uśmiechnęła się gorzko. - A ty jesteś optymistą – skontrowała. – I do tego naiwnym. Nie pojmujesz punktu widzenia kobiety. - Nie muszę – rzekł Thor. – Znam Gwendolyn. Wiem, kim jestem. I wiem, co nas łączy. Pokonamy to wszystko. To nie ma znaczenia. Thor nie miał ochoty słuchać dłużej słów tej zgorzkniałej kobiety; odwrócił się i zamierzał wyjść z komnaty – gdy nagle coś do niego dotarło i odwrócił się z powrotem do królowej.
- Dlaczego nie chcesz, bym był z Gwendolyn? – zapytał. Z początku patrzyła na niego beznamiętnie, lecz po chwili odwróciła wzrok. Thor postąpił naprzód. Musiał to wiedzieć. Wiedział, że coś przed nim ukrywa. - Miecz – naciskał, czując jak broń pulsuje w jego dłoni. – Legenda głosi, że tylko MacGil może go podnieść. Nie patrzyła na niego i czuł, że zbliża się do prawdy. - O to chodzi? To dlatego nie chcesz, bym się do niej zbliżał? Jestem MacGilem? Czy król MacGil był moim ojcem? Czy Gwendolyn to moja siostra? Królowa spojrzała prosto na niego, lecz w końcu odwróciła wzrok. Thor dał krok naprzód, na skraju wytrzymałości. - ODPOWIEDZ MI! – wrzasnął. Kłębiło się w nim wiele sprzecznych uczuć. Królowa podniosła wzrok powoli, milcząc. - Czy król MacGil to mój ojciec? – powtórzył Thor powoli, rozpaczliwie pragnąc poznać odpowiedź. Patrzyła na niego. Jej oczy były puste i zimne. - Nie – rzekła w końcu bez śladu emocji. Thor zamarł, zbity z tropu. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał. Odczuł niezwykłą ulgę, gdy usłyszał, że nie jest spokrewniony z Gwendolyn, czego obawiał się od chwili, w której podniósł Miecz. Czuł, że w końcu poznaje prawdę. - Zatem kto nim jest? – naciskał.
Odwróciła wzrok. - Kimkolwiek jest, to mój ojciec. Mam prawo wiedzieć. Proszę. Powiedz mi – poprosił cicho, wyczerpany. Wpatrywała się w niego długo i uważnie i w końcu wypowiedziała jedno słowo, które sprawiło, że pod Thorem ugięły się kolana, a jego życie zmieniło się na zawsze: - Andronicus.
Koniec księgi 6
ciąg dalszy to
RYTUAŁ MIECZY
Księga 7 Kręgu Czarnoksiężnika
Spis treści ROZDZIAŁ PIERWSZY ROZDZIAŁ DRUGI ROZDZIAŁ TRZECI ROZDZIAŁ CZWARTY ROZDZIAŁ PIĄTY ROZDZIAŁ SZÓSTY ROZDZIAŁ SIÓDMY ROZDZIAŁ ÓSMY ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY ROZDZIAŁ DZIESIĄTY ROZDZIAŁ JEDENASTY ROZDZIAŁ DWUNASTY ROZDZIAŁ TRZYNASTY ROZDZIAŁ CZTERNASTY ROZDZIAŁ PIĘTNASTY ROZDZIAŁ SZESNASTY ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY ROZDZIAŁ OSIEMNASTY ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY