DAVID MORRELL
BRACTWO RÓŻY
(PRZEŁOŻYŁ: KRZYSZTOF ADAMSKI)
Dla Donny
Im szybciej mijają lata
tym silniejsza jest miłość
PROLOG
UKŁAD ABELARDA
Uczcie ic...
4 downloads
9 Views
DAVID MORRELL
BRACTWO RÓŻY
(PRZEŁOŻYŁ: KRZYSZTOF ADAMSKI)
Dla Donny
Im szybciej mijają lata
tym silniejsza jest miłość
PROLOG
UKŁAD ABELARDA
Uczcie ich polityki i wojny,
by ich synowie mogli studiować
medycynę i matematykę,
a wnuki miały prawo zajmować się
poezją, muzyką i architekturą...
John Adams
ZBIEG
Paryż, wrzesień 1118 roku.
Pierre Abelard, przystojny kanonik z Katedry Notre Dame, uwiódł swoją piękną
uczennicę Heloizę. Zaszła w ciążę, a doprowadzony tym do wściekłości jej wuj Fulbert
zapłonął pragnieniem zemsty. Wczesnym niedzielnym rankiem trzej wynajęci przez Ful-
berta zabójcy napadli Abelarda, kiedy ten udawał się na mszę, wykastrowali go i pozo-
stawili, by zmarł z powodu odniesionych ran. Ten jednak przeżył, ale w obawie przed
dalszą zemstą szukał schronienia. Początkowo zbiegł do klasztoru Saint Denis pod Pary-
żem. Kiedy wracał do zdrowia, dowiedział się, że pewni ludzie ubiegający się o względy
Fulberta ponownie spiskują przeciwko niemu. Uciekł więc po raz drugi, tym razem do
Quincey, niedaleko Nogent, gdzie znalazł bezpieczne schronienie, któremu nadał nazwę
“Paraclete” - Pocieszyciel - na cześć Ducha Świętego.
I w ten oto sposób znalazł wreszcie sanktuarium.
REGUŁA SANKTUARIÓW
Paryż, wrzesień 1938 roku.
W niedzielę, dwudziestego ósmego Edouard Daladier, minister obrony Francji,
wygłosił przez radio następujący komunikat do narodu francuskiego:
Dziś, wczesnym przedpołudniem otrzymałem od rządu niemieckiego zaproszenie na
spotkanie z kanclerzem Hitlerem, panem Mussolinim i panem Chamberlainem w
Monachium. Zaproszenie to przyjąłem.
Następnego popołudnia, kiedy w Monachium odbywały się rozmowy, pewien ap-
tekarz na usługach gestapo zapisał w swoim notesie, że ostatni z pięciu czarnych merce-
desów, rocznik 1938, minął jego punkt obserwacyjny w aptece i podjechał przed niepo-
zornie wyglądający, licowany kamieniem budynek przy Bergener Strasse 36 w Berlinie.
Tak jak i poprzednio, potężnie zbudowany kierowca w cywilnym ubraniu wysiadł z sa-
mochodu, dyskretnie zlustrował przechodniów na ruchliwej ulicy i otworzył drzwiczki
swemu jedynemu pasażerowi, elegancko ubranemu starszemu mężczyźnie. Wprowa-
dziwszy pasażera przez ciężkie drewniane drzwi do trzypiętrowego budynku kierowca
udał się do odległego o trzy przecznice magazynu, by czekać na dalsze polecenia.
Ostatni z przybyłych dżentelmenów zostawił swój płaszcz i kapelusz u wartowni-
ka, siedzącego przy biurku za metalową barierką w niszy po prawej stronie drzwi. War-
townik taktownie nie obszukał mężczyzny, jednak poprosił go o pozostawienie teczki. I
tak nie będzie jej potrzebował, robienie notatek było zabronione.
Następnie wartownik sprawdził jego dokumenty i nacisnął guzik pod biurkiem,
tuż obok leżącego lugera. Momentalnie pojawił się drugi agent gestapo i odprowadził go-
ścia do pokoju na drugim końcu holu. Mężczyzna wszedł do środka. Agent zamknął za
nim drzwi.
Gościem był John “Teksańczyk” Auton. Miał pięćdziesiąt pięć lat. Był wysoki,
przystojny, nosił wąsy koloru pieprzu i soli. Nie zwlekając usiadł na wolnym krześle i go-
tów do rozmów skinął głową pozostałym czterem mężczyznom, którzy zjawili się przed
nim. Znał ich dobrze. Nazywali się: Wilhelm Smeltzer, Anton Girard, Percival Landish i
Władimir Łazensokow. Byli szefami wywiadów Rzeszy Niemieckiej, Francji, Anglii i
Związku Radzieckiego Auton reprezentował amerykański Departament Stanu.
Pokój pozbawiony był jakichkolwiek sprzętów, poza krzesłami i popielniczkami
leżącymi przed każdym z obecnych. Żadnych mebli, obrazów, półek na książki, zasłon
czy dywanów. Nie było nawet żyrandola. Ten surowy wystrój wnętrza był pomysłem
Smeltzera, który w ten sposób chciał upewnić zebranych, że nie ukryto tu żadnych mi-
krofonów.
- Panowie - powiedział Smeltzer - sąsiednie pokoje są puste.
- Monachium - zauważył Landish.
Smeltzer roześmiał się. - Jak na Anglika przechodzi pan od razu do rzeczy.
- Dlaczego pan się śmieje? - zapytał Smeltzera Girard. - Wszyscy wiemy, że wła-
śnie teraz Hitler żąda, żeby mój kraj i Anglia wycofały swoje gwarancje wobec Czecho-
słowacji, Polski i Austrii. - Ze względu na Amerykanina mówił po angielsku.
Smeltzer zapalił papierosa, unikając odpowiedzi.
- Czy Hitler ma zamiar wkroczyć do Czechosłowacji? - zapytał Łazensokow.
Smeltzer wzruszył ramionami i wydmuchał dym. - Zaprosiłem panów tutaj, gdyż
jako przedstawiciele tej samej profesji powinniśmy być przygotowani na każdą ewentu-
alność.
“Teksańczyk” Auton zmarszczył brwi.
- Nie darzymy szacunkiem ideologii naszych państw - ciągnął Smeltzer - ale w pe-
wien sposób jesteśmy do siebie podobni. Uwielbiamy skomplikowaną strukturę naszej
profesji.
Skinęli głowami.
- Chce pan zaproponować nam nowe komplikacje? - zapytał Rosjanin.
- Chłopcy, dlaczego do cholery, nie powiecie, co wam chodzi po głowie - wycedził
“Teksańczyk” Auton. Rozległy się chichoty.
- Takie bezpośrednie stawianie sprawy niweczy połowę przyjemności - odpowie-
dział mu Girard i zwrócił się wyczekująco w stronę Smeltzera.
- Bez względu na wynik nadchodzącej wojny - ciągnął Smeltzer - musimy zagwa-
rantować sobie nawzajem, że nasi przedstawiciele uzyskają możliwość ochrony.
- Niemożliwe - oświadczył Rosjanin.
- Jakiego rodzaju ochrony? - zapytał Francuz.
- Ma pan na myśli pieniądze? - dodał “Teksańczyk”.
- Są niestabilne. To musi być złoto lub brylanty - zauważył Anglik.
Niemiec skinął głową. - Mówiąc bardziej precyzyjnie, chodzi o bezpieczne miej-
sca, w których można je pozostawić. Na przykład sprawdzone banki w Genewie, Lizbo-
nie i Meksyku.
- Złoto - szyderczo powiedział Rosjanin. - A co panowie proponują, byśmy zrobili
z tym kapitalistycznym towarem?
- Założyć system sanktuariów - odparł Smeltzer.
- Co w tym nowego? Przecież już je mamy - zauważył Auton. Pozostali nie zwró-
cili na niego uwagi.
- Domyślam się, że również pensjonaty? - zapytał Smeltzera Girard.
- To oczywiste - odpowiedział Niemiec. - Pozwolą mi panowie na kilka wyjaśnień
ze względu na obecność mojego amerykańskiego przyjaciela. Każda z naszych instytucji
ma już swoje sanktuaria, to prawda. Bezpieczne miejsca, gdzie Agenci mogą udać się, by
- powiedzmy - wypocząć, odebrać instrukcje lub przesłuchać informatora. Mimo że każ-
dy wywiad stara się zachować te miejsca w tajemnicy, w końcu inne wywiady dowiadują
się o ich lokalizacji, zatem miejsca te nie są naprawdę bezpieczne. Choć bronią ich
uzbrojeni ludzie, przeważające siły wroga mogą zdobyć każde sanktuarium i zabić każ-
dego, kto szuka tam azylu.
“Teksańczyk” Auton wzruszył ramionami. - Ryzyko jest nieuniknione.
- Właśnie się nad tym zastanawiam - ciągnął Niemiec. - Chciałbym zaproponować
coś nowego: pewne rozwinięcie tej koncepcji i jej udoskonalenie. W ekstremalnych oko-
licznościach agent z dowolnego wywiadu miałby szansę na azyl w starannie dobranych
miastach na całym świecie. Proponuję Buenos Aires, Poczdam, Lizbonę i Oslo. Wszyscy
prowadzimy tam interesy.
- Aleksandria - poddał Anglik.
- To do przyjęcia.
- Montreal - powiedział Francuz. - Jeżeli wojna potoczy się nie po mojej myśli,
może będę tam mieszkać.
- Chwileczkę - powiedział “Teksańczyk”. - Chcecie, żebym uwierzył, że w tych
sanktuariach wasi chłopcy podczas wojny nie zabiją moich chłopców?
- Dopóki wrogi agent pozostanie wewnątrz, nic mu nie grozi - powiedział Nie-
miec. - W naszym zawodzie wszyscy zdajemy sobie sprawę, że stale towarzyszą nam nie-
bezpieczeństwo i napięcie. Przyznaję, że nawet Niemcy czasami potrzebują odpoczynku.
- Uspokojenia nerwów, zagojenia ran - dodał Francuz.
- To nam się należy - powiedział Anglik. - A jeżeli jakiś agent chce się wycofać na
zawsze z zawodu, powinien mieć możliwość przenieść się z sanktuarium do pensjonatu i
korzystać z immunitetu do końca życia. Oczywiście musi otrzymać złoto i diamenty na
fundusz emerytalny.
- W nagrodę za wierną służbę - powiedział Niemiec. - Będzie to zachętą dla no-
wych rekrutów.
- Jeżeli wypadki potoczą się tak, jak przewiduję - zauważył Francuz - wszyscy
możemy potrzebować zachęty.
- A jeśli wypadki potoczą się tak, jak ja przewiduję - odparł Niemiec - będę dys-
ponować wystarczającą zachętą. Jestem rozważnym człowiekiem. Czy wszyscy się ze
mną zgadzają?
- Jakie gwarancje otrzymamy, że naszym ludziom nic nie grozi w tych sanktu-
ariach? - zapytał Anglik.
- Słowo kolegów z branży.
- Jaka kara w razie naruszenia układu?
- Najwyższa.
- Zgoda - powiedział Anglik.
Amerykanin i Rosjanin zachowali milczenie.
- Wyczuwam jakiś opór u przedstawicieli naszych młodszych nacji - stwierdził
Niemiec.
- Zgadzam się i spróbuję uzyskać odpowiednie fundusze - powiedział Rosjanin. -
Ale nie mogę zapewnić współpracy Stalina. Nigdy nie zezwoli na ochronę obcych agen-
tów na terenie Związku Radzieckiego.
- Ale gwarantuje pan nietykalność wrogiego agenta, dopóki ten znajduje się w
wyznaczonym sanktuarium? Rosjanin skinął niechętnie głową.
- A pan, Auton?
- No dobrze. Pójdę na to. Dorzucę trochę pieniędzy, ale nie chcę żadnego z tych
schronisk na amerykańskim terytorium.
- A więc, uwzględniając te zastrzeżenia, wszyscy się zgadzają? Zebrani skinęli
głowami.
- Będziemy potrzebować jakiejś zaszyfrowanej nazwy dla tego układu - powie-
dział Landish.
- Proponuję “hospicjum” -powiedział Smeltzer.
- Nie do przyjęcia - sprzeciwił się Anglik. - Połowę szpitali nazywa się hospicjami.
- W takim razie zaproponuję coś innego - odezwał się Francuz. - Wszyscy jeste-
śmy wykształconymi ludźmi. Z pewnością przypominają sobie panowie historię mojego
rodaka z czasów średniowiecza: Pierre’a Abelarda.
- Kogo? - zapytał “Teksańczyk” Auton. Girard wytłumaczył.
- Poszedł więc do kościoła i tam zapewniono mu ochronę? - upewnił się Auton.
- Tak. Sanktuarium.
- W takim razie nazwijmy to układem - zdecydował Smeltzer. - Układem Abelar-
da.
Dwa dni później, pierwszego października, w środę, francuski minister obrony
Daladier po spotkaniu z Hitlerem w Monachium, przyleciał do Paryża.
Jego samolot wylądował na lotnisku Le Bourget. Kiedy pojawił się w drzwiach,
powitały go falujące tłumy skandując: “Niech żyje Francja! Niech żyje Anglia! Niech
żyje pokój”!
Wymachując flagami i wiązankami kwiatów tłum przełamał solidne barierki
ustawione przez policję. Reporterzy wbiegli na aluminiowy podest, by przywitać mini-
stra obrony.
Daladier stał oniemiały.
Zwracając się do Foucaulta z agencji Reutera mruknął: - Niech żyje pokój? Czy
oni nie rozumieją, co zamierza Hitler? Banda idiotów!
Paryż, godzina siedemnasta, trzeciego września 1939 roku.
W głośnikach radiowych spiker przerwał “Michelin Theater”, by oznajmić, że
Francja znalazła się oficjalnie w stanie wojny z Niemcami.
Radio zamilkło.
W Buenos Aires, Poczdamie, Lizbonie, Oslo, Aleksandrii i w Montrealu zainau-
gurowały działalność międzynarodowe sanktuaria największych w świecie organizacji
wywiadowczych. W 1941 roku sieć ta objęła również Japonię, a w 1953 Chiny.
Sanktuaria zaczęły działać.
KSIĘGA PIERWSZA
SANKTUARIUM
CZŁOWIEK Z NAWYKAMI
I.
Vail, Kolorado.
Śnieg padał coraz gęściej, oślepiając Saula. Ostro pracując na stoku, zjeżdżał na
nartach w coraz głębszym puchu. Wszystko - niebo, powietrze, ziemia - przybrało białą
barwę. W polu widzenia miał tylko białe kłęby śniegu. Szusował w dół przez mleczny
chaos.
Istniała możliwość, że uderzy w drzewo lub spadnie z niewidocznego urwiska. Nie
dbał o to. Ogarnęła go euforia. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, wiatr chłostał mu policz-
ki. Skręcił christianią w lewo, a potem w prawo. Wyczuł, że stok łagodnieje, pojechał
więc w dół “na krechę”.
Następne zbocze będzie bardziej strome. Otoczony białą poświatą odepchnął się
kijkami, by nabrać prędkości. Czuł ssanie w żołądku. Uwielbiał to. Pustka. Z przodu i z
tyłu nie było nic. Ani przeszłość, ani przyszłość nie miały znaczenia. Istniało tylko teraz -
i to było cudowne.
Zamajaczył przed nim ciemny kształt.
Ostro skręcił w lewo i zatrzymał się wbijając krawędzie nart w śnieg. Czuł jak
krew pulsuje mu w skroniach. Jakaś sylwetka przemknęła przed nim z prawej strony w
lewą i rozpłynęła się w śniegu.
Szeroko otwierając ukryte za goglami oczy starał się coś dostrzec. Mimo wiatru
usłyszał krzyk. Zaintrygowany zjechał pługiem w tym kierunku.
W kłębach burzy śnieżnej pojawiły się cienie. Ściana lasu.
Jęk.
Ujrzał rozciągniętego na drzewie narciarza. Na śniegu widać było plamy krwi.
Pod kominiarką Saul zagryzł wargi. Nachylił się i zauważył karmazynowy strumyczek
spływający z czoła narciarza oraz wygiętą groteskowo nogę.
Mężczyzna. Gęsta broda. Umięśniona klatka piersiowa.
Saul nie mógł wyruszyć po pomoc - w chaosie burzy śnieżnej było mało prawdo-
podobne, że odnajdzie to miejsce. A co gorsze, nawet gdyby sprowadził pomoc, do tego
czasu narciarz mógłby zamarznąć na śmierć.
Pozostało tylko jedno wyjście. Nie ma co opatrywać ran na głowie lub złamaną
nogę. Nic by to nie dało; szkoda czasu. Zdjął narty - swoje i rannego. Pośpieszył w stronę
sosny i odłamał gęsto pokrytą igłami gałąź.
Położył ją na śniegu i przesunął na nią rannego, uważając, by zdrowa noga ułożo-
na była pod złamaną. Chwycił za koniec gałęzi i, pochylony, zaczął ją ciągnąć. Śnieg za-
cinał coraz dokuczliwiej w twarz, a mimo rękawic narciarskich mróz kąsał dłonie. Jed-
nak nie ustawał i centymetr po centymetrze schodził w dół.
Mężczyzna jęknął, kiedy Saul przeciągał go przez wykrot. Śnieg oblepił ich całko-
wicie. Ranny narciarz drgnął i omal nie spadł z gałęzi.
Saul pośpiesznie ułożył go ponownie na konarze. Nagle znieruchomiał - czyjaś
dłoń chwyciła go za ramię.
Odwrócił się gwałtownie i spojrzał na pochylającą się nad nim sylwetkę z czar-
nym napisem “Patrol narciarski” na żółtym kombinezonie z kapturem.
- W dół stoku! Sto metrów! Szałas! - wrzasnął mężczyzna pomagając Saulowi.
Pociągnęli narciarza po zboczu. Saul wpadł na szałas, zanim zdołał go dostrzec;
plecami-oparł się o dach z blachy falistej. Szarpnął za drzwi i, potykając się wpadł do
środka. Zawodzenie wichru przycichło. Zapanowała cisza.
Wyszedł z pustego szałasu i pomógł ratownikowi wciągnąć zakrwawionego nar-
ciarza do środka.
- Panu nic się nie stało? - zapytał Saula, który w odpowiedzi pokręcił głową. -
Proszę tu z nim zostać, a ja sprowadzę pomoc - ciągnął. - Wrócimy śnieżnym skuterem
za piętnaście minut.
Saul skinął głową.
- Świetnie się pan spisał - pochwalił go ratownik - Trzymajcie się. Nie damy wam
zamarznąć.
Wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Saul oparł się o ścianę i głęboko oddychając
osunął się na ziemię. Wpatrywał się w jęczącego, mrugającego powiekami narciarza.
- Niech pan nie rusza nogą - powiedział. Mężczyzna drgnął i skinął głową. - Dzię-
ki. Saul wzruszył ramionami.
Zaciskając z bólu powieki ranny powiedział: - Koszmarne partactwo.
- Zdarza się.
- Nie powinno. Proste zlecenie.
Saul nie zrozumiał. Mężczyzna najwyraźniej majaczył.
- Nie przewidziałem zamieci - gniewnie powiedział ranny. Pulsowały mu skronie.
- Idiota ze mnie.
Saul usłyszał przebijający się przez odgłosy burzy odległy ryk zbliżających się
skuterów śnieżnych. - Już jadą.
- Był pan kiedyś na nartach w Argentynie?
Saul poczuł ucisk w gardle. Majaczenie? Chyba nie.
- Raz. Dostałem krwotoku z nosa.
- Aspiryna ...
- ... pomaga na ból głowy - uzupełnił hasło Saul.
- Dziś wieczorem o dziesiątej. - Mężczyzna jęknął. - Cholerna zamieć. Kto mógł
przewidzieć, że przez nią spartaczę robotę?
Ryk silników wzmógł się; skutery stanęły przed szałasem. Drzwi otworzyły się
gwałtownie i do środka weszło trzech ratowników z Patrolu Narciarskiego.
- W dalszym ciągu czuje się pan dobrze? - zapytał jeden z nich Saula.
- Ze mną wszystko w porządku. Ale ten gość majaczy.
II.
Trzeba ustalić stały rozkład zajęć. Każdego dnia Saul działał zgodnie z przyjętym
schematem, pojawiając się w ustalonych miejscach o ustalonej porze. Ósma trzydzieści -
śniadanie w kawiarni hotelowej. Potem półgodzinny spacer, zawsze tą samą trasą. Dwa-
dzieścia minut kartkowania w księgarni. Jedenasta: narty - konsekwentnie na tych sa-
mych stokach.
Z dwóch powodów. Po pierwsze -jeżeli kurier zechce skontaktować się z nim, o
każdej porze będzie wiedział, gdzie może go spotkać - chociaż właśnie był świadkiem,
jak przypadek może zagrozić efektywności takiej procedury. Po drugie - jeżeli Saul jest
śledzony, jego ruchy będą tak łatwe do przewidzenia, że mogą sprowokować ogon do po-
pełnienia pomyłki.
Dziś, bardziej niż zwykle, musiał uniknąć wszelkich podejrzeń. Pomógł zwieźć
rannego do ambulansu. W schronisku porozmawiał z ratownikami w biurze Narciar-
skiego Patrolu, czekając na okazję do wymknięcia się. W pokoju hotelowym zrzucił
kombinezon narciarski i włożył dżinsy oraz sweter. W barze pojawił się o zwykłej dla
niego porze. Usiadł w zadymionej kawiarni i popijał coca-colę przyglądając się rysunko-
wym filmom na gigantycznym ekranie telewizyjnym.
O siódmej, jak zawsze, zjadł kolację w restauracji hotelowej. O ósmej wybrał się
na film, w którym Burt Reynolds ścigał się samochodami. Oglądał go już wcześniej i
wiedział, że kończy się za kwadrans dziesiąta. Kino wybrał ze względu na automat tele-
foniczny znajdujący się w toalecie męskiej. Upewnił się, że kabiny są puste, wrzucił do
aparatu odpowiednią liczbę monet i dokładnie o dziesiątej, zgodnie z poleceniem męż-
czyzny ze stoku, nakręcił zapamiętany numer.
Ochrypły męski głos zapoznał go z wynikami meczów koszykówki. Saul nie zwra-
cał uwagi na nazwy zespołów. Interesowały go jedynie liczby; w sumie był o ich dziesięć.
Razem tworzyły międzystanowy numer telefoniczny. Powtórzył go w pamięci.
Wyszedł z toalety i dyskretnie zlustrował hol, sprawdzając, czy nie jest obserwo-
wany.
Nie dostrzegł żadnych oznak, że jest śledzony, choć naprawdę dobry ogon nie po-
zwoliłby się zauważyć.
Wyszedł z kina, uradowany, że zadymka wciąż trwa. W ciemnościach zamieci
wśliznął się w boczną uliczkę, potem w jeszcze jedną i zaczekał w alejce, by upewnić się,
że nikt za nim nie idzie.
Nikt nie szedł.
Przeszedł na drugą stronę ulicy i w odległym o dwie przecznice przypadkowym
barze skorzystał z telefonu. Automat stal obok elektronicznych gier, w ich hałasie nakrę-
cił numer, jaki mu podano.
Kuszący kobiecy głos odpowiedział: - Służba Informacyjna Amerykańskiego Sto-
warzyszenia Kierowców.
- Romulus.
- Ma pan spotkanie. Wtorek. Dziewiąta rano. Denver. Cody Road 48.
Odwiesił słuchawkę. Wyszedł z baru i pod osłoną śnieżycy pojawił się w hotelu,
tak wyliczając czas, by wyglądało na to, że po seansie wybrał się na zwyczajowy trzy-
dziestominutowy spacer.
- Jakieś wiadomości dla Grismana? - zapytał recepcjonistę. -Pokój dwieście jede-
naście.
- Niestety nie, proszę pana.
- W porządku.
Nie skorzystał z windy i schodami wszedł na górę. Umieszczony pod drzwiami
jego pokoju włos pozostał dokładnie tam, gdzie zostawił go wychodząc; w ten sposób
upewnił się, że nikt nie wszedł do środka podczas jego nieobecności. Jeszcze jeden ruty-
nowy dzień.
Z dwoma wyjątkami.
III.
Trzymaj się ustalonej procedury. Saul kupił bilet w ostatnim momencie i wszedł
do autobusu, kiedy kierowca uruchomił silnik. Usiadł z tyłu i obserwował, czy ktoś
wchodzi po nim.
Nikt nie wszedł.
Podczas gdy autobus wyjeżdżał z dworca, usiadł wygodniej, wpatrując się w ho-
teliki Vail i odległe punkty narciarzy na ośnieżonych stokach gór.
Lubił autobusy. Zajmując miejsce z tyłu zawsze mógł sprawdzić, czy ktoś go śle-
dzi. Kupno biletu nie wymagało wciągnięcia nazwiska do komputerowego banku da-
nych; z tego też powodu nie poleciał samolotem ani nie wynajął samochodu - nie chciał
pozostawić po sobie śladu. Co więcej, autobus po drodze zatrzymywał się kilkakrotnie.
Mógł wysiąść na każdym z przystanków, nie zwracając na siebie uwagi.
Chociaż wykupił bilet do Salt Lake City, wcale nie miał zamiaru tam dotrzeć. Po
godzinnej jeździe z Vail na zachód wysiadł w Placer Springs. Odczekał chwilę, upewnia-
jąc się, czy ktoś wyszedł za nim, i kupił bilet do Denver. Wsiadł do następnego autobusu
jadącego na wschód i opadł na siedzeniu z tyłu. Przeanalizował swoje postępowanie i do-
szedł do wniosku, że nie popełnił żadnego błędu. Gdyby go ktoś śledził, z pewnością był-
by teraz zaskoczony, wkrótce zacząłby się denerwować i prowadzić gorączkowe rozmo-
wy telefoniczne. Nie miało to dla Saula znaczenia. Teraz był wolny.
I goto...