1
1
DAVID MORRELL
PODWÓJNY OBRAZ
Scan – dal
Nowe releasy
Stirlingowi Silliphantowi (1918-1996).
Za Route 66, Naked City i wszystkie inne
wspaniałe rze...
4 downloads
6 Views
1
1
DAVID MORRELL
PODWÓJNY OBRAZ
Scan – dal
Nowe releasy
Stirlingowi Silliphantowi (1918-1996).
Za Route 66, Naked City i wszystkie inne
wspaniałe rzeczy, które napisałeś, a które spowodowały,
że zechciałem zostać pisarzem.
Drogi przyjacielu, osiągnąłeś to, do czego dąży każdy
prawdziwy pisarz – zmieniłeś czyjeś życie.
Pojęcia „zrobić zdjęcie” i „sfotografować” nie są wymienne:
pierwsze odzwierciedla postawę zdobywczą, drugie przyjmującą.
Kiedy fotograf stanie się jednością z otaczającym światem,
można użyć pojęcia „stworzyć fotogram”, a określa ono stan w którym
zacierają się granice pomiędzy obiektem zewnętrznym a aktem twórczym.
Stieglitz powiedział mi kiedyś:
„Kiedy fotografuję, to tak jakbym się kochał!”
ANSEL ADAMS
JEDEN
2
2
1
Jama śmierdziała gliną, pleśnią i moczem. Miała niecały metr szerokości, nieco ponad
dwa długości i mniej niż metr głębokości. Jak płytki grób. Coltrane leżał tu od trzydziestu sześciu
godzin. Pod sobą miał gumowaną pałatkę, nad głową rozpiętą nylonową płachtę w kolorze ziemi,
zamocowaną uschłymi gałęziami i przysypaną dla kamuflażu sosnowymi igłami. Dwieście
metrów poniżej, u stóp lesistego zbocza, na którym się ukrywał, pojawiły się pojazdy. Najpierw
wąskim duktem wjechało na pustą polankę sześć wielkich ciężarówek, za nimi, z odbijającym się
dalekim echem łoskotem, pojawiły się spychacz i koparka. Kiedy konwój stanął obok mierzącego
jakieś piętnaście na trzydzieści metrów prostokąta niedawno przekopywanej ziemi, podmuch
wiatru sypnął na zmarznięty grunt śniegiem.
Coltrane z niepokojem spojrzał na spływające w dolinę coraz ciemniejsze chmury
i pomodlił się chwilę. Byłoby straszne, gdyby po tylu godzinach czekania pogoda obróciła się
przeciwko niemu. Uniósł jeden z czterech leżących przed nim aparatów, wyregulował
teleobiektyw i zaczął fotografować. Z ciężarówek zeskakiwali uzbrojeni w broń maszynową
mężczyźni w poszarpanych zimowych ubraniach, każdy z nich uważnie rozglądał się po
otaczających zboczach. Choć Coltrane dołożył wszelkich starań, by go nie odkryto, to kiedy
kierowali wzrok w jego kierunku, drętwiał. Ze strachu, że go zauważono, pochylił głowę
i przywarł do dna jamy. Kiedy mężczyźni obserwowali teren oddalony od jego kryjówki, Coltrane
odetchnął i wrócił do robienia zdjęć. Operatorom spychacza i koparki wydawał rozkazy
mężczyzna, który miał klatkę piersiową jak baryłka, twarz niczym połeć surowej wołowiny,
pałąkowate nogi, szopę czarnych włosów i sumiaste wąsiska.
Mam cię, draniu! Coltrane, niezdolny do opanowania podniecenia i uszczęśliwiony
naciskał spust migawki. W Tuzli członek komisji ONZ rozłożył przed nim mapę i wskazał
kilkanaście nowych miejsc, które zamierzano przebadać – oczywiście dopiero po tym jak
inspektorzy skończą przyglądać się tym, którymi zajmują się aktualnie. Plan pracy zależał
w znacznym stopniu od pogody, która – jako że kończył się listopad – robiła się coraz gorsza. Ale
zanim inspektorzy dotrą do wszystkich podejrzanych miejsc, ci których komisja mogłaby
oskarżyć, zdążą usunąć wszystkie obciążające ich dowody.
3
3
Z planowanych do inspekcji miejsc Coltrane wybrał to najbardziej odcięte od świata,
i jedynie dzięki umiejętności posługiwania się kompasem oraz wojskowej mapie udało mu się nie
zgubić w trakcie trudnego marszu przez niezliczone strumienie i górskie grzbiety. Kiedy
obciążony dwoma plecakami dotarł do tego zbocza, skrył się w krzakach i odczekał dwie
godziny, obserwując nieprzyjazną okolicę. Sprawdzał, czy ktoś go zauważył. Dopiero po
zapadnięciu zmroku zrobił sobie prymitywną kryjówkę i wycieńczony wpełzł do jamy. Miał
ochotę zasnąć od razu, ale wiedział, że musi przedtem coś zjeść: kanapki z serem i podeschnięte
kiełbaski, które przyniósł w plecaku. Zanim jednak zabrał się do kolacji, sprawdził aparaty.
Przez cały następny dzień i następną noc nie wychodził z lodowatej kryjówki, poruszał się
tylko by wziąć sobie kolejnych kilka kiełbasek, i popić je kawą z termosu czy przekręcić się na
bok, by oddać mocz do plastikowej butelki. Co jakiś czas ogarniało go zwątpienie i nabierał
przekonania, że marnuje czas i przyszedł nie tam, gdzie trzeba nic się tu nie będzie dziać i może
sobie iść. Obskurny bar w Tuzli, w którym przesiadywali jego koledzy fotoreporterzy, teraz
wydawał mu się nawet przytulny. Coltrane nie mógł jednak znieść myśli, że podda się
zniecierpliwieniu. Poddawanie się w ogóle nie leżało w jego naturze. Teraz rozpierała go radość,
że wytrzymał. Nie tylko robił znakomite zdjęcia tego, ale także dokumentował uczestnictwo
w zbrodniczym procederze człowieka uznawanego za podejrzanego numer jeden.
DRAGAN ILKOVIČ. Cóż za idealne nazwisko dla potwora.
Skurwiel postawił karabin przy burcie ciężarówki i oparł dłonie na szerokich biodrach, by
z satysfakcją przyglądać się, jak spychacz zaczyna orać ziemię. Podjechała koparka. Czując jak
serce wali mu o pałatkę, Coltrane robił zdjęcie za zdjęciem, szczęśliwy, że przyniósł ze sobą
cztery aparaty, każdy z innym obiektywem i filmem innej czułości – dwa z czarno-białym, dwa
z kolorowym – dzięki czemu nie będzie musiał marnować czasu na zmianę rolek.
Jeden z mężczyzn trzymających karabin krzyknął i gorączkowo wskazał coś, co odkopał
spychacz. Ilkovič podbiegł do tego miejsca, równocześnie wydając rozkazy operatorowi koparki.
Coltrane nie mógł dostrzec, co poruszyło ludzi na dole, widział tylko kłębiący się tłum, po chwili
jednak mężczyźni się rozdzielili i kilku z nich podbiegło do jednej z ciężarówek, by pomóc
wyładować resztę sprzętu. Kiedy Coltrane spojrzał znowu w wizjer teleobiektywu – zamarł
przerażony.
4
4
Widział ciała. Plątaninę niezliczonych ciał. Trupy musiały być wrzucane do masowego
grobu w pośpiechu, więc teraz nie można było rozpoznać, która noga należy do którego tułowia,
która ręka do którego ramienia a który kark do której głowy. Pod wpływem ciężaru spychacza
w dole powstała miazga. Ubrania zetlały, a ciało zdążyło odpaść od kości, toteż z gęstej gnijącej
masy wystawały szare kości i pozbawione ust zęby, szczerzące się do nieba w cichym wiecznym
cierpieniu.
W czasie wojny ta okolica wschodniej Bośni została wyznaczona na kontrolowaną przez
siły ONZ strefę bezpieczeństwa dla Muzułmanów. W poszukiwaniu ochrony spłynęło tu –
z miejsc odległych nawet o kilkaset kilometrów – piętnaście tysięcy ludzi, w efekcie czego teren
stał się niezwykle ważnym celem dla Serbów, którzy otoczyli go i zaczęli intensywnie
ostrzeliwać, zmuszając siły międzynarodowe do tego aby się wycofały. Ku zaskoczeniu
obserwatorów, Serbowie po zajęciu strefy puścili wolno dzieci. Zgwałcili za to wszystkie
kobiety – przy istniejących animozjach zmuszenie muzułmańskich kobiet do urodzenia serbskich
dzieci było gorsze niżby odebrano im życie. Jeśli zaś chodzi o mężczyzn… Z każdym zdjęciem
do ust Coltrane`a napływała żółć, jednak nieprzerwanie fotografował to, co zostało z Muzułman,
których Serbowie załadowali na ciężarówki, zawieźli do dalekich dolin, wykopali jamy w ziemi,
ustawili nad nimi szeregiem i masowo mordowali.
Podobno niektóre jamy zawierały do czterystu zwłok. Aby wymordować taką liczbę ludzi
trzeba było wielkiej nienawiści i determinacji. Serbowie przygotowali się do tego zadania. Kiedy
ostatni stojący nad dołem Muzułmanin został zabity strzałem w tył głowy, spychacze zasypywały
doły i sprawę uznawano za załatwioną – sprawnie i gładko. Tyle tylko, że po zakończeniu wojny
i podzieleniu Bośni na rejony serbskie, chorwackie i muzułmańskie, w ONZ zaczęto mówić
o zbrodniach przeciwko ludzkości. W Holandii powstał międzynarodowy trybunał i nagle wielu
serbskich dowódców, podobnych do Dragana Ilkoviča, trafiło na listę poszukiwanych zbrodniarzy
wojennych. Musieli więc posprzątać.
Ryk uruchomionego silnika zwrócił uwagę Coltrane`a na potężną maszynę, którą
mężczyźni wyładowali z ciężarówki. Z jednej strony urządzenie miało wielki lejek, z drugiej
otwór wylotowy – przypominało stosowany przez służby oczyszczania miasta rozdrabniarkę do
likwidacji złamanych gałęzi i przewróconych drzew. Po chwili Coltrane zrozumiał, że Dragan
Ilkovič przywiózł z jednej z pobliskich kopalń rozdrabniarkę skał. Koparka wrzucała w wielki
5
5
lejek kości, a z otworu wylotowego wystrzeliwał na ciężarówkę strumień okropnego granulatu,
który miał wylądować w kopalnianym szybie. Jak podejrzewał inspektor komisji ONZ, z którym
rozmawiał Coltrane, proceder taki trwał od pewnego czasu, nikt jednak nie był w stanie nic
udowodnić.
Do dziś, z furią pomyślał Coltrane. Kątem oka zauważył, jak szybko ciemnieją i gęstnieją
chmury. Pojedyncze płatki śniegu zbiły się w białe obłoczki. Musiał się spieszyć. Zrobił zbliżenie
Ilkoviča, przekręcił obiektyw na szeroki kąt i w tym momencie poczuł, że staje mu serce.
Kamuflująca jego kryjówkę pałatka została zerwana.
2
Ktoś złapał go za ręce i pod pachy. Usłyszał gardłowe głosy. Został wyciągnięty z jamy
tak gwałtownym szarpnięciem, że ledwie zdążył złapać paski aparatów. Obrócono go i stał twarzą
w twarz z dwoma potężnymi, wściekłymi mężczyznami w zimowych kurtkach. Szukających
intruzów żołnierzy musiały ściągnąć trzaśnięcia migawek aparatów, które – rezonując
w zamkniętej jamie – spowodowały też, że Coltrane nie usłyszał zbliżających się kroków.
– Dobra, chłopaki, spokojnie. – Nie miał najmniejszej nadziei, że go rozumieją. Nawet
jednak jeśli ton jego głosu przekazywał im intencję, nie mieli najmniejszego zamiaru się
uspokajać. Popchnęli go. Coltrane próbował dalej. – Słuchajcie, tylko tu biwakuję. Nie
zamierzam nic złego. Może wezmę swoje rzeczy i sobie pójdę?
Mężczyźni zdjęli z ramion karabinki szturmowe.
Niejeden raz, zwłaszcza na początku swej kariery – w Nikaragui, potem w Libanie
i Iraku – miał do czynienia z uzbrojonymi ludźmi, którym nie podobało się, że robi zdjęcia.
Zawsze ich zainteresowanie skupiało się na aparatach, ale ci tutaj nie zwracali na nie uwagi.
Kiedy unosili broń, sprawiali wrażenie, że koncentrują się jedynie na jego klatce piersiowej.
Boże drogi… Nie zastanawiając się, zareagował. Udając, że zatacza się do tyłu, obrócił
się kawałek wokół własnej osi jakby chciał odzyskać równowagę, tyle tylko że nie przerwał ruchu
lecz wirował dalej, by zrobić pełen obrót i ponownie stanąć z oboma mężczyznami twarzą
w twarz, równocześnie robiąc zamach trzymanym za pasek najcięższym aparatem. Kiedy
6
6
masywny obiektyw trafił mężczyznę po prawej prosto w podbródek, rozległ się chrzęst pękającej
kości. Wydając z siebie jęk, żołnierz poleciał na swojego towarzysza i zbił go z nóg. Drugi
padając, pociągnął za spust i posyłał w górę serię. Z pobliskiego drzewa sypnęły się drzazgi.
Coltrane rzucił się na mężczyzn, którzy właśnie wpadali do jamy w ziemi. Ponownie
zamachnął się aparatem i trafił drugiego żołnierza prosto w czoło. Trysnęła krew, pod mężczyzną
ugięły się nogi.
Z doliny doleciały okrzyki zaskoczenia. Coltrane kątem oka spojrzał w kierunku głosów.
Było jasne, że maleńkie figurki usłyszały strzały. Ludzie w dole patrzyli na zbocze, niektórzy
wyciągali w jego kierunku ręce, inni krzyczeli. Potężny dowódca złapał karabin i rzucił się
biegiem w górę zbocza.
Coltrane pobiegł w kierunku grani, przeskoczył ją i zanurzył się w gęstwinę jodeł po
przeciwległej stronie. Otoczył go gęsty mrok. Aparaty obijały mu boki. Ten, którego użył jako
broń, był zamazany krwią, w obiektywie pękła soczewka. Coltrane modlił się, by nie miał
pękniętej obudowy. Żeby tylko film nie został prześwietlony. Gnając jak szaleniec w dół zbocza,
nacisnął przycisk przewijania powrotnego i z ulgą usłyszał równomierny szum. A więc silniczek
przetrwał uderzenia. Po następnym kroku Coltrane`owi usunął się spod nóg kawał grubej
warstwy igieł i stracił równowagę. Uderzył plecami o ziemię z taką siłą, aż szczęknął zębami.
Aby zahamować tempo zjazdu w dół starał się wbijać pięty w ziemię, ale sunął po igłach jak po
lodzie. Nagle zakotłowało nim i z tępym łomotem zatrzymał się na drzewie. Bok, w który wbił
mu się któryś z aparatów, natychmiast przeszył ból.
Musiał wydobyć film, zabezpieczyć go. Drżącymi rękoma przesunął zatrzask, otworzył
aparat i wyjął przewiniętą rolkę. Radość trwała jednak tylko kilka sekund – grań, z której właśnie
zjechał rozbrzmiała wrzaskami i Coltrane`a znów zalała fala strachu. Walcząc o oddech, wsunął
rolkę z filmem do kieszeni, upuścił zniszczony aparat na ziemię i ponownie ruszył w dół zbocza.
Potężne jodły rosną w tej okolicy na tyle gęsto, by nawet w słoneczny dzień zasłonić
niebo, dziś jednak, w górze kłębiły się ciemne chmury, przemieniając popołudnie w zmrok.
Temperatura wyraźnie spadała i zaczął padać śnieg. Z początku drobny, ale ciągle gęstniejący,
przesypywał się między konarami z cichym szeptem, kładł się na ziemi niczym cienkie
prześcieradło. Krzyki za Coltrane`em brzmiały coraz wścieklej. Rozległo się staccato serii z broni
maszynowej i tuż obok niego rozprysnęły się poszarpane kulami gałęzie.
7
7
Coltrane dotarł do zamarzającego strumienia. Już zdecydował się na skok, w ostatniej
chwili zauważył jednak, że przeszkoda jest zbyt szeroka. Skręcił w lewo. Nie mógł wskoczyć do
wody i przejść na drugi brzeg, ponieważ musiała być tak zimna, że dostałby odmrożeń albo
niebezpiecznie się wychłodził. Musiał znaleźć zwalone drzewo i przejść po nim na drugą stronę.
Niestety im dalej biegł, tym strumień stawał się szerszy, nie miał też jak przedostać się na drugą
stronę. Na szczęście tak dobrał barwy ubrania – brąz spodni, zgniłą zieleń kurtki i wełnianej
czapeczki, którą ściągnął teraz głęboko na uszy – by łatwiej zlać się z wiecznie zielonym lasem
i próbował się przekonać, że daje mu to jaka taką przewagę. Niestety wiara ta okazała się
złudna – w drzewa nad jego głową sieknęła kolejna salwa. Choć nie znał języka swoich
prześladowców, ton okrzyków za jego plecami nie pozostawiał najmniejszej wątpliwości, że klną
na czym świat stoi.
Zwolnił, gdyż śnieg był tutaj głębszy i dzięki temu dostrzegł, że znajdująca się na
wysokości mniej więcej dwóch i pół metra uschnięta gałąź jednej z jodeł zwiesza się nad
strumieniem. Skoczył. Ośnieżony konar był śliski, jednak mobilizując maksimum siły, Coltrane
zacisnął na nim palce. Bujał się na boki, przez co dawał mu się we znaki ciężar zwisających
z prawego ramienia trzech aparatów, powoli jednak, przekładając dłonie, przesuwał się wzdłuż
konaru.
Za nim, znacznie bliżej niż przed chwilą, trzaskały gałęzie. O ziemię dudniły buty.
Coltrane skoczył na drugi brzeg strumienia, wstał i popędził w głąb lasu. Musiał uratować
pozostałe filmy, więc po kolei przyciskał guziki przewijania. Kiedy udało mu się to zrobić
w ostatnim aparacie, coś z niezwykłą gwałtownością szarpnęło go do tyłu. Siła impetu wydawała
się tak potężna, że pierwszą myślą było: „dostałem”, zamiast jednak paść, Coltrane uniósł się
w górę i zawisł w powietrzu, dotykając zaśnieżonej ziemi jedynie czubkami butów. Kiedy po
sekundzie odzyskał orientację, z zaskoczeniem stwierdził, że wpadł na wystającą gałąź tak, że
zawisł na pasku aparatu. Ostre drewno rozerwało mu przy tym rękaw kurtki i uderzyło w ramię.
Mimo bólu, otworzył aparat, wyjął rolkę z filmem, wepchnął ją do kieszeni, upuścił aparat
w śnieg i znów zaczął biec.
Nie wolno mu przestać biec. Śnieg zasypie ślady.
Głośne chlapnięcia z tyłu poinformowały go, że przynajmniej kilku prześladowców
wskoczyło do strumienia – tych zbyt niecierpliwych aby czekać w kolejce na przejście po gałęzi.
8
8
Kiedy ich ciałami wstrząsnął szok termiczny, zawyli. Coltrane próbował się przekonać, że dzięki
temu przynajmniej paru będzie go gonić z mniejszym zapałem.
Tracił siły, na dodatek teren zaczął się wznosić. Choć z trudem łapał powietrze, zmuszał
się do dalszego biegu i starał nie zwracać uwagi na coraz ostrzejszy ból w boku. Choć wyrzucił
dwa aparaty, ciążyły mu jeszcze dwa. Bał się, że coś się stanie filmom w nich, ale nie miał czasu
na przystanki. Nie zwalniając, jednym szarpnięciem otworzył tylną ściankę pierwszego aparatu
i wyszarpnął przewinięty film, niestety wypadł mu ze zgrabiałych palców w wirującą białą masę.
Z gardła Coltrane`a wydobył się jęk. Stanął i zaczął macać w śniegu, na szczęście niemal
natychmiast znalazł metalowy cylinderek. Wsunął go do kieszeni, do poprzednich dwóch.
Ledwie to zrobił, wiszący u boku aparat rozprysnął się na kawałki. Siła eksplozji rzuciła
Coltrane`a na ziemię. Poczuł w lewym boku najpierw ukłucie gorąca, potem dźgnięcie
lodowatego zimna. Kiedy zrozumiał, że przeznaczony dla niego nabój trafił w aparat, odbił się
i przeszył mu bok, o mało nie zwymiotował. Kiedy odgłos strzału toczył się przez las, Coltrane
przeturlał się za osłonę jodły. Musiał ustalić, gdzie znajduje się ten, co właśnie chciał go
zastrzelić. Z wysiłkiem stanął na nogi i zaryzykował spojrzenie w kierunku z którego nadbiegł.
Na powiekach osiadały mu płatki śniegu, przez co musiał ciągle mrugać. Wiatr zamarł, między
tumanami śniegu zrobiła się dziura i Coltrane aż się wzdrygnął, widząc na grani krzywonogą,
potężną postać. Dragan Ilkovič mierzył do niego z pistoletu maszynowego.
Ilkovič ponownie wypalił, pocisk gwizdnął Coltrane`owi obok głowy, wznosząc
nieopodal kłąb śniegu i ziemi. Rozwścieczony Ilkovič przełączył broń na ogień ciągły,
wzniecając kurzawę wokół Coltrane`a, po chwili śnieg zaczął sypać. Ilkovič zniknął za białą
chmurą i Coltrane poczuł lodowate zimno do szpiku kości. Przyciskając krwawiący bok, ruszył
znów pod górę zbocza, próbując uciec przed coraz głośniejszą gonitwą.
3
Nim Coltrane dotarł do szczytu, wiatr zmienił się w huragan. Gdyby go nie raniono, może
skoczyłby bez zastanowienia przez grań, co przyplaciłby śmiercią, gdyż po drugiej stronie było
urwisko, pionowa ściana, której podstawę skrywała śnieżna burza. Co teraz? Na prawo czy na
9
9
lewo? Na ile pozwalała stwierdzić ograniczona widoczność, pionowa ściana była zarówno na
prawo jak i na lewo, więc bez względu na to, który kierunek by wybrał, prześladowcy bez trudu
się domyślą, że idzie granią. Pozostanie im odciąć mu drogę i go otoczyć.
Nie mógł też zawrócić.
Trzy metry niżej dostrzegł występ skalny, więc ignorując pulsujący w ranach ból zwiesił
się za grań na rękach. Po dwóch oddechach puścił chwyt i spadł na występ – na kolana i brzuch.
Obejmował skałę, by się na niej utrzymać, przerażony, że może stracić przytomność.
Nie mógł sobie jednak pozwolić na luksus słabości. Musiał uciekać dalej w dół, tak by
goniący nie mogli go dostrzec w śnieżnej zawierusze. Z walącym jak młot sercem wyjrzał zza
krawędzi występu i dostrzegł następna półkę, niestety w przerażająco dużej odległości. Nawet
zwieszając się na rękach, musiałby przelecieć ze dwa, trzy metry w powietrzu, aby tam spaść,
więc siła upadku z pewnością byłaby za wielka – straciłby równowagę i spadł w przepaść. Kiedy
usłyszał wściekłe głosy tuż tuż na grani, z której dopiero co zeskoczył, wyobraził sobie, co się
stanie, kiedy myśliwi tam dotrą. Spojrzą w dół i ponure gęby rozpromienią się na widok
pełzającej bezradnie trzy metry w dole postaci. Kiedy otworzą ogień, może nawet zaczną się
śmiać. Musi…
Wiatr szarpnął wiszącym na zranionym ramieniu Coltrane`a ostatnim aparatem. Coltrane
przyjrzał się nylonowemu paskowi. Wiedział, że jeżeli nie zniknie z półki w ciągu pół minuty,
zostanie tu na zawsze. Gorączkowo rozciągnął pasek na maksymalną długość, czyli dobrze ponad
metr. Kiedy zawijał pasek wokół wystającego kawałka skały a potem spojrzał w dół, udając przed
samym sobą, że trzyma w dłoni specjalną linę do wspinaczki, przeraził się, że zasłabnie. Pasek
nie był dość długi, by spuścić się po nim na niższą półkę, ale pozwoli na znaczne skrócenie lotu
w powietrzu. Śnieg smagał Coltrane`a jak bicz. Drżąc na całym ciele, powoli opuszczał się, ale
półka pod nim ciągle była daleko, brakowało mu do niej odległości równej jego wzrostowi. Znów
dostał dreszczy i kiedy ochłonął, dotarło do niego, że obniża się choć ani razu nie przełożył dłoni
na pasku. Zbliżał się do celu, gdyż się pasek się rozciągał. Nylon jęczał. Ciało Coltrane`a
krzyczało o pośpiech, ale musiał zachować spokój. Jeden ruch i skończy się granica
wytrzymałości paska. Jeszcze kawałek bliżej…
Pasek pękł. Drapiąc rękami o pionową skałę, Coltrane czuł że wiatr spycha go poza obrys
półki. Lec...