NEKROSKOP 10 Brian Lumley Odrodzenie Tytuł oryginału: The Lost Years vol. II Tłumaczenie: Stefan Baranowski Dla Sylwii Starshine - której zawdzięczam ...
12 downloads
15 Views
2MB Size
NEKROSKOP 10
Brian Lumley Odrodzenie Tytuł oryginału: The Lost Years vol. II
Tłumaczenie: Stefan Baranowski
Dla Sylwii Starshine - której zawdzięczam pewną fascynującą informację - jako podziękowanie i w dowód dozgonnej wdzięczności.
STRACONE LATA Streszczenie
Harry Keogh jest młodym człowiekiem w ciele kogoś innego: jego umysł ożywił martwe ciało Aleca Kyle'a. Ostatnio musiał do tego przywyknąć - do owego dziwnego uczucia i nowego wyglądu zewnętrznego - co stanowiłoby wystarczający problem nawet bez dodatkowych komplikacji wynikających z faktu, że teraz był Harrym Keoghiem. Harry bowiem to Nekroskop, czyli człowiek, obdarzony zdolnością komunikowania się ze zmarłymi, którzy spoczywają w grobach! A ponadto, wykorzystując formuły dawno nieżyjącego matematyka i astronoma, Augusta Ferdynanda Möbiusa, Harry poznał sekret natychmiastowych podróży w czasie i przestrzeni. Sekret teleportacji. Ale od czasu „śmierci" i metamorfozy, problemy Nekroskopa nie miały końca. Jego żona Brenda, w wyniku urazu spowodowanego dawnymi wydarzeniami i wobec perspektywy życia w towarzystwie „kogoś obcego", zabrała ich dziecko i znikła z powierzchni ziemi. Agenci Wydziału E - brytyjskiej agencji szpiegów umysłu z siedzibą w Londynie, dla której pracował Harry - nie zdołali jej odnaleźć i pomimo swych niezwykłych zdolności Harry także nie miał pojęcia, jak ją zlokalizować, chociaż może... Wiedział, że zdolności syna co najmniej dorównują jego własnym. Możliwe, że dziecko zabrało matkę i gdzieś ją ukryło. Ale gdzie? Ażeby się całkowicie poświęcić poszukiwaniom, Harry opuścił Wydział E i powrócił do swego domu pod Bonnyrig koło Edynburga. Jednak bez jego wiedzy Darcy Clarke, szef wydziału E, podjął pewne kroki, aby mieć pewność, że wyjątkowe zdolności Nekroskopa nie zostaną wykorzystane przez jakieś wrogie siły. Ponieważ brytyjski Wydział E nie jest jedyną parapsychologiczną organizacją szpiegowską na świecie: Chiny i Związek Sowiecki od dawna prowadziły podobne badania i powołały podobne tajne agencje. Clarke po prostu nie mógł pozwolić, aby Harry chodził, gdzie chciał, i narażał się na ryzyko podjęcia współpracy z jakąś agencją szpiegowską czy organizacją o charakterze kryminalnym. W istocie żona i dziecko Nekroskopa mogły zostać porwane przez taką właśnie organizację! Dlatego, zanim Harry opuścił Wydział E, Clarke kazał go uśpić, zahipnotyzować i wprowadzić do jego umysłu rozkazy, które uniemożliwią ujawnienie czy zdradzenie komukolwiek swych zdolności.
Miało to miejsce trzy i pół roku temu. Pod pewnymi względami plan Clarke'a wyszedł Harry'emu na dobre, jednak był także źródłem dodatkowych komplikacji, jeśli chodzi o pogodzenie się z jego osobliwą sytuacją... W Szkocji, osamotniony i dręczony przez koszmary - tkwiące w nim nadal „echa" świadomości Aleca Kyle'a i niewytłumaczalne przebłyski przyszłych zdarzeń - Harry nawiązał „romantyczną" znajomość z Bonnie Jean Mirlu, „upartą dziewczyną", która pomogła mu wydobyć się z kłopotów w Londynie. Zatrudniając kilka ładnych panienek, B.J. prowadziła winiarnię w obskurnej dzielnicy Edynburga. Ale winiarnia była tylko przykrywką, a B.J. Mirlu była naprawdę kimś więcej. W rzeczywistości była liczącą dwieście lat wampirzycą, która przez całe życie pilnowała pradawnego okropieństwa pochodzącego z potwornego świata równoległego. Tym okropieństwem jej panem - był Radu Lykan, który miał kryjówkę w grupie niedostępnych jaskiń w górach Cairngorms. Pozostając w stanie pozornej śmierci - trwającej już od sześciu stuleci - Radu był Wampyrem! Pierwsze Wampyry wygnano do naszego świata prawie dwa tysiące lat temu. Było ich czterech: Nonari Wielgus Ferenczy, bracia Drakulowie i Radu Lykan - wilkołak. Przywlekli ze sobą krwawe waśnie, ciągnące się od kilkuset lat. Jednak nasz świat był inny. Zamieszkiwały go niezliczone plemiona wojowników, które wiodły ze sobą krwawe wojny, a Wampyry mogły łatwo się w nie wplątać i zginąć. Wojny te niczym nie przypominały wojen z ich własnego świata, gdzie ich jedynym wrogiem byli oni sami! Na początku nie potrafili się przystosować; były takie chwile, gdy groziło im zupełne wyniszczenie, zanim nie zrozumiały złotej zasady sztuki przetrwania, tej mianowicie, że długowieczność jest równoznaczna z anonimowością. Potem stopniowo zaczęli wtapiać się w otoczenie. Dzięki zdolnościom metamorficznym nie było im trudno grać role ludzi; w końcu we własnym świecie też byli ludźmi, zanim stali się Wampyrami! Teraz musieli znów powrócić do ludzkiej postaci, znaleźć zajęcie najlepiej odpowiadające swym umiejętnościom i wykorzystać je dla założenia baz w tym nowym dla nich świecie. I tak wygnani lordowie Wampyrów poszli własnymi drogami. Nie kwapili się do pomnażania swojej rasy; starannie wybierali swych potomków i mieli niewielu prawdziwych synów krwi. Osiedlili się głównie w odległych zakątkach świata i trzymali się z dala od spraw zwykłych ludzi. Bracia Drakulowie wznieśli swoje reduty (albo zamczyska) w Transylwanii, gdzie w ciągu dziewięciuset lat zostali potężnymi bojarami. Nonari Ferenczy uciekł przed Radu Lykanem na wschód; zmienił nazwisko, został obywatelem Rzymu, a w końcu gubernatorem małej prowincji nad Morzem Czarnym. Z urodziwymi niewolnicami spłodził synów,
którzy osiedlili się w głębi mrocznych gór na wschodzie, dokąd azjatyccy najeźdźcy bali się zapuszczać. W zasadzie rody Drakulów i Ferenczych pozostawały w ukryciu; ich członkowie pragnęli, aby legendy pochodzące z dawnych czasów, gdy mieszkali nad Dunajem i na porosłych lasem wzgórzach - przerażające legendy o wysysających krew bestiach i sadzących susami ludziach-wilkach - zostały zapomniane w wyniku wielu krwawych wojen, jakie przetoczyły się przez te strony. I na ogół o nich zapomniano. Ale jeśli chodzi o Radu Lykana, tkwiący w nim wilk sprawiał, że miał prawdziwie dziką naturę. Na początku Radu ignorował zasady, jakimi kierowali się pozostali lordowie - nie ukrywał się, lecz działał otwarcie, został najemnikiem i brał udział w rozmaitych bezeceństwach. I czynił to z niebywałym entuzjazmem. A kiedy pozostali lordowie Wampyrów już się gdzieś „urządzili", Radu i jego banda zostali zwykłymi rabusiami, w ogóle się nie kryjąc i nie dbając o anonimowość; pragnęli tylko zagrabić, ile się da. Walczyli jako najemnicy dla własnych korzyści - oraz dla czystej przyjemności! - pod wodzą watażków, których umiejętności bitewne były bardzo różne, ale znacznie przewyższały umiejętności jakiegokolwiek lorda Wampyrów w świecie, z którego pochodził Radu. W ten sposób stał się przebiegłym wojownikiem. Ale w końcu, w wyniku ludzkiej zdrady, Radu zrozumiał, że czas się wycofać. Powróciwszy do Rumunii, postanowił się przyczaić w górskiej kryjówce. Musiał jednak znaleźć jakiś sposób, aby przeżyć, a jedynym sposobem, jaki znał, była krew, która stanowi życie. Dlatego zbudował zamczysko i ustanowił się wojewodą, obrońcą wieśniaków zamieszkujących wschodnie połacie Karpat. Ale Drakulowie, którzy od dawna panowali w zachodniej części Karpat, przejrzeli jego plany. Napadli na niego, chcąc go zabić i zniszczyć jego siedzibę. Radu był wtedy nieobecny, ale kiedy wrócił i ujrzał, co się stało... wiedział, kto jest za to odpowiedzialny. Nic nie mógł na to poradzić; jego banda została zdziesiątkowana, a on sam nie dysponował wystarczającą siłą liczebną, aby móc stawić opór. Jednak Drakulowie ukazali swoje prawdziwe oblicze i odtąd Radu już wiedział, jak sprawy stoją. W rzeczywistości wiedział to od zawsze, ale było to w istocie wyraźne wypowiedzenie wojny. Krwawej wojny! Od tej chwili, w ciągu wielu stuleci, nie można było się spodziewać litości ze strony żadnych rywalizujących ze sobą frakcji Wampyrów. Rody Drakulów i Ferenczych, ich potomkowie i niewolnicy, Radu i jego banda stanowili rozległy trójkąt wzajemnej wrogości i nienawiści, znacznie przewyższającej namiętności rozpalające zwykłych ludzi. Od czasu do czasu się ze sobą kontaktowali - choć zazwyczaj roztropnie unikali się nawzajem - ale we właściwym miejscu i we właściwym czasie... ...Musi popłynąć krew!
Utrzymując niski stan liczebny swojej drużyny i uczestnicząc w licznych wielkich bitwach dawnego świata, Radu kontynuował karierę najemnika. Kiedy tylko mógł, wracał do Rumunii, którą uważał za swego rodzaju dom. Wiedział jednak, że Drakulowie nadal panują w górach, a jego najgorsi wrogowie, Ferenczy, wciąż są poza granicami kraju. Prosił swą księżycową panią, aby mógł się wreszcie z nimi spotkać i naprawić krzywdy, które mu wyrządzili. I w jakimś sensie - choć nie całkiem tak, jakby sobie tego życzył - jego błagania w końcu zostały wysłuchane... Mijał czas; świat ulegał zmianom; ze wschodu nadciągnęli nowi wrogowie, pustosząc kraj. Tym razem nie były to zwycięskie hordy Mongołów, ale szczury! Do Europy zawitała Czarna Śmierć, od której ginęli zarówno zwykli ludzie, jak i wampiry. W świecie wampirów istniała tylko jedna ludzka choroba, której Wampyry się lękały: trąd, który niszczył ich metamorficzne ciało szybciej, niż tkwiąca w nich pijawka była w stanie je naprawić. A teraz, w tym obcym świecie, pojawiła się jeszcze jedna taka choroba. Wydawało się to groteskowe i ironiczne: tam, gdzie Wampyry były największymi pasożytami, zaraza była przenoszona przez najmniejsze możliwe istoty - pchły, które żerowały na azjatyckich szczurach! Ostatni z Drakulów (Egon, oryginał z Krainy Gwiazd) w okresie pochodu Czarnej Śmierci mieszkał w Polsce, której prawie nie dotknęła zaraza. A jeśli chodzi o pozostałych Ferenczych, co najmniej jeden z nich zdołał przetrwać czas zarazy na jakiejś wyspie, bo w owym czasie stanowili potęgę na obszarze Morza Śródziemnego. Ale Radu Lykan był zawsze najemnikiem, poszukiwaczem przygód i wędrowcem. I zaraza go w końcu dopadła. Uciekając na zachód z ogarniętej paniką i nękanej przez zarazę Europy, Radu został zaatakowany, odniósł poważne rany i zaraził się. Przeciążony wyczerpującym trybem życia i walką z chorobą krwi, jego pasożyt zaczął tracić siły. W czasie gdy on i ci z jego drużyny, którzy ocaleli, dotarli do Szkocji, był skrajnie wyczerpany i pozostało mu tylko jedno wyjście. Od dawna wiedział o konserwującym, a zapewne i leczniczym działaniu żywicy. Teraz musiał szukać ucieczki w żywicznym „grobie"; musiał zanurzyć się w wielkiej kadzi wypełnionej żywicą i pokładać nadzieję w nieustępliwości swojej pijawki. Uwolniony od części spoczywającego na nim brzemienia pasożyt będzie mógł najpierw sam się wyleczyć, a potem zająć się swym żywicielem. I będzie miał na to mnóstwo czasu. Radu posiadał umiejętność odmienną od mentalizmu; potrafił mianowicie czytać w przyszłości, którą widział w swych snach. Jednak czytanie w przyszłości jest rzeczą niepewną. Zdarzenia mogą w rzeczywistości przebiegać niezupełnie tak, jak wyglądają w snach. Ale było coś, co Radu "zobaczył" bardzo wyraźnie: jego „sen" miał trwać ponad sześćset lat! Najpierw był to dla niego potężny cios, ale kiedy siły zaczęły go opuszczać, pogodził się z tą myślą. Przygotował sobie
kryjówkę wysoko w górach Cairngorms i wyznaczył obserwatorów; kiedy wszystko było gotowe, zanurzył się w żywicy...
To było dawno temu. Minęły stulecia i nadszedł właściwy czas, czas jego powrotu. Musiał jedynie poczekać na przybycie pewnej tajemniczej istoty - Człowieka-o-Dwu-Twarzach - który, jak wynikało ze snu, miał się pojawić tuż przed jego odrodzeniem. A B.J. Mirlu właśnie zwróciła jego uwagę na kogoś takiego; był nim Nekroskop Harry Keogh. Radu porozumiewał się z B.J. drogą telepatyczną z głębi kadzi z żywicą ze swej kryjówki w górach. Kiedy się nim zajmowała, rozmawiał z nią, jakby stali obok siebie. Kazał jej przedstawić sobie Harry'ego przy najbliższej sposobności. Pragnął poznać jego umysł, przekonać się, czy jest to istotnie człowiek z jego snów o przyszłości. Ale Radu był nie tylko powodowany ciekawością. Ponieważ jego umysł w zasadzie „odłączył się" od ciała wskutek długiego okresu pozornej śmierci, nie mógł być pewien, że jego ciało zachowało sprawność i że pijawka pokonała chorobę. Jednakże nawet w najgorszym z możliwych scenariuszy wierzył, że się zdoła odrodzić w wyniku „przeniesienia" umysłu w ciało Harry'ego Keogha. W takim wypadku tożsamość Keogha zostałaby całkowicie „podmieniona" i Harry stałby się Radu! Bonnie Jean znała plan Radu i była w kropce. Wkrótce sama miała zostać Wampyrem - o ile dotąd to nie nastąpiło - i miałaby Harry'ego tylko dla siebie. Jednak na razie była we władzy Radu, podobnie jak Nekroskop był w jej władzy. Musiała być posłuszna swemu panu, choć każdy nerw jej ciała głośno się temu sprzeciwiał. Może gdyby znała historię Harry'ego, jego ezoteryczne zdolności, zmieniłaby zdanie. Ale nie znała jej, bo oprócz tego, że B.J. była prawdziwą czarodziejką i pod tym względem ustępowała tylko samemu Radu, Wydział E dotarł do Nekroskopa jako pierwszy. W wyniku dwukrotnego zastosowania hipnozy nie wolno mu było ujawniać swoich zdolności. Z drugiej strony zdolności hipnotyczne Radu były innego rodzaju. Możliwe, że będzie w stanie wniknąć do umysłu Harry'ego. W rzeczywistości to właśnie musi uczynić, aby osiągnąć swój cel! W ten sposób sekrety Harry'ego mogą jednak zostać odkryte... Radu nie był jedynym Wielkim Wampirem, który przetrwał owe burzliwe stulecia. Był jedynym pierwotnym wampirem, lecz nie ostatnim. Na tybetańskim płaskowyżu Tingri żył Daham Drakesh, samozwańczy arcykapłan klasztoru, w którym zorganizował armię wampirówniewolników. Rzekomo współpracował z jednostką parapsychologiczną chińskiej Czerwonej Armii, stacjonującą w Chungking. Ale na terenie tak opustoszałym i niedostępnym jak Dach Świata, Drakesh był w istocie pozostawiony samemu sobie. Wiedział, że Radu Lykan wciąż „żyje" i że
wkrótce powróci nie mniej potężny niż niegdyś. Wysłannicy Drakesha, jego wampiryczni uczniowie, szukali kryjówki Radu, aby go unicestwić, zanim zdoła się odrodzić. Ostatni z rodu Ferenczych bracia bliźniacy cieszyli się podobnym prestiżem jak mafijni bossowie na Sycylii. W rzeczywistości nie byli członkami mafii, ale „doradcami" szefów wszystkich rodzin na całym świecie; służyli także jako doradcy KGB, CIA oraz innych organizacji szpiegowskich. Ich „wyrocznią", źródłem informacji, był całkowicie zmutowany Angelo Ferenczy prawnuk Nonariego Wielgusa! Mniej więcej trzysta lat temu pasożyt Angela doznał metabolicznej zapaści; jego metamorfizm wymknął się spod kontroli, degradując go do wynaturzonej, obłąkanej istoty, którą zamknięto w jamie wydrążonej pod Le Manse Madonie, wiejskiej rezydencji w górach Sycylii o tej samej nazwie. Jego synowie krwi, Anthony i Francesco, karmili go i wydobywali z niego informacje, dzięki którym pozostawali w branży. Paradoksalnie bowiem wampiryczne zdolności Angela wzrosły niepomiernie w wyniku doznanych zaburzeń; czytał w przyszłości i był jasnowidzem o niebywałej mocy. Ponieważ jednak był Wampyrem i to obłąkanym, jego odpowiedzi rzadko miały charakter bezpośredni: zaciemniał obraz i bawił się słowami, zmuszając swych synów do zgadywania. Jednak ostrzegł ich, że Radu Lykan wkrótce powróci, i powiedział, co zamierza uczynić: odnaleźć ich i zniszczyć! Niedawno zarówno Daham Drakesh jak i bracia Ferenczy postanowili za wszelką cenę odszukać Radu i zabić go w jego kryjówce, zanim się zdoła odrodzić. Znaleźli jego „opiekunkę", B.J. Mirlu i dowiedzieli się, że pomaga jej Harry Keogh. Jednak myśleli, że to Alec Kyle! Wyglądało na to, że swego czasu ten sam Kyle jakoś zdołał się włamać do skarbca Ferenczych w ich posiadłości, która podobno była nie do zdobycia, i ulotnił się z milionami. Daham Drakesh - który ukrywał się nawet przed braćmi Ferenczy - był prowokatorem; wysłał swych popleczników do Szkocji, aby zlikwidowali Bonnie Jean Mirlu i rozpalili zarzewie nienawiści między Radu i braćmi Ferenczy. Ale jego plan nie wypalił; dzięki ochronie, jaką stanowił Nekroskop, B.J. ocalała, a syn krwi Drakesha i jego niewolnik zapłacili życiem. W Le Manse Madonie bracia Ferenczy wpadli we wściekłość z powodu poniesionych strat; uważali, że owo włamanie stanowiło „uderzenie wyprzedzające", zrealizowane przez ludzi Radu, celem wykrycia ich słabych punktów, zanim Radu powróci i wojna wybuchnie na dobre. Ponadto zdali sobie sprawę, że do gry wszedł ktoś trzeci, jeden bowiem z ich niewolników, uśpiony szpieg mieszkający w Szkocji, był świadkiem śmierci wysłanników Drakesha z rąk Harry'ego Keogha. Ale chociaż straty Drakesha były niemałe (i choć niechcący ujawnił, że maczał w tym palce), nadal zamierzał grać rolę prowokatora. Będąc w posiadaniu środków, które spowodowałyby, że nie tylko wampiry, ale całe narody mogły skoczyć sobie do gardeł, ostatni z Drakulów po prostu
czekał na właściwy moment, nie przestając spiskować przeciwko swym pobratymcom i całemu rodzajowi ludzkiemu... a zwłaszcza przeciwko B.J. Mirlu i „Alecowi Kyle". Harry'ego i Bonnie Jean czekały ciężkie czasy, przede wszystkim dlatego, że umysł Nekroskopa znajdował się pod jej kontrolą. Już teraz liczne wydarzenia z przeszłości były jak białe plamy w jego pamięci, jak karty wyrwane z księgi jego życia. Wydarzenia te stanowiły fragment straconych lat...
PROLOG Wśród śniegu czaili się dwaj drapieżcy, ale byli zupełnie różni. Jednym z nich był człowiek, podczas gdy drugi... był Inny. Było w nim wprawdzie coś ludzkiego, jednak było także coś więcej; o wiele więcej. Był pół kobietą, pół Innym. Choć owa Istota tkwiła tu już od pewnego czasu, człowiek był nieświadom jej obecności, ona zaś patrzyła, jak nadaje ostateczny kształt swojej kryjówce. To było coś, co rozumiała całkiem dobrze: wewnętrzny przymus budowy kryjówki, bazy operacyjnej, sekretnego miejsca, które można nazwać swoim własnym. W rzeczywistości Istota znała podobną kryjówkę, daleko na północy, w niedostępnej górskiej twierdzy: kryjówka ta jednak nie należała do niej, lecz do kogoś „wyższego rzędu". Normalnie o tej porze roku, właśnie w tym miesiącu, w tym tak niebezpiecznym okresie, Istota powinna się tam znajdować, zajmując się swym panem, spoczywającym w kryjówce. Ale nie tym razem. Tym razem bowiem zagrożona była jej własna kryjówka, a to oznaczało, że zagrożona była ona sama. Dlatego patrzyła i czekała na właściwy moment, podczas gdy człowiek przygotowywał swoją kryjówkę. Ale są rozmaite kryjówki... Kryjówka tego człowieka miała mieć charakter stały. Stanowiła. .. jamę wykopaną w śniegu, który utworzył zaspę na zboczu pagórka, podobną do tych, jakie budują dla zabawy dzieci; jednak to nie był plac zabaw, a on nie był dzieckiem. Strop był z twardego, zbitego śniegu, który znajdował się na powierzchni zaspy, pokrytej nieustannie sypiącym śniegiem; podłogę także tworzył zbity śnieg, dodatkowo sprasowany wskutek ciężaru kopiącego człowieka. Zagłębienie miało osiem stóp długości, cztery i pół stopy szerokości i trzy i ćwierć stopy głębokości. W najlepszym razie było to kruche, tymczasowe schronienie. Legowisko ludzkiej bestii. Bestia skończyła je budować dziesięć minut temu. W odległości niecałych stu pięćdziesięciu stóp i siedemdziesiąt stóp powyżej, za osłoniętym od wiatru skalistym występem, Istota siedziała i obserwowała - czuła - działanie człowieka. Wiedziała, co już zrobił i co robi właśnie teraz. Jej oczy, dzikie, żółte, przenikliwe oczy o szkarłatnych źrenicach, znacznie bardziej wrażliwe i przebiegłe niż oczy dzikich zwierząt, spoglądały w dół, na śnieżny pagórek i kryjówkę wykopaną u jego podstawy. Istota patrzyła, jak wciąż padający śnieg powoli wygładza kontury zbudowanej przez człowieka kryjówki. Jej przenikliwe oczy widziały słabe, czerwonawe migotanie włączonej latarki, przenikające przez strop oraz światło drugiej latarki, która wypełniała wnętrze kryjówki krwawą poświatą. W końcu wszystko ucichło, ale Istota nadal odbierała swymi wyczulonymi zmysłami ruchy człowieka
wewnątrz kryjówki, jego końcowe przygotowania. Wiedziała, że człowiek-drapieżca wkrótce zamierza zrealizować swój plan. Wtedy, starając się nie zwracać na siebie uwagi - posuwając się na brzuchu i wzniecając małe, bezgłośne lawinki śniegu - Istota zaczęła schodzić w dół zbocza. Tam, gdzie powierzchnia była nierówna, czołgała się; tam, gdzie warstwa śniegu była cienka, ześlizgiwała się na brzuchu; na pokrytym rumoszem skalnym siodle, między zboczem a pagórkiem, zatrzymała się, przykucnęła i zaczęła nasłuchiwać. Była teraz mniej niż sześćdziesiąt stóp od kryjówki człowieka i tylko dwadzieścia stóp powyżej. Jak dotąd zdolności telepatyczne Istoty nie były zbyt duże - nie można ich było porównać z „mentalizmem" jej pana - ale człowiek, którego śledziła, nie był jej obcy. Dlatego postanowiła podjąć próbę dotarcia do jego umysłu z odległości kilkunastu kroków, przekazując mu następujący komunikat: Otrzymałeś ostrzeżenie. Jeszcze jest czas, żeby je rozważyć. To, co teraz uczynisz, uczynisz z własnej woli, a wynik będzie taki, jak chciałeś. Może coś z tego dotarło do człowieka; wyłączył latarkę, przestał oglądać wyjęte z portfela groteskowo wulgarne fotografie kobiet w lubieżnych pozach, przechylił głowę na bok, zmarszczył brwi i zaczął nasłuchiwać. Ale nic nie było słychać. Jedynie w jego głowie coś się kołatało, jak odległe wspomnienie: To nie dla ciebie. Jeżeli będziesz ją ścigał, znajdziesz się w wielkim niebezpieczeństwie! Nie, to nie było jak wspomnienie, to było wspomnienie, ale skąd? Jakieś dawne myśli? Jakieś przeczucia? Zwykłe ściskanie w gardle, kiedy operacja zbliżała się do końca? Głos... czego, sumienia? Raczej nie! Więc może to jego „dobra" strona (ale czy miał taką?), która mówi mu, że to nie jest nieuniknione? Ale było! Było i musi ją mieć! (Spojrzenie na świecącą tarczę zegarka... 19:30.) Teraz powinna już być w drodze. I on wkrótce ruszy! A potem jej krew... gorący strumień tryskający z jej rozciętego gardła, coraz wolniejszy, jak z wysychającej studni, studni jej życia. Jej gorące piersi stygną, jeszcze jędrne, ale powoli sztywnieją. Twarz ma bladą jak śnieg, a oczy szkliste jak lód ścinający górski potok. Zadrżał. To było okropne... i wspaniałe! Jakby był bogiem ciemności, który panuje nad życiem i śmiercią. Ale nie, bo bóg dysponuje możliwością wyboru, a człowiek nie. A potem... ona musi umrzeć. Jeśli pozwoli jej żyć, zacznie mówić; to byłby koniec. Znaleźliby go, ona by go zidentyfikowała i ukrzyżowaliby go! Nie jak bożego syna, lecz jak zwykłą bestię. Skończyłby nie na krzyżu, lecz w celi, za kratami, uwięziony na zawsze, albo dopóki inni więźniowie nie
uśmierciliby go. Dziwne, jak nawet najbardziej nikczemni i gwałtowni ludzie nienawidzą takich jak on... Był w miejscu, gdzie pracowała. (To dziwne, ale niewiele z tego pamiętał.) Ciemne miejsce, skąpane w czerwonym świetle, jak jego śnieżna kryjówka. Więc tak żyła i tak samo umrze - jak kusicielka. Wszyscy, którzy żyli jak ona, wabiąc i drocząc się, i obiecując rozmaite rzeczy, ale nigdy nie dotrzymując obietnic, wykorzystali swoje szanse. Ona także. A on wykorzystał swoją przybywając tutaj, do miejsca, gdzie pracowała... ale oczywiście musiał to uczynić, aby dowiedzieć się o niej wszystkiego. Był tam dwa lub trzy razy, ale mimo to nic z tego nie zapamiętał, z wyjątkiem tego, że... miejsce było ciemne, oświetlone czerwonym światłem, a napoje podawały ciemnookie dziewczyny, jak Lorelei. Lorelei... stara niemiecka legenda... dziwne skojarzenie. W Hamburgu były podobne miejsca: przyciszona muzyka, przyćmione światła, świat, który zaludniali przestępcy... Był wtedy sierżantem, ale jego stopień nie zapewniał żadnych specjalnych przywilejów wśród dziewcząt z nocnego klubu. Och, ludzie z jego plutonu mieli je - mieli mnóstwo dziwek! - ale żeby je mieć, trzeba było zapłacić. Jakże tego nienawidził: tego, że rzadko pozwalały na drugi raz, nawet za kupę forsy, jaką im dawał. Coś dziwnego miał w oczach... jakiś chłód. Tak, chłód. Bo u innych mężczyzn pożądanie wywoływało gorąco, ale jego podniecał chłód. Pamiętał, jak sześć lat temu, w górach Harzu, podczas zimowej akcji (zanim wyszły na jaw rozmaite nadużycia stopnia i przywilejów, które wystarczyły, aby z obiecującego żołnierza „średniego szczebla" spadł do poziomu bezużytecznego palanta w społeczeństwie, które nie potrzebowało jego umiejętności komandosa), zaszył się na tydzień w pokrytych śniegiem górach, rzekomo po to, aby zdobyć umiejętność przetrwania, a w istocie po to, aby fantazjować o uprawianiu seksu z gorącymi, drżącymi z pożądania, nagimi kobietami. Tam właśnie po raz pierwszy wpadł na ten pomysł: w górach Harzu, w Niemczech... ...Ale śnieg jest taki sam na całym świecie i podobnie kobiety: dobre do pieprzenia, ale poza tym pożytek z nich niewielki. Tylko że mężczyzna nie jest „prawdziwym" mężczyzną, jeśli choć raz nie wykorzystał ciała kobiety; ale tylko wykorzystał, bo posiadanie kobiety na stałe, związane z tym brzemię, bardzo szybko zdegradowałoby go do poziomu podczłowieka! W taki sposób ów mężczyzna, leżący w wykopanej w śniegu kryjówce, pojmował związki między kobietami i mężczyznami - paradoks, w wyniku którego mężczyzna zawsze okazuje się ofiarą. I wydawało mu się, że powinna być jakaś alternatywa. No więc była. Ale ponieważ służyła jedynie potrzebom mniejszości (mianowicie jemu samemu), była nie do przyjęcia dla pozostałych. No to... pieprzyć tych pozostałych! Bardzo by chciał, ale z jego punktu widzenia w społeczeństwie, które go odrzuciło, żyli inni drapieżcy. Zwali
się policjantami, a on był ich ofiarą, czy raczej mógł być, ale był przebiegły i jak dotąd go nie złapali. Chociaż prawie im się udało. Istnieją rozmaite rodzaje drapieżców, znane i nieznane. Nawet wśród znanych jesteś tylko niewiele znaczącym stworzeniem, podczas gdy wśród nieznanych stanowisz drobinkę! Więc się lepiej wycofaj, póki jeszcze możesz... Co? Znów do niego mówi? Wciąż miał ten powtarzający się sen, że prześladuje go coś budzącego grozę. To nie było sumienie, ale tylko i wyłącznie poczucie winy. Bo to on był prześladowcą, kimś budzącym grozę. Otrząsnął się z wrażenia, że śledzą go czyjeś niewidzialne oczy i że ostrzega go jakiś głos, którego nie było. A niedaleko niego Istota, przykucnięta na skraju kamienistego siodła, wyczuwając, że odpycha od siebie jej wspomnienie? jej sugestię? - tak czy owak, wyczuła jego zdecydowanie, determinację, że człowiek-drapieżca zamierza wprowadzić w życie swój plan. Niech więc tak będzie: uczyni to z własnej woli. Za pagórkiem wąska droga była tylko jak czarna wstęga wyrąbana w śniegu. Wykopana przez pług śnieżny, który służył pomocą mieszkańcom okolicznych wiosek, droga została ponownie przetarta dwie godziny temu. Od tego czasu znów pokryła ją warstwa świeżego puchu, spod którego przebijał czarny asfalt pokryty lodem. W tych okolicach podobne warunki nie były czymś niezwykłym; pogoda musiałaby się znacznie pogorszyć, żeby całkowicie zablokować drogi. Zresztą była to tylko droga dojazdowa do niewielkiej osady. Główna szosa z Perth do Dunfermline i Edynburga, wiodąca przez przełęcz na wzgórzach Ochil, leżała półtorej mili dalej. Sama osada, Sma' Auchterbecky, leżała w dolinie między wzgórzami. Prowadziła do niej tylko ta droga; urywała się na drewnianej kładce przerzuconej nad zamarzniętym teraz potokiem. W miejscu gdzie droga się kończyła, widać było czarny prostokąt, który miał dwojakie przeznaczenie: jako miejsce do zawracania i jako parking. Przysadziste, zgarbione sylwetki trzech osłoniętych pokrowcami samochodów - czyli wszystkich pojazdów z tej osady - tkwiły na parkingu jak trzy zamarznięte mamuty rodem z syberyjskiej tundry. Kiedy światło księżyca przeniknęło przez zasłonę chmur, czarny dotąd prostokąt parkingu na chwilę zalśnił bielą. Trwało to tylko przez chwilę - kłębiące się ołowiane chmury znów się zamknęły - ale Istota poczuła, jakby coś dźgnęło ją pod żebra. Po plecach przebiegł jej dreszcz; zahipnotyzowana widokiem księżycowej kuli na chwilę znieruchomiała, czując nagły ucisk w pulsującym gardle. I jednocześnie poczuła dziwne mrowienie w brzuchu. Szkarłatne źrenice jej oczu rozszerzyły się, a z ust zaczęła kapać ślina; uniesioną do góry głowę obróciła w stronę kryjówki człowieka. Całą jej uwagę pochłonęło teraz zagłębienie, w którym kryła się ludzka bestia; mężczyzna leżał na plecach i onanizował się w czerwonym świetle
latarki, patrząc na pornograficzne fotosy, wyrwane z magazynu. Istota wyczuła jego podniecenie, usłyszała przyśpieszone bicie serca i poczuła, jak krew szybciej krąży mu w żyłach. Ale nie był to punkt kulminacyjny tego, co miał uczynić, a jedynie część. Ostatnia część, kiedy... się przygotowywał. Wszystko było na swoim miejscu i drapieżca był gotów do działania. Brakowało tylko jednego: ofiary, ale ta zbliżała się. Istota musiała uczynić jeszcze jeden, ostatni wysiłek, bo pozwolić na to, by człowiek zaczął działać, mogło na dłuższą metę oznaczać zagrożenie dla niej samej. W rzeczywistości w każdym innym wypadku człowieka tego mogłaby nawet uważać za sprzymierzeńca, za pożyteczną przykrywkę! Ale nie w sytuacji, gdy zagrażał jednemu z jej pobratymców. Przesłała więc kolejny komunikat: Popełniasz błąd. Grozi ci wielkie niebezpieczeństwo! Ale pomimo wszystkich jej wysiłków człowiek nie usłyszał nic, albo jeśli usłyszał cokolwiek, uznał to za kolejne echo swego snu. W ciemności rozświetlonej czerwonym blaskiem... drwiąca Lorelei, epatująca swoją nagością... i budzący grozę prześladowca, nie on sam, ale ktoś inny, czy raczej czyjś głos w jego głowie, który zadaje pytania i domaga się odpowiedzi. Oto, co go naprawdę prześladowało, dręczyło: wrażenie, że mógł był komuś zdradzić swoje najskrytsze myśli. Ale... we śnie? I nieoczekiwanie ten sen znów powrócił. W końcu sobie przypomniał, przynajmniej fragment: Stał na czarnej drodze pośród czarnej nocy i wpatrywał się w czeluść czarnego tunelu wydrążonego w górskim zboczu. Stał znieruchomiały, pozbawiony wszelkiej woli, niezdolny poruszyć choćby jednym mięśniem swego ciała, kiedy coś (pojazd?) zbliżało się do niego, powoli i nieubłaganie. Żółte reflektory świeciły mu prosto w oczy i oślepiały swym blaskiem; czuł się jak zwierzę w pułapce. Potem, z ciemności za oślepiającymi żółtymi światłami, rozległ się głos: - Dlaczego? Zrozumiał sens tego pytania i wiedział, że musi odpowiedzieć. - Bo pragnę jej. - Dla jej ciała? - Tak. - Tylko tego pragniesz? - I jej życia. - Dlaczego? - Nie mogę zostawić śladów. Żadnych śladów. - Śladów? - Chodzi mi o to, że mogłaby mówić. - Robiłeś to już kiedyś... (Ale ponieważ to nie było pytanie, nie musiał odpowiadać.)
- Czy robiłeś to już kiedyś? - Tak. - Jak często? - Trzy razy. - To były morderstwa? - Nie dla samych morderstw, ale ze względu na moje potrzeby... w każdym razie, na początku. - Zabijałeś niewinne kobiety? - Nie były niewinne! Potrząsały pośladkami, kołysały cyckami! Same się o to prosiły! I przez cały czas żółte reflektory rosły, zbliżając się coraz bardziej; a ciemność za nimi i wokół nich stawała się jeszcze ciemniejsza... - Kiedy? - Wkrótce. Kiedy spadnie duży śnieg. - Gdzie? (Wahanie. Nie powinien tego mówić, nawet we śnie, nawet do siebie. Ale nie mógł nie odpowiedzieć.) - Zrobię to tam, gdzie mieszka. - Jak? - Poczekam na nią i zrobię to w śniegu. Długa pauza. - Tak, chcesz zrobić to z własnej woli. Ale ostrzegam cię: ona nie jest dla ciebie. Jeśli będziesz na nią nastawał, znajdziesz się w wielkim niebezpieczeństwie! Ale jeżeli musisz, niech i tak będzie... Wtedy światło reflektorów otoczyło go ze wszystkich stron! A ciemność rozwarła się, jakby chciała go wessać! Dudniące warczenie, ale nie był to warkot silnika. A reflektory... reflektory! Nie żółte, lecz... ...Czerwone? Mężczyzna pokręcił głową i otrząsnął się. Śnił na jawie, wpatrując się w czerwone latarki, które wcisnął w miękkie, śnieżne ściany swojej kryjówki. Wpatrywał się w nie jak zahipnotyzowany. Zahipnotyzowany? Czy ktoś go zahipnotyzował? Zamrugał i prychnął drwiąco. Może tracił zmysły. Może był obłąkany! (Oczywiście był, musiał być niebezpiecznym maniakiem!) Ale to niczego nie zmieniało. Niczego nie zmieniał też jego sen, który już zacierał się w jego wynaturzonym umyśle. Nic się nie zmieniło. Miał ustalony kurs. I zamierzał się go trzymać. Niech tak będzie!
Ukryta w cieniu zbocza Istota zjechała w dół po stoku, ślizgając się na piersi i brzuchu, i zatrzymała się na równej powierzchni. Była teraz zaledwie o jakieś pięćdziesiąt stóp od kryjówki drapieżcy; jego zapach unosił się w ostrym i czystym nocnym powietrzu, które pulsowało w takt jego wibracji. Był silny, tak jak go zapamiętała. Doskonale! A jego wyczucie czasu było bez zarzutu. Mrok nocy przecięły długie światła reflektorów, oświetlając cicho padający śnieg, i pomknęły w kierunku osady ponad zamarzniętym potokiem. Światło rozpraszało się na tańczących w powietrzu płatkach śniegu, zmniejszając jego zasięg; podobnie warkot silnika taksówki tłumił padający bezustannie śnieg. Może to właśnie wyśnił sobie drapieżca: przyjazd taksówki, jej światła i cichy warkot silnika. Wypełzł ze swojej kryjówki, niewidoczny w białym, nylonowym dresie i zapiętej pod szyję parce z naciągniętym na głowę kapturem; twarz miał zakrytą białą pończochą. Tymczasem taksówka zwolniła, zakręciła i zatrzymała się na parkingu; wysiadła z niej kobieta, stając w świetle padającym z okna od strony kierowcy. W głębi wyłożonego futrem kaptura jej płaszcza można było dostrzec owal jej twarzy; grzebała w torebce, aby zapłacić za przejazd. Potem drzwi taksówki zamknęły się z trzaskiem i samochód powoli odjechał, żłobiąc w śniegu głębokie koleiny, i zniknął w obłokach spalin. Mocno przyciskając kołnierz płaszcza dziewczyna ruszyła przez głęboki śnieg w kierunku kładki. Ale zanim się przy niej znalazła... ...Nie wiadomo skąd tuż przed nią pojawił się drapieżca! Jej instynktowny, mimowolny okrzyk pobudził go do działania. Kiedy z oczami rozszerzonymi strachem próbowała odskoczyć, uderzył ją w brzuch. Ze świstem wypuściła z płuc powietrze i zgięła się w pół, a wtedy mężczyzna ponowił cios; tym razem uderzył ją w gardło... ale nie na tyle mocno, by zabić. Jeszcze nie teraz. Krztusząc się, osunęła się na kolana, a jej stopy zaczęły się ślizgać na pokrytej lodem ziemi. Gdyby jej nie złapał, runęłaby jak długa. Chwyciwszy ją prawą ręką pod pachami, a lewą trzymając za włosy, powlókł ją zwijającą się z bólu, w stronę śnieżnego pagórka. Chichotał i nie mógł się powstrzymać - było to jak śmiech małej dziewczynki, który wydobywał mu się z gardła krótkimi seriami, jak chichot podnieconej hieny, jak zew dzikiego psa, biegnącego śladem rannej ofiary. Nie przestając chichotać, wykrzykiwał gardłowym głosem: „Pieprzyć, pieprzyć, pieprzyć!" A jego nabrzmiała męskość pulsowała pod spodniami dresu. Dziewczyna zaczęła dochodzić do siebie. Walczyła, kiedy wlókł ją koło stóp pagórka do swej śnieżnej kryjówki. Zatrzymał się na chwilę, mocno ją ścisnął za gardło, niemal miażdżąc tchawicę, i potrząsnął jej głową, jakby była szmacianą lalką, a kiedy uspokoiła się, wciągnął ją do wnętrza jamy... do wypełnionej czerwonym światłem kryjówki.
Kiedy znalazł się w środku, położył ją i ukląkł nad nią. Jęknęła i chwyciła się za gardło, próbując złapać oddech, kiedy ujrzała nad sobą jego wykrzywioną obłąkańczym uśmiechem twarz, zęby i świńskie oczka. Szarpnął zamek błyskawiczny i jej oczom ukazał się jego nabrzmiały członek. Czując, co się stanie za chwilę, rozszerzonymi oczami wpatrywała się w swego prześladowcę. Rozpiął jej płaszcz, a jego dłoń powędrowała do jej bluzki; jednym ruchem zerwał stanik, spod którego wysunęły się jej gorące i drżące piersi. - To dla ciebie! - wykrzyknął, kołysząc sztywnym, pulsującym członkiem. - Ugh! - zakrztusiła się, próbując unieść się na łokciach. Uderzył ją otwartą dłonią - ale niezbyt mocno, po prostu żeby jej uświadomić, kto tu rządzi - a kiedy upadła, sięgnął w dół, chwycił jej krótką spódniczkę i po omacku zaczął ściągać z niej majtki. Boże! Za minutę będzie w niej... będzie gryzł jej cycki... wystrzeli swą spermę! Warto było czekać cały rok na tę gorącą, śliską, małą... ...Jego lubieżny chichot nagle umilkł. Trzymając bowiem ją za szyję i patrząc między jej nogi, spojrzał w kierunku wejścia kryjówki... i tam ktoś był! Rozpoznał tę scenę natychmiast; zapowiedź tego, co nastąpi za chwilę, spadła na niego jak grom, tak że szarpnął się w tył, jak trafiony kulą. Jego sen to już nie był sen! Ciemny tunel i żółte reflektory; tylko że, jak widział to teraz, to nie były reflektory, lecz oczy! Wielkie, żółte, trójkątne oczy, które nieruchomo wpatrywały się w niego. A kiedy odezwał się głos - cichy, trochę warkliwy szkocki akcent, za którym kryła się ogromna siła - to już nie były przytłumione wspomnienia, lecz rzeczywistość! - Zostałeś ostrzeżony, nieprawdaż? Ostrzegałam cię! - Cco...? Cco...? Cco...? - Ostrzegałam cię: ona nie jest dla ciebie. Jeśli będziesz na nią nastawał, znajdziesz się w wielkim niebezpieczeństwie! Tak, ale ty zignorowałeś moje ostrzeżenie! Niech więc tak będzie... - Cco...? Cco...? Cco...? - Po omacku sięgnął po nóż, którego ostrze po chwili zalśniło czerwienią w blasku latarki. Ale Istota, która powoli się do niego zbliżała, w ogóle nie okazywała strachu. Naraz jak gdyby znów znalazł się naprzeciw drapieżcy ze swego snu! Tak jak przedtem stał na czarnej drodze, wpatrując się w czeluść czarnego tunelu, i tak jak przedtem stał znieruchomiały, niezdolny poruszyć choćby jednym mięśniem swego ciała, kiedy coś budzącego grozę zbliżało się do niego, powoli i nieubłaganie. Żółte oczy wpatrywały się w niego nieruchomo, a on stał, zesztywniały ze strachu, gdy ciemność otoczyła go ze wszystkich stron...
To nie był w ogóle sen (teraz to zrozumiał), lecz koszmar! Oczy rozszerzyły się, jakby go obejmując. Ciemność rozwarła się, jakby chciała go wessać. Dudniące warczenie, które nie było warkotem silnika. Ale te oczy - te okropne oczy - teraz nie były już żółte! Twarz, która wychynęła z ciemności, nie należała do człowieka. Była trójkątna. Uszy wysunięte do przodu, w stronę mężczyzny; rozwarta dolna szczęka; wielkie oczy... które teraz lśniły czerwienią. Jak krew! - Cco...? - powiedział mężczyzna; nie zdołał wykrztusić nic więcej. To było jak pisk czy skomlenie, a wtedy dłoń, łapa, czy cokolwiek to było, wysunęła się z tunelu, na chwilę zawisła nad jego nogą jak wielki kosmaty pająk i wbiła się w jego ciało, przebijając materiał i sięgając aż do kości udowej. Wtedy mężczyzna krzyknął i upuścił nóż, próbując złapać się dziewczyny, której w końcu udało się podnieść... teraz siedziała, uśmiechając się do niego! Jej oczy były żółte, tak jak jeszcze przed chwilą oczy Istoty, i wpatrywały się w niego, patrzyły, jak powoli jest wciągany do tunelu; a uszy wydawały się wysuwać do przodu tak jak uszy Istoty, słuchając jego sapania, krzyków i okropnego odgłosu rozszarpywanego ciała, gdy pazury ostre jak brzytwa przecinały je na pół, jak dymiący kawał mięsa. A potem, pośród warczenia i sapania Istoty, dziewczyna mogła tylko wcisnąć się jak najgłębiej w kąt, aby uniknąć ochlapania gorącą krwią. Znając Istotę, wiedziała, jak bardzo niebezpieczna byłaby próba przyłączenia się do uczty. No cóż, trzeba będzie trochę poczekać...
CZĘŚĆ PIERWSZA Śpiący i niemartwi
I Inspektor Ianson prowadzi śledztwo
Była dziesiąta rano, ale o tej porze roku i w tym miejscu mogłaby być równie dobrze czwarta po południu. Pod nisko wiszącymi ciężkimi chmurami, w cieniu wzgórz, czas nie miał znaczenia: wszystko było szare... z wyjątkiem tego, co jeszcze niedawno przykrywał śnieg, a teraz leżało osłonięte grubym płótnem, przyniesionym przez miejscową policję. To coś - to, co z tego zostało - nie było jednak szare, jak cały świat wokół, lecz czerwone. Czerwone i poszarpane... - Jakieś zwierzę - powiedział stary Angus McGowan, kiwając głową. - To zrobiło jakieś zwierzę i to duże! - Taak, tak właśnie myślimy - odparł inspektor Ianson. - Zwierzę bez wątpienia. Dlatego wezwaliśmy cię, Angus. Ale teraz rodzi się pytanie: co to za zwierzę? I skąd taka bestia... no, rozumiesz, skąd się tu wzięła? - Co? - Angus McGowan spojrzał na inspektora policji dziwnie. - Tutaj, wśród śniegu? A skąd miałaby się wziąć, człowieku? Ianson wzruszył ramionami i zadygotał, ale nie z zimna. - Skąd? - Zmarszczył brwi, kiedy zastanowił się nad tym, co mógł mieć na myśli jego stary przyjaciel i rywal, po czym znów wzruszył ramionami. - Po prostu skądkolwiek! Może z afrykańskiego veldu? Albo z australijskiego buszu? Z Indii? Ale tu, w Szkocji? A może ta bestia pochodzi z Auld Windy czy samego Edynburga - to przecież zaledwie jakieś siedem czy osiem mil stąd. Ale tu nie ma żadnych lwów, tygrysów czy niedźwiedzi, o ile nie uciekły z zoo! Jak dobrze wiesz, to jeszcze jeden powód, dla którego cię wezwałem. Angus popatrzył na niego swymi załzawionymi oczyma. Uczucie zimna - i, tak jak w wypadku inspektora, może czegoś jeszcze - przeniknęło ciało starego weterynarza. Ale w końcu widok okrutnej i gwałtownej śmierci działa na wszystkich w podobny sposób. Inspektor Ianson był wysokim, mierzącym ponad sześć stój wzrostu mężczyzną, a zarazem był chudy jak tyka. Ale choć nie był już pierwszej młodości, George Ianson był wciąż żwawy i bystry, i aktywny zarówno fizycznie, jak i umysłowo. Zajmował się zabójstwami (często można było usłyszeć, jak narzeka swym oschłym, pozbawionym emocji głosem: „Człowieku, jakże ja nienawidzę tej roboty! To czyste morderstwo!") ale to była jego działka, to należało do jego obowiązków: obszar kształtem przypominający latawiec, ciągnący się ze wschodu na zachód od Edynburga do Glasgow i z północy na południe od Stirling do Dumfries. Poza tym obszarem
człowiek mógł zginąć i jego ciało nigdy nie byłoby wystawione na chłodne spojrzenie George'a Iansona. Ale wewnątrz tego obszaru... - Z Afryki? Z Indii? - powtórzył Angus za tyczkowatym inspektorem, po czym jeszcze raz zerknął na leżące na ziemi poskręcane ciało i pokręcił głową przecząco. - Nie, nie, George. To nie był żaden wielki kot. Ani pies... ale coś podobnego do psa, tak! Ianson przyjrzał się uważnie ponuremu staremu Angusowi McGowanowi, którego znał od lat. Żywa karykatura! Typowy „przebiegły stary Szkot", który nigdy z nikim nie podzieli się swą wiedzą, tak jak bogacz nigdy nie podzieli się swym bogactwem. Jego kaprawe szare oczy - oczy jastrzębia, choć zasnute mgłą - widziały wszystko; jego pokryty niebieskimi żyłkami nos był równie wrażliwy jak nos psa tropiącego; wiedza (przez trzydzieści lat był uznanym autorytetem w dziedzinie zoologii) wypełniająca jego mózg była iście encyklopedyczna. Mówiąc po prostu, o ile inspektor był znawcą ludzi - ich sposobów postępowania i myślenia, zwłaszcza w odniesieniu do przestępstw - o tyle Angus był znawcą zwierząt. W owych rzadkich wypadkach, gdy jeden z nich mógł zwrócić się do drugiego o opinię, odwołując się do jego fachowej wiedzy, rodziło się między nimi coś w rodzaju współzawodnictwa, tak samo jak w szachach, w które grywali raz na tydzień w gabinecie inspektora, w jego domu w Dalkeith. I tu także, choć sprawa była poważna, rywalizowali ze sobą, sondując swoje umysły, aby się przekonać, który z nich jest bliższy prawdy. Najlepsze w tym było to, że o ile w szachach może być tylko jeden zwycięzca, o tyle tutaj mogli wygrać obaj. - Coś podobnego do psa? - powtórzył Ianson, patrząc McGowanowi głęboko w oczy. Stary Angus: zaledwie pięć stóp i cztery cale wzrostu, pomarszczony jak zeszłoroczny orzech, ale noszący wysoko głowę, bo pewien swej wiedzy i jakichś tajemnic, które stanowiły o jego pozycji. Kiwając głową i ostrożnie obchodząc połać zakrwawionego śniegu, ukląkł na jedno kolano. Nie miało to wielkiego znaczenia - nie trzeba się już było martwić możliwością zatarcia śladów, bo odpowiedzialni za to ludzie skończyli swoją pracę godzinę temu - ale Angus nie chciał, aby krew tego biedaka poplamiła mu płaszcz. Spoglądając w górę na Iansona, drobny mężczyzna zapewne by się uśmiechnął, gdyby sytuacja była inna. Zamiast tego skrzywił się, podrapał się w nos i odparł: - Można powiedzieć coś w rodzaju psa. Albo może suki. Możliwe, że szarej barwy. Wielki, szary pies. Angus mógł mieć na myśli tylko jedno zwierzę. To niedorzeczne! Tylko że on nigdy nie formułował niedorzecznych sądów. - Z zoo? - Ianson chwycił McGowana za ramię, kiedy ten wstawał. - A może z cyrku? Więc słyszałeś o jakiejś ucieczce? Czy jakieś zwierzę wydostało się na wolność? - Jakieś zwierzę? - Tamten przybrał minę niewiniątka.
- Daj spokój, Angus! - cmoknął inspektor. - Dzikie śnieżne zwierzę, jak wielki, szary pies? Masz pewnie na myśli wilka, prawda? - Mam na myśli, właśnie! - zachichotał tamten, ale po chwili spoważniał. - Nie to, że mam na myśli, George. Chcesz znać moje zdanie? To był wilk! I to jaki! Ale taki, co uciekł z zoo?... Pokręcił głową, nie tyle odrzucając taki pomysł, co z konsternacją. - Nigdy dotąd nie natknąłem się na zwierzę takich rozmiarów, przynajmniej nie w żadnym zoo w Anglii, Szkocji czy Walii. A jeśli chodzi o cyrk... chyba żartujesz, o tej porze roku? I na pewno nie tutaj! Ale oczywiście nie dam głowy. - Jednak powiedziałeś, że to wilk - zauważył inspektor. - Chyba się z tego nie wycofujesz. - Taak, wilk! - mruknął tamten stanowczo. - Ale jak się tu dostał i skąd pochodzi... Wzruszył ramionami, zaczął szurać zziębniętymi stopami i chuchnął w dłonie. - Teraz twój ruch, George. Twój ruch. - Mój... Słuchaj, chodźmy już, bo strasznie zimno! – Ianson wzdrygnął się, odetchnął głęboko i zmusił się, żeby przestać myśleć o tej makabrycznej sprawie, żeby uwolnić się od tej chorobliwej fascynacji, przynajmniej na razie. Jeżeli bowiem McGowan miał rację, a tak najprawdopodobniej było, wówczas w ogóle nie powinien zajmować się tą sprawą. Morderstwo, którego sprawcą jest człowiek, to jedno... ale jeśli „sprawcą" jest pies, wilk czy jakieś inne dzikie zwierzę rzeczy mają się zupełnie inaczej: wtedy jest to po prostu nieszczęśliwy wypadek. (A jeśli to był człowiek i pies?) Ale jeśli McGowan się nie myli, powinni wezwać myśliwego z zupełnie konkretnym zadaniem: bezwarunkowo zabić tę bestię! Stary Angus odgadł - przynajmniej częściowo - o czym inspektor myśli, bo szybko powiedział: - Ale najpierw musimy postarać się tego dowieść, a przynajmniej zawęzić zakres poszukiwań. - Wracamy do domu? - Ianson ruszył przed siebie, a jego drobny przyjaciel pośpieszył za nim. Dom, o którym mówił, stanowił fragment malowniczych zabudowań, stojących w odległości około trzystu jardów za kładką. Kiedyś była to duża farma z budynkami gospodarczymi, ale teraz Sma' Auchterbecky stanowiła niewielką osadę u stóp gór. - Chciałbym stąd zadzwonić w parę miejsc - powiedział Angus. - Widzisz linię telefoniczną? - A ja mam jeszcze parę pytań do tej dziewczyny - odparł inspektor, podnosząc kołnierz płaszcza. Popatrzył wokół i ujrzał, że znów zaczęło sypać - z ołowianego nieba powoli padały wielkie płatki śniegu. Prawie nie było wiatru. - Latem to całkiem ładne miejsce - zauważył McGowan. - Ale zimą? Okropne miejsce na śmierć. Ha! I okropna także sama śmierć! - Stali koło siebie przez chwilę, obserwując dolinę
między wzgórzami. Niedaleko nich, na skraju drogi stał policyjny land-rover, radiowóz z kołami zaopatrzonymi w łańcuchy i karetka z szeroko otwartymi drzwiami. Niebieskie światła pojazdów rzucały niesamowity blask na grupkę przestępujących z nogi na nogę i wymachujących rękami umundurowanych policjantów i towarzyszącego im personelu medycznego. Niebiesko-szare gazy spalinowe land-rovera wędrowały spiralnie ku niebu, jakby naśladując dym unoszący się z kominów okolicznych domów. Ianson dał znak, że można zabrać ciało. Następnym jego przystankiem będzie laboratorium medycyny sądowej w Edynburgu, po czym szczątki wylądują w kostnicy. Choć nie będzie tego zbyt wiele. - Okropne miejsce na śmierć? - powtórzył z wyrazem zdziwienia inspektor. - A może to swoisty sposób... sam nie wiem, wymierzenia sprawiedliwości? - Coś w jego głosie spowodowało, że McGowan spojrzał na niego ostro. Czegoś mu nie powiedziano? Och, weterynarz będzie się do końca trzymał zdania, że była to robota wilka. Widział bowiem (i w istocie czuł) dowody, które w jego mniemaniu były bezsporne. Jednak Ianson był przecież policjantem i to naprawdę doskonałym! Tak czy owak, nie ma sensu go naciskać; nie wygląda na to, aby wiedział zbyt wiele, a musi wyjaśnić wiele szczegółów. Przeczucie to jedno, ale trzeba znaleźć dowody. - Sprawiedliwości? - powtórzył Angus. Ton jego głosu dowodził, że ma własne przypuszczenia na ten temat. - Czegoś mi nie powiedziałeś, George? - Nie było to szczególnie zaskakujące; tak zwykle przebiegała ich gra. Ianson uśmiechnął się ponuro. - Och, jeszcze wiele musimy wyjaśnić, Angus... zwłaszcza dzięki tobie! Nie rozwiążemy tej zagadki, dopóki nie poznamy wszystkich szczegółów. - I zanim tamten zdążył zareagować, dodał: Chodźmy teraz do tego domu. Możemy rozmawiać idąc... - Ja go znam - przyznał Ianson, kiedy przechodzili przez kładkę. - Znasz ofiarę? - Ofiarę, łajdaka, nieważne, jak go nazwiemy - wzruszył ramionami inspektor. - Nazywa się John Moffat. Nie poznałbym jego ciała, któżby to zdołał zrobić? Ale poznałem jego twarz. Tak, to Moffat: główny podejrzany w sprawie morderstwa w Glasgow w ubiegłym roku. Wtedy także zrobił to w śniegu; w parku na przedmieściach, przed świtem. Ten sam modus operandi: wykopał jamę w zaspie, wybrał prostytutkę, która wracała do domu, i zawlókł ją do tej jamy. Zgwałcił ją, a potem zamordował, rozcinając jej gardło od ucha do ucha. Wcześniej widziano go w tym parku. Było poza tym kilka nieprzekonujących śladów... za mało, aby go przygwoździć. - I uszło mu to na sucho - stwierdził McGowan.
- Ale nie tym razem - odparł ponuro Ianson. - Więc jeden jest załatwiony... ale trzeba znaleźć tego drugiego. - Chcesz powiedzieć, że to była... zemsta? Ale to znaczy, że uważasz, iż sprawcą był człowiek. Człowiek i jego wielki pies? Ianson zerknął na niego spod oka. - Może - odparł. - Ale to by przeczyło twojej teorii o wilku. Tamten nie odpowiedział. Wiedział, że Ianson nie wezwałby go, gdyby przynajmniej nie podejrzewał udziału wielkiego zwierzęcia z rodziny psów albo jakiejś innej bestii. Inspektor sam to przyznał. - Ja tylko wiem, że ktoś ochraniał dziewczynę - ciągnął Ianson. - I robił to cholernie skutecznie. Aż za bardzo! - Może to był ktoś, kto znał tę prostytutkę z Glasgow? - Co takiego? A tak, to możliwe. W każdym razie ktoś, kto znał tę dziewczynę. - Tak? Więc były jeszcze inne? Postępujesz nieuczciwie George! - cmoknął McGowan. - Nie mogę grać w ciemno! Muszę znać wszystkie twoje ruchy. - Była co najmniej jeszcze jedna - powiedział Ianson. - W Gleneagles, dwa lata temu, też zimą. - A więc znów w śniegu! I niezbyt daleko stąd. Była prostytutką? - Tak. Znaleźliśmy ją dopiero, kiedy zrobiło się cieplej i nadeszły roztopy. Leżała tam z górą miesiąc. Wszelkie ślady przepadły. Jednak sprawcą mógł być nasz podejrzany, bo znów stwierdzono ten sam modus operandi. Ale oczywiście wtedy go jeszcze nie znaliśmy. Pojawił się na scenie dopiero w związku z morderstwem w Glasgow. - I to już wszystko? - Tak, jeśli chodzi o morderstwa prostytutek... przynajmniej o ile mi wiadomo. Oczywiście mogą być jeszcze inne, o których nie wiemy. Jak dobrze wiesz, czasami ludzie znikają bez śladu. - I spojrzał na niego z ukosa. - Ale jeśli nasz John Moffat nie był powiązany z morderstwem w Gleneagles i jeśli ten, kto go uśmiercił, zabił go z zemsty, to ten nowy zabójca musiał znać tę dziewczynę z Glasgow, prawda? Ianson zmarszczył brwi. - Albo to był ktoś, kto znał Johna Moffata i wiedział, co ten wyprawia - może ktoś, kogo znał? - kto doszedł do wniosku, że czas go zatrzymać. - A więc nie ktoś, kto ochraniał tę właśnie dziewczynę? - Co? - Ianson przerwał i spojrzał na tamtego uważnie. - Kiedy powiedziałem, że ktoś ją
ochraniał, miałem na myśli kogoś, kto akurat znalazł się na miejscu. - Więc nie myślałeś o innego rodzaju ochronie? Że na przykład mógł jej pilnować jej sutener? - Sutener? - No cóż, wygląda na to, że ten facet zabija tylko kurwy, więc ta dziewczyna musi być jedną z nich. Jeżeli tak jest, prawdopodobnie ma swego sutenera. Ktoś - i jego pies? - kto na nią czekał, kiedy ją napadnięto zeszłej nocy! Inspektor poderwał się, a potem wyszczerzył zęby w uśmiechu i złapał tamtego za łokieć. Choć stary Angus wyglądał na słabeusza, sprężystość jego ciała nigdy nie przestawała dziwić Iansona; poczuł, jak pod ubraniem tamtego poruszyły się muskuły, prężąc się pod wpływem nieoczekiwanego uścisku. - Widzisz, jaki z nas wspaniały zespół? - powiedział Ianson. - Może właśnie trafiłeś w sedno! McGowan uwolnił rękę z uścisku i rzekł: - Może. Ale jest tak, jak powiedziałeś: Nie rozwiążemy tej zagadki, dopóki nie poznamy wszystkich szczegółów. - Po czym dodał: - Osobiście nadal jestem zwolennikiem teorii o samotnym wielkim zwierzęciu. Dzikie zwierzę zeszło ze wzgórz, aby zapolować. - Myślałem, że odrzuciliśmy teorię o wilku. - Inspektor zmierzał w kierunku domów. - Nie, to ty ją odrzuciłeś - powiedział McGowan. - Ale ja mam kilka teorii. Widzisz, gdybyś mi nie powiedział o innych morderstwach, albo że ten John Moffat jest podejrzany, nadal bym uważał, że to dzikie zwierzę. W głębi duszy wciąż tak myślę. - Dzikie zwierzę? Jak dawno temu po raz ostatni widziano w Szkocji dzikiego wilka, Angus? - O ile mi wiadomo, dwieście pięćdziesiąt lat temu - odrzekł tamten. - Ale Szkocja jest rozległa i jest tu wiele terenów w pierwotnym stanie. Na całym świecie wilki pojawiają się najpierw na północy, więc dlaczego nie tutaj? - Ponieważ mieszkamy na wyspie, Angus! - Naprawdę? Więc wyjaśnij mi, skąd wzięły się wielkie koty w Dartmoor i rozmaitych innych miejscach. Zabijają owce i są rzeczywiste! - To niesprawdzona informacja - powiedział Ianson. - Sprawdzona! - prychnął McGowan. - Byłem w Devon i w Kornwalii, pamiętasz? Wezwano mnie. Nie, nie widziałem tam tych bestii, ale widziałem, co uczyniły. Wielkie koty, George. Uwierz mi na słowo!
- Mój Boże, ty byś nawet przysiągł, że Nessie istnieje naprawdę! - uśmiechnął się Ianson. Tam także cię wezwano, nieprawdaż? - Mówisz o tym amerykańskim zespole badawczym? Pracowałem tam przez trzy miesiące, George. To były najłatwiej zarobione pieniądze w moim życiu! Pomyśl. Letnie wakacje nad brzegiem Loch Ness z pełnym utrzymaniem i jeszcze forsa w banku! - McGowan zachichotał i cmoknął, po czym znów spoważniał. - Tak czy owak, byłem tam tylko „doradcą technicznym". Nie musiałem w to wszystko wierzyć... chociaż oni myśleli, że wierzę! Ale wilk to nie plezjozaur, George. Wielkie stworzenia wyginęły dawno temu, ale wilki na świecie wciąż żyją. - Nie w Szkocji - nie ustępował tamten. - Może, ale wkrótce tu będą! - Co takiego? - Mówi się o założeniu rezerwatu gdzieś na północy. Oczywiście będą je musieli za jakiś czas przetrzebić czy zastrzelić te, które za bardzo się stamtąd oddalą. Ale prowadzą nad tym badania. - Naprawdę? - A dlaczegóżby nie? Wilki są tu od tak dawna, jak my sami. I przecież są jeszcze lisy. Pojawiają się nawet w miastach! Czyż to nie absurd? W Irlandii mają wilczarzy - a nigdy nie widziano tam wilka! - Tylko tutaj? Ale Angus tylko wzruszył ramionami. Odtąd miał trzymać się w cieniu i mówić tylko to, czego od niego oczekiwano. Mówił o ludziach i o wilkach, lecz ani razu nie wspomniał o tej bestii. W przeciwieństwie do potwora z Loch Ness, który naprawdę nie istniał, to byłoby zbyt blisko. Jednak ostatecznie - gdyby do tego doszło - nie byłoby źle, gdyby inspektor Ianson pomyślał o wilku... czy nawet wilkołaku. Bo choć jako legenda stworzenie to znikło z mitów, ono samo stało się czymś wyjątkowym. Nikt przy zdrowych zmysłach nie mógłby pomylić pojedynczego przypadku (czy nawet epidemii) wilkołactwa jako jednostki chorobowej z pojawieniem się wampira. Mogłoby to co najwyżej uczulić ludzi na pierwszy rodzaj potworów, ale ten drugi pozostałby równie tajemniczy jak zawsze... Podczas gdy inspektor przesłuchiwał dziewczynę, Margaret Macdowell, stary Angus rozmawiał przez telefon. Kiedy obaj skończyli, podziękowali za kawę i kanapki i wrócili do samochodu Iansona. Śnieg znów zaczął padać i ścieżka była zupełnie biała. W drodze do Edynburga zajęli się rozmową. - To nie dziwka - powiedział Ianson. - Sprzedaje alkohol, a nie swoje ciało. Pracuje w
winiarni w Edynburgu. Dlatego tak późno wracała do domu; takie są godziny otwarcia tego lokalu. Mogłaby nawet być jeszcze później, ale szefowa pozwala jej wcześniej wychodzić, jeśli pogoda jest zła. Pewno słyszałeś, że Moffat często bywał w tym barze i gawędził także z innymi dziewczynami, ale szczególną uwagę poświęcał Margaret Macdowell. Znała tylko jego imię. Jednakże zdołała go rozpoznać, kiedy ją zaatakował i zawlókł do tej... nory. I wiedziała, że ją zabije. Zanim straciła przytomność, poczuła, że był tam jeszcze ktoś. A kiedy się ocknęła... zobaczyła to wszystko! Wydaje się jej, że pamięta jakieś warczenie i brutalny ruch wokół, a także bełkot Moffata. I to wszystko. - Rozmawiałeś z nią, zanim przywiozła mnie tu policja - myślał głośno Angus. - Czy wtedy nie dowiedziałeś się od niej czegoś więcej? - Była wyczerpana i wstrząśnięta - Ianson wzruszył ramionami. - Nadal jest, ale nie chce pomocy lekarza. Nie winię jej. Ma kilka siniaków, to wszystko. Jest młoda i szybko z tego wyjdzie. Tak, dowiedziałem się czegoś, ale to warczenie jest czymś nowym. Może przypomni sobie coś jeszcze, kiedy dojdzie do siebie. - A więc to nie dziwka - zadumał się McGowan. - Ale można ją było łatwo wziąć za dziwkę - odparł tamten. - Dziewczyna pracująca przy barze - długie nogi, kształtny tyłek i odsłonięty biust - ubrana w krótką sukienkę i czarne pończochy z podwiązkami; podawała drinki głównie męskiej klienteli. Och, jestem pewien, że nasz pan Moffat mógł łatwo odnieść mylne wrażenie. - Współczesny Kuba Rozpruwacz - mruknął McGowan. - Tylko że to on sam został rozpruty - ponuro zauważył Ianson. - I z pewnością nie użyto przy tym narzędzi chirurgicznych. - Mężczyzna i jego pies - znów zadumał się Angus. - Ale nie ma żadnych śladów... - Śnieg - przypomniał inspektor. - Więc co teraz? - Jeśli chodzi o ciebie? Liczę na to, że sprawdzisz wszystkie ogrody zoologiczne i rezerwaty przyrody na całym obszarze. - Ianson spojrzał na drobnego człowieczka. - Tak, abyśmy byli absolutnie pewni, że żadne dzikie zwierzę nie wydostało się na wolność. Naprawdę będę ci bardzo wdzięczny, Angus, bo z tobą na pewno będą rozmawiać swobodniej niż ze mną. A jeśli chodzi o mnie... muszę porozmawiać z pozostałymi dziewczynami z tej winiarni. Ale nie mam wątpliwości, że potwierdzą wszystko, co powiedziała Margaret. - Więc czym się przejmujesz? - Och, to rutynowa sprawa - Ianson wzruszył ramionami. - Kto wie, może powiedzą mi coś więcej o tym człowieku. Czy miał jakichś wrogów. Albo coś, o czym mogą wiedzieć.
- Coś o mężczyźnie i jego psie? - Na przykład... Albo, zastanawiał się inspektor, może o kobiecie i jej psie? Do tej pory, mówiąc o wilku, stary weterynarz kilkakrotnie powiedział „ona". Tak czy owak, dlaczego Angus tak bardzo odszedł od swego początkowego wniosku? Czyżby całkowicie porzucił teorię o wilku? A jego rozmowy telefoniczne? - Z kim rozmawiałeś, Angus? - zapytał Ianson. - Z ludźmi z zoo w Edynburgu? - Są na mojej liście. Muszę to zrobić, chyba rozumiesz, choćby po to, aby wszystko sobie poukładać w głowie. - Ale w rzeczywistości już porzuciłeś tę teorię? Stary Angus tylko wzruszył ramionami. - No więc? - Został zamordowany przez psa. To wydaje się coraz bardziej prawdopodobne... Inspektor był trochę zaniepokojony. McGowan mówił teraz tak niewiele; pewnie dlatego, że był... że coś ukrywał? Tak zazwyczaj się zachowywał, kiedy wykonywał na szachownicy jakiś zaskakujący ruch. Może Ianson powinien dokładniej przyjrzeć się tej sprawie z punktu widzenia starego Angusa. Ponieważ wydawało się, że jego stary przyjaciel znów powrócił do teorii wilka, może inspektor powinien jej poświęcić nieco więcej uwagi. Jeśli jednak Angus wpadł na jakiś pomysł, Ianson był pewien, że teraz niewiele zdoła z niego wyciągnąć. Dlatego też chyba warto skorzystać z innych źródeł. A jeżeli pamięć go nie zawodziła, wiedział, gdzie może znaleźć jakiś punkt zaczepienia: w aktach nierozwiązanych spraw w komendzie głównej policji w Edynburgu... Kiedy inspektor Ianson zawiózł McGowana do jego mieszkania w podupadłej dzielnicy miasta, wstąpił do komendy głównej policji i udał się do archiwum, prosząc o wykaz ataków zwierząt na ludzi i inwentarz żywy, jakie miały miejsce w ciągu ostatnich pięciu lat. Potem wykonał krótki telefon do Scotland Yardu, aby poprosić o dodatkowe informacje, a kiedy skończył rozmawiać, otrzymał z archiwum szereg materiałów. Było tego aż za wiele: liczba ataków, których sprawcami były zazwyczaj domowe psy, była zaskakująco duża. Przeprowadził rozmowę z dyżurnym urzędnikiem, wypytując go o starsze wypadki. - To było jakieś trzydzieści lat temu. Byłem wtedy nowicjuszem, ale chyba pamiętam sprawę, gdzieś na północy kraju, która wtedy narobiła sporo szumu. Może są jakieś zeznania świadków? Zdarzenie miało miejsce w jednym z rezerwatów, a w jego wyniku jeden z miejscowych
policjantów podał się do dymisji. Odszedł, kiedy jego raport zmieszano z błotem, a jego samego wyśmiano. Mógłby pan to dla mnie odszukać? Urzędnik w okularach, szczupły i wysoki jak sam Ianson, spojrzał na niego spod przymrużonych powiek i rzekł: - Trzydzieści lat temu? Ma pan fantastyczną pamięć, inspektorze! Ale obawiam się, że tych starych akt nie ma na mikrofiszkach. To może zabrać trochę czasu. Jednak jeśli panu na tym zależy, mogę poszukać. Ianson kiwnął głową. - Doskonale. Jeśli pan znajdzie te akta, proszę się skontaktować ze mną w domu. *** Zabrał plik papierów do swego przestronnego mieszkania na poddaszu, przygotował sobie lekki lunch, po czym zabrał jedzenie do gabinetu i usiadł przy biurku pod wielkim, ukośnym świetlikiem. Ianson lubił światło naturalne, nawet w mroczne zimowe dni. Na małym stoliku w rogu pokoju stała szachownica, na której figury pozostawały w pozycji, w jakiej je zostawili on i Angus przed kilkoma wieczorami. Kiedyś mieli skończyć tę grę, ale teraz toczyła się gra dużo ważniejsza. Chrupiąc kanapkę z kurczakiem, inspektor zaczął przeglądać wydruki, sporządzone dla niego w komendzie głównej z mikrofiszek. Ale po paru minutach, kiedy się zorientował, że odszukanie interesujących go informacji zajmie mu trochę czasu, a także dlatego, że dziś wieczór zamierzał odwiedzić winiarnię B.J., przerwał, aby zadzwonić i umówić się na spotkanie z kierownikiem lokalu. Numer telefonu dostał od Margaret Macdowell; kiedy go wykręcił, w słuchawce odezwał się kobiecy głos z miękkim szkockim akcentem. Kiedy poprosił do telefonu szefa, usłyszał: - To ja, Bonnie Jean Mirlu. - Pani Mirlu, łaskawa pani, może już pani słyszała, że zeszłej nocy napadnięto jedną z pani dziewcząt? - I szybko dodał: - Mam na myśli Margaret Macdowell. Ale chciałbym panią uspokoić, że nie stała się jej żadna krzywda. Jestem inspektorem policji i zajmuję się tą sprawą. - Proszę się do mnie zwracać po prostu B.J. - powiedział głos. - Tak, słyszałam o tym, Margaret dzwoniła i powiedziała mi. Co mogę dla pana zrobić, inspektorze...? Ianson, George Ianson. Mam kilka pytań i mam nadzieję, że może mi pani pomóc, zwykłe rutynowe pytania. Może moglibyśmy się spotkać dziś wieczór, w godzinach otwarcia? Postaram się jak najbardziej streszczać i nie przeszkadzać pani w pracy.
- Ale cóż ja mogę wiedzieć? To stało się daleko stąd i to nie był nawet stały klient. Po prostu utrapienie moich dziewczyn, to wszystko. - Więc pani go znała? Naprawdę muszę się z panią spotkać, B.J. Westchnęła i odparła: - Jeżeli pan musi, to trudno, ale nie rozumiem, czego się pan może ode mnie dowiedzieć. - Ile tam was jest... to znaczy w lokalu? - Cztery, same dziewczyny, no i ja. Ale chyba nie będzie pan przesłuchiwać nas wszystkich, prawda? - Prawdopodobnie będę musiał. Ale tylko kilka minut każdą, obiecuję. - No dobrze - zgodziła się niechętnie. - Powiedzmy, koło ósmej, dobrze? - Doskonale - powiedział. - A więc do ósmej. Ale kiedy inspektor odłożył słuchawkę, jeszcze zanim wrócił do przeglądania dokumentów, zdał sobie sprawę, że coś uderzyło go w jej głosie; jakiś dziwny akcent, pomyślał. Bardzo dobra imitacja, ale to nie było autentyczne. A może zbyt autentyczne. Zastanawiał się nad tym jeszcze przez chwilę, po czym pstryknął palcami. To było to! Akcent B.J. Mirlu nie był sztuczny; był po prostu... niedzisiejszy, nie przypominający języka potocznego, jaki można usłyszeć na co dzień. Brzmiał jak język z ubiegłego stulecia - może z obszaru Highlands - tak mówiła babka Iansona, Panie świeć nad jej duszą, kiedy George był jeszcze małym chłopcem. Może więc ta B.J. Mirlu pochodziła z północy i pretensjonalny akcent edynburski był jej obcy. Musi ją o to zapytać, choćby po to, aby zaspokoić własną ciekawość... Przejrzenie wszystkich fotokopii zajęło inspektorowi jakieś dwie godziny. Zamknięte sprawy (głównie oskarżenia, wniesione przez indywidualnych powodów albo przez rodziców dzieci zaatakowanych przez domowe czy udomowione psy oraz liczne wypadki, w których wściekli farmerzy zastrzelili bezpańskie psy, które napastowały ich stada) tworzyły jeden stos, a otwarte drugi. Sprawy należące do tej ostatniej kategorii podzielił następnie na ataki na zwierzęta, na ludzi i zeznania świadków; w tym ostatnim wypadku było sporo doniesień o wielkich, na ogół niezidentyfikowanych,
błąkających
się
stworzeniach.
Właśnie
takimi
przypadkami
był
zainteresowany Angus McGowan. Ale inspektora nie interesowały zwierzęta podobne do żbików czy ogarów z Dartmoor ani potwór z Loch Ness. Jego potwory - potwory związane z jego zawodem - to niezmiennie byli ludzie. Albo, jak w tym wypadku, może i zwierzęta, i ludzie. Mężczyzna i jego pies. Albo może kobieta i jej pies... Zanim Ianson zdążył zajrzeć do odpowiednich dokumentów, zadzwonił telefon: był to jego przyjaciel ze Scotland Yardu.
- George, mamy twoje zapytanie - powiedział Peter Yanner, który jako były inspektor policji czas dzielący go od emerytury spędzał za biurkiem. - I już czytałem poranne doniesienia. Masz się zajmować tą sprawą w, jak ta miejscowość się nazywa, Auchterbecky? - Sma' Auchterbecky - poprawił go inspektor. - Obrzydliwa sprawa, Peter. Jedna sprawa jest zamknięta, ale muszą zająć się drugą. - Rozumiem - powiedział tamten. - I przypuszczam, że jesteś, jakby to rzec, rozdarty: cieszysz się, że jedno się skończyło, ale martwisz się, że coś innego zwaliło ci się na głowę. To tak jak wojna gangów. Nigdy się specjalnie nie przejmujemy, gdy załatwią jakiegoś kryminalistę, ale zawsze pojawia się pytanie, kto to zrobił. Szkoda, że nie mogą się sami powybijać, co? - Morderstwo to morderstwo - odparł Ianson. - John Moffat zapłacił rachunek, ale komu. Wzruszył ramionami, po czym zapytał: - Więc co tam dla mnie masz? - Właśnie staram się to wyjaśnić - odpowiedział tamten. - Mówiłeś: ataki wielkich psów. A co z wilkołactwem? - Słucham? - Mamy faceta, który myśli, że był wilkołakiem. To także zabójca policjantów! To było trzy, może trzy i pół roku temu. Złapaliśmy go... ale cała ta sprawa była dziwna. Wszystko to nie trzymało się kupy, wiesz? Ale kiedy Ministerstwo Spraw Wewnętrznych da szlaban, sprawa zostaje zamknięta. - Więc? - Kiedy inspektor usłyszał o wilkołactwie, jego myśli zaczęły błądzić. Nie widział żadnego związku z prowadzoną sprawą; niewiele pojął z tego, co mu mówiono. - Więc to nie był wściekły pies? To znaczy prawdziwy pies? - Właśnie dlatego do ciebie dzwonię - wyjaśnił tamten. - Chodzi mi o to, że trudno o coś dużo większego od wilkołaka, prawda? W końcu inspektor zaskoczył. Wiedział, że to go nie dotyczy, ale jego instynkt mówił mu, że warto pójść tym tropem. - Mówisz, że tamtą sprawę zamknięto? Złapaliście go? Więc dlaczego uważasz, że to mnie zainteresuje? To znaczy wilkołactwo. O co ci chodzi, Peter? - To wszystko jest śmieszne... - Śmieszne? - No, może raczej dziwne. OK, prawdopodobnie nie orientujesz się w sytuacji, więc pozwól, że ci wyjaśnię. W tej sprawie z wilkołakiem facet został zabity strzałą z kuszy ze srebrnym grotem. - Co takiego? Policja użyła kuszy? - inspektor znów się pogubił. - Nie, ten, kto go zabił.
- Więc pomógł wam ktoś z zewnątrz. Jednostka antyterrorystyczna? - Nie. - Służby specjalne? - O ile mi wiadomo, nie. Po prostu dopadł go ktoś z zewnątrz. - I zanim Ianson zdążył zadać następne pytanie, ciągnął: - A potem, parę miesięcy temu, zdarzył się drugi wypadek, u ciebie w lesie. - Jaki wypadek? - (W lesie? To ponownie przykuło uwagę inspektora.) - Morderstwo, niedaleko Kincraig. Na pewno pamiętasz tych Tybetańczyków, którzy zginęli, George. Może to były jakieś porachunki o podłożu religijnym? W rozbitym samochodzie znaleziono dwa trupy, a potem całą ich grupę wyrzucono z kraju. Ianson zmarszczył brwi. - Pamiętam nagłówki w gazetach, ale nie zajmowałem się tą sprawą. Nie podlegała mojej kompetencji. Poza tym co to ma wspólnego z atakami wielkich psów czy wilkołactwem, skoro o tym mowa? - Może istnieć między nimi związek, to wszystko - powiedział Yanner. - Użyto takiej samej broni: kuszy. I takich samych strzał ze srebrnym grotem... - Strzały ze srebrnym grotem - mruknął do siebie inspektor. - Co mówisz? W każdym razie taka właśnie strzała uśmierciła zarówno tego wilkołaka, jak i jednego z tych Tybetańczyków. A drugi usmażył się w rozbitym samochodzie. To oczywiście może nic nie znaczyć. Ale coś te sprawy łączy. Tak zwany wilkołak i kusza ze srebrnymi strzałami. I to twoje zapytanie na temat ataków psów lub dużych zwierząt: Szkocja, morderstwo i znowu srebrne strzały. Wiem, że to trochę pogmatwane, ale tak to widzę. Ianson oblizał wargi, po czym pokręcił głową, chociaż Yanner nie mógł go widzieć. - Ale co łączy morderstwo z ostatniej nocy i te morderstwa Tybetańczyków? To znaczy jak do tego wszystkiego pasuje John Moffat? Nie rozumiem, Peter. - Ja też nie, ale za to mi nie płacą. Ja tylko prowadzę archiwum. Ty zaś działasz w terenie. Może nie powinienem był się wtrącać. Przepraszam, jeśli dodatkowo zagmatwałem sprawę. - Nie, wcale nie. W rzeczywistości bardzo mnie to zainteresowało. Przekaż mi wszystko, co masz, na temat wilkołactwa, dobrze? Jak również rutynowe informacje. - Jasne. - I mówisz, że sprawa jest zamknięta, tak? - Tak. - I nie znaleziono mordercy? To znaczy tego drugiego? - To był zabójca policjantów, George. - I wszyscy zainteresowani byli usatysfakcjonowani tymi wyjaśnieniami?
- Najwyraźniej. - Bardzo dziwne! - Tak właśnie mówiłem... - Peter, dzięki za telefon. - Nie ma za co. I wyślę ci wszystko jak najszybciej. - Cześć... - Ianson powoli odłożył słuchawkę. Potem zajął się papierkową robotą. Na początku było to dosyć nudne, ale kiedy zaczął czytać zeznania świadków, nieustannie kręcił głową i pomrukiwał z niedowierzaniem; wreszcie odłożył papiery na bok. Te tak zwane zeznania świadków obejmowały wszystkie możliwe ewentualności. Oczywiście była tam Nessie (zgodnie ze sprawozdaniem jakiegoś pijanego leśniczego, przekazanym policji w Drumnadrochit). Były też zdziczałe koty, które zaatakowały hodowlę drobiu w Aboyne; bezpańskie psy, które napastowały owce w Braemar koło Balmoralu, a także w samym Edynburgu. Oraz... ...Wilki, które widziano w Newtonmore, Blair Atholl i na przełęczy Killiecrankie. A także w paru innych miejscach! Wielkie szare wilki! Pół tuzina przypadków. Zdecydowanie za dużo tych cholernych wilków! Więc może mimo wszystko stary McGowan coś wiedział. Ale jeżeli tak, dlaczego nic nie powiedział? A może (inspektor pokręcił głową zaniepokojony) to on, George Ianson, po prostu pogubił się w tym wszystkim, w tych bzdurach. Czy, u licha, zawsze nie było rozmaitych pokręconych ludzi w tych zapadłych dziurach? I czy w tym jeziorze zawsze nie czaiła się Nessie? No cóż, dopóki przyjeżdżali tam turyści, tak musiało być! Wielki szary pies z oczami jak latarnie, biegnący drogą w mglistą noc w Newtonmore... wilk? Ależ skąd! Po prostu duży pies. A ta para, którą dostrzeżono na przełęczy Killiecrankie? Człowiek, który wyprowadził swe psy na spacer. Psy stoją na skraju drogi; może trochę się cofają, kiedy obok przejeżdża samochód. Kierowca - bez wątpienia po paru kieliszkach - widzi, jak ich oczy płoną w świetle reflektorów. A koło Kincraig? Człowiek mógłby przysiąc, że widział wszystko w mglistą, księżycową noc, na owych krętych, porosłych lasem ścieżkach i skalistych zboczach! Niech to diabli, zaledwie rok temu widziano tutaj latające talerze! Tak samo w hrabstwie Sussex, a w Devon i Dorset pojawiły się kręgi w zbożu! Czym więc się właściwie niepokoił? I w chwilę potem wydało mu się, że zna odpowiedź. Niewiele z tego pamiętał, kiedy odwiedził komendę główną policji, ale teraz przypomniał to sobie całkiem dobrze. Te przeklęte, głupie sprawozdania odświeżyły mu pamięć: o tym posterunkowym, który odszedł ze służby przed trzydziestu laty, w związku z podobnym zeznaniem. Ale było w tym coś więcej, wtedy chodziło bowiem o zabójstwo! Jednak nie człowieka, lecz zwierzęcia! I to nie byle jakiego: żubra! Wielkiej bestii!
A jeśli chodzi o miejsce... ...Miało to miejsce na terenie rezerwatu koło Kincraig. Wówczas rezerwat ten był zaledwie zaczątkiem tego, czym stał się teraz; w rzeczywistości otwarto go dopiero w szesnaście lat później. Mimo to znajdował się tam spory zestaw „górskich" zwierząt, z których wiele wyginęło przed wieloma wiekami: niedźwiedzie brunatne, bobry, renifery i tym podobne. Oraz żubry. Kincraig. Tam też zginęli ci Tybetańczycy. A potem znów coś widziano koło Carrbridge i Nethybridge. Ale jeśli chodzi o wilki - i wilkołaki - no cóż, Ianson omal nie wybuchnął śmiechem. Ale tak się nie stało. Kiedy bowiem zaczął sprawdzać, okazało się, że w rezerwacie nie było wilków! Czy o tym właśnie napomykał stary Angus? Czy śmiał się z niego w kułak, kiedy mu mówił, że są plany odnowienia populacji wilków gdzieś na północy kraju? Czyżby wiedział, że to się już stało? W takim razie oszukiwał! Stary Angus? Ze swym „nie mogę grać w ciemno!" i „muszę znać wszystkie twoje ruchy". Przebiegły stary cap! Powinno być łatwo to sprawdzić. Telefon do rezerwatu i wszystko będzie jasne. Ale inspektor wiedział, że niepokoi go coś jeszcze, coś z pogranicza mitu i legendy. Pstryknął palcami i nagle to sobie uświadomił: srebro! Srebrne groty strzał! A przecież aby uśmiercić wilkołaka, potrzebne są srebrne strzały, nieprawdaż? Jakiego więc rodzaju pomocy z zewnątrz domagała się wtedy policja, chcąc poradzić sobie z przypadkiem wilkołactwa czy może obłędu? I kimkolwiek był ów myśliwy, dlaczego użył strzał ze srebrnymi grotami? Przecież chyba nie z tego „oczywistego" powodu. A może sam był też obłąkany? Inspektor siedział przez dłuższy czas, rozmyślając... albo starając się nie myśleć. W ten sposób czasami można było osiągnąć lepszy skutek. Światło było coraz słabsze. Krótkie dni, długie noce, a za oknem wielka tarcza księżyca. Ianson pamiętał, jak dwie noce temu siedział w tym samym miejscu nad jakąś inną sprawą: księżyc bliski już pełni, wisiał nisko nad horyzontem. Więc zeszłej nocy... była pełnia? Cóż on sobie, u diabła, wyobrażał?! Wstał, przeciągnął się i spojrzał na zegarek. Boże, była już 16:45. Popołudnie minęło bardzo szybko. Podszedłszy do okna, popatrzył na dachy Dalkeith, w kierunku, gdzie księżyc wyłaniał się z wieczornej mgiełki... Zapalił światło, wrócił do biurka i gwałtownie podskoczył na dźwięk dzwonka telefonu. Dzwonił urzędnik z archiwum komendy głównej. - Za parę minut zamykam sklepik - powiedział. - Pomyślałem, że zainteresuje pana wiadomość, iż odnalazłem te akta - sprawa w Kincraig sprzed prawie trzydziestu lat. Zajrzy pan jutro?
- Nie - powiedział Ianson. - Będę w mieście dziś wieczór. Proszę je zostawić w informacji, dobrze? Zabiorę je stamtąd. - Doskonale, tylko proszę potwierdzić odbiór. I jeszcze jedno. Ten posterunkowy, który odszedł ze służby. Odnalazłem go za pośrednictwem sekcji płac... dostał rentę inwalidzką w związku z jakimś niewielkim urazem, jakiego doznał, kiedy był na służbie. Nazywa się Gavin Strachan, pochodzi z Kingussie, ale przeprowadził się tutaj wkrótce po odejściu ze służby. - Tutaj? - To jeden z tych zbiegów okoliczności. Mieszka niedaleko pana. Dziesięć minut drogi od Penicuik Road. Inspektor podziękował mu i dodał: - Oszczędził mi pan wiele wysiłku. Jeszcze raz dziękuję. - Nie ma za co. Życzę panu dobrej nocy. Dobranoc - odpowiedział Ianson odruchowo. Znowu spoglądając na księżyc za oknem, miał nadzieję, że nic złego się nie wydarzy. W każdym razie zaczęło się dobrze... Ponieważ było za wcześnie na posiłek, a tym bardziej na spotkanie z B.J. w winiarni, Ianson jeszcze raz przejrzał policyjne raporty. Teraz przeglądał dokumenty dotyczące spraw, w których zostali zaatakowani ludzie. I choć pięć lat to długi okres czasu, to jego zdaniem - a opierał się wyłącznie na liczbie ataków - w okolicy było o wiele za dużo rottweilerów i dobermanów! Jeśli chodzi o liczbę pokąsań twarzy... była ona doprawdy przerażająca! Co gorsza, kilka z tych ataków skończyło się śmiercią. Co, u licha, tkwi w takim psie - zastanawiał się inspektor - że każe mu kąsać w twarz małe dziecko? I co, u licha, sprawia, że nie przestaje nawet wtedy, gdy z ofiary zostaną już tylko krwawe strzępy? Natura wilka, jak przypuszczam. Dobrze, że niemal w każdym wypadku, w którym taki pies kogoś zaatakował, zdołano odnaleźć jego właściciela. Dziewięć na dziesięć tych zwierząt - to znaczy psów - następnie zlikwidowano. Ianson nigdy nie był wielkim miłośnikiem psów, niespecjalnie też lubił ich właścicieli. Ale były jeszcze owe nierozwiązane sprawy... Jednak inspektora bolały już oczy; pozostałe sprawozdania mogą poczekać; zrobi sobie przerwę i spróbuje się skontaktować z byłym posterunkowym Gavinem Strachanem. Jego nazwisko figurowało w książce telefonicznej - w istocie znajdowało się tam kilka osób o tym nazwisku. Ianson porównał ich adresy z tym, który otrzymał od urzędnika w archiwum, i wykręcił numer. - Tak? - odezwał się w słuchawce ostry głos. - Dobry wieczór - odpowiedział Ianson. - Czy to pan Gavin Strachan? - Tak. O co chodzi?
- Były posterunkowy Strachan? - Już od dawna nim nie jestem. O co panu chodzi? - Mówi inspektor Ianson - powiedział Ianson. - Nigdy nie spotkaliśmy się, ale bardzo bym chciał pana poznać. - Po co? - głos po drugiej stronie linii był ostry i pełen podejrzeń. - Och, to rutynowa procedura - powiedział obojętnym tonem Ianson. - Chodzi o sprawę, którą się pan zajmował w Kincraig przed trzydziestu laty, o wypadek, który miał miejsce w rezerwacie... Przez chwilę w słuchawce panowała cisza, po czym głos powiedział: - Czy to jakiś żart? - Żart? Absolutnie nie. Po prostu chciałbym od pana usłyszeć, co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy. Co pan widział lub wydawało się panu, że pan widział. - Co mi się wydawało? Już im to mówiłem trzydzieści lat temu - dziennikarzom, wszystkim. Ale to było zawracanie głowy. Tak, i to mi spieprzyło całą karierę! - Panie Strachan, ja... - Odwal się! - przerwał mu tamten i z trzaskiem odłożył słuchawkę...
II Strachan, Bonnie Jean i... McGowan?
Jeżeli było coś, co mogło inspektora poderwać do natychmiastowego działania, to właśnie takie zachowanie. Świetnie, może ten facet myślał, że miał prawdziwą sprawę. Lepiej, żeby tak było, bo Ianson postara się, żeby jego złe wychowanie nie wyszło mu na zdrowie! Najłatwiej byłoby wezwać go na miejscowy posterunek policji, żeby tam sobie z godzinę poczekał, zanim się z nim rozmówi. Tak, prawo było całkowicie po stronie Iansona. Reguła numer jeden: Jeżeli funkcjonariusz policji usiłuje znaleźć sprawcę przestępstwa, wówczas wolno mu zadawać pytania służące temu celowi każdej osobie czy osobom, podejrzanym czy też nie, od których może uzyskać użyteczne informacje. Więc to ty się odwal, Strachan! - pomyślał Ianson, kiedy mocno zapukał do drzwi parterowego mieszkania na Penicuik Road. - Możemy to załatwić na udry albo po dobroci, jak uważasz. Drzwi otworzył wysoki, gburowaty i mocno zbudowany mężczyzna po czterdziestce. Stał wyprostowany, ale i tak musiał na Iansona patrzeć trochę w górę. Od razu rozpoznał w nim policjanta, a inspektor wiedział, że to jest człowiek, którego szukał. Jeden gliniarz rozpozna drugiego nawet na milę. Nawet jeśli to jest były gliniarz. Jakby na potwierdzenie Strachan spojrzał na niego zaczerwienionymi oczami i mruknął: - Inspektor Ianson. Spodziewałem się pana. - Gavin Strachan - odparł inspektor - muszę z panem porozmawiać. Uczynię to tu czy gdzieś indziej, teraz czy potem, jak pan woli. - Czy coś przeskrobałem? - Nic mi o tym nie wiadomo. Miałem nadzieję, że chciał pan zrobić coś pożytecznego. Może nie będzie pan mógł mi pomóc; jeżeli tak, nie zabiorę panu wiele czasu i nie będę pana więcej niepokoił. Odwiedziłem pana... tak na wszelki wypadek. Tamten coś mruknął i odsunął się na bok. - Że jak? Pewnie pan zauważył, że niezbyt się ucieszyłem na pański widok. Policja? Kiedyś byłem policjantem i to dobrym, ale nie wyszło mi to na zdrowie! A teraz znów pan wraca do tej nieszczęsnej sprawy z rezerwatu. - Ale ja muszę, Strachan, naprawdę muszę - odparł Ianson. W jego głosie było coś, co sprawiło, że tamten gwałtownie się obrócił i spojrzał na inspektora badawczo. - Co się stało?
Nic się nie stanie, jeśli mu powie. Zresztą pisali już o tym w gazetach. - Miały miejsce zabójstwa podobne do tych w rezerwacie. Ale tym razem to nie był żubr. To było morderstwo, Strachan. Prawdopodobnie między tymi dwiema sprawami nie ma żadnego związku. Ale muszę to sprawdzić. I dlatego chciałbym wysłuchać pańskiej relacji. Pamiętam coś niecoś z tego, co wtedy pisały gazety, i jutro zapoznam się z aktami tej sprawy. Szczegóły uleciały z mojej pamięci, ale podejrzewam, że z pańskiej nie. Podczas gdy inspektor mówił, równocześnie przyglądał się stojącemu naprzeciw mężczyźnie. Gavin Strachan robił wrażenie twardego, lecz zmęczonego i zgorzkniałego człowieka. Gorycz musiała w nim tkwić od dawna; była wyryta na jego twarzy jak pył węglowy w skórze górnika. Jego szaroniebieskie oczy miały wyraz kogoś w potrzasku, a worki pod oczami świadczyły o nieprzespanych nocach. We wszystkim, co mówił, i w jego ruchach czaiło się podejrzenie, które Ianson wyczuł już podczas krótkiej rozmowy telefonicznej. Z drugiej strony inspektor zawsze uważał, że zna się na ludziach, i trzeba powiedzieć, że w tym człowieku nie znajdował właściwie nic antypatycznego - no, może poza tym, że Strachan najwyraźniej nie darzył sympatią jego samego! Ale i to wydawało się teraz słabnąć, bo w końcu Strachan gestem zaprosił go do ponurego pokoju, wskazał krzesło i zapytał: - Kawy? W rzeczywistości Strachan oceniał swego gościa, a otwartość i szczerość inspektora bardzo mu pomogły zdobyć zaufanie gospodarza. Jako policjanta - choć wyższego rangą a więc przywykłego do odrobiny szacunku - trudno go było nie polubić. - Chętnie się napiję - powiedział Ianson. - Może napiłby się pan czegoś jeszcze? - Ale tylko odrobinę - odpowiedział Ianson. - Dzięki. - Co, na służbie?! - Strachan był teraz w swej maleńkiej kuchni i inspektor nie mógł go widzieć, ale w jego głosie zabrzmiała nuta prawdziwego zaskoczenia. - Jest pan pewien? - Jestem tu nieoficjalnie, Gavin, jeśli mogę się tak zwracać do pana. Jak mówiłem, przyjechałem tu w ciemno. Strachan wyszedł z kuchni i stanął naprzeciw Iansona. W ręku trzymał butelkę whisky i dwie szklanki, które postawił na stoliku. - Świetnie! - powiedział. - Bo jeśli pan chce, abym znów wrócił do tej sprawy, muszę sobie nalać! Jeśli ma pan ochotę, może mi pan towarzyszyć. Dlaczegóżby nie? Jedna szklaneczka przecież nie zaszkodzi. Kiedy Ianson nalewał sobie whisky, zagwizdał czajnik i Strachan wrócił do kuchni, żeby zaparzyć kawę. Atmosfera zrobiła się znacznie swobodniejsza, ale mimo to... Ianson wyczuwał w gospodarzu jakieś napięcie. W końcu
Stracham usiadł naprzeciw inspektora i powiedział tonem, w którym można było wyczuć rezygnację: - No to zaczynajmy. - Napełnił swoją szklankę po brzegi i wychylił ją jednym haustem. Ianson patrzył, jak wyraz jego twarzy zmienia się, i zapytał: - Jest aż tak źle? - George - powiedział tamten (Ianson był zaskoczony, że Strachan zapamiętał jego imię) jeśli przez trzydzieści lat próbujesz o czymś zapomnieć, ale to wciąż wraca w snach, nie jest łatwo o tym mówić. Zapytałeś mnie, co się wydarzyło tamtej nocy w rezerwacie, więc ci opowiem. Ale dobrze uważaj, bo już nie będę tego powtarzał - nigdy! Po czym, teraz trochę rozluźniony, oparł się wygodniej na krześle i przymknął oczy. Popijając na przemian kawę i whisky, zaczął swoją opowieść... To była jedna z tych nocy. Jeśli zapytacie jakiegokolwiek policjanta, potrafi wam opowiedzieć o tej jednej nocy, kiedy ni stąd, ni zowąd wszystko zwala ci się na głowę. Takiej właśnie nocy posterunkowy Gavin Strachan znalazł się w centrum zdarzeń w rezerwacie w Kincraig. Ale w górach? I to nawet nie w piątkową czy sobotnią noc, kiedy można się spodziewać kłopotów ze strony chłopaków bawiących się na rozmaitych potańcówkach, po tym, jak wypiją za dużo i zaczną się przystawiać do dziewczyn swoich kolegów. W rzeczywistości była wtedy środa i było mroźno, mimo że był środek maja; w taką noc każdy, kto ma choć trochę oleju w głowie, powinien siedzieć w domu, grzejąc nogi przed kominkiem. Każdy, z wyjątkiem policjanta na służbie. W ciągu ostatnich trzech miesięcy Strachan nie miał do czynienia z niczym poważniejszym niż wypadek na oblodzonej drodze. Więc z pewnością nie spodziewał się, że w środku tygodnia, i to w taką noc, wydarzy się coś szczególnego. Była chyba pełnia... i był stale w ruchu, od chwili gdy zastąpił kolegę z dziennej zmiany w małym komisariacie w Kingussie. Było to około godziny 18 i oczywiście posterunkowy z dziennej zmiany nie miał mu nic do przekazania; w księdze zajść widniała pusta strona. Podobnie jak wczoraj i poprzedniego dnia. Ale to miała być jedna z tych nocy. Ledwo Strachan zrobił sobie kawę i zaczął czytać jakieś opowiadanie science fiction, kiedy zadzwonił telefon: zgłoszono włamanie w muzeum w Newtonmore. Trzy mile drogi, godzina spędzona na badaniu stłuczonego okna i spisywaniu zeznań, po czym z powrotem. Ale zanim zdążył wszystko wpisać do księgi zajść, wezwano go do ośrodka wypoczynkowego w Aviemore, gdzie jeden z gości upił się i zaczął demolować bar hotelowy.
Tym razem droga liczyła dziesięć mil, a Strachan był naprawdę poirytowany i zdecydowany aresztować sprawcę. Ale okazało się, że kiedy się znalazł na miejscu, ten spał, a kierownik hotelu nie chciał przysparzać mu kłopotów. Poza tym był pewien, że rano zrekompensuje wszelkie szkody. Jednak na wypadek gdyby pojawiły się jakieś problemy... no cóż, może posterunkowy zechciałby sporządzić jakąś notatkę, skoro już tu jest? Zabrało mu to dodatkową godzinę. Ale przynajmniej dostał kieliszeczek na koszt firmy, żeby się trochę rozgrzać. Wystarczyłoby to aż nadto na jedną „spokojną" noc. Ale nie, kiedy Strachan wrócił do Kingussie, telefon zadzwonił znowu: wypadek drogowy na trudnym zakręcie drogi do Coylumbridge. Niech to diabli, w Aviemore był zaledwie milę czy dwie od tego miejsca! Gdyby wiedział, po prostu wyszedłby na drogę i czekał! To trochę zalatywało Irlandią, a on był Szkotem; los policjanta jest nie do pozazdroszczenia. Ale nie było tak źle. Dwa samochody odbiły się od siebie. Jednym z kierowców okazała się młoda kobieta, która miała otarte kolana i była w lekkim szoku po tym, jak jej samochód zjechał z drogi i uderzył w drzewo. Strachan przetarł jej zgrabne kolana środkiem odkażającym i jak zawsze, gdy doszło do wypadku, dał obu kierowcom kropelkę brandy z flaszki, którą zawsze miał ze sobą. Sam także się napił i kiedy drugi kierowca, mężczyzna, odjechał, usiadł razem z kobietą w wozie policyjnym, czekając na samochód pomocy drogowej. Kobieta była drobna i bardzo ładna; dobrze, że nie trafił na jakąś zrzędzącą starą babę. Kiedy ruszył w drogę powrotną do Kingussie, było po jedenastej dwadzieścia i od strony wzgórz nadciągała zimna mgła, stopniowo zasłaniając księżyc w pełni wiszący nisko nad doliną. Właśnie wtedy to się wydarzyło... Na wysokości rezerwatu nagle pojawiła się na drodze jakaś postać! Mężczyzna z latarką (dzięki Bogu, że miał latarkę, bo w przeciwnym razie Strachan mógłby go łatwo potrącić), spowity mgłą, rozpaczliwie wymachiwał rękami, aby zatrzymać policjanta. Był to stary Andrew Bishop, właściciel tych terenów i strażnik rezerwatu. Kiedy Strachan zjechał na pobocze i zatrzymał samochód, zobaczył, że tamten ma oczy rozszerzone ze strachu. Kiedy wysiadł z samochodu, Bishop gorączkowo podbiegł do niego. - David Strachan? - wysapał, oglądając się przez ramię na spowite mgłą zabudowania gospodarcze rezerwatu i druciane ogrodzenie. - Gavin, chłopie! Dzięki Bogu jesteś tutaj! - Co się stało? - Mój Boże! Zaraz ci powiem, co się stało. Coś jest wśród zwierząt! Strachan złapał go za ramiona, starając się uspokoić. - Gdzie są twoi chłopcy? - Jeszcze nie wrócili z potańcówki w Dalwhinnie. A Liz jest zamknięta w sypialni.
- Zamknięta? Twoja żona? - Sam ją zamknąłem! Masz jakąś broń, Gavin? - Broń? Andrew, po co ci broń? Bishop aż podskakiwał z niepokoju. - Mam w domu strzelbę - krzyknął - ale zabrakło mi naboi! Cholera jasna! Strachan chwycił go jeszcze mocniej. - Andrew, opamiętaj się, chłopie! Co z tobą? Powiedziałeś, że coś jest wśród zwierząt. - Właśnie - tamten zdołał się uwolnić z uścisku. - I jest ich więcej! A zwierzęta biegają jak oszalałe, uciekając od tego, co rozszarpuje je na strzępy! - Daj spokój - powiedział Strachan, ruszając ścieżką w stronę zabudowań i zagród. Zobaczmy, co tam jest. - Ale stary Bishop uczepił się jego ręki. - Co? Chcesz tam pójść bez broni? To sprawiło, że Strachan się zatrzymał. Drżenie jego głosu, jakiego policjant nie słyszał nigdy w życiu. I fakt, że zamknął swoją żonę w sypialni, chroniąc ją - ale przed czym? I w tej samej chwili Gavin Strachan zrozumiał, że tam rzeczywiście jest coś strasznego... Wtedy jego uszu dobiegło wściekłe, szalone gdakanie przerażonych kurcząt. - Moje kurczęta! - wykrzyknął Bishop. - Dostały się do moich biednych kurcząt! - Tylko wezmę latarkę - cicho mruknął Strachan, wyciągając z samochodu potężną latarkę. - Weź też pałkę - jęknął Bishop. - Ale na Boga, prawdziwa broń byłaby o wiele lepsza!... Szalone trzepotanie, gdakanie i piski po chwili ucichły. Ruszyli ścieżką zbliżając się do zabudowań, gdy zatrzymał ich inny dźwięk. Są rozmaite dźwięki. To było wycie, upiorne zawodzenie, i trudno go było nie poznać. - Pies - szepnął Strachan, przyśpieszając kroku. - W lesie, na tyłach domu. Prawdopodobnie duży, zdziczały pies. - Jeszcze zanim skończył mówić, odpowiedziało mu przeciągłe wycie gdzieś z bliska. A kiedy ucichło, Strachan dodał: - Albo psy. Napastowały owce na południe stąd. - Tak myślisz? - stary Bishop wydał westchnienie ulgi. - Psy? - A cóżby innego? - Strachan znów ruszył do przodu. - Twoje zwierzęta musiały je wyczuć. - Wyczuły je, usłyszały i prawdopodobnie zobaczyły - staruszek wydawał się teraz spokojniejszy. - Boże, ależ one wyły przez ostatnią godzinę! O rany, jak bardzo przeraziły mnie i Lizę! Zobaczyliśmy jednego z nich przez okno na piętrze. Ale Gavin... - tu znów chwycił policjanta za ramię - ...możesz mnie nazwać przeklętym kłamcą, jeśli nie widziałem, jak jeden z nich stanął na tylnych łapach! I chłopie... ależ on był wielki! Z najbliższej zagrody dobiegł ich szelest, a po chwili gdakanie.
- Moje kury! - Stary Bishop skierował w tę stronę światło latarki, skoczył do przodu, poślizgnął się i zatrzymał w kłębiącej się pod stopami mgle, w miejscu gdzie w wysokiej drucianej siatce widniała wyrwana dziura. Strachan dostrzegł, że siatka była wykonana z grubego drutu. - Psy! - wyszeptał Strachan, kiedy światło jego własnej latarki przeczesywało gęstą mgłę. Rzeczywiście wielkie. Stary Andrew obrócił ku niemu nagle zwiotczałą twarz. - Boże, przegryzły ten drut, jakby to był ser! I znów nie to, co powiedział, lecz ton jego głosu sprawił, że Strachan znieruchomiał. Znowu zadał sobie pytanie, co właściwie zobaczył Bishop; co spowodowało, że zamknął w domu żonę i jak szalony wybiegł na drogę. Taki stoik jak stary Andrew Bishop? W całej okolicy nie było człowieka, który by tak twardo stąpał po ziemi jak on! I jak dotąd (tak podejrzewał Strachan) stary Bishop był tak powściągliwy, jakby nie chciał zniszczyć swego obrazu człowieka, który był solą tej ziemi. Strachan zdał sobie sprawę, że jest teraz tak samo zdenerwowany jak tamten. Tak nie można. - Jest nas dwóch - powiedział. - To przecież wystarczy, żeby powstrzymać kilka psów. A poza tym ptaki uspokoiły się. Idziemy. - Przecisnął się przez wielką dziurę w siatce, a stary Bishop ruszył jego śladem. Zagroda była duża, po obu jej stronach stały kurniki, a pośrodku znajdował się chodnik z desek. Ale gdy światło latarek przedarło się przez kłębiącą się wokół mgłę, ujrzeli, że kurniki zostały zniszczone, kompletnie rozbite. I wszędzie wokół leżały martwe kury. Stary Bishop podniósł jedną z nich drżącą ręką - nie było na niej żadnych śladów. Wyglądało, jakby ptak umarł ze strachu. Ale inne były zakrwawione, a niektóre pozbawione głów. Przez głowę Strachana przelatywały rozmaite bezużyteczne myśli. Bezużyteczne, bo nie prowadziły do niczego. Mogły to zrobić lisy - faktycznie, bezsensowna masakra tylu ptaków zgadzała się ze sposobem działania lisów - tylko że lisy zrobiłyby podkop pod ogrodzeniem; nie zdołałyby go przegryźć. A jeśli chodzi o żbiki, nigdy nie podeszłyby tak blisko i z pewnością nie o tej porze roku, gdy wszędzie wokół było pełno pokarmu. - Cokolwiek to było, już go tu nie ma - wychrypiał policjant i odchrząknął. - Ptaki dałyby znać o jego obecności. Stary Bishop błąkał się wśród zrujnowanych kurników, zbierając martwe ptaki. - Jakie ptaki? - zapytał, a jego twarz w świetle latarki była wykrzywiona strachem. - Żaden nie ocalał! - I potykając się poszedł w stronę oddalonej części zagrody. - A co z jeleniami? - Strachan zdał sobie sprawę z panującej wokół niesamowitej ciszy i
wcale mu się to nie podobało. - Mówiłeś, że były porządnie wystraszone. - Tak, wpadły w popłoch. Widzieliśmy z żoną, jak znikają w lesie. Można by pomyśleć, że był tu pożar! Ale Gavin, już czas, żebyś się dowiedział. Nie sądzę, aby stworzenia, które tutaj widziałem, to były psy. Nie jestem pewien, nie potrafię powiedzieć, czym właściwie były... ale to nie były psy, na pewno nie. Zanim zdążył powiedzieć coś więcej, z wielkiej klatki, stojącej z dala od innych, dobiegły ich głośne piski. - Kuny leśne! - wykrzyknął Bishop. - Szybko! Przez dziurę! - schrypniętym głosem zawołał Strachan. - Nie! - odparł Bishop. - Tędy będzie krócej. Potykając się Strachan ruszył za nim, stąpając po rozbitych deskach, i zobaczył, że Bishop drży na całym ciele, jakby trawiony gorączką, wpatrując się w ślad znaczony zakrwawionymi piórami, skrzydłami i innymi szczątkami ptaków, który wiódł w noc. - Dość tego! - Strachan był teraz zły na siebie, zniesmaczony strachem, jaki cała ta sytuacja i przerażenie starego człowieka wzbudziły w nim samym. - Zobaczmy, co to kurwa jest! Przeszli przez kolejną dziurę w ogrodzeniu i zataczając się pobiegli w stronę klatki z kunami, gdzie od razu przekonali się, że zwierzęta jedynie sygnalizowały obecność niebezpieczeństwa. Ale mimo że klatka nie była uszkodzona, z pewnością coś tu było. Strach kun widać było w sposobie, w jaki zbiły się razem, uczepiwszy się drucianego stropu klatki. Mgła była teraz gęstsza, sięgała im już po kolana i powoli ogarniała drzewa otaczające rezerwat. - Ta mgła - narzekał stary Bishop, gwałtownie dygocząc - przylepia się do ciała! Rzeczywiście tak było: wydawało się, że mgła żyje. Szli dalej, a snopy światła latarek, przecinając mgłę, już sięgały następnej niewielkiej zagrody, w której znajdowało się pięć cennych żubrów, gatunku od dawna niespotykanego na tym terenie. I wtedy wszystko znów ożyło. W jednej chwili znaleźli się w centrum koszmaru. Najpierw zza ogrodzenia usłyszeli przejmujący ryk zwierzęcia, a potem samo ogrodzenie pękło, gdy dwa ogarnięte popłochem żubry rzuciły się do przodu, tratując deski i pędząc w kierunku Bishopa i Strachana; w chwilę potem rozległ się dźwięk tłuczonego szkła i krzyk - wrzask - z niewyraźnie majaczącego we mgle, pogrążonego w mroku domu. - Andrew! Andrew! Andrew! Wypuść mnie... och, wypuść mnie! Kiedy oszalały ze strachu żubr przemknął obok nich i zniknął w ciemności, pozbierali się i ledwo zdążyli umknąć w bok, gdy następne dwa zwierzęta parskając wypadły przez otwór w ogrodzeniu. Wtedy stary Bishop, nie zważając na nic, rzucił się w stronę domu.
- Liz! - wołał. - Już idę, kochanie, już idę! Natomiast Strachan zwrócił się w stronę zagrody, pewien, że to, co zaatakowało zwierzęta, wciąż jest wewnątrz. Ale przez wyłom w ogrodzeniu dostrzegł jedynie morze mgły, której smugi wybiegały gdzieś z kłębiącego się środkowego obszaru. Wtedy... W polu widzenia, wynurzając się z morza mgły, pojawił się czerwono-czarny grzbiet wierzgającego zwierzęcia... ale po chwili jakieś inne istoty wciągnęły go z powrotem! Strachan nie był pewien, co właściwie zobaczył; wszystko działo się zbyt szybko. Ale w oczach pozostał mu obraz jakby grubych białych lin - a może ramion? - zaopatrzonych w pazury; a może to były szponiaste dłonie? Stał jak skamieniały, czując zapach gorącej krwi i słuchając odgłosów rozszarpywanego ciała... oraz sapania i ryków żubra, które szybko ucichły. A potem usłyszał warczenie i gorączkowe mlaskanie, podczas gdy mgła nie przestawała się kłębić w środku zagrody... Jak długo to trwało? Trudno powiedzieć. Strachanowi wydawało się, że minęły godziny, zanim przyszedł do siebie. Poderwał się do działania, gdy kłębiąca się mgła zaczęła płynąć w jego stronę, i zobaczył zarysy jakiejś istoty, której gorejące oczy wpatrywały się prosto w niego! Nie miał żadnej broni, oprócz latarki. Rozglądając się na boki, zobaczył pod nogami części rozbitego ogrodzenia i chwycił długi na dwie stopy, ostry kawałek drewna. Z mgły patrzyły na niego trzy pary świecących oczu. A więc były tam. Ale kątem oka zobaczył, że od strony domu zmierza w kierunku lasu jakaś postać. To nie był Bishop, ale... postać, dziwnie pochylona do przodu, przypominająca zniekształconego mężczyznę - albo kobietę - która sadziła susami przez morze mgły. Jej oczy także świeciły... ...Wtedy znów pojawił się stary Bishop z dubeltówką w drżących dłoniach. - Znalazłem parę naboi - wysapał, zanim dotarło do niego to, co zobaczył w zagrodzie. Klnąc wycelował i wypalił z obu luf. Oślepiający błysk i ogłuszający huk na chwilę rozdarły ciemność i ciszę. Na poły oślepiony przez błysk Strachan wyrzucił w górę ramię, kiedy rozstąpiła się przed nim mgła. W następnej chwili runął na ziemię, przewrócony przez coś, co zahaczyło o rękaw jego kurtki. Potem zobaczył niewyraźną plamę czegoś, co przewinęło się obok, i usłyszał wściekłe warczenie, które szybko oddaliło się w kierunku lasu otaczającego rezerwat, i jakby naglące wycie dobiegające od strony wzgórz. Prawie jak gdyby... te istoty zostały przywołane. Wtedy usłyszał sapanie i łkanie starego Bishopa, który leżał rozciągnięty na ziemi. - Ta moja cholerna noga! - jęczał starzec. - Moja przeklęta noga! Chyba jest złamana. Ale czy widziałeś, Gavin? Czy widziałeś? - Nie. - Blady jak trup policjant podszedł do niego. - W każdym razie nic... sensownego.
- A... psy? - naciskał starzec. Kiedy ich oczy spotkały się, Strachan musiał przyznać: - Nie, nie uważam, że to były psy. - W takim razie co? - wyszeptał Bishop. Strachan mógł tylko pokręcić głową. Rękawy jego munduru i koszuli zostały przecięte jak brzytwą aż do samej skóry, ale jakimś cudem sama skóra pozostała nietknięta. I nieważne, co mu się wydawało, że widział; jaka istota mogła to uczynić. Chyba że... W domu Liz Bishop wpadła w histerię. Drżąc na całym ciele i mówiąc bez ładu i składu, zdołała w końcu opowiedzieć, co widziała tej nocy i czego nigdy nie odważyłaby się powtórzyć przed sądem ani przenieść na papier. Mąż by jej na to nie pozwolił, a on sam później zaprzeczał wszelkim szalonym pogłoskom, twierdząc, że był to „atak dzikich zwierząt, prawdopodobnie psów, którego ofiarą padły zwierzęta w rezerwacie". Może nie chciał się wystawiać na pośmiewisko, ale Strachan tak nie myślał. Znając charakter Bishopa, wydaje się bardziej prawdopodobne, że uważał, iż zaprzeczając temu, w co naprawdę wierzył, może się przed tym uwolnić, jak człowiek w ten sposób dodający sobie otuchy. Później policjant miał żałować, że nie postąpił podobnie. A oto relacja pani Bishop: Zaniepokojona gdakaniem kurcząt i zachowaniem kun, podeszła do okna sypialni na piętrze i wyjrzała na zewnątrz. Zaraz za oknem był balkon wychodzący na park; na dole kłębiła się mgła: mlecznobiałe jezioro przelewające się między drzewami i zagrodami. A przyczajona pod ścianą domu patrzyła na nią... jakaś istota, coś dzikiego, nagiego i okropnego, ale zarazem ludzkiego! Choć może nie całkiem. Kiedy jej żółte trójkątne oczy spotkały się z oczami kobiety, istota warknęła, skoczyła w górę, złapała za balustradę balkonu i przeskoczyła ją. Teraz jej twarz patrzyła na kobietę zza okna, a jej wargi cofnęły się, odsłaniając zęby ostre niczym sztylety! W tym momencie kobieta chwyciła krzesło i walnęła z całych sił w szybę. Po czym śmiertelnie przerażona wrzasnęła, wołając męża. Ale gdy znów odważyła się spojrzeć w okno, istota znikła i pani Bishop zapamiętała tylko, że „Wyglądała jak... och, mogłabym przysiąc... to znaczy ona nie była całkowicie zwierzęca, Andrew! Chyba oszalałam! Wyglądała jak... to znaczy przypominała... dziewczynę! Ale jaką dziewczynę, Andrew?!". Ostatnie słowa wypowiedziała pełnym przerażenia szeptem. To wszystko, co powiedziała owej nocy, a następnego dnia była zbyt wytrącona z równowagi, aby złożyć zeznanie, i stary Bishop musiał się nią zająć.
- Sporządziłem raport - dokończył Strachan. - Byłem młody i gorliwy; mogłem zostać dobrym policjantem. Zrelacjonowałem wszystko tak, jak widziałem. I to był wielki błąd. Kiedy w końcu Bishopowie złożyli zeznanie, powiedzieli, że była to sprawka zwierząt. Nie sprecyzowali jakich, ale najprawdopodobniej to były psy. A ja? Zostałem na lodzie! I wyszło na to, że tamtej nocy miałem jakieś koszmarne sny! Tak to było. A jeśli chodzi o resztę... ...Od tamtej chwili nie dawano mi spokoju, aż wreszcie zrezygnowałem! Co za idiota, prawda? Bo jak powiedziałem, zrelacjonowałem wszystko tak, jak widziałem, i powiedziałem, co widziałem na własne oczy. To był mój błąd. - Ale co właściwie widziałeś? - naciskał inspektor, nie mogąc odwrócić spojrzenia od kropel potu, jakie zebrały się na brwiach Strachana, mimo że w pokoju było chłodno. Tamten kiwnął głową. - Słuchaj uważnie - powiedział - bo więcej do tego nie wrócę, przysięgam. Widziałem wilki, George! Białe wilki albo stworzenia, które poruszały się, skradały i warczały jak wilki. Na pewno widziałem jednego wilka - tego, który wybiegł z domu, po tym, jak śmiertelnie przeraził Liz Bishop. Ale naprawdę piekielne w tym wszystkim jest to, że kiedy ta istota biegła w stronę drzew, tuż przed tym, jak stary Bishop wypalił z dubeltówki, wyglądała raczej jak dziewczyna! Taak, dokładnie tak, jak powiedziała pani Bishop. Ale wilk, suka, dziewczyna czy jakaś dziwna mieszanina ich wszystkich - czymkolwiek była - stała na tylnych nogach, George, stała wyprostowana! Możesz mi to wyjaśnić? Inspektor uważał, że dysponuje dowodami, które mogłyby to wyjaśnić. - A jeśli to nie był pies? - zapytał. - Albo, jak twierdzisz, suka. Czy jest możliwe, że to, co widziałeś, to była jakaś obłąkana kobieta biegnąca w towarzystwie psów? Co o tym sądzisz, Gavin? Czy to możliwe? - Co takiego? - Strachan oblizał wargi, zmarszczył brwi i w końcu powiedział: - Za twoimi odwiedzinami kryje się coś więcej. Może byś dla odmiany opowiedział mi swoją historię, co? Co to za sprawa, którą się obecnie zajmujesz? - Istnieją, mogą istnieć pewne podobieństwa - przyznał Ianson, po czym wzdychając powiedział: - OK, umowa stoi. Powiem ci, co wiem, ale to jest przeznaczone wyłącznie dla ciebie. - Zgoda! Ale przejdźmy do mego gabinetu... powiedzmy, że to gabinet. Jeśli chodzi o to, co studiuję - co zgłębiałem całymi latami - lepiej, jak ci pokażę. Kiedy Ianson usiadł, Strachan poszedł przynieść butelkę i szklanki; w międzyczasie inspektor przyglądał się półkom zastawionym książkami, które znajdowały się tak blisko, że mógł odczytać tytuły niektórych z nich. W wyniku ostatnich wypadków i przeprowadzonych rozmów po chwili zorientował się w charakterze obsesji gospodarza. Wilkołactwo, wilkołaki. Cała dotycząca
tematu literatura. Ale było tam także sporo książek poświęconych drapieżnikom w ogóle prawdziwym drapieżnikom - ale głównie wilkom... - Tak, mam tu nawet komiksy - ponuro powiedział Strachan, kiedy usiadł naprzeciw gościa i napełnił sobie szklankę. - Jeśli jakaś książka ma coś wspólnego ze zwierzętami, prawdopodobnie ją mam. To obsesja, może. - Podał inspektorowi butelkę, ale Ianson odmówił. - Dziękuję, nie. Dziś wieczorem mam jeszcze kogoś odwiedzić. Ale Gavin, czy chcesz mi powiedzieć, że wszystko to ma swe źródło w wydarzeniach owej nocy w rezerwacie? W odpowiedzi Strachan kiwnął tylko głową ale zaraz dodał: Więc może rzeczywiście jestem tak durny, jak mówią. W każdym razie teraz wiesz, o czym śnię nocami i dlaczego tak niechętnie o tym mówię. A teraz twoja kolej. Ianson dostrzegł na jednej z półek książkę, którą znał. Jej tematem były zwierzęta mięsożerne, oczywiście drapieżniki, ale inspektora bardziej zainteresował jej autor, choćby dlatego, że znał go osobiście. Kiedy zaznajomił Strachana z pewnymi szczegółami morderstwa w Sma' Auchterbecky, wziął książkę, otworzył ją i zaczął bezmyślnie przewracać kartki. Dzikie psy i wielkie koty Angusa McGowana. Było to wydanie starsze od tego, które Ianson widział poprzednio u Angusa podczas jednej z bardzo rzadkich wizyt w domu przyjaciela; był to tani egzemplarz, miał zniszczony grzbiet i był mocno sfatygowany; kartki miał pogniecione i pożółkłe od częstego używania. Inspektor wiedział, że nowsze wydania są znacznie obszerniejsze. Była to jednak niewątpliwie książka McGowana; mimo że farba pokrywająca grzbiet zniszczyła się, litery wciąż były wyraźnie widoczne. A poza tym na skrzydełku obwoluty widniało jego zdjęcie. W końcu Ianson skończył opowiadać o morderstwie. Odkładając książkę (i marszcząc brwi, bo coś go zaniepokoiło, ale jeszcze nie wiedział co), powiedział: - Więc teraz rozumiesz, dlaczego przypomniałem sobie o tych wydarzeniach w rezerwacie i dlaczego chciałem z tobą porozmawiać. Związek między tymi dwiema sprawami może być bardzo niewielki, albo w ogóle go nie ma, jednak choćby szansa była bardzo mała, musiałem to zbadać. Strachan kiwnął głową. - Doskonale to rozumiem. Ale powiedz mi teraz, George, i to szczerze: wierzysz w moją historię? Inspektor zastanowił się. - Powiem ci, w co wierzę - odparł w końcu. - Wierzę, że są rzeczy, których po prostu nie znamy i nie rozumiemy. Ale wierzę także, że strach jest zaraźliwy i że kiedy człowiek się boi, staje się ofiarą własnej wyobraźni. Strachan powiedział:
- Więc nawet teraz nie wierzysz, co? Ianson wzruszył ramionami. - Co to ma za znaczenie? - powiedział. - Z pewnością wierzę, że ty wierzysz! A także że kiedy odszedłeś ze służby, straciliśmy... dobrego policjanta. Spojrzał na zegarek. Musiał już iść. Jednak w drzwiach zatrzymał się, zmarszczył brwi i jeszcze raz ogarnął wzrokiem mały pokoik. Stragan poszedł za jego spojrzeniem, uniósł brwi i zapytał: - Jeszcze coś? - Jeśli pozwolisz - powiedział inspektor, przeciął pokój i jeszcze raz wziął do ręki książkę McGowana, po czym przewrócił kilka pierwszych stron, jakby czegoś szukając. Następnie, znów marszcząc brwi, zapytał: - Czy mógłbym ją pożyczyć? Kiedy ją zwrócę, może moglibyśmy znów porozmawiać. - Jak sobie życzysz - odparł tamten, wzruszając ramionami. - Pod warunkiem że tematem będzie twoja sprawa, a nie moja. Inspektor kiwnął głową i zabrawszy książkę, poszedł na spotkanie z Bonnie Jean Mirlu. Ale przedtem wpadł do komendy głównej policji, żeby zabrać akta sprawy Strachana oraz kilka fotografii Johna Moffata. Ponadto czekało tam na niego parę informacji, które zdobyli jego podwładni: odnaleźli adres Moffata oraz jego samochód stojący w zaspie, pół mili od Sma' Auchterbecky. Elementy układanki zaczynały do siebie pasować... *** Ulica była zasypana śniegiem, z którego zaczęła robić się breja, kiedy inspektor zjawił się w lokalu B.J. dziesięć minut przed umówionym czasem. Ale już na niego czekała. - Jak pan widzi - powiedziała, kiedy znaleźli się w barze - w takie wieczory interes nie idzie najlepiej. Komu przy zdrowych zmysłach zechce się wychodzić z domu na taką pogodę? Więc przykro mi, ale dziś nie ma wszystkich dziewczyn. Nie ma Margaret - dałam jej parę dni wolnego i nie było sensu ściągać innych po to, żeby siedziały bezczynnie. Więc poza mną są tylko te dwie. A poza tym, jak już mówiłam przez telefon, nie wiem, w jaki sposób będę mogła panu pomóc. Jedna z dziewczyn wzięła od Iansona płaszcz, a kiedy rozejrzał się po lokalu, B.J. powiedziała: Lepiej porozmawiajmy na górze, w moim pokoju. Skoro nic się tutaj nie dzieje, nie przypuszczam, aby nam przeszkadzano. - Miała rację, w barze było tylko dwóch gości. Jeden z nich
gawędził przy barze z drugą dziewczyną, a drugi siedział przy stoliku z opuszczoną głową popijając. Teraz inspektor mógł bardziej skupić swoją uwagę na B.J. Jej osobliwy akcent robił wrażenie nie mniej dziwne niż przez telefon. Był staroświecki, a zarazem współczesny, jakby „sceniczny". Wydawał się jakiś nierzeczywisty, jak wymyślony. Może mając arystokratyczne pochodzenie, przyjęła styl, który był bardziej stosowny w tym środowisku. Bo w końcu kim była naprawdę, jak nie barmanką? Ianson mówił sobie, że to nie jego snobistyczne podejście, lecz jedynie oparta na faktach obserwacja. A może sedno sprawy polegało na tym, że nie chciała, aby klienci myśleli, iż jest kimś „z wyższych sfer". Jeśli zaś chodzi o nią samą, trudno było ocenić, ile ma lat. Ale w końcu (czuł się w obowiązku zadać sobie to pytanie) dziewczyna czy kobieta, jaka to różnica? I czy jej wiek ma tutaj coś do rzeczy? Ianson nie miał zbyt wielkiego doświadczenia z kobietami. Nigdy się nie ożenił i musiał przyznać, że jego wiedza w tej dziedzinie była bardzo skąpa. B.J. była bezsprzecznie atrakcyjną kobietą. Była wysoka i zgrabna; miała krągłe kształty, a jej pewna siebie postawa przywodziła na myśl modelkę. Miała piękne orzechowe oczy, nieco skośne jak u Euroazjatki i z żółtymi plamkami w środku, które w przyćmionym świetle wypełniającym bar nadawały im złotawy kolor. Można by powiedzieć, że były to oczy trochę dzikie. Uszy miała duże, lecz nie rzucające się w oczy; przylegały jej płasko do głowy i były lekko spiczaste, jak u chochlika. Jednak B.J. prawdopodobnie zdawała sobie z tego sprawę, bo nie starała się ich specjalnie ukryć pod burzą lśniących, choć dziwnie bezbarwnych włosów. Nos miała spiczasty i lekko spłaszczony, a usta zdecydowanie zbyt duże, choć niezwykle kształtne. A jej zęby były tak białe i tak doskonale utrzymane, że inspektor nie pamiętał, aby widział podobne kiedykolwiek przedtem. Inspektor uchwycił jej główne cechy, jak nauczyły go lata praktyki, drodze na górę, jeszcze zanim znaleźli się w jej pokoju. Kiedy usiadł, zaproponowała mu drinka, ale grzecznie odmówił i nie zwlekając przeszedł do rzeczy. - Czy pani znała człowieka, który zaatakował Margaret Macdowell? Nazywał się John Moffat i mieszkał na drugim końcu miasta. - Pokazał jej fotografię. - A tak, poznaję go - odpowiedziała, patrząc na zdjęcie. - Ale czy go znałam? - Spojrzała na Iansona. - Ani trochę. Dziewczyny zawierają znajomość z niektórymi gośćmi, ale ja trzymam się od nich z daleka. - Pani dziewczyny - mam na myśli personel - nawiązują z nimi związki uczuciowe? - Absolutnie nie! - żachnęła się. - Zawierają znajomość ze stałymi gośćmi, to wszystko. - Rozumiem. Ale on tutaj bywał. Był częstym gościem, prawda? - Jak mówiłam, poznaję go. Bywał tu raz albo dwa razy na tydzień. Ale trzeba powiedzieć,
że Margaret mu się podobała. - Nie ośmielała go? B.J. westchnęła - cierpliwie, pomyślał Ianson. - Moje dziewczyny nie są takie, inspektorze. Płacę im za to, że pracują a nie flirtują. A na wypadek gdyby pan się zastanawiał, czy to nie jest burdel, mogę powiedzieć, że nie! Prowadzę winiarnię i nic ponadto. - Nigdy nie myślałem inaczej. - Ianson mógł być z nią szczery, bo rzeczywiście jeszcze nie wyrobił sobie żadnej opinii na ten temat. Jednak, jak to miał w zwyczaju, teraz powiedział coś ni z tego, ni z owego: - Co pani myśli o psach? - zapytał z oczami utkwionymi w jej twarzy. Zamrugała, a na jej twarzy odbiło się zaskoczenie, a może nawet niepokój. - Jakich psach? - Czy ma pani psa? Dużego psa. Może psa stróżującego, który po zamknięciu lokalu pilnuje parteru. - Nigdy się nad tym nie zastanawiałam - pokręciła głową. - Zawsze uważałam to miejsce za dosyć bezpieczne. Zresztą niespecjalnie przepadam za tymi śmierdzącymi stworzeniami! - Ianson uśmiechnął się w duchu. Bo choć zachowała spokój, jej akcent nagle ulotnił się. - A pani dziewczyny? Czy któraś z nich przypadkiem nie posiada dużego psa? Na przykład Margaret Macdowell? Wzruszyła ramionami. - Nigdy tu żadnego nie widziałam. - Więc co tak panią zaniepokoiło, kiedy wspomniałem o psach? - Słucham? - Wyglądała na zmieszaną i zaskoczoną. - Co pan mówi? Dlaczego miałabym być zaniepokojona? - Dziwny akcent powrócił. - Nie pochodzi pani stąd, prawda? - Tym razem Ianson uśmiechnął się naprawdę. - Ojej, ależ pan przeskakuje z tematu na temat! - Zdobyła się na kwaśny uśmiech. - Jeszcze przed minutą mówił pan o psach, a teraz zastanawia się pan, skąd pochodzę! - To ten pani akcent - powiedział. - Ja sam jestem z Edynburga. Ale swój akcent staram się kontrolować. Nie udaje mi się jedynie wtedy, gdy jestem czymś podekscytowany. Nie chodzi o to, że się go wstydzę, ale precyzja leży w mojej naturze. Jednak... pani nie jest z Edynburga. I nikt mnie nie przekona, że jest inaczej! - Czy rozwikłanie sprawy mego pochodzenia jest częścią pańskiego śledztwa? - Była teraz już trochę rozdrażniona. - No, dobrze, żeby pana uspokoić i abyśmy mogli kontynuować: pochodzę z Highlands. Moi rodzice byli z Garve i Strathpeffer, ale kiedy byłam jeszcze dzieckiem, przeprowadziliśmy się do Londynu. Więc ma pan rację, mój akcent jest sztuczny czy może nie tyle
sztuczny, co konieczny. Moi klienci lubią myśleć, że jestem Szkotką, więc choćby ze względu na nich jestem Szkotką. Jest pan zadowolony? A jeżeli nie ma pan nic więcej... - Zrobiła ruch, jakby chciała wstać, ale Ianson złapał ją za rękę i przytrzymał. - Policjant - wyjaśnił - nabiera z czasem pewnych przyzwyczajeń i nie wszystkie z nich są godne pochwały. Przepraszam panią, pani Mirlu... - B.J. - przerwała. - Przynajmniej dla przyjaciół. - ...za moje pokrętne metody działania - ciągnął inspektor. - Ale widzi pani, wygląda na to, że John Moffat został zabity przez wielkiego psa. I muszę się upewnić... - Że ktoś stąd jej nie ochraniał? Inspektorze, o ile wiem, nikomu nawet się nie śniło, że coś takiego może się wydarzyć! Przepowiadano duże opady śniegu, więc pozwoliłam Margaret wyjść wcześniej. Tak normalnie robimy, gdy spodziewamy się złej pogody; dziewczyny mieszkające poza miastem zawsze wypuszczam wcześniej. Sama wezwałam dla Margaret taksówkę, która zabrała ją prosto sprzed drzwi lokalu. - (Było to kłamstwo, bo w rzeczywistości B.J. była już w drodze do Sma' Auchterbecky, wiedziała jednak, że jej dziewczyny staną za nią murem i potwierdzą jej alibi. ) - A potem dowiedzieliśmy się, że biedna dziewczyna została zaatakowana. - Uniosła ręce. - Cóż jeszcze mogę panu powiedzieć? To wszystko, co się z tym wiąże. - No, niezupełnie - powiedział Ianson, marszcząc brwi. - Ostatecznie napastnik został zamordowany, może powinienem powiedzieć zabiły. A morderstwo to morderstwo, B.J., niezależnie od tego, czy jego ofiarą lub sprawcą jest zwierzę. - To twierdzenie nie całkiem odpowiadało prawdzie, ale dokładnie odzwierciedlało jego uczucia. Zmienił taktykę. - Czy John Moffat mógł wiedzieć, że Margaret zostanie zwolniona wcześniej? - Bywał tu na tyle często, że mógł tego oczekiwać - odparła B.J. Ale naraz zmarszczyła brwi. - Wielki pies - mruknęła. - Ktoś mający wielkiego psa. Hmm! Jak wielkiego? - Słucham? - Ianson pochylił się w jej stronę. - Czy jest coś, co powinienem wiedzieć? - Nie wiem - odparła. - Nie jestem pewna. - Więc niech mi pani powie, a ja zadecyduję. Kogo takiego pani zna, kto jest właścicielem dużego psa, B.J.? - Och, ja go nie znam - powiedziała. - Bardzo tego żałuję, bo mogłabym panu podać jego nazwisko! Wiem tylko, że obserwuje to miejsce. - Obserwuje to miejsce? - Głos inspektora na chwilę stwardniał. - Ktoś obserwuje panią i pani dziewczyny? Ktoś z psem? - To... prawdopodobnie nic takiego. To znaczy mam taką nadzieję. - powiedziała B.J. Czasami ma ze sobą psa, a czasami jest sam. - Podniosła się z miejsca i powiedziała: - Zaraz panu
pokażę. Zaprowadziła go na najwyższe piętro, do swojej sypialni. i podeszła do małego okna, z którego można było zobaczyć drzwi po drugiej stronie drogi. - Tam zobaczyłyśmy go po raz pierwszy - powiedziała. - Jego i psa. - Kłamała, przynajmniej jeśli chodzi o psa, ale inspektor nie mógł tego wiedzieć. - Jak dawno temu to się zaczęło? - spytał. - Och, parę lat temu! - odparła. - Myślałam, że to może ojciec jednej z moich dziewczyn, który szuka swojej córki, jeżeli pan wie, co mam na myśli. Albo może detektyw na tropie niestałego męża... Przychodzi tu sporo różnych typów, którzy patrzą pożądliwie na dziewczyny i... - Ale to się powtarzało, tak? - Ianson był podekscytowany. - No tak, od czasu do czasu. - A ostatnio? - Jakieś dwa tygodnie temu. - Ale... dlaczego nie powiedziała mi pani o tym wcześniej? Na przykład przez telefon, albo kiedy po raz pierwszy wspomniałem o psie? Lekko wzruszyła ramionami, jakby przepraszająco. - Wyleciało mi z głowy. Do tej chwili o tym nie myślałam. Na początku byłam zaniepokojona jego widokiem, ale w końcu nic się nie stało. Obserwował nas, ale nie próbował nic zrobić. A my... przyzwyczaiłyśmy się do niego. - My? - Ja i moje dziewczyny. Och, i jeszcze coś: raz czy dwa razy... szedł za jedną z nich! - Nagle gwałtownie wciągnęła powietrze. Dłonią zasłoniła usta, patrząc na inspektora rozszerzonymi oczyma. - Myśli pan...? O Boże! Że ten człowiek i jego wielki wilczur! - Proszę go opisać - warknął Ianson. A kiedy B.J. aż się cofnęła na dźwięk jego głosu, dodał łagodniej: - Proszę mi powiedzieć jak najdokładniej, jak on wygląda. Tak też uczyniła... Później, stojąc przy krawężniku pod barem, wdychając zimne, nocne powietrze i czekając na taksówkę, inspektor rozmyślał nad tym, jak wydarzenia zaczynają się układać w logiczną całość. Miał do czynienia z rozmaitymi dziwnymi zdarzeniami i osobliwymi zbiegami okoliczności, a George Ianson nigdy do końca nie wierzył w zbiegi okoliczności. Nauczyły go tego lata służby. Opis obserwatora, jaki podała B.J., był dokładny; zbyt dokładny, aby można go było wyczarować z niczego, nawet gdyby miała zamiar go oszukać (dlaczego właściwie miałaby to
robić?). Ale opis był tak rzeczywisty, że mógłby pasować do paru znajomych inspektora... a zwłaszcza do jednego z nich. Próba powiązania go z nim była absurdalna, a jednak... Czy rzeczywiście? Inspektor czuł w kieszeni płaszcza ciężar książki Angusa McGowana. To stare wydanie, prawdopodobnie pierwsze (w każdym razie sądząc po dacie), z obwolutą pochodzącą z jakiegoś nowszego - czy na pewno? To było możliwe; Ianson wiedział, że czasami to się zdarza. Jednak, o ile mu było wiadomo, późniejsze wydania - z których jedno miał w ręku podczas jednej z wizyt w mieszkaniu Angusa - nie były zaopatrzone w zdjęcie starego weterynarza. A właśnie to zdjęcie zaniepokoiło go najbardziej. Bo jeśli ta obwoluta towarzyszyła książce, jeśli obie były oryginalne... Miał ochotę wrócić i pokazać to zdjęcie B.J. Mirlu. I uczyniłby tak, gdyby nie czuł się głupio. Ale czuł się głupio i miał powody. Ta cholerna książka sprzed dwudziestu ośmiu lat, ozdobiona fotografią, która wyglądała, jakby zrobiono ją wczoraj. Ale tak naprawdę zdumiała go cena tej książki. Cena wydrukowana na zamienionej obwolucie, jeśli rzeczywiście została zamieniona. Tylko siedem szylingów i sześć pensów, a za to nie można by dziś kupić nawet taniej książki w miękkiej oprawie...
III Śmiertelnie poważna rozmowa. Dylemat Bonnie Jean
Brzeg rzeki był ciemny, zimny i niegościnny. W powietrzu panował normalny chłód zimowej nocy i trawę pokrył szron. Gdyby nie ostatnie roztopy i silny prąd, który nie pozwalał wodzie zamarznąć, powierzchnia rzeki pokryłaby się zdradliwą warstwą lodu. Bez wątpienia w tym miejscu woda była zdradliwa. Ale tam gdzie powstawała cofka, prąd był słaby, rzeka płynęła wolno i lód miał więcej szans. Właśnie tam gdzie brzeg był lekko przewieszony, pod powierzchnią wody, w gęstej plątaninie wodorostów, zimno było nienaturalne, śmiertelne. W odosobnionym bowiem wodnym grobie (bardzo ważnym grobie kogoś, kto przedwcześnie opuścił ten świat) panowało zimno śmierci. Tym kimś była Mary, matka Nekroskopa, Harry'ego Keogha. Spoczywała tam pogrążona w mule i wodorostach i na dobrą sprawę było tak, jakby nigdy nie istniała dla nikogo - z wyjątkiem Harry'ego. Nie pozostało z niej nic materialnego, co mogłoby przypominać o jej niegdysiejszym istnieniu. Była martwa i prawie zapomniana. W każdym razie przez żywych. Bo żywi nie wiedzą i nie obchodzi ich, że śmierć... nie jest taka, jak myślą. Gdyby im o tym powiedziano, zażądaliby dowodów, ale nawet wtedy nie uwierzyliby. Nie uwierzyliby, że śmierć nie stanowi ostatecznego końca, jak w głębi serca uważa większość ludzi. Ciało umiera, ale umysł żyje nadal; na swój sposób Ogromna Większość funkcjonuje w dalszym ciągu. Wielcy myśliciele nadal snują swe rozważania, którymi mogą się dzielić ze swymi niezliczonymi kolegami. Wielcy architekci budują w myślach fantastyczne miasta, które mogą istnieć tylko w ich umysłach, ponieważ ich głosów nie jest w stanie usłyszeć nikt, z wyjątkiem Nekroskopa. Wielcy matematycy i astronomowie nie przestają zastanawiać się nad naturą wszechświata, którego tajemnic nigdy nie zdołają ujawnić światu, a jedynie tym, którzy wraz z nimi spoczęli w grobie. I jeszcze komuś. A może nawet więcej niż jednej istocie ludzkiej... Podczas gdy powierzchnia wody w tym małym zakolu rzeki wydawała się względnie spokojna - marszczyły ją tylko podmuchy wiatru i odbijało się w niej światło gwiazd, a poza tym nie widać było żadnego śladu życia - „pod spodem" toczyły się ożywione rozmowy zmarłych. Jakieś siedemdziesiąt pięć jardów dalej, w górze rzeki w głębi, otoczone wysokim murem i długim, zarośniętym ogrodem, pomiędzy dwoma opuszczonymi domami, widać było wielkie, stare domostwo, z którego komina leniwie unosił się dym. Na górze dwa słabo oświetlone okna
przywodziły na myśl zapuchnięte oczy; była to sypialnia Harry'ego Keogha, w której Nekroskop spał przy zapalonych światłach, śniąc jakiś sen. Tym razem sen Harry'ego wypełniały nie obrazy, lecz dźwięki, ale głosy czy raczej szepty były tak ciche, że nie mógł ich usłyszeć. Gdyby je usłyszał, wiedziałby że śni... - Mary, czy naprawdę możemy wykorzystać tę szansę? Czy możemy się ośmielić to uczynić? Co nam radzisz? Chyba wiesz, jak bardzo cierpimy z powodu bezczynności. Od lat spoczywamy tutaj, nie robiąc nic! Ale to Harry we własnej osobie! A twój syn uczynił dla nas tak wiele. Więc dlaczego nam nie pozwalasz uczynić także coś dla niego? Głos należał do sir Keenana Gormleya; Harry poznałby go zawsze i wszędzie. W istocie minęło już kilka lat, odkąd był w Londynie i rozmawiał z sir Keenanem. Nie było wątpliwości, że zmarli rozmawiali właśnie o nim. A ponieważ jego matka znajdowała się blisko (jej głos także rozpoznał), zdołał oddzielić te głosy od „zakłóceń", które było słychać w tle; tylko on wiedział, że jest to w istocie szmer milionów głosów Ogromnej Większości. Ale tym razem zakłócenia te były znacznie słabsze i Harry wiedział dlaczego: na wielkim obszarze ziemi - lub pod nią - zmarli nie rozmawiali ze sobą, lecz słuchali tej samej rozmowy. I dlatego wiedział, że jej temat musi być dla nich bardzo ważny. Musi uważnie słuchać podsłuchiwać, mimo że to on sam był przedmiotem tej rozmowy - bo w przeciwnym razie wyczują jego obecność i wyłączą się. - Myślisz, że nie chcę mu pomoc i nie chcę waszej pomocy? (Głos jego matki był pełen frustracji.) Czy myślisz, że jest coś, czego bym dla niego nie uczyniła? - W istocie nie było takiej rzeczy, bo kiedyś nawet wynurzyła się z rzeki, aby mu pomóc. - Ale... - Żadnych ale, Keenan! Dałam mu życie, pamiętasz? A ty i twoi ludzie zabraliście je! Bo to, co dla was robił, w końcu go zabiło. - To nie w porządku - powiedział inny głos, kiedy Gormley nie odpowiedział i Nekroskop rozpoznał go także. Był to jego dawny nauczyciel wychowania fizycznego Graham „Sierżant" Lane, który mówił z cmentarza w Harden. - Harry jest twoim synem, Mary Keogh, ale miałaś go dla siebie tylko przez parę krótkich lat. A ja patrzyłem, jak rośnie. Widziałem, że ma charakter i jak bardzo jest wyjątkowy. To był ktoś, kto łatwo się nie poddaje! Wiem to, ba miałem zaszczyt z nim walczyć. Wszyscy to wiemy i dlatego nie możemy znieść myśli, że teraz może zginąć. - To nie w porządku, ale z innego powodu - w końcu odezwał się sir Keenan. - To prawda, że jego praca w Wydziale E wpędziła go w kłopoty. Ale wiedział, w co został wciągnięty. I nie
zapominajcie, że gdyby Harry nie dowiedział się o tym, o czym się dowiedział, kiedy był w Wydziale E - mam na myśli Kontinuum Möbiusa - wówczas po śmierci na zawsze pozostałby martwy! Jego przemiana nie byłaby możliwa. Nie rozmawialibyśmy teraz o nim, lecz z nim, i to wykorzystując nasze własne „środki przekazu"! Tak, Mary, on umarł, ale teraz znów żyje. I niech tak pozostanie. Matka Harry'ego pozwoliła mu skończyć, ale wciąż zastanawiała się nad tym, co przed chwilą powiedział Sierżant. - Zginąć? (Jej głos był tylko trochę głośniejszy od szeptu.) Jak zginąć? Chcesz powiedzieć: umrzeć i dołączyć do nas? Więc mamy zignorować wszystkich mądrych ludzi, których wysłuchaliśmy? - I podnosząc głos tak, aby wszyscy mogli ją słyszeć: - A co powiesz o naszych prekognitach, Keenan, którzy poinformowali nas, że mój syn będzie żył? - I zwracając się do sierżanta: - Jak w ogóle możesz przypuszczać, że znasz mego syna lepiej niż ja? Jesteśmy z tej samej gliny. Nawet gdy milczy - kiedy się przede mną zamyka - i tak wiem, o czym myśli! - Ale wszyscy o tym wiemy, Mary. (To był znowu Gormley, ale teraz mówił łagodniej, ponieważ wyczuł jej strach.) - Nie. (Harry miał wrażenie, że jego matka kręci głową i uśmiecha się w ten swój niezapomniany sposób.) Tego nie wiecie. Chodzi mi o... uczucia, które są w nim samym. Te wszystkie cierpienia i stan jego ducha. Znam go jak... jak matka! - Któż mógłby to wyrazić lepiej? - Wiemy, że jest jedynym światłem w otaczającej nas ciemności - jak zwykle, Sierżant był bardzo bezpośredni. - I nie chcemy, aby to światło ktoś zdmuchnął! - Rozległ się zgodny szmer co najmniej tuzina głosów, których Harry jeszcze nie był w stanie rozpoznać. - Tak (ciągnął Sierżant, przerywając im), nasi prekognici twierdzą, że Harry będzie żył. Ale mówimy o przyszłości, a wiedza jej dotycząca jest niepewna. Któż może przewidzieć, co będzie jutro? Kto chciałby podjąć to ryzyko? Więc Harry będzie żył, ale jako kto albo co? Czy jako on sam... czy też jako coś innego? Znając głębokie uczucia Sierżanta - który w przeszłości także przyszedł Harry'emu z pomocą, tak jak oni wszyscy uczyniliby, gdyby zaistniała taka potrzeba - Mary Keogh nie była przytłoczona czy oburzona jego żarem, tylko spokojnie spytała pozostałych: - Więc co chcecie, abym zrobiła? Co zrobilibyście wy sami, będąc na moim miejscu? Jakiej byście udzielili mu rady? - Po prostu powiedzielibyśmy mu prawdę - odpowiedział sir Keenan. - I zapytalibyśmy, dlaczego sam jej nie może dostrzec! Wiemy, że znów ma kłopoty; w naszym świecie zjawiły się istoty nie będące istotami ludzkimi; kiedyś były ludźmi, ale nastąpiła przemiana, w wyniku której „trwają" między życiem a śmiercią. Nawet kiedy są naprawdę martwe, wciąż tkwi w nich zło i Ogromna Większość trzyma je na dystans. Nekroskop... sprowadził je tutaj, ale nie możemy go za to winić. Stanowią zarazę, którą należy usunąć ze świata, w którym wciąż żyją nasze dzieci i nasi
bliscy. Więc powiedziałbyś mu prawdę - matka Harry'ego nie traciła cierpliwości. - A jak byś się do tego zabrał? „Harry, wiemy, że w twoim świecie wciąż żyją istoty pełne zła. Wiemy to, bo co jakiś czas sprowadzasz je do naszego świata. Więc powiedz, co sprawiło, że połączyłeś siły z jedną z takich istot? Ona nie jest po prostu wampirem, Harry, lecz wilczycą - wilkołakiem!" Czy to właśnie byś mu powiedział? - Tak, coś w tym rodzaju - powiedział ostrożnie sir Keenan. - Słuchajcie mnie wszyscy - powiedziała. - Memu synowi grozi wielkie niebezpieczeństwo, którego źródłem jest zarówno on sam, jak i te istoty. Od dawna ze mną nie rozmawiał - ani z żadnym z was - ale ostatnim razem zapytał mnie, czy moim zdaniem traci rozum. Uważał, że być może jest alkoholikiem i że ta skłonność została mu przekazana wraz z jego nowym ciałem. Uważał, że mógł także odziedziczyć niektóre zdolności Aleca Kyle'a. Jego sny były szalone; były to dosłownie koszmary. Nawet na jawie, podczas rozmów ze mną, miewał dziwne wizje, będące zapowiedzią wypadków, jakie mają nastąpić, lecz znacznie przekraczające jego zdolność pojmowania. A także moją. Za życia sama miałam zdolności parapsychologiczne! A ponieważ tak było i ponieważ Harry jest moim synem, słyszę więcej, niż niosą same słowa. Rozumiałam więcej, niż próbował mi przekazać. I wiedziałam, że nie wie, co się z nim dzieje. Przerwała, żeby zebrać myśli, i po chwili ciągnęła dalej: - Dlatego obserwowałam go, zarówno na jawie, jak i we śnie, aby przekonać się, czy zdołam odkryć, co mu jest. I odkryłam więcej, niż się spodziewałam. Ta istota płci żeńskiej, która rzuciła na niego urok, ta Bonnie Jean, sprawiła, że żyje w dwóch różnych światach, a nawet w dwóch różnych umysłach. Jeden z nich zdaje sobie sprawę, kim ona jest, i to go przeraża! Ale mimo to nie może się uwolnić spod jej wpływu, jest zniewolony, ale nie stał się, dzięki Bogu, wampirem! Jego drugi umysł także jest zniewolony, ale... w odmienny sposób. W sposób, jaki każdy, kto kiedykolwiek był zakochany, łatwo zrozumie. Trochę to skomplikowane, co? Ale to zaledwie połowa. Dalej nie rozumiecie, czym się stał? Jest człowiekiem o rozszczepionej osobowości! Ale jeszcze przed pojawieniem się B.J. jego problemy były nie do opisania. Umysł uwięziony w ciele innego człowieka! Żona uciekła od niego wraz z dzieckiem i ukryła się w miejscu (dzięki Bogu nie znaleźli się wśród nas!), którego ani on, ani my nie jesteśmy w stanie odszukać. Poszukując ich, mój syn odkrył istnienie wampirów, ale nie może tego ujawnić ani uczynić w ogóle czegokolwiek, dopóki B.J. mu na to nie pozwoli. Ona go... zahipnotyzowała! Ale co więcej, podejrzewam, że oprócz tego, coś z nim jest nie tak; coś, czego nie rozumiemy, ani on, ani ja. Coś, co osłabia jego zdolności i możliwości wykorzystywania Kontinuum Möbiusa; coś, co sprawia, że nawet nie ma ochoty
rozmawiać... z własną matką! Więc powiedzcie mi: czy Harry nie ma wystarczająco dużo problemów? Zamilkła, a Ogromnej Większości udzieliło się jej cierpienie i żal... W końcu Keenan Gormley zapytał: - O co ci właściwie chodzi, Mary? - O co mi chodzi? - powtórzyła. - Czyż to nie oczywiste? Jeśli mój syn jest bliski szaleństwa, czy prawda nie będzie przysłowiową kroplą, która przepełni miarę? Czy tę prawdę przyjmie, czy też ją odrzuci? Czy zaakceptuje fakt, że oszukiwał samego siebie i spróbuje to naprawić, czy może poszuka ucieczki w szaleństwo? Mówiąc najprościej, jak wiele jego umysł zdoła wytrzymać? Już przedtem był ogromnie przeciążony, a teraz...? I nie możemy mu tego powiedzieć także dlatego, że nie znamy wszystkich odpowiedzi. Ale choć wygląda na to, że nie jesteście w stanie tego pojąć, ta B.J. wie o tym aż za dobrze. I trzyma go krótko. Pragnie, aby zachował zdrowe zmysły dla jej tylko wiadomych celów! Przykro mi, że muszę to przyznać, ale ona może go ocalić. Ta... istota stanowi jego ostoję i dbając o jego bezpieczeństwo, sprawia, że nie popada w szaleństwo. Z tego powodu powinniśmy zostawić to tak, jak jest przynajmniej na razie... Kiedy już do wszystkich dotarło to, co powiedziała, Sierżant wyjaśnił sytuację, mówiąc: - Więc mamy nie robić nic? - Z tonu jego głosu można było wywnioskować, że jest oburzony takim obrotem sprawy. Ale wówczas odezwał się jeszcze jeden głos: - Może nie tak zupełnie nic. - Śniący wciąż Harry poznał ten głos także. Był to R.L. Stevenson Jamieson, który miał u Nekroskopa dług wdzięczności w związku z pewną sprawą, którą się razem zajmowali w Londynie. Brat R.L. Stevensona cierpiał na urojenie wilkołactwa (był po prostu poważnie chorym człowiekiem, a nie wilkołakiem!) i Nekroskop oraz jego zespół zetknęli się z nim w czasie, gdy Harry poznał Bonnie Jean Mirlu. R.L. głównie jemu zawdzięczał akceptację ze strony Ogromnej Większości i nigdy o tym nie zapomniał. - Co masz na myśli, R.L. ? - spytał sir Keenan. - Czy możemy jakoś pomóc Harry'emu, nie narażając na szwank jego zdrowia psychicznego? - Jestem pewien, że tak! - odpowiedź nadeszła natychmiast. - Widzicie, ja mam dar. Mam to po ojcu. Ale tutaj nie robię z niego wielkiego użytku, poza tym, że w pewnym sensie sprawuję kontrolę nad moim bratem, Arthurem Conanem. Nie żeby miał teraz wielkie kłopoty, już nie. Chcę, abyście zrozumieli, że mój dar ma łagodny charakter, tak jak przedtem u mego taty, możecie to nazwać białą magią. Mój tata nie skrzywdziłby nawet muchy. Po prostu lubił swoje zaklęcia i napoje miłosne, którymi się bawił na Haiti, gdzie się wychowałem. Nigdy nie eksperymentował z
truciznami czy trupami... no wiecie, za przeproszeniem, mam na myśli zombi. Mój tata starał się raczej chronić ludzi. I właśnie w tej dziedzinie osiągnął coś wyjątkowego. Tam do licha! Mógł to wykorzystać, żeby zostać kimś ważnym. Na Haiti całe rządy utrzymywały się przy władzy lub padały, mając kogoś takiego do dyspozycji! Mój tata potrafił zaglądać do umysłu nieprzyjaciela i dzięki temu znał każdy jego ruch. Ja także to potrafię, tylko teraz, gdy jestem martwy, nie jest to już takie silne jak dawniej. Rozumiecie, kiedy człowiek nie używa swego daru, traci go. Ćwiczony rośnie, a nieużywany słabnie. A tu, wśród nieżywych, nie miałem wielu okazji, aby z niego korzystać. Bo nie mam tutaj zbyt wielu wrogów... Ale znam Nekroskopa; pracowaliśmy razem, próbując pomóc memu bratu, Arthurowi Conanowi. I wiem, że gdyby Harry zdołał znaleźć sposób... (R.L. westchnął i zmarli poczuli, jak wzruszył ramionami.) Więc jest tak: A.C. miał życie innych ludzi za nic i w końcu utracił własne. Tak czy owak znam aurę Harry 'ego. Więc w pewnym sensie jestem jak jego matka. Nie chodzi tylko o to, że go słyszę, kiedy do nas mówi, ale wiem także, co czuje. Potrafię z nim współczuć, a także wyczuć jego nieprzyjaciół! Och, nie umiem wnikać do ich umysłów tak jak A.C., ale wiem, kiedy są w pobliżu, ilu ich jest i skąd przychodzą. Nie byłbym w stanie powiedzieć mu, kim są, ale przynajmniej mógłbym go uprzedzić, że są w pobliżu. Więc... co o tym myślicie? Matka Harry'ego powiedziała: - Doskonale! Tak! To już coś. W głębi duszy Harry wie, że ma kłopoty, a dar R.L. może ten fakt uwypuklić, nie określając go dokładnie. A potem sam Harry będzie musiał to rozgryźć, krok po kroku. Ale sir Keenan Gormley nie przestawał naciskać: - I to wszystko? Nie możemy zrobić nic więcej? - Och, prawdopodobnie moglibyśmy zrobić bardzo wiele - odpowiedziała Mary. - Ale powoli i bardzo ostrożnie. Bo jeśli do tego dojdzie, w końcu będziemy musieli zrobić naprawdę mnóstwo, to znaczy wszystko, co w naszej mocy. Wszyscy zmarli bez wyjątku wiedzieli, co miała na myśli... Ale po chwili bardzo podenerwowany Sierżant - który niegdyś był prawdziwym człowiekiem czynu - powiedział: - A w międzyczasie nie wolno nam nawet udzielić mu rady? To znaczy czy nie możemy mu pomóc inaczej, niż zostawiając samemu sobie? - Tylko jeśli sam nas poprosi o radę - odparła - i jeśli sam nas poprosi o pomoc. Bo to będzie pierwszy wyraźny znak, że zaczyna się z tym godzić i że jest gotów do walki, by stawić opór. Pamiętam, jak byłam dziewczynką, matka często mi mówiła: „Nikt nie może pomóc komuś, kto nie umie pomóc samemu sobie." Żyłam zgodnie z tą maksymą i Harry podobnie - i nadał tak będzie. Tak się przedstawia sytuacja. Więc nie ośmielimy się pokazać mu światła, musimy poczekać, aż
ujrzy je sam. - Ale kiedy to się stanie... będzie obłąkanym Nekroskopem! (Sierżant skinął głową na znak zgody.) Nie szalony, ale kompletnie obłąkany! Więc może masz rację i to jest najlepsze wyjście. - Och, będzie jeszcze gorzej - ponuro dodał sir Keenan. - I bardziej gorąco. Wyobrażam sobie, że na tym będzie polegał jego główny problem, ponieważ właśnie wtedy będzie musiał zachować jak największy spokój. A kiedy Harry Keogh będzie spokojny... no cóż, patrzmy, co się będzie działo. Ale prędzej mi tu kaktus wyrośnie...! Kiedy już wszystko zostało powiedziane i zebranie zakończyło się, zmarli mogli zająć się swoimi sprawami, powróciwszy do jedynych miejsc, jakie znali, do swych grobów, gdzie spoczywali w prochu i pyle, i wiecznej nocy śmierci. Ale w owym nieprzeniknionym mroku migotało samotne światełko - jedyne źródło światła i ciepła... Nekroskop, który przewracał się z boku na bok w swym łóżku...
Dzwonił telefon. Głosy zmarłych umilkły, odeszły w „prawdziwy" sen, wyparte przez głośny dźwięk dzwonka telefonu. Harry wiedział, że powinien nie przestawać śnić, ale bał się i pozwolił, aby sen odpłynął. Głosy znikły, a wraz z nimi wszelkie odniesienia do wydarzeń na jawie. Nekroskop zbudził się. Dzwonek brzęczał nieustannie, jednak w końcu umilkł. Ale wtedy włączyła się automatyczna sekretarka i zapaliła się czerwona lampka, sygnalizująca rejestrowanie wiadomości. Co? Kto? Harry rzucił się do telefonu i omal nie spadł z łóżka. Miał mętlik w głowie; spał tylko przez godzinę czy coś koło tego, a położył się tylko dlatego, że nie miał co robić do czasu, gdy zadzwoni B.J. O ile w ogóle zadzwoni. A teraz? To mogła być ona! Chwycił słuchawkę, ale było już za późno. Sekretarka wyłączyła się. Usiadł, oddychając ciężko, i przejechał dłonią po włosach. Która to godzina? Zaraz będzie dziesiąta. Śnił i chciał zapamiętać o czym. A teraz ten telefon. Odsłuchał wiadomość: „Harry, mój mały. Oddzwoń, dobrze?" Chropawy głos B.J. wywarł na nim dziwne wrażenie. Z jednej strony wzdrygnął się, gdy gdzieś znikąd rozbrzmiało żałosne wycie (rzeczywiście narodziło się w najgłębszych zakątkach jego umysłu), a na tle jasnej tarczy księżyca w pełni pojawił się wyraźny zarys głowy wilka, z którego gardzieli płynęła pulsująca pieśń. Ale z drugiej strony
zdał sobie sprawę, że jest bezsilny wobec swego uzależnienia, pożądania B.J., oraz faktu, że nie widział jej już od ponad tygodnia. Wycie wilka odpłynęło (odpłynął też sen, który powinien zapamiętać), a pozostał jedynie fakt, że dzwoniła B.J., a on nie odebrał telefonu. Rzeczywiście bardzo brakowało mu B.J. przez ostatnie sześć lub siedem dni. Zdecydowanie zbyt długo. Zamrugał i przetarł oczy, aby się na dobre rozbudzić. Nie było to łatwe. W głowie mu huczało od myśli, wspomnień ze snu... i urojeń? Jakby się w ogóle nie obudził. Albo nie chciał się obudzić. Sześć lub siedem dni... Te ostatnie dni bez niej były „zaplanowane"; to był jej czas, który spędzała na terenie Highlands, polując i żyjąc na łonie natury. Ale nawet w taką pogodę?... Jednak Nekroskop nawet przez chwilę o tym nie pomyślał. Była to jedna z wielu rzeczy, o które nie wolno mu było pytać, coś, co od czasu do czasu jego umysł rejestrował, ale zaraz potem zapominał. Dopóki bowiem sama B.J. tego nie powiedziała, była „niewinna". I nawet wtedy - mimo że gdzieś w głębi duszy wiedział, kim i czym jest naprawdę - Harry był zniewolony, oczarowany, zakochany. Zadrżał, bo w głębi duszy wiedział, co się za nią kryje, jednak z przyjemnością słuchał brzmienia jej głosu - nawet nagranego - i był zachwycony jej ciałem. Jego uzależnienie miało bowiem zarówno fizyczny jak i psychiczny charakter: pociąg, którego źródłem było jej ciało i jej towarzystwo oraz fakt, że była wszystkim, co miał. Tak, była wszystkim, co miał. Taka była prawda i Nekroskop musiał to przyznać: żył coraz bardziej samotnie. Od dawna zerwał kontakty z przyjaciółmi z Wydziału E - jedynymi prawdziwymi, żywymi przyjaciółmi odizolował się niemal całkowicie od świata rzeczywistego i nawet zaniedbywał zmarłych. A wśród nich ukochaną matkę. Coś z jego snu wróciło na krótką chwilę, ale zaraz rozpłynęło się w nicość. A jeśli chodzi o Brendę... ale kim była Brenda? Odeszła tak dawno, że jej twarz, wspomnienie jej twarzy stanowiło jedynie niewyraźną plamę. Harry pamiętał ją taką, jaka kiedyś była: jako dziewczynkę, jego ukochaną z dzieciństwa. A jego dziecko, Harry Junior... miałby teraz cztery lata! Chodziłby, mówił i robił... różne rzeczy. Tylko że inne niż wszystkie inne dzieci. Bo tak jak jego ojciec, był Nekroskopem. Potrafił rozmawiać ze zmarłymi i znał wszystkie sekrety Kontinuum Möbiusa. - On może się udać wszędzie, gdzie zechce - powiedział do siebie Nekroskop. - Mogli się ukryć... gdziekolwiek! - I tam pozostać, dopóki on się nie zjawi. Wiedział też, że gdyby chcieli, aby ich znalazł, on i cała armia poszukiwaczy, których wynajął, znalazłaby ich. Jednak najwyraźniej tego nie chcieli. Ale ponieważ to się stało jego obsesją, nie przestawał szukać.
To wszystko było nierzeczywiste, oprócz B.J., której numer właśnie nakręcał. - Uganiam się za nią jak szczeniak - pomyślał, po czym zaśmiał się, bo było to wyjątkowo trafne porównanie, ale po chwili przestał się śmiać, bo właściwie nie wiedział, dlaczego jest tak trafne. Szczeniak? Telefon odebrała jedna z jej dziewczyn, Zahanine; poznał jej niski, zmysłowy głos. - Daj mi B.J. - powiedział, a Zahanine nawet nie spytała, kto dzwoni. Po chwili usłyszał głos B.J. - Harry? (W jej głosie można było usłyszeć nutę niepokoju.) - Tak - naśladował jej akcent, wiedząc, że B.J. to lubi. - To twój mały. (Twój pieprzony szczeniak.) Po chwili milczenia powiedziała: - Czy jesteś z jakiegoś powodu... rozgniewany? - Nuta niepokoju przeszła teraz w nutę zaciekawienia. Harry pokręcił głową, zamrugał i pomyślał: - Czy rzeczywiście? - Czy też znów obwiniał ją o coś, czemu nie była winna? Coś, czego nie rozumiał, co nie było jej winą, ponieważ była niewinna? - Nie - powiedział - nie jestem rozgniewany. Ale mam przechlapane. Znów chwila milczenia, po czym: - Chcesz o tym porozmawiać? - Radu - powiedział prawie odruchowo. To słowo czy imię wystrzeliło gdzieś z zakamarków jego podświadomości, jak zbyt szybko wyciągnięty korek szampana. A Harry nijak nie mógł zrozumieć, dlaczego właściwie to powiedział! Ale w głębi duszy coś mu drgnęło. - Szampan pomyślał. - Ale już dawno temu zamienił się w ocet, w żółć. - Nagle poczuł mdłości, wciąż nie wiedząc, dlaczego. Po drugiej stronie linii, B.J. była akurat w barze. Towarzyszyły jej dwie dziewczyny, zajęte robieniem porządków. Spojrzawszy na nie, przyłożyła palec do ust. A kiedy znieruchomiały, powiedziała, starając się, aby zabrzmiało to jak najbardziej naturalnie: - Zapomnij o tym, co właśnie powiedziałeś, Harry. Nie powinieneś o tym mówić ani nawet myśleć. Jeżeli to cię niepokoi, możemy o tym porozmawiać, jak się spotkamy. Może za godzinę, dobrze? - Dziś wieczór? - spytał po chwili, jak nieprzytomny. - Naprawdę... tęsknię za tobą, B.J. Teraz wiedziała, co się stało. Już dosyć dawno nie „utrwalała" swych hipnotycznych poleceń, które rozdzielały dwa poziomy jego świadomości, a widziała się z nim ponad tydzień temu. Ale Harry nie był zwykłym człowiekiem; pozostawiony samemu sobie jego umysł próbował
połączyć ze sobą ponownie rozdzielone poziomy świadomości. Powoli informacje zaczynały przeciekać z jednego poziomu do drugiego. Gdyby ten proces nabrał tempa i owe dwa poziomy zlały się ze sobą... Harry mógłby nawet doznać szoku, katatonicznej samoizolacji. Harry jak roślina! Jej roślina! - Nie - poprawiła się. - Człowiek-o-Dwu-Twarzach należy do jej pana, Radu. - Jej skośne oczy zwęziły się w maleńkie szparki, a z gardła wydobyło się warczenie. - B.J.? - głos Harry'ego był jakby jeszcze bardziej daleki, pełen smutku i zagubiony. Nagle poczuła obawę - jedynie o niego, choć było wiele powodów do obaw - i szybko powiedziała: - Będę u ciebie jak najszybciej. Więc nie przejmuj się, odpoczywaj i czekaj na mnie. - Dobrze - odpowiedział. - OK. - A po chwili: - B.J.? - Tak? - Myślę, że śniłem. - Będziemy śnili razem - obiecała. - Już wkrótce. - Poczekała, dopóki nie usłyszała trzasku odkładanej słuchawki. Jadąc na zachód nieuczęszczaną wiejską drogą, prowadzącą do domu Harry'ego, B.J. myślała: - Więc w końcu to zaczyna do niego docierać. Zastanawia się, co z nim jest nie tak i otwarcie przyznaje, że ma przechlapane. Ano ma, z mego powodu. Ale przynajmniej ma coś, kogoś, w kogo może wierzyć, na kim może się oprzeć, nawet jeśli to tylko jestem ja! A co ja mam? Poczuła gdzieś głęboko ukłucie bólu, które było jak krzyk. - Och, Harry, mój mały! Możesz mi wierzyć, niewiedza to prawdziwe szczęście! Wiedzieć, co się dzieje, byłoby czymś znacznie gorszym, a poza tym to nie rozwiązałoby ani nie zmieniło niczego. Zresztą robię to i tak nie dla siebie. I myślisz, że tylko ty masz przechlapane? Rzeczywiście. To, co ona uczyniła Harry'emu, on uczynił także jej. W odmienny sposób, ale koniec końców wyszło na to samo. Nie tak dawno temu był jedynie niewielkim fragmentem wielkiego równania, maleńkim trybikiem w ogromnym mechanizmie. A teraz stał się kluczem, częścią równania, która nie chciała działać. Umysł Harry'ego był jak komputer, do którego wpuściła wirusa. A w rzeczywistości dwa wirusy. Jednym z nich było kłamstwo, drugim zaś miłość. Stał się jej prywatną zabawką. Ale ten drugi wirus okazał się zjadliwy i przeskoczył na nią samą. Harry Keogh, jej mały? Już nie, i to od pewnego czasu. „Mój mały" był zwrotem, którego używała, aby uruchomić hipnotyczne implanty osadzone w mózgu Harry'ego i zmienić „tryb pracy" jego umysłu. Wykorzystując ten mechanizm, mogła przekazywać do jego umysłu wszystko, co chciała, żeby wiedział. A zanim przerwała kontakt, mogła wymazać wszystko, co uznała za niepożądane, czego nie powinien wiedzieć czy pamiętać.
Ale ten zwrot, ten swoisty „spust", teraz przeobraził się w czułe słówko i w ten sposób stracił częściowo swoją moc. B.J. musiała go „wzmocnić", zarówno ze względu na niego, jak i na nią samą, zanim dwie połówki jego umysłu zderzą się ze sobą i wzajemnie unicestwią. Jej pan, Radu Lykan, kiedyś powiedział, że w chwili swego odrodzenia będzie potrzebował silnego człowieka, a nie jakiegoś opoja. To było po tym, jak użyła pewnego starego wina, aby osłabić opór Harry'ego. Wtedy także lord wampirów zwrócił jej uwagę, że istnieją inne sposoby uzależniania mężczyzn. Miał na myśli jej ciało i kobiece sztuczki, których w ciągu dwustu lat nauczyła się używać w sposób niezwykle skuteczny. Ale miłość i seks to obosieczna broń, a Harry Keogh był zniewalający. „Mój mały"? Ani trochę! Teraz wydawało się nader prawdopodobne, że rzeczywiście jest człowiekiem ze snów Radu o przyszłości, w którego ciele lord wampirów może się odrodzić, opuściwszy kadź wypełnioną żywicą. Wszystko to pięknie, o ile... B.J. nie zechce Harry'ego dla siebie. Chciała. Tylko że... nic nie było tak proste, przeciwnie, było porządnie poplątane; B.J. miała rzeczywiście „przechlapane". Gdyby nie powtarzające się naruszanie granic przez Ferenczych i gdyby nie wypowiedzenie wojny przez braci Drakulów (o ile te odziane w czerwone szaty tybetańskie wampiry nie zdecydowały się przybyć na miejsce tak późno), wszystko mogłoby być łatwiejsze, a wybór B.J. nie tak trudny... (Jej wybór? Między wskrzeszeniem Radu a romansem z Harrym? Samo rozważanie takiej możliwości wydawało się rzeczą zupełnie szaloną! Ale ona to rozważała! Och, była naprawdę popieprzona!) ...Ale w końcu nieprzyjaciel odkrył karty i B.J. zdała sobie sprawę z własnej słabości. Bo choć była wilkołakiem, nie była wojownikiem, przynajmniej nie wedle standardów Wampyrów. A jeśli chodzi o Harry'ego, to choć robił wrażenie zarówno wytrawnego wojownika, jak i taktyka - a może zuchwałego szaleńca? - był tylko człowiekiem. Mimo że raz mu się poszczęściło, B.J. wiedziała, że na dłuższą metę nie może być równorzędnym przeciwnikiem dla Wampyrów. Ażeby uporać się z takimi nieprzyjaciółmi, jak Drakulowie czy Ferenczy, trzeba było dysponować możliwościami podobnymi do tych, jakie miał Radu. Lord Radu, jej pan. Myśli B.J. przeskakiwały z tematu na temat, przecząc sobie nawzajem... Radu Lykan stał się zmorą życia B.J. i niemałym zagrożeniem dla Harry'ego. Nie przestawała się zdumiewać tempem swojej przemiany, o której nawet teraz prawie nie ośmielała się myśleć. Bonnie Jean Mirlu, strażniczka kryjówki Radu od ponad stu siedemdziesięciu lat. Była, można powiedzieć, jego ochroniarzem, którego wszystkie wysiłki zmierzały do zapewnienia mu
bezpieczeństwa, a ostatecznie wskrzeszenia. B.J. zdrajczynią? Jeszcze nie, przynajmniej nie w sensie fizycznym, ale z pewnością rozważała tę ewentualność. A teraz już nie tylko ewentualność, bo miała motyw: Harry'ego. Zastanawiała się, co takiego ma w sobie Harry. Co ją w nim pociąga? Jest przecież tylko człowiekiem... ale pierwszym, który narażał dla niej własne życie; to był zapewne punkt zwrotny. A teraz tylko o tym myśląc, ona naraża swoje życie dla niego! Ale czy to był tylko Harry i jego naturalny czar, czy też było to coś zupełnie innego? Czy to może sprawa jej własnej natury, którą przemiana tak odmieniła? Czy było coś - coś fizycznego wewnątrz niej samej, co sprawiało, że oddanie dla Radu ulegało kaprysom jej natury? I znów jej myśli pobiegły innym torem, aby uniknąć nieuniknionego wniosku... Radu, który tak jasno płonął w jej umyśle jak bóg, stwórca i ojciec swej własnej rasy! Bóg pogrążony we śnie i B.J., która strzegła go w jego grobowcu. Tak było, odkąd sięgała pamięcią, więc niełatwo było teraz myśleć o zakończeniu wszystkiego tego, czemu poświęcała się tak długo i z takim oddaniem, porzucić wysiłki i aspiracje całego życia. Nie jej dotychczasowego życia, ale tego, które mogło być jej udziałem w przyszłości. Przez głowę przemknęła jej cała przeszłość... Na początku, kiedy była jeszcze dziewczyną, zajmowanie się Radu było trudnym wyzwaniem, ale w ciągu stu lat weszło w zwyczaj, a przez następne pięćdziesiąt stało się po prostu obowiązkiem. Całe swe życie poświęciła temu, by jej pan mógł znów ożyć, a teraz jeżeli ona sama ma żyć, on także musi wrócić do życia. Bo bez niego prędzej czy później wrogowie z pewnością ją dopadną i zlikwidują. Wiedzieli o niej od dawna (miała na ten temat bardzo wiele dowodów) i uczyniliby to już dawno temu, ale byli zachłanni i pragnęli także dostać jej pana. Tak przedstawiała się przeszłość, ale co można było powiedzieć o przyszłości? Jaka by była bez Radu? Czy w ogóle mogła dla niej istnieć jakaś przyszłość bez Radu? Z Harrym? Ale on był tylko człowiekiem... i ta myśl wróciła do niej znowu! Tyle niepewności, a na szali spoczywało jej własne życie. I Harry'ego. Harry: dlaczego wciąż chodził jej po głowie? Mogłaby się bez niego obejść, tak naprawdę wcale go nie potrzebowała... czy rzeczywiście? Czy rzeczywiście? Może nie... ale wydawało się pewne, że będzie potrzebowała Radu i jego pomocy, gdy ten wróci do życia. Będzie musiała się od niego dowiedzieć wszystkich tajemnic, jakie obiecał jej wyjawić, aby zrozumieć naturę Wampyrów i swoją własną. I, co niemniej ważne, będzie
potrzebowała jego ochrony. Koniec rozterek, lord Wampyrów był najbezpieczniejszym rozwiązaniem. Bezpiecznym? Prawda była taka, że była niewolnicą Radu i bała się go! Bała się nawet swoich „krnąbrnych" myśli; tego, że może w niej odkryć ziarno zdrady - a nawet więcej niż ziarno i dojść do wniosku, że się nie nadaje. Dlatego związek z Radu był wciąż aktualny - choćby naznaczony odrazą i fascynacją, strachem i potrzebą - i B.J. była rozdarta między lojalnością wobec iście koszmarnego potwora z innego świata i odległej przeszłości a miłością do człowieka, który był stąd i wyprzedzał swój czas. Ale jej lojalność wobec Radu nie była już taka jak dawniej, w przeciwnym razie nie targałyby nią te wszystkie wątpliwości. Kiedyś wielbiła go z takim samym zapałem, jak tuzin niewolnic przed nią. Ale one wszystkie były tylko jego niewolnicami i opiekunkami. Natomiast Bonnie Jean Mirlu... była Wampyrem! Właśnie. Do tego się to sprowadzało: podobnie jak Radu B.J. należała do wampirów wyższego rzędu i wkrótce powinna osiągnąć status lady. Trudno było powiedzieć, jak do tego doszło. Poprzez regularne, dobrowolne transfuzje krwi do organizmu Radu? To chyba było niemożliwe; zawsze sądziła, że przepływ odbywa się w jedną stronę! A przez cały czas swojej służby dla Radu B.J. nigdy nie miała z nim fizycznego kontaktu, jeśli nie liczyć płynów, które opuszczały jej ciało. Jakże mogło być inaczej, skoro spoczywał w kadzi wypełnionej półpłynną żywicą? Ale nawet Wampyry nie mogły wiedzieć wszystkiego na temat swego... stanu. Jego tajemnice były tak różnorodne, jak samo życie... Może więc B.J. stanowiła relikt, wynik mutacji genów, równie potężnych jak same Wampyry z Krainy Gwiazd? Albo może Radu nieświadomie „wyprodukował" zarodnik, który pokonał warstwę żywicy i wniknął do jej organizmu. Jakkolwiek było, wiedziała, że ma w sobie pijawkę, która szybko dojrzewa. Wiedziała, czuła to równie mocno, jak bicie swego serca czy oddech poruszający jej klatkę piersiową. Jeżeli kiedykolwiek w to wątpiła, zawsze pojawiało się potwierdzenie jej wampirycznej metamorfozy, która trwała już od czterdziestu lat: podczas pełni lub w jej pobliżu zmieniała się w coś innego, w coś różnego od zwykłej kobiety. Ponadto budziło się w niej wówczas to dziwne pragnienie, aby wyć, biec w blasku księżyca z watahą wilków... i polować! Te potężne, targające nią uczucia; furia, która znacznie wykraczała poza ludzką skalę doznań; szalona wola życia i żądza krwi, która przecież jest życiem! I jeszcze jedna cecha, która była niewątpliwym znakiem rozpoznawczym jej gatunku: instynkt terytorialny.
Przez prawie dwieście lat góry okalające długą, porosłą lasem dolinę koło Spey stanowiły jej terytorium, które chroniła. Jej niewielka „wataha" - dziewczyny, które zwerbowała, aby uczynić z nich księżycowe dzieci, wymieniając je w razie potrzeby - należała do niej. Nawet kryjówkę lorda Wampyrów B.J. znała lepiej niż on sam. Dla Radu było to wyłącznie schronienie. Ale dla B.J. było to zamczysko, jej siedziba i ukryte „centrum dowodzenia", kiedy już stanie się pełnoprawną lady Wampyrów! Może ta myśl tkwiła w jej głowie już od pewnego czasu, może nawet od dziesięcioleci, gdy coraz bliższa była chwila odrodzenia się Radu. Nawet zastanawiała się: - Jak to będzie, kiedy mój pan znów powstanie, kiedy powróci? Co będzie wolno, a czego nie? - I dalej snuła swe myśli: - A jeśli wróci do Rumunii, żeby odzyskać swe góry, teraz, gdy Drakulów i Ferenczych już tam nie ma? Jeżeli tak się stanie, może nawet zostawić tutaj B.J., aby strzegła kryjówki w Cairngorms i została prawdziwą lady. Wówczas będą jak równi sobie - niewiarygodna perspektywa! Kiedyś (dawno temu), gdy majaczyła po tym, jak oddała Radu zbyt dużo krwi, poruszyła nawet ten temat. Teraz przypomniała sobie, co wtedy usłyszała: - Ach, Bonnie! Pomyśl, tylko pomyśl! Jeśli ja jestem lordem-psem, a żeńskim odpowiednikiem lorda jest lady... czym się staniesz - lady-suką? A może bardziej suką niż lady? - I w głowie zabrzmiał jej warkliwy śmiech Radu... ale w tle usłyszała także głębokie warknięcie. Nie zrozumiała, ale on zignorował to, mówiąc: - Niech tak będzie, Bonnie. Bo przecież do tej chwili brakuje jeszcze stu lat. Ty chciałabyś zostać Wampyrem? Najpierw zostań dziewką, a potem możesz zostać i suką... Wtedy Radu po raz pierwszy sprzeciwił się przeznaczeniu B.J., ale potem powtórzyło się to jeszcze wiele razy. Nie chciał, aby myślała w ten sposób, a B.J. sądziła, że wie dlaczego. Bo w jego wizji przyszłego świata nie było miejsca dla innych lordów czy lady... Oczy B.J. na chwilę oślepiły reflektory nadjeżdżającego z przeciwka samochodu, a kiedy zniknął w oddali, jej myśli znów powróciły do teraźniejszości. Otrząsnąwszy się wyprostowała się za kierownicą i usiłowała się skupić na celu swej podróży, człowieku, do którego jechała. Teraźniejszość była ważniejsza niż przeszłość, a to, o czym myślała, miało miejsce grubo przed czasem, kiedy żył Harry. I teraz, znacznie bardziej niż troska o przyszłość Radu czy nawet swoją własną, obchodził ją los Harry'ego... Czy go potrzebowała? Po co się dalej oszukiwać? Oczywiście, że tak, przecież nawet kochała go. Co za obłęd! I znów myśli B.J. przeskoczyły na inny temat. Radu ostrzegł ją, aby nie „zaraziła" Harry'ego; może go uwodzić na wszelkie możliwe sposoby, ale w żadnym razie nie może dopuścić, aby coś z niej samej przeniknęło do jego wnętrza.
Lord chciał, aby Harry był nieskażony i oczywiście wiedziała dlaczego. Gdyby pijawka Radu nie zdołała go wyleczyć z choroby krwi, jakiej nabawił się przed wiekami, wówczas spróbowałby dokonać transferu całej swojej osobowości do ciała innej osoby - do ciała Harry'ego! Radu bowiem śnił o Tajemniczej Istocie, Człowieku-o-Dwu-Twarzach, który znajdzie się tutaj w godzinie jego odrodzenia. Takim człowiekiem był właśnie Harry Keogh, którego umiejętności przetrwania były równe umiejętnościom samych Wampyrów. Pomysł był pod pewnymi względami intrygujący, ale pod innymi przerażający. Myśl o Harrym obdarzonym wielką potęgą Radu przemawiała do wyobraźni B.J.; mając zapewnioną długowieczność i dysponując umiejętnościami agenta specjalnego, byłby doskonałym partnerem. Ale wiedziała, że nie jest to właściwa droga. Bo posiadałby umysł Radu i jego metafizyczne zdolności. I B.J. wiedziała, jak Harry by wtedy wyglądał: tak jak Radu obecnie! Byłby jak glina w dłoniach lorda, który uformowałby go na swoje podobieństwo. Wyobraziwszy sobie swego pana w wielkiej kadzi pełnej żywicy - jego groteskowe zarysy widoczne pod półprzezroczystą warstwą żywicy - B.J. zadygotała. Nie, nawet nie może się nad tym zastanawiać, ani przez chwilę. A mimo to za trzy miesiące, wiosną, będzie musiała to właśnie uczynić. Wtedy bowiem Radu postanowił powrócić do życia. Może nawet już to się stało, ale Radu chciał zobaczyć Harry'ego przed tym, co miało nastąpić. Powinien był go zobaczyć już trzy miesiące temu, ale przeszkodziła temu interwencja porucznika Drakulów. Wówczas Harry Keogh po raz kolejny zademonstrował swoją zdolność przetrwania - i swe uczucie do Bonnie Jean, którą osłaniał, narażając własne życie - ale teraz nie było już Drakulów. W połowie drogi do domu Harry'ego w Bonnyrig B.J. przypomniała sobie to, co jej zostało w pamięci z ataku Drakulów i co nastąpiło potem...
IV Niech śpiący lord spoczywa. Tajny nadzór. Sprawozdanie Starego Johna. Stan zawieszenia B.J. zabrała wtedy Harry'ego na północ, na długi weekend, w ciągu którego mieli chodzić po górach, polować i żyć na łonie natury. W każdym razie tak mu powiedziała. Ale w rzeczywistości mieli odwiedzić lorda śpiącego w swej kryjówce. Miała w związku z tym złe przeczucia; kochała Harry'ego nad życie, kochała go aż za bardzo. Obudził w niej uczucia odmienne od jej innych wielkich namiętności i wiedziała, że kiedy Radu go ujrzy, kiedy z nim „porozmawia", będzie to oznaczało oddanie Harry'ego w jego ręce. Ale w każdym razie jeszcze to się nie stało. Kiedy w ciepły jesienny ranek B.J. i Harry jechali samochodem Starego Johna w kierunku punktu startowego planowanej wyprawy w góry, Drakulowie przypuścili atak. Było ich dwóch, „kapłanów" odzianych w czerwone szaty w kombi, którego użyli jako tarana, próbując zepchnąć B.J. z drogi. Powiedziała Harry'emu, że to dwaj wrogowie, przed którymi poprzednio go ostrzegała. Ale jak tylko odskoczyła na pewną odległość i za zakrętem znikła prześladowcom z oczu, Harry poprosił, aby go wysadziła. W minutę czy dwie potem, kiedy Drakulowie wciąż się nie pojawiali, wróciła, żeby go zabrać. Jakimś sposobem udało mu się doprowadzić do wypadku; ich samochód wypadł z drogi, przeleciał przez ścianę porosłego lasem parowu i runął w dół, a drzewa tylko w nieznacznym stopniu osłabiły impet upadku. Jeden z nich, kierowca - i, sądząc po jego wyglądzie, porucznik, który później umarł - nadział się na kolumnę kierownicy; drugi, niewolnik, wyszedł z katastrofy bez szwanku. Kiedy B.J. zjawiła się na miejscu, ledwie zdążyła zapobiec zaatakowaniu Harry'ego. Strzałą z kuszy przeszyła serce niewolnika, a Harry podpalił benzynę, która wyciekała z rozbitego samochodu. Obaj Drakulowie usmażyli się w płomieniach. Widok był zaiste okropny, ale równocześnie potwierdziło się, że kierowca był rzeczywiście porucznikiem. Za ścianą drgającego żarem powietrza wyraźnie było widać jego płonącą postać, gdy próbował się unieść z kolumny kierownicy. Kiedy mu się to nie udało, popatrzył na ścianę ognia, a w chwilę później jego tułów rozerwał się; z jego wnętrza wyroiły się białe macki, smagając rozpalone wnętrze samochodu. Wijące się macki wydostały się na zewnątrz przez zerwany dach, wystrzeliły w górę, jak ognisty strumień i uniosły się w prądzie gorącego powietrza, jak pędy okaleczonego anemonu. Inne macki wypłynęły jak robaki przez otwarte drzwi samochodu. Tryskała z nich pomarańczowa ciecz, a w miejscach gdzie zetknęła się z ziemią, unosiły się kłęby dymu. Wtedy
wampir w ciele porucznika poddał się, cofnął swe nadpalone macki, zapadł się w siebie i wysunął się przez drzwi, spływając po ramionach drugiego pasażera samochodu, który siedział martwy z sercem przebitym strzałą B.J. Było po wszystkim... Podczas podróży do Dalwhinnie B.J. usunęła ten epizod z pamięci Harry'ego. Widział on bowiem rzeczy, które nie pasowały do obrazu „niewinnej" B.J., fragmenty jej ciemnej strony, na które nie był przygotowany. I od tej chwili - przynajmniej z punktu widzenia Harry'ego - po prostu wybrali się na wycieczkę w góry, z której z jakichś powodów B.J. musiała zrezygnować. Całkiem proste... Oczywiście Harry myślał i działał pod wpływem hipnozy, jednak dla B.J. nie było łatwo wyrzucić tych wypadków z pamięci. W istocie nie potrafiła zapomnieć najdrobniejszych szczegółów, była to bowiem sprawa życia i śmierci. Z Dalwhinnie zadzwoniła do Starego Johna w Inverdruie i kazała mu udać się do Radu. W przeciwieństwie do B.J., która była jego porucznikiem, Stary John był zwykłym niewolnikiem. Choć przez całe swe życie był księżycowym dzieckiem, nigdy nie biegał z watahą wilków podczas pełni księżyca; jego przeznaczeniem nie było zostać wilkołakiem. Był jednak bardzo sprawnym wspinaczem i znał drogę do kryjówki Radu. Jako leśniczy na objętym ochroną terenie w dolinie Badenoch przez większą część swego życia John pilnował szlaków wiodących do kryjówki. I oczywiście zajmował się lordem Wampyrów pod nieobecność B.J. To znaczy zapewniał mu pokarm - jemu i jego pijawce... I bez wątpienia Radu sondował umysł Johna, żeby się zorientować, co się nie udało. Plan się powiódł; w dwa dni później Stary John zadzwonił do winiarni B.J., donosząc, że wszystko jest w porządku. Ale jeśli chodzi o Tego-w-Swej-Górskiej-Kryjówce, no cóż, on „nie był specjalnie zadowolony"! Jego czas zbliżał się szybko i odrodzenia nie można było odkładać. Choćby się waliło i paliło, B.J. miała mu przedstawić tę owianą mrokiem tajemnicy osobę, kiedy następnym razem zjawi się w kryjówce. A powinno to było nastąpić podczas minionego weekendu. Upłynęły trzy miesiące i mimo że pogoda znacznie się pogorszyła - a także dlatego, że B.J. była mniej skłonna niż kiedykolwiek, rozstawać się ze „swym małym" - nie można się już było dłużej wykręcać. Ale przynajmniej (B.J. powtarzała sobie z niepokojem) będzie to tylko „wstępna audiencja"; potem pozostawało jeszcze sześć miesięcy do chwili faktycznego odrodzenia Radu. I wtedy, niecałe dwa tygodnie przed zaplanowaną wizytą, coś zaczęło się dziać... W rzeczywistości od chwili nieudanego ataku Drakulów przez cały czas działy się rozmaite rzeczy. W dzień czy dwa po tym, jak w gazetach opisano historię „śmiertelnego wypadku w dolinie Spey", B.J. z zadowoleniem przeczytała, że Ministerstwo Spraw Wewnętrznych wydało nakaz
wydalenia „kilku członków mało znanego tybetańskiego zakonu, którzy byli zamieszani w działania wojenne między sektami religijnymi na terenie Wysp Brytyjskich". Nie tylko zostali wydaleni, ale innym członkom tego zakonu - emisariuszom Drakesha - nie wydano zgody na wjazd do kraju... Wiadomości te współgrały z doniesieniami o gaszeniu pożaru oraz odkryciem broni i dowodów jej wykorzystania na miejscu wypadku, który poprzednio uznano mylnie za wypadek drogowy. Wszystko to pasowało do siebie jak ulał, zwłaszcza aluzja do emisariuszy Drakesha. Ale zakon? No, chyba że zakon Drakulów! I nie zamieszany w żaden sposób w jakiekolwiek działania wojenne (przynajmniej do chwili spotkania z B.J. i Harrym Keoghiem), lecz pochłonięty szpiegowaniem i zbieraniem sił przed odrodzeniem lorda Wampyrów! Przynajmniej Radu wie teraz, gdzie szukać ich albo jego - D.D., ostatniego z rodu. W Tybecie. Ale o ile dzięki zdobytym informacjom Drakula w swym odległym klasztorze wiedział o rychłym powrocie Radu, o tyle co można było powiedzieć o Ferenczych? Od wielu dziesięcioleci B.J. podejrzewała, że jest obserwowana; dlatego miała się na baczności, a czasami nawet próbowała zlokalizować inne istoty należące do jej rodzaju. Parę lat temu straciła jedną ze swych dziewczyn, która znikła w Londynie w tajemniczych okolicznościach. Według Radu była to robota Ferenczych, którzy przewidując jego rychłe wskrzeszenie, próbowali go odszukać. Od tego czasu B.J. podwoiła środki ostrożności, jednak nie była dostatecznie czujna. Albo może poufałość zrodziła lekceważenie i jej czujność osłabła z czasem. To Harry Keogh pierwszy zwrócił jej uwagę na fakt pojawienia się tajemniczego obserwatora, drobnego mężczyzny, o którym wspomniała inspektorowi. Kiedy Harry po raz pierwszy odwiedził winiarnię B.J., zobaczył tego dziwnego człowieka, przyczajonego w drzwiach sklepu po drugiej stronie ulicy, który najwyraźniej robił zdjęcia. Ale dopiero gdy opisał tego obserwatora, B.J. zdała sobie sprawę, że także go widywała... i to od lat, zarówno w mieście, jak i w sąsiedztwie jej lokalu. Ale tylko nocą, albo gdy dzień był pochmurny. Wówczas B.J. przypomniała sobie, że kiedy była w tłumie, wielokrotnie czuła na sobie czyjeś spojrzenie lub słyszała za sobą ciche stąpanie, kiedy szła jakąś małą uliczką, albo dostrzegała złoty błysk spod dziwnie znajomego, wielkiego kapelusza. Nie tylko B.J. go widywała; jej dziewczyny także... Czyż więc ten obserwator był szpiegiem Ferenczych, przed którym ostrzegał ją Radu? Wydawało się to bardzo prawdopodobne. Szpieg - „uśpiony", wysłany do Szkocji przed co najmniej trzydziestu laty - którego zadaniem było jedynie zainstalowanie się i zlokalizowanie niewolników i ochroniarzy lorda Wampyrów i poprzez nich odnalezienie Radu w jego kryjówce. B.J. była pewna, że jak dotąd mu się nie udało. Jej „baza" była tak oddalona od kryjówki, a stosowane przez nią środki ostrożności podczas wizyt, odbywających się w trzymiesięcznych
odstępach, tak ostre - nie wspominając o mozolnej wspinaczce do jego kryjówki w towarzystwie Starego Johna, który obserwował, czy w pobliżu nie ma obcych - że bezpieczeństwo Radu wydawało się zapewnione. Ale ona sama i jej grupa, jej dziewczyny... zostały odkryte już dawno temu. Więc na co czekały te męty z rodu Ferenczych? Setki razy mogli wpakować jej w głowę srebrną kulę, ale tak się nie stało. Dlaczego? Odpowiedź wydawała się prosta: gdyby ją zlikwidowali, ostrzegłoby to pozostałych niewolników Radu, jeśli tacy istnieli, i naraziło na niebezpieczeństwo zarówno samego obserwatora, jak i jego panów, gdziekolwiek byli! Poza tym Ferenczy mogli sobie pozwolić na czekanie, bo dopóki Radu tkwił w swojej kadzi, nie stanowił żadnego zagrożenia. I oczywiście ów D.D., ostatni z rodu Drakulów, był podobnego zdania: niech śpiący lord spoczywa, a w tym czasie można śledzić jego niewolników, zlokalizować kryjówkę i dowiedzieć się wszystkiego, co możliwe, o nim samym i jego poddanych. Po czym w chwili jego odrodzenia przypuścić zmasowany atak, zanim zdoła odzyskać utracone siły! To wszystko trzymało się kupy, czy raczej było tak, dopóki Drakulowie nie zaatakowali. Cóż więc sprawiło, że zrobili falstart? A co do Harry'ego... kiedy ujrzał odzianych z czerwone szaty „kapłanów", był wyraźnie podenerwowany. Co więc ich łączyło? A może był to zwykły zbieg okoliczności i B.J. wyciągała zbyt daleko idące wnioski? Ale pomijając to, w ciągu trzech miesięcy, jakie upłynęły od nieudanego ataku Drakulów, prowadzona przez Ferenczych obserwacja winiarni, dziewczyn B.J. i jej samej wyraźnie zintensyfikowała się. Kiedy mówiła inspektorowi Iansonowi o owym obserwatorze, nie kłamała; od czasu gdy ostrzegła dziewczyny, podejrzanego drobnego mężczyznę widziano z dziesięć razy. Jedyne kłamstwo dotyczyło jego wielkiego psa. Żaden taki pies nie istniał, była tylko wielka, biała wilczyca... Jeśli chodzi o Drakulów, B.J. przeczytała w trzecim doniesieniu prasowym, jak policja zlokalizowała dalszych czterech członków owej sekty, którzy ukrywali się na terenie kraju. Wszystko się zgadzało: początkowo grupa liczyła sześciu członków. Więc czterech z nich wciąż działało i prawdopodobnie niezbyt daleko stąd. No cóż, teraz nie ma mowy, żeby podkradli się do B.J. w swych czerwonych szatach! I trzeba dopilnować, aby ona i jej dziewczyny unikały wszelkich Azjatów; w razie potrzeby trzeba będzie zaatakować ich powtórnie. Wszystkie te powody przemawiały za tym, aby Stary John zastąpił ją znowu, aby wykręciła się od wizyty w kryjówce Radu i po raz drugi odłożyła jego spotkanie z Harrym, spotkanie, które z pewnością przypieczętowałoby los tego ostatniego. Było więc wiele powodów, ale żaden z nich nie
był dość dobry. Lord bez wątpienia by jej powiedział, że ponieważ zdaje sobie sprawę z kłopotów, które musi pokonać, musi po prostu zwiększyć środki ostrożności i tyle. Co gorsza, prawdopodobnie dziwiłby się jej powściągliwości. I wtedy, kiedy już pozostał tylko tydzień do „egzekucji", los zesłał jej dwie znacznie bardziej zadowalające wymówki: fakt, że jedna z jej dziewczyn, Margaret Macdowell, została zaatakowana - coś, czym B.J. musi zająć się osobiście - i trudne warunki atmosferyczne, które sprawiały, że wyprawa w góry Cairngorms była jeszcze bardziej niebezpieczna niż zwykle. Mimo że sama szkoliła Harry'ego, wcale nie był wytrawnym wspinaczem; na pewno nie chciałaby go utracić na jakimś oblodzonym, stromym stoku, w drodze do kryjówki lorda Wampyrów! Byłoby dobrze, gdyby jego pierwsza „audiencja" u Radu została opóźniona o dalsze trzy miesiące, kiedy pogoda poprawi się i droga będzie łatwiejsza. Teraz jej wymówki były wreszcie przekonywające, zadzwoniła więc do Starego Johna w Inverdruie, aby mu przekazać swoje postanowienie. A ponieważ poświęciła sporo czasu, aby wymienić wszystkie podane powody i wbić mu je do głowy, mogła mieć pewność, że kiedy Radu użyje swych zdolności mentalnych, aby je wydobyć - co z pewnością uczyni - będzie wiedział, że Bonnie Jean Mirlu jest jego prawdziwą i oddaną służebnicą. Ale w rzeczywistości B.J. wiedziała, kim była naprawdę - zdrajczynią! I wiedziała dlaczego: ponieważ była Wampyrem! Tak, Wampyrem, diablo chytrym, jak każdy Wielki Wampyr przed nią. A mimo to także oddaną Harry'emu... Bezładne myśli B.J. wróciły do teraźniejszości. Jechała przez stary, kamienny most. Ćwierć mili przed nią, na tle ciemnego nieba, rysował się stojący nad brzegiem rzeki dom Harry'ego, który przypominał starą, czujną, lecz na poły ślepą sowę między dwiema śpiącymi siostrami. Czujną, lecz zmęczoną... Dopiero wtedy B.J. zdała sobie sprawę, jak bardzo zaniepokoiły ją jej własne poczynania po telefonie Harry'ego. Po raz pierwszy od bardzo dawna nie przejmowała się jakimikolwiek środkami ostrożności i nie patrzyła, czy jest śledzona. Ale upłynął już tydzień od chwili, gdy ostatni raz widziała Harry'ego, który był przygnębiony i zatroskany. A co z pozostałymi zmartwieniami B.J., zwłaszcza wizytą inspektora policji oraz faktem, że wciąż czekała na telefon od Starego Johna, aby uzyskać potwierdzenie, że wszystko u Radu poszło dobrze. Nie ma się co dziwić, że czuła się dość niepewnie! A zresztą co u diabła? Kto miałby ją śledzić w taką zimną i ciemną noc? Teraz było już zbyt późno, aby płakać nad rozlanym mlekiem. A zresztą były duże szanse, że już dowiedzieli się o Harrym. Z drugiej strony pewnie wiedzieli, że jest tylko człowiekiem, jej kochankiem i że to nie ich sprawa. Tak w każdym razie będą uważać Ferenczy. A kilku Drakulów nadal się ukrywało. Więc naprawdę nie mogła spowodować poważnego zagrożenia.
Jednak kiedy zatrzymała się przed starym domem i pogasiła światła samochodu, zmrużyła oczy, wpatrując się długo i badawczo we wsteczne lusterko, ale w końcu wydala westchnienie ulgi. Za nią nie było widać nic oprócz ciemnej wstęgi rzeki, posrebrzonej światłem księżyca, który na chwilę wyjrzał zza chmur. Tak, światło księżyca, ale było już dwa dni po pełni. Po chwili pokrywa chmur zamknęła się i znów zapanowała ciemność. B.J. wysiadła z samochodu, zamknęła go i prawie pobiegła ścieżką prowadzącą do drzwi domu Harry'ego... ...Jednak po drugiej stronie rzeki, prawie naprzeciw domu Harry'ego, na trawiastym poboczu wiejskiej drogi, ukryty pod zwisającymi gałęziami wysokich drzew, stał w ciemności i ciszy drugi samochód i tylko od czasu do czasu było słychać delikatne dźwięki szybko stygnącego w mroźnym powietrzu silnika. Był to stary, lecz niezawodny garbus, a jego kierowca na podstawie kilku poprzednich wizyt wiedział, gdzie jest najlepsze miejsce do jego zaparkowania. Przez następne pół godziny będzie po prostu siedział i obserwował i czekał, aż zgasną światła, po czym odjedzie. Ale o pierwszym brzasku zjawi się znowu, aby patrzeć, jak dziewczyna odjeżdża. Podglądanie na odległość nie było jego obsesją, lecz ponurym zajęciem. Zwyczaje bowiem B.J. Mirlu były dla niego bardzo ważne, szczególnie te, które wiązały się z mężczyzną, którego odwiedzała.... A dwieście jardów dalej, przy tej samej drodze, stał w ciemności i ciszy trzeci samochód, ale inspektor George Ianson był tutaj z zupełnie innego powodu. Nie po to, aby szpiegować dziewczynę - absolutnie nie - ale tego, kto ją szpiegował. I zastanawiał się, co u diabła kombinuje stary Angus McGowan?! Inspektor znalazł się tutaj w wyniku szeregu zbiegów okoliczności, co samo w sobie było dziwne, ponieważ nie wierzył w zbiegi okoliczności. Na jego ulicy nie było wolno parkować, więc trzymał samochód prawie milę od domu. Były posterunkowy Gavin Strachan mieszkał całkiem niedaleko, ale w drugą stronę, więc po wyjściu od Strachana Ianson pojechał do B.J. taksówką. Ale po drodze do domu - wciąż zmagając się z zagadką związaną z książką starego Angusa - postanowił złożyć mu wizytę. Co prawda było już późnawo, a McGowan nie lubił przyjmować gości o żadnej porze, ale Ianson wiedział, że jest z niego nocny marek, i miał nadzieję, że się nie obrazi. Poza tym mógł ukryć prawdziwy cel swej wizyty, pytając weterynarza o informacje uzyskane w zoo, jakie mają układy... choć nie potrafiłby powiedzieć, dlaczego miałby używać takiego wybiegu. Kiedy taksówka odwiozła go do miejsca, gdzie parkował swój samochód, pojechał do McGowana, który mieszkał we wschodniej części miasta, w pobliżu morza. Kiedy znalazł się na
słabo oświetlonej ulicy, przy której mieszkał McGowan, zobaczył, jak ten odjeżdża swym zdezelowanym garbusem. Zobaczywszy ten samochód, inspektor zorientował się, że to musi być McGowan. Siedział skulony za kierownicą, pochłonięty kierowaniem, ze wzrokiem utkwionym wprost przed siebie... i w ogóle zachowywał się podejrzanie. A może było to tylko wrażenie Iansona, który miał dziwne uczucie w związku z tą całą sytuacją. Jakiś instynkt, przeczucie. Instynkt, który czasami sprawia, że policjant dokonuje rzeczy wielkich, a czasami także ma głębokie poczucie winy. Tak czy inaczej Ianson zawrócił i zastosował technikę ukrytego pościgu, której nauczył się przed dwudziestu pięciu laty w policji. Ruszył za weterynarzem ulicami Edynburga. Na szczęście ruch był na tyle duży, że mógł się trzymać dwa czy trzy samochody z tyłu, nie gubiąc McGowana. Miał także szczęście, że jego siedmioletni samochód był brązowy; samochodów takiego koloru były setki. Po chwili inspektor zorientował się, że jedzie tą samą drogą, którą taksówka odwoziła go z winiarni B.J., tam właśnie wydawał się kierować McGowan! Było to absurdalne przypuszczenie, ale okazało się prawdziwe. Jeszcze kilka minut i inspektor znalazł się w dzielnicy, gdzie mieściła się winiarnia. Kiedy się tam znaleźli, McGowan wyszukał wolne miejsce w szeregu samochodów stojących w pobliżu baru. Kiedy był zajęty parkowaniem, Ianson wyprzedził go i znalazłszy wolne miejsce dla swego samochodu, zaparkował tak, aby we wstecznym lusterku mógł widzieć zarówno samochód McGowana, jak i odcinek ulicy przed winiarnią. Potem przez jakieś piętnaście minut siedział, zacierając ręce, aby pobudzić krążenie krwi; miał nadzieję, że włączony grzejnik nie spowoduje rozładowania akumulatora. Ale głównie zastanawiał się, o co tu chodzi. Czyżby stary Angus prowadził jakieś śledztwo na własną rękę? To było nie do przyjęcia... przecież McGowan był weterynarzem, a nie policjantem! Co więcej, pasował doskonale do podanego przez B.J. opisu obserwatora, którego widziano kilkakrotnie w pobliżu winiarni przed atakiem na Margaret Macdowell. Inspektor był tak pogrążony w myślach, że omal nie przegapił grupki dziewczyn wychodzących z winiarni. Były opatulone w grube płaszcze i znajdowały się zbyt daleko, aby mógł je rozpoznać, a zresztą szybko rozdzieliły się i każda poszła w swoją stronę. Upłynęła mniej więcej godzina, odkąd inspektor wyszedł z winiarni; najwyraźniej B.J. zamykała dziś wcześnie. No cóż, to akurat nie wymagało wyjaśnienia; nie było ruchu i nie warto było trzymać otwartego baru. Ale gdy dziewczyny rozeszły się, stary Angus także szybko ruszył i inspektor musiał się pospieszyć, aby go nie zgubić.
Gdzie udawał się teraz? Skierował się na zachód, jadąc główną drogą wyjazdową z miasta, i Ianson znów trzymał się o parę samochodów z tyłu, obserwując charakterystyczny kształt volkswagena, kierującego się - dokąd? Kiedy ruch na drodze zmalał, a noc stała się jeszcze ciemniejsza, garbus skręcił na drogę gruntową, cofnął się i stanął. Jego światła zgasły. Jadąc dwieście jardów za ściganym, Ianson nie sądził, że droga dokądś prowadzi. Może McGowan obawiał się, że jest śledzony, i zatrzymał się, żeby to sprawdzić. Dlatego inspektor skręcił na krótki podjazd, zawrócił i ustawił się tak, aby w razie potrzeby mógł szybko wyjechać. Po czym zaczął czekać. Za niedalekim żywopłotem widać było odblask szyb garbusa... Główną drogą przejechało w międzyczasie zaledwie kilka samochodów; większość zmierzała do Edynburga... Przez następne pięć minut nie działo się nic, a potem na głównej drodze pojawił się srebrnoszary samochód, który pędził od strony miasta. Kiedy minął drogę gruntową, volkswagen włączył światła mijania i McGowan wycofał się na główną drogę. Ruszywszy za nim, Ianson także włączył światła mijania... ...Teraz siedział już tutaj od pół godziny i wciąż zastanawiał się, co się dzieje i do czego to wszystko zmierza. Stary McGowan wysiadł z samochodu i opierając się o tył samochodu - bez wątpienia po to, aby ogrzać się trochę od silnika - obserwował przez lornetkę oświetlone okna domu za rzeką. No, dość już tego. Ianson właśnie postanowił wrócić do domu i jutro wypytać o wszystko Angusa, gdy nagle światła w domu pogasły. W chwilę później Angus wsiadł do samochodu i włączył światła pozycyjne. Ianson ledwo zdążył się skulić w fotelu, aby być niewidocznym, kiedy McGowan zawrócił swego garbusa i ruszył z powrotem wąską gruntową drogą. Ale gdy jego samochód przejeżdżał obok, inspektor nie mógł się powstrzymać: uniósł się lekko i spojrzał prosto na kierowcę. Angus McGowan, bez wątpienia. Ale... ...W tej samej chwili McGowan spojrzał na niego... i to był jakiś inny McGowan! Ianson nie potrafił powiedzieć, na czym polegała różnica. Nie potrafił nawet powiedzieć, czy tamten go rozpoznał, prawdopodobnie nie. A on rozpoznał McGowana tylko dlatego, że wiedział, iż to jest on. Ale wyraz twarzy małego człowieczka: ten wyraz podejrzliwości w jego kaprawych oczach, dzikich, żółtych oczach. Ta agresywnie wysunięta szczęka... Przez dobre trzy minuty po zniknięciu jego samochodu inspektor siedział bez ruchu, po czym otrząsnął się, włączył silnik i starym mostem przejechał przez rzekę. Zaparkował i jak najciszej poszedł pełną kolein drogą dojazdową w kierunku srebrno-szarego samochodu stojącego przed środkowym domem. Tym samym, który obserwował McGowan. Ianson zapamiętał numer rejestracyjny samochodu, upewnił się, że potrafi tu znów trafić i pojechał do domu...
Pół godziny wcześniej. - Przepraszam za spóźnienie - powiedziała zadyszana B.J. - Musiałam podliczyć kasę, porozmawiać z dziewczynami i zamknąć lokal. Przyjechałam tak szybko, jak mogłam. Harry nie spał, ale miał zapadnięte oczy. Ostatni tydzień był ciężki; w rzeczywistości nie ostatni tydzień, ale ostatnie trzy miesiące; jednak nie wiedział dlaczego. Ale miał uczucie nieuchronnie zbliżającego się czegoś, co szarpało mu nerwy. Patrząc na B.J., widział, że dla niej także był to niełatwy okres. - Powinna być ze mną szczera - pomyślał, zastanawiając się dlaczego. B.J. nie była telepatką. Zalążek tych zdolności miała w sobie, jak większość Wampyrów, ale w żadnym wypadku nie była to jeszcze umiejętność. Jednak może dotarło do niej coś z tego, co zaprzątało jego myśli. - Harry, przykro mi... - zaczęła i ugryzła się w język. - Chciałam powiedzieć, że jest mi przykro, że jesteś taki przygnębiony. - Jasne - powiedział, ale jakoś bez przekonania. I zmieniając temat: - Wyjeżdżałaś w ten weekend? Gdzieś na północ? - No, nie - pokręciła głową. - Byłam zajęta i... - ...Ta pogoda? - Szukał dla niej wymówki. - A Nowy Rok za pasem. Nie byliśmy razem zbyt długo w okresie świąt, B.J. W okresie świąt? To nie był jej czas! - Nie - odparła. - Rzeczywiście. Przykro mi. Ale wiesz, jak bardzo winiarnia jest uczęszczana... w sezonie ogórkowym... - Zamilkła. - Już minął tydzień, B.J. - powiedział. - I poprzedni tydzień, i jeszcze jeden tydzień i tak dalej. W rzeczywistości tak jest od miesięcy. A kiedy jesteśmy razem, zawsze patrzysz gdzieś w przestrzeń, unikasz mego spojrzenia, masz... wątpliwości? Stała, patrząc na niego. Serce jej podskoczyło, gdy padła mu w ramiona i powiedziała: - Wątpliwości? Nie w związku z tobą Harry! Nie, absolutnie nie! - Więc powiedz, o co chodzi - przyciskając ją do siebie mocno, wyszeptał jej do ucha. - Powiedzieć? - Teraz, gdy trzymał ją w ramionach, nie potrafiła normalnie myśleć. - Opowiedz mi wszystko po kolei - powiedział. - Nawet, jeśli to trudne. No cóż, będzie musiała go „włączyć", jeżeli w jego obecności chce skorzystać z telefonu. W przeciwnym razie nie zrozumie tego, co ma do powiedzenia Staremu Johnowi. - Harry, mój mały - powiedziała i natychmiast poczuła, jak lekko się zakołysał... ...Gdy na ziemię padło światło księżyca w pełni, a wielki wilk uniósł głowę i z głębi jego gardła wydobyło się pulsujące wycie.
Wtedy B.J., poczuwszy, jak Harry zesztywniał w jej ramionach, puściła go. - Wszystko w porządku - powiedziała, nie spuszczając z niego swego hipnotyzującego wzroku. - Ale muszę zadzwonić do Starego Johna. Harry kiwnął głową. - Żeby się dowiedzieć, jak się czuje, tak? Przytaknęła. - A potem porozmawiamy. - Tak na serio? - Zawsze jest serio, Harry! Przynajmniej jeśli o mnie chodzi. - Ale B.J. wiedziała, co miał na myśli i powiedziała: - Tak, na serio. Pochyliła się ku niemu i szybko go pocałowała, a on nie próbował się cofnąć. Ale też nie zareagował. Wtedy B.J. usiadła na skraju łóżka i zadzwoniła do Starego Johna... W swym domku w Inverdruie Stary John właśnie bandażował przegub, gdy zadzwonił telefon. Swój zakrwawiony przegub! Gdyby tylko jego rany goiły się tak szybko jak rany jego pani. Ale tak nie było. Wciąż miał blizny sprzed trzech miesięcy, a u Bonnie Jean w ogóle nie było ich widać. Telefon wciąż dzwonił, gdy zawiązywał węzeł i mocno go zaciskał. To bez wątpienia jego pani we własnej osobie. Ale to nie jego wina, że do niej nie zatelefonował. Był zamroczony od dwudziestu czterech godzin. Całą noc i cały dzień. Nawet teraz nie czuł się jeszcze zbyt dobrze. - John Guiney - głośno warknął do słuchawki, aby ukryć swoją słabość. - Kto mówi? - To ja, John - odezwał się głos jego pani, w którym można było wyczuć wyraźną ulgę. Niepokoiłam się, nie zadzwoniłeś. - Właśnie miałem to zrobić - zaprotestował John, starając się nie zajęczeć. - Ale niezbyt mi poszło, Bonnie Jean. Ta wspinaczka zupełnie mnie wykończyła. A On tam... och, On był naprawdę głodny, dziewczyno! - John, dobrze się czujesz? - zapytała z niepokojem. - Teraz już tak - powiedział i dodał: - Ale cicho, sza! Porządnie mnie wyssał. Nie, nie, to była moja wina. Cholerny, stary dureń! Zasnąłem! A obudziło mnie dopiero Jego wołanie w mojej głowie. Moja rana nie chciała się zamknąć, a droga w dół to była istna mordęga! Potem spałem jak dziecko przez półtora dnia i dlatego nie zadzwoniłem do ciebie. Wybacz, dziewczyno, staremu durniowi. B.J. westchnęła i powiedziała: - Nie mam ci nic do wybaczenia, John; najważniejsze, że jesteś zdrów i cały. Ale robisz wrażenie bardzo wyczerpanego! - Bo jestem, ale nie obawiaj się. Jestem ulepiony z twardej gliny. Jeszcze jedna noc i
wszystko będzie w porządku. A wewnątrz czuję się silniejszy niż kiedykolwiek. Pomyśl, Bonnie Jean, tylko pomyśl! To moja krew utrzymuje Go przy życiu! - Ale w chwilę potem podniecenie uleciało z jego głosu. - Tylko że... - zawahał się. - Tylko że? - ponagliła go. - Czy coś się stało, John? Drżąc Stary John usiadł. - Bonnie, On nie był zadowolony. Nie, tym razem nie, i było znacznie gorzej niż poprzednio. Powiedziałem mu, że ja powinienem mu to wynagrodzić, ale to nie pomogło. Mówił do mnie - to znaczy w mojej głowie - i był bardzo, bardzo zły! Nie tyle na ciebie, co na tych innych, na Ferenczych i Drakulów! Czułem, że w Nim aż się gotuje! Potrzebuje mojej pani, a nie tego starego sukinsyna, jeśli zechcesz mi wybaczyć to sformułowanie. - Co mu powiedziałeś? Co od ciebie wyciągnął? - B.J. była znów zaniepokojona; John niemal słyszał, jak wali jej serce. - Tylko to, co mi powiedziałaś! - znowu zadrżał i poczuł nagły zawrót głowy. - Nie powiedziałem mu zbyt wiele, ale wydobył to z mojej głowy. - Tak, tak - (John wyczuł, że skinęła głową potakująco.) - Ale co ci powiedział? - Och, mam dla ciebie wiadomość - odparł John. - Nie można już tego więcej odkładać, Bonnie Jean, już nie. Ani Ferenczy, ani Drakulowie, ani żadna katastrofa, nawet śmierć - nic nie może ci stanąć na drodze. Następnym razem musisz zająć się Radu osobiście albo wszystko przepadnie i się z tobą rozprawi! A jeśli chodzi o tego Harry'ego Keogha - ma ci towarzyszyć. Tak, bo on jest bardzo ważny. Przez chwilę na linii panowała cisza i John słyszał tylko słabe trzaski zakłóceń. Poza tym jedynie syczenie bierwion w palenisku i świst wiatru. W końcu B.J. przemówiła znowu, ale jej głos był teraz cichy jak szept. - Czy on... czy... zamierza powstać? Co? Wielki wilk? Powstać, mówisz? Nie, nie, nie to miałem na myśli. Za sześć miesięcy, tak powiedział. Ale właśnie dlatego musi następnym razem zobaczyć twojego Harry'ego; aby wiedział, na czym stoi. Ale ja nie jestem tak bystry jak ty, Bonnie Jean. Nie byłem pewien, co właściwie miał na myśli... Ale na drugim końcu linii Bonnie Jean zrozumiała aż za dobrze, co miał na myśli lord Wampyrów! Siedzący obok niej wymizerowany Harry Keogh także mógłby zrozumieć, o co tu chodzi, gdyby słyszał. Jednak nie słyszał. - Nie przejmuj się tym, John - powiedziała. - Załatwię to. - I za chwilę wrócił jej niepokój o Johna. - Ale co z tą wspinaczką? Czy naprawdę było tak źle? - O tak, ale w górę poszedłem łatwiejszym szlakiem i po drodze ubiłem piękne zwierzę dla
Jego pijawki. On... on rozwija się, tak? - Tak - potwierdziła. - Wiem... Stary John usłyszał nutkę wątpliwości w jej głosie (sam był pełen wątpliwości) i spytał: - Dziewczyno, czy u ciebie wszystko w porządku? - W jak najlepszym - odpowiedziała. I zanim zdążył zareagować, mówiła dalej: - John, mamy... On ma... tutaj wrogów. Mam nadzieję, że patrzyłeś, czy cię nie śledzono. Czy po drodze spotkałeś jakichś obcych? Czy zauważyłeś coś dziwnego? - Nie widziałem nikogo ani niczego - odparł. - Przecież znasz mnie. Nigdy nie ryzykuję. Nawet gdy otwieram drzwi, mam przy sobie broń! Myślę, że to był czysty fart, że cię wtedy zabrali. A jeśli chodzi o mnie, no cóż, jestem po prostu gderliwy stary palant i każdy w okolicy może to potwierdzić! Uśmiechnęła się i powiedziała: - Uważaj na siebie, John. Wkrótce pogadamy. Ale nie dzwoń do mnie, ja zadzwonię do ciebie. Uważaj na swoją... ranę. Dopilnuj, żeby się porządnie wygoiła. - Och, na pewno się wygoi. To był po prostu mój obowiązek... Kiedy John usłyszał trzask odkładanej słuchawki, usiadł i patrzył na zabandażowany przegub, gdzie ciągle jeszcze było widać cienką czerwoną linię. Tak, to był jego obowiązek, ale został doceniony. Przypomniał sobie, co jeszcze powiedział mu Radu, a czego nie ośmielił się powtórzyć Bonnie Jean: - Jesteś drugi w kolejności po twojej pani. Ona w końcu jest tylko dziewczyną, słabą jak wszystkie kobiety. Boję się, że kiedy nadejdzie mój czas, może się ugiąć czy nawet załamać. Więc dobrze zapamiętaj to, co przeznaczone jest tylko dla twoich uszu: dochowaj tajemnicy i służ mi z oddaniem, John, tak jak twoi przodkowie. Kto wie?... Może pewnego dnia będziesz pierwszy! Obietnica lorda Wampyrów! Krążyła w żyłach Starego Johna jak wino. Nadawała nowy sens jego istnieniu i warta była każdej kropli krwi, która przez lejek wpłynęła do wnętrza wielkiej istoty zanurzonej w kadzi. Warta był także kłamstwa, które musiał powiedzieć B.J., ale uczynił to na rozkaz samego Radu, a kimże był Stary John, żeby mógł się Jemu przeciwstawić? Tak, Radu miał się wkrótce odrodzić i potrzebował każdej kropli krwi. To ma nastąpić za sześć miesięcy? O nie... za cztery! Ale Radu kazał Johnowi nie mówić o tym Bonnie Jean; faktycznie musiał jej skłamać! To bowiem John miał być odtąd Jego powiernikiem, bo B.J. dowiodła, że... że ostatecznie jest słabą dziewczyną. Jednak John był pewien, że to nie jej wina. (Zmarszczył brwi i poczuł niepokój o swoją panią.) Bardziej prawdopodobne było to, że źródłem jej słabości jest ten Harry Keogh!
Ale lord także wobec niego miał swoje plany. Jeszcze cztery miesiące i zajmiemy się tym Harrym! A B.J. woli, aby John się z nią nie kontaktował. No to nie będzie. Ale Radu uczyni to na pewno! Jeszcze trzynaście tygodni i Bonnie Jean usłyszy Jego wezwanie. Ciche wycie w swej głowie, które podziała na nią jak magnes. Wtedy otrzyma instrukcje. A w miesiąc później ten, który sprawił, że zboczyła z drogi... dostanie za swoje! - Jego rana? - Harry mimo wszystko trochę usłyszał z ich rozmowy. - Co? - popatrzyła na niego B.J. - Powiedziałaś, żeby uważał na swoją ranę. - Skaleczył się o ostrą skałę - skłamała. - Tak? - Czy to jest ta rozmowa na serio, której chciałeś? - Zaczęła rozpinać bluzkę. Bo są inne sposoby mamienia mężczyzny i lepsze sposoby, aby uśmierzyć jego ból. I jej także. - Ty mi powiedz - powiedział. - Doskonale, możesz normalnie myśleć i mówić. - I natychmiast był znów sobą, tym człowiekiem o ciepłych oczach, za którymi się skrywał chłodny i wyrachowany umysł. B.J., czy coś się wydarzyło, gdy byliśmy na terenie Highlands? Pojechaliśmy do domu Starego Johna w Inverdruie, żeby pochodzić po górach i zapolować, ale wycofałaś się. A w ostatni weekend znowu to odwołałaś. OK, w końcu jest teraz środek zimy, ale jak to właściwie było ostatnim razem? - Czytałeś gazety, Harry? - Nie - (Ale Wydział E kontaktował się z nim trzy miesiące temu w związku z czymś dziwnym w tej części lasu.) - Dlaczego pytasz? Czy było tam coś, co powinienem był przeczytać? B.J. pokręciła głową. Wymazała ten epizod z jego pamięci i nie chciała, by teraz powrócił, na co najwyraźniej się zanosiło. - Miałeś jakieś koszmary, Harry? Mówiłeś przez telefon, że śniłeś. - Jakieś sny, fragmenty wspomnień... lęki i uczucia, których nie rozumiem. Powiedz mi, co to jest. - Wzruszył ramionami; B.J. wydało się, że z rozpaczą. I wtedy ni stąd, ni zowąd spytał B.J., dlaczego nie jesteś ze mną szczera? - Szczera? - Zdjęła bluzkę, ukazując wspaniałe piersi. Niemal odruchowo zrzuciła spódnicę. - Pytaj. Jeżeli będę mogła odpowiedzieć, odpowiem. - Nie wiem o wszystkim, prawda? - Prawda. - Dlaczego?
- Mogę powiedzieć ci tylko to, co On mi pozwoli. - Radu? - Tak. - Ale to kłamca! - ostro warknął Harry, a w jego głosie zabrzmiała nienawiść. - To Wampyr, a wszystkie Wampyry to kłamcy! B.J. była znów zaskoczona. - Ale... czy ja ci mówiłam, że Radu jest Wampyrem? - Czy mówiła? Oczywiście, że tak; wtedy, gdy „wyjaśniała" swój cel i rolę Harry'ego. Jednak była zdeprymowana gwałtownością jego reakcji i wyrazem jego oczu. Ale niech to diabli, jeśli pamięta, że mówiła, iż wszystkie Wampyry to kłamcy! B.J. nie mogła tego wiedzieć, ale Harry był także zdezorientowany. Prawie sam się złapał w pułapkę, dając się ponieść emocjom. Nekroskop nie był jedynym, który „nie wiedział wszystkiego". Było bowiem parę takich rzeczy, o których i on nie mógł powiedzieć B.J. - Tak - powiedział - mówiłaś mi. Mówiłaś, że Radu jest Wampyrem - Wielkim Wampyrem i ma wrogów, którzy nie chcą jego powrotu: Ferenczych i Drakulów. I że one bez przerwy kłamią. Kiwnęła głową i pomyślała: - Poci się. Dlaczego się poci? Co zaprząta jego umysł? Ten jego głęboki umysł? Harry także tego nie wiedział - nie wiedział, co właściwie zaprząta jego umysł - tylko że coś się kłębi pod powierzchnią, że jakieś informacje spoczywają ukryte w jego głębi. B.J. mogła je uwolnić. Ale... tego nie chciała! Gdyby wiedziała, że był w tamtych miejscach, chciałaby wiedzieć, kiedy to było i dlaczego się tam znalazł, i jak się tam dostał! Chciałaby się dowiedzieć o Kontinuum Möbiusa, jak je odkrył i jak je wykorzystał, żeby się w tamtych miejscach znaleźć! Ale w jakich cholera miejscach? I wtedy to się stało. Przez kilka sekund trwało to, czego obawiała się zarówno jego matka, jak i B.J., choć nie dokładnie tak, jak sobie wyobrażały, gdy nagle dwa poziomy świadomości Harry'ego nawiązały kontakt. Stał na odkrytym terenie w biały dzień i wyciągał szyję, patrząc w górę na surowe, żółte i białe urwiska i na przysadzisty zamek czy pałac o białych murach, wznoszący się na skraju przepaści. Było to gdzieś nad Morzem Śródziemnym i wiedział to na pewno! I znał ten zamek! Le Manse Madonie! Sycylia! Ferenczy! Wampyry! Jezu Chryste!
W głowie mu wirowało... i on sam wirował także. I ciągle wirując, pędził gdzieś daleko... ...Do skutej lodem krainy, Dachu Świata, i surowego łańcucha gór, widocznego na tle szarego nieba, które ciągnęło się aż po horyzont. Panowało przenikliwe zimno, a padający śnieg kłuł jak tysiące małych igiełek, pokrywając jego ciało coraz grubszą, marznącą warstwą. Jak na drgającym starym filmie widział długi, wijący się mur miasta, przypominający miniaturę Wielkiego Chińskiego Muru. A po drugiej stronie wyrzeźbiona w skale u stóp gór widniała wielka twarz, równie ponura i zimna jak cały świat wokół. U szczytu wykutych w skale schodów czeluść jej ust stanowiła bramę do... czego? Jakiejś świątyni? A może klasztoru poświęconego jakiejś starożytnej i zakazanej religii? Z dala dobiegał brzęk małych złotych dzwoneczków, który stawał się coraz głośniejszy, zagłuszając szum zacinającego śniegu. Widok powoli się zatarł, ale dzwoneczki dźwięczały coraz głośniej i jakoś złowieszczo, gdy umysł Nekroskopa przeniósł się do innej zakazanej krainy jego pamięci... ...Wydawało się, że znajduje się na polanie oświetlonej promieniami słońca, rozproszonymi przez okoliczne drzewa. Była z nim B.J. i oboje stali obok samochodu, patrząc w stronę zielonego tunelu, u którego wylotu, jakieś pięćdziesiąt stóp dalej, stało kombi. Opierając się o przednie drzwi samochodu, patrzyło na nich dwóch odzianych w czerwone szaty Azjatów. Jeden z owych „kapłanów" trzymał w ręku broń i obaj szczerzyli zęby w uśmiechu. W przesianym przez drzewa świetle słońca ich żółte oczy lśniły dziko. Ich uśmiechy były bezmyślne, przypominały „uśmiech" hieny, i widniała w nich iście diabelska złośliwość! Drakulowie! B.J. miała w ręku kuszę i wiedziała, jak jej użyć. Jej oczy też lśniły dziko, gdy wymierzyła i pociągnęła za spust. Rozległ się charakterystyczny dźwięk i... ...Wtedy Harry usłyszał pełen niepokoju głos B.J.: - Harry! Harry! - Jej głos przerwał wizję; Harry znów znalazł się w świecie rzeczywistym, zdezorientowany. Wyrwawszy się z jej ramion, uderzył głową w wezgłowie i spadł z łóżka. - Wszystko w porządku - powiedziała. - Wszystko w porządku - powtarzała wciąż od nowa, położywszy mu głowę na poduszce i próbując przytrzymać ręce, którymi wywijał w powietrzu, i hipnotyzując go swoim spojrzeniem, aż w końcu się uspokoił. Wtedy przyciemniła światła i ściszyła głos, po czym zaczęła odwracać proces, który został w nim zainicjowany, aby znów rozdzielić dwa poziomy jego świadomości...
Po chwili wydawało się, że zasnął; rzeczywiście zapadł w głęboki sen wywołany przez B.J. i znalazł się w pogrążonym w mroku miejscu, gdzie nie istniało nic poza jej głosem, który wciąż powtarzał, że wszystko jest w porządku. Jej chłodne palce dotykały jego czoła, usuwając ostatnie ślady gorączki; czuł zapach jej ciała, zmieszany z jakimiś delikatnymi perfumami, a kiedy się nad nim nachylała, jej piersi łagodnie kołysały się nad jego ciałem. - Co...? - powiedział. Lekko prychnęła i powiedziała: - Dobrze się z tobą rozmawia! - Co takiego? - Harry był skonsternowany, ale już znowu był sobą. A przynajmniej takim, jakim go pragnęła. Jakby chcąc tego dowieść, Harry instynktownie uniósł dłonie i delikatnie dotknął jędrnych półkul jej piersi. Odrzuciła do tyłu głowę, przeciągnęła się i westchnęła: - Mieliśmy porozmawiać na serio, ale ty zasnąłeś! Co z ciebie za rozmówca! I kochanek! - Byłem wykończony - powiedział. - Ale teraz już czuję się dobrze. Tylko że... - Zawahał się i zmarszczył brwi. Nadal był „włączony". Wiedział o niej, o Radu, o wszystkim, o czym chciała, żeby pamiętał, ale wszystko inne było okryte mgłą niepamięci. Musiało tak być, przynajmniej do chwili, gdy sprawdzi, czy jej hipnoza działa. - Tylko że? - powtórzyła. - Jedna rzecz - powiedział. - Tylko jedna... - Serio? - Tak - potwierdził, niepewnie wstał i szybko zdjął spodenki i koszulę. - Chodzi o Radu. - Tak? - B.J. starała się zachować spokój. Jego słowa wydawały się chłodne i przemyślane. - Jest w tej kadzi wypełnionej żywicą, tak? - Śpi tam od stuleci - potwierdziła skinieniem głowy. - Ale wkrótce się przebudzi? Znowu skinęła głową. - Musi, jeżeli ja, my mamy przeżyć. Sami nie zdołamy pokonać jego wrogów. Potem... nie chcę więcej słyszeć o Radu. Będziemy tylko my. - Te słowa popłynęły jej prosto z serca. Pokręcił głową. - Tu chodzi nie tylko o Radu, B.J. Chodzi także o ciebie. - O mnie? - On spoczywa w tej kadzi pełnej żywicy. Czy cię nie... dotykał? - Miała wrażenie, jakby jego smutne oczy zaglądały w głąb jej duszy. Smutne i niezgłębione, a niekiedy chłodne jak dno oceanu. B.J. myślała, że wie, co Harry ma na myśli, i sądziła, że rozumie jego niepokój. Pytał, czy Radu nie jest kimś więcej niż jej panem; zastanawiał się, czy przypadkiem nie był także jej kochankiem. I może w pewnym sensie B.J. miała rację, tak właśnie odbierając jego słowa. Jednak
w rzeczywistości to sięgało głębiej i istniały tu podobieństwa, które jedynie Nekroskop mógł rozpoznać, ale nigdy nie mógłby ich wyjaśnić B.J., bo nie było mu wolno. Na przykład nekromanta Borys Dragosani również był niegdyś strażnikiem grobowca wampira i na początku także był na swój sposób „niewinny". Jednakże jego los... ...Był tematem, od którego Harry powinien trzymać się jak najdalej. Nie odważył się myśleć o tym zbyt intensywnie, mimo że to właśnie sprowokowało jego pytanie. Ten pomysł był po prostu nie do przyjęcia, nie do obrony, nie w zestawieniu z sytuacją B.J. - Czy mnie dotykał? - Udało jej się przyjąć wyraz zdziwienia. - Przecież Radu tkwił już od stuleci w tej żywicy, jak wielka mucha zatopiona w bursztynie, jeszcze zanim przyszłam na świat! Jak mógłby mnie dotykać; mógł tylko mówić do mnie dzięki swemu mentalizmowi. Była to prawda i było to kłamstwo. Niewinne kłamstwo. A zresztą co za różnica? Bo to było lekarstwo. Harry z ulgą wypuścił powietrze. Z jego ust wydobyło się tylko jedno słowo: - Niewinna! - I B.J. wiedziała, że miał na myśli jej niewinność, jedyny element jej posthipnotycznej osobowości, który zapomniała przywrócić. Więc Harry zrobił to za nią. Było to dla niego niezmiernie ważne. Teraz był już zadowolony i ona także. „Wyłączyła" go, jak zwykle mówiąc: - Harry, mój mały - po czym „włączyła" go ponownie, ale tym razem za pośrednictwem swego ciała... Potem zasnęli, ale Nekroskop miał niespokojne sny, a od czasu do czasu dręczyły go groteskowe koszmary. Dwa razy się budził, mając wrażenie, że B.J. ma zbyt wiele piersi, że trzyma w dłoniach zwiotczałe cycki...
V Obserwator zdemaskowany Dla inspektora Iansona była to późna noc i zarazem wczesny ranek. Późna noc, ponieważ skontaktował się z centralą policji i poprosił o sprawdzenie rejestracji srebrno-szarego samochodu, po czym czekał, aż otrzyma odpowiedź, co zabrało ponad godzinę, bo wszyscy byli zajęci. A wczesny ranek ponieważ nie spał zbyt dobrze (miał zbyt wiele na głowie) i chciał z samego rana przeprowadzić kontrolę mieszkańców przy ulicy Riverside nr 3. Jego umysł zaprzątała osoba B.J. oraz fakt, że to jej samochód śledził stary Angus. Dlaczego? Ten stary dureń powinien się zająć czymś sensowniejszym niż prowadzeniem prywatnego dochodzenia w sprawie B.J. i jej winiarni. Miał przecież na Boga własne zadanie do wykonania! A poza tym ten wyraz jego twarzy, kiedy odjeżdżał z tamtego miejsca nad rzeką. Jeśli istniało jakieś wyjaśnienie, zupełnie nie mógł pojąć, jakie mogłoby być. O 9:15 zadzwonił do B.J. Nie miał pewności, czy będzie w domu ani też czy w ogóle zamierzała dziś wrócić, ale musiał spróbować. Udało się za pierwszym razem i bez zbędnych ceregieli zapytał: - B.J., nie sądzisz, że ktoś mógł cię śledzić zeszłego wieczoru? Usłyszał, jak głęboko wciągnęła powietrze, a potem powiedziała coś, czego naprawdę nie chciał usłyszeć: - Zeszłego wieczoru? Kiedy? Zeszłego wieczoru? A więc miała coś do ukrycia? - No, no, B.J. Nie baw się ze mną w kotka i myszkę. Kiedy wyszłaś z winiarni i pojechałaś zobaczyć się z Keoghiem. - Och! - W każdym razie B.J. zdała sobie sprawę z błędu w chwili, gdy go popełniła. Udawanie głupiego wobec inspektora Iansona było bez sensu. Nie był przecież głupcem; co to, to nie. - To wielka tajemnica, tak? - spytał łagodnie i usłyszał westchnienie rezygnacji. Ale po drugiej stronie linii B.J. myślała szybko, co powiedzieć. - Harry... jest żonaty - odezwała się w końcu - ale żyje w separacji. Nawet nie wie, gdzie jest jego żona. Odeszła od niego. To było jakiś czas temu, chyba kilka lat, ale... - Rozumiem - powiedział Ianson. - Wciąż jesteś ostrożna. - Inspektorze - (teraz mówiła szybko) - myślałam, że to całkiem możliwe, iż mężczyzna, który obserwował winiarnię, jest prywatnym detektywem zatrudnionym przez żonę Harry'ego. Ale proszę mi wierzyć, nie chciałam skierować pana na fałszywy trop. Dlatego nie powiedziałam panu o nim od razu, to znaczy o tym obserwatorze. Ale kiedy przyszedł pan do winiarni i wspomniał o
wielkim psie, i że Margaret została zaatakowana i tak dalej... nagle wszystko zaczęło do siebie pasować. - Rozumiem - powiedział Ianson. - Ale niech mi pani powie: czy Harry Keogh ma psa? - Nie, nie ma nawet papużki! Ale co pan właściwie myśli? Niech mi pan uwierzy, że... - .. .Staram się pani uwierzyć, B.J. Ale proszę mnie więcej nie wprowadzać w błąd, dobrze? - Nie, oczywiście, że nie. Ale co się tyczy zeszłego wieczoru. .. czy naprawdę ktoś mnie śledził? Pan? - Nie... ktoś inny - powiedział. - Ale tak się składa, że ja śledziłem jego. Zapewniam panią że to zupełny przypadek. Nie toczy się przeciwko pani żadne dochodzenie. - A więc kto to mógł być? - spytała. - To znaczy jeśli pan go śledził... czy to znaczy, że pan go zna? - Nie - skłamał inspektor (ze względu na starego McGowana - znał go od lat i musiał zastosować wobec niego przywilej wątpliwości, przynajmniej na razie). - Ale mogłaby mi pani pomóc. Mam zdjęcie naszego podejrzanego. Jeżeli potrafi go pani zidentyfikować jako tego obserwatora, jestem pewien, że zdołam go odnaleźć, a może nawet powiązać z morderstwem w Sma' Auchterbecky. - Wówczas McGowan będzie musiał wyjaśnić, po co obserwował B.J., jej dziewczyny i winiarnię. I robił to od jakiegoś czasu, przed atakiem na Margaret Macdowell. B.J. zrozumiała, że ma kolejną szansę, żeby popsuć szyki Ferenczym, żeby się od niej odczepili. - Zdjęcie? - powiedziała. - Fotografia? Kiedy tylko pan sobie życzy inspektorze. Z przyjemnością go zidentyfikuję, jeśli tylko potrafię. - Świetnie! - powiedział Ianson. - Więc zróbmy to teraz. Mogę być u pani za pół godziny. Doskonale, będę czekała. - B.J.? - Tak? - Proszę się nie przejmować. Może być pani całkiem pewna, że to nie jest ktoś, kto pracuje na zlecenie żony Harry'ego. Nie, na pewno nie... *** Na miejscu były trzy dziewczyny B. J. Niezależnie od Bonnie Jean potwierdziły to, co - jak Ianson miał nadzieję - nie miało miejsca; że McGowan - albo ktoś, kto wyglądał dokładnie tak jak on - był owym obserwatorem, który ich prześladował. I robił to od bardzo dawna. Teraz Ianson musiał mieć nadzieję, że to po prostu przypadek błędnej identyfikacji, że stary weterynarz ma
sobowtóra. Ale niezależnie od tego było jeszcze coś, co wydawało się nie mieć żadnego rozsądnego wyjaśnienia. Książka starego Angusa i ta fotografia na obwolucie. Ale nie wolno zapominać, że dopóki nie poznamy wszystkich faktów, nie wiemy niczego... Wydawnictwo było jednoosobową firmą z Edynburga, która specjalizowała się w publikowaniu książek o safari i dalekich podróżach oraz na rozmaite tematy zoologiczne i ekologiczne. Jej siedziba mieściła się w cichej, wysadzanej drzewami ślepej uliczce, zaraz za centrum miasta, w kierunku na Linlithgow. Był jeden z owych rzadkich, jasnych i orzeźwiających zimowych poranków, kiedy Ianson zaparkował samochód przed budynkiem Greentree Publishing Ltd i został zaproszony do głównego pokoju - w istocie jedynego, jaki tam był - przez samego szefa firmy nazwiskiem Jeoffrey Greentree. Inspektor myślał, że być może nazwa firmy wiąże się z jej specjalnością i w ten właśnie sposób zagaił rozmowę. - O tak! O tak! - powiedział rozpromieniony Greentree. - To prawdziwe szczęście, że moje nazwisko tak współgra z naszym profilem. Ochrona przyrody, inspektorze. Zwierzęta żyjące na swobodzie, w lasach i, rzecz jasna, same drzewa. Zielone drzewa, Matka Ziemia, Gaja! Wie pan, że używamy wyłącznie papieru z makulatury? Strony mogą brązowieć, ale lasy pozostają zielone. To powinna być nasza dewiza! Czym mogę panu służyć? Jeoffrey Greentree był niskim mężczyzną po sześćdziesiątce, lekko się garbił, miał cichy głos i skrzące się oczy. Ale mimo że przez całe życie miał do czynienia z drobnym drukiem, oczy były wciąż bystre, choć nieco załzawione. Włosy na czubku głowy były już mocno przerzedzone, ale jego ruchliwe, krzaczaste brwi w jakimś sensie to rekompensowały. A jego biuro było... zupełnie inne. Biura prawnicze, w których bywał Ianson, były znacznie mniej zagracone. Jedna ze ścian wyglądała jak pionowy labirynt podobno „alfabetycznie uporządkowanych" półek z przegródkami. Z wielu przegródek wystawały zakurzone paczki powiązanych sznurkiem listów, starych rękopisów, umów, odbitek korektorskich... i fotografii. Ich widok skłonił Iansona, aby nie zwlekając podać cel swojej wizyty. - Może zdoła mi pan pomóc w następującej sprawie - powiedział, kładąc książkę McGowana na zagraconym i zakurzonym biurku, po czym otworzył tylne skrzydełko obwoluty, na którym znajdowało się zdjęcie Angusa. - Jeżeli nie pan sam, to na pewno ktoś, kto zajmował się redakcją tej książki, czy też ktokolwiek, kto może coś wiedzieć na ten temat. Wiem, że ta książka jest dość stara i ukazała się drukiem - a teraz zapewne jej nakład jest wyczerpany - wiele lat temu, ale...
- Proszę, niech pan siada, inspektorze - Greentree gestem zachęcił go do zajęcia miejsca na krześle (oczywiście pokrytym kurzem), wziął książkę McGowana i usiadł za biurkiem. - Co my tutaj mamy? Ach tak! Od dawna już nie widziałem pierwszego wydania, to znaczy poza moim własnym egzemplarzem. - To na pewno pierwsze wydanie? I sama książka i obwoluta? - Słucham? - Greentree zamrugał nie rozumiejąc. - O tak, z całą pewnością. I bardzo rzadkie! Ale, jak powiedziałem, mam własny egzemplarz. Zachowują co najmniej jeden egzemplarz wszystkich publikowanych pozycji. Powinien stać na jednej z tych półek, chyba gdzieś tam! Zamachał ręką i powrócił do trzymanej w ręku książki. Półki, które wskazał, zajmowały ścianę po przeciwnej stronie pokoju. Ianson wstał, podszedł do nich i na próżno starał się odnaleźć nazwisko Angusa McGowana na grzbiecie jednej z tysiąca lub więcej książek. - Może być trochę trudno - powiedział Greentree. - Ludzie sięgają po książkę, a potem odstawiają ją z powrotem na półkę... ale rzadko na właściwe miejsce. Dałem za wygraną już dawno temu. Ale to nie znaczy, że nie wiem, gdzie się znajdują! Podszedł do Iansona. - Ale jeszcze mi pan nie powiedział, inspektorze, co takiego interesuje pana w Dzikich psach i wielkich kotach. - Jak strzelec wyborowy wycelował dłonią, prawie od niechcenia sięgnął w górę i zdjął szukany egzemplarz z jednej z górnych półek. Zdmuchnąwszy kurz, podał książkę Iansonowi. - Autor jest moim przyjacielem - powiedział inspektor w roztargnieniu. - To znaczy Angus McGowan. - Wrócił do biurka, żeby porównać nieskazitelny egzemplarz z książką, którą pożyczył od Strachana. Pomijając ich stan, były identyczne. - Naprawdę? No cóż, widziałem go tylko dwa razy, chociaż parę razy rozmawiałem z nim przez telefon. Ale to było dawno temu. Dziwny człowiek. Pamiętam, że pomyślałem, iż doskonale się trzyma. Trudno powiedzieć, dlaczego to stwierdzenie tak poruszyło Iansona; to był powód, dla którego się tu znalazł. Jednak równocześnie Greentree mógł dostarczyć mu odpowiedzi zwyczajnej, banalnej odpowiedzi - że inspektor poszukiwał czegoś, co wcale nie było niczym nadzwyczajnym. Nie było tu żadnej tajemnicy, lecz po prostu stwierdzenie faktu, że McGowan „doskonale się trzyma". Naprawdę? Więc dlaczego nawet teraz Ianson słyszał w głowie dzwonki alarmowe? - Kiedy ostatnio pan go widział? - Chyba ze dwadzieścia lat temu - odparł Greentree. - Wznawialiśmy jego książkę - tak, tę książkę, która nie była aktualizowana od dziesięciu lat - i McGowan dostarczył nowy rozdział, a także wprowadził szereg zmian. Miał ponadto pewną prośbę.
- Prośbę? Greentree przytaknął. - Chciał, abyśmy zastąpili jego zdjęcie na skrzydełku obwoluty innym, które przyniósł ze sobą. Tak, to właśnie to zdjęcie. - Wskazał na fotografie, które porównywał ze sobą inspektor. Wydaje się, że nie był zbyt zachwycony swoim wyglądem. Właśnie wtedy zauważyłem, że w ciągu dziesięciu lat prawie w ogóle się nie zmienił! Myślę więc, że to szczęściarz, a może i nie. Chyba nie powinienem tego mówić, ale McGowan nie jest szczególnie przystojny. Ale przynajmniej wydaje się, że zdaje sobie z tego sprawę. Wygląd starego Angusa nie zmienił się w ciągu dziesięciu lat? Ianson poczuł, jak po plecach przebiega mu dreszcz. No, przyjacielu, zobaczmy, jak to wygląda po następnych dwudziestu latach! Czyli w sumie trzydziestu! Ale Greentree na pewno miał rację i teraz ten fakt uderzył inspektora z całą siłą. Znał McGowana od trzydziestu lat i nigdy nie zauważył w nim żadnych zmian! Co? Czyżbym był ślepy? A może on też przez cały czas sobie powtarzał, że McGowan „doskonale się trzyma"? Czy znajomość tłumaczyła to wszystko? Fakt, że minął zaledwie tydzień, od kiedy ostatni raz grali w szachy czy popijali ze sobą? - Ale ja się zmieniłem - pomyślał Ianson. - Postarzałem się, a wraz ze mną wielu kolegów. A „stary" Angus był już stary, kiedy się poznaliśmy! Boże jedyny, co to wszystko znaczy!? - Coś nie tak? - Greentree wyglądał na zaniepokojonego. - Tak - tępo powiedział Ianson. - Nie... nie wiem. Ale może pan być pewien, że się dowiem! Z ponurą determinacją usiadł za biurkiem koło wydawcy i wziął do ręki jedną z książek. Aby wszystko było jasne - a zapewne także po to, aby zachować zdrowe zmysły - powiedział: - Chciałbym mieć co do tego stuprocentową pewność. Czy jest pan pewien, że to jest pierwsze wydanie? - Ależ oczywiście! - Greentree wyglądał na zaskoczonego. - Przecież jestem wydawcą! Rok wydania jest podany na stronie z informacjami wydawniczymi: 1952. Siedem lat po wojnie wciąż używałem tego samego niskogatunkowego papieru, stosując się do rządowych ograniczeń. I, jak panu mówiłem, używam go dotąd. - I nowe wydanie ukazało się mniej więcej w dziesięć lat później? - Dokładnie w dziesięć lat później. Chce pan je zobaczyć? - Bardzo proszę. - Ianson usiadł i czekał, a Greentree podszedł do półek i po chwili powrócił z bardzo podobną książką; taką samą jaką inspektor pamiętał z mieszkania McGowana. - W tym wydaniu nie umieszczono jego zdjęcia, prawda? - Już to panu mówiłem - potwierdził tamten. - Ale dlaczego sam pan się nie przekona?
Ianson otworzył książkę i zobaczył, że duży fragment tylnej części obwoluty jest zadrukowany. - To dlatego, że chciał mieć więcej miejsca na tekst? - I dlatego, że jak już wspominałem, doszedł do wniosku, iż na zdjęciu nie wygląda zbyt korzystnie. - Albo może - pomyślał inspektor, wstając z miejsca - dlatego, że nie wyglądał starzej. I nie chciał, aby ta - anomalia? - była widoczna, bo w końcu ktoś mógłby zwrócić na to uwagę. - To było zupełnie szalone! - Och, i jeszcze jedno - Greentree zmarszczył brwi. - Wszystko to miało miejsce jakiś czas temu, ale teraz znów wraca. - Co mianowicie? - To, że McGowan jest, można by rzec, perfekcjonistą. - Niech pan mówi dalej. - Naprawdę myślę, że tak bardzo mu się nie podobało wcześniejsze wydanie tej książki, że wykupił sporo egzemplarzy, aby je zniszczyć. Ale nie z powodu fotografii, tego jestem pewien. Nie, chyba chodziło o to, że nie był zadowolony ze swojej wcześniejszej pracy, że uważał ją za niedokończoną. To częsty przypadek: słyszałem o kilku autorach, którzy postępowali podobnie. Zawodowa duma czy też... - To tłumaczyłoby, dlaczego nie widział pan tej książki tak długo, to znaczy poza tą na pańskiej półce. - Właśnie - Greentree odprowadził inspektora do drzwi. - Panie Greentree - Ianson uścisnął mu dłoń - to bardzo miło z pańskiej strony, że zechciał mi pan poświęcić tyle czasu... - Drobnostka. - ...Ale chcę pana prosić o coś jeszcze. - Śmiało! - Proszę nie mówić o tym nikomu. Jeśli wszystko dobrze się ułoży, obiecuję, że tu wrócę. Ale w międzyczasie... ani słowa. - No cóż, to wszystko jest bardzo tajemnicze, ale dobrze. W końcu jest pan strażnikiem prawa. - Istotnie - powiedział inspektor z uśmiechem. Ale jego uśmiech był wymuszony. I przez głowę przemknęła mu myśl: - Strażnik prawa? Tak, a przez ostatnie trzydzieści lat Bóg wie czego jeszcze! Musiał w tym tkwić jakiś błąd. Musiało istnieć jakieś wytłumaczenie. Ale w tej sprawie - w sprawie morderstwa, jak stale powtarzał sobie Ianson - zupełnie nic nie trzymało się kupy.
Jednak dziś wieczór to się zmieni, a przynajmniej zacznie się zmieniać. Poczynając od Angusa McGowana... Inspektor miał coś do załatwienia w kwaterze głównej policji. Nic, co wiązałoby się z tą sprawą. Był zajęty do wczesnego popołudnia, po czym wrócił do domu. Następnie zatelefonował do McGowana i czekał, a telefon wciąż dzwonił i dzwonił. Tak było zawsze: mały człowieczek nigdy nie śpieszył się z podniesieniem słuchawki. Ale w końcu usłyszał jego zachrypły głos. - Tak? - Angus, tu George - powiedział Ianson, starając się, aby jego głos brzmiał możliwie swobodnie. - Jak sobie przypominasz, nie skończyliśmy naszej gry w szachy. Figury stoją na szachownicy i czekają. Teraz chyba twój ruch. Więc tak się zastanawiam: co robisz dzisiaj wieczorem? I oczywiście mam nadzieję, że zechcesz mnie poinformować o wynikach swoich poszukiwań w zoo, no wiesz, w sprawie Sma' Auchterbecky. Przez kilka sekund panowało milczenie, po czym nadeszła odpowiedź: - A ja mam nadzieję, że mnie wtajemniczysz w to, co sam odkryłeś. Mam rację? Inspektor próbował sobie wyobrazić, jak będzie rozmawiał z McGowanem twarzą w twarz, starając się, aby rozmowa przebiegała w sposób jak najbardziej naturalny. Ale w głosie Angusa było coś takiego, jakaś dziwna nieufność, co kazało mu myśleć, że ta rozmowa wcale nie będzie taka łatwa. Może mimo wszystko najwłaściwszą strategią będzie szczerość. - To prawda, że odkryłem parę interesujących rzeczy... - zaczął. Ale kiedy usłyszał w odpowiedzi zachrypły, zdławiony chichot starego Angusa, prawie ujrzał, jak drobny weterynarz szczerzy zęby w uśmiechu! Ten jego znajomy chichot był tak uspokajający, że Ianson zaczął się zastanawiać, skąd się wzięły jego wątpliwości. - Odkryłeś coś, tak? - zapytał tamten. - Ja także. W istocie wydaje mi się, że cię wyprzedziłem w tej grze, George. Iansona zamurowało. Niech go diabli! Sam prowadził śledztwo, wbrew wszelkim zasadom, i najwyraźniej wiedział znacznie więcej, niż mówił. Pozostałe wątpliwości inspektora znikły, jakby ich nigdy nie było. To był znów przebiegły, stary Angus, taki jak zwykle, igrający słowami, który wszystkie zdobyte informacje trzymał w tajemnicy, jak skarb. Ten sprytny, irytujący człowieczek, ten przyjaciel George'a Iansona od tak dawna, że tych wszystkich lat nie można było tak po prostu odrzucić jedynie z powodu paru dziwnych okoliczności. Choć rzeczywiście obciążających! - Więc mnie wyprzedziłeś, tak? - powiedział. - Zeszłego wieczoru z pewnością byłeś tam. A ja byłem zaraz za tobą! - To był zwyczaj inspektora: nieoczekiwana, zaskakująca uwaga. Ale jeśli myślał, że w ten sposób zaskoczy tamtego, to był w błędzie.
- Tak, wiem - znów zachichotał Angus. - Podejrzewałem, że to ty, choć byłeś w tym starym gracie, który nazywasz samochodem! Ale czy ci nie wstyd, George? Tak się kryć w krzakach, żeby śledzić starego kumpla! - Po czym na dodatek wydał dźwięk, który sprawił, że Ianson wyobraził go sobie, jak kręci głową z dezaprobatą. Musiał się uśmiechnąć. I zaraz poczuł się lepiej, bo od pewnego czasu miał chandrę. Wydawszy westchnienie ulgi, powiedział: - No powiedz, co ty tam kombinowałeś, Angus? Gdybym nie rozpoznał twojego garbusa, mógłbym nawet podejrzewać, że śledziłem mordercę! Po dłuższym milczeniu, znów odezwał się zachrypły głos McGowana, ale tym razem brzmiał poważniej niż kiedykolwiek: - Ależ ty właśnie śledziłeś mordercę, George! - Co takiego? - Nie mnie - i nigdy ci nie wybaczę, jeśli tak właśnie myślałeś, nawet jeśli miałeś podstawy! - ale tę dziewczynę. To Bonnie Jean Mirlu i jej grupa! Ianson miał w głowie zupełny mętlik. - Angus, co ty u licha...? - Wielkie psy, George! Nie pamiętasz? - Oczywiście, że pamiętam, ale... - A wielkie suki? Ianson pokręcił głową, jak gdyby myślał, że McGowan może go widzieć. - Suki? Nie rozumiem. - Ale równocześnie dostrzegł jeszcze nie całkiem jasny związek z relacją Strachana. I, co więcej, przypomniał sobie jedną z uwag McGowana na miejscu zbrodni w Sma' Auchterbecky: o psie albo suce innego koloru. - Nie rozumiesz, George? - powtórzył za nim stary Angus. - Naprawdę? Ale przecież jesteś cholernie dobrym policjantem, nie? A może wariatem, co? To wszystko jest rzeczywiście dziwne, mój przyjacielu, delikatnie mówiąc. Składałem to do kupy całymi latami i teraz wreszcie mam! Ale jest tego mnóstwo i nie są to sprawy, o których można rozmawiać przez telefon. - Mnóstwo czego, na Boga? - Dowodów, człowieku, niezbitych dowodów! - Angus, słuchaj... Ale tamten nie słuchał. - Przyjedziesz? - Do ciebie? Teraz? Tak, dziś wieczór. Im prędzej, tym lepiej! Inspektor podjął decyzję. Stary Angus był podekscytowany; cokolwiek miał, był gotów wyrzucić to z siebie jak najszybciej, rozkoszując się
swoim sprytem. Miałby prawo, jeżeli rzeczywiście natknął się na coś i jeżeli rzeczywiście to było tak ważne jak myślał. Ale Bonnie Jean Mirlu? W końcu oskarżenie McGowana do niego dotarło. Chcesz powiedzieć że... - Tak powiedziałem, George. Więc jak? - Przyjadę, jak tylko coś zjem - powiedział Ianson. Jak sobie życzysz, ale nie każ mi czekać zbyt długo, George. Chodzi o to, że ta gra się toczy, i tym razem to jest nie byle jaka gra! To ostatecznie przekonało inspektora, przynajmniej o tym, że jest mnóstwo spraw, o których musiał się przekonać. - Będę za jakąś godzinę - powiedział. - Dobrze! - powiedział tamten. - Ale jedź ostrożnie, George. Drogi pokryte marznącą breją są bardzo niebezpieczne. A poza tym nigdy nie wiadomo, kto cię śledzi, prawda? - I tuż przed tym, jak połączenie zostało przerwane, Ianson znów usłyszał ten irytujący chichot małego weterynarza... Była dopiero piąta, ale już zrobiło się ciemno, gdy Ianson zjawił się pod domem starego Angusa i zaparkował samochód za volkswagenem weterynarza. Bywał tu już przedtem, więc znał drogę. Kiedy przekroczył bramę z kutego żelaza, poszedł schodami do łukowatego wejścia i zadzwonił, grube dębowe drzwi otworzyły się, a stojący na progu Angus zaprosił go do środka. Dokładnie w tej samej chwili ulicą przejeżdżał samochód i światło jego reflektorów omiotło oczy weterynarza, które zalśniły żółtym blaskiem. Nie pierwszy raz inspektor zauważył ten efekt. Może to była sprawa kontrastu, bo za plecami McGowana światła były wygaszone; faktycznie cały dom robił wrażenie pogrążonego w ciemności. Mały weterynarz był ubrany, jakby wybierał się na dwór: na ubranie na co dzień narzucił płaszcz przeciwdeszczowy i założył swój tradycyjny kapelusz. Wziął Iansona pod ramię i przywitał, mówiąc szeptem: - Nie, George. Parkowanie tutaj to niezbyt dobry pomysł, prawdopodobnie jestem śledzony! Więc chodź, wstawimy twój samochód do mojego garażu nad morzem. Podszedł do samochodu Iansona i wskazał mu drogę do rzędu garaży, odsuniętych o jakieś ćwierć mili od ciemnego nabrzeża. Jego garaż był przestronny, lecz wilgotny; zbudowano go z przegniłych cegieł, stał na rozmokłym podłożu. - Powiedziano mi, że za jakiś rok pewnie się zawalą - powiedział. - Jest w okolicy wiele rozpadających się domów. Mają tu wybudować nową promenadę czy coś w tym rodzaju. Dla turystów. - W milczeniu ruszyli do domu. Ale gdy doszli na miejsce i McGowan przekręcił klucz w zamku, żeby wejść do środka, inspektor chwycił go za łokieć.
- Angus - powiedział - aleś ty dzisiaj tajemniczy! Naprawdę nie wiem, co mam o tym myśleć. Mówisz, że jesteś śledzony? - Tak, to bardzo prawdopodobne - potwierdził tamten, rzuciwszy okiem na ulicę. - Więc lepiej nie stójmy na zewnątrz, dobrze? - Ale gdy Ianson chciał wejść, McGowan zastąpił mu drogę. - George - powiedział, patrząc uważnie na swego gościa. - To, co za chwilę ci powiem - a może i pokażę - nie jest przeznaczone dla zwykłych ludzi. To może cię zmienić na zawsze, a nie chciałbym, abyś mnie za to winił! Ianson pokręcił głową zdumiony. - Angus, gdybym cię dobrze nie znał - powiedział - pomyślałbym, że to jakiś żart. Nie potrafię sobie wyobrazić, do czego właściwie zmierzasz! - Ale chcesz wiedzieć, prawda? - Jasne, że chcę wiedzieć. Muszę wiedzieć! - Poirytowany inspektor, którego cierpliwość była na wyczerpaniu, przecisnął się obok niego i wszedł do środka. - Robisz to z własnej woli - szepnął McGowan, zamykając drzwi. Korytarz, biegnący obok ponurych, stromych schodów i prowadzący do salonu, był cały ciemny. Ianson znał drogę, choć może niezbyt dobrze; w każdym razie McGowan chwycił go za łokieć, prowadząc w głąb domu. W końcu pojawiło się upragnione światło, gdy gospodarz włączył lampę; inspektor lekko się zachwiał, kiedy nagły blask oślepił jego oczy. Ianson nigdy się specjalnie nie interesował domem McGowana ani dzielnicą, w której się znajdował. Obszar ten był zbyt stary, zimny i leżał zbyt blisko morza. Tylko niewiele domów nadawało się do zamieszkania, a jak zauważył sam Angus, były stopniowo wyburzane. Ale być może dostanie rządową dotację, kiedy będzie się musiał stąd wyprowadzić. Więc może to właśnie trzymało go tutaj przez te wszystkie lata. Domy były wysokie, wąskie, z dwuspadowymi dachami. W swoim czasie musiały być dość okazałe, ale pośrednicy od handlu nieruchomościami już dawno stracili zainteresowanie tą częścią miasta; większa część nabrzeża była w opłakanym stanie. Ianson był pewien, że to właśnie był powód, dla którego stary Angus nie zapraszał go do siebie zbyt często; ponieważ trochę się wstydził swojej dzielnicy. W każdym razie jasne i przestronne mieszkanie inspektora wydawało się bardziej odpowiednie na ich sporadyczne spotkania. I skoro już o tym mowa, byłoby równie odpowiednie na ich dzisiejsze spotkanie. - Dlaczego tutaj? - zadawanie podchwytliwych pytań było specjalnością Iansona - skutek wielu lat pracy w policji. Czasami mogło to stanowić błąd. - Dlaczego nie mogłeś przyjść do mnie? A skoro zorientowałeś się, że cię śledziłem, dlaczego sam nie zadzwoniłeś, żeby uspokoić nas obu?
- Czekałem, aż uznasz się za pokonanego - uśmiechnął się McGowan. - Chciałem zobaczyć, jak twórczo rozwijasz swoją teorię „człowieka i wielkiego psa". Ale nie obawiaj się: zadzwoniłbym do ciebie, jeśli sam byś z tym zwlekał zbyt długo. Salon miał kształt litery L, był wysoki i pełen przeciągów, a mimo to pachniało w nim wilgocią. McGowan zapalił gazowy kominek, przyniósł butelkę whisky i szklanki i poprosił Iansona, aby zajął miejsce na starej skórzanej kanapie, a sam usiadł naprzeciw. - George - powiedział. - Czas, abym ci coś wyznał. Nie wykonałem swojego zadania. Nie sprawdziłem miejscowych ogrodów zoologicznych i wcale nie zamierzałem tego robić. Myślisz, że to rodzaj dezercji? W żadnym razie! Dlaczego nie? Bo wiem aż nadto dobrze, skąd pochodzi ta mordercza bestia - gdzie żyje - i to nie jest żadne zoo ani rezerwat przyrody! Czy posuwam się zbyt szybko? Ianson wziął szklankę, wstał i podszedł do regału. - Nie - odparł - bo jak dotąd nie powiedziałeś kompletnie nic! Powiedziałeś czy raczej dałeś do zrozumienia, że masz dowody na coś „daleko idącego", ale na razie są to nic nie znaczące słowa. Najwyraźniej mówisz o B.J. Mirlu i najwyraźniej myślisz, że jest czemuś winna. Morderstwa, powiadasz. Może jest - wzruszył ramionami. - Nie będę wiedział, dopóki nie poznam wszystkich faktów. McGowan stanął obok niego. - Więc jesteś gotów mnie wysłuchać, czy tak, George? Doskonale! Ale czy jesteś wolny od uprzedzeń? Mówiłem ci, że to wszystko jest dziwne. Inspektor znalazł to, czego szukał. Książkę, którą kiedyś widział na tej samej półce - drugie wydanie Dzikich psów i wielkich kotów autorstwa Angusa McGowana. Wrócił na kanapę i położył książkę na stojącym obok stoliku. McGowan spojrzał z zaciekawieniem na niego, potem na książkę i powiedział: - Tak? - Wysłucham cię - powiedział inspektor. - Świetnie. Ale nie przerywaj mi, jeśli możesz. Moja opowieść jest długa i kiedy już zacznę, chciałbym ją doprowadzić do końca. Nie wiem tylko, od czego zacząć. - Może od początku - zaproponował inspektor. Kiedy stary Angus ponownie napełnił szklanki, zaczął swoją opowieść... - Oto słowo-klucz: wilkołactwo! Nic nie mów, George, po prostu słuchaj. Jak wiesz, przez całe życie interesowałem się życiem dzikich zwierząt. Mówią o tym te wszystkie książki na moich półkach, choroby i obrażenia dzikich zwierząt były moim życiem. I to dosłownie. Ale moje zainteresowania nie ograniczały się do złamanych kości czy jakichś dolegliwości: fascynowała
mnie natura samych zwierząt, to znaczy zoologia. Moje szczególne zainteresowanie budziły drapieżniki, wielkie psy czy koty. Ale zwłaszcza psy. Bo widzisz, w mojej rodzinie istnieje takie przekonanie, że niektórzy moi przodkowie - dalecy krewni - zginęli zabici przez wilki. To miało miejsce tu, w Szkocji, dawno, bo ponad trzysta lat temu. Pewnie pamiętasz o moim zamiłowaniu do mitów i legend. Jakże mógłbym się oprzeć gazetowym doniesieniom o bestiach, które uśmierciły owce na wrzosowiskach Bodmin, Dartmoor czy na terenie Highlands, albo gdziekolwiek indziej? Tak, i to nawet naprawdę dużym bestiom choć często nie całkiem rzeczywistym; w istocie można by je nazwać zmyślonymi, jeśli wiesz, co mam na myśli - zamieszkującym jeziora i tym podobne. Wówczas pakowałem manatki i wyruszałem, aby sprawdzić te doniesienia na miejscu; czasami nawet mi za to płacili! - No więc kiedy byłem młodszy, bardzo wiele podróżowałem. Krążyłem po całym świecie i dowiadywałem się o rozmaitych dziwnych rzeczach. Musiałeś słyszeć o dzieciach, George, porwanych przez dzikie zwierzęta. Dzieci-wilki w Indiach, Nepalu i Rosji, dzieci-dingo lub dziecihieny w australijskim buszu czy afrykańskich sawannach. Ilekroć doszły mnie słuchy o takich wydarzeniach, ruszałem w podróż, aby się dowiedzieć czegoś więcej. Większość tych cudów to oczywiście były zwykłe oszustwa - atrakcje turystyczne, podobnie jak w wypadku starej Nessie - ale na Węgrzech i w Rumunii natknąłem się na kilka przypadków, które opierały się próbom racjonalnego wyjaśnienia. A na Sycylii... och, tam i w ogóle na całym obszarze śródziemnomorskim krążyły dziwne pogłoski! Jednak w rzeczywistości to właśnie na Sycylii spotkałem ludzi o podobnych przekonaniach co ja; ludzi, którzy interesowali się badaniem tego samego rodzaju legend... Gdzież to ja byłem? Aha, w Rumunii. No więc zaledwie trzydzieści lat temu w miejscowości o nazwie Dumitresti miała miejsce seria zabójstw ludzi przez wilka - prawdziwych morderstw, mój przyjacielu! - nocą, podczas pełni księżyca! Miejscowi wiedzieli, czyja to robota. Odczekali miesiąc, do następnej pełni, i wtedy wysłali w góry myśliwych ze strzelbami i srebrnymi kulami, żeby uśmiercić tę bestię. Wiedzieli, gdzie jej szukać: w pobliżu obozowiska Cyganów. Bo dostrzegli związek, rozumiesz? Gdzie by nie udali się ci Romowie, ten cholerny wilkołak zawsze był w pobliżu! Romowie, Cyganie, George. I to byli Cyganie Mirlu! Co? Nie zamierzasz spytać tej Bonnie Jean, skąd pochodzi? Albo jeśli nie ona sama, to jej przodkowie? Dziwna rzecz, ale Ianson zadał B.J. dokładnie to samo pytanie, chociaż w innym kontekście i z powodu jej akcentu, nie zaś jej nazwiska; ale kiedy otworzył usta i chciał uczynić jakąś raczej nieprzemyślaną uwagę, Angus nie dał mu dojść do słowa.
- Och nie, nie gap się tak i nie wywijaj rękami! - McGowan wydawał się teraz rzeczywiście podekscytowany. - Nie opowiadaj mi o jakichś zbiegach okoliczności ani takich tam, tylko słuchaj dalej! Czy myślisz, że jestem głupi, George? Myślisz, że nie wiem, jak to wszystko brzmi? No więc doskonale wiem, ale pozwól mi skończyć, a potem sam zdecydujesz, co o tym myśleć. Bo ja nie jestem zbzikowany. Możesz być tego pewien! Tak, i jest jeszcze jedno dobre słowo na określenie tego samego: obłęd! Obłęd, którym jest dotknięta istota, która wyje do księżyca i toczy pianę z pyska, a jej ukąszenie jest zaraźliwe i niesie szaleństwo! Czy to niemożliwe? Tak myślisz? A wścieklizna przenoszona przez ukąszenie, która zmienia istotę ludzką w rozszalałego potwora? A czyż rak nie zmienia komórek ludzkiego ciała? A malaria, która powoduje, że skóra zmienia barwę? A akromegalia czyż nie zmienia kształtu samego ciała!? Więc czy wilkołactwo nie może mieć podobnych skutków? Teraz inspektor zaczął się poważnie niepokoić o McGowana. Pomimo „logiki" niektórych jego argumentów - jego przemowy? - wydawało się, że nie istnieje żaden związek z posiadaną przez Iansona oceną rzeczywistości. Faktycznie mały weterynarz wydawał się ogarnięty jakąś osobliwą obsesją, czymś, co dotychczas ukrywał, co dusił w sobie przez bardzo długi czas. Ale jak dotąd Ianson nie miał poczucia niebezpieczeństwa; w rzeczywistości zaczęła go ogarniać senność i apatia wywołana wypitą whisky. A stary Angus wykazywał oznaki coraz większego podniecenia. - Co do mitu dotyczącego srebrnych kul - ciągnął - czyż ołów nie jest także metaliczną trucizną? Albo rtęć? Czy pluton? Czy wiele innych? Różne substancje chemiczne wywierają różny wpływ na poszczególne gatunki, George... Więc o co mi właściwie chodzi? Teraz to chyba całkiem oczywiste, nawet dla takiego twardo stąpającego po ziemi człowieka, jak ty. Poczekaj jeszcze chwilę i daj mi skończyć. Ale widzę, że twoja szklanka jest pusta. Więc pozwól, że ci trochę doleję. I sobie także. Ianson odnalazł w sobie siłę woli, aby sięgnąć do kieszeni i wyciągnąć pierwsze wydanie Dzikich psów i wielkich kotów, które położył na stole obok drugiego egzemplarza tej samej książki. Nie było w tym ukrytej groźby, zamiaru zaskoczenia czy przestraszenia tamtego; chciał tylko spytać McGowana o fotografię i nie chciał, żeby mu to wyleciało z głowy, to wszystko. Bo z pewnością ktoś - Greentree? - musiał być w błędzie. W rzeczywistości mnóstwo rzeczy się tu nie zgadzało. Jak we śnie inspektor otworzył tylną część obwoluty ze zdjęciem starego Angusa, które wydawało się unosić w powietrzu. Drżąca dłoń opadła mu na kolana, jakby wyczerpana wysiłkiem, jaki uczynił.
Wzrok McGowana wędrował od książki do twarzy Iansona i z powrotem. Wskazał palcem fotografię, jego napięta twarz zadrgała, a cienkie wargi lekko cofnęły się, odsłaniając ostre białe zęby. Inspektor zawsze myślał, że te zęby są sztuczne. Musiały być sztuczne! - Długowieczność! - wykrzyknął McGowan pozornie bez związku. - Jeszcze jedno kluczowe słowo! Widzę, że to cię niepokoi. Ale oczywiście nie miałbyś żadnego powodu, aby sprawdzać tę słodką istotę w winiarni, prawda? Dobrze, w końcu dojdziemy i do tego. Ale teraz... ...O czym to ja mówiłem? - (Głos McGowana był zachrypły jak zawsze, ale Ianson odniósł wrażenie, że teraz jest także przepełniony gniewem; jego oczy wciąż wędrowały do fotografii w leżącej na stole książce.) - Tak, już pamiętam. - Wziął się w garść. - Trzydzieści lat temu, w miejscowości Dumitresti, w Rumunii. Wilkołaki, George, wilkołaki! Myśliwi, o których mówiłem, zastrzelili wilka! Wielkiego, szarego potwora, który odgryzł jednemu z nich rękę, zanim go dopadli! I wtedy władze postawiły ich przed sądem... oskarżając o morderstwo. Ta sama stara historia: nie zastrzelili bestii, lecz niewinnego cygańskiego chłopca, młodzieńca z obozowiska Romów. Czy rzeczywiście? Więc dlaczego ich uniewinniono, George? Uwolniono, oczyszczono ze wszystkich zarzutów; wyszli z tego bez skazy! Zacofane strony, powiesz, jeszcze i dzisiaj pełne wyimaginowanych potworów. To wszystko prawda. Ale trzydzieści lat temu? Więc muszę się zgodzić, że to nie fair z mojej strony używać argumentów tego rodzaju, opartych na rzekomych wydarzeniach, jakie miały miejsce w owych barbarzyńskich stronach. Przyjrzyjmy się więc bardziej cywilizowanym społeczeństwom, zgoda? Na przykład tu, w Anglii. Albo jeszcze bliżej, w Szkocji. Jak to było na terenie Highlands przed trzydziestu laty? Tak, mniej więcej w tym samym czasie, co tamto wydarzenie w Dumitresti. Byłbym zaskoczony, gdybyś jeszcze nie zorientował się, o co chodzi, George. W rzeczywistości jestem pewien, że wiesz, do czego zmierzam. - Więc jak to było z tym wypadkiem w rezerwacie, co? - Widzę to w twoich oczach, George: skąd stary Angus może to wszystko wiedzieć? Ale czy mnie nie słuchałeś? Człowieku, to moja dziedzina; to część mnie samego, tak samo jak śledztwo jest częścią twojej osoby! Ale trzydzieści lat temu? Dowiedz się, że był to dziwny okres. Jakiś nietypowy okres aktywności księżyca, czas niepokoju wśród wilkołaków na całym świecie. W Rumunii, na Węgrzech, w Szkocji - wszędzie. Nie potrafiły się kontrolować; biegały jak oszalałe. Księżyc zapanował nad nimi niepodzielnie i ogarnęła je żądza krwi, jak nigdy przedtem... Więc zajmijmy się teraz Bonnie Jean. Ale najpierw... nie masz ochoty na jeszcze jedną kropelkę? Uderzyło ci do głowy? Te marne parę łyków? No dobrze, czasami tak jest, kiedy ciało
ogarnie zmęczenie. Może to z powodu śledztwa, którym się zajmujesz, George. Tak, niektórzy z nas nie są już tak młodzi, jak niegdyś. Nadchodzi czas, kiedy trzeba odejść. Takie mam wrażenie... O czym to ja mówiłem? Ach tak, o Bonnie Jean Mirlu. Od pewnego czasu ją obserwuję... - Zbyt długo - wybełkotał Ianson, któremu język odmówił posłuszeństwa. - Od czasu... jeszcze zanim miało miejsce to morderstwo w Sma' Auchterbecky! - Ledwie to powiedział, ugryzł się w język. Ale za późno. W ogóle było już za późno. Inspektor zrozumiał, że stary Angus dosypał czegoś do whisky, a on sam prawie nie pił. Inspektor nie rozumiał jednak, w ogóle nie zdawał sobie sprawy, co się tu dzieje, ale wyczuł, że jest w poważnym niebezpieczeństwie. Oczy wypełnił mu strach. McGowan zerwał się na równe nogi, jak młodzik. - Więc miałem rację! - warknął. - Przejrzałeś mnie! Jak dotąd nie masz niezbitego dowodu który by wystarczył super ortodoksyjnemu, twardo stąpającemu po ziemi inspektorowi Iansonowi ale masz wystarczający powód, aby mnie śledzić, co? No cóż, bardzo mi przykro, stary przyjacielu, ale tak dalej być nie może. I mam już dość tego ględzenia! Ianson widział już poprzednio ten wyraz jego twarzy, kiedy McGowan odjeżdżał znad domu nad rzeką. Wyraz czysto zwierzęcej odrazy! Czy był obłąkany? - Angus - inspektor spróbował przemówić, ale z jego ust wydobył się tylko bełkot. Próbował wstać, ale upadł jak długi, gdy nogi odmówiły mu posłuszeństwa! Wszystko wokół wirowało mu przed oczami. - Niedobrze, że zobaczyłeś mnie koło tego cholernego domu pod Bonnyrig - warknął McGowan. - Ale znacznie gorzej, że dowiedziałeś się, iż obserwowałem winiarnię i B.J. Mirlu na długo przedtem, nim zmasakrowała to przeklęte zwierzę w Sma' Auchterbecky. A teraz odkryłeś tę moją przeklętą książkę - to był mój błąd - a ja miałem nadzieję, że po tylu latach już nigdy nie wypłynie! Tak, to już za wiele i sam jesteś sobie winien, George. Obszedł stół, a Ianson patrzył, jak jego stopy zbliżają się i rosną w jego oczach. Wtedy poczuł, jak ręce weterynarza unoszą go w górę, jakby był dzieckiem. Skąd u niego taka siła?! - W pewnym sensie to odpowiedni moment - McGowan mówił do siebie i do inspektora równocześnie. - Wszyscy wiedzą że prowadziłeś śledztwo w sprawie tego morderstwa. Kiedy się nie pojawisz, prawdopodobnie znów odbędą rozmowę z dziewczyną. Ale ani przez chwilę nie pomyślą o mnie. Przecież stary Angus był twoim kumplem! I będę odpowiednio zmartwiony, kiedy się dowiem o twoim zniknięciu. Ale nie tak zmartwiony jak ty, George. Ianson czuł, jak McGowan ciągnie go przez korytarz w głąb domu pogrążonego w mroku. Ruch na chwilę ustał, gdy McGowan zatrzymał się, chwycił go za włosy i szarpnął jego głowę tak, aby spojrzeć mu w oczy. Oczy starego Angusa płonęły w ciemności jak żółte latarnie, a w ich środku szalały iście piekielne ognie!
- To musi być okropne, mój przyjacielu - powiedział - natknąć się na taką prawdę. I mimo to nie móc w nią uwierzyć! Ale uwierzysz, możesz być pewien... Znaleźli się koło drzwi, za którymi kamienne stopnie prowadziły do piwnicy, o której istnieniu Ianson nawet nie wiedział. Dlaczegóżby zresztą miał wiedzieć? Inspektor poczuł, jak bezwładnie zwisające ramię ociera mu się o ścianę; jednocześnie poczuł stęchły zapach wilgoci - i jeszcze czegoś - który dochodził gdzieś z dołu. W tym momencie McGowan musiał włączyć światło, bo ciemność jakby trochę się cofnęła. - Te stare domy - powiedział McGowan, kręcąc głową, kiedy kładł Iansona na drewnianym stole. - Kiedy jest przypływ, czasami czuje się tutaj zapach soli! Ale dwadzieścia pięć lat temu przekopałem się dwie czy trzy stopy pod fundamentami, ze względów sanitarnych. - Szarpnął głowę Iansona w bok i pokazał palcem. - Widzisz tę rurę? To stary kanał ściekowy, który prowadzi do morza. Podłączyłem się do niego i zamocowałem pokrywę; to moje prywatne urządzenie do usuwania odpadów... różnych szczątków, których już nie potrzebuję. Twoich szczątków także, George, kiedy już z tobą skończę. Ale to trochę potrwa, zanim się z tobą całkowicie uporam! Najpierw sobie razem podjemy, co, George? Inspektor leżał na stole, a z jego gardła wydobywał się niezrozumiały gulgot. Rozpaczliwie próbował krzyknąć, ale nie zdołał. Dźwięki, jakie wydawał, przypominały człowieka, który śni jakiś koszmar i za wszelką cenę stara się obudzić. Tylko że on nie spał i wiedział o tym... ale to nie znaczyło, że to nie był koszmar. To był koszmar najgorszy z możliwych! A McGowan spacerował po tej wstrętnej podziemnej norze, mrucząc do siebie. Do uszu Iansona docierały jakieś przerażające dźwięki: syk sprężonego gazu, trzask zapłonu, brzęk odkładanych narzędzi i wysoki, a zarazem złowrogi warkot jakiegoś elektrycznego urządzenia. Odrętwienie ogarnęło całe ciało Iansona, który nie czuł już rąk ani nóg. Przez zamglone oczy widział tylko zamazane kontury. Nie był w stanie nawet mrugać. A jeśli chodzi o to, co był w stanie dostrzec, lepiej by było, gdyby nie widział w ogóle nic. Z boku stała ława, na której McGowan układał jakieś narzędzia, które zdejmował ze stojaka znajdującego się przy ścianie. Ianson spróbował skupić spojrzenie na rogu pomieszczenia... czy to był piec? I sprzęt kuchenny? I... co to jest, lampa lutownicza? Jej ledwie widoczny migocący błękitny płomyk lizał płaskie żelazo do wypalania piętna, które po chwili zaczęło świecić pomarańczowym blaskiem. W końcu mały człowieczek zakończył... przygotowania. Wrócił do Iansona i zaczął go rozbierać. A inspektor zdołał tylko wybełkotać: - Coo...? Coo...? - Taak - powiedział McGowan - Masz wciąż silne kończyny, George. Nie jak stary ramol. Ale to raczej problem, a nie komplement. Widzisz, to co domieszałem do whisky, wkrótce
przestanie działać, a ja nie mogę tu siedzieć przez cały czas. Człowieku, wkrótce znów będziesz mógł się poruszać! A na to nie możemy pozwolić, prawda? Po chwili Ianson był już nagi. Wróciwszy do ławy, na której spoczywały narzędzia, McGowan zawołał do niego: - Te krople nasenne, które wlałem ci do whisky, świetnie działają, nie? Moi panowie z Sycylii ręczą za ich skuteczność. I ty się o tym przekonasz. Nic nie poczujesz! Może później, ale teraz nie. Podszedł ze złowrogo warczącym narzędziem do stołu i pokazał je Iansonowi: była to lśniąca srebrzyście chirurgiczna piła tarczowa! Ale kiedy McGowan podsunął pod nos swojej ofierze to okropne urządzenie i na widok malującego się na twarzy Iansona przerażenia wyszczerzył zęby w uśmiechu, inspektor utkwił wzrok nie w samej pile, ale w twarzy małego weterynarza, która odbijała się w wirującej tarczy. Och, to był z pewnością McGowan - stary Angus we własnej osobie - ale nie miał cech ludzkich. Przynajmniej nie całkiem. Może więcej, a może mniej niż człowiek. Rozwarta paszcza, skręcony pysk i czerwono prążkowane gardło, które dziwnie pasowało do jego dzikich, żółtych oczu bestii! Jego zęby - które straciły swój idealny wygląd - przypominały teraz kawałki szkła wyrastające ze szkarłatnych dziąseł! A w głębi paszczy język rozszczepiony i obrzydliwie ruchliwy, który wił się w jego ustach jak okaleczona jaszczurka! - No to przekonajmy się, czy potrafisz rozwikłać tę małą zagadkę, George - chrypliwie powiedział McGowan, znikając inspektorowi z pola widzenia, a warkot piły przeszedł w miękkie wibracje - raczej odczuwane niż słyszane - które zdawały się poruszać ciałem Iansona i jeszcze bardziej rozmazywały wszystko wokół. - Gdzie można się spodziewać odnalezienia ciała inspektora policji pozbawionego kończyn, Wibracje ustały i twarz McGowana znów pojawiła się w polu widzenia... tylko że teraz była ochlapana krwią, a piła znowu zaczęła warczeć, rozpryskując wokół różową mgiełkę! - Co? Nie mów, że już się poddałeś. - McGowan uśmiechnął się od ucha do ucha. Ale Ianson rzeczywiście się poddał i zemdlał, w chwili gdy spojrzał na ociekające krwią urządzenie, które McGowan trzymał wysoko w górze. Dlatego już nie usłyszał odpowiedzi małego człowieczka na zadaną przezeń zagadkę, kiedy ten poszedł po rozgrzane do białości żelazo i zaczął przyżegać pierwszy z kikutów inspektora. - No, oczywiście tam, gdzie się je zostawi!...
CZĘŚĆ DRUGA Inni gracze
I Daham Drakesh W tej upiornej piwnicy w Edynburgu było trochę po szóstej. Ale jakieś siedem tysięcy mil stamtąd, na płaskowyżu Tingri w Tybecie, było już dobrze po północy i gwiazdy zastygłe w bezruchu wydawały się tak bliskie, że można by je zerwać z firmamentu. Tak myślał Daham Drakesh, Wampyr, ostatni z rodu Drakulów, wysoki i chudy jak szkielet, stojąc na dachu tak zwanego klasztoru Drakesha, a w rzeczywistości swego zamczyska. Stał na kopulastej czaszce wykutej w litej skale głowy, kontemplując czy może podziwiając noc, a jego czerwona szata trzepotała w podmuchach wiatru wiejącego znad płaskowyżu. Ale wielka paszcza wyrytej w skale twarzy stanowiła jedynie fasadę, a otwierająca się między jej szczękami czeluść była wejściem do kompleksu jaskiń. Był to wielopoziomowy labirynt tuneli, magazynów, pomieszczeń mieszkalnych i... innych, mrocznych i tajemniczych korytarzy i komnat. Wstęp do tych ostatnich, usytuowanych głównie na dolnych poziomach, był zakazany dla większości mieszkańców zamczyska i tylko sam Daham Drakesh, Najwyższy Kapłan, mógł tam bezkarnie przebywać. Nawet najstarsi, najbardziej zaufani i doświadczeni porucznicy nie mieli ochoty tam wchodzić, a jeśli musieli, stąpali możliwie cicho. Budowa zamczyska przez niewolniczą siłę roboczą - czyli niewolników „zwerbowanych" w pobliskim otoczonym murem mieście, a następnie zwampiryzowanych - zajęła w sumie od piętnastu do dwudziestu lat. Zakończono ją prawie siedemdziesiąt lat temu; cały kompleks został wykuty w starej skale pochodzenia wulkanicznego, a Drakesh wykorzystał ponadto wiele naturalnych pieczar i szczelin w pełnych dziur warstwach gruntu. Ostatni z rodu Drakulów - w swoim mniemaniu zasługiwał na własne zamczysko - osobiście nadzorował prace od początku do końca. Pod koniec niegdyś bogate miasto, z którego pochodzili jego robotnicy, było jak martwe i równie złowrogie jak większa część samego płaskowyżu. Tak, ostatni z Drakulów... A na pewno ostatni prawdziwy Drakula, teraz, gdy jego główny porucznik i syn krwi, Mahag, zginął w Szkocji z rąk Lykana. Ale Daham nosił w sobie wampirzą pijawkę, a jego pasożyt bez wątpienia miał jajo; więc po nim przyjdzie następny Drakula - i dalsze - kiedy nadejdzie odpowiedni czas. Taki czas jednak jeszcze nie nadszedł i nie nadejdzie, dopóki rody Lykan i Ferenczy nie zostaną całkowicie zlikwidowane. W przeciwieństwie do swych przodków Daham niezachwianie wierzył odwiecznej maksymie Wampyrów, że anonimowość jest tożsama z długowiecznością. Jednak jego przodkowie
zapomnieli albo postanowili zlekceważyć tę prostą zasadę; nie zastanawiając się spłodzili licznych synów krwi, którzy roznieśli zarazę po całym świecie... ale gdzież oni byli teraz? Gdzież był jego syn Egon, ostatni i jedyny ocalały ze świata równoległego i dzielny obrońca spod Wallachia, podkowiastego łańcucha górskiego, który niegdyś był znany jako Dacja? Odszedł, jak wszyscy pozostali. Ale nie Daham. Jednak bracia Ferenczy, Anthony i Francesco, wzbogacili się i urośli w siłę i teraz mieszkali w swej sycylijskiej fortecy. A lord Radu Lykan, ostatni ocalały ze starej Krainy Gwiazd, który przybył na Ziemię przed sześciuset laty, zapadł w sen i pozostawał obecnie w stanie śmierci pozornej, w jakiejś odległej górskiej kryjówce. To był właśnie główny powód, dla którego Drakesh wysłał Mahaga i grupę swoich „uczniów" do Europy (a ostatecznie na Wyspy Brytyjskie): aby odszukali kryjówkę pogrążonego we śnie lorda i unicestwili go, zanim się obudzi. Wszystko to było fragmentem większego planu; Drakesh dostrzegł szansę odegrania roli prowokatora, zamierzając wywołać krwawą wojnę między poplecznikami Radu i Ferenczych. Następnie, kiedy będzie po wszystkim, miał wkroczyć na scenę i wybić pozostałych przy życiu, a miało to być jedynie przygrywką do Ostatecznego Rozwiązania. Czyli totalnego podboju i wampiryzacji planety! Takie oto pragnienia wypełniały jego umysł, odkąd się dowiedział o śmierci swego ojca, tak zwanego „hrabiego" Drakuli, co miało miejsce dziewięćdziesiąt lat temu: zamierzał się uczynić niemartwym, zostać krwawym „cesarzem" świata wampirów... ale nie mógł tego uczynić, dopóki wrogowie jego przodków wciąż pozostawali przy życiu. Dlatego przez pięćdziesiąt lat wysyłał swoich „emisariuszy" - niewolników, którzy rzekomo byli „ambasadorami" jego sekty - jako szpiegów, którzy mieli wyszukiwać inne ogniska plagi Wampyrów. W taki właśnie sposób odkrył braci Ferenczych w ich sycylijskiej warowni i zlokalizował przybliżone miejsce pobytu Radu Lykana w górach Cairngorms. I w taki sposób jego wielkie plany na jakiś czas utknęły w martwym punkcie. Klasztor Drakesha był położony na pograniczu kilku krain, w miejscu, które sto lat temu było w zasadzie niedostępne. Ale odległość, zimno i niedostępność - cóż to za przeszkody! Nie dla Wampyrów! Z drugiej strony, to co jest naprawdę ważne, to instynkt terytorialny! Kiedy w końcu Daham postanowi powiększyć swoje włości, najprostszym sposobem będzie wysłanie garstki wybranych poruczników na północ, do samego serca owianego tajemnicą Tybetu, Chin i Mongolii; na południe, do Nepalu, Indii, Birmy i Bhutanu. A kiedy się już tam zainstalują... reszta świata musi poczekać. Teraz pierwsza z tych placówek - oczywiście ukryta pod „religijnym" sztandarem Drakesha - powinna już działać. Ale dwadzieścia parę lat temu, kiedy ostatni Drakula przygotowywał swój korpus ekspedycyjny...
...Interweniowała chińska Czerwona Armia. I Drakesh zobaczył na własne oczy, że Wampyry nie są osamotnione w swych zapędach terytorialnych, nawet jeśli w grę wchodzi tak odległa kraina. Tybetańskie miasta zostały podbite; zakony religijne brutalnie rozwiązane, a świątynie zniszczone; Dalaj Lama musiał się ratować ucieczką na zachód. Ale daleki „klasztor" na smaganym wiatrem płaskowyżu Tingri ocalał. Drakesh od dawna bowiem wiedział, że Czerwona Armia prowadzi badania nad studium wykonalności w dziedzinie parapsychologii - był także świadom istnienia eksperymentalnej jednostki parapsychologicznej, chińskiego odpowiednika sowieckiego czy angielskiego Wydziału E - i celowo zabiegał o zainteresowanie jej rewidenta, pułkownika TsiHonga, którego siedziba znajdowała się przy alei Kwijiang w Chungking. Wezwano go do Chungking i „badano" przez ponad rok, a on pozwolił, aby dowiedzieli się o nim tego, co sam chciał: o jego „filozofii", długowieczności, odporności na choroby, nieustępliwości, ale nic ponadto. A pułkownik Tsi-Hong nawet go odwiedził w klasztorze, aby się naocznie przekonać o niezwykłych możliwościach Drakesha w jego własnym środowisku. Drakesh pozwolił się zamrozić w bloku lodu, po czym roztopił go od wewnątrz. Zademonstrował zdolność widzenia w ciemnościach - potężniejszą niż Tsi-Hong, uzbrojony w brytyjską lornetkę noktowizyjną! - i właściwie nie musiał podkreślać płynących z tego korzyści w zastosowaniach wojskowych. Pościł przez ponad miesiąc, a mimo to był w tak dobrej kondycji, że poszedł przez śnieg do odległego o dziesięć mil miejsca, aby tam oddać się medytacji. Tsi-Hong przywiózł ze sobą naukowców, genetyków i specjalistów od mutacji, którzy pobrali próbki spermy Drakesha i zamrozili je, aby później poddać badaniom. Dziesięć lat temu w końcu się za to zabrali, a w wyniku przeprowadzonych eksperymentów otrzymali potwory! Dokładnie tak, jak Drakesh uprzedzał pułkownika, Tsi-Hong nie powinien hodować orchidei na polu ryżowym, bo zwiędną. Ale gdyby się nimi zajęli troskliwi ogrodnicy, gdyby je zraszały deszcze i gdyby rosły w swej ojczystej ziemi... Pułkownik nie słuchał, wtedy nie. Bo jakże taki człowiek - nawet posiadający owe osobliwe zdolności - mógłby spłodzić niezwyciężoną armię mutantów na takim niegościnnym pustkowiu? Ale Drakesh był czymś więcej niż zwykły człowiek: był lordem Wampyrów! Samą siłą woli i wykorzystując prawa obcej genetyki, przekazał odpowiednie instrukcje do spermy, którą zabrali ze sobą naukowcy Tsi-Honga. I w Chungking narodziły się jego dzieci. Piętnaścioro z nich było tak zdeformowanych, że umarło zaraz po przyjściu na świat. Ale cóż to jest piętnaście spośród pięćdziesięciu? To właściwie nie zaskoczyło Drakesha; według Egona Drakuli dziwaczne narodziny i groteskowe deformacje były powszechne wśród Wampyrów zamieszkujących Krainę Gwiazd. Jednak pozostałe dzieci jak
na razie przeżyły. Daham, pozostawiony samemu sobie, czekał aż zadziała jego prenatalny mechanizm genetyczny. Miało to miejsce dwa lata temu. Wiadomości przywiózł mu major Chang Lun, dowódca garnizonu w Xigaze, oddalonego o około półtorej godziny drogi. Teraz przypomniał sobie jego słowa i zadowolenie, z jakim major (który raczej nie był wielbicielem Dahama Drakesha) je wypowiadał. - Kilku ostatnich uciekło. Mieli tylko po osiem lat; byli najwyraźniej doskonali, jeśli nie liczyć ich przyspieszonego tempa wzrostu, jednak zamordowali swych opiekunów i nauczycieli. Nie tylko pokąsali rękę, która ich karmiła... oni ich pożarli! Ci przeklęci kanibale pili ich krew! Choć mieli tylko po osiem lat, to już byli prawdziwi mężczyźni i seksualnie nienasycone kobiety! W końcu wytropiliśmy ich wszystkich i zlikwidowali. Ale to nie było łatwe... Drakesh nie odczuwał bólu, żadnego ojcowskiego cierpienia, ponieważ wiedział, jaki będzie rezultat. W rzeczywistości to zaplanował. Ludzie pułkownika Tsi-Honga próbowali uczynić z jego potomstwa ludzi, aczkolwiek jedynie ludzkie maszyny, wojowników. Ale następny miot będzie działał zgodnie z poleceniami ich wampirzego ojca i tym razem mu się powiedzie. I jego wojownicy nie będą własnością Chin. Nie tylko istoty ludzkie były wojownikami... Wcześniej, zanim wewnętrznymi drogami i klaustrofobicznymi kominami Drakesh wszedł na szczyt swego zamczyska, które opadało ku przewieszonej skale, złożył wizytę innym wojownikom; trzech z nich tkwiło od pięciu lat w wosku, w wielkich kamiennych kadziach znajdujących się na najniższym poziomie budowli. Sprawdził tempo ich wzrostu, który chwilowo spowolnił, czekając na właściwy moment. Ale kiedy w końcu się „narodzą", kiedy wydobędą się ze swej kamiennej macicy, będą bezmyślnymi maszynami do zabijania, takimi, jakie niegdyś hodowały Wampyry w Krainie Gwiazd. I pomimo że tutaj warunki były inne, miały wrodzone anomalie "zapisane" w jego nasieniu zamrożonym w Chungking. Bo to także były jego „dzieci", wytwór jego wampirzego ciała. Powrócił myślami do tej wizyty. Na dole, w ciemnej, cuchnącej pieczarze, Drakesh przechowywał metamorficzną protoplazmę - żywy (albo niemartwy) materiał swych bestii wojennych, wyrosłych z jego własnego ciała, śliny, spermy i potu - w osobnej celi. Ludzkie ciało, płyny ustrojowe, zęby i kości umierają razem z człowiekiem. Ale ciało wampira żyje, dopóki nie zostanie zniszczone lub nie ulegnie skostnieniu. Ciało ostatniego z Drakulów było szczególnie wytrzymałe. I mimo że było pozbawione umysłu, „znało" swego ojca i pana. Jakiś szczątkowy instynkt jego DNA pełnił rolą prymitywnego umysłu.
Drakesh sam żywił to... stworzenie. Musiał; zwykły porucznik byłby narażony na zbyt wielkie niebezpieczeństwo. Wszedłszy do pieczary z misą pełną odpadków, usiadł na płaskiej skalnej półce w środku pomieszczenia i czekał. Jasno czy ciemno - to nie miało dla niego znaczenia. Jego dzikie oczy przybrały w ciemności czerwoną barwę i świeciły jak latarnie. Pieczara wydawała się pusta, ale wiedział, że to stworzenie tu jest. Koło jego obutych w sandały stóp ziemia była wzruszona. Ta istota była istotą mroku, podobnie jak sam Drakesh. Zagrzebała się pod ziemią, aby się ukryć i czekać. Poczuwszy pierwsze, niepewne drganie gruntu, Drakesh uśmiechnął się do siebie ponuro. Trzymał myśli na wodzy, ukrywając swoją tożsamość. To była niezła zabawa, którą lubił: najpierw zachęcać, a potem odmawiać. Z misą wypełnioną cuchnącymi odpadkami na kolanach, w zupełnej ciemności, siedział, uśmiechając się i czując obecność istoty. Nagle... ...Usłyszał za sobą cichy dźwięk przesypującej się ziemi. Istota podkradała się do niego. Bardzo powoli Drakesh obrócił głowę na swej wychudłej szyi i spojrzał w dół, gdzie formował się wzgórek, unosząc się w górę z nierównego podłoża. Po chwili ukazała się szaro-zielona macka, która stawała się coraz grubsza, unosząc się jak jakaś dziwna łodyga, na której końcu widniało prymitywne oko. Co ta istota widziała - jeżeli w ogóle widziała czy też rozpoznawała, a może przypominała sobie - Drakesh nie miał pojęcia. Ale wyczuwała jedzenie! Jedzenie, które spoczywało na jego kolanach, a może i jego samego. Macka stała się jeszcze grubsza i Drakesh poczuł drgania gruntu wszędzie wokół. Oko znikło, a na jego miejscu pojawiła się rozdziawiona paszcza z podwójnym rzędem zębów, które z każdą chwilą stawały się coraz dłuższe. Sucha ziemia u jego stóp rozstąpiła się w kilku miejscach, a ze szczelin wystrzeliły wijące się macki, które jakby zamknęły się wokół niego, i wtedy przypominająca kończynę „główna" macka zakołysała się w jego stronę, a z rozdziawionej paszczy zaczęła kapać żółta ciecz. W tym momencie Wampyr otworzył umysł, ujawniając swoją tożsamość. - Dość! powiedział. - Tyle ci wolno, ale ani kroku dalej! Skutek był taki, jak gdyby istota zastała porażona prądem. Wijące się macki znikły pod ziemią tak szybko, że koniuszek jednej z nich oderwał się, rozpryskując żółtą ciecz, i jeszcze przez chwilę skręcał się na ziemi jak padalec, po czym zniknął. "Główna" macka zapadła się, rozpłynęła i wsączyła się w ziemię, czemu towarzyszyło coś w rodzaju chlupnięcia. W ciągu kilku sekund było po wszystkim, jeszcze tylko parę razy zadrgała ziemia, a w powietrzu pozostał odór zgnilizny. Po czym zapanowała cisza.
Drakesh nie przestawał się uśmiechać, wyczuwając strach przenikający istotę. Tak powinno być. Następnie, odwracając do góry dnem misę, aby wylać na ziemię jej obrzydliwą zawartość, powiedział: - Znasz mnie. Jestem Drakula, twój pan i jestem dla ciebie dobry. Nie masz żadnych zmysłów, wiedzy ani inteligencji. Ja stanowię całą inteligencję, jakiej kiedykolwiek będziesz potrzebować. Nie masz żadnego celu, dopóki ja sam ci go nie wyznaczę. Nie możesz żyć bez pożywienia, które ci dostarczam, ani nie możesz umrzeć, jeżeli na to nie pozwolę. Ale możesz być czymś więcej, niż jesteś teraz. Twoi bracia, wyrośli z twego ciała, tak jak ty wyrosłaś z mojego, właśnie się budzą do życia w moich kadziach. Udoskonaliłem ich i mogę także udoskonalić ciebie... albo cię zniszczyć. Jeżeli zdołasz to zapamiętać, wyjdzie ci to na zdrowie. Ruszył w stronę wyjścia, zatrzymał się i obejrzał. - Teraz jedz i bądź wdzięczna. A kiedy ta bezmózga ośmiornica, ten żywy czy niemartwy rak metamorficznej tkanki wychynął znów na powierzchnię i pokrył całym sobą leżące na ziemi pożywienie, Drakesh odezwał się znowu: - Nie ruszaj się! - To było jak smagnięcie batem i istota natychmiast znieruchomiała. - I pamiętaj: to miejsce należy do ciebie. Ale tej granicy - stopą nakreślił na ziemi linię przy wylocie pieczary - nie możesz przekraczać. Tyle ci wolno, ale ani kroku dalej... Potem zajrzał do swych kadzi, wielkich zbiorników wydrążonych w litej skale, usytuowanych w sąsiedniej pieczarze, równie ciemnej, a może jeszcze ciemniejszej niż ta, w której znajdowała się owa metamorficzna protoplazma. Stwory, które powołał do życia, rozwijały się w ciemności; miały z nich powstać prawdziwe bestie wojenne. Hybrydy spoczywające w kadziach miały stanowić jego pierwszych Strażników, którzy będą pilnować mrocznych ruin miasta i pustynnych dolin pośród długiej zimy, jaka nastanie po wojnie jądrowej, tak, aby zarówno ci, którzy ocaleją, jak i wampiry nie mogły się dostać do zawiłej sieci korytarzy jego zamczyska w niebezpiecznym świetle dnia. Ale tak czy owak w owym świecie nie będzie zbyt wiele światła. To także stanowiło część jego planu - pierwszą część - kiedy Drakesh wreszcie będzie gotów, aby zostać lordem wszystkich lordów. Bo jaka byłaby korzyść z podbijania świata światła, gdyby światło to mogło ostatecznie odnieść zwycięstwo? Ale w świecie, gdzie będzie go niewiele, gdzie będzie się musiało przedzierać przez kłębiące się promieniotwórcze obłoki, wydobywając z mroku gruzy pozostałe po największych, wzniesionych przez człowieka budowlach...
Oczywiście Drakesh był szalony i wiedział o tym. Ale uparty jak wszystkie Wielkie Wampiry przed nim upajał się taką wizją. Jeżeli bowiem Cesarz ma ostatnie słowo i jeżeli jego słowo jest prawem, któż ośmieli się powiedzieć, że nie jest przy zdrowych zmysłach, a wszyscy pozostali są zdrowi na umyśle? I pewnego dnia zostanie takim właśnie Cesarzem! Kadzie metamorfizmu... Drakesh stał na krawędzi jednej z nich i patrzył na galaretowatą powierzchnię cieczy, po której przemykały drobne zmarszczki. Jego wojownicy dojrzewali. W razie potrzeby ich wzrost można było przyspieszyć, ale mogli też pozostawać tu jeszcze przez sto lat. Kiedy tak patrzył, zmarszczki stawały się coraz większe - jak gdyby mieszkaniec tej kadzi wyczuł jego obecność - i tuż pod powierzchnią coś się poruszyło. Po chwili ukazał się zarys groteskowej, leniwie obracającej się głowy, pokrytej półprzezroczystą, szaro połyskującą chityną. I na jedną krótką chwilę w kleistej cieczy ukazało się wielkie, bezmyślne oko. - Jest silny! - mruknął do siebie Drakesh, kiwając głową. - I wierny aż do śmierci. - Tak rzeczywiście było. Istoty wyhodowane z jego własnego ciała, jak tamta w ciemnej pieczarze, nie miały własnego umysłu czy własnych myśli, lecz tylko te, które on sam im przekazał... Następnie popatrzył na przypominające koryta kanały wychodzące z kadzi i rdzawe ścieki wydrążone w skale, śluzy, przez które płynęła krew hodowanych tutaj niedorozwiniętych płodów, obficie oddawana swym braciom. Krwawe bestie, a ten głupiec, pułkownik Tsi-Hong chciał, aby mu wyhodować ludzi-wojowników? Więc tak się stanie, gdy ciężarne kobiety z Chin i Tybetu, które pracowały na kamienistej roli i zajmowały się gospodarstwem w otoczonym murem mieście, urodzą swe dzieci. Ale jeśli chodzi o kapłanów w klasztorze, jego bractwo, pułkownik nie wiedział o nich nic; nie wiedział, że są także dziećmi Drakesha. A wojownicy dojrzewający w swych kadziach? No cóż, Tsi-Hong przeżyłby szok i zapewne umarł, gdyby się o tym dowiedział! I tak umrze... musi umrzeć, nawet gdyby Drakesh musiał się zająć tym osobiście. Bo gdyby się o nich dowiedział, zrozumiałby, że sam Najwyższy Kapłan nie jest istotą ludzką; to jeszcze jeden powód, dla którego tutaj zbudował swe zamczysko: ze względu na surowość otoczenia i odosobnione położenie. Miejsce było bowiem mało zachęcające. I na ogół (jeśli nie liczyć wścibskich spojrzeń majora Chang Luna, kolejnego głupca z Xigaze) Drakesha pozostawiono samemu sobie. Dlatego nawet gdy pułkownik i jego tak zwani „naukowcy" odwiedzą to miejsce, co w końcu musi nastąpić, zobaczą tylko samo miasto. Klasztor stanowił bowiem „święte" miejsce, w którym Drakesh mógł im co najwyżej udzielić krótkiej audiencji, gdzie jednak nie mogli liczyć na zakwaterowanie. Ale w końcu któż by tego pragnął?
Miejsce to nie było przeznaczone dla obcych... Rozmyślając o tym wszystkim, Drakesh krętą drogą dotarł na dach swojego zamczyska. Teraz stał, patrząc w nocne niebo usiane gwiazdami, i czuł, jak trzepocze na wietrze jego czerwona szata spływająca z patykowatych ramion. Którejś nocy - może już niebawem - musi wreszcie wypróbować swoje zdolności, uformować odpowiednio swoje ciało i wzlecieć w powietrze. Kiedyś bowiem Drakulowie świetnie latali, a jego ojciec Egon był mistrzem nad mistrze. Kiedy się na niego patrzyło, jak szybuje niby wielki czarny nietoperz nad wysokimi murami obronnymi swego zamku w Transylwanii... to doprawdy budziło podziw. - To wszystko będzie twoje - powiedział mu kiedyś hrabia. - Wszystko. Tylko bądź mi prawdziwym synem i pod moją nieobecność opiekuj się tym zamkiem, a sam także możesz zostać Wampyrem! - I przypieczętowując układ przed wyjazdem do Anglii, wraz z ojcowskim pocałunkiem przekazał mu jajo. Potem przyszła krótka chwila nieznośnych męczarni... a kiedy Daham odzyskał przytomność, ojca już nie było. W dziesięć dni potem i on sam wraz z garstką cygańskich niewolników i sakiewką pełną złota uciekł z Rumunii i schronił się w tym odludnym miejscu. Potem przez jakiś czas obawiał się zemsty ze strony ojca. Co uczyni Wielki Drakula, kiedy po powrocie do Rumunii odkryje, że syn zawiódł jego zaufanie i uciekł z zamku? A po jakimś czasie ogarnęła go ulga - właściwie nawet zadowolenie! - kiedy się dowiedział o śmierci ojca z rąk mściwego Doktora, który studiował „legendy" o wampirach... Znów targnął nim podmuch wiatru; instynktownie podniósł ręce i pochylił się do przodu; miał ochotę unieść się w powietrze, ale oparł się tej pokusie. Wszystko w swoim czasie. Usłyszał niesiony porywistym wiatrem z odległego o mniej więcej trzy mile miasta żałosny ryk jaka. Na to właśnie czekał. Bo jako troskliwy pan starał się zaspokajać potrzeby wszystkich swych stworzeń i pobratymców. - W górę, lotniaki! - wysłał myśl. - Przybywajcie! I wtedy z rozmaitych szczelin przecinających zamczysko - z kolonii ukrytej w mrocznym labiryncie jaskiń - wyleciały skrzydlate stwory... Jeśli chodzi o Drakesha, major Chang Lun miał określone rozkazy. - Należy okresowo odwiedzać otoczone murem miasto. - Głupi rozkaz, po prostu śmieszny! Ale tak mu kazano i nic ponadto: okresowo odwiedzać to miasto. Ale jak często? I co ma tam właściwie robić, czego szukać? Czy miał obmacywać krągłe brzuchy dziwek, które trzymał Drakesh? Gratulować im udanych stosunków z tą kreaturą? Ale nie, nic z tych rzeczy, po prostu odwiedzać miasto.
Och, Chang Lun orientował się w całej sprawie całkiem dobrze: brak dyscypliny wewnętrznej i zorganizowanie cywilnego, samodzielnego, tajnego i „eksperymentalnego" oddziału. Ale ten... ten tak zwany pułkownik Tsi-Hong - ten nudny, senny metafizyk - sam nie wiedział, co zrobić z tym Drakeshem i jego sektą. Ale z drugiej strony mogło to także oznaczać, że Tsi-Hong mu nie ufał albo sam miał jakieś podejrzenia. Jeśli tak było, Chang Lun mógł otrzymane rozkazy rozumieć całkiem odmiennie. Na przykład tak: Należy obserwować miasto. Dowiedzieć się możliwie dużo na jego temat. Ale należy zachować jak największą ostrożność, ponieważ zainwestowaliśmy tam nasz czas i pieniądze i nie chcemy zrazić tego zagranicznego szarlatana, bo może dysponować czymś, co będziemy mogli wykorzystać. - Chang Lun doskonale wiedział, jak interpretować takie rozkazy. Przyjechał wraz z kierowcą z Xigaze trochę po godzinie 22. Prognoza pogody była pomyślna; oczywiście przenikliwie zimno, ale pogodnie, prawie bezwietrznie i bez opadów śniegu. Oficjalne wizyty Chang Luna (sam musiał opracować ich harmonogram) odbywały się co sześć tygodni. I aktualna wizyta była jedną z nich. Jechał z tym samym kierowcą co zwykle, kapralem (jego nazwisko nie miało znaczenia), który znał każdą szczelinę lodową i każdy głaz na drodze, i tylko to było ważne. W terenie tak nierównym i nocą bardzo łatwo było popełnić błąd fatalny w skutkach. Niektóre z przecinających ziemię szczelin wydawały się nie mieć dna! Ale pojazd nie sprawiał żadnych kłopotów i dotarli bezpiecznie na miejsce parę minut po północy. Owym „miejscem" były osłonięte od wiatru skały na południowym stoku wzgórza, na zachód od miasta. Trudno było o lepszy punkt obserwacyjny. Zostawiwszy zamaskowany pojazd na dole, wspięli się dwieście stóp wyżej i stanęli za skalną ścianą, w miejscu, które wybrali podczas poprzednich wizyt. Chang Lun i jego kierowca mogli nawet zrobić sobie tutaj herbatę na przenośnej kuchence, przygotować kanapki z mięsem czy serem i zjeść jaki taki posiłek. Z tego stanowiska człowiek zaopatrzony w dobrą lornetkę noktowizyjną mógł obserwować nie tylko samo miasto, jego bramy i mury, lecz także odległą o trzy mile fasadę klasztoru Drakesha. Jedynym minusem było przeraźliwe zimno. Nawet najlepsza odzież zimowa nie mogła przed nim ochronić. Przenikało do szpiku kości. Mocna herbata trochę pomagała, ale nie na długo. Więc Chang Lun ciągle sobie powtarzał: „Niech to wszyscy diabli!" To miała być jego ostatnia wizyta, bez względu na nienawiść, jaką żywił do tego zboczonego sukinsyna, który kierował klasztorem. Nienawiść - mocne słowo, którego Chang Lun nie używał często. Ale Dahama Drakesha znienawidził od pierwszej chwili. A będąc wysłannikiem Tsi-Honga, miał aż nadto kontaktów z tym człowiekiem. Ale nazywać go człowiekiem... no cóż, jeśli chodzi o Chang Luna, nawet i to
pozostawało w sferze domysłów. Pamiętał go dobrze z tych czterech czy pięciu (i tak zbyt wielu) poprzednich wizyt. Wygląd zewnętrzny - sama jego obecność - nigdy nie przestała robić na nim wrażenia, ale zdecydowanie niekorzystnego. Nie chodziło tylko o jego wzrost (miał sześć i pół stopy, czyli był prawie o stopę wyższy od majora), ale o ogólne wrażenie jakiejś obcości, podkreślone przez groteskowe zniekształcenia sylwetki i jej proporcji. Choć był przeraźliwie chudy, odnosiło się wrażenie, że w jego ciele kryje się potężna siła. Dłonie i stopy miał nienaturalnie długie i wąskie, a ostro zakończone palce z grubymi, żółtymi paznokciami przypominały pazury. Wygolona czaszka była wąska z przodu i wydłużona z tyłu, kształtem przypominając głowę owada osadzoną na cienkiej szyi. A jego oczy... ach, jego oczy! Były najgorszym czy może najdziwniejszym szczegółem jego wyglądu. W świetle dziennym - choć do wnętrza klasztoru docierało go niewiele - robiły wrażenie szklanych, wręcz przezroczystych, jak gdyby pozbawionych wszelkiej barwy. Ale w ciemności czy w półmroku korytarzy klasztornych lśniły żółto, jak roztopiona siarka. Spojrzenie tych oczu dosłownie przenikało na wskroś; kiedy skierował je na kogoś, wydawało się, że tym oczami przewierca go na wylot. A kiedy się uśmiechały... ...Chang Lun aż się wzdrygnął, opierając się o niską kupę kamieni, i spojrzał przez lornetkę. Był przemarznięty wskutek panującego zimna, ale jeszcze bardziej czuł zimno w swej duszy, zbyt długo bowiem rozmyślał o Dahamie Drakeshu. Nawet prosta, mechaniczna czynność ogniskowania lornetki na fasadzie klasztoru wydawała się sprawiać, że Drakesh był bliżej. Chang Lun znał to uczucie - uczucie strachu - gdy wydawało mu się, że obserwując Drakesha, sam także jest przezeń obserwowany, jak gdyby lornetka działała w obie strony... - Ten jak - powiedział kierowca, a Chang Lun aż podskoczył. - Nagle zaczął hałasować. Oczy kaprala były skierowane na miasto. Chang Lun zamierzał udzielić mu reprymendy (głównie dlatego, że przed chwilą podskoczył, nie zaś dlatego, że jego kierowca zapomniał o zwykłej grzeczności należnej wyższym rangą), ale dał spokój. Zresztą było zbyt zimno na te wszystkie ukłony i szuranie butami. W koszarach był major i podoficer - „sir" i „Ty tam, rusz dupę!" - ale tutaj byli tylko dwojgiem ludzi w lodowatym pustkowiu. - To przez to zimno - odparł Chang Lun. - Gdyby cię uwiązano w takim miejscu, wystawiono na wiatr hulający wokół murów miasta, też byś głośno protestował! - Dlaczego go tam zostawili? - zastanawiał się głośno kapral. - Żeby zdechł z zimna?
Major wzruszył ramionami, nie przestając obserwować klasztoru. Czy na jego dachu zauważył jakiś ruch? Biały dym albo parę unoszącą się do góry? A ta wiotka postać przesłonięta kłębiącym się - właściwie czym? Pomimo doskwierającego mu zimna poczuł dreszcz. W roztargnieniu odpowiedział na pytanie kierowcy. - Może to zwierzę jest chore i roznosi zarazę. W takim razie odłączyli je od stada, to wszystko. Najwyraźniej to właśnie robią ze wszystkimi podejrzanymi zwierzętami: przywiązują je na tym cmentarzysku, aby zdechły. - To prawda, wśród miejscowych zwierząt szerzyła się jakaś choroba - powiedział kapral ale byłem jednym z kierowców, którzy przywieźli tutaj te zwierzęta. Robiły wrażenie zupełnie zdrowych, ale w końcu nie jestem specjalistą. Były najlepsze spośród tych, które można znaleźć w tej okolicy. Dla ludzi Drakesha zawsze było wszystko co najlepsze... - Sir! - warknął major, nagle poirytowany. - Zwracaj się do mnie sir, kiedy do mnie mówisz. - Tak jest, sir! Ale to co powiedział, było prawdą, bo rzeczywiście była tam zbyt duża liczba zwierząt. Zaledwie dla pięćdziesięciu kobiet zamieszkujących miasto? No cóż, to możliwe, bo połowa z nich była w ciąży i kobiety te wkrótce miały się rozmnożyć. Kiedy Chang Lun pomyślał o Drakeshu płodzącym dzieci - zwłaszcza z przestępczyniami, jakie dostał - „rozmnożyć się" było jedynym słowem, jakie przychodziło mu na myśl. Kierowca majora nazwał cmentarzyskiem owo miejsce za murami miasta, kiedy je zobaczyli po raz pierwszy podczas poprzedniej wizyty. Tym właśnie było: kupa kości rozrzuconych wokół słupka, do którego przywiązywano zwierzęta. Raz widzieli, jak kilka kobiet zebrało się koło makabrycznych szczątków, aby - jak sądził Chang Lun - zrobić z nich nawóz. Cienka warstwa gleby na ich farmach bardzo go potrzebowała. - Ale on - mam na myśli tego jaka - ryczy teraz bardzo głośno - powiedział kapral nerwowo. Było to niepotrzebne, bo Chang Lun słyszał to zupełnie wyraźnie: rżenie czy może beczenie cierpiącego zwierzęcia. - Kopie i podskakuje, próbując się uwolnić! Klnąc pod nosem, Chang Lun ustawił ostrość lornetki, kierując ją nie na miasto, lecz na sam klasztor, i nagle ujrzał znacznie wyraźniej kopulasty dach zamczyska. Tak, stała tam jakaś postać, która z tej odległości była maleńka, ale nie było najmniejszej wątpliwości, że tam jest. Ale co tam robi? Ramiona miała wzniesione do góry, jak do... modlitwy? Albo w geście błagania? W następnej chwili Chang Lun poczuł suchość w ustach, bo już wiedział, że zna tę postać, że rozpoznaje chudą jak szkielet sylwetkę samego Drakesha.
A jeśli chodzi o tę chmurę „dymu" (teraz zobaczył, że to wcale nie dym, lecz coś znacznie bardziej materialnego); to coś wznosiło się po spirali, wirując wokół postaci na dachu klasztoru, rozszerzając się, jakby było obdarzone życiem, i kierując się prosto w stronę miasta, jego murów, a może w stronę ich punktu obserwacyjnego! Rozdzierający ryk jaka przybrał na sile. Kapral wysapał: - To zwierzę wkrótce się udusi! Proszę popatrzeć, jak skacze i kopie, jak szarpie ten kołek. Z pewnością miał pan rację, sir. Musi być szalone albo chore, albo też coś je doprowadza do szaleństwa! Ale Chang Lun pomyślał tylko: - Albo ten jak wie czy wyczuwa coś, czego nie jesteśmy w stanie zrozumieć. - A może major jednak rozumiał. Zaciskając na lornetce drżące dłonie, śledził wzrokiem linię lotu tej dziwnej chmury; wcale nie leciała w ich stronę; wyraźnie kierowała się do cmentarzyska. - Zgaś kuchenkę - powiedział chrapliwie, czując, jak włosy jeżą mu się na karku. - Co? - kapral ani drgnął, zafascynowany szalonymi podskokami jaka. - Powiedziałem, żebyś natychmiast zgasił tę pieprzoną kuchenkę! - major szturchnął go w żebra. - Zgaś ogień. I zrób to cicho, wszystko rób bardzo cicho! - syknął ledwie słyszalnie, ze wzrokiem utkwionym w lecących z przodu skrzydlatych stworach. Nie wiedząc dlaczego - a przynajmniej nie do końca - Chang Lun poczuł, że ogarnia go przerażenie. Nie tyle z powodu lecących stworów, ile z powodu faktu ich istnienia. Najwyraźniej Drakesh je... wezwał. I przybyły z głębi jego przeklętego klasztoru. Wielkie nietoperze! Sposób, w jaki mknęły po niebie, nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Ale to były białe nietoperze, albinosy, i z tego co major widział, znacznie większe od zwykłych nietoperzy. Nawet nie patrząc przez lornetkę, widać było, że są cholernie duże! Chang Lun wiedział coś niecoś o zoologii, był więc pewien, że te potwory są tu po prostu... nie na miejscu! Przypominały olbrzymie nietoperze z gatunku Desmodus, jakie występują w Ameryce Południowej i Środkowej a... ...A nietoperze Desmodus należą przecież do zwierząt ssących krew, prawda? Cholerne wampiry! Tymczasem kapral zgasił kuchenkę. W górę uniosła się ostatnia smuga dymu, którą rozwiał, energicznie machając rękami. Następnie wrócił na swoje miejsce przy kupie kamieni, podniósł lornetkę i szybko skierował ją na przywiązanego jaka. Wtedy usłyszał zachrypły głos Chang Luna, który ostrzegł go: - Wydaje mi się, że jesteś dosyć wrażliwy. Jeżeli tak jest, nie patrz.
- Nie patrzeć, sir? Co pan ma na myśli, panie majorze? Chang Lun sam nie wiedział, co dokładnie miał na myśli. Ale miał takie dziwne wrażenie i nie potrafił się go pozbyć. Kapral skierował lornetkę w inną stronę, starając się dojrzeć to, co tak zaniepokoiło Chang Luna. Major spostrzegł, jak kapral drgnął, kiedy zobaczył nietoperze. - Co za diabeł...? Chang Lun kiwnął głową i powiedział: - A tak, rzeczywiście diabeł! Obaj mężczyźni skulili się za ścianą kamieni i popatrzyli na siebie oczami rozszerzonymi przerażeniem. Kiedy znów skierowali spojrzenie na jaka, poczuli ulgę, że biedne zwierzę wyzionęło ducha; a jeśli jeszcze żyło, to padło z wyczerpania. Kiedy strumień wielkich albinosów przeleciał niedaleko miejsca, gdzie się ukryli, do ich uszu dotarł trzepot błoniastych skrzydeł. A w mieście... ...Zapalały się światła. W oknach zamigotały latarnie i pojawiły się niesamowicie blade twarze, śledząc lot nietoperzy. Kobiety Drakesha... co one właściwie robiły? - One obserwują! - wyszeptał kapral, jakby odpowiadając na niewypowiedziane pytanie majora. - Te kobiety obserwują! - Znów opuścił „sir", ale jego przełożony już nie zwracał na to uwagi. Chang Lun wiedział, że, podobnie jak on sam, jego kierowca odgadł, co się za chwilę wydarzy. Gdziekolwiek indziej to byłoby po prostu... nie do pomyślenia, ale nie tutaj. Tutaj - obaj pomyśleli z nienawiścią - to było oczywiste. I te kobiety: sposób, w jaki patrzyły, uśmiechając się blado. Ale z jakiego powodu uśmiechały się w takim miejscu? Och, bez wątpienia były pod wpływem zaklęcia ich pana i władcy. Ale jakież to było zaklęcie? Jeśli nawet były przestępczyniami, cóż mogło spowodować - co się stało z ich duszą, gdzie się podziało ich człowieczeństwo - że patrzyły na coś tak okropnego? Kolumna wielkich nietoperzy opadła po spirali i runęła na nie stawiający oporu cel jak kamień, a nietoperze przyssały się jak pijawki do głowy, szyi, ciała i kończyn jaka, który leżał, drżąc na zasłanej kośćmi ziemi. Obsiadły go całego i już po chwili był tylko bezkształtną krwawą masą. Krew tryskała z rozszarpywanych arterii zwierzęcia i wypływała z pysków wygłodniałych nietoperzy! - Sir! - wykrztusił kapral, odrywając lornetkę od oczu. Czyż cię nie ostrzegałem? - warknął Chang Lun. - Ten sukinsyn hoduje rozmaite potwory w swym cholernym klasztorze. Nawet w tej chwili takie potwory rosną w brzuchach tych kobiet. Podejrzewam, że w podobny sposób wyhodował te nietoperze! I daję głowę, że nie robi tego w żadnym szlachetnym celu. - W tym momencie nagle zrozumiał, że będąc w tym miejscu, narażają
swoje własne głowy. Ale nie, ta ohydna karykatura człowieka stojącego na dachu klasztoru nie wiedziała, że się tutaj znajdują i czego byli świadkami. Major szybko skierował lornetkę w stronę klasztoru. Patykowata postać wciąż tam była i Chang Lun odniósł wrażenie, że patrzy w ich kierunku. - Nie możesz mnie widzieć - pomyślał Chang Lun - ale ja widzę ciebie. I obiecują ci, Dahamie Drakeshu: jeśli nadejdzie taki dzień, że będę mógł cię uśmiercić, uczynię to bez wahania. I uczynię to z rozkoszą! W tym momencie Chang Lun przypomniał sobie wrażenie sprzed paru minut: dziwne uczucie, że ktoś patrzy na niego z drugiej strony lornetki. Zupełnie niemożliwe, a jednak... Wydało mu się, że postać stojąca na dachu w ułamku sekundy urosła i w obiektywie lornetki pojawiła się olbrzymia postać Drakesha! Stali twarzą w twarz; utkwione weń oczy Drakesha były krwawoczerwone, a ich źrenice płonęły niby roztopiona siarka. - Aha! - odezwał się głos w głowie majora, który natychmiast i bez żadnych wątpliwości rozpoznał jego właściciela. - A więc mnie szpiegujesz. Popełniasz błąd, Chang Lun, bo ja także mam swoich szpiegów, swoich obserwatorów, a oni są żarłoczni i wiecznie głodni. Co? Myślisz, że ci grożę? Ach, cóż znowu! Moi obserwatorzy są posłuszni i nigdy cię nie skrzywdzą, jeżeli im na to nie pozwolę. Faktycznie każę im odprowadzić was do domu, do Xigaze. A kiedy przekażesz TsiHongowi sprawozdanie ze swej ostatniej wizyty, nie zapomnij serdecznie go pozdrowić... - W tym momencie syczący, telepatyczny głos Drakesha nagle przeszedł w głośny śmiech, po czym ucichł. Znikła też z dachu klasztoru jego patykowata, odziana w czerwoną szatę postać. - Sir... sir? Chang Lun otrząsnął się i zdał sobie sprawę, że jego kierowca od dłuższego czasu krzyczy mu coś do ucha. Zamrugał i powiedział: - Co? Co takiego? - Sir, nadciąga wiatr, z każdą chwilą przybiera na sile. Może zacząć padać śnieg. A te nietoperze znów są w ruchu. Major nie potrzebował lornetki, aby stwierdzić, że kapral się nie myli. Czuł podmuchy wiatru i widział, jak białe nietoperze wznoszą się do góry. Blask latarń płonących w oknach domów przygasł, a po chwili znikł całkowicie i teraz całe to miejsce przypominało jakąś ogromną nekropolię, co byłoby prawdą, gdyby nie to, że prawdziwa nekropolia to miasto rzeczywiście zmarłych. - Teraz szybko - chrypliwie powiedział major. - Zabierajmy się stąd.
Kapralowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać; zerwał się na nogi, aby sprzątnąć kuchenkę i pozostałe dowody ich obecności w tym miejscu. Ale Chang Lun go powstrzymał: - Zostaw to wszystko. To nie ma żadnego znaczenia. I tak się dowiedzą, że byliśmy tutaj. - I w chwili gdy wypowiedział te słowa, zrozumiał, że istotnie tak jest, że nie śnił, kiedy słyszał, jak Drakesh mówi wprost do jego umysłu. Co więcej, wiedział, że jego „groźba" - to mianowicie, że będą eskortowani do Xigaze - nie była czczą groźbą. - Te nietoperze - mruknął kierowca. Był tuż przed Chang Lunem; obaj ześlizgiwali się, podskakując na zmarzniętym stoku wzgórza. - Wygląda na to, że kierują się w naszą stronę... - Wiem - przerwał mu major. I wtedy obaj wiedzieli już na pewno, bo powietrze nad ich głowami wypełnił łopot błoniastych skrzydeł. - O mamo! - kapral spojrzał ze strachem w górę, potknął się i koziołkując stoczył się na sam dół. Ale gdy Chang Lun znalazł się obok niego, zdążył już wstać i teraz pośpiesznie zdzierał z ich pojazdu maskującą osłonę. - Spokojnie! Spokojnie! - powiedział Chang Lun, gdy jego kierowca raz za razem kopał rozrusznik. - Nie zalej tego pieprzonego silnika! Po chwili pojazd zapalił i obaj mężczyźni wgramolili się nań, jak na tratwę ratunkową, mając za sobą tonący statek. - Nietoperze! Nietoperze! - jęknął kapral, niebezpiecznie przechylając pojazd na zakręcie. - Jeszcze raz ci mówię, spokojnie! - krzyknął major. - Rób, jak mówię, bo cię zastrzelę i sam poprowadzę ten pieprzony pojazd! Nietoperze nas nie zaatakują. One po prostu... będą leciały za nami. To znaczy jeśli ten sukinsyn Drakesh dotrzyma słowa. Wielkie białe nietoperze - było ich ze trzydzieści czy czterdzieści, a rozpiętość ich skrzydeł sięgała dwóch i pół stopy - śmigały i nurkowały nad ich głowami. Ich piski było doskonale słychać, kiedy się porozumiewały ze sobą. A może z kimś innym? Bo z pewnością ktoś nimi kierował! - Ale w ogóle co one u diabła... robią! - krzyknął kapral, gdy para trzepoczących skrzydłami czerwonookich koszmarnych stworów przeleciała tuż przed przednią szybą tak, że gwałtownie skręcił w bok. - Czego one chcą? - Niczego - krzyknął major, mając nadzieję, że się nie myli. - Po prostu chcą się upewnić, że opuszczamy to miejsce, to wszystko. One stanowią naszą... eskortę. - Zabrzmiało to jak słowa szaleńca, ale Chang Lun wierzył, że właśnie tak jest. Nie potrafił tego racjonalnie wyjaśnić, ale musiał w to wierzyć. I najwyraźniej miał rację.
Bo nawet kiedy zaczął padać śnieg, i on, i kapral wiedzieli, że nietoperze są wciąż w pobliżu. Wyczuwali ich obecność, a od czasu do czasu dostrzegali je poprzez obłoki cicho padającego śniegu; kiedy wiatr wiał w ich stronę, słyszeli nawet łopot błoniastych skrzydeł... W niecałe dwie godziny później - gdy śnieg w końcu przestał padać i wiatr osłabł, a na horyzoncie zamigotały dalekie światła Xigaze i garnizonu - ich „eskorta" znikła w ciemności. Wtedy wreszcie major Chang Lun poczuł, że znów może normalnie oddychać. Jego kierowca także trochę się odprężył i zwolnił nerwowy uchwyt kierownicy. A nie powinien był tego robić. Zjawiły się dosłownie znikąd, jakby spod ziemi; biała, skrzecząca chmura. Nietoperze! Czerwonookie, z zębami jak igły i zakręconymi, pomarszczonymi nosami, jakby przylepionymi do płaskich, lśniących wilgocią pysków. Trzy z nich zawirowały i rzuciły się w samobójczym ataku prosto na przednią szybę pojazdu. Szyba była wykonana z plastiku i pękła od pierwszego uderzenia, a po chwili rozleciała się na kawałki, kiedy zaatakował trzeci wielki nietoperz, który wpadł do środka, cały pokryty zakrzepłą krwią, i uderzył prosto w twarz kierowcy! Dwa inne zaatakowały kaprala z boku, a kolejna para od tyłu runęła na majora. Ten zmasowany atak był zupełnie nieoczekiwany i pojazd zachwiał się tak silnie, że kierowca musiał szarpnąć kierownicę, próbując go opanować. Ale równocześnie musiał też walczyć o życie, bo wielkie nietoperze przywarły do niego, owijając swymi błoniastymi skrzydłami, i... zaczęły go kąsać! Jeden z nich wpijał się w jego twarz, wargi, nos, oczy! Kapral krzyknął i puścił kierownicę, słysząc trzask wystrzałów, kiedy major klnąc na całe gardło raz za razem pociągał za spust, strzelając do stworów, które go atakowały, a w końcu wbił lufę swego pistoletu w białego potwora, który przykrył głowę kierowcy i górną część jego ciała, i rozwalił go na kawałki. Ale w międzyczasie pojazd zjechał w bok i jego pasażerowie zobaczyli, skąd nadleciały nietoperze; ujrzeli, że rzeczywiście spod ziemi, bo prosto przed nimi ziała przepaść! Kapral krzyknął i szarpnął kierownicę. Pojazd obrócił się i zaczął się wywracać. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Maszyna z wyjącym na wysokich obrotach silnikiem runęła w dół, a Chang Lun i jego kierowca, kurczowo trzymając się pojazdu, spadali w dół; dno przepaści zbliżało się nieuchronnie. Ale zanim zderzyli się z ziemią, major jeszcze raz usłyszał w głowie znajomy głos: - Żegnaj, Chang Lun - powiedział ów szyderczy głos. - Obawiam się, że nie będzie już więcej szpiegowania dla Tsi-Honga! Cha, cha, cha! - Kłamca! Kłamca! - zdążył jeszcze krzyknąć major, wirując w powietrzu. W odpowiedzi usłyszał:
- Jak zawsze, Chang Lun, jak zawsze! I wtedy, w mgnieniu oka, świat majora pękł na kawałki w druzgocącym zderzeniu z ziemią...
II Bracia Francezci
Rytuał w Le Manse Madonie był prosty, ale zarazem uroczysty. Ponura pogoda - wilgotny, porywisty wiatr, wiejący znad Morza Tyrreńskiego, który szarpał woalki kobiet, to przesłaniając ich blade, smutne twarze, to znów sprawiając, że przypominały surowe, jednobarwne płaskorzeźby harmonizowała z nim doskonale. Pogrzeb córki Julia Sclafani, często zakłócany, ale ani na chwilę nie przerwany przejawami męczarni, jakie przeżywał jej ojciec - jego budzącymi litość, lecz całkowicie wybaczalnymi jękami i załamywaniem rąk - przebiegał jak dotąd bez zakłóceń, tak jak zaplanowano. Organizacja uroczystości była dopięta na ostatni guzik. Ale w końcu w towarzystwie tak zacnych gości, w takim miejscu i z uwagi na fakt, że sami bracia Francezci byli odpowiedzialni za wszystkie przygotowania, tego właśnie należało oczekiwać. Oczywiście z konieczności - aby uniknąć nieprzewidzianych komplikacji - bracia zmuszeni byli zadowolić się tymi surowymi warunkami. I jak dotąd żadne komplikacje się nie pojawiły. Tylko na samym końcu - kiedy niosący trumnę wychudli żałobnicy we frakach i wysokich kapeluszach, przepasanych czarną wstążką, podnieśli spoczywającą w trumnie młodą, piękną i tragicznie zmarłą Juliettę, aby przenieść ją z dziedzińca do pogrążonej w mroku rezydencji dopiero wtedy jej ojciec Julio stracił panowanie nad sobą. - Muszę ją zobaczyć! - krzyknął i chwiejnym krokiem ruszył do przodu, przeciskając się w głąb domu i zagradzając drogę żałobnikom niosącym trumnę. - Muszę! - błagał. - W ciągu całego roku widziałem ją tylko raz! Ale teraz, ten ostatni raz, muszę ją zobaczyć! O Boże! Jej matka, Panie, świeć nad jej duszą, nigdy by mi nie wybaczyła, gdybym pozwolił złożyć jej ciało do grobu, nie spojrzawszy na nią jeszcze ten jeden raz! - Julio! - bracia Francezci już byli przy nim i trzymali go za ramię. Inni żałobnicy pozostali na zewnątrz, a drzwi zostały już zamknięte. - Julio! Julio! - powtórzył Antonio Francezci, kręcąc głową i wzdychając głośno. - Proszę, uwierz mi: wiemy, jaki to dla ciebie cios, jak musisz to przeżywać. W ciągu tych czterech lat - jakże ten czas przeleciał! - Julietta była dla nas jak siostra. Spójrz na Francesca! Popatrz, jak wychudł, jak smutne jest jego oblicze! Nikt nie lubił jej bardziej niż on. - Ale... - drżąc na całym ciele, gruby Julio obrócił się do niego i uczepił się ramienia Anthony'ego z niezwykłą siłą. - Ale... to jest Le Manse Madonie! - głos Francesca był twardy, a Julio spojrzał na niego zaczerwienionymi od płaczu oczami. - Jest tym, czym jest i czym był od pokoleń - ciągnął
Francesco, ale już łagodniejszym tonem. - Posiadłością prywatną, Julio. A twoja Julietta była... należała do rodziny. A to oznacza, że i ty należysz do rodziny. Więc proszę, nie utrudniaj nam tego, co i tak jest dla nas trudne. - Ale ja po prostu chcę ją zobaczyć. Ostatni raz. Dlaczego nie mogę? Błagam was! Zanim złożycie jej ciało w krypcie. Bracia popatrzyli na niego, potem wymienili spojrzenia i w milczeniu doszli do porozumienia. Następnie, puściwszy Sclafaniego, przekazali szeptem jakieś instrukcje niosącym trumnę żałobnikom, którzy stali, cierpliwie czekając. - Na tym długim stole - powiedział Tony. - Ale bądź delikatny, ostrożny. Nie zakłócaj jej spokoju. Wielki hol był cichy i ciemny. Ściany z łukowatymi przejściami prowadzącymi do sąsiednich pomieszczeń - klatki schodowe, elementy wyposażenia, meble i kotary - były ledwie widoczne w mroku. Gdyby Julio Sclafani zwrócił uwagę na te szczegóły, doszedłby do wniosku, że wszystko tutaj doskonale do siebie pasuje. Ledwie pamiętał, że kiedy go zaproszono, dwa czy może trzy razy, aby odwiedził Juliettę, Le Manse Madonie za każdym razem było pogrążone w mroku. Nie mógł wiedzieć, że tak było zawsze, ani też dlaczego nigdy nie zaglądał tutaj nawet jeden promyk słońca i nawet ponure światło sycylijskich zim nie miało tu wstępu, bo w oknach wisiały grube, zakurzone zasłony. Kiedy trumnę postawiono na wypolerowanym stole, Julio wydał zduszony okrzyk i chwiejnie postąpił do przodu. Bracia natychmiast zagrodzili mu drogę i chwycili go za ramiona. - Sądziliśmy, że... chcesz ją zobaczyć - wyjaśnił Tony. - Dlatego trumna ma szklane okienko. Ale Julio, znasz przecież okoliczności jej śmierci... - Tak, wyniszczająca choroba - jęknął grubas. - Jak to się nazywa? Anemia złośliwa. W samej rzeczy, złośliwa! Straszna, przerażająca, mordercza anemia! Nawet wasz najlepszy osobisty lekarz nic nie mógł zrobić. - To prawda - przyznał Tony. - A to oznacza, że... to już nie jest Julietta, jaką znasz. Ta choroba była jak rak. Zżarła jej ciało. Towarzyszył jej swoisty zapach, którego nie dało się... zneutralizować. W związku z tym Julietty nie można dotknąć ani pocałować. Stąd ta szklana szyba. - Ale... poznam ją? - Oczywiście. Naszym jedynym życzeniem było, abyś ją zapamiętał taką, jaka była. - Jednak muszę ją zobaczyć. - Niech i tak będzie - powiedzieli bracia chórem i puścili jego ramiona. Sclafani chwiejnie podszedł do trumny, zsunął szarą, jedwabną zasłonę i spojrzał na twarz za szkłem. Rysowała się niewyraźnie; szkło było pokryte kurzem, który częściowo przesłaniał jej
bladą twarz. Łkając Sclafani uczepił się krawędzi stołu, szukając oparcia i mrugając załzawionymi oczami, aby widzieć wyraźniej. A kiedy bracia Francezci w milczeniu stanęli obok niego, rysy jego ukochanej Julietty jakby stały się wyraźniejsze. Sclafani był niskiego wzrostu, więc patrzył na nią z bliska, podczas gdy bracia Francezci byli jak drzewa, otaczając go z obu stron. Teraz Julio zobaczył ją całkiem wyraźnie. I choć oczy miała oczywiście zamknięte, wyglądało, jakby się... - ...Uśmiechała? - powiedział z drżeniem. To skutek środków przeciwbólowych - mruknął Francesco. - Pod koniec... bardzo cierpiała. Na szczęście byliśmy w stanie złagodzić jej ból. Ale tuż przed śmiercią twoja Julietta mówiła o tobie... i uśmiechała się! Tak, umarła z uśmiechem na twarzy, Julio, i myślami była przy tobie! Oczy Sclafaniego już się przyzwyczaiły i teraz widział wszystko znacznie wyraźniej. Ale szczerze mówiąc nie podobało mu się to, co zobaczył. - Myślała o mnie? Ale... jej uśmiech przypomina grymas! - To z powodu bólu - przypomniał Francesco. - Mimo podawanych lekarstw bardzo... przerwał. - Ale potrafiła dobrze to ukryć. Sclafani pocałował szkło nad jej wargami; łzy stoczyły się na zakurzoną powierzchnię. - Zaledwie cztery lata temu wyglądała jak dziewczyna! - jęknął. - Była - wciąż jest dziewczyną! Jednak teraz wygląda jak obca, blada kobieta. - Cztery lata - powtórzył za nim Tony. - Dorosła, Julio. Twoja Julietta dorosła i zmieniła się... - Tak, zmieniła się. Ma zapadniętą, woskową twarz. - Sclafani objął górną część trumny. - Jest szczuplejsza - powiedział Tony. - Ta anemia była jak rak. - A mimo to wargi ma pełne i czerwone! - Wszystko na próżno - Francesco położył mu rękę na ramieniu. - Mam na myśli nasze wysiłki. Jednak powinno cię pocieszyć, że nigdy nie okryła cię hańbą, nigdy nie miała mężczyzny. - Pocieszyć? To żadne pocieszenie, Francesco! Gdzie moje wnuki? Czy to byłoby takie hańbiące? W tym wieku? Jej matka kochała kochać, nawet takiego niegodnego człowieka jak ja! Ale Julietcie nigdy to nie było dane. Masz rację, wszystko na próżno. Być tak piękną i nigdy nie mieć okazji siebie komuś ofiarować! - No już dobrze, dobrze - powiedział Francesco, ściskając go za ramiona i prowadząc z powrotem, podczas gdy Tony znów zakrył trumnę. Sclafani przez chwilę się opierał, ale w końcu poddał się temu, co nieuniknione. - A czy będę mógł to miejsce odwiedzać?
- Tutaj, gdzie spędziła swe ostatnie lata? - (Francesco wydawał się zbity z tropu.) - No cóż, zobaczymy. Chciałbyś chodzić tu, gdzie ona chodziła? To możliwe. Ale jeśli chodzi o kryptę, niestety nie. Nawet teraz. Tam spoczywają nasi przodkowie, Julio, należy uszanować ich prywatność tak za życia, jak i po śmierci. Zawsze byliśmy dumni także z tego, że mamy u siebie Juliettę. Mieliśmy nadzieję, że i ty będziesz dumny, mając świadomość, że ona jest tutaj. Może oceniamy siebie zbyt wysoko, ale... - Nie, nie! - Zaprotestował tamten. - Nie chciałem... - ...Ale jeśli tak jest, to podobnie oceniamy Juliettę. Nie mówiąc o tobie. - Zawsze byliście dla mnie i dla moich bliskich... aż nadto łaskawi. Francesco odprowadził go do drzwi i na dziedziniec, uściskał na pożegnanie i przekazał pod opiekę Maria, który był ich szoferem. Potem patrzył, jak Sclafani powoli odjeżdża wielką limuzyną. W międzyczasie pozostali żałobnicy, głównie ludzie Francezci, już się rozeszli. Następnie Francesco wrócił do pokoju, w którym jego brat rozmawiał z niosącymi trumnę. - Teraz szybko - powiedział Tony. - Znieście ją na dół i czekajcie tam na nas. Nie wychodźcie, dopóki się nie zjawimy. - A kiedy wyszli, zwrócił się do Francesca: - Wszystko poszło znakomicie. - Hm? Tak myślisz? - Francesco wydawał się nieobecny, roztargniony; myślami był zupełnie gdzie indziej. - O co chodzi? - Tony zmarszczył brwi. - Tylko mi nie mów, że za nią tęsknisz! Tamten wyprostował się. - Może tak, a może nie, nie wiem. Ale jedno jest pewne: to jej ostatni sen, Sen Przemiany. Wiem, że to moja wina. Ale to czy za nią tęsknię, czy nie, jest nieistotne. Istotne natomiast jest to, że nie możemy sobie pozwolić na jeszcze jednego członka rodziny Ferenczych w naszym domu, a już na pewno nie lady Wampyrów! - Doskonale! - zgodził się Tony, a jego oczy w otaczającym mroku zalśniły czerwienią. Przez chwilę myślałem, że... że straciłeś dla niej głowę! Francesco uśmiechnął się ponuro. - Straciłem głowę? O nie. Julietta była taka... przystępna. Tak łatwo było ją posiąść. Przypuszczam, że jestem po prostu leniwy, to wszystko. Ale tęsknić za nią? Z pewnością będzie mi brakowało pieprzenia się z nią. Była w tym naprawdę dobra! - W końcu sam ją tego nauczyłeś - zachichotał Tony. - No tak, oczywiście masz rację! zaśmiał się Francesco. Po czym w ślad za żałobnikami zeszli do krypty...
Na najniższych poziomach Le Manse Madonie - w trzewiach posiadłości - znajdowała się jaskinia, częściowo naturalna, a częściowo wydrążona w skalnym podłożu, której wylot prowadził do wysokiej na trzy stopy studni o ścianach wyciosanych z kamienia. W rzeczywistości studnia ta znajdowała się tutaj od pierwszych dni istnienia Le Manse Madonie, czyli od paruset lat, i stanowiła naturalny odpływ wody z położonego osiemdziesiąt stóp niżej zagłębienia pochodzenia wulkanicznego. Bracia Francezci stali koło krawędzi studni i zastanawiali się, co mają uczynić. Cicho i trochę niepewnie Tony powiedział: - Nasza Julietta - czy raczej twoja Julietta - nie jest czysta. - Czysta? - Francesco wzruszył ramionami. - A kto jest w dzisiejszych czasach? Pokaż mi ładną dziewicę w Palermo, która skończyła szesnaście lat, a nazwę cię kłamcą! - To prawda - zamyślił się jego brat. - Ale mimo to wiesz, jak bardzo je lubi. Ona nie jest czysta, ale on już do tego przywykł. - Co? - Francesco był zawsze porywczy. - Co ty właściwie sugerujesz? Może mieliśmy ją oczyścić? Poddać ją normalnemu rytuałowi i zaryzykować, że się przedwcześnie obudzi ze snu? Jeśli to do ciebie jeszcze nie dotarło, nasza Julietta - albo jeśli wolisz moja - jest Wampyrem! Może wyrządzić poważne szkody! Nie martwię się o nas, ale o naszych ludzi, naszych poruczników. Ostatnią rzeczą, jakiej byśmy sobie życzyli, byłoby narazić się na straty na tym etapie gry. - A jaki to etap gry? - głos Tony'ego brzmiał pesymistycznie, co było o tyle dziwne, że na ogół był optymistą. - Czy w ciągu minionych dwóch lub trzech las nastąpiła jakaś subtelna, lecz niezwykła zmiana? Czy coś przeoczyłem? - Teraz w jego głosie słychać było sarkazm. - Tak! - syknął Francesco, piorunując wzrokiem swego brata. - Czasu jest coraz mniej! Zbliża się czas Radu Lykana! A ta groteskowa istota w studni zmieniła się: nasz drogi ojciec Angelo jest coraz mniej wiarygodny i coraz bardziej wymagający. Nasza fortuna jest na wyczerpaniu i nic na to nie możemy poradzić. A rodziny na całym świecie... śmieją się za naszymi plecami! Nie wiem jak ty, ale ja czuję to wyraźnie. A ponieważ zaczęliśmy zadawać pytania o brytyjski Wydział E, tego Harry'ego Keogha i tego pieprzonego Aleca Kyle'a - o zmarłych! - a także o CIA i KGB, i wszystkich innych, nikt nie chce nas znać! Poza tym jest jeszcze ta sekta Drakulów w Anglii i Szkocji i raport naszego człowieka sprzed trzech miesięcy. I nie zrobiliśmy w tej sprawie niczego! A ciebie najwyraźniej bawi pytanie, czy nic się nie zmieniło! - Uspokój się! - powiedział Tony. - W porządku, więc nastąpiły zmiany. Ale ja nie to miałem na myśli. Chodzi o to, że mam już dość bezczynności... i w ogóle. Masz rację, jestem tak samo poirytowany jak ty! A jakby tego było mało, teraz muszę z nim przeprowadzić rozmowę, spróbować zrozumieć to, co mówi!
- Ha! - burknął Francesco, trochę udobruchany. - No dobrze, muszę przyznać, że ci nie zazdroszczę. Ale nie ma innego wyjścia. On mnie całkowicie ignoruje! - I dlatego zastanawiam się, czy coś uzyskamy, dając mu Juliettę. - Więc przestań się zastanawiać - odparł Francesco. - Zamiast tego zadaj sobie takie oto pytanie: Co nam przyjdzie z tego, że będzie niemartwa? Bo tak właśnie się stanie, jeśli pozwolimy jej się obudzić. Stanie się Wampyrem! Więc problem jest rozstrzygnięty, ona należy do Angela. Pozostają tylko... - ...Pertraktacje - powiedział Tony. - Tak, wiem. - A poza tym tak chyba będzie najlepiej. - Przyjacielskim gestem Francesco położył dłoń na ramieniu brata, ale ten natychmiast ją strząsnął. - Jak będzie najlepiej? - spytał podejrzliwie. - Jak ty porozmawiasz z Angelem. Nasz ojciec zawsze miał trudny charakter, ale teraz jest gorzej niż kiedykolwiek. Spójrzmy prawdzie w oczy: ja jestem zbyt porywczy i nie mam cierpliwości do tych jego... gierek. Ale ty zawsze byłeś w tym dobry. A poza tym on cię lubi. - Ha! - mruknął Tony. - To miał być komplement? - Najwyraźniej zdenerwowany; oblizywał wargi i rzucał niespokojne spojrzenia w stronę studni. - Dzięki temu powinienem poczuć się lepiej, tak? Francesco zmrużył oczy i powiedział: - O co chodzi? Boisz się? Ale czego? To przecież nie jest pierwszy raz, gdy... - Nic nie rozumiesz - przerwał mu Tony. - Nie, to nie pierwszy raz, ani nawet nie dziesiąty, kiedy z nim będę rozmawiał. Ale ostatnio... za każdym razem jest gorzej. Czyż nie zdajesz sobie sprawy, że kiedy wchodzę do umysłu Angela Ferenczy, albo pozwalam mu wejść do swojego, narażam się na niebezpieczeństwo? - I zanim Francesco zdążył odpowiedzieć, ciągnął: - Tak, masz rację: zawsze byłem mu bliższy. Mam z nim dobry kontakt, a on - jak się wydaje - rzeczywiście mnie lubi. Ale czy myślisz, że nie jestem tym zaniepokojony? Otóż jestem, Francesco, i to bardzo... - Co? Jak to zaniepokojony? - Francesco zmarszczył brwi. - Boisz się, że w jakiś sposób może wyrządzić ci krzywdę? Ale gdyby któremuś z nas chciał wyrządzić krzywdę, to na pewno mnie. Naprawdę myślę, że on mnie nienawidzi! A zresztą, znajdując się w tej studni, nie jest w stanie skrzywdzić żadnego z nas. - No cóż, przynajmniej jesteś konsekwentny - westchnął cierpliwie Tony, potrząsając głową nad naiwnością swego brata. - Przez ponad trzysta lat nie myślałeś o nim inaczej jak o potworze uwięzionym w studni.
- Nieprawda! - odparł Francesco. - Uważam go także za naszego ojca, i wcale mi się nie podoba, że spłodziła nas ta istota! Ale to co mu się przydarzyło, musiało się przydarzyć. Jego bratbliźniak też był potworem, którego uduszono zaraz po przyjściu na świat, po czym spalono jako wybryk natury. A czy wiesz, co mi chodziło po głowie przez te wszystkie stulecia, braciszku? Chyba nietrudno zgadnąć. To mianowicie, że obaj jesteśmy z tej samej gliny! Czy czeka nas podobny los? Czy z czasem nasz metamorfizm nie rozszaleje się tak dalece, że zdegraduje nas do poziomu chlupocącej, obrzydliwej protoplazmy? Tony chwycił go za ramię. - Prawie trafiłeś! - warknął. - Jednak opuściłeś jedno bardzo ważne słowo. Chlupocącej, obrzydliwej, ale obdarzonej czuciem protoplazmy! I jeszcze jedno pominąłeś, Francesco: to mianowicie, że jest Wampyrem! - Co takiego? - Francesco wpatrywał się w niego rozszerzonymi oczyma, zaintrygowany. - A jakie są cechy Wampyrów? Wyraz twarzy tamtego uległ natychmiastowej zmianie. - Zabawy w słowa - uśmiechnął się szyderczo. - To musi być coś takiego! Jesteś równie zły jak on! Nie możemy nawet normalnie porozmawiać, żeby... - Oświeć mnie - nalegał Tony. - Jakie cechy Wampyrów? Francesco odprężył się. - Doskonale, to jedyny sposób, aby ruszyć dalej. Według tej istoty w studni Wampyry były znane ze swej chciwości, żądzy, kłamliwości oraz instynktu terytorialnego. - I? - Co? - I swej nieustępliwości! - warknął Tony. - Teraz rozumiesz? To właśnie miałem na myśli, mówiąc, że prawie trafiłeś. Bo zwróciłeś uwagę, że nas spłodził, a nie wspomniałeś o tym, że jesteśmy tylko jego synami krwi! Francesco pokręcił głową. - Nadal nie rozumiem... - Wciąż ma swoją pijawkę! - przerwał Tony. - Ma pijawkę? Ale teraz... ona chyba też uległa degeneracji... - Nie, bo gdyby tak było, po prostu nie chciałby tak dalej żyć. Jego pijawka to jego nieustępliwość i to jest jedyna rzecz, która go trzyma przy życiu. A jego pijawka wciąż ma jajo! - Czy to właśnie tak cię niepokoi? Przecież już jesteś Wampyrem! Ani pijawka, ani jajo nie mogą dostać się do twego ciała. - Wiem, wiem - Tony był teraz bledszy niż kiedykolwiek. - Jednak ostatnio, ilekroć muszę z
nim rozmawiać - tak jak teraz - mam uczucie, że on... czeka. - Czeka? - Czeka, planuje, obserwuje! Nie pytaj mnie dlaczego. Jednak coś ci powiem: myślę, że mieliśmy cholerne szczęście, iż uwięziliśmy go tam w dole. - To on miał szczęście - prychnął Francesco. - Podczas ostatnich lat jego postępującej degeneracji mogliśmy się go pozbyć setki razy. I skoro o tym mowa, moglibyśmy to zrobić nawet teraz! Wlać do studni pięćdziesiąt galonów nafty, wrzucić laskę dynamitu... i koniec problemów z Angelem Ferenczym! - I koniec wyroczni - zauważył Tony. - Koniec naszego zaplecza. To jest defetystyczna logika, braciszku. Dziesięć minut temu wpadłeś w szał, kiedy zapytałem, co się zmieniło. W porządku, byłem niepoważny. Ale zwróciłeś uwagę, że rodziny zaczynają śmiać się za naszymi plecami, a także, że odwracają się od nas rozmaite agencje wywiadowcze. A o ile wcześniej by to nastąpiło, gdyby nie Angelo? - Poza jednym drobnym szczegółem - odpowiedział Francesco - twemu rozumowaniu nic nie można zarzucić. A tym drobnym szczegółem jest fakt, że już go nie mamy! Kiedy ostatnio nasz ojciec powiedział coś naprawdę przydatnego? Czy choćby coś zrozumiałego? On już odszedł, Tony, przekroczył pewną granicę. Już nie jest nam potrzebny, z wyjątkiem tej jednej okazji, kiedy posłuży jako środek do pozbycia się dziewczyny. - I być może jako szpieg umysłu, który nam powie, co się tam dzieje. - Tak. To ostatnia szansa, żeby zlokalizować kryjówkę Radu Lykana i poznać godzinę jego przebudzenia. Ostatnia szansa, żeby dotrzeć do tego przeklętego tybetańskiego zamczyska Drakuli i być może zdobycia jakichś informacji na temat jego planów. A jeśli dopisze nam szczęście - jeśli Angelo będzie miał ochotę z nami współpracować, o ile w ogóle jest w stanie - jeden krótki rzut oka w naszą własną przyszłość. - Może te dwa pierwsze cele - powiedział w zamyśleniu Tony. - Ale nie ostatni. Jak możemy się łudzić, że czegoś się od niego dowiemy na ten temat, skoro nie jest częścią naszej przyszłości? Nie powie nam, aby przyczynić się do swej własnej śmierci... Francesco wyszczerzył zęby w makabrycznym uśmiechu, a oczy zapłonęły mu złowrogo. - Wreszcie zrozumiałem, jakim byłem durniem, że w ciebie wątpiłem! - powiedział. - O! - Tony spojrzał na niego chłodno. - Zastanawiałeś się, jak się go pozbyć! - Tylko przez litość. - Co? Ale jeszcze przed chwilą czułeś przed nim strach! - A czy te dwa uczucia są nie do pogodzenia? Strach i litość? Jest naszym ojcem.
- Jest potworem! - A my jesteśmy lepsi? - Bawisz się słowami! - Francesco zamachał rękami. - Kręcimy się w kółko - głos Tony'ego zabrzmiał ostrzej; miał tego dosyć. - Powiedzieliśmy zbyt wiele. I działo się to w niewłaściwym miejscu. - Myślisz, że mógł nas podsłuchać? A jeśli tak, że mógł nas zrozumieć? I że go to obchodzi? Dla niego nic już nie ma znaczenia; teraz tylko wścieka się i coś bełkocze do swoich ofiar; umysłów, które dzielą wraz z nim to piekło. W odpowiedzi Tony przyłożył palec do warg, spojrzał w głąb studni i wyszeptał. - Teraz nie bełkocze... Rzeczywiście, psychiczny eter był teraz zupełnie nieruchomy. Ale miazmaty wydobywające się ze studni - oddech czy emanacja uwięzionej tam istoty - wciąż były wyczuwalne, cuchnąca mgła, która zamieniała się w parę w zetknięciu ze znajdującą się pod napięciem żelazną siatką przytwierdzoną do pokrywy zamykającej wylot studni. Przez długą chwilę bracia patrzyli na siebie, aż w końcu Francesco powiedział: - Jak już mówiłem, wcale ci nie zazdroszczę. Ale... - ...to trzeba zrobić, wiem - dokończył Tony. - Tak, myślałem o tym, żeby się go pozbyć. Bo w końcu stanowi jedyny powód, dla którego tkwimy w tym miejscu, i myślę, że Le Manse Madonie najlepsze lata ma już za sobą. Moglibyśmy być zupełnie gdzie indziej, tak jak inni, i zajmować się czymś innym. Wspomniałeś o pięćdziesięciu galonach nafty i lasce dynamitu. A gdybym zaproponował odpowiednią ilość materiałów wybuchowych, aby zmieść całe to miejsce z powierzchni ziemi? - Natychmiast bym ci przyklasnął! - odparł Francesco. - A świat pomyślałby, że zginęliśmy w wybuchu. - Tylko że nawet gdybyśmy mieli pozostawić to miejsce w ruinach, nie rozwiązałoby to naszego problemu, tego mianowicie, że ludzie Radu Lykana, a zapewne i tego Drakuli z Tybetu, dobrze nas znają i prędzej czy później musielibyśmy się na nich natknąć. Bo możesz być pewien, że nie uwierzyliby, że jesteśmy martwi! - Poza tym - warknął Francesco - nie podoba mi się pomysł wycofania się z gry, podczas gdy ten tajemniczy intruz - ten Harry Keogh czy Alec Kyle, czy jakkolwiek ten sukinsyn się nazywa - miałby ujść bezkarnie. I naprawdę wiemy, gdzie przebywa! To cholernie irytujące! - Wiemy też coś niecoś o tym, do czego jest zdolny - przypomniał Tony. - To także irytujące. Ten człowiek występuje przeciwko wampirom! On i ta Mirlu zlikwidowali porucznika i niewolnika Drakuli. A nasz człowiek w Szkocji jest zdania, że Bonnie Jean Mirlu jest teraz Wampyrem. Może
nawet na to przysiąc, bo był świadkiem jednego z jej zabójstw. - Nasi ludzie są na stanowiskach - Francesco coraz bardziej się gorączkował. - Powinniśmy zabrać się do roboty i wydać rozkaz, aby nasi porucznicy porwali i przesłuchali tego hipnotyzera z Wydziału E, a nasz uśpiony szpieg w Szkocji zlikwidował tę Mirlu wraz ze wszystkimi, których udało jej się zwerbować. - Ale w ten sposób nie zbliżymy się ani na jotę do zlokalizowania Radu Lykana - zauważył Tony pesymistycznie. - Tę kobietę trzeba wziąć żywcem. - A jeśli rzeczywiście jest Wampyrem? - W takim razie musielibyśmy... uczynić to sami. - A jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli? - Francesco miał ochotę zacząć wreszcie działać. - Wtedy wysadzimy to miejsce w powietrze - odpowiedział Tony spokojnie. - A wraz z nim tego starego potwora w studni. Następnie urządzimy się gdzieś indziej. I w końcu znajdziemy sposób, aby dopaść tego Drakulę. - I Francezci znikną - skinął głową Francesco. - A pojawią się Ferenczy. Dlaczegóżby nie? To w Rumunii całkiem popularne nazwisko. - To się da zrobić! - zgodził się Tony. - Rumuńscy dysydenci - nawet dawni arystokraci uciekający przed tyranią Ceausescu. Ale dokąd? Może do Ameryki? - Dlaczegóżby nie? - głośno zaśmiał się Francesco, a echo jego śmiechu odbiło się od ścian jaskini. - Nowy Jork z pewnością nie jest tak ponury jak to miejsce. A na Piątej Alei jest mnóstwo luksusowych apartamentów na ostatnich piętrach, możesz mi wierzyć! - Więc nie ma się co zastanawiać! - zachichotał Tony. - Nowy Jork czeka! - Wieczorami - dodał Francesco - moglibyśmy stać na balkonie, obserwując rzeki elektrycznych świateł i strumienie życia płynące ulicami miasta! - Jakie to poetyczne - powiedział Tony. - Wiesz, braciszku, zawsze podejrzewałem, że w tobie drzemie poeta. Ale strumienie życia? Jesteś pewien, że nie miałeś na myśli strumieni krwi? - Ale przecież krew to życie, prawda? - odparł tamten. A kiedy zamilkł - jak gdyby wywołany rozmową o krwi i życiu - gdzieś blisko rozległ się cichy jęk. Bracia przestali się uśmiechać; jednocześnie obrócili głowy w stronę trumny Julietty Sclafani, której szklane okienko było zwrócone w ich kierunku. Blada twarz Julietty, która teraz zdawała się patrzyć w ich stronę, już nie uśmiechała się, lecz była dziwnie zachmurzona. Jedna dłoń ześlizgnęła się jej z piersi, ale oczy miała wciąż zamknięte i jak dotąd nie oddychała. Może żałobnicy zbyt gwałtownie kołysali trumną, kiedy ją nieśli na dół. A może i nie...
- Zakończmy już naszą rozmowę - powiedział nagle spoważniały Francesco. - Proponuję, żebyś teraz porozmawiał z nim. - Głową wskazał studnię. - Spróbuj nawiązać rozmowę, a ja zajmę się resztą. - Wyłączył prąd i zaczął podnosić pokrywę. Ale twarz Tony'ego jeszcze bardziej spoważniała, kiedy chwycił rękę brata i rzekł: - Dajmy naszemu ojcu jeszcze jedną szansę! Proszę o to. Och, wiem, że masz rację: już nie jest dla nas przydatny, jak dawniej. Ale niech nasz sukces albo niepowodzenie w tej bardzo ważnej chwili będzie czynnikiem decydującym. Jeśli nawiążemy z nim kontakt, jeśli teraz, kiedy go potrzebujemy bardziej niż kiedykolwiek, zdoła dowieść swej wartości, niech zostanie, jak było. Pozostaniemy tutaj, będziemy zaspokajać jego potrzeby i wykorzystywać go jako wyrocznię, dopóki będzie do tego zdolny. Francesco zdjął siatkę i położył ją na podłodze. - Pomóż mi podnieść Juliettę - powiedział. I po chwili: - Myślałem, że to zbyt piękne, aby było prawdziwe, nagle ujrzałeś światło, poczułeś pragnienie wydobycia się stąd, zrzucenia kajdan, które przykuwają cię do tego miejsca. Nie, nie ty. Nie masz w sobie nic z wolnego ptaka. A kiedy wyjęli Juliettę z trumny, położyli jej bezwładne ciało na platformie i zdjęli z niej obrzędowe szaty, Tony powiedział: - To jak mamy to zrobić? Dźwignęli osadzoną na osi pokrywę i poczekali, aż przestała się kołysać. Teraz wszystko było gotowe; Tony musiał tylko przeprowadzić rozmowę z istotą znajdującą się w studni. W końcu Francesco powiedział: - Chcę powiedzieć, że tak czy inaczej ja stąd znikam. Świat jest szeroki, braciszku, a ja zbyt długo byłem zamknięty w tym miejscu. Więc wezmę, co moje, i wyjadę. Możesz mi towarzyszyć albo zostać tutaj, jak wolisz. Bo spójrzmy prawdzie w oczy: jesteśmy braćmi, ale jesteśmy też Wampyrami! A Wampyry są samotnikami. Dobrze nam tutaj szło i nie skakaliśmy sobie do gardeł. Ale w końcu wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. - Naprawdę tak myślisz? - Zdecydowanie. Wyłożyłem swoje karty na stół. - Jeśli ojciec zechce z nami współpracować - wolno powiedział Tony - pozostanę w Le Manse Madonie i będę się nim opiekował. Przywykłem do tego miejsca. Podoba mi się myśl, że będzie... należeć do mnie. Tylko do mnie. - Instynkt terytorialny Wampyrów - powiedział Francesco. - U ciebie jest silniejszy niż u mnie. Widzisz, do czego dochodzi, kiedy się nie jest wolnym ptakiem, braciszku? Jesteś jak pies zbyt długo zamknięty w klatce! Niech tylko ktoś przekroczy jej próg... a będziesz kąsał nawet rękę swego opiekuna! Ale ja zawsze lubiłem się włóczyć po świecie. I teraz znów będę mógł to robić. Tony w odpowiedzi wzruszył jedynie ramionami i rzekł:
- Może masz rację. Jeśli tak, niech i tak będzie... Anthony Francezci nie był wybitnym telepatą. Kilkaset lat temu jego ojciec, Angelo, powiedział mu, że ta zdolność Ferenczych ma charakter sporadyczny. Znikała na wiele pokoleń, aby nieoczekiwanie ujawnić się w najbardziej „niewrażliwym" członku rodziny; oznaczało to, że zarówno Tony jak i jego brat-bliźniak byli całkowicie niewrażliwi! Przyczyną mógł być fakt, że stanowili część współczesnego świata i w znacznej mierze - zwłaszcza jeśli chodzi o ich sposób myślenia - oderwali się od swoich korzeni. W tym świecie nie była potrzebna sztuka walki z obcymi, wrogimi wampirami i dlatego się w nich nie rozwinęła. Teraz, kiedy by się rzeczywiście przydała, było już za późno. Nieużywane metafizyczne „mięśnie" po prostu uległy atrofii. Jednakże pozostała w nich pewna szczątkowa telepatyczna świadomość. A między nimi i ojcem, którego percepcja pozazmysłowa była niewiarygodnie rozwinięta, mogła się pojawić bardzo silna więź... o ile Angelo na to pozwolił. Jednak zdawał sobie sprawę ze swojej potęgi - wiedział, że tylko jej zawdzięcza, że jeszcze żyje - i dlatego strzegł jej zazdrośnie. Ostatnio coraz trudniej było nawiązać z nim kontakt. Żądał "łapówek", a jedynymi łapówkami, jakie przyjmował, byli ludzie. Był tym, czym był: masą metamorficznej wampirzej protoplazmy, potworem składającym się z wielu części, nad którymi nie miał żadnej kontroli. Nawet nad swoim umysłem... Wariat. Albo obłąkany mutant. - Szalony - mruknął do siebie Tony, przechylając się przez ścianę studni. - Jego umysł kręci się w kółko. A przecież tyle w nim wiedzy! Ale to wszystko jej poplątane, przemieszane i wypełnione zakłóceniami, których źródłem są jego rozliczne świadomości. Jednak nie może ich się pozbyć. Stanowią jego bezcielesnych niewolników, jedyny łącznik z materialnym światem. Ale nawet i w tym zakresie jego potęga ma swoje granice; nie jest w stanie kontrolować swoich licznych świadomości, potrafi tylko je wyłączać. Jak może komuś grozić, skoro nie może go dosięgnąć? To okropne, mieć takie fantastyczne zdolności i być uwięzionym w tej studni. Może obserwować świat, ale nie może się stąd ruszyć; może odkrywać, co tylko chce, ale nie może tego wykorzystać; co najwyżej może tę wiedzę przekazać nam. Frustracja... głód... i szaleństwo. Och, nasz ojciec jest szalony! Ale któż by pozostał przy zdrowych zmysłach w takiej sytuacji? - Szalony? - do uszu Tony'ego dobiegło nerwowe chrząknięcie jego brata, który stał z rękoma skrzyżowanymi na piersi, starając się wyglądać na odprężonego. - Z całą pewnością, jak diabli! - Sza! - ostrzegł go Tony. - Jego umysł się budzi i próbuje się skupić. On... on czuje, że chcę do niego dotrzeć, że otwieram przed nim swój umysł. Spójrz na dół... Francesco zrobił krok naprzód i spojrzał w głąb cuchnącej studni, skąd teraz wydobywały się opary gęstsze niż zazwyczaj. A z głębi ciemności, z dna studni, która dalej rozszerzała się w dużą jaskinię pochodzenia
wulkanicznego, wpatrywały się w niego oczy ojca. Mnóstwo czerwonych, nieruchomych oczu zasnutych mgłą nienawiści. Tony musiał się skupić. Prawie nie patrząc na swego brata, czuł, jak ten chwiejnie się cofnął. Mimo całej swojej brawury Francesco czuł strach przed starym Ferenczym. Nie bez przyczyny. - Zdrajca! - dobiegło wypowiedziane syczącym szeptem oskarżenie, które ich ojciec wysłał z głębi studni w strumieniu zimnego powietrza. W chwilę potem jego głos zabrzmiał mocniej. Tak, mój synu. Tak, ty, Francesco, podstępny jak zawsze! I roznoszący zarazą. Zatrułeś nią swego brata! - Jeszcze nie, ojcze - głośno powiedział Tony, starając się mówić spokojnym tonem. - A poza tym czy akt miłosierdzia to zdrada? Twoja niedola trwa już bardzo długo... Po chwili pełnej zaskoczenia ciszy, głos znów przemówił: - Tak? A wiesz to na pewno? Że jestem nieszczęśliwy? I uważasz, że uwolnienie mnie od tego brzemienia stanowi akt miłosierdzia? Jak to miło z twojej strony! Jak pełne troski, wy przeklęte sukinsyny! Wasza matka umarła, wydając was na świat. Ale gdyby wiedziała, jakie urodziła szumowiny, też by ją to zabiło! - Słuchaj! - zgrzytnął Francesco. - A nie mówiłem? Jest obłąkany! Posłuchaj, Tony, nie wdawaj się z nim w żadne słowne gierki, tylko wal prosto z mostu. Nasz kochany ojciec musi dokonać wyboru. Niech uczyni to teraz. - Bądź cicho! - natarł na niego Tony, ale zaraz potem z niepokojem znów odwrócił się do studni. I rzucił przez ramię: - Nie tylko słucha, ale i mówi! W końcu to ma sens. więc pozwólmy mu mówić dalej. - Ach, Anthony, mój mały Anthony! Czy to ten sam mały chłopiec, którego huśtałem na kolanach w chłodnym cieniu Le Manse Madonie? Taki prostolinijny - w każdym razie w pewnych granicach - i pełen pytań? Syn, który był mi tak bliski, tak spragniony wiedzy, który uczył się od swego ojca i poprzez jego działania poznawał naturę Wampyrów? Wtedy każde moje słowo było dla ciebie objawieniem, chłonąłeś je, jak gąbka chłonie wodę. I traktowałem cię jak prawdziwego syna krwi... Nic się nie zmieniło, ojcze - odpowiedział Tony. - Jesteśmy tu jak zawsze, ty i ja. I wciąż przychodzę do ciebie ze swymi pytaniami, czekając na twe odpowiedzi. Tylko że teraz rzadko na nie odpowiadasz. - Och tak, wiem. (W głosie Angela Ferenczy zabrzmiała nuta żalu. Ale Tony i Francesco wiedzieli, że to jedynie poza.) Słuchałem, muszę to przyznać. Słuchałem ciebie i Francesco... ale z tego co wiem, to mógł być sen. Albo koszmar! Modliłem się o słowa pociechy. Szukałem jakiegoś promyka nadziei,
jakiegoś małego okruchu, który złagodzi bezlitosną nudę tej nory. Ale to, co usłyszałem... to nie było to. - Słyszałeś słowa gniewu, rozpaczy; słuchałeś zrozpaczonych mężczyzn, ojcze odpowiedział Tony. - Bo jesteśmy w rozterce. - I mówicie, że nic się nie zmieniło/ (Istota w studni ciągnęła dalej, jak gdyby jej w ogóle nie przerwano.) Ach tak, przypominam sobie, że mówiłeś to także, Francesco. I że on zaprzeczył. Ale ja się zmieniłem, zmieniłem się w tę istotę, która właściwie nie jest istotą. I wy się zmieniliście w bezwzględnych ludzi. Wreszcie czasy też się zmieniły, są pełne wielkich niebezpieczeństw! Tony z przejęciem pochylił się nad otworem studni. Mocno trzymając się krawędzi, zapytał: - Znasz te niebezpieczeństwa? - Pytanie skierował prosto w głąb otworu. - Możesz o nich powiedzieć? Czy coś nam grozi? Nie zapominaj, ojcze: to, co zagraża nam, zagraża i tobie. - Tak, wy sami, ty i twój brat, jesteście pełni gróźb. Chwileczkę! - Francesco nie mógł się już opanować. Zrobił krok naprzód i spojrzał ze złością w ciemny otwór. - Jeśli rzeczywiście słuchałeś, musisz wiedzieć, że Tony stanął w twojej obronie. Potrafię być zawzięty. Niepokoję się tym, co się dzieje na świecie, o czym moglibyśmy się dowiedzieć, gdybyś tylko zechciał podzielić się z nami swoją wiedzą. Tak, mogę użyć paskudnych gróźb, choćby z powodu ogarniającej mnie frustracji i mimo że są bezpodstawne. Ale ostatecznie Tony zawsze staje w twojej obronie. Jeśli podsłuchiwałeś, chyba słyszałeś, że postanowił tu pozostać i nadal się tobą opiekować. Przez parę chwil panowała zupełna cisza, bezruch zarówno fizyczny, jak i metafizyczny. Ale wkrótce atmosfera w jaskini zaczęła przypominać burzę. Wydawało się, że reflektory oświetlające wylot studni przygasły; „oddech" Angela Ferenczy płynący ze studni przyspieszył się i stał się zimniejszy, a ciemność w głębi otworu wydawała się kipieć. - On nie chce z wami rozmawiać! - To był jakiś inny głos, nie należący do ich ojca. Głos jednej z jego dawnych ofiar, w którym pobrzmiewało jeszcze większe szaleństwo niż Angela. Aby zrobić na złość Francesco - ignorując jego obecność - Angelo rozmyślnie rozluźnił wszystkie więzy krępujące pozostałe umysły, które teraz włączyły się do rozmowy i jaskinię wypełnił... wariacki bełkot, który zaczął bombardować umysł Francesca. - Nie będzie z tobą rozmawiał! - Mooorderca! Zaaabójca! Nie zmusisz go do rozmowy. On może zmienić twoje sny i twój umysł. Przyszedłeś tu, żeby go dręczyć. Ale gdyby on przyszedł do ciebie... - UCIEKAJ! UCIEKAJ CZYM PRĘDZEJ! CZY CHCESZ STAĆ SIĘ JEGO NACZYNIEM, TAK JAK MY TERAZ?
- Odwraca się od ciebie. Idź, zanim spojrzy ci w twarz! - Wszyscy jesteście przeklęci, wszyscy Ferenczy, ale Francesco przede wszystkim! - CHA, CHA, CHA! TERAZ PANUJESZ NAD SWOIM METAMORFIZMEM, ALE KIEDY ON ZAPANUJE NAD TOBĄ? - Grzechy ojca, Francesco... - Twój ojciec cieszy się, że jesteś przeklęty! - NIE BĘDZIE Z TOBĄ ROZMAWIAŁ. - Nie z tobą, Francesco... Głosy trochę przycichły. - Uciekaj! - Odwróciwszy się od otworu studni, Tony syknął do brata, który cofnął się z pobladłą twarzą wyciągając do przodu ręce, jakby chciał od siebie odegnać niewidzialne istoty. Odejdź jak najdalej od studni. Ten twój paskudny charakter... obu nas narażasz na niebezpieczeństwo! Wiem, że będzie rozmawiał ze mną. Czuję to. Ale masz rację: on nie chce mieć z tobą nic wspólnego. I niech mnie diabli, wcale mu się nie dziwię! - A kimże ty jesteś? Pieprzony dozorca! - Francesco cofnął się z twarzą wykrzywioną gniewem. - Możesz go mieć dla siebie. Najlepiej spal tego bezużytecznego, popieprzonego sukinsyna; oto, co powinieneś zrobić! Ja już z nim skończyłem! Pieprzyć go i ciebie także! Odwrócił się i ruszył w stronę szybu wyjściowego, ale jeszcze po raz ostatni spojrzał w tył. Wciąż miał na sobie żałobne szaty, wskutek czego zmiana, jaka w nim zaszła, była jeszcze wyraźniej widoczna i doprawdy przerażająca. Twarz mu poczerwieniała, a pijawka podsyciła metamorficzną zmianę. Jego oczy były jak szkarłatne latarnie; nozdrza rozszerzyły się, formując zwinięty pysk, jak u nietoperza; usta przypominały najeżone kłami pęknięcie w szarozielonej masce! - Niech piekło pochłonie was obu! - warknął. - Bo obaj jesteście tacy sami, ty i mój „kochany ojciec"! Jednak na odchodnym dosięgła go jeszcze złowieszcza myśl jego „drogiego ojca". - Ale my obaj jesteśmy skazani na piekło, Francesco! I synu, na twoim miejscu - dzięki Bogu, tak nie jest - trzymałbym swój metamorfizm na krótkiej wodzy. Bo płynie w nas ta sama krew, Francesco. Zastanawiam się, czyją studnię będziesz zamieszkiwał kiedyś, w przyszłości i czyją wyrocznią będziesz za kilkaset lat. Cha, cha, cha! Ale Francesco już wyszedł i na kamiennych schodach pobrzmiewało tylko słabnące echo jego kroków. W końcu, zadyszanym głosem Tony zapytał: - Czy możemy teraz porozmawiać? I czy odpowiesz mi szczerze? Myśli ojca natychmiast zaczęły obmacywać jego umysł, jak zimne, tłuste robaki, i jakby zawahały się, zaskoczone.
- Co? Co my tutaj mamy? Czyżbym odkrył tu kogoś... innego? Tony był wciąż pochylony nad otworem studni i wyciągniętą ręką podtrzymywał platformę. Zmarszczył brwi, zastanawiając się nad pytaniem ojca... i po chwili pojął je aż nadto dobrze. - Co to? - Pierwszy gwałtowny wdech Julietty, która właśnie zaczęła się budzić, był jak ostre ukłucie sztyletu. Julietta! Obudziła się! Jest Wampyrem! Szarpnął ręką i poczuł, jak jej palce drapią mu skórę, próbując go chwycić. Zgiąwszy się w pasie, gwałtownie się podniosła i usiadła, blada jak trup. Trafne porównanie, wróciła jej świadomość, życie, czy raczej nieśmierć, a platforma, na której spoczywała trumna, zakołysała się nad otworem studni! Ale Julietta nigdy tu nie była za życia i przez chwilę była zdezorientowana. Potem zobaczyła Tony'ego i wyraz jego twarzy... ...I jej oczy rozszerzyły się, kiedy wampirzy instynkt podpowiedział jej, co ją czeka! Wiedziała, że to miał być, że może wciąż być, jej koniec. Nieustępliwość Wampyrów. Smukłe, marmurowo-szare ramiona, poprzecinane delikatnymi niebieskimi żyłami, wyciągnęły się w jego stronę; długie na cal, umalowane paznokcie, zakrzywione jak szpony, za chwilę miały się wbić w jego ciało. Ale nie zdołały go dosięgnąć. Przechyliwszy się wskutek jej gwałtownych ruchów, trumna zsunęła się w otchłań. Z wybałuszonymi oczami Julietta znikła w otworze studni; włosy powiewały jej nad głową, kiedy spadała w głąb; jej wrzask - raczej oburzenia niż strachu - odbijał się echem od ścian studni. - Jest moja! - z głębi studni dobiegło gardłowe chrząknięcie pełne żądzy. - W końcu jakiś smakowity kąsek! Od Tony'ego dla jego kochającego ojca! Drżąc na całym ciele, Tony umieścił metalową siatkę na miejscu, ale dopiero gdy włączył prąd i usłyszał buczenie, zaczął normalnie oddychać. Po czym powiedział do Angela: - Oczywiście wiedziałeś, że ona jest tutaj. Mówiliśmy o niej, a ty słuchałeś. Ale Angelo już go nie słuchał. Teraz to jego syn słuchał wrzasków Julietty, przepełnionych obrzydzeniem i niedowierzaniem; jej pełnych udręki ignorowanych protestów, kiedy istota w studni penetrowała jej ciało. Ale nie trwało to długo. Krzyki Julietty ustąpiły miejsca odgłosom ssania i rozrywanego ciała. Tony zatoczył się w tył, kiedy zdał sobie sprawę, jak niewiele brakowało, aby i on został wciągnięty do studni. A gdyby tak się stało, czy stanowiłoby do dla jego ojca jakąkolwiek różnicę? Prawdopodobnie nie... Prawie w godzinę później, kiedy Tony opuścił lochy Le Manse Madonie i znalazł się na powierzchni, zobaczył, że Francesco już na niego czeka. Tony był wyczerpany i nawet nie próbował tego ukryć. Nic nie mówiąc, wsiedli do land-rovera i Francesco pojechał przez nierówny, porośnięty
krzakami płaskowyż na skalisty cypel górujący nad Morzem Tyrreńskim. Zaparkowawszy samochód za skałą zasłaniającą Le Manse, Francesco zapalił dwa papierosy, podał jeden z nich bratu i zapytał: - No, jak ci poszło? - Bardzo dobrze - odparł Tony. - Dobry glina i zły glina. To był dobry pomysł. Naprawdę udało się doskonale. - Ha! - zaśmiał się jego brat. Świetnie! I kto ogląda za dużo amerykańskiej telewizji? - Tak, poszło dobrze - powtórzył Tony obojętnie, jakby był zupełnie wyprany z emocji. Nigdy nie ogarniała go euforia, tak jak jego brata. - Co z kolei prowadzi do nowych problemów. - Co takiego? - Francesco przestał chichotać. - Powtórz to. Jakich problemów? - Jest ich mnóstwo - odpowiedział Tony. - Jeżeli można mu wierzyć. A myślę, że można. - Powiedz wreszcie, o co chodzi. Twarz Tony'ego miała szarą barwę. Podmuch wiatru znad morza rozmierzwił mu czarne włosy, których kosmyk opadł na zapadnięty policzek. - Po pierwsze to już niedługo - powiedział. - Zostało niewiele czasu. Radu odrodzi się już za trzy miesiące i wtedy rozpęta się prawdziwe piekło! - Ojciec to przewidział? - Francesco chwycił go za rękę. - Wierzysz w jego przepowiednie? Skąd ta pewność? Przecież Angelo to wariat. - Czy kiedykolwiek się pomylił? - przypomniał mu Tony. - Poza tym, tym razem niczego nie przewidział. On to przypadkiem podsłuchał. - Co takiego? - Przez ostatnie dwa czy trzy lata traktowaliśmy jego milczenie, jego humory, jego coraz to bardziej skomplikowaną naturę i ogólną niechęć do współpracy - krótko mówiąc, oczywisty brak równowagi umysłowej - jako objaw postępującej degeneracji i osuwania się w obłęd. Ale jak często powtarzałem, któż w jego sytuacji by nie zwariował? Postaw się w jego położeniu. Kiedy jest przytomny i panuje nad swymi zdolnościami, potrafi obserwować świat! Umie albo umiał zaglądać w przyszłość. Jest w stanie zlokalizować człowieka oddalonego o dziesięć tysięcy mil i określić jego sytuację. Był naszą wyrocznią, z której korzystaliśmy przez ponad trzy stulecia. A jego przewidywania były zdumiewająco trafne! Jakby wskutek utraty kontroli nad swym metamorfizmem i zamknięcia w tej studni jego umysł zyskał większą swobodę... Francesco kiwnął głową ze zniecierpliwieniem. - Teraz powiedz mi coś, czego jeszcze nie wiem. Opowiedz mi o tym intruzie, kim naprawdę jest i w jaki sposób jest powiązany z B.J. Mirlu i Radu Lykanem. Opowiedz mi o tym lordzie
Wampyrów, gdzie się znajduje, jak się nazywają jego niewolnicy i jak daleko sięga jego władza. A potem chciałbym się dowiedzieć o tym samotnym Drakuli w tybetańskim klasztorze, co on właściwie knuje i dlaczego postanowił teraz odkryć karty. Gdybym mógł dowiedzieć się czegoś na ten temat, zacząłbym bardziej wierzyć w przepowiednie ojca. - Coś niecoś mogę ci powiedzieć — odparł Tony, mrużąc oczy. - O tym mianowicie, co zaprzątało umysł Angela przez cały czas, odkąd ów intruz - kimkolwiek jest - włamał się do krypty i obrabował nas. - Co takiego? Czy dobrze słyszę? Powiedziałeś kimkolwiek jest? - Głos Francesca był pełen zjadliwego sarkazmu. - Chcesz mi wmówić, że jeszcze nie wiemy, kim jest? Czy Angelo zmienił zdanie? - Przerwał, zauważywszy wyraz twarzy Tony'ego, któremu poczerwieniały oczy, a nozdrza rozszerzyły się gniewnie. Wtedy westchnął i zmienił taktykę. - Jak zwykle brak mi cierpliwości powiedział szorstko. - Doskonale, przedstaw to na swój sposób. Głęboko zaciągając się papierosem, Tony kontynuował. - Zlokalizował umysł B.J. Mirlu i uzyskał do niego ograniczony dostęp. Ta kobieta z pewnością jest Wampyrem, więc nie odważył się sondować jej głębiej. Gdyby był mniej dyskretny, mogłaby się zorientować. Ale jedno wydaje się pewne: ma niewolnika albo pomocnika w miejscowości o nazwie Inverdruie, w górach Cairngorms. To się zgadza, tam właśnie ona i jej przyjaciel z Wydziału E, czyli nasz intruz, zlikwidowali porucznika i niewolnika Drakuli. A Drakulowie oczywiście interesowali się kryjówką lorda Wampyrów. Byli bardzo bliscy jej odkrycia. Inverdruie to niewielka osada leżąca na skrzyżowaniu wiejskich dróg, zaledwie kilka domów. W razie potrzeby możemy kazać naszym ludziom sprawdzić dom po domu. Jeśli człowiek B.J. Mirlu tam mieszka, odnajdziemy go. - Są też inni niewolnicy, kilku z nich przebywa zapewne w Szkocji. Podobnie jak B.J. są potomkami starych cygańskich klanów, które dawno temu przybyły z Krainy Gwiazd. Żaden z nich nie jest odmieńcem, ale są spokrewnieni. Angelo nazywa ich „księżycowymi dziećmi". Są uśpieni, a ta kobieta może wezwać ich do pomocy, kiedy ich będzie potrzebowała. A naszemu porucznikowi, Angusowi McGowanowi, zawdzięczamy informację, że wszystkie dziewczyny pracujące w winiarni B.J. w Edynburgu są jej niewolnicami, tak jak ta, którą swego czasu daliśmy Angelowi. Ale Angus nie jest pewien, jaki jest ich status. Na oko to zwykłe niewolnice. Natomiast jeśli chodzi o tego typa z Wydziału E, to niewątpliwie nasz intruz. Występuje pod nazwiskiem Harry'ego Keogha, o którym wiemy, że nie żyje! Praktyczne, co? Ale w rzeczywistości to Alec Kyle, który wedle tego co powszechnie wiadomo, też powinien być martwy! A jednak... trzeba przyznać, że Angelo jest tutaj zdezorientowany, niezdecydowany, i to jest zupełnie
zrozumiałe. Jest coś dziwnego z umysłem tego człowieka. Angelo nie może, a może nie chce do niego dotrzeć. Ten człowiek jest dziwny pod wieloma względami. To rzekomo były pracownik Wydziału E. A może nadal dla nich pracuje, jako podwójny agent, który stara się doprowadzić do upadku Radu Lykana. Jeżeli tak jest, udało mu się nabrać B.J. Mirlu. Są kochankami. Ale, jak powiedziałem, Keogh jest cwany; nasz ojciec po prostu nie wie, co o nim sądzić. Mówiąc o nim, używa zwrotu „przychodzi i odchodzi", cokolwiek by to miało znaczyć, i powtarza, że ten człowiek rozmawia ze zmarłymi! Co samo w sobie stanowi dziwny zbieg okoliczności, bo jeśli pamiętasz, KGB przekazało nam informację, że prawdziwy Keogh był kimś w rodzaju nekromanty. Sam nie wiem, co o tym myśleć; dałem za wygraną, ale Angelo utrzymuje, że Harry Keogh to najgorszy z naszych wrogów, i ja się z nim zgadzam. Załóżmy, że to on był naszym intruzem, każdy, kto potrafi się tu dostać niepostrzeżenie i ulotnić z milionem - ujść bezkarnie! - musi być kimś naprawdę wyjątkowym! Tyle o lordzie Wampyrów i ludziach, którzy go otaczają. Zgodzisz się, że to solidny trop i musimy nim pójść. I to szybko. A oprócz tego jest ten Drakula... Angelo dotarł do jego umysłu na tyle głęboko, że dowiedział się, iż ostatni z rodu Drakulów, Daham Drakesh - tak się nazywa - wie o nas aż za wiele. To sprawia, że jesteśmy jego przyszłym celem. A skoro mówimy o obłąkaniu, to w porównaniu z tym Drakulą nasz ojciec jest najzdrowszym z ludzi! Drakesh zamierza doprowadzić do wojny jądrowej - choć w jaki sposób, nie wiadomo - i w jej następstwie zbudować całą sieć zamczysk na gruzach dawnych miast, pod osłoną ostatniej długiej zimy! Przygotowania i narzędzia do zrealizowania tego planu są już gotowe, a nasz ojciec wciąż stara się odkryć, co spełni rolę katalizatora. Więc, jak widzisz, kłopotów jest co niemiara. I mamy bardzo poplątany schemat, który trzeba rozgryźć. Musimy to zrobić, jeśli chcemy przeżyć. I powinniśmy zabrać się do tego bezzwłocznie. Francesco wysłuchał tego wszystkiego w ponurym milczeniu. Ale pomimo swego wybuchowego charakteru był na tyle rozsądny, żeby zdawać sobie sprawę, iż Tony był śmiertelnie poważny i na tyle wrażliwy, że poczuł zapowiedź zmian w Le Manse Madonie. Tak, i zmiany te nie wróżyły nic dobrego. W końcu, gdy Tony skończył, zapytał ponuro: - To co teraz? Myślisz, że już czas, żebyśmy się włączyli? To znaczy osobiście? - Właśnie - Tony popatrzył na niego. - Przynajmniej jeden z nas, oraz paru naszych ludzi. W Szkocji. - Jeden z nas? - Francesco uniósł brwi. - Masz na myśli mnie? - Chyba że wolisz zostać tutaj, opiekować się Angelem i pilnować naszych spraw. - Nie - jego brat potrząsnął głową i wyrzucił niedopałek papierosa. - Zawsze byłeś
domatorem, a ja czuję się znacznie swobodniej na szerokim świecie. A jeśli chodzi o tę wstrętną istotę w studni, prawdopodobnie pozwoliłbym mu zgnić! Więc to ja będę musiał wyjechać. Uruchomił silnik land-rovera, cofnął się i ruszył w kierunku Le Manse. - A co się tyczy Julietty - zaczął... Ale brat mu przerwał. - Została przyjęta... z wdzięcznością - powiedział. - Naprawdę? Pomimo ze należała do mnie? - Francesco nie próbował ukryć zaskoczenia, a może i rozczarowania. - Ponieważ należała do ciebie - powiedział Tony i pokręcił głową z niemym wyrzutem. Nigdy nie słyszałeś tego, co nam mówił prawda? Bo gdybyś słyszał, wiedziałbyś, że to jedna z cech Wampyrów. Jeśli chodzi o krew i seks, zawsze wolimy naszych pobratymców. A kiedy było po wszystkim, Angelo powiedział mi, że wyczuł na niej twój zapach. - A to dopiero! - mruknął Francesco. - Tak, tak - na ustach Tony'ego pojawił się wymuszony uśmiech. - I powinieneś wiedzieć jeszcze coś. Ojciec powiedział mi także, iż żałuje tylko, że to nie byłeś ty!
III „Opozycja", Wydział E i inne agencje
Turkur Tzonov, młody człowiek, którego przeznaczeniem była prawdziwa wielkość - i w jeszcze większym stopniu zdolność czynienia zła - za chwilę miał złożyć raport w biurze Jurija Andropowa, w zimnym rządowym budynku stojącym w Moskwie przy Prospekcie Kutuzowa. Tzonov kroczył pewnie po marmurowych płytach podłogi, a jego kroki odbijały się echem w wysokim korytarzu, z którego prowadziły liczne drzwi do biur będących centrum dowodzenia organizacji Andropowa; już sam ten fakt mówił wiele o pewności siebie Tzonova. Niewiele osób, które tutaj wezwano, szło tędy z podniesioną głową i czystym sumieniem. Ale Tzonov spodziewał się wezwania Andropowa, więc go to nie zaniepokoiło. Z drugiej strony, to, co miał do przekazania, mogło naprawdę zaniepokoić szefa KGB. Na końcu korytarza Tzonov zatrzymał się przed zamkniętymi podwójnymi drzwiami ostatniego pokoju. Po obu stronach znajdowały się mniejsze pokoje, których drzwi były otwarte. Mieściły się w nich chwilowo nieczynne sekretariaty. Tzonov mógł się domyślić dlaczego: urzędników zapewne odesłano. Istnieją tajemnice, których nawet sekretarze nie powinni znać. Zapukał dwukrotnie i usłyszał, jak cienki, chłodny głos powiedział: - Proszę wejść. Tzonov zmrużył oczy i wyprostował się. Doskonale wiedział, że ów głos świetnie harmonizuje z umysłem jego posiadacza. Wszedł do pokoju i jego oczy natychmiast powędrowały do postaci jednego z najpotężniejszych - a niektórzy mówili, najpotężniejszego - ludzi w Rosji, który siedział za biurkiem. Towarzysz, a właściwie dyrektor Andropow. Andropow nie podniósł wzroku, studiując dokumenty leżące na biurku. Szarawe światło, sączące się przez matowe szkło wielkich, kuloodpornych okien, otaczało jego postać nierzeczywistą mgiełką. Ale kiedy Tzonov zbliżył się do jego biurka, rzucił na niego okiem i powiedział: - Dzień dobry, towarzyszu. Proszę usiąść. Trochę pod kątem do biurka stał wielki skórzany fotel. Odpowiedziawszy na powitanie: - Dzień dobry, towarzyszu Andropow - Tzonov usiadł wygodnie w fotelu, postawił teczkę na ziemi... i czekał. Podobnie jak sam Andropow - i mimo całego entuzjazmu młodości - Tzonov był człowiekiem cierpliwym.
W końcu Andropow przestał się zajmować papierami; odsunął je na bok i oparł łokcie na biurku. W przytłumionym świetle było tylko widać owal jego okularów na tle pozostającej w mroku twarzy. - Proszę - powiedział chłodnym, wyważonym i pozbawionym emocji głosem. Po chwili powtórzył dwukrotnie: - Proszę, proszę! Taki młody człowiek, tak sobie pomyślałem, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Ale taki uparty i pełen wielkich ambicji. Reorganizacja oddziału sowieckiej służby bezpieczeństwa, która co najmniej dwukrotnie okazała się naprawdę znakomitym posunięciem. I to oddział, który w przeszłości pozostawał w opozycji do mojej własnej, hm, instytucji i metod jej działania. - Nie tylko - powiedział Turkur Tzonov - nie tylko reorganizacja oddziału ESP, ale i kierowanie nim. Naturalnie wedle waszych, towarzyszu, wskazówek. Taka była moja propozycja, kiedy spotkaliśmy się przed pięcioma miesiącami; ta propozycja nadal jest aktualna. Zgodnie z waszymi wymaganiami, pragnę przedstawić swoje referencje. Towarzyszu Andropow, miałem zaledwie osiemnaście lat, kiedy zniszczono centrum ESP w zamku Bronnicy i cały oddział w zasadzie przestał istnieć. Na szczęście byłem wówczas zbyt młody, aby zostać agentem, i skierowano mnie na czteroletni kurs, który miał mnie przygotować do służby... Tzonov przerwał i czekał, a kiedy Andropow skinął głową, ciągnął dalej: - Mimo zniszczenia zamku kontynuowałem studia i sześć miesięcy temu zdałem z wyróżnieniem wszystkie przewidziane programem egzaminy. Od tego czasu, wraz z kilkoma osobami ocalałymi z katastrofy, jestem bezczynny, czekając na decyzję... no, wyższych władz. Ale ta decyzja nie nadchodzi. Dlatego nie wiemy, co o tym sądzić. Wiemy natomiast, że nasze zdolności marnują się, albo już się zmarnowały. Podczas gdy Tzonov mówił, szef KGB nie tylko uważnie słuchał, lecz także dokładnie przypatrywał się gościowi. I to co widział, dosyć mu się podobało. W ciągu zaledwie paru miesięcy ten wcześnie rozwinięty młodzieniec stał się już w zasadzie mężczyzną. Turkur Tzonov był pół Turkiem, pół Mongołem. Bez wątpienia stanowił typ przyszłego przywódcy, wybitnego umysłu w ciele prawdziwego atlety. Jego przenikliwe szare oczy potrafiły patrzeć nie tylko na człowieka, ale i wejrzeć w jego wnętrze; faktycznie na tym polegał jego talent: za pośrednictwem kontaktu wzrokowego, czytał w umysłach innych ludzi. Z tego zresztą powodu Jurij Andropow „urządził" swój pokój tak, a nie inaczej. Chciał, aby światło przynajmniej przez pewien czas padało na oczy Tzonova. Musiał bowiem najpierw wysłuchać swego gościa, zanim odkryje własne karty. Jeśli ten człowiek jest tak dobry, jak mówią raporty na jego temat, szef KGB na pewno nie chciałby, aby zaczął penetrować jego umysł! Nie teraz. Ani w ogóle nigdy.
- Byłeś tu już pięć miesięcy temu - powiedział Andropow, odchylając się w fotelu tak, aby jego sylwetka i kontury twarzy były jeszcze słabiej widoczne w rozproszonym świetle padającym z okien. - Czy nie posuwasz się trochę za daleko? Wyższe władze, o których mówisz, to może być tylko premier Leonid Breżniew, który popierał utworzenie tej organizacji szpiegów umysłu. A przychodząc do mnie, czyżbyś miał nadzieję, że przeskoczysz Breżniewa? Myślałeś, że być może zechcę zaryzykować i uczynię coś za jego plecami? Dlaczego uważasz, że jestem gotów odbudować oddział ESP? W końcu był mi solą w oku. A co więcej, jego pierwszy dyrektor, ten stary wyga Gregor Borowitz, był naprawdę potwornie upierdliwy! Kiedy Tzonov zastanawiał się nad odpowiedzią, Andropow nie przestawał go obserwować. Brwi młodzieńca były cienkie jak linie nakreślone na papierze; lekko skośne i bardzo jasne, kontrastowały z ciemnymi oczodołami. Od brwi w górę był całkowicie łysy, ale to harmonizowało tak dobrze z jego pozostałymi cechami, że wydawało się, iż włosów na głowie nigdy nie miał. Na pewno ta przedwczesna łysina nie była dowodem słabego zdrowia; brązowa kopuła jego głowy promieniowała witalnością, podobnie jak jego twarz, której jedyną anomalię stanowiły oczy. Głęboko osadzone i ciemne, wyglądały na podkrążone, jakby w wyniku długich godzin studiów lub niezwykłej koncentracji. Widocznie był to przejaw jego zdolności telepatycznych. Nos Turkura Tzonova był długi i prosty; usta miał mięsiste, a podbródek mocno zarysowany. Policzki miał lekko zapadnięte, a małe uszy przylegały do głowy. Ogólne wrażenie przywodziło na myśl zbyt doskonałą symetrię, ponieważ obie połówki jego twarzy robiły wrażenie zwierciadlanego odbicia. Andropow pomyślał, że u większości ludzi stanowiłoby to wadę. Interesująca twarz, jej „uroda", ma normalnie swe źródło w drobnych niedoskonałościach i pewnym braku równowagi. Jednak Tzonov stanowił wyjątek od tej reguły, bo - paradoksalnie - był bardzo atrakcyjnym młodzieńcem. I na pewno nie owijał w bawełnę, a czy był naprawdę „utalentowany", o tym trzeba się będzie przekonać. W międzyczasie Tzonov zastanowił się nad tym, co powiedział Andropow. I spokojnie odparł: - Towarzyszu dyrektorze, nie miałem na myśli tego, żeby coś załatwiać za plecami szefa partii. Naprawdę nie rozumiem, jak można kogoś o to oskarżać. Z tego co wiem, nie ma nikogo ani niczego - kto by się ośmielił! Spróbuję wyjaśnić, o co mi chodzi. Jak tylko skończyłem studiować, udałem się do Breżniewa w imieniu garstki ocalałych z zamku Bronnicy. Rozmawiałem z jego sekretarzem, który wiedział, że premier interesuje się tym oddziałem. Dostałem pozwolenie na audiencję. Dwa tygodnie później zawieziono mnie na daczę w Żukowce, gdzie podobno miał odpoczywać. Ale w międzyczasie coś mu się stało, bo choć Leonid Breżniew tam był - leżał
owinięty w koc, skulony na kanapie - w rzeczywistości tam go nie było. Całą rozmowę przeprowadził w jego imieniu bliski współpracownik. Andropow podniósł rękę ostrzegawczo. - Co takiego? - Głos miał całkowicie pozbawiony emocji. - Tak samo jeden z jego współpracowników codziennie podpisuje za niego dokumenty ciągnął Tzonov. - To znaczy dokumenty państwowe. A inny współpracownik go podpiera, kiedy pojawia się w telewizji. Prawdopodobnie jeszcze inny naśladuje jego głos... co zapewne jest dosyć trudne, bo zawsze odnosiłem wrażenie, że szef partii mówi tak, jakby miał usta pełne kapusty. I z pewnością musi być jeszcze jakiś współpracownik, który go podciera przed wyjściem z toalety! Mówiąc krótko, towarzyszu dyrektorze, to żywy trup! Andropow wyprostował się w fotelu i jego twarz zarysowała się wyraźniej, ale oczy wciąż stanowiły srebrzyste kręgi. - A więc to zdrada - powiedział. - Jeżeli to co mówisz, jest prawdą, to zdrada. Rozumiesz to, prawda? Osłabiasz bezpieczeństwo kraju. A jeśli to nieprawda, to też zdrada. Twój młody wiek nie jest tu żadnym usprawiedliwieniem. Zgadzasz się ze mną? - Nie - tamten potrząsnął głową. - Nie sądzę. Och, byłoby zdradą, gdybym powiedział o tym komuś innemu... zwłaszcza gdyby dowiedziało się o tym jakieś obce mocarstwo! Ale tak nie jest, jeśli przekazuję te informacje szefowi KGB. Przecież waszym zadaniem, towarzyszu, jest zbieranie informacji, aby wiedzieć o wszystkim, co ważne. A ta informacja z pewnością jest ważna. - Ośmielasz się mówić, co jest moim zadaniem? - ton głosu Andropowa nie uległ żadnej zmianie. - Zresztą zbieranie informacji nie należy do twoich zadań. Tzonov wzruszył ramionami. - Nie zamierzałem tego robić. Po prostu obserwowałem. - A na ile dokładne były te... obserwacje? Wystarczające, aby dowieść, że Leonid Breżniew, premier Związku Sowieckiego, jest na progu śmierci i trzymają go przy życiu, dopóki nie wybiorą kogoś innego na jego miejsce? - Tak uważam. - Z racji swoich... zdolności? - Tak. Andropow ponownie odchylił się w fotelu, a jego twarz znów stała się niewyraźna. - I to ma mnie przekonać, że jesteś tą osobą, która powinna objąć kierownictwo zreorganizowanego oddziału ESP w naszej służbie bezpieczeństwa, tak? - Nie całego oddziału. - A więc jego części? - Tak.
- Więc dlaczego nie powiedziałeś mi tego wszystkiego podczas naszego pierwszego spotkania? - Ponieważ nie ośmieliłbym się mówić wam, towarzyszu, o tym, o czym już wiedzieliście. Jesteście szefem KGB. Więc oczywiście wiedzieliście. Jesteście zapewne odpowiedzialni za kontynuację tych działań. - Dwadzieścia dwa lata - powiedział w zamyśleniu Andropow - a już taki mądry. Myślę, że będę miał dla ciebie pracę. Jeszcze nie potrafię powiedzieć, w jakim charakterze. Zrestrukturyzowany oddział ESP? Może, ale raczej nie sądzę. Jak dotąd jego szefostwo nie było... jakby to powiedzieć, zbyt skłonne do współpracy. Odniosłem wrażenie, że są żądni władzy - i to wszyscy! W końcu zbieranie i kontrolowanie informacji to klucz do władzy. A jeśli chodzi o informacje ezoteryczne?... Nie chcę, aby cokolwiek trzymano przede mną w sekrecie. - O wszystkim, czego się dowiem, poinformuję was, towarzyszu, natychmiast! - zapewnił go Tzonov. - Wyznaczę kogoś z własnych ludzi - myślał głośno Andropow - aby trzymać rękę na pulsie. A kiedy upewnię się co do twojej lojalności, pewnego dnia będziesz mógł go zastąpić. - Proszę mi tylko dać szansę. - A więc o to chodzi? - Andropow pochylił się do przodu, ale jego oczy nadal pozostawały niewidoczne. - Do tego to się sprowadza? Nie zdołałeś uzyskać tego, co chciałeś, od chorego Breżniewa, więc zwracasz się do mnie? Ale dlaczego do mnie? W końcu jestem tylko kimś w rodzaju policjanta. - Ale bardzo szczególnego - odparł Tzonov. - Przynajmniej zdaniem moich kolegów. - Twoich kolegów? Innych ocalałych? - Futurologów, lokalizatorów... Parapsychologów! - prychnął Andropow, w końcu okazując jakieś emocje. - Borowitz był przekonany i przekonał Breżniewa. Ale gdzie jest teraz Breżniew? Co mu to dało? Tak samo Feliks Krakowicz i Iwan Gerenko byli zwolennikami tych... tych "tajemnic metafizycznych" i także nie żyją! A zamek Bronnicy - który był domem tych wszystkich mediów - jest teraz tylko wypaloną skorupą. - Nie wierzycie w nas, towarzyszu - uśmiechnął się Tzonov... i Andropowowi to się nie spodobało. Pochylił się nisko nad biurkiem, tak że jego oczy stały się częściowo widoczne. - Wierzę w to, czego można dowieść - odparł. - Okaż trochę szacunku i pokaż mi jakieś korzyści - prawdziwy szacunek i prawdziwe korzyści - a dostaniesz to, o co zabiegasz. - Nie brak mi szacunku - spokojnie powiedział Tzonov. - Nigdy bym się nie ośmielił tu
pokazywać bez prawdziwego dowodu. A co do korzyści, sami musicie, towarzyszu, osądzić. - Jakie korzyści? Mówisz samymi zagadkami. - Moskwa wciąż istnieje, wciąż jest bezpieczna. Czyż to nie wspaniałe? - Moskwa wciąż...? - Andropow był najwyraźniej zdumiony. - Wyjaśnij, co masz na myśli, i to szybko. - W ciągu ostatnich czterech lat, w wolnym czasie, pracowałem ze swoją grupą odpowiedział Tzonov. - Nie było to trudne. Nie wiedzieli, co ze sobą począć; państwo całkowicie straciło zainteresowanie tym, co robili; niektórzy z nich podjęli nawet całkiem przyziemne prace. A ja... nadal ich szkoliłem. Starałem się, aby nie wyszli z wprawy. - Kierowałeś komórką szpiegów umysłu? - Zbierałem dowody potwierdzające ich skuteczność. Czy nie prosiliście mnie o to, kiedy tu byłem po raz pierwszy? - To było pięć miesięcy temu! - Wtedy nie miałem dowodu, takiego, który by was, towarzyszu, przekonał. - Co to wszystko ma wspólnego z faktem, że Moskwa jest - jak to powiedziałeś? - wciąż bezpieczna? Zaczyna mi brakować cierpliwości. Lepiej wyjaśnij mi wszystko dokładnie. - To dosyć skomplikowane. - Słucham. - Czy pamiętacie, towarzyszu, Kongres Parapsychologiczny, który odbył się w Moskwie przed dwoma laty? Myślę, że to był pomysł Breżniewa, chociaż wówczas udawał, że stoi od tego z dala. To była jego ostatnia próba odbudowy oddziału ESP i chciał wiedzieć, jak się prezentujemy na tle reszty świata. Tak, pamiętam to - odparł Andropow. - Jakoby psychiczne odprężenie. Zginacze łyżek z Izraela i różdżkarze z Egiptu! Mentaliści z Mongolii i jasnowidze z Syrii! Było tam nawet dwóch futurologów z Anglii - prawdopodobnie z ich Wydziału E - oraz inni metafizycy z miejsc tak rozmaitych, jak Ameryka czy Chiny! - I z Tybetu - spokojnie uzupełnił Tzonov. - Co? - Tybetańczycy byli częścią chińskiej delegacji. Jak się potem okazało, byli niedoszłymi sabotażystami. - Sabotażystami? - warknął Andropow. - A przeciwko czemu miał być skierowany ten sabotaż, jeśli można wiedzieć?
- Przeciwko Moskwie - bezceremonialnie powiedział Tzonov. - Przynajmniej od tego mieli zacząć. Moskwa i pokój światowy, i gdyby nie moja grupa, pewnie by im się udało. - Proszę to wyjaśnić - powiedział Andropow, powracając do poprzedniej pozycji. - Naturalnie ja sam i paru moich ludzi braliśmy udział w tym kongresie. Breżniew tego zażądał. - Tak, coś niecoś pamiętam. - No więc byliśmy tam po to, aby wykryć ewentualnych szpiegów umysłu i przekonać się, jakie mają możliwości. Ja byłem telepatą. Ale był tam także mój prekognita i jasnowidz. - Twój prekognita... - Andropow zmarszczył brwi, czego prawie nie było widać w rozproszonym świetle wypełniającym pokój, ale Tzonov to wyczuł. - I - jak go nazwałeś? jasnowidz? Trudno to wytłumaczyć w prosty sposób - powiedział Tzonov. - Jasnowidz to taki esper, który czyni trafne domysły, chociaż to właściwie nie są domysły. Na tym polegają jego zdolności. Jest świadom, och, rozmaitych rzeczy. Tego, co się wokół niego dzieje. Jeżeli potrafi zlokalizować brytyjską atomową łódź podwodną na morzu Barentsa, nazywamy go lokalizatorem. Jeżeli śni, że ktoś za tydzień umrze i za siedem dni ten ktoś umiera, to mamy do czynienia z futurologiem albo prekognitą. Na tym kongresie byli ze mną prekognita i jasnowidz. - Mów dalej. - Uczestnicy z Chin byli członkami organizacji paramilitarnej, pochodzącymi z ośrodka ESP mieszczącego się w alei Kwijiang w Chungking. Wiedzieliśmy o nich od dawna. Zajmowali się tym samym co my: starali się wykryć, co knuje opozycja i czy dysponuje naprawdę dobrymi agentami. Nic w tym dziwnego, oprócz tego, hm, zginania łyżek i odczytywania kart Zenera, po to tam właśnie byliśmy. Jednak ci Tybetańczycy to było zupełnie coś innego... Było ich sześciu i należeli do jakiejś sekty z mało znanego klasztoru. Mieli wygolone głowy i nosili czerwone szaty z podniesionym kapturem. Zawsze chodzili razem. Jeden z nich, jak przypuszczam, ich przywódca, miał do rękawów przyszyte małe dzwoneczki. Mój jasnowidz powiedział, że wygląda na to, iż coś szykują. Kiedy się na nich skoncentrował, odbierał jedynie psychiczny smog, jakby znajdowali się za zasłoną dymną. Nawiasem mówiąc, identyczny smog, jaki od czasu do czasu wyczuwamy u brytyjskich esperów. Mój prekognita także był zbity z tropu i w ich obecności zachowywał się bardzo nerwowo. Wolał trzymać się od nich z dala. Prekognici są na ogół pod tym względem dosyć szczególni: boją się "zobaczyć" zbyt wiele i nigdy albo bardzo rzadko zaglądają we własną przyszłość. Mówią, że przeszłość i przyszłość są nieodwołalne. Ponieważ nie mogą zmienić przyszłości, wolą jej nie znać, przynajmniej w odniesieniu do siebie samych. To musi być okropne, jeśli się wie, kiedy i w jaki sposób nadejdzie śmierć, i nie można nic uczynić, aby temu zapobiec...
Byłem tym zaciekawiony i próbowałem odczytać umysły tych Tybetańczyków. Jestem dumny ze swoich zdolności, z tego, że są praktycznie nie do wykrycia, chyba że przez innych zdolnych telepatów. Ale jakimś cudem ci Tybetańczycy o tym wiedzieli. Zaakceptowali fakt - i to znacznie łatwiej niż inni uczestnicy kongresu - że moje zdolności są autentyczne, i unikali mnie jak zarazy. Ale to, co udało mi się odczytać... było bardzo niepokojące. Z pewnością coś ukrywali. - Może sobie przypominacie, towarzyszu dyrektorze, że uczestnicy kongresu byli zakwaterowani w hotelu Komitetu Centralnego, a sam kongres odbywał się tutaj, na Prospekcie Kutuzowa, co, jak sądzę, ułatwiało waszym ludziom obserwowanie wchodzenia i wychodzenia zagranicznych uczestników imprezy. Łatwo można było zebrać ich odciski palców i dowiedzieć się innych szczegółów. Andropow skinął głową. - Tak, myślę, że mamy ich wszystkich. Parę tuzinów, które dołączyliśmy do tych wielu tysięcy, które już są w naszej kartotece. - Właśnie. A jeśli nie zrobili tego wasi ludzie, to moi... Twarz Andropowa znów pojawiła się w polu widzenia i jego zmarszczone brwi były doskonale widoczne. Ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Tzonov podjął: - Kongres nie przyniósł jednoznacznych wyników; było tam zbyt wielu oszustów i sprawa badań parapsychologicznych nie posunęła się do przodu. Jednak dowiedzieliśmy się, że w Chinach jest wiele obiecujących talentów, że Brytyjczycy prawdopodobnie przodują w tej dziedzinie i że Tybetańczycy, którzy powinni działać ręka w rękę z Chińczykami, coś... knują. Tak więc kongres dobiegł końca i złożyłem raport towarzyszowi Breżniewowi. W owym czasie znacznie bardziej interesował się sukcesami Rosjan - i wściekał ich porażkami - na Igrzyskach Olimpijskich. Amerykański bojkot wyraźnie go zdenerwował. Myślę, że mniej więcej w tym czasie pojawiły się pierwsze oznaki pogarszania się stanu jego zdrowia. Ale w każdym razie pochwalił mnie za moje wysiłki, po czym wróciłem z powrotem na studia... Kiedy Tzonov przerwał, Andropow wtrącił: - Chciałbym wierzyć, że to wszystko do czegoś zmierza. Mam na głowie rozmaite inne sprawy, młody człowieku! To z całą pewnością do czegoś zmierza - odparł Tzonov i ciągnął dalej. - Mam u siebie lokalizatora, człowieka, którego specjalnością jest wykrywanie materiałów rozszczepialnych. Kiedy podlegał generałowi Borowitzowi, wyśledził trasy lotów amerykańskich bombowców, a także tory ich pocisków, obserwował potencjał nuklearny NATO w Niemczech Zachodnich i szlaki brytyjskich atomowych łodzi podwodnych na wodach oceanów całego świata. Jego zdolności zależały w znacznym stopniu od masy krytycznej czy też ilości materiałów rozszczepialnych, z którymi był... skojarzony? Na przykład: łatwo potrafił znaleźć pociski Trident wewnątrz łodzi
podwodnej, podczas gdy pojedyncza bomba próbna stanowiła znacznie większą trudność. Jednakże w czasach generała Borowitza zlokalizował skład bomb w Chungking i określił jego rozmiary. Podobnie zlokalizował wiele innych składów amunicji na całym świecie. Ale w półtora roku po zakończeniu kongresu mojego lokalizatora ogarnął dziwny niepokój. Nie brał udziału w kongresie, ponieważ jego zdolności nie miałyby tam żadnego zastosowania. Jednak teraz czuł, że go ciągnie albo odpycha - pewna dzielnica miasta. Moskwy... Tym razem, gdy Tzonov przerwał, Andropow natychmiast skinął głową i powiedział: - Tak, mów dalej, słucham. - W końcu - ciągnął Tzonov - jakieś trzy miesiące po naszym pierwszym spotkaniu mój lokalizator zgłosił się do mnie z tym problemem. W tym czasie jego niewytłumaczalny wstręt w stosunku do pewnej dzielnicy stał się wręcz chorobliwą obsesją. - Jaka to dzielnica? - przerwał Andropow. Tzonov powiedział mu i ciągnął dalej: - Poszedłem z nim do hotelu Komitetu Centralnego i stanęliśmy na zewnątrz, przyglądając się budynkowi. Dla tego lokalizatora sama obecność w tym miejscu stanowiła naprawdę ciężką próbę. Wolał być gdziekolwiek, byle nie tutaj! Implikacje były oczywiste, ale potwierdzenie naszych podejrzeń bez wywoływania paniki - gigantycznej paniki - nie było rzeczą łatwą. Na szczęście właśnie miał mnie odwiedzić mój wuj z Krasnojarska. Miał dobre kontakty i udało mu się zarezerwować pokój w hotelu. - Streszczaj się! - Jurij Andropow przycisnął dłonie do biurka i całym ciałem pochylił się do przodu; teraz jego oczy było widać doskonale. - Kiedy już znaleźliśmy się w hotelu, dostęp do piwnic - a stamtąd do jego części podziemnej - był łatwy. Udaliśmy się tam w środku nocy, gdy cały hotel spał. A kiedy mój lokalizator dokładnie określił miejsce... - ...Zaczęliście kopać! - powiedział Andropow. - Właśnie. Sam musiałem się tym zająć, bo lokalizator był bezużyteczny. Widziałem, co się dzieje w jego umyśle: kula oślepiającego światła, piec jądrowy płonący jasnym blaskiem, który zdawał się grozić wybuchem. Ale moi futurolodzy nie przewidywali takiej katastrofy. Więc... Nie jestem fizykiem jądrowym, towarzyszu dyrektorze, ale myślę, że śmiało można powiedzieć, iż urządzenie to było dość prymitywne. Najbardziej zaskakujący szczegół to jego zwarta budowa. Tych sześciu tybetańskich mnichów mogło z łatwością przemycić jego części w swym bagażu. Podobnie jak wszyscy inni uczestnicy kongresu zostali powitani na lotnisku przez funkcjonariuszy państwowych i przeszli przez kontrolę celną. Pewno przypominacie sobie, towarzyszu, że w owym czasie staraliśmy się być „uczynni" wobec obcokrajowców, aby poprawić swoją opinię. Wymagała tego, bo przedtem nasza postawa nie była odpowiednia, co odcisnęło się
tak fatalnie na olimpiadzie. Staraliśmy się odbudowywać mosty, jeśli tak można powiedzieć. Andropow siedział teraz sztywno, jakby kij połknął. - Tzonov, czy zdajesz sobie sprawę, co powiedziałeś? Że przez ponad dwa lata pod hotelem Komitetu Centralnego była ukryta bomba atomowa! - Była - potwierdził tamten. - Tak, była tam bomba. - Usunęliście... ją? Wielki Boże! (Było to dla Tzonova zaskakujące, bo nigdy nie myślał, że dyrektor KGB może być człowiekiem wierzącym.) - Nie było z tym żadnego problemu - powiedział. - Urządzenie było wyposażone w odbiornik radiowy, który stanowił mechanizm uruchamiający zapłon. Bomba miała zostać zdetonowana zdalnie za pomocą ustalonej serii sygnałów. Po usunięciu odbiornika bomba nie stanowiła już zagrożenia. Usunąłem go własnoręcznie... - Wieki Boże! - Andropow odetchnął głęboko i bezwładnie opadł na fotel. Zamachał dłonią. - Jak... jak dawno temu to było? - Pięć tygodni temu. - Czekałeś pięć tygodni, zanim mi o tym powiedziałeś? - Zanim powiedziałem o tym komukolwiek! Wykrycie tej bomby to jedno, ale kto ją zbudował... to zajęło nam trochę czasu. Jednak byłoby to zupełnie niemożliwe w chaosie, jaki by powstał po jej zdetonowaniu... Moskwa zostałaby obrócona w gruzy, a każde mocarstwo jądrowe na świecie obarczyłoby winą wszystkich innych. Piękny sabotaż, zwłaszcza że nie była to jedyna bomba! - Co takiego?! - Ach nie, towarzyszu dyrektorze - Tzonov odczytał bez trudu, co tamten myśli. - Nie, nie w Rosji, lecz w innej części świata. - Wyjaśnij to! - Andropow siedział wyprostowany i lekko pochylony do przodu, a jego oczy były tak szeroko otwarte, że zdawały się przenikać Tzonova na wylot. Ale teraz były pełne konsternacji. Tzonov sięgnął po teczkę. Położywszy ją na brzegu biurka, otworzył ją... i Andropow natychmiast się cofnął. Ale Tzonov tylko się uśmiechnął i wyjął z niej małe elektroniczne urządzenie: czarne pudełko ze spiralną anteną, przymocowane do licznika z tarczą i igłą, osłoniętego małym szklanym okienkiem. Po jednej stronie skali znajdował się pasek pomalowany na czerwono. - Mechanizm uruchamiający - wyjaśnił, kładąc urządzenie przed Andropowem, i czekał, dopóki wskazówka się nie uspokoiła. - Podłączyłem do niego licznik, żeby wiedzieć kiedy zostanie
wysłany sygnał. Kiedy to nastąpi, igła wahnie się i zatrzyma na czerwonej części skali. Wtedy zostanie ustalony czas. Czas, gdy wy, towarzyszu, i ja mieliśmy zginąć, a miasto miałoby zostać zniszczone. Wtedy wybuchłaby III Wojna Światowa! - Chińskie sukinsyny! - Blada zazwyczaj twarz Andropowa była teraz kredowa. - Wiedząc, że będziemy się interesowali przede wszystkim nimi samymi, wykorzystali Tybetańczyków, aby za nich odwalili brudną robotę! - Nie - Tzonov potrząsnął głową. - Chińczycy nic o tym nie wiedzieli. To Tybetańczycy wnieśli tę bombę i umieścili ją tutaj; ich odciski palców widnieją wszędzie na urządzeniu i na odbiorniku. Ale... są rozmaite odciski palców. - Wyjaśnij. - Mój lokalizator potrafi „wywęszyć" rodzaj materiału jądrowego. Każda partia ma swój charakterystyczny „zapach". Źródłem materiałów do budowy tego urządzenia był skład broni w Chungking. Ale dlaczego Chińczycy mieliby sabotować samych siebie? - I szybko ciągnął dalej: Ze składu broni w Chungking zniknął materiał rozszczepialny, wystarczający do zbudowania trzech bomb. A więc trzy bomby... - Czekaj! - Andropow chwycił słuchawkę telefonu, wykręcił jakiś numer i powiedział: Siergiej? Tu Jurij. Czy rozmowa jest szyfrowana? Dobrze. Pamiętam, że nasza stacja podsłuchowa przechwyciła raport dotyczący kradzieży trzech urządzeń jądrowych... tak, chińskich. To było - nie jestem pewien - dwa albo trzy lata temu. Pamiętam jednak, że na najwyższych szczeblach chińskiej armii poleciały głowy. Możesz wygrzebać dla mnie kopię tego raportu? Świetnie. - Odłożył słuchawkę i popatrzył na Tzonova. - Przepraszam. Mów dalej... - Więc - kontynuował Tzonov - to jest ostatni fragment tej układanki. Chiny najechały na Tybet, zniszczyły wiele klasztorów i spowodowały ogólne spustoszenia. Teraz Tybetańczycy postanowili wywrzeć zemstę i siedząc sobie bezpiecznie na Dachu Świata, patrzeć, jak niszczymy się nawzajem. To trzyma się kupy. - Teraz powiedz mi, gdzie znajdują się pozostałe bomby - spytał Andropow z ponurą miną. Rozumiem, że ten twój lokalizator także je odnalazł. - Tak, wykorzystując psychiczne odciski palców. Ale, towarzyszu dyrektorze, chciałbym przedstawić to po swojemu. - Mów mi... Jurij! Dobrze, dobrze, jak chcesz! - Zlokalizowanie bomby w Moskwie było łatwe, ponieważ nie ma tutaj wiele materiałów jądrowych. Nawet pociski podczas naszych corocznych defilad to zwykłe atrapy i rzecz jasna nie
posiadają głowic bojowych. Żaden rozsądny rząd nie chce takich zabawek w gęsto zaludnionych miastach. A zwłaszcza w centrach handlowych i ośrodkach dowodzenia. - I właśnie w takich miejscach szukał ich twój człowiek? W dużych miastach? - Tak. Jeden „gorący punkt" wykrył w Londynie... w Hyde Parku, albo, jak teraz zwiemy to miejsce, w „Parku Jekylla i Hyde'a". - A trzecia...? - ...Zdecydowanie wyklucza udział Chińczyków. Bo trzecia bomba nie pojechała zbyt daleko. Wciąż jest w Chungking. Niedaleko od pewnego miejsca w alei Kwijiang! - Tam, gdzie znajduje się ich ośrodek ESP? - Tak. Teraz mamy już pełen obraz. - Naprawdę? Więc bądź tak dobry i mi go przedstaw. - W niedalekiej przyszłości - może w jakiejś chwili dużego napięcia między Wschodem a Zachodem albo problemów na granicy chińsko-sowieckiej - jedna z tych bomb zostanie zdetonowana. Przez chwilę świat będzie w szoku, a potem zaczną pojawiać się oskarżenia. Następnie, powiedzmy w półtora dnia po pierwszej bombie, zostanie zdetonowana druga, oczywiście w odwecie. Cały świat zaczną obiegać bezładne informacje o pokoju, odprężeniu, zdrowym rozsądku, pełne próśb i gróźb. Ale te obrócone w ruinę centra handlowe były także ośrodkami komunikacyjnymi! Teraz przestały funkcjonować. A zresztą i tak nikt ich już nie słucha! Wkrótce potem wybucha trzecia bomba... ...I czwarta, piąta, szósta... Chiny wystrzeliwują wszystko, co mają. Ich bomby są brudne. Jedna brytyjska łódź podwodna niszczy Rosję! Francja atakuje nasze satelity. Amerykanie postanawiają przeprowadzić ostateczne uderzenie i zakończyć to, co zaczęli w Hiroszimie i Nagasaki. Natomiast my - to, co z nas zostało - odpowiadamy kontruderzeniem. A Tybetańczycy liczą paciorki, biją w gongi i zaczynają odbudowywać swoje klasztory. W końcu taka była wola Boża, bo to Bóg powiedział, że następnym razem zniszczy nas ogniem... - Oczywiście musimy zawiadomić Anglików - Andropow zaczął się pocić. - Słucham? - Ależ oczywiście! Z pewnością nas by obarczyli winą, podobnie jak Amerykanie! Jest tak, jak powiedziałeś, potem nie będzie można stwierdzić, kto zaczął. - Niezupełnie tak. Istnieje atomowy „podpis" wskazujący na Chiny. - I wojna z Chinami? Tuż za progiem? A kiedy wyczerpią się ich siły, Chiny miałyby zostać naszym następnym satelitą? Nie, na to nie można pozwolić. W przeszłości już raz byliśmy bardzo blisko wojny atomowej. Celem tego wszystkiego jest powstrzymanie nas, abyśmy nie powybijali się nawzajem.
- Oczywiście. - Zatem musimy o wszystkim zawiadomić Londyn... i Chiny. - (Ale Tzonov zauważył, że w tym ostatnim wypadku Andropow raczej nie był zachwycony.) - Jeśli chodzi o Anglików, będą naszymi dłużnikami. A to zapewni nam doskonałą kartę przetargową w rozmowach z Chinami! Tzonov - hm, Turkur - odwaliłeś kawał dobrej roboty! - Szef KGB wstał, wyszedł zza biurka i wyciągnął dłoń. Tzonov uścisnął ją i powiedział: - Jestem rad, że jesteście, towarzyszu, zadowoleni. - I spojrzał Andropowowi prosto w oczy. Nie tylko ja jestem zadowolony, ale Biuro Polityczne i Breżniew, który dawał mi się we znaki, także będą zadowoleni. Gensek może nawet przestać blokować moje prawo... - Przerwał, uwolnił dłoń i zaczął się odwracać. Zbyt późno. - ...Do sukcesji? Och, zapewniam cię, hm, Jurij, że tak się stanie. Musi i to niebawem, jak sądzę... - I Tzonov znów spojrzał tamtemu głęboko w oczy. Andropow wrócił za biurko, usiadł i znów był tylko ciemną plamą w zamglonym świetle padającym z okna. - A co mówi twój prekognita? - Czyż nie mówiłem, że moi ludzie uważają cię za kogoś bardzo szczególnego? - odparł Tzonov. - Jestem pewien, że tak... Po czym nastąpiła długa chwila milczenia, ale kiedy Tzonov wziął elektryczne urządzenie i włożył je z powrotem do teczki, Andropow powiedział: - Jeżeli - i podkreślam to jeżeli - zostanę prezydentem, masz moje słowo, że oddział ESP zostanie przywrócony. A ty, Turkur Tzonov, zostaniesz jego szefem i będziesz odpowiadał tylko przede mną. - Do końca życia pozostanę twoim dłużnikiem - odpowiedział Tzonov. - I będę spłacał ten dług wielokrotnie. - Och, jestem tego pewien - Andropow uśmiechnął się blado. - A teraz muszę wracać do roboty. - Ja także - powiedział Tzonov. Szurnął nogami, lekko się ukłonił i skierował się do drzwi. - I Turkur... nikomu ani słowa! - Oczywiście. - Skontaktuję się z tobą. - Rozumiem, Jurij. Tylko... Andropow oparł się o biurko, spojrzał na stojącego przy drzwiach Tzonova i zapytał: - Tak? - Kiedy dokładnie to będzie? Czytam to w twoim umyśle, pojmujesz? Zgadzam się, że to trzeba zrobić. Bo musimy mieć silnego przywódcę - zwłaszcza w tych czasach - a Breżniew jest
prawie jak warzywo. To będzie dla niego niemal jak przysługa. Więc dokładnie kiedy w listopadzie ma to nastąpić? Andropow zastanawiał się przez długą chwilę, zanim powoli odpowiedział: - Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że choć ja osobiście wierzę w twoje osobliwe zdolności - i w zdolności członków twojej grupy - parapsychologia nie jest czymś powszechnie akceptowanym. Brak jest dowodów. - Och tak. Zdaję sobie z tego sprawę. Andropow skinął głową. - Więc powiedz mi, kiedy dokładnie Breżniew umrze. Bo przecież czytasz w moim umyśle. - Dziesiątego - natychmiast odpowiedział Tzonov. - Dostanie ostatnią dawkę dziesiątego rano. - Bardzo... sprytne - powiedział lekko drżącym głosem Andropow. - A jedenastego zostanę szefem oddziału ESP. Andropow kiwnął tylko głową i powiedział: - Do widzenia, młody człowieku. Po wyjściu z biura szefa KGB Tzonov zmrużył oczy, mocniej ścisnął teczkę i ruszył w stronę schodów. Idąc pomyślał: - Lepiej dotrzymaj słowa, ty arogancki sukinsynu! - Po dostarczeniu Andropowowi tak ważnych informacji, chciał otrzymać coś w zamian - i to szybko. Tak, to musi nastąpić bardzo szybko. Bo, jak Tzonov doskonale wiedział, nowy władca Rosji nie pozostanie na tym stanowisku zbyt długo... W trzy dni później w centrali Wydziału E w Londynie Ben Trask rozmawiał - czy raczej spierał się - z Darcym Clarkiem w jego biurze. - Jak w ogóle do tego doszło? - w końcu zapytał Darcy. - Miałem niewiele wolnego czasu - odparł Trask. - Skończyłem pracować nad pewną sprawą dla policji i pomyślałem, że mógłbym nadrobić zaległości związane ze starymi aktami. Nigdy nie przeczytałem wszystkiego, co dotyczyło tej sprawy w Szkocji - tych tybetańskich mnichów - i nie byłem zadowolony z wyniku rozmowy telefonicznej z Harrym Keoghiem, do której mnie namówiłeś, chcąc sprawdzić, czy miał z tym coś wspólnego. Powiedziałeś, że trzeba to zrobić, ale i tak mi się to nie podobało. Psiakrew! Przecież wszyscy jesteśmy po tej samej stronie, nie? - Byliśmy - powiedział Darcy. - Byliśmy po tej samej stronie. Tylko że Harry od nas odszedł, pamiętasz? Och, znam argumenty, nie śledzimy własnych szpiegów umysłu i tak dalej, ale wierz mi, mam swoje powody. - Coś, o czym nie możesz mówić?
- Musiałem to wiedzieć - powiedział Darcy - a ty nie. - I nawet teraz są rzeczy, o których mi nie mówisz - powiedział oskarżającym tonem Trask. - To sprawa bezpieczeństwa - odparł szef Wydziału E. - Słuchaj, Ben, lubię Nekroskopa, podobnie jak ty, jak my wszyscy, ale kiedy odszedł z Wydziału... - Stał się zagrożeniem dla bezpieczeństwa? - Być może... tyle tylko mogę powiedzieć. - Darcy znał zdolności Traska docierania do prawdy - był jakby żywym wykrywaczem kłamstw - i dlatego próbował zmienić temat. - A więc co takiego znalazłeś w tych aktach? - Coś, co policja ukryła, w każdym razie przed ogółem społeczeństwa - odpowiedział Trask. - Prawdopodobnie dlatego, że tego od nich zażądano, i sądzę, że to byliśmy my. - Patrząc Clarke'owi prosto w twarz - widząc, jak zmienia się jej wyraz - wiedział, że się nie myli. Odczytał prawdę z jego zmarszczonych brwi i sposobu, w jaki zamrugał oczami. - Strzały z kuszy - powiedział Clarke. - Zgadza się - odparł Trask. - Ze srebrnymi grotami. Jedna tkwiła w drzwiach tego spalonego kombi, a druga przebiła serce człowieka, który usmażył się wewnątrz. Takie same groty jak wtedy w garażu. Takie same, jakich używał Harry; tak przynajmniej nam się wydaje. Jednak samej kuszy nigdy nie odnaleziono. - Masz dobrą pamięć - powiedział Clarke. - Ale czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że mogę osłaniać Harry'ego? - A czy on tego potrzebuje? Według mnie wykonał wówczas dobrą robotę. Zawsze tak było! - Ty tak to widzisz - powiedział Darcy. - Ale policja ma na ten temat inne zdanie. Dla nich morderstwo to morderstwo, chyba że jest to egzekucja, a tego zaprzestaliśmy już dawno temu. - Co ty mówisz? Dlatego że Harry odszedł z Wydziału E, dlatego że już nie zapewniamy mu osłony, policja mogła go uwikłać w tę sprawę w Szkocji? - Może - Clarke wzruszył ramionami. - Jeśli pozostawił jakieś ślady, które wskazują na jego związek z tą sprawą. - A pozostawił takie ślady? - Nie, tylko te strzały - które wskazują na związek z nami, ponieważ policja wiedziała, że jeden z naszych agentów "rzucił zły urok" na ten gang złodziei samochodów. Trask przekrzywił głowę i zasznurował wargi. Wiedział, że Darcy Clarke mówi prawdę, ale nie całą. To go zirytowało. - Więc - powiedział w zamyśleniu - ponieważ wiedziałeś, że Nekroskop jest zamieszany w sprawę tych Tybetańczyków - w istocie to on ich zlikwidował - dlaczego żądałeś, abym go sprawdził. Czym jeszcze byłeś zaniepokojony, Darcy? I czym niepokoisz się nadal? Clarke pochylił się za biurkiem.
- Czy to aż tak rzuca się w oczy? - Ja widzę to wyraźnie. Tak było przez te trzy lata, od czasu gdy Harry stąd odszedł. Ale szczególnie przez ostatnie trzy miesiące, od tej historii z Tybetańczykami. Dlaczego nie możesz o tym mówić? Czy to znowu sprawka Departamentu Nieuczciwych Chwytów? Jeszcze zanim Clarke zdążył odpowiedzieć, wyraz jego twarzy to potwierdził. Trask pokiwał głową. - Powiedz mi wreszcie o tym - powiedział. - Bo ja naprawdę muszę wiedzieć. Muszę się upewnić, że pracuję po właściwej stronie. Clarke wyprostował się i westchnął. - Dobrze, Ben. Powiem ci. Ale ponieważ oczekujesz ode mnie prostych odpowiedzi, najpierw chcę cię o coś zapytać. Naprawdę myślisz, że jeśli ty czy ja, czy też ktokolwiek z nas postanowi odejść z Wydziału, sprawa będzie taka prosta? Jak pstryknięcie palcami? Czy pozwolono by ci stąd odejść - wiedząc, co dotąd zrobiliśmy, co możemy zrobić i jakie są nasze możliwości; wiedząc o tych wszystkich dziwnych rzeczach, które widziałeś i niewątpliwie pamiętasz - bez zadawania żadnych pytań? Trask zrozumiał natychmiast. - Ustawiliśmy go - powiedział. - Jak to zrobiono? Ben - powiedział Darcy - zastanów się przez chwilę. I nie gorączkuj się zanadto. Nie mówimy tutaj o zwykłym człowieku czy o zwykłym talencie. W Wydziale E nie ma zwykłych talentów. Mówimy tu o najbardziej niezwykłym talencie - o Nekroskopie. Harry Keogh może się przenieść w dowolne miejsce... w jednej chwili! Potrafi się porozumiewać... ze zmarłymi! Ci zmarli stanowią Ogromną Większość i są gotowi zrobić dla niego wszystko. A my tak po prostu mielibyśmy pozwolić mu odejść? Może moglibyśmy, ale są jeszcze inni, wyżej, i ci się nie godzą. Jak to zrobiono? - Ben - Darcy był już u kresu wytrzymałości. - Ja muszę z tym żyć. Dlaczego tego nie zostawisz tak, jak jest? Powiem tak: zastosowaliśmy łagodną opcję... Przez długą chwilę panowała cisza, ale w końcu Trask wybuchnął: - Nie wierzę! - Jednak w istocie musiał uwierzyć, bo wiedział, że to prawda. - Zwerbowaliśmy go, pamiętasz? Keenan Gormley go zwerbował. A jeśli on zrobił to ładnie, ktoś inny może próbować zrobić to paskudnie. Zresztą to nic takiego. - Darcy czuł, że kłamie, ale nie miał wyboru. - Harry niczego nie został pozbawiony, tylko nie może na ten temat rozmawiać. Może robić to co dawniej, ale nikt inny nie może się o tym dowiedzieć. Wreszcie Trask zrozumiał.
- Hipnoza! - powiedział. Darcy potwierdził. - Łagodna opcja. Ale mimo to, jak sam zauważyłeś, wciąż się niepokoję tą całą sytuacją. Trask widział to, jak na dłoni. - To cię musi przytłaczać swoim ciężarem. - Dodatkowe brzemię - odpowiedział Darcy. - Kilka dodatkowych uncji oprócz tony normalnych problemów. - Wiedziałeś, że to nie w porządku, a ja to wyczułem. Czułeś, że skłamałeś Harry'emu... - ...Nie - powiedział Darcy. - Ale nie powiedziałem mu całej prawdy. - Powodem, dla którego to wyczułem, był fakt, że to do ciebie nie podobne. W chwili gdy w naszej rozmowie pojawił się temat Harry'ego, poczułeś się nieswojo. - W porządku, jestem winien! - warknął Darcy. - A jak to będzie, kiedy nadejdzie twoja kolej i zaczniesz kierować tym wszystkim? Myślisz, że tobie będzie łatwiej? Z twoimi zdolnościami? Nie będzie. Trask pomyślał chwilę i powiedział: - I nic w tej sprawie nie możemy uczynić? Nie możemy tego naprawić? - Nie... tak! Nie, jeśli chodzi o Harry'ego. Ale tak, jeśli chodzi o mnie. Właśnie to zrobiłeś, Ben. Teraz dzielimy to brzemię. Będziesz musiał do tego przywyknąć. Przynajmniej będziemy mogli sobie mówić, że Harry wciąż żyje! Przez chwilę wpatrywali się w siebie gniewnie, potem stopniowo się odprężyli... i wtedy odezwał się interkom. - Sir? Darcy wcisnął guzik i zapytał: - Tak? - Wiadomość od Ministra Odpowiedzialnego. To pilne. Dać na ekran? - Tak, dziękuję. Po chwili ekran na jego biurku ożył, zamigotał, po czym pojawił się obraz. A wraz z nim informacja: Nadawca: Minister Odp. Odbiorca: Dyrektor Oficer Dyżurny ŚCIŚLE TAJNE! Trask obszedł biurko Darcy'ego.
- Lepiej, żebym nie widział, co? - powiedział z sarkazmem w głosie. - Nie wygłupiaj się! - warknął Darcy. Na ekranie pojawiła się następująca wiadomość: Do użytku publicznego (prasa, BBC, ITV itp.): Poszukiwacz skarbów zaopatrzony w wykrywacz metali znalazł w Hyde Parku bombę z czasów II Wojny Światowej. Cały obszar został zabezpieczony, a mieszkańcy budynków położonych w bezpośrednim sąsiedztwie ewakuowani... Panie Clarke, to nie jest tak, jak napisano. Jednemu z moich ludzi udzieliłem szczegółowych instrukcji. Wraz z kilkoma ekspertami jest teraz na miejscu. Proszę wziąć swoich najlepszych ludzi i przyjechać do Hyde Parku. Będę potrzebował pana opinii na temat znaleziska. Powodzenia. Min. Odp. - Powodzenia? - mruknął Trask. - Co u diabła...? - Pod spodem pojawiło się postscriptum następującej treści: Panie Clarke, w wypadku gdyby potrzebny był bezpośredni kontakt ze mną czy innym ministrem, zwykłe numery telefoniczne w Whitehall nie wystarczą. Może się pan ze mną połączyć pod numerem... Tu podany był numer telefonu. Ale ten numer wzbudził w Clarke'u dziwny niepokój. Poczekał, aż ekran zgaśnie, po czym wybrał numer. Komputer poprosił o podanie certyfikatu bezpieczeństwa, co zdarzyło się po raz pierwszy! Wprowadził odpowiedni kod i wtedy otrzymał informację, że jest to rzekomo zlikwidowany magazyn materiałów radioaktywnych w Uxbridge. - Chryste! - wykrztusił Darcy i poczuł, jak włosy jeżą mu się na karku. - Ale bagno! - Jest aż tak źle? - spytał Trask, a ton jego głosu mówił wszystko: poprzednia sprawa była zakończona i znów był prawą ręką Darcy'ego. - Jest jeszcze gorzej - odparł Darcy. - O wiele gorzej, Ben! Ale kiedy dotarli do Hyde Parku, przekonali się, jak źle wygląda sytuacja. Czy raczej jak źle mogła wyglądać...
IV Radu: wciąż śni Radu śnił swój stary, powracający, lecz często zacierający się sen o krwi. Jak zawsze usiłował go ożywić w swej pamięci w ciągu sześciu stuleci nieprzerwanego snu, swej hibernacji. Śnił o przeszłych stuleciach, o życiu, jakie wtedy wiódł, i o wielu istnieniach, jakie od owego czasu pochłonął. Szkarłatne sny o swych pierwszych krokach w świecie wampirów; o swej przemianie w kogoś potężniejszego od istoty ludzkiej; o swym wygnaniu do nowego, zupełnie innego świata oraz swych nieustannych i wkrótce znów aktualnych krwawych walkach z tymi, którzy ośmielili się obrócić w ruinę wszystko to, co ukochał. Jego sny, śnione wciąż od nowa, potęgowały koszmar koszmarnego umysłu Radu. Ich treścią były rzeczy, które pragnął zachować w pamięci na zawsze. Była to jego jedyna ucieczka, jedyny sposób, który podsycał jego nienawiść, w oczekiwaniu na chwilę, kiedy opuści swój żywiczny grobowiec. Przypominał sobie nazwiska ze spowitej mgłą, odległej przeszłości: Giorga, Ion i Lexandru Zirescu; oraz Ferenczy, Lagula i Rakhi. W innym czasie i w innym świecie Zirescu byli jego największymi wrogami, a Ferenczy należeli do Starych Lordów w Krainie Gwiazd. Teraz byli już od dawna martwi i Radu cieszył się, wspominając jak się z nimi uporał... i jak się w przyszłości upora z tymi, którzy ocaleli, albo ich potomkami, kiedy znów powstanie i powróci do zmienionego i wciąż zmieniającego się świata. Ponieważ śpiący lord wiedział na pewno, że ci potomkowie żyją... ...Gdzieś na świecie. Jego liczne sfory, jego szczenięta, gdzieś tam wciąż były. Wystarczy na początek, a przynajmniej po to, aby uwiarygodnić legendy stare jak sama ludzkość: legendy o wilkołakach i wampirach. Radu był bowiem jednym i drugim - był Wampyrem! Jego śpiący umysł powrócił myślą do dawnych, bardzo dawnych czasów, kiedy tu przybył... W Krainie Gwiazd został uznany za winnego zdrady. Szaitan Nienarodzony, samozwańczy Najwyższy Sędzia wszystkich Wampyrów, nałożył na Radu i garstkę jego sług - poruczników i paru niewolników - karę, którą było wrzucenie do tak zwanej Bramy do Krainy Piekieł, z której nikt nigdy nie powrócił. To było jak długie, powolne spadanie do dziwnego, białego piekła i przez pewien czas Radu i jego towarzysze myśleli, że tak będzie zawsze: dryfowanie w dół (a może w bok, czy w górę?... Brama była naprawdę bardzo dziwnym miejscem!), aż głód położy kres ich życiu i wyschną na wiór. Ale miało być inaczej. Prawdziwe piekło zaczęło się, gdy Brama otworzyła się na ten świat w podziemnej jaskini wydrążonej przez płynącą wodę. W oślepiającym blasku Bramy widać było ostre występy skalne
jaskini, zimne i wilgotne; podziemna rzeka wylała i pędziła szybko pogrążonym w mroku korytem. Tam gdzie rzeka opuszczała jaskinię, jej ściany zwężały się i między powierzchnią wody a stropem była tylko niewielka szczelina. Czarna, rwąca woda - to, czego bały się Wampyry! Nie z powodu jakichś przesądów (w przeciwieństwie bowiem do niektórych mitów pływały równie dobrze jak wszystkie istoty), lecz pozbawione powietrza i światła i obijając się o ostre skalne ściany, jak długo mogły to wytrzymać? Ciało słabnie i w końcu przestaje walczyć. A kiedy ciało i mózg rozpadają się, pozostają tylko kości, które pękają i giną w wodnych odmętach. Może taka właśnie była natura tej Krainy Piekieł. Radu stanął przed wyborem: albo stawić czoło rwącej wodzie, albo wdrapać się na półkę skalną lub zaszyć w jakiejś szczelinie, aż w końcu opadnie z sił, nie będzie w stanie się ruszyć i zamieni się w kamień. - Róbcie, jak uważacie - powiedział swoim towarzyszom. - Ta rzeka może ciągle płynąć w dół... i wówczas to już koniec! Ale gdzieś na zewnątrz świeci księżyc i czuję, jak jego blask srebrzy mi szyję! - Po czym skoczył do wody. Inni lordowie i ich ludzie poszli za jego przykładem; podobnie porucznicy i niewolnicy samego Radu; niektórzy z nich wypłynęli na powierzchnię w miejscowości Dacja, koło rumuńskiego targu. Był rok 371 i księżyc był w pełni. Od owego czasu miejsce to zwało się Radujevac... To były czasy! (Sny Radu nabrały tempa.) Nocne potyczki z legionistami stacjonującymi nad Dunajem i w okolicznych wioskach; napady na statki handlowe; krwawe uczty w świetle księżyca. Ludzie w owych czasach byli naiwni jak dzieci, kiedy Radu wraz ze swymi ludźmi zjawił się wśród nich. Ich wiedza była jeszcze bardzo uboga, wierzyli w rozmaite przesądy, a ich krew była równie słodka jak w Krainie Słońca, w dalekim świecie wampirów. Ale w porównaniu z Cyganami z Krainy Słońca ich liczba była ogromna, a rozmaitość ras zdumiewająca; odwaga tych ludzi była niewiarygodna, a umiejętności bojowe wręcz fenomenalne! Mimo to w ciągu pierwszych stu czy dwustu lat wilkołak i wampir w jednym ciele rośli w silę. Ale lord Radu nie był jedynym lordem Wampyrów wygnanym przez Szaitana. W rzeczywistości prawie w tym samym czasie przez Bramę dostało się do tego świata kilku wielkich rywali Radu, a wśród nich Nonari „Wielgus" Ferenczy i bracia Drakulowie, Karl i Egon. W Krainie Gwiazd Drakulowie byli sprzymierzeńcami Radu przeciwko Szaitanowi; tutaj jednak byli po prostu jego rywalami. Nonari złożył krwawą przysięgę, że zmiecie z powierzchni ziemi Radu i wszelkie ślady jego bytności za domniemane morderstwa swego ojca Laguli i wuja Rakhi. Ale w oczach Radu Lykana nie były to w ogóle morderstwa, lecz naprawienie wielkiej krzywdy, ponieważ Rakhi i Lagula byli członkami nikczemnej bandy Cyganów, którzy zgwałcili i zabili jego siostrę Magdę. Ferenczy już
nie żyli, z wyjątkiem syna Laguli, Nonariego. Jednak choć był on wyjątkowo brutalny, Radu nie tylko mu pod tym względem nie ustępował, ale nawet przewyższał. Nie zazna pokoju ani wytchnienia, dopóki imię Ferenczy nie zostanie zapomniane, jakby nigdy nie istniało. Ta krwawa waśń rodowa przybyła wraz z nimi na ziemię i można ją było rozstrzygnąć w Dacji, nad brzegiem Dunaju. Ale to był nowy i dziwny świat, a przetrwanie stanowiło podstawową zasadę życiową Wampyrów. Tak więc Drakulowie udali się w skaliste góry (później nazwane Karpatami), aby tam zbudować swe zamczyska; Nonari uciekł przed gniewem Radu na wschód i zmienił nazwisko; Radu i jego ludzie przeprawili się przez rzekę i rozproszyli, a sam Radu został poszukiwaczem przygód i najemnikiem w targanym wojnami świecie. Ale jeśli klasyczny świat znacznie przekraczał wyobrażenia jakiegokolwiek lorda Wampyrów, i tak nie był wystarczająco wielki... Życie Radu (a zarazem historia świata) przelatywało przed oczyma jego wyobraźni. Historia świata. Historia wojen i ludzi. Rzymianie. Ale kiedy przybył Radu i jego ludzie, ich imperium chyliło się już ku upadkowi. Zbliżali się Gotowie, którzy byli jedynie zwiastunami tego, co miało nadejść! Takie wojny, tyle krwi! Kraina Piekieł? Och nie! To było dla Wampyrów jak niebo... przynajmniej przez jakiś czas. Jednak Radu już się zorientował, jak ludzie reagują na obecność Wampyrów: najpierw strachem, w świecie, w którym aż się roiło od zabobonów, ale potem rzucają się do walki! Bo choć ludzie mogą cierpieć z powodu utraty ziemi, uwiedzenia swych żon i pożarcia dzieci, kiedy nie pozostanie im już nic, nie mają też nic do stracenia. W przeciwieństwie do Cyganów z Krainy Słońca nie wszyscy mieszkańcy Ziemi byli rolnikami czy myśliwymi. Świat pustoszyły wielkie armie wojowniczych plemion. Często ci najeźdźcy ze wschodu nie wiedzieli, że występują przeciwko wampirom; mordowali jedynie bogatych właścicieli ziemskich, mieszkających w mrocznych zamkach, albo włochate stwory w pieczarach i legowiskach u stóp wzgórz. Hordy tych wojowników wiedziały, jak unicestwić swych nieprzyjaciół; lanca lub strzała przebijająca serce uśmierca człowieka i jego głowa nadziana na lancę stanowi gwarancję, że jest martwy! Wiedzieli także, jak obrócić zamek i wszystko, co się w nim znajduje, w popiół, tak aby nie pozostał żaden ślad. Tak postępowali ci barbarzyńscy wojownicy, a nie tylko Wampyry. Ale czy te sposoby wystarczały, aby zniszczyć Wampyry? Z pewnością. W istocie były to jedyne skuteczne sposoby! Kołek, miecz i ogień... W owych czasach - czasach zmian, zgiełku i kryzysu - legenda i samo istnienie Wampyrów, ogarniętych żądzą krwi wampirów i wilkołaków - prawie została zapomniana. W świecie skąpanym we krwi nie było zapotrzebowania na legendy o takich potworach. W czterdzieści lat po przybyciu
Radu Wizygoci splądrowali Rzym. A w czterdzieści pięć lat później miasto wpadło w ręce Wandali, ale wówczas Radu walczył po ich stronie. Bo jak każdy lord Wampyrów nie mógł się oprzeć żądzy krwi, zwłaszcza w takiej obfitości. Wojna, do której Radu ciągnęło jak ćmę do płomienia i która podobnie go doświadczyła. A mówiąc dokładniej, uczynili to dowódcy, pod którymi służył, a którzy byli niebywale podstępni. Wojny te przewyższały wszystko, co zdołali wymyślić najpotężniejsi z lordów Starej Krainy Gwiazd! W ciągu dziesięcioleci i stuleci Radu, najemnik, był nieustannie omywany czerwonymi falami podbojów. Jako oniromanta Radu wykorzystywał swe sny do przewidywania wyniku przyszłych bitew. Dzięki temu często wiedział z góry, do kogo się przyłączyć. Podobnie rozumiał zapowiedzi i znaki, związane ze swymi starymi wrogami, którzy wraz z nim przybyli przez Bramę do Krainy Piekieł. I wielokrotnie przeklinał siebie za to, że się z nimi nie rozprawił wtedy, gdy byli najsłabsi. Ale i on wtedy był słaby. I naiwny. Żeby być na usługach watażków i myśleć, że zostanie wynagrodzony i przyjęty do ich grona! Gezeryk, wódz Wandali, który go wykorzystał. Po splądrowaniu Rzymu Radu rozbił obóz na Colli Albani, dwanaście mil od miasta. Oczywiście musiał trzymać swych „ludzi" z dala od zwykłego żołdactwa; byli nie tylko najemnikami, lecz także partyzantami i księżycowymi dziećmi; wiedział, że bratanie się z innymi może doprowadzić do ich ujawnienia, a jedną z podstawowych zasad Wampyrów jest długowieczność równoznaczna z anonimowością. Gdyby ludzie odgadli, kim jest Radu, pozbyliby się jego i jego ludzi natychmiast! Z powodu upodobania Radu do walk w nocy, przy świetle księżyca, Gezeryk nadał mu przydomek „Radu, Nocny Ogar". I w ten sposób cały zakres jego wilczej istoty pozostał tajemnicą. Jak by nie było, Gezeryk go oszukał i obrócił się przeciwko niemu. Bo w końcu kimże on był, jak nie podłym, owłosionym najemnikiem, otoczonym zgrają szaleńców wyjących jak psy wojny? Ale miasto zostało zdobyte i Radu i jego bandę odprawiono. Zapłacono im złotem i pozwolono zabrać kobiety, wino oraz inne łupy... ...Teraz wypił już wszystko do dna, a całe złoto roztrwonił. A może nie. Wykorzystując kłamstwo - rzekomy kontratak floty Wschodniego Cesarstwa - siły Radu podzielono na dwa kontyngenty i wysłano na "pozycje obronne", gdzie w zasadzkach Wandali zginęło stu czterdziestu jego ludzi z ogólnej liczby stu pięćdziesięciu. Jego kobiety zgwałcono i zabito, złoto rozkradziono, a obóz w Colli Albani zniszczono. Ale Radu oraz garstka ocalałych z
pogromu uciekli na północ i zaszyli się w Apeninach ciągnących się przez całą długość Italii. W kraju zalanym przez Wandali góry stanowiły najbezpieczniejszą drogę ucieczki. A co do podstępnego Gezeryka, Radu musiał do swojej listy dodać kolejną pozycję. Jeśli zaś chodzi o rasę Wandali... od tej chwili Radu nieustannie poszukiwał okazji do zemsty... Uchodząc z Italii, Radu się nie śpieszył; powiódł swą przetrzebioną bandę nad Dunaj, a potem na wschód, przez lasy i góry aż dotarł do znajomych okolic w pobliżu Dacji. Teraz była to barbarzyńska kraina, ale na południe od rzeki mieszkańcy byli przeważnie chrześcijanami. A Radu wyznawał tylko jedną religię: krew! Rozmaite wierzenia i przesądy miejscowej ludności i najeźdźców nie sprawiały mu żadnej różnicy, poza tym, że przebywanie wśród chrześcijan było bezpieczniejsze. W końcu znów udał się na północ, w góry, które znacznie później przybrały miano Wallachia. Tak jak w Italii wierzył, że osiedliwszy się na wysoko położonych terenach, będzie zabezpieczony przed wojnami, które przewalały się przez cały kraj. Potrzebował czasu, aby przemyśleć i opracować swe plany. W drodze z Rzymu do Dacji gromadził fundusze zagrabione Rzymianom uciekającym przed Wandalami i niewielkim grupom samych Wandali, którzy wciąż pętali się po całym kraju. Nad Dunajem natknął się na ostatnią grupkę rzymskich podróżników i handlarzy. Teraz, jako że na razie miał już dość wojowania, postanowił wykorzystać posiadane złoto. I tak w roku 467 wraz ze swą grupą przezimował w miejscu, które miało stać się jego kryjówką na następne sześćdziesiąt lat: w wielkiej jaskini, w górach zachodniej Mołdawii. Zatrudnił uchodźców z mołdawskich równin, które wciąż były narażone na sporadyczne ataki azjatyckich wojowników na koniach; dzięki pracy tych uchodźców jego zamczysko wkrótce nadawało się do zamieszkania. Ponadto zwerbował (na swój sposób oczywiście) najsilniejszych spośród robotników, aby uczynić ich swoimi porucznikami. A ponieważ dzień po dniu, rok po roku pojawiali się nowi uchodźcy z pola walki, przedostając się przez góry i żywiąc się byle czym, stale byli do dyspozycji robotnicy i nigdy nie brakowało... zapasów. Poza tym nigdy nie ubywało złota, jakie zgromadził Radu, bo odbierał je tym, którzy byli na tyle nierozsądni, że próbowali zdezerterować. Podczas gdy trwały prace, aby uczynić jaskinię nadającą się do zamieszkania, Radu nie zaniedbywał spraw obrony; zmienił swój wygląd zewnętrzny tak, że nie wyróżniał się wśród innych. Minęło sporo czasu, zanim Wilczy Wierch został ukończony ku zadowoleniu Radu i robotnicy z mołdawskich stepów nie byli mu już potrzebni. Albo w najlepszym - czy najgorszym razie mogli się przydać tylko w jednym celu...
Podczas tego całego okresu Radu i jego ludzie musieli się obywać bez zwykłych wygód: dobrego wina i ciała kobiet, do czego przywykli jako najemnicy pod dowództwem zwykłych ludzi. Jednakże nikt nie narzekał, bo wiadomo było, że Radu reaguje na takie skargi bezzwłocznie. Rozumiał te problemy, bo dzielił je ze wszystkimi swoimi porucznikami i niewolnikami. W górach pojawiali się traperzy; Radu zabijał ich lub werbował, a ich kobiety zabierał. I odtąd każdego, kto przekroczył granice tego obszaru w górach Mołdawii, czekał ten sam los. Wilczy Wierch stał się teraz jego prawdziwym domem, zamczyskiem. Wcześniej, zdając sobie sprawę, że Hunowie od dziesięcioleci byli panami tych stepów, i zastanawiając się, czy nadal nad nimi panują, Radu wysłał na wschód zwiadowców, aby stwierdzili, jak sprawy się mają. Innych wysłał na zachód, wzdłuż bocznego pasma Karpat; szpiegów skierował do kilku prowizorycznych osad ulokowanych na zboczach gór w pobliżu Wilczego Wierchu. W końcu owi zwiadowcy powrócili; Radu dowiedział się, że rozpadające się osady uchodźców i bardziej oddalone wioski w Karpatach dojrzały do podboju. Ich mieszkańcy byli pacyfistami, którzy całkowicie odizolowali się od targanymi walkami obszarów w okolicach Dacji i wielkiego pola bitwy u stóp gór. Radu nie mógł powiedzieć, że ma im to za złe, ale przecież jego zamiary nie sprowadzały się do podboju, przynajmniej jeszcze nie teraz. Albo w najlepszym razie bardzo „subtelnego" podboju. Zamiast tego pragnął ofiarować tym ludziom swe usługi jako najemnik, obrońca przed tymi, którzy odważyliby się przekroczyć góry, aby ich zaatakować. A w pięćdziesiąt lat później to właśnie uczynił. Ale niezależnie od sprawdzonych informacji jego szpiedzy i zwiadowcy przynieśli także rozmaite pogłoski. Jeden z nich usłyszał, że któryś z Ferenczych zwąchał się z Wandalami! Bóg z nim, kimkolwiek jest, niechby to był Nonari Wielgus - o ile jeszcze żyje - albo jego rzekomy syn, niejaki Belos Pheropzis. Bo jeśli ten sukinsyn Gezeryk traktuje wszystkich najemników tak, jak potraktował Radu... no cóż, wtedy o jednego Ferenczyego mniej i Radu nie będzie musiał go tropić... W międzyczasie na dwóch bocznych pasmach zachodnich Karpat Drakulowie zbudowali twierdze najwyraźniej nie do zdobycia. Zapominając o rozsądku - ignorując zasadę, że długowieczność jest równoznaczna z anonimowością - rządzili, otwarcie posługując się terrorem. Ludzie wiedzieli o nich i o ich wyczynach. Będąc prawdziwymi wampirami, latali - i zabijali albo werbowali - wyłącznie nocą. Radu wysłał szpiegów, aby ich odszukali i dowiedzieli się, gdzie się znajdują ich zamczyska, ale jego ludzie nigdy nie powrócili. To powinno być wystarczającym ostrzeżeniem świadczącym o przewadze Drakulów, ale... Radu w Wilczym Wierchu był przecież bezpieczny. Tak przynajmniej uważał. Jednak w końcu wypady Drakulów na terytorium, które
Radu uważał za należące do niego, stały się zbyt częste, więc postanowił odpowiedzieć atakiem na atak. Drakulowie mieli wiele atutów. Będąc mistrzami metamorfizmu, potrafili tak przekształcać swe ciała, aby mogli latać. Zadomowieni w swych zamczyskach byli praktycznie nieosiągalni. Ale mieli także pewne słabe punkty. Będąc dziećmi nocy, nie mogli wychodzić na światło dzienne; każdego ranka musieli chronić się w łożach wypełnionych ziemią z Krainy Gwiazd. I wiedzieli doskonale o bezwzględności i brutalności Radu: jeżeli ich dopadnie, nie będzie żadnych pertraktacji, żadnej litości. I wtedy, w przeddzień ataku Radu, pojawiła się nowa plotka, której nie mógł zignorować. Pojechał w step, do Bacau, gdzie plotka miała swe źródło. A oto, czego się dowiedział: Cesarz Justynian uzbroił flotę, oddając ją pod komendę Belizariusza, który po przeprawieniu się przez Morze Śródziemne, miał zaatakować Wandali w północnej Afryce i innych jej częściach. Krótko mówiąc, zamierzał odbudować Zachodnie Cesarstwo. Wandale! Niespełniona dawna przysięga Radu! A Ferenczy wśród tych podstępnych szumowin! Stary Gezeryk przeniósł się na tamten świat już ponad sześćdziesiąt lat temu, ale królestwo Wandali trwało nadal i żył co najmniej jeden z Ferenczych! No cóż, nawet teraz wszyscy żyjący członkowie dynastii Ferenczych byli zdecydowanie największymi wrogami Radu, jako potomkowie tych, którzy zniszczyli jego wielką miłość w innym świecie i w innym czasie, ale dla niego było to jakby wczoraj. Rozdarty między zamiarem zaatakowania Drakulów a przyłączeniem się do Belizariusza jako najemnik i znawca taktyki Wandali powrócił do Wilczego Wierchu... ...Aby się przekonać, że podczas jego nieobecności Drakulowie złożyli mu wizytę. Miejsce zostało całkowicie zniszczone, a większość mężczyzn i kobiet, niewolników i poruczników uśmiercono. Teraz nie było już wyboru: musiał iść na wojnę z Wandalami, bo konfrontacja z Drakulami z garstką pozostałych przy życiu ludzi była zwykłym szaleństwem. Ale potem... Zawsze będzie jakieś potem. A Radu, który niezmiennie był oportunistą, widział przynajmniej jedną wyraźną możliwość. Przyłączyć się do Belizariusza, odznaczyć się na polu bitwy i w końcu powrócić do owych spustoszonych miejsc w górach jako wojewoda Dacji... z błogosławieństwem samego Cesarza! A wówczas zajmie się tymi Drakulami, mając do dyspozycji być może cały legion. Był to dobry, a nawet znakomity plan. Nie do odparcia... Doskonała znajomość Wandali i ich taktyki bardzo mu się przydała. W miejscowości Plika nad Morzem Czarnym poruszył ten temat z przysadzistym, żółtym i skośnookim Hunem z twarzą poznaczoną bliznami, synem syna azjatyckiego najeźdźcy, który przed sześćdziesięciu laty zasiedlił
tereny stepowe. Teraz, jako dowódca oddziału liczącego dwustu żołnierzy, Tok Heng miał dość pracy na roli i powracał do zawodu swego dziada. Ale faktycznie, jak przyznał się Radu nad kieliszkiem wina w tawernie, nigdy go nie porzucił. Ziemię zdobyli dla niego wojowniczy przodkowie; potem Rzymianie odebrali ją jego ojcu i oddali wieśniakom; Tok zabrał ją po raz trzeci, na skutek czego Rzymianie wyznaczyli cenę za jego głowę. Ponieważ nie mógł ich pokonać, postanowił się do nich przyłączyć; dzięki temu darowano karę jemu i jego ludziom oraz obiecano przyznanie obywatelstwa i ziemi, jeśli wstąpi do wojsk Belizariusza i będzie walczył z Wandalami nad Morzem Śródziemnymi i w Afryce. Teraz czekał na transport, który miał go zabrać do Konstantynopola. Ale Tokowi brakowało pięćdziesięciu ludzi do kontyngentu, który obiecał wysłannikom Belizariusza; może Radu i jego grupa zechcieliby się przyłączyć? Na pewno fakt, że Radu zna taktykę bitewną Wandali, będzie poważną zaletą. Usłyszawszy to, Radu wybuchnął śmiechem. Walczył wyłącznie na własny rachunek. Może raczej Tok zechce przyłączyć się do niego? Albo może uzgodnią jakąś formę wspólnego przywództwa? Nie, Tok Heng się na to nie godził. Ale... Była właśnie pełnia księżyca; tej nocy Radu „zwerbował" Huna i w ten sposób został dowódcą grupy jego najemników... W Konstantynopolu stwierdzono, że armia Belizariusza licząca piętnaście tysięcy żołnierzy - dziesięć tysięcy piechurów i pięć tysięcy konnych - składała się głównie z najemników dowodzonych przez kondotierów. Rdzennych Rzymian było zaledwie kilku. Więcej generał Justyniana nie zdołał zebrać. Nie było więc żadnego problemu z wmieszaniem się w tłum obcych. Radu oddano do dyspozycji dziesięć statków (cała flota liczyła ich pięćset) wraz z załogą i zobowiązano do zabrania na pokład także koni. Ale ponieważ konie nie odnosiły się przyjaźnie do niego i jego ludzi, dopilnował, aby na jego statku ich nie było i aby podróżowały z ludźmi Tok Henga. W ten sposób ci z pierwotnego oddziału Radu, którzy uszli z życiem z masakry w Wilczym Wierchu, podróżowali razem z nim. A Radu nie mógł się doczekać, kiedy zacznie zabijać Wandali. Nie musiał czekać długo... Największe siły Wandali znajdowały się na Sardynii, gdzie były zajęte tłumieniem powstania; dzięki temu armia Belizariusza mogła bez przeszkód zejść na ląd w pobliżu Sousse. Gelimer, król Wandali, zebrał resztkę swych sił i starł się z Belizariuszem w miejscowości o nazwie Decimum... nomen omen, bo wojska Gelimera zostały tam zdziesiątkowane! Ci, którzy ocaleli, uciekli do Numidii, a Belizariusz w połowie września 533 roku wkroczył do Kartaginy.
Gelimer nie poległ pod Decimum. Wycofał się z Sardynii, zebrał tych żołnierzy, którzy pozostali przy życiu, zwerbował Maurów i w końcu, w połowie grudnia, stoczył bitwę pod Kartaginą. Jednak osłabione niedawnymi stratami siły Wandali nie mogły się równać z armią Belizariusza. Bizantyjska konnica zaatakowała... i starła ich na miazgę! Jak na połowę grudnia było całkiem ciepło. W tej ostatniej bitwie księżycowe dzieci Radu odegrały tę samą rolę co pod Decimum, podczas gdy Hunowie Toka zapewniali wsparcie konnicy Belizariusza, w przeddzień bitwy (oczywiście nocą) Radu wysłał zwiadowców, którzy następnej nocy zapuścili się w głąb okolicy w poszukiwaniu grup niedobitków, które mogły stanowić gniazda oporu... ...Podczas gdy sam Radu szukał kogoś czy czegoś innego. Tam był Ferenczy! Wyczuł jego obecność! Przebrany za Wandala, Maura czy kogoś innego Ferenczy tam był! Jak to możliwe? Radu nie miał pojęcia. Mógł tam być od pięćdziesięciu czy nawet stu lat; mógł stać gdzieś z boku i obserwować pochód Wandali. Ale dowiedziawszy się o bitwie pod Decimum - a może obawiając się odbicia tych terenów przez Rzymian - przyłączył się do walczących albo po prostu patrzył po to, aby poznać wynik bitwy z pierwszej ręki. Ale skąd się zjawił? Radu wiedział bowiem, że Ferenczy - podobnie jak Drakula - musi posiadać swe zamczysko. Radu przestudiował więc mapy okolicy. I rzeczywiście, koło Zaghounan znalazł szczyt potężniejszy niż jakakolwiek skalna iglica w Krainie Gwiazd. Z owego miejsca w nocy - patrząc na wschód swymi wampirzymi oczami i wykorzystując swe dodatkowe zmysły - ten Ferenczy mógł nawet widzieć zbliżanie się i lądowanie floty Belizariusza! I z pewnością wiedział, że Radu tam jest! Zakrywając głowę kapturem, w obawie przed promieniami zachodzącego słońca, wieczorem po bitwie, kiedy jego ludzie ścigali niedobitków Wandali, Radu przeczesywał dymiące pole bitwy, niby jakiś padlinożerca. Znalazł kilku, którzy mogli należeć do Ferenczyego - wydawali się martwi, ale nie przestawali jęczeć, albo czołgali się w jakiś dziwny sposób - i powiedział towarzyszącym mu ludziom, jak z nimi postąpić. Hunowie także tam byli i zapewne uważali za dziwne, że eskorta Radu ścina głowy i pali trupy, ale nie odezwali się ani słowem... Później Radu razem z porucznikiem i paroma niewolnikami wszedł na szczyt koło Zaghounan. To pionowe wzniesienie leżało na samej granicy terytorium Wandali, a dalej na zachód rozciągały się ziemie Berberów. Krótko mówiąc, był to teren neutralny, ziemia niczyja.
W pobliżu szczytu znaleźli ślady robót ziemnych oraz stare fortyfikacje, a pośród kopców stało zamczysko. Miejsce opuszczono dopiero niedawno; zauważono ślady pośpiesznej... ucieczki? Samo zamczysko... przypomniało Radu czasy sprzed ponad czterystu lat, kiedy zamieszkiwał Krainę Gwiazd. To nie pozostawiało żadnych wątpliwości: szczyt góry, jak wielki kieł wymierzony w niebo. Żadnych okien od wschodu, tylko wyblakła od słońca skała; budowla była pusta w środku i poprzecinana biegnącymi w głąb tunelami, które ginęły w ciemności. Radu i jego ludzie zeszli po opadających spiralnie schodach. Na dole znajdowały się ogromne rozbrzmiewające echem komnaty i wielkie kamienne kadzie, wszystkie puste. Ten Ferenczy mógł tu hodować potwory, co sprawiło, że Radu na chwilę się zatrzymał. Może nadejść czas, gdy i on będzie musiał zacząć je hodować... Pełniący straż niewolnik zawołał, że z zachodu zbliża się chmura kurzu. Był to oddział jadących na wielbłądach Berberów. Radu pozwolił im się zbliżyć i w zapadającym zmroku zaszedł im drogę od tyłu. Berberowie wieźli trzy piękne czarne dziewczyny, powiązane jak kurczaki, niewątpliwie zamierzając je sprzedać owemu nieznanemu Ferenczyemu. Radu postanowił ich zabić, ale najpierw poddać torturom, aby dowiedzieć się więcej o Ferenczym. Nazywał się Waldemar Ferrenzig i był Germanem! No cóż, podobnie jak Wandale; ale oni znaleźli się tutaj co najmniej dziesięć lat przed nim. Berberowie dowiedzieli się tego od swoich ojców. Wydawało się więc, że wcześniejsze informacje Radu (dotyczące konszachtów z Wandalami) były tylko częściowo prawdziwe. Sześćdziesiąt pięć lat temu - być może zaledwie parę lat przed przybyciem Radu do Mołdawii - Hunowie wypędzili owego Waldemara, syna Belosa Pheropzisa (który był synem Nonariego „Wielgusa" Ferenczyego), z jego zamczyska. Pod przyjętym przez siebie germańskim nazwiskiem został przyjęty przez Wandali i mógł się tutaj osiedlić. Przypuszczalnie był bogaty, bo handlował z Berberami i kupił sobie ich przyjaźń. Ale teraz, gdy powrócili Rzymianie, musiał znowu uciekać. Ha! Ale Radu wolał wierzyć, że Ferenczy uciekł przed nim, i to może dwukrotnie! A więc to był tchórzliwy skurwiel, jak jego przodkowie w Krainie Gwiazd, a później tu, w tym świecie. Więc sprawa nie była zakończona; ich ścieżki mogą skrzyżować się znowu, ale następnym razem Radu będzie miał więcej szczęścia... Przesłuchał przerażone dziewczyny. Powiedziały, że są „księżniczkami", córkami szejka, i zostały uprowadzone przez Berberów dla uzyskania okupu albo celem sprzedania. To ostatnie zgadzało się z podejrzeniami Radu. Pocałował je na pożegnanie (tylko pocałował), dał wielbłądy Berberów i odesłał do domu. Waldemar Ferrenzig z pewnością obszedłby się z nimi źle, zatem Radu - wbrew swojej naturze - obszedł się z nimi dobrze! W innych okolicznościach by je wykorzystał, a potem rzucił swoim szczeniętom...
Radu mógł udać się wraz z Belizariuszem do Konstantynopola, aby być świadkiem jego triumfu. Ale już zaczynały się szerzyć plotki na jego temat. Był rok 534, a Morze Śródziemne było rozległe i głębokie. Radu postanowił na jakiś czas zostać piratem. Ale w Kartaginie, gdzie zbierały się i zaopatrywały rzymskie statki, zanim popłynęły do Bizancjum, dowiedział się więcej o Waldemarze Ferrenzigu. Pewien rybak opowiedział mu, jak zaledwie parę tygodni po zniszczeniu armii Wandali nocą z Tunisu wypłynął statek i jak "wielki ciemny pan" - jego dowódca - próbował zwerbować go na członka załogi. Rybak oglądał mapy i znał szlaki żeglugowe; statek kierował się na północ, w kierunku Sardynii, miał minąć Korsykę i dotrzeć do kontynentu. Tak więc, w chwili obecnej Ferenczy znów znalazł się na północnym wybrzeżu Morza Śródziemnego, być może zmierzając w stronę tych samych mołdawskich gór, które „ukochał" jego ojciec, Belos i jego dziadek, Nonari. Albo może Waldemar także postanowił zostać piratem, a w takim wypadku Radu może się na niego natknąć podczas swoich podróży. A może nie... Pierwszej nocy po wyruszeniu z Kartaginy Radu przywołał mgłę, która jak maź oblepiła załogę Belizariusza. Kiedy mgła się rozproszyła, Radu był już daleko i teraz miał pod swoim dowództwem flotę dziesięciu statków... Przed oczyma pamięci Radu przeszłość przemykała coraz szybciej, jak gdyby wiatr przewracał kartki historii; ciągi zdarzeń zacierały się i zaczynały się na siebie nakładać. Było tak, jakby umierał, oglądając swe życie tuż przed śmiercią. Ta myśl zaniepokoiła go nawet we śnie. Bo rzeczywiście było możliwe, że umiera, jeśli żyły w nim wciąż nasiona zarazy i niszczyły jego ciało. Ale kartki historii wciąż się przewracały i nie mógł udawać, że ich nie widzi. ...Wandali już nie było, ich królestwo zostało zniszczone na zawsze. W ten sposób jedna jego przysięga w końcu się spełniła. Ale znów miał dość ludzkich dowódców i był już czas, żeby się zająć czymś innym. Przez sto dwadzieścia lat Radu był korsarzem, wilkiem morskim; na jego sztandarze widniała głowa wilka na tle tarczy księżyca. Wielokrotnie „zmieniał" starzejące się statki na statki handlowe, albo okręty wojenne, wysłane, aby go wytropić. Ale czasami także je tracił i w końcu ich liczba zmniejszyła się z dziesięciu do trzech. Wtedy, w 654 roku, koło wyspy Rodos, starł się z flotą arabskich okrętów wojennych z Aleksandrii. Dwa z jego statków spłonęły i zatonęły tuż przed zapadnięciem nocy; Radu z trudem dotarł do portu na Krecie, gdzie dokonał niezbędnych napraw, po czym popłynął na Sycylię, w tym czasie zorientował się, że Morze Śródziemne nie jest już bezpiecznym terenem łowów. Islam urósł w potęgę i Radu musiał zatroszczyć się o przyszłość. Ale
tak czy owak miał już dość morskich bitew. Na lądzie można było wdać się w walkę wręcz - kiedy mając tarczę i miecz, albo używając zębów i pazurów, mógł stawić czoło dziesięciu przeciwnikom ale na morzu sprawy miały się całkiem inaczej. Mając wroga daleko od siebie, wroga, który miota ogniste kule... stojąc na płonącym pokładzie w gorącu i smrodzie i czując, jak statek tonie... Czy to była uczciwa walka? Nie żeby kiedykolwiek przejmował się, czy coś jest uczciwe czy nie... Przez sto sześćdziesiąt lat Radu był przywódcą bandytów w górach Korsyki, skąd napadał na nadbrzeżne miasta i wioski. Ponieważ był wilkiem, nie można go było wytropić w nierównym terenie, a któż pragnąłby go wytropić? Spośród tych, którzy ruszyli jego śladem, nikt nigdy nie powrócił! Zajmował pierwsze miejsce na liście korsykańskich kryminalistów. Ale nadchodzili Saraceni; muzułmańscy piraci z Sycylii szybko stali się znacznie bardziej dotkliwą plagą niż Radu; w końcu musiał ruszyć dalej. Wraz ze swą niewielką grupą ukradł statek i popłynął na północ, do Lombardii, wylądował i udał się na wschód, na tereny zamieszkiwane przez Bułgarów, a stamtąd w okolice Dunaju, które znał tak dobrze... ...I w Karpaty, gdzie przekonał się, jak dzicy są Bułgarzy! Ale Drakulowie także to odkryli, kiedy mity i legendy o ich bestialstwach znalazły potwierdzenie. Przed dwustu laty dzielni przodkowie odszukali wampiry w górskich zamkach i wypędzili ich z kraju. Owe wampiry były stworami, które żywiły się krwią dzieci i dziewic i nocą potrafiły się przeobrażać w nietoperze. Choć niektóre z nich dzięki temu umknęły, ich niewolnicy i odaliski znaleziono w ukryciu. Syczały jak węże, kiedy je krzyżowano, a potem spalono na popiół. A zamki zrównano z ziemią... Ale w głębi serca Radu wiedział, że Drakulowie wciąż żyją. Ich potęga została być może złamana - przynajmniej na jakiś czas - ale oni sami ocaleli. Radu czuł bowiem wewnętrzny ból, który nie minie, dopóki nie zginą. Najlepiej z jego ręki... Kiedy czasy stały się trochę spokojniejsze, wysłał szpiegów, aby się dowiedzieli, co się dzieje, i jak zawsze uważnie wysłuchiwał wszelkich wiadomości o swych odwiecznych wrogach, Ferenczych - przypuszczał bowiem, że Waldemar spłodził potomstwo. Ale miało minąć jeszcze sto czterdzieści lat, zanim o nich usłyszał ponownie... A w międzyczasie, jak zwykle, świat ciągle ulegał zmianom... Wydawało się, że to była tylko chwila (choć w rzeczywistości minęło siedemdziesiąt lat), gdy Węgrzy zajęli żyzne zachodnie równiny. Ponieważ był to lud jeźdźców, Radu czuł się w górach bezpieczny... Bezpieczny i znudzony! Kiedy Węgrzy zajmowali równiny, Radu nie ruszał się ze swoich gór, aż w sześćdziesiąt lat później, we śnie, ujrzał kolejną wielką bitwę, w której ci okrutni jeźdźcy
ponieśli decydującą klęskę. Gdyby to się sprawdziło, równiny i okolice Dunaju znów należałyby do niego! Radu od samego początku uważał je za swoją własność. To wystarczyło, żeby wraz ze swymi szczeniętami udał się na północ, okrążył równiny, a potem na zachód do Germanii, gdzie w 955 roku pod Lechfeld przyłączył się do armii Ottona Pierwszego. Sny Radu okazały się niezwykle dokładne. Obciążeni łupami na wyczerpanych wierzchowcach Węgrzy zostali dosłownie starci na proch. Nie stawiali prawie żadnego oporu, a ich krew mieszała się z rozsypanym złotem, zaściełającym całe pole walki. Kiedy już było po bitwie, wszyscy ich przywódcy zostali zgładzeni. Radu i jego ludzie stanowili najemny oddział piechurów. Odebrawszy zapłatę - i mając w pamięci poprzednie przykre doświadczenia - natychmiast wycofali się na wschód, a potem w góry... ...Gdzie w kilka lat później Radu dowiedział się o „wielkim bojarze", którego zamek znajdował się w miejscowości Khorvaty, na północ od Mołdawii, a jego pan nosił nazwisko Valdemar Fuhrenzig! Z pewnością był to ten sam Waldemar, który uciekł przed Rzymianami albo przed samym Radu do Afryki; ten sam, który był synem Belosa Pheropzisa i wnukiem Nonariego Wielgusa. Odwieczny wróg Radu, a jego krwawa przysięga wciąż nie była spełniona! Ale... w Khorvatach, na wschód od gór? Przyjaciel Rusi Kijowskiej, ten „Valdemar" miał swe zamczysko na jej terenie? Jako bojar musiał mieć ziemię i ludzi i prawdopodobnie zapewnioną ochronę samego księcia. A kimże był Radu? Zwykłym bandytą ze wzgórz. A skoro Radu wiedział o tym Valdemarze, i on musiał wiedzieć o Radu. Cholera jasna! Nie można już było tego znowu odkładać; nadszedł czas, aby Radu ruszył w drogę. Piraci! Bycie piratem miało swoje dobre strony, więc może do tego wróci. W każdym razie Saraceni byli mu coś winni - dług krwi! - i był już najwyższy czas, żeby go spłacili. Kiedy od podróżników dowiedział się, że zachodni świat chrześcijaństwa (głównie rozbójnicy z Pizy i Genui) walczy z Saracenami na terenie, który Arabowie uważali teraz za własne „wielkie jezioro", czyli na wodach Morza Liguryjskiego i Tyrreńskiego, Radu podjął ostateczną decyzję: wiedział, co musi uczynić. Dalsze sto lat bitew morskich... ...Radu walczył ramię w ramię z Bizantyjczykami, którzy odbijali Kretę i Cypr z rąk Saracenów... ...Znów był piratem z Pizy, kiedy upadły Korsyka, Sardynia i Baleary... Wzbogacił się na arabskim złocie i był teraz prawdziwym krezusem oraz legendarnym wilkiem morskim... gdy w 1118 roku fortuna przestała mu sprzyjać i jego statek został zaatakowany pod Syrakuzami przez Saracenów. Wyłowiono go z morza poparzonego, półprzytomnego i na wpół
utopionego - po czym Saraceni wzięli go jako zakładnika, który umiał okazać im szacunek trzymano go dla okupu przez długich pięć lat. Ale kto miał zapłacić za jego uwolnienie? Nikt go nie znał i nie chciał znać; w końcu jego strażnicy musieli być już zmęczeni nieustannym dostarczaniem mu pożywienia i po prostu się go pozbyli. Wedle powszechnej opinii ucieczka z tego więzienia była niemożliwa, ale i tak był w tak kiepskiej formie, że nawet nie próbował uciekać. Zajął się więc leczeniem swoich ran... ...Dopóki w 1123 roku wenecka flota nie odniosła zwycięstwa i wówczas wśród panującej wokół paniki i histerii w końcu wyrwał się z więzienia. Opanowawszy język muzułmanów i wyglądając jak wysoki Arab (i dlatego obawiając się weneckich marynarzy), Radu uszedł na pustynię i ruszył na północ... ...Przez długie lata łowił ryby w Jeziorze Galilejskim... ...Został "świątobliwym mężem", jasnowidzem, który w snach czytał przyszłość i pędził żywot w klasztorze na Wielkim Szczycie Talat Musa... W końcu nie było już więcej świątobliwych mężów; Radu znalazł nową kryjówkę i nocą był przewodnikiem stada, natomiast za dnia grube szaty mnicha chroniły go przed światłem słonecznym... ...Długo, bardzo długo jego pijawka leczyła go. Wycierpiał wiele tam w Syrakuzach i jego rekonwalescencja przebiegała powoli... ...Mijał czas. Jak zawsze, świat był ogarnięty wojną. Przyszła czwarta wyprawa krzyżowa i za chwilę odeszła w przeszłość... Jak każdy lord Wampyrów Radu miał silny instynkt terytorialny i przystosował się, najlepiej jak umiał, do suchego klimatu Arabii. Jednak po nadejściu Mongołów musiał zrzucić źle dopasowane szaty mnicha. I znów ruszył na wojnę, tym razem z dwóch powodów. Jednym z nich był fakt, że Mongołowie stanowili realne zagrożenie; gdyby zwyciężyli, znowu musiałby się wynosić. Drugim powodem było to, że po zagładzie Zabójców i upadku Bagdadu w 1258 roku plotki i złowieszcze sny ostrzegły go, że wśród walczących Azjatów jest co najmniej jeden Wampyr. A jego imię brzmiało Czarny Fereng! Fereng? Raczej Ferenczy! Ale który? Waldemar? Wydawało się to mało prawdopodobne, bo z tego co wiedział Radu, Waldemar był tchórzem, jeśli w ogóle jeszcze żył! A więc jakiś jego syn? Co za różnica! To był Ferenczy i tylko to miało znaczenie! Jednak sny Radu wskazywały na więcej niż jednego lorda, a w kilku snach widział postać przypominającą nietoperza, który spada z nieba na pole bitwy. Czyżby więc Drakula? Ferenczy i Drakula, razem po stronie Mongołów? Właściwie dlaczego nie; to już miało miejsce przedtem, ponad tysiąc lat wcześniej, w Krainie Gwiazd. Wtedy,
tak jak teraz, zawarto pakt, aby stawić czoło jeszcze większemu wrogowi, jakim był Szaitan Nienarodzony. Albo... może tym razem zmówili się przeciwko słabszemu. Radu próbował to zbadać. A jeśli ten Ferenczy i ten Drakula osiedlili się w górach? Wiadomości o atakach Mongołów i druzgocących zwycięstwach na wschodzie dotarłyby do nich tak, jak dotarły do Radu. A znakomite wyszkolenie - i zwykła bezwzględność - mongolskiej konnicy wydawały się czynić ich niezwyciężonymi. Z pewnością najlepszym sposobem przeżycia było przyłączenie się do nich, przynajmniej dopóki nie przewali się następna wojna. I w ten sposób (tak rozumował) Czarny Fereng i ten nieznany Drakula kierowali się podobnymi przesłankami. Ale Radu wiedział, że są w błędzie! Sny Radu przewidywały punkt zwrotny w podbojach Mongołów! W Kairze sułtan zbierał doskonale wyszkoloną armię. Radu przyłączył się do nich w pobliżu Jerozolimy i w ostatnich dniach sierpnia 1260 roku pomaszerował wraz z nimi na północ, na Ain Jalut...
V Radu: dalsza część jego historii i... przebudzenie Bitwa pod Ain Jalut! Są różne bitwy i są też masakry. Sułtan imieniem Qutuz oddał się tej sprawie całą duszą. Wcześniej, przyjmując mongolskiego wysłannika, który zażądał kapitulacji, Qutuz wpadł we wściekłość i kazał go ściąć. Teraz musi zwyciężyć, bo inaczej wyprucie wnętrzności będzie najmniejszym z jego zmartwień. Siły Mongołów operowały na kilku frontach odległych od siebie o setki mil. Ich konnica zbliżająca się do Ain Jalut od południa liczyła „zaledwie" dziesięć tysięcy ludzi. Ich wodzem był Kitbuga, Turek, który przyjął wiarę chrześcijańską.
Mameluków
było jednak
ponad
dziesięciokrotnie więcej. Ponadto ci ostatni znali ruchy wojsk Mongołów oraz ich terytorium; urządzili zasadzkę u stóp wzgórz, otaczających równinę. Owa równina stanowiła historyczny szlak najazdów biegnący w pobliżu Nazaretu. Aby mieć pewność, że Mongołowie nadejdą tą drogą, wysłano tam oddział Berberów na wielbłądach, aby zwrócić uwagę atakujących i zwabić ich w zastawioną przez Mameluków zasadzkę. - Ain Jalut - powiedział egipski dowódca ludziom Radu, ukrytym w cieniu wzgórz, patrząc w kierunku rozciągającej się w dole równiny - oznacza Źródło Goliata. Goliat był potężnym mężczyzną, wojownikiem, którego pokonał młokos. Tym razem odwrócimy tę kolejność. Tym razem my jesteśmy potężni, a młokos - czyli ci Mongołowie - to poganie, wrogowie wiary. Ale tym razem nas nie zwyciężą. Zasadzka się powiodła. W miejscu gdzie dolina zwężała się między stromymi wzgórzami, Berberowie ukryli się w rowach i bronili się, ostrzeliwując napastników z łuków i miotając dzidy. Tymczasem chmara Mameluków ruszyła ze wzgórz i zaatakowała Mongołów z obu flanek, a rezerwowy oddział konnicy i piechoty, równy liczebnie wszystkim siłom Mongołów, wypadł zza wzgórz, odcinając im drogę ucieczki. Pomimo że Radu i jego „mnisi" znajdowali się u stóp wzgórz, jako pierwsi starli się z armią Mongołów, rozbijając ich na miazgę. To była robota dla nich! Ciąć i rąbać ciżbę zwijających się ciał! Szaleństwo, krzyki i wrzaski! Krew tryskająca strumieniami z rozprutych koni i ludzi! Szkarłatny potop zalewający zieloną dolinę, która wkrótce stała się czerwona... Ostatnie promienie słońca oświetlały zachodnie stoki wzgórz, gdy armia Mongołów padła, zmiażdżona nawałą Mameluków. O zmierzchu, kiedy światło słoneczne znikło już całkowicie, rozległy się krzyki Kitbugi, którego właśnie pochwycono i poćwiartowano. A potem...
...Ani jeden ptak nie zaśpiewał nad tym polem krwi, tylko od strony wzgórz słychać było wycie wilków (prawdziwych wilków), które czekały na swoją kolej. Wtedy Radu i jego ludzie wkroczyli między poległych. Było tak samo jak kiedyś w Afryce; Radu wiedział, czego szuka, i nie tracił czasu. Jego ludzie znajdowali ślady życia w ciałach, które powinny być martwe, i niszczyli je ogniem i żelazem. Wśród tych „zmarłych" odnaleźli sporą liczbę niewolników, a nawet paru poruczników. A potem zobaczyli coś dziwnego, choć dla Radu nie było to specjalnie zaskakujące. W wąskim parowie, między pasmami stromych wzgórz na północy, spostrzegli chmurę mgły... w miejscu, gdzie nie powinno jej być! Radu wysłał w tę stronę mentalną sondę i wyczuł jej konsystencję, sposób, w jaki się unosiła, i wiedział, co to oznacza... W międzyczasie słońce całkowicie zaszło. Radu wziął dwóch poruczników i dwóch innych ludzi, z którymi ruszył do parowu, w sam środek mgły, która już się zaczynała rozwiewać. Wyraźnie czując czyjąś obecność, wdrapał się na skałę górującą nad chmurą mgły i rozejrzał się wokół. Na ścianie pobliskiego urwiska dostrzegł postać człowieka, który jak jaszczurka pełzł w stronę krawędzi. Ale ta postać, która przywarła do skały, to nie był zwykły człowiek. To był Wampyr! Ale konkretnie kto? Chyba nie Drakula? Bo skoro słońce już zaszło, przeobraziłby swoje ciało do lotu. A więc to Ferenczy - Czarny Fereng - uciekający przed następstwami przegranej sprawy. Tchórzliwy, podstępny potomek Nonariego Wielgusa! Podstępny jak wszyscy jego przodkowie. W następnej chwili porucznik zawołał z dołu do Radu, który właśnie miał do pełznącej po skale postaci krzyknąć: - Kim jesteś? - a na to Ferenczy nie mógł nie zareagować; takie pytanie zaskoczyłoby go i Radu odczytałby odpowiedź z jego zmieszania, co potwierdziłoby jego podejrzenia. Klnąc na całe gardło, bo dogodna chwila minęła i nieznajomy zniknął za krawędzią urwiska, Radu zsunął się ze skały i szybko podszedł do swych ludzi stojących u stóp urwiska. - Co to jest? - warknął, ale po chwili zamarł ze zdumienia, bo stało się dla niego oczywiste, co to jest. - Ty podstępny draniu! - zawołał za Ferenczym; teraz w pełni można było ocenić rozmiary jego zdrady. Wśród skał leżało pokryte krwią ciało człowieka, ale nie był on martwy; leżał w miejscu, w którym następnego ranka niechybnie dosięgłoby go słońce... gdyby Radu nie znalazł go wcześniej. Oczywiście Radu poznał go w mgnieniu oka, to był Karl Drakula! Lord z Krainy Gwiazd, podobnie jak Radu. Ale teraz nie stanowił już dla niego zagrożenia. Leżał dziwnie skręcony, rozciągnięty na plecach, jak pająk rozgnieciony kamieniem. Kiedy Radu patrzył, pozbawione przytomności ciało zaczęło ulegać skomplikowanej metamorfozie. Grube
sploty gumowatego, szarego ciała, jak włochate, błoniaste skrzydła nietoperza - które łączyły jego ramiona z resztą tułowia i tworzyły sprężystą błonę między nogami - zapadły się do wewnątrz! Jego członki pogrubiały, a ciało jakby nabrało wagi. To był z pewnością Karl. Mięsiste wargi i łysa czaszka; sine oczodoły głęboko osadzonych oczu; szeroki, poskręcany nos. I otwarte usta, z wywieszonym, rozszczepionym językiem lorda Wampyrów. No i te ostre jak sztylety zęby i dłonie przypominające pazury zwierzęcia. Porucznicy Radu widzieli już przedtem podobne przemiany u swego pana, ale nigdy tak głębokie. Czym innym było bowiem przybranie wyglądu i zachowania wielkiego wilka, a czym innym "naśladowanie" wielkiego nietoperza! Cofnęli się o krok, coś zaczęli mruczeć i spojrzeli po sobie. Ale Radu postąpił krok do przodu i warknął: - Przygotowywał się do lotu, gdy tamten sukinsyn dopadł go i powalił. Tyle warte są układy! - po czym kopnięciem odwrócił zakrwawione ciało twarzą do ziemi. Wtedy zobaczyli najgorsze: cięcie mieczem wzdłuż kręgosłupa, po którym strzępy ciała rozstąpiły się, odsłaniając kręgi. Były zniekształcone i poprzecinane małymi otworami, tam gdzie jakiś obcy organ jeszcze niedawno był wczepiony w jego kręgosłup. Radu wiedział, że to pijawka Karla, którą Czarny Fereng wyrwał i prawdopodobnie pożarł! - Jeden uciekł - powiedział Radu. - Widziałem go na ścianie urwiska, po której pełzł jak jaszczurka. Ta dwójka, Drakula i Ferenczy, stanęła po stronie Mongołów, aby wziąć udział w tej krwawej jatce. Żeby zaprzyjaźnić się z tymi azjatyckimi szumowinami i uratować swą skórę? Prawdopodobnie. Ponieważ wiedzieli, że wyszedłem na wolność w tak zwanej Ziemi Świętej?... Bardzo prawdopodobne! Ale kiedy bitwa przebiegła nie po ich myśli, próbowali uciec. Ferenczy... może został ranny i nie mógł dokonać przemiany? Ale nie mógł znieść myśli, że zostanie, a Drakula umknie! A może pokłócili się? Jakkolwiek było, kiedy Drakula przygotowywał się do lotu, Czarny Fereng powalił go i wyrwał jego pijawkę. Doskonale, to oszczędzi mi wiele kłopotów! Koszula, spodnie i peleryna Karla Drakuli leżały w pobliżu. Radu położył je na drżącym ciele byłego lorda Wampyrów. Ale gdy miał skrzesać ogień, oczy Karla nagle otworzyły się. Obróciwszy głowę na bok, zrozumiał swoje położenie. - Więc to ty, Radu - wybełkotał. - No cóż, to lepiej niż tamten pies, który mnie tak załatwił. - Pozostało niewiele czasu - powiedział Radu. - Bez wątpienia zrobi się rwetes, kiedy będziesz płonął. Wojska sułtana mogą nas znaleźć w każdej chwili, a nie chciałbym, aby żołnierze zobaczyli... Drakuli udało się przywołać na usta upiorny uśmiech: - Anonimowość jest równoznaczna... - ...z długowiecznością - dokończył Radu. - Ale obawiam się, że to dotyczy tylko mnie. - Czy uczynisz to - ach! - szybko? - Karl lekko się wzdrygnął, po czym znowu
znieruchomiał. - Jeśli szczerze odpowiesz na moje pytania. - Pytaj, ale szybko. Jestem wycieńczony... nie mam pijawki... wciąż panuję nad bólem, ale przychodzi mi to coraz trudniej. To absolutnie... nie do zniesienia. Moje wrzaski na pewno zwrócą czyjąś uwagę. Radu kiwnął głową ponuro. - Ale jeśli zaczniesz wrzeszczeć, to wszystko skończy się jeszcze szybciej. Więc zaczynajmy. Kto to był? - Teraz? Czarny Fereng - odparł Karl. - Przedtem nazywał się Faethor. Jest prawnukiem Nonariego Wielgusa. I... trzeba się go strzec. - To wydaje się oczywiste - powiedział Radu. - Jak wielu was pozostało? - Wampyrów? - Drakulów. Pierwszych Drakulów. - Tylko ja. - Kłamca! A Egon? - Radu zajrzał Karlowi głęboko w oczy, a kiedy ten je odwrócił, Radu chwycił jego wielkie, mięsiste uszy i unieruchomił mu głowę. Karl nie był w stanie się oprzeć, oczy Radu przeniknęły w głąb jego umysłu, w głąb jego duszy (jeżeli taką posiadał). - Ach! On żyje! wykrzyknął, puścił jego uszy i usiadł mu na pośladkach. - Ale nie ma jak dotąd synów. Może kiedy się o tym dowie... - ...Dowie się w chwili mojej śmierci. - Przekażesz mu... tę wiadomość? - Będzie wiedział. Drakulowie mają takie zdolności. - A teraz Ferenczy - warknął Radu. - Ilu ich jest? Oczy Karla wyszły na wierzch, a na twarzy i głowie pojawił się szary pot. - Chyba chcę już umrzeć - powiedział. - Całkowicie się z tobą zgadzam - odpowiedział Radu. - Ale chcę wiedzieć, ilu jest Ferenczych. Nie chcesz, żebym się dowiedział? Przecież to Ferenczy tak cię urządził. Mógł dokończyć dzieła, ale zostawił cię tutaj, żebyś się jutro usmażył na słońcu. Nawet te skały nie osłonią cię przed nim. - Z tego co wiem, jest trzech - wykrztusił Karl. - Waldemar, ojciec Faethora, miał dwóch synów. Jednego już nie ma i pozostaje tylko ten sukinsyn Faethor. Ale i on ma dwóch synów, Tibora i Janosa. Już mnie o nic nie pytaj. Nadszedł mój czas. - Co wiesz o synach Faethora? - Jesteś okrutny. To śmieszne! Oczywiście jesteś, podobnie jak ja. Jesteśmy Wampyrami! Ale mimo to, w tych okolicznościach, jesteś naprawdę okrutny.
- Nie - zaprzeczył Radu. - Oni byli okrutni - to znaczy Ferenczy - wobec mnie i moich bliskich, a teraz wobec ciebie. Powiedz mi, co powinienem wiedzieć, a wszystko się skończy. - Ty - ach! - musisz wiedzieć, że jesteś przeklęty. - Tak, ale ty także. I twój brat, a przede wszystkim ród Ferenczych. A teraz powiedz mi. - Tibor jest synem Faethora, wykluł się z jego jaja. Teraz jest wojewodą, który służy rosyjskim książętom. Janos jest synem krwi Faethora. Od czasu Wielkiej Wyprawy Krzyżowej jest korsarzem. A co do - och! ach! - samego Faethora, jest blisko powiązany z Mongołami. Tam go szukaj. - Tam? - Tam, gdzie oni są. To wszystko, co wiem. Ale cokolwiek zrobisz - ach! - zabij go! Zrób to dla mnie! - Nie - pokręcił swą wilczą głową Radu. - Zrobią to dla siebie. - Podniósł się. - Teraz nie ruszaj się. - Stanął okrakiem na dłoniach Karla, po czym dał znak swym porucznikom, z których jeden dzierżył w dłoni zakrzywiony, saraceński miecz. Drugi porucznik położył się na dolnej części ciała Karla, unieruchamiając go całkowicie. Wtedy ten pierwszy wzniósł miecz ponad głową i... wszystko stało się bardzo szybko. - Ochrrr...! - krzyk Karla urwał się nagle, gdy jego głowa potoczyła się po ziemi. I wtedy... ...Dolna część jego tułowia rozerwała się, a mężczyzna leżący na nim został odrzucony do tyłu. Radu zwinnie uskoczył na bok, a porucznik z zakrwawionym mieczem cofnął się. Radu szybko przykląkł na jedno kolano i skrzesał ognia. Po chwili płomienie ogarnęły całe ciało. Jego ludzie zgromadzili zeschłe gałęzie, ale nie podchodzili bliżej, bo to, co się działo z ciałem martwego Wampyra, było zaiste potworne. Pozbawione umysłu, który by je kontrolował, macki przecinały nocne powietrze, gdy jego metamorficzne ciało nie chciało ulec. Bo, mimo że już nie było pijawki, Karl był Wampyrem bardzo, bardzo długo. On sam dobrowolnie poddał się śmierci, ale jego ciało nie chciało tego uczynić - dopóki gorąco nie stało się tak nieznośne, że ogromny, wijący się anemon zaczął się topić. Po chwili został po nim tylko dym i smród. Kiedy wszystko się uspokoiło, Radu uśmiechnął się ponuro i podszedł bliżej, aby ogrzać dłonie nad ogniem, który strawił szczątki Karla Drakuli. Według niego Karl powinien być rad. W końcu przeżył tysiąc sześćset lat! Niezły wyczyn, nawet jak na lorda Wampyrów. Tak wyglądały wydarzenia pod Ain Jalut... Radu wciąż spał, ale teraz był jak ktoś między snem a jawą, w stanie zawieszenia, który poprzedza rzeczywistość. Tylko że dla niego sny stanowiły rzeczywistość: wspomnienia z
przeszłości, które jakby wskazywały drogę w przyszłość. Kartki historii nie przestawały się przewracać... Wielkie kontyngenty armii Qutuza zaczęły się wycofywać do Egiptu, a Radu i jego ludzie wraz z nimi; za wkład w zwycięstwo nad Mongołami zaofiarowano mu obywatelstwo, ochronę Mameluków i ziemie, gdyby pragnął tu pozostać. Powiedział Qutuzowi, że chciałby się osiedlić w Tunezji, w starożytnej reducie, która, jak wiedział, leżała wysoko w górach. Sułtan ostrzegł go, że Tunezja stanowi obecnie terytorium Hafsida, a w głębi lądu panują Tauregowie! Tauregowie byli osławionymi psami pustyni i nikt im nie ufał. Jednak gdyby Radu tego pragnął, Qutuz był gotów zapewnić mu eskortę do wybranego przezeń miejsca, ląd roił się bowiem od bandytów, a na morzu grasowali piraci i były to czasy, w których człowiek nie powinien podróżować sam. Pokazując na swoje „szczenięta", Radu powiedział Qutuzowi, że ma własne psy, niemniej jednak będzie wdzięczny za eskortę. Jako że Radu nie mógł powrócić do Wallachii (ponieważ Tibor jako wojewoda, miał za sobą armię) ani znów zostać piratem (kto się na gorącym sparzy, ten na zimne dmucha), czy też udać się gdziekolwiek na północ od Morza Śródziemnego, gdzie nadal panowali Mongołowie, postanowił spróbować szczęścia w Afryce. Szlaki afrykańskie właśnie otwierały się, a Radu dowiedział się o przepływających tamtędy bogactwach w postaci złota, kości słoniowej i niewolników. A tam gdzie jest bogactwo, istnieje także potrzeba jego ochrony. Poza tym wiedział, że świat jest rozległy, i była to szansa, aby zbadać jego sporą część. Otrzymawszy od Qutuza konie, Radu i jego ludzie spędzili sześć miesięcy, oswajając je (a właściwie trenując), aby przywykły do swych nowych panów. Nie było to zadanie łatwe; konie wyczuwały w Radu wilka i niechętnie poddawały się jego rozkazom, ale w końcu uległy. Wówczas przyszedł czas, aby ruszyć na zachód. Eskorta wysadziła Radu, jego ludzi i konie na wybrzeżu Afryki, na południe od Tunisu. Radu był tu już kiedyś z Belizariuszem. Wiedział więc, gdzie się udaje i jak się tam dostać. Grupa Radu składała się z trzech poruczników i piętnastu niewolników; na swych białych koniach, siedząc w bogato zdobionych siodłach, wyglądali bardzo dostojnie; od słońca chroniły ich baldachimy z jedwabnymi frędzlami. W czarnych pantalonach i powłóczystych, przetykanych złotem szatach z czarnego jedwabiu - z zakrzywionymi mieczami w wysadzanych drogimi kamieniami pochwach i palcami kapiącymi od złota - niechybnie musieli być wysłannikami jakiegoś bogatego wschodniego sułtana albo tureckiego króla. Tak właśnie myśleli żołnierze dużego oddziału zwiadowców, koczowników odzianych w czarne, brązowe i żółte szaty, przyglądając się ich lądowaniu z zamaskowanego punktu
obserwacyjnego. Ale zwiadowcy nie mogli widzieć dzikich oczu bogatych przybyszów, płonących w ich zakrytych twarzach. Zapadała noc, gdy eskorta Radu zasalutowała i wyruszyła w drogę powrotną; na lądzie już kładły się długie cienie... i niektóre z nich poruszały się bardzo dziwnie. Radu uśmiechnął się ponuro. - Teraz mamy następną eskortę - powiedział swym ludziom. - Bądźcie w pogotowiu, ale nie róbcie żadnych gwałtownych ruchów. Zobaczmy, o co tu chodzi i kim są ci ludzie. Zaghounan leżało dwadzieścia pięć mil na zachód. Po pokonaniu dwunastu mil, kiedy była już ciemna noc i na niebie pojawiła się tarcza księżyca w drugiej kwadrze, a ziemia stała się twarda i kamienista, Radu rozbił obóz. Chociaż właściwie nie potrzebował zegarka (jego ludzie mieli uszy równie dobre, jak psy obronne), wystawił warty. Wiedział, że gdyby tego nie uczynił - a jego milcząca „eskorta" potraktowała to jako oznakę słabości lub głupoty i postanowiła przypuścić atak wówczas doszłoby do walki. Ponieważ byli to prawdopodobnie miejscowi, nie byłby to dobry początek. Dla Radu było ważne, aby pozwolono mu założyć swą bazę w ruinach, na górze, tak jak uczynił to przed nim Waldemar Ferrenzig. Kiedy się już urządzi, uderzy w samo serce Afryki. Ale gdy Radu siedział ze swymi ludźmi wokół ogniska, od jego poruczników, którzy zostali rozmieszczeni wokół obozowiska, zaczęły nadchodzić raporty, z których wynikało, że ich eskorta znacznie przewyższa ich liczebnie. Mieli wielbłądy i kilka kucyków i prawdopodobnie byli to Tauregowie. Mimo to mogli należeć do miejscowej ludności; tak czy owak byli bandytami. I okrążywszy obóz, stopniowo zacieśniali pierścień. Radu postanowił udaremnić ich plan. Oddaliwszy się nieco, stanął, odrzucił głowę do tyłu i głośno zawył do księżyca. Kiedy echo jego wycia ucichło, zawołał: - Wiem, że tam jesteście, pustynne wilki. Jak widzicie, sam jestem wilkiem podobnie, jak wszyscy moi ludzie. Więc jeśli chcecie umrzeć tej nocy, po co czekać? Nie mamy nic przeciwko śmierci. Ale jeśli jesteście ciekawi i jeśli możecie rozmawiać, ja też nie mam nic przeciwko temu! Noc jest chłodna, a my mamy rozpalone ognisko. Zapraszamy waszego wodza i jego straż. Więc przybywajcie... chyba że jesteście tchórzami. Jak sami widzicie, jestem sam. Nie bójcie się, bo kiedy jesteście z Radu, nic wam nie grozi. (No, prawie. I przynajmniej na razie...) Minęła minuta, potem druga. I wtedy z mroku nocy wyłoniły się trzy cienie. Z zasłoniętymi twarzami, w pelerynach, ciemne... tylko ich oczy świeciły żółto, ale nie tak silnie jak oczy Radu. Podszedł do nich, wyciągnął ręce w geście powitania i zaprowadził ich do ogniska. Usiedli, odrzucili kaptury i ukazały się ich twarze. Byli czarni, ale rysy mieli arabskie. To nie byli Tauregowie, ale jakaś zupełnie inna rasa.
- Kim jesteście? - spytał Radu. - Znacie mój język... - Znamy wiele języków - odpowiedział ich przywódca. - Tę krainę odwiedza wielu ludzi, wielu zdobywców. - Wzruszył ramionami. Przychodzą i odchodzą. Ale my... stanowimy plemię. Byliśmy tutaj zawsze. - A byliście tutaj także ponad siedemset lat temu, kiedy pojawili się Germanie, Wandale? I kiedy pokonali ich Rzymianie pod wodzą Belizariusza? Tamten wyglądał na zaskoczonego. - Znasz historię, cudzoziemcze. Mnie tutaj nie było, ale byli moi przodkowie. Numidyjczycy, Berberowie i czarni z leżących na południu lasów i sawann. Mamy w sobie cechy ich wszystkich. Jesteśmy koczownikami, ale nie Tauregami. - Splunął w ogień. - Jeden z moich przodków był tutaj także - powiedział Radu. - Nosił takie imię jak ja, Radu, i walczył po stronie Rzymu, przeciwko Wandalom. A gdzież są teraz Wandale? Znikli na zawsze. Ale ty i ja wciąż jesteśmy tutaj. Myślę, że byłoby dobrze, gdybyśmy po upływie tej nocy wciąż tutaj byli... - Być może - odrzekł tamten. - Ale podróżujecie w złym kierunku. Tam jest góra, którą uważamy za świętą. Musicie ją okrążyć z daleka, bo inaczej nie będziemy... przyjaciółmi. - Znam to miejsce - potwierdził Radu. - Tam właśnie jadę. I znów tamten wyglądał na zaskoczonego. - Znasz to miejsce? Więc twój przodek przemawia do ciebie z głębi stuleci? Kieruje twymi krokami? I - czy dobrze usłyszałem - nazywał się... Radu? Istotnie - był człowiekiem przypominającym wielkiego wilka. Widziałem jego podobizny; jego cechy charakterystyczne widać we mnie. Ale czy przemawia do mnie? Niestety nie. Jednak jestem uczonym, a on pozostawił po sobie legendę i pisma. Podczas swych podróży dowiedziałem się o nim wiele. Był tutaj, w tym miejscu - i myślę, że także na tej górze - dawno temu. Dlatego właśnie pragnę tam pojechać i być może zostać... - Czekaj! - (Nocni goście, a zwłaszcza ich przywódca, byli teraz poruszeni.) Spierali się przez chwilę w języku, którego nie znał, ale najwyraźniej to on był tematem sporu, po czym... ...Ich przywódca wyciągnął rękę i zerwał z twarzy Radu pasek czarnego jedwabiu! Radu założył go, aby ukryć wyraźne wilcze cechy, które były szczególnie widoczne nocą i w świetle księżyca. - Ach! - wykrzyknęła cała trójka, kiedy pojawili się ludzie Radu i chwycili za miecze. Ale ten zatrzymał ich gestem dłoni i powiedział: - Mówcie, o co chodzi.
- Podnieś się! - powiedział przywódca i sam wstał. Radu tak uczynił i tamten zobaczył, jak bardzo jest wysoki. - A teraz uśmiechnij się - powiedział gość. I Radu wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu, który upodobnił go do jakiegoś potwornego psa. Wtedy goście lekko się cofnęli, a ich przywódca powiedział: - Pójdziesz z nami? - Dokąd? - Czy mi zaufasz? Miał im zaufać czy nie? Ale... jak dotąd nie wyczuł w nich żadnych złych zamiarów. Jedynie zdumienie i jakby respekt. Więc w końcu wzruszył ramionami i powiedział: - Niech i tak będzie. Radu wsiadł na konia, mając tuż obok siebie przywódcę koczowników i otoczony swymi ludźmi ruszył w noc. Pojechali na zachód, prosto w kierunku góry Zaghounan. Kiedy na tle nieba ujrzeli jej szczyt, okrążyli ją od południa i dotarli do stromego podjazdu. W ciągu całej drogi nie padło ani jedno słowo. W końcu znaleźli się na miejscu, pośród ruin wznoszących się ku niebu i oświetlonych światłem księżyca. - Jest tak, jak o tym czytałem - powiedział Radu. - To jest właśnie to miejsce. Zupełnie, jakbym je pamiętał. (Oczywiście tak było.) - To naprawdę to miejsce! - powiedział przywódca. - Zsiądź z konia i rozejrzyj się. Przywódca koczowników pokazał Radu wielką skałę wyrastającą z jałowego podłoża. Zapalił pochodnię, wbił ją w ziemię i w jej świetle patrzyli na wykutą w skale twarz... ... Wyszczerzoną w uśmiechu twarz Radu! Nawet sam Radu był zaskoczony, ale po chwili zrozumiał, co to jest. - Niech zgadnę powiedział. - Wasi ludzie stanowią niewielki ułamek wśród mieszkańców tej krainy. Jesteście plemieniem koczowników, ale prawdopodobnie panuje u was matriarchat. Czcicie wasze królowe i księżniczki. A siedemset lat temu w tym miejscu trzy siostry, księżniczki, matki waszej rasy, zostały wyrwane z niewoli przez człowieka, którego podobizna widnieje na skale. - Tak, tak! - wyszeptał przywódca nomadów. - I miał na imię Radu. A potem... - Torturował i uśmiercił mężczyzn, którzy trzymali w niewoli trzy księżniczki. Następnie dał im wielbłądy, aby mogły wrócić do swego ludu. - Ale najpierw? - naciskał tamten. - Co? - Radu przekrzywił głowę. - Co najpierw? - Ten Radu uczynił coś jeszcze. - Ach! Pocałował je wszystkie... na pożegnanie. To miałeś na myśli?
- Właśnie - powiedział koczownik, ujął dłoń Radu i ucałował ją. - To było, jak błogosławieństwo. - Cofnął się i powiedział: - Tamten Radu, dziad twoich dziadów, był zbawcą naszej rasy. Trzy księżniczki były matkami naszych matek. Oto nasza legenda: powróciły tutaj z człowiekiem, który pracował w kamieniu i opisały mu jego wygląd, a on wyrzeźbił tę twarz w skale. Odtąd to miejsce jest dla nas jak święte. A może to miejsce, które na coś czekało? - Nie musi już czekać dłużej - powiedział Radu. - Jeśli nie macie nic przeciwko temu, chciałbym tutaj zamieszkać. - To sprawi wielką radość mojej matce! - odrzekł tamten. - Tak? - Pochodzi w prostej linii od jednej z tych sióstr, które wybawił twój przodek. Gdyby nie on, nie byłoby ani jej, ani żadnego z nas! - Więc wszystko się dobrze skończyło - powiedział Radu. - Przyprowadzę matkę, aby mogła cię poznać! - koczownik był teraz niesłychanie przejęty. - Później, kiedy doprowadzimy to miejsce do porządku - powiedział Radu. - A na razie daj jej to. Powiedz, że podarował mi to sułtan Egiptu. - Było to prawdą. Z małego palca zdjął złoty pierścień. Kiedy koczownik zbliżył go do pochodni, zobaczył, że została na nim wyryta głowa wilka. Radu nigdy nie okazywał pogardy wobec Skalnego Ludu, który rościł sobie prawo do tej ziemi i wodopojów w promieniu dwudziestu mil. „Zaprzyjaźnił się" z nimi i od czasu do czasu bronił ich przed innymi koczowniczymi plemionami i Tauregami. Oni z kolei pokazali mu drogi na południe, wiodące do Nigru i Czadu, oraz na południowy zachód, w kierunku bogatych królestw Mali i Hausa. Kupował niewolników, wynajmował się do ochrony karawan, przemierzających handlowe szlaki i tylko z rzadka bywał w swym domu na skale Zaghounan. Oczywiście nieustannym przekleństwem było słońce, ale Radu przedsięwziął środki ostrożności; ilekroć to było możliwe, podróżował nocą, przesypiając dni w głębi swego wielkiego, czarnego namiotu, którego ściany były osłonięte grubym materiałem. Na szczęście nigdy nie był tak wrażliwy na światło słoneczne, jak ogromna większość lordów Wampyrów... Podczas licznych wypraw Radu przemierzył wiele tysięcy mil na grzbiecie konia czy wielbłąda i poznał wszystkie szlaki biegnące przez Saharę, od Wargli do Tagazy, Ghany, Gao i Timbuktu. Zabrało mu to kilkadziesiąt lat, ale stanowiło interesującą przygodę i przyniosło fortunę. W 1324 roku zorganizował szereg eskort dla króla Mansa Musa, który pielgrzymował do Mekki i dowodził oddziałem liczącym tysiąc stu ludzi, którzy walczyli z Tauregami oraz innymi bandytami grasującymi na szlaku z Kumbi Saleh do Augili, gdzie przekazał dowództwo w ręce Mameluków.
Jako zapłatę, dostał tyle złota, że nie był w stanie go unieść, chociaż wiedział, że to dla Mansa Musy nędzne grosze. Potem w Kairze siła nabywcza królewskiej świty - płacili szczerym złotem okazała się tak wielka, że doprowadziła do upadku lokalnej waluty! Ale była to jedna z ostatnich wielkich wypraw Radu. Mieszkał w jednym miejscu zbyt długo i stał się zbyt znany; Skalny Lud przestał mu ufać i podczas jednej z jego długich nieobecności posunęli się do tego, że zniszczyli jego „portret" w Zaghounan. Od bardzo długiego czasu sny nie wróżyły mu nic dobrego. Jego zdolności oniromanty dawniej wielki dar - teraz wydawały się przekleństwem. Nie mógł zasnąć, aby nie prześladowały go powtarzające się wciąż koszmary. Koszmary, których treścią była zaraza, głód, krew i śmierć. Jego śmierć, a przynajmniej śmierć pozorna. Pewnego razu, obudziwszy się z krzykiem, rozerwał bursztynową ozdobę, którą nosił na szyi, i rzucił ją w kąt. Śnił o niej, ale zamiast owada uwięzionego w jej złocistym wnętrzu, zobaczył siebie samego! W owym śnie był cieniem człowieka i spał w wypełnionym żywicą grobie! Radu odprawił połowę swych szczeniąt. Było ich bardzo wiele - wszystkie były księżycowymi dziećmi, jeśli nie wilkołakami - i powinny dać sobie radę. Jeśli nie... no cóż, tym gorzej dla nich. Niektóre z nich zostały w Egipcie, a inne gdzieś na wybrzeżu Morza Śródziemnego. Jednak te, które zatrzymał, miały do spełnienia specjalną misję: kupić (albo ukraść) u Greków oraz innych ludów zamieszkujących północne wybrzeże Morza Śródziemnego dużą ilość żywicy i dostarczyć ją ich panu tam, gdzie się osiedli. Dał im pieniądze na zakup statków i wysłał w drogę. Następnie Radu wraz ze swymi ludźmi udał się do Sousse, gdzie nabył wspaniały statek. Jak zwykle jego plan był prosty: odkupić jeden z tych terenów, które zawsze uważał za swoją własność. Góry, o których myślał, należały teraz do Węgrów i Radu wierzył, że dzięki posiadanym bogactwom zdoła przekonać władze i zostać bojarem i władcą tych stron. Jednak atmosfera w Sousse była dziwna; wyczuł przypływ niepokoju i paniki - pierwsze prawdziwe oznaki, że jego koszmary wkrótce się ziszczą. Była późna jesień 1347 roku i wybrzeża Morza Śródziemnego nawiedziła Czarna Śmierć. Statkom z Sycylii, Sardynii i Korsyki odmówiono pozwolenia na wejście do portu. Ale statki ogarnięte zarazą osiadły na mieliźnie i zarażone szczury dostały się na suchy ląd; miejscowi ludzie chorowali, ich ciała pokrywały się ohydnymi czarnymi krostami, po czym umierali. Radu był odporny na ziemskie choroby, dzięki swej pijawce... tak przynajmniej myślał. Podobnie jego ludzie (z pewnością porucznicy) powinni być odporni dzięki temu, że płynęła w nich jego krew. Jednak jeszcze zanim wypłynął na Adriatyk, kierując się na Węgry, kilku z jego ludzi zachorowało i Radu usunął ich ze swego otoczenia. Tak samo było w Krainie Słońca i w Krainie
Gwiazd mniej więcej tysiąc pięćset lat temu, jeszcze zanim Radu został Wampyrem: jeśli ktoś zaraził się trądem, Cyganie wykluczali go ze swego plemienia. Ta nowa choroba, Czarna Śmierć, wyglądała bardzo podobnie w tym sensie, że wampiry mogły się nią zarazić. Może nawet sam Radu, który przecież był Wampyrem, nie był na nią odporny. Jego koszmary powróciły, ale teraz było w nich coś więcej. Zobaczył w nich wielką skałę, wznoszącą się wśród drzew, ale klimat w owym miejscu był zimny, prawdziwie „północny". Śnił o kryjówce wysoko w górach i o masywnej kamiennej trumnie, która miała być jego trumną... A w międzyczasie na brzeg docierały wiadomości z „czystych" statków. Turecki ataman umierał wraz z tysiącami swych poddanych. Na wyspach Morza Śródziemnego, a nawet na jego północnym wybrzeżu, w Marsylii, wybuchały ogniska zarazy. Choroba szerzyła się w Bułgarii, Serbii i na Węgrzech. Nieustannie posuwała się do przodu i pochłaniała całe miasta i wioski. Szalała nie powstrzymywana przez nikogo, jak pożar stepu pędzony wiatrem ze wschodu. Nagle Węgry przestały wchodzić w rachubę i im dalej Radu płynął - w jakimkolwiek kierunku - tym lepiej. Przynajmniej zaraza nie dostanie się na pokład jego statku! Zaraza szła ze wschodu, a Radu żeglował na zachód, do Barcelony. U wejścia do portu na pokład weszli inspektorzy sanitarni. Radu zapłacił sowitą łapówkę, przeszedł przez odprawą celną i z niemałą stratą sprzedał statek. Kupił konie, wozy, przyczepy - wszystko po wyższej cenie, ponieważ strach przed zarazą sięgał szczytu - i wyruszył na północny zachód, kierując się do Zatoki Biskajskiej i Bordeaux. Ale jego pojawienie się w Aragonii nie przeszło niezauważone. Nie mógł nie zwrócić uwagi na statek z Sycylii, którego tajemniczy właściciel, otoczony liczną eskortą, miał wyjątkowo trudną przeprawę z urzędnikami portowymi i bez wątpienia zapłacił olbrzymią łapówkę za pozwolenie zejścia na ląd. W istocie, widząc ten statek - i wyczuwając jego specyficzną aurę, która na pewno nie miała nic wspólnego z żadną zarazą, a przynajmniej nie z Czarną Śmiercią Radu bardzo się nim zainteresował. Tak bardzo, że wysiał swego porucznika, aby ich śledził, a później z powrotem dołączył do niego i przekazał, co udało mu się odkryć. Jednak ten człowiek już nigdy nie powrócił... Odległość między portami wynosiła trzysta mil; zabrała im trzynaście dni i kompletnie wyczerpała zwierzęta. Po drodze Radu uświadomiono w brutalny sposób, że nie jest jedynym, który postanowił kontynuować odwieczny, krwawy spór z innymi frakcjami Wampyrów. Częściowo się tego spodziewał, od chwili gdy ujrzał ów złowieszczy statek w Barcelonie; jednak mimo to był zaskoczony. Był styczeń 1348 roku i w Tuluzie zaczynano wywozić ciała zmarłych. Wozy załadowane zwłokami ofiar zarazy toczyły się z centralnej części miasta, blokując drogi dojazdowe, Radu
postanowił więc okrążyć miasto. Ale w zamieszaniu, kiedy jego mała karawana skręcała z głównej szosy na wąską, zalesioną drogę... ...Nagle została zaatakowana! Kim byli napastnicy, stało się od razu jasne: wampiry. A ich dowódcą był prawdziwy Wampyr! Oto, jak to się stało: Radu siedział na jednym z małych wozów, które udało mu się kupić. Niebo było pokryte szarymi chmurami i siąpił deszcz; nad ziemią unosiła się wilgotna mgła. I przenikało go takie... dziwne uczucie. Leśna droga była wąska, a wóz Radu znajdował się na czele kolumny. Wóz przewożący zwłoki zagrzebał się w błocie po same osie. Kiedy woźnica kierujący wozem, w którym siedział Radu, próbował go wyminąć, Radu nagle usłyszał: - Hej, wielki psie! - Słowa te, zupełnie nieoczekiwane wydawały się rozbrzmiewać w jego głowie. - Jakieś dziewięćdziesiąt lat temu omal nie spotkaliśmy się pod Ain Jalut. Wtedy miałeś szczęście, bo odniosłem niegroźną ranę. Niestety, tym razem nie masz szczęścia, bo jestem w pełni sił. Ale twoja rana nie będzie taka błaha! Tożsamość mówiącego nie ulegała wątpliwości: był to ten Ferenczy, który pełzł jak jaszczurka po stromej ścianie skalnego wąwozu w tak zwanej Ziemi Świętej! A teraz był tak blisko. - Bliżej niż myślisz! - Ktoś był tuż za wozem Radu. Usłyszał rżenie konia, szarpnął zasłonę i próbował wydobyć miecz. Ale w ciasnej przestrzeni zamkniętego wozu wiedział, że jego życie jest poważnie zagrożone; stanowił doskonały cel! Na prawo wóz ze zwłokami blokował wyjście. A na lewo... ...Wśród drzew brykał wielki, czarny koń! A jeździec - w kapturze, wyprostowany w siodle i cały w czerni - pochylił się w przód i swoim wąskim mieczem przebił woźnicę. Kopnięciem usunąwszy z drogi wrzeszczącego niewolnika, wdrapał się na pomost woźnicy. Drzwi do wnętrza były do połowy otwarte, ale blokował je pień drzewa. Ferenczy zajrzał przez szczelinę do wnętrza wozu i zobaczył go - po czym roześmiał się na całe gardło. - Po co cię ranić? - zawołał. - I tak się wyleczysz. - Po czym pochylił się i przebił mieczem wzdęty brzuch ciała leżącego na wozie ze zwłokami. Wyciągnął ociekający krwią miecz, a Radu skurczył się w sobie, widząc, co tamten zamierza zrobić. - Cha cha, cha! - wykrzyknął Ferenczy, a oczy zapłonęły mu dziką satysfakcją, gdy wbił miecz w szczelinę, wprawdzie trochę niezdarnie, ale i tak udało mu się ugodzić Radu w bok. Radu zdławił ból, wyciągnął nóż i uderzał nim raz za razem. Ale Ferenczyego już tam nie było; tylko jego miecz, którego nie zdążył wyciągnąć, kołysał się w szczelinie.
Wtedy nadbiegli ludzie Radu, ale było już za późno! Ferenczy siedział już na koniu; z mgły wyłonili się jego ludzie i po chwili wszyscy znikli. I tylko w głowie Radu odezwał się szyderczy głos Faethora: - Obyś gnił powoli i oby twojej śmierci towarzyszyły długie męczarnie, Radu Lykan. A w końcu, kiedy twoje wampirze ciało będzie rozpadało się na kawałki, pamiętaj, kto ci to zrobił: wielki wojownik Faethor! Moi przodkowie wreszcie zaznają spokoju! Radu rozkazał swojej pijawce: - Wylecz mnie!... - i drżąc osunął się na podłogę wozu. Drżał nie z bólu, który już zdołał opanować. Drżał z powodu świadomości, że teraz ma w sobie zarazę, i przeżywał prawdziwą udrękę, bo wiedząc, kto jest źródłem jego nieszczęścia, nie był w stanie mu odpłacić! Ale przede wszystkim dręczyła go niepewność, czy jego pasożyt zdoła sobie poradzić z chorobą. - Słuchaj, Ferenczy - warknął w swym telepatycznym umyśle. - Gdyby to było możliwe, powinieneś był się upewnić, czy jestem martwy. Ale teraz już na to za późno. Więc biegnij tak szybko, jak potrafisz i chowaj się, gdzie chcesz, to nie ma znaczenia. Następnym razem ten „wielki pies" zatopi zęby w twoim gardle i rozerwie cię na strzępy, możesz być tego pewien! Po czym zwisnął bezwładnie i przez resztę drogi do Bordeaux wstrząsały nim dreszcze... Pozostała część podróży Radu - do wyśnionego, ale jeszcze nieznanego miejsca przeznaczenia, wielkiej skały wśród drzew - była prawdziwym koszmarem. Rana w boku goiła się gorzej niż zazwyczaj i Radu zaczął odczuwać niezwykłą apatię i znużenie płynące gdzieś z głębi, jak gdyby coś wewnątrz jego organizmu toczyło nierówną walkę. Wiedział, czym jest to coś. Kilku spośród jego ludzi zachorowało w Bordeaux; dał im trochę pieniędzy i odesłał, po czym wynajął statek i znów podjął ucieczkę przed zarazą, udając się do Anglii. Kolejni ludzie zachorowali, kiedy był na statku; Radu skrócił ich cierpienia, a ciała wyrzucił za burtę. Londyn w marcu sprawiał wrażenie mieszaniny błota, mgły i smrodu. Jeżeli jakieś miejsce było szczególnie „przyjazne" zarazie, było nim właśnie to miasto. Z pewnością nie było to miejsce z jego proroczych snów, leżące wysoko, gdzieś na północy. Poczynił przygotowania do krótkiego postoju, telepatycznie dał znać swoim ludziom wysłanym z północnej Afryki na poszukiwania greckiej żywicy, gdzie się znajduje i przestudiował kilka map, aż w końcu znalazł miejsce, które miało być schronieniem, jakiego poszukiwał. Następnie, przebrany za uczestnika świty bogatego uchodźcy politycznego z Francji, udał się wraz ze swymi ludźmi na północ i w Newcastle wsiadł na kolejny statek, płynący do Gaskonii, która oczywiście nie była celem jego podróży. Zaraz po wyjściu z portu przejął kontrolę nad statkiem, pożeglował na północ i w końcu rozbił statek na odludnym brzegu, na północ od Edynburga. Zdrowi członkowie załogi zostali wcieleni do jego oddziału i cała grupa podszyła się pod osoby towarzyszące bogatemu węgierskiemu bojarowi.
W końcu wydawało się, że Radu zostawił Czarną Śmierć za sobą. Ale siły opuszczały go szybko i wiedział, że wkrótce musi znaleźć się w kryjówce, zanurzyć się w żywicy i umożliwić swej pijawce rozpoczęcie walki z trawiącą go chorobą, bez dodatkowego wysiłku związanego z normalną aktywnością fizyczną. Jego śródziemnomorscy ludzie odnaleźli go; pozostawiwszy swoje statki w zatoce Moray, dołączyli do Radu w obozowisku, w porosłej lasem okolicy, u stóp gór Cairngorms. To było właśnie owo wyśnione miejsce; te góry były ową wielką skałą z jego snów, wznoszącą się wśród lasu, w spowitej mgłą dolinie Spey. Ludzie Radu zostali teraz „Cyganami"; ich bogate szaty ustąpiły miejsca łachmanom, złote pierścienie zniknęły z ich palców i w ciągu wiosny, lata i jesieni 1348 roku oraz przez cały następny rok strzegli okolicznych wzgórz i poszukiwali szlaków do wyżej położonych miejsc, do potężnego labiryntu jaskiń, które się tam znajdowały. Trudy pracy, jaką wykonywali dla Radu, były ogromne, ale w pobliżu było wiele zwierzyny, niedaleko znajdowały się miejscowe klany i samotnicy albo ludzie, którzy uciekli przed cywilizacją i przebywali w tych stronach, więc prowiantu nigdy nie brakowało. Jesienią 1349 roku kryjówka Radu była gotowa. Było to prymitywne schronienie, lecz dobrze ukryte, a jego księżycowe dzieci - i dzieci ich dzieci - zawsze będą w pobliżu, aby się nim opiekować podczas długiego snu. Długiego, bardzo długiego snu. Miał trwać ponad sześć stuleci. W końcu nadeszło lato 1350 roku i kiedy Czarna Śmierć zaczęła się dawać ludziom we znaki nawet w słabo zaludnionych regionach Highlands, lord Radu nie mógł już dłużej udawać: jego pasożyt przegrywał walkę o życie. Wtedy zanurzył się w kadzi z żywicą... Ale to było kiedyś. A teraz, gdy świadomość mu powoli wracała, sny o przeszłości powoli zaczynały się zacierać. Poruszywszy się, choć raczej w myślach, zdał sobie sprawę Ze swego zamknięcia i poczuł nacisk gęstej, lepkiej, stale twardniejącej żywicy, w której spoczywał. Łup...! Co to było? Ten dźwięk nie był groźny, w żadnym razie. Może to uderzenie jego serca? A może kogoś innego? Nie Bonnie Jean, bo to nie był jej czas. Nie wzywał jej. Więc kogo? Przez chwilę nic nie robił; stopniowo rozjaśniało mu się w głowie. Łup...! Radu już teraz nie spał, a przynajmniej nie tak, jak przez ostatnie sześćset lat. Przynajmniej jego umysł już się przebudził - w sposób świadomy - choć ciało pozostawało wciąż we śnie. I wiedział, że odtąd nie może spać i że będzie to kwestia przewagi ducha nad materią, autohipnoza,
aby odzyskać trwałą zdolność poruszania się ciała, zwyrodniałego w wyniku odrętwienia spowodowanego stanem pozornej śmierci. Ale przebudzony, naprawdę przebudzony Radu marzył, żeby zacząć znów oddychać. Krztusił się i walczył z tym przemożnym pragnieniem. Ale nie mógł jeszcze oddychać i nie potrzebował... ponieważ był Wampyrem! W każdym razie jego metamorficzne ciało wypuściło cieniutkie włókienka, które przeniknęły przez żywicę i otaczający go płyn, aby zassać choćby znikome ślady tlenu do swego spowolnionego krwiobiegu. Przyniosło mu to pewną ulgę i pomyślał: - Powietrze! Tak dobrze byłoby je poczuć znowu! I krew... mógłbym się w niej kąpać, wchłaniać ją i pić bez ustanku! - Bo przecież krew to życie. Ale najpierw musi się całkowicie obudzić, skupić się, poinstruować swoją pijawkę i odzyskać siły. Gdyby tylko nie czuł się taki słaby... ...I wtedy sobie przypomniał. Przypomniał sobie sny - które po prostu były zapisem jego dotychczasowego życia - z którymi wiązał się poważny problem. Radu był Wampyrem; był niemartwy, ale nigdy nie był naprawdę martwy. Nawet teraz jego umysł pracował normalnie. Ale co z ciałem? Zanurzył się w żywicy, mając pewność (musiał mieć pewność), że pijawka go wyleczy. Ale był, jeśli tak można powiedzieć, „wyłączony" tak długo, że tego nie wiedział. A może, mimo wszystko, wiedział. Czuł się przecież taki słaby... Łup! Z dala rozległ się głuchy odgłos, który przeniknął skały, warstwę żywicy i okalającą go pustkę. Zawsze słyszał go z tej samej odległości; nie zbliżał się ani nie oddalał. Tak, to uderzenia serca - i to wielkiego serca - i zakłócenia w przestrzeni i czasie. Bicie serca, jeszcze nie gotowego do normalnej pracy. Ale wyraźnie nabierało siły z każdą chwilą. I wówczas Radu zrozumiał, co to jest. Jego stwór! Wojownik stworzony z jego moczu, spermy, plazmy i metamorficznego ciała oraz bardzo małej części mózgu jednego z poruczników - zanim Radu zanurzył się w żywicy. Jego stwór żył! Oczywiście, dlaczego miałoby być inaczej? Czy ta podstępna Bonnie Jean Mirlu, a później ten kretyn Stary John mu tego nie powiedzieli? Czyż go nie żywili, kiedy żywili jego samego? Wiedział, że tak było i teraz przypomniał sobie, że słyszał to bicie serca przedtem, podczas wizyt Bonnie Jean i Starego Johna. Ale skoro jego wojownik żył - i skoro powstał z jego ciała - z pewnością i on sam musi być "czysty". A więc jego pasożyt wygrał tę, trwającą wiele stuleci walkę z Czarną Śmiercią, którą Faethor Ferenczy wprowadził do jego organizmu.
Łup! Ale tym razem odgłos był głuchy, drżący, niepewny. I natychmiast Radu także ogarnęła niepewność. Jego wojownik nie był mimo wszystko... doskonały. A ponieważ powstał z jego ciała... Jego poprzedni wniosek należało odwrócić. Ale jak dotąd nic nie zostało sprawdzone i nie zostanie, dopóki się nie odrodzi. A jeśli nie będzie w stanie się odrodzić w swym ciele... no cóż, o to zadbał także. Myśli krążyły coraz szybciej, podobnie jak krew, gdy usiłował zestroić ciało i umysł. Był głodny i myślał, żeby wezwać Bonnie Jean, wydając telepatyczne wycie, które usłyszałyby jego wszystkie księżycowe dzieci. Ale nie był to właściwy czas, a on nie był jeszcze gotów. Zresztą B.J. była zdrajczynią, albo przynajmniej zastanawiała się, czy go nie zdradzić. Dla Harry'ego Keogha? Ależ to było po prostu śmieszne! On był tylko człowiekiem, a ona należała do Radu. Jednak Harry Keogh nie był zwykłym człowiekiem! Człowiek-o-Dwu-Twarzach ze snów Radu, ten tajemniczy nieznajomy, i jeśli będzie trzeba, jego nowe ciało! Ale cierpliwości, cierpliwości. Czas przemiany nadchodził, a po tak długim okresie spoczynku, czym był tydzień czy dwa... albo nawet siedem? Siedem tygodni. Jeszcze tylko siedem tygodni, a Radu miał coś do zrobienia. Krew krążyła coraz szybciej w jego żyłach; czuł otaczającą go chłodną masę; serce uderzyło raz, kiedy wysłał telepatyczne sondy do otaczającego go świata, który był mu zupełnie nieznany, poza tym, co Bonnie Jean i Stary John byli w stanie mu przekazać. Równocześnie jego pasożyt wysłał fizyczne sondy poprzez warstwę żywicy, aby znaleźć w niej pęknięcia. Powietrze! Było wsysane do jego ciała, niezależnie od jego woli, a tlen był wpompowywany do jego krwiobiegu. Łup! Jego serce znów się odezwało, a po paru dalszych sekundach znowu! Teraz biły dwa serca, jego i jego stwora, ale jak dotąd bardzo nieregularnie. Radu zaśmiał się w środku i przez chwilę poczuł się znów jak wielki pies... ...Ale po chwili raptownie przestał, gdy jego telepatyczne sondy napotkały sondy podobnego rodzaju. Wampiry, o ile nie Wampyry! Może niewolnicy albo porucznicy, ale Radu nie był w stanie określić, czy należeli do Drakuli czy Ferenczyego; kontakt trwał krótko, bo zaraz wycofał swe sondy i zamknął umysł. Ale samo ich dotknięcie było przeżyciem elektryzującym i to tak bardzo, że jego metamorficzne włókienka odruchowo się cofnęły, zostawiając po sobie smugę maleńkich pęcherzyków, które uniosły się w górę i zatrzymały tuż pod powierzchnią żywicy, tworząc żółtawą pianę. Jednak wampiry! Były tutaj - tu, w Szkocji - i nasłuchiwały! Najwyraźniej go szukały. Kiedy w końcu wezwie Bonnie Jean, także będą musiały to usłyszeć. Tylko że wtedy będzie już za późno, bo wówczas będzie gotów. I ona także się dowie, że tu są, co powinno spowodować, że
odłoży... plany, jakie miała. O tak, Radu był pewien, że miała jakieś plany, bo Bonnie Jean była Wampyrem! I bez względu na to, jak często nad tym rozmyślała i jak często on temu zaprzeczał, teraz musi to wiedzieć na pewno. Tak, jest Wampyrem, ale niedoświadczonym i nie może się równać z tymi, którzy cały czas poszukują kryjówki Radu. Bonnie Jean także powinna dojść do wniosku, że jeśli ma przeżyć, będzie potrzebowała instynktu, doświadczenia, przebiegłości i brutalności kogoś, kto żył dziesięciokrotne dłużej niż ona! Musi więc pozostać wierna swemu panu do samego końca. I Radu wiedział, że tak będzie, bo dla Wampyrów przetrwanie było wszystkim. W każdym razie dla niego. A jeśli chodzi o Bonnie Jean, nie była tego warta. Była spisana na straty. Była krwią. I mięsem...
CZĘŚĆ TRZECIA Zapada ciemność
I Wizje i zjawy Tym razem upłynęły dwa tygodnie, zanim Harry znów zobaczył B.J. Tęsknił za nią i nie tęsknił. Ostatnim razem, kiedy z nią był, obudził się cały zlany potem, myśląc, że leży obok włochatej suki, której sutki w jego ręku były jak papkowate cycki. Może ten koszmar był powodem, dla którego nie tęsknił za Bonnie Jean aż tak bardzo: nie chciał, aby coś takiego przyśniło mu się jeszcze kiedykolwiek, nie w związku z B.J. Wiedział jednak, że powtarzające się koszmary stanowią teraz nieodłączną część jego samego. Pragnął się ich pozbyć, to wszystko. I może mu się udało, bo ten koszmar już nie powrócił. W każdym razie w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Kiedy spał sam.. W tym czasie B.J. skontaktowała się z nim tylko trzykrotnie; kiedy rozmawiał z nią przez telefon, wydawała się nerwowa, jak gdyby uważała, aby się z czymś nie wygadać. Harry także dzwonił do niej trzy razy, pytając, kiedy ją znów zobaczy, i mając nadzieję - z powodu tego koszmaru - że to nie będzie tego wieczoru. Ale koszmar nie powracał, a B.J. nie odwiedzała go. A dwa tygodnie to długi okres czasu. Poza tym szereg rzeczy, które mu powiedziała podczas ostatniej rozmowy telefonicznej, nie przestawały go niepokoić. - Harry, może się tak zdarzyć, że my, to znaczy ja i moje dziewczyny, będziemy musiały wkrótce stąd wyjechać. Pewni ludzie obserwują mój lokal. To nie jest ten obserwator, ów mały człowieczek, którego kiedyś widziałeś, ale inni. A niektórzy z nich prawdopodobnie nie są ludźmi. Mam na myśli Azjatów, ale ci nie noszą tych czerwonych szat. Trudno ich zauważyć; widzisz ich dopiero, kiedy są tuż, tuż! Poza tym jest też para podejrzanych typów, którzy mogą być policjantami, ale osobiście w to wątpię. Miałam kontakt z policją, ale to było przed naszym ostatnim spotkaniem i odtąd nie miałam od nich żadnych wiadomości. Jestem całkiem pewna, że nikt mnie nie podejrzewa... o nic! Więc ci obcy mogą być niewolnikami Ferenczyego albo po prostu zwykłymi ludźmi na ich usługach, albo wreszcie są tworami mojej wyobraźni. Ale gdy wychodzę na zewnątrz, często jestem śledzona - i moje dziewczyny także - a nie możemy ciągle tkwić w zamknięciu. Czujemy się jak w potrzasku i w miarę upływu czasu sytuacja staje się coraz gorsza. Więc może teraz rozumiesz, dlaczego nie jestem z tobą tak często, jak bym pragnęła, bo nie chcę cię narażać na niebezpieczeństwo. Harry był w tym czasie „włączony" i mógł prowadzić "normalną" rozmowę. Wiedział dokładnie, o czym mówi B.J., i to bardziej, niż ona sama mogłaby podejrzewać. Wyczuł jej strach,
nie tylko o siebie, ale i o niego - w istocie, głównie o niego - i to wyjaśniło całą sytuację; och, pragnął powiedzieć jej tak wiele... Tylko że nie mógł, bo to było zakazane. Ale kto mu zakazał? Albo co? Harry wiedział tylko, że to było coś w jego wnętrzu. Coś, co ograniczało jego zdolności do tego stopnia, że były zupełnie bezużyteczne. Nie mógł o nich mówić, nie śmiał ich ujawnić, był coraz mniej skłonny wykorzystywać je nawet dla własnej ochrony. A dla ochrony B.J. ? - Dlaczego mnie nie uwolnisz? - zapytał ją wtedy. - Co? (Jak gdyby ta myśl nigdy nie przyszła jej do głowy, tak rzeczywiście było. Kochała go, a nie napuszcza się kogoś, kogo się kocha, na coś, co pożarłoby go żywcem! Ponadto powinien być tutaj w chwili odrodzenia Radu. Najpierw aby zobaczyć, jak wraca do życia, a potem go uśmiercić! B.J. wiedziała teraz, że musi znaleźć jakiś sposób, aby wykorzystać lorda Wampyrów do zniszczenia ich wspólnych wrogów, zanim zniszczy samego Radu. To był jedyny sposób, jeżeli ona i Harry mieli przeżyć i zostać ze sobą.) - Wiem o nich - powiedział jej wtedy. - Powiedziałaś mi o nich wszystko, że może nadejść czas, gdy będziemy musieli przeciw nim wystąpić. Zgodziłem się i jestem gotów. Więc nie próbuj walczyć z nimi sama, B.J. Poza tym jaki jest sens uciekać przed nimi, skoro wiesz, że cię w końcu dopadną? I nawet wiesz, gdzie się to stanie - w kryjówce Radu. Po co czekać do ostatniej chwili? Było tak jakby czytał w jej myślach. Ale B.J. wiedziała, że w rzeczywistości pamięta tylko to, co pozwoliła mu zachować w pamięci. Mimo to wydawał się wiedzieć tak wiele i godzić się z tym tak łatwo! - Harry, słuchaj - warknęła wtedy, bliska paniki. - Trzymaj się od tego z daleka! Och, jesteś dobry, wiem, ale nie aż tak dobry. Wtedy mieliśmy dużo szczęścia, tam w... - Tu przerwała, nagle zmieszana. Bo było to coś, co wymazała z jego umysłu: nieudany atak Drakulów. A przynajmniej myślała, że zostało to wymazane. Jednak kiedy wspomniała o Azjatach, którzy "już nie noszą czerwonych szat", nie zareagował. Przejęzyczyła się, ale on tego nie zauważył. Jakby o tym wiedział! Więc co u diabła tu się dzieje? I znów było tak, jakby czytał w jej myślach. - Ci tybetańscy kapłani - powiedział dziwnie obojętnym tonem, który dowodził, że znajduje się pod jej hipnotycznym wpływem (ale jak dalece?). - Jak tylko ich zobaczyliśmy, poczułem, że jest w nich coś dziwnego. Od tego czasu nie przestawałem o nich myśleć...
W tym momencie Bonnie Jean wydała westchnienie ulgi tak głośne, że Harry usłyszał je w słuchawce. I on także wydał westchnienie ulgi, aczkolwiek ledwie słyszalnie, bo musiał ukrywać swoje zdolności. - Tak czy owak - kontynuowała B.J. po krótkiej przerwie, która pozwoliła jej zebrać myśli to właśnie przeciwko nim występujemy. Tybetańczycy - którzy, jak sądzę, są powiązani z Drakulami - oraz ten obserwator i jego przyjaciele, którzy prawdopodobnie należą do Ferenczych. Porucznicy czy zwykli niewolnicy albo ich mieszanina, tego nie wiemy. Myślę jednak, że głównie niewolnicy. A jeśli chodzi o ich zamiary, nie możemy mieć absolutnej pewności, poza tym, że poszukują Radu. - Ale w rzeczywistości mogła mieć tę pewność, bo Drakulowie próbowali ich wtedy zabić. Jednak Harry tego nie wiedział (albo nie pamiętał) i tak było dla niej wygodniej. Nie chciała, aby dwa poziomy jego świadomości znów się połączyły, a już na pewno nie teraz. Powinnaś pozwolić mi sobie pomóc - powiedział. - Nie wyłączaj mnie. Pozwól mi cię ochraniać. We dwoje będziemy mieli większe szanse niż w pojedynkę. I masz rację: jestem w tym... dobry. Potem pośpiesznie dodał, jakby dla wyjaśnienia: - To właśnie dawniej robiłem, pamiętasz? - Widziałam, co potrafisz - powiedziała mu wtedy. - Mam wiele dowodów tego, co potrafisz. Ale nie wiesz, co oni potrafią! Jednak to już postanowione. Wkrótce stąd wyjedziemy... to znaczy opuścimy moją winiarnię. I, Harry, może dobrze by było, gdybyś się stąd wyprowadził. Jeśli dojdą do wniosku, że stanowisz zagrożenie, jeśli podejrzewają, że jesteś czymś więcej niż moim kochankiem... - A jestem? - przerwał. - Jestem twoim kochankiem? A ty jesteś moją kochanką, B.J.? Kochasz mnie? - Czyż tego nie wiesz? - Znów westchnęła, ale tym razem zupełnie inaczej, jakoś tak po ludzku. - Czy cię kocham? Harry, kocham sam twój widok, powietrze, którym oddychasz, ziemię, po której stąpasz, twój dotyk, kiedy we mnie wchodzisz, i każdą myśl o tobie! Nie wiem dlaczego, ale tak jest. - Ale nie pozwalasz mi sobie pomóc. - Nie, zabraniam ci tego. A kiedy cię wyłączę, będziesz pamiętał, że nie wolno ci bardziej się w to angażować niż dotąd. I że nie przystąpisz do działania, chyba że cię o to poproszę albo żeby się bronić podczas mojej nieobecności. Czy to jasne? - Tak - powiedział nieobecnym głosem, jak automat. - Zupełnie jasne. Ale jeśli wyjedziesz i jeśli ja też wyjadę, jak będę wiedział, gdzie cię znaleźć? - Jedna z moich dziewczyn będzie cię obserwowała. Poznasz ją, ale nie będzie ci wolno z nią rozmawiać. Nie oddalaj się za bardzo i nie poruszaj zbyt szybko; chodzi o to, żebyś jej nie
zgubił. Bo jeśli chodzi o tę umiejętność, jesteś cholernie dobry, Harry Keogh! A jeśli ona cię zgubi, możemy mieć problem z odnalezieniem cię. Ale jeśli się rozdzielimy, w ostateczności możesz spróbować skontaktować się ze mną za pośrednictwem kogoś, kto zostanie w winiarni. Kiedy nie odpowiedział, B.J. zapytała: - To jak? - No dobrze - powiedział w końcu drżącym głosem, który sprawił, że chciało jej się krzyczeć. Ton jego głosu świadczył dobitnie o targających nim uczuciach, zaburzonej osobowości i psychice. Nie powinno to mieć miejsca, kiedy znajdował się pod jej wpływem, a nawet gdy mówił „normalnie". Dlatego właśnie go kochała, nie był bowiem podobny do żadnego mężczyzny, jakiego B.J. spotkała kiedykolwiek. Jednak wiedziała, że teraz nie wolno jej okazywać słabości. - Tak musi być. Dopóki znowu nie będziemy razem. Ale Harry, chciałabym, abyś zapamiętał, że będziemy razem. A jeśli chodzi o resztę, obowiązują zwykłe reguły. - Zwykłe reguły? - Zapomnij o Drakulach, Ferenczych i wampirach, z którymi walczymy. Jeśli nie pojawi się żadne zagrożenie, zapomnij o nich Ale w przeciwnym razie pamiętaj, co ci o nich powiedziałam, i staw im czoło. To dla twego własnego dobra; po prostu nie mogę pozwolić, abyś walczył z nimi w pojedynkę j dał się zabić. Bo widzisz, nie sądzę, abym mogła znieść taki cios, Harry... mój mały. Po długiej chwili milczenia powiedział: - Będę... pamiętał? I rzeczywiście pamiętał - to, na co pozwalały „zwykłe reguły" - ale myślał i niepokoił się o resztę. Pamiętał, że B.J. wkrótce wyjedzie z miasta, ale nie wiedział dlaczego. Nie wiedział także, dlaczego i jemu radziła wyjechać. (Ale to była tylko rada, nie zaś rozkaz.) Zdawał sobie sprawę, że otaczają go jacyś wrogowie, ale że nie powinien przeciwko nim występować, dopóki ona nie powie albo dopóki nie pojawi się bezpośrednie zagrożenie. Pamiętał też, że go kocha, że znów będą razem i że mimo otaczającej ją atmosfery niejasności jest niewinna. - Jest niewinna!... niewinna!... niewinna! - To było jak krzyk idioty w pustym kościele, który rozbrzmiewał echem w umęczonej głowie Nekroskopa. Umęczonej, bo jego umysł usiłował uwolnić się od tych wszystkich zwykłych - lub niezwykłych - rzeczy, które go wypełniały. Wszystko to uświadamiało Nekroskopowi, że jego życie legło w gruzach, że sytuacja stawała się z każdą chwilą gorsza i że ktoś albo coś jest za to odpowiedzialny. Może sama B.J.? Ale nie, była przecież niewinna. Więc kto? I jak? Gdyby tylko zdołał ogarnąć - raz rzucić okiem - na cały obraz, może zdołałby to wszystko rozgryźć, rozwiązać tę cholerną łamigłówkę. Ale widział tylko ramy, a obrazu nie dostrzegał wcale. Co najwyżej bezładną mieszaninę, która nie miała sensu, bo była trójwymiarowa,
a
Harry
funkcjonował
jedynie
„zaprogramowany"), a w dodatku nie w tym czasie...
w
dwóch
wymiarach
(tak
został
Rozmowa z B.J. miała miejsce wczoraj rano. A po południu Nekroskop wziął rower i zaciekle pedałował przez dziesięć mil. To należało do jego programu zachowania sprawności fizycznej (tak sobie mówił) i rzeczywiście był sprawny! A przynajmniej jego ciało. Następnie, zostawiwszy rower przed domem, Harry poszedł do znajdującego się z tyłu ogrodu - już nie tak zaniedbanego, jak dawniej - i dalej brzegiem do małego zakola, gdzie znajdował się grób jego matki. Przez długą chwilę stał tam w milczeniu, spoglądając na pomarszczoną wodę. Pragnął porozmawiać z matką, ale... nie mógł. Naturalnie wiedziała o niezwykłych zdolnościach swego syna, a on wiedział, że go nie zdradzi, nawet gdyby mogła, ale poczuł to znowu. Ktoś mógł go obserwować i odgadnąć, co robi - rozmawia ze zmarłymi. To było szalone! Kto u diabła mógłby odgadnąć coś takiego? Niemniej jednak Harry rozejrzał się wokół, aby się upewnić, czy nikogo nie ma w pobliżu. I ktoś rzeczywiście był po drugiej stronie rzeki! Zaparkowany samochód, którego karoseria lśniła w bladym, popołudniowym świetle, w odległości jakichś stu osiemdziesięciu jardów, na skraju drogi biegnącej równolegle do rzeki. I niewyraźna sylwetka za kierownicą, i mgiełka oddechu unosząca się z otwartego okna samochodu. Wrócił do domu z sercem bijącym nieco szybciej niż zwykle, ale starał się nie robić wrażenia kogoś, kto jest czymś zaniepokojony (i zastanawia się, jak szybko leci kula i w ogóle dlaczego ktoś miałby do niego strzelać?), po czym poszedł do sypialni, gdzie wziąwszy lornetkę, próbował przez szparę w zasłonie zobaczyć coś więcej, ale nie zdołał. Wtedy nie pozostało mu nic innego, jak... ...Skoczyć przez Kontinuum Möbiusa i wylądować w kępie krzaków, około dwustu jardów za podejrzanym samochodem. Stamtąd, patrząc zza zasłony liści, zdołał wreszcie ustawić lornetkę na ostrość. To był samochód Zahanine! Jednej z dziewczyn Bonnie Jean. Fantastyczna brunetka o nogach, które wydawały się nie mieć końca. Harry omal nie zachichotał, w takiej sytuacji był w stanie myśleć w ten sposób. No, może niezupełnie, bo widok dziewczyny, która stała teraz obok samochodu, patrząc przez własną lornetkę na dom, przypomniał mu resztę rozmowy z Bonnie Jean. To mianowicie, że jedna z jej dziewczyn miała go obserwować i... chronić? I jeszcze coś, co dotyczyło samej dziewczyny. Oraz dziewczyn B.J. w ogóle. Pytanie, które powinien sobie zadać; ale właściwie jakie to było pytanie? Zabawne, bo wszystkie te dziewczyny były tak samo niewinne jak B.J. Czyż nie tak?
Co takiego, niewinne? Zahanine też? Naprawdę? Mając takie ciało? Tym razem naprawdę zachichotał, choć trochę cierpko, wywołując drzwi do Kontinuum Möbiusa, żeby niepostrzeżenie wrócić do domu. A tam już od dobrej chwili dzwonił telefon. Ale właściwie jak długo? Sekretarka jeszcze się nie włączyła, a to mogła być B.J.! Przebiegł przez pokój i chwycił słuchawkę, potknął się i wylądował na kolanach tuż koło biurka. - Halo? - powiedział, nie mogąc złapać tchu, i po chwili, nie doczekawszy się odpowiedzi: Tutaj Harry! Nadal żadnej odpowiedzi, tylko cisza. A może czyjś, ledwie słyszalny oddech. Jeszcze raz spróbował: - Tu Harry Keogh - ale na próżno; wtedy zaczął się zastanawiać. I w następnej chwili pomyślał: - To nie może być B.J.! A więc kto? Jego numer figurował w książce telefonicznej. To jeszcze nic nie znaczyło. Ale jeśli ktoś do niego zadzwonił, dlaczego milczy? Z jakiego powodu? Jasna cholera! Szkoda, że nie włączyła się sekretarka! Może nieznany dzwoniący usłyszał jego urywany oddech i przerwał połączenie. Wpatrując się w trzymaną w dłoni słuchawkę, Nekroskop poczuł, jak ogarnia go dziwny popłoch, kiedy pomyślał, że to znów powraca. Lęk przed telefonem. Ale nie, chyba nie, bo coś takiego przydarzyło mu się bardzo dawno temu. To było jak zaklęcie! Ziemia wydawała się poruszać pod jego stopami; Harry poczuł, że się chwieje, wolną ręką złapał się biurka i próbował odsunąć telefon jak najdalej od siebie. Wiedział, co się zbliża - a przynajmniej wiedział, że coś się zbliża - i kiedy to nadejdzie, wcale nie będzie mu się to podobało. W mroku, który nagle wypełnił pokój - w słabnącym świetle, które sprawiło, że w ogrodzie zapanowała noc, jak gdyby ktoś zgasił słońce - z zamazanej rzeczywistości, emanującej z martwego ciała, wyłoniły się zarysy innego umysłu. Był to znak obecności Aleca Kyle'a, nieustanne przekleństwo Nekroskopa! Próbował odepchnąć telefon. Ale ze słuchawki wysunęła się żółta dłoń, która chwyciła go za przegub i zatopiła długie, zakrzywione paznokcie w jego ciele, aż pokazała się krew! A słuchawka ulegała jakimś dziwnym przemianom, gdy zwijające się palce drugiej dłoni chwyciły za jej brzeg, próbując wydostać się na wolność. Następnie obie dłonie wydłużyły się i podczas gdy jedna z nich nie przestawała ściskać przegubu Harry'ego, druga sięgnęła mu do gardła! W pierwszej chwili Nekroskop stał jak sparaliżowany i poza próbą wyrwania się instynktownego cofnięcia się poza zasięg tego nieprawdopodobnego horroru - nie poruszył się ani o
cal. Ale po chwili, powodowany przerażeniem, zaczął walczyć. Była to prawdziwa walka o życie, bo siła tego stwora była niesamowita. Chociaż wiedział, że to nie może dziać się naprawdę, widział tę rzecz, a nawet czuł jej zapach. A właściwie drażniący odór jakby potu i obrzydliwy smród, który uderzył w Nekroskopa z taką siłą jakby ktoś odetchnął mu prosto w twarz. Wyroiła się ta rzecz z telefonu, którego słuchawka przypominała teraz wielką, mięsistą rurę, ogromny drgający srom, z którego patykowate, gumowate ręce wydobywały z trudem łysą, żółtą głowę. Była cała pokryta spienionym śluzem, jak gdyby zmutowany telefon usiłował wydać na świat tę potworność w pokoju Harry'ego. Teraz wiła się, trzymając się Harry'ego i usiłując się wy dostać z kurczącej się słuchawki telefonu. Ale w następnej chwili, jakby to było ponad jej siły, zapadła się w siebie! Dłonie, które zacisnęły się na przegubie i szyi Harry'ego, zrobiły się papkowate, pulsujące żółte oczy zapadły się w głąb, wessane w chwiejącą się głowę. W tej samej chwili Harry zobaczył, że ta żółta twarz była nie tyle przerażająca, co przerażona! Kiedy gnijący wił się w jej ustach, usłyszał zdławiony szept: - Pomóż miii! Po czym rozległ się okropny gulgot i stwór rozpłynął się jak świeca w płomieniu lampy... Wtedy przyćmione światło znów wypełniło pokój, w ogrodzie rozległ się szczebiot ptaków i cały świat powoli zaczął wracać do siebie. Na ciele Harry'ego nie było ani śladu krwi, żadnego śluzu na jego ubraniu i żadnych śladów na gardle. Ale mimo to opadł bezładnie na biurko i przez długą, długą chwilę słuchał bicia swego serca, które powoli się uspokajało. Dopiero wtedy zdołał podnieść się na nogi i przełknąć ślinę... To było wczoraj po południu... teraz postanowił skorzystać z rady B.J. i wyjechać. Ale jego frustracja - fakt, że nie potrafił zrozumieć tego, co się wydarzyło - i jego stale rosnąca irytacja spowodowana wyraźnie osłabionymi zdolnościami, procesami rozumowania i zapamiętywania, plus wrodzony upór, kazały mu zostać w domu jeszcze przez jeden dzień. Może miał nadzieję, że telefon zadzwoni znowu i wreszcie dowie się, co to wszystko znaczy. Ale mimo że rozmyślnie nie włączył sekretarki, jego sen zakłócały tylko powracające koszmary, których treści jak zwykle nie mógł sobie przypomnieć po przebudzeniu... z wyjątkiem jednej rzeczy, tej przerażonej twarzy, która błagała go nawet na jawie: - Pooomóż miii!
Ten żółty człowiek był chyba młody, jak sobie teraz uświadomił Harry. Ale czy to się rzeczywiście wydarzyło? Czy po tak długim czasie znów dał znać o sobie talent Aleca Kyle'a? Czy było to jakieś ostrzeżenie? Harry w to wątpił. Żółci ludzie... Tybetańscy kapłani, a może mnisi... Klasztor na mroźnym płaskowyżu... I przywódca tych mnichów w czerwonych szatach, robiący zdjęcia na miejscu zamachu bombowego na Oxford Street... I ta sama grupa, albo inna do niej podobna, na Forest of Atholl. Wszystko to, tak... ...Ale co jeszcze wiedział o nich Harry? A jego matka tym razem nie przybyła mu na ratunek, w ogóle nie "ingerowała". Kiedy telefon zamienił się w wilka - (Dobry Boże! Nekroskopowi kręciło się w głowie. Szarpany własnymi szalonymi myślami, ledwie mógł uwierzyć, że się nad tym zastanawia i rozmawia sam ze sobą!) - jego matka zjawiła się z odsieczą, niby oddział kawalerii! Dlaczego nie tym razem? A może nie mogła? I dlaczego nie był w stanie słyszeć rozmów zmarłych, co dla Harry'ego było rzeczą równie normalną, jak dla przeciętnego człowieka zwykła, codzienna rozmowa w zatłoczonym pokoju? Ale kiedy o tym pomyślał, doszedł do wniosku, że jest to coś, co sam może zrozumieć. To nie jego matka, ani nie Ogromna Większość machnęli na niego ręką; on sam to uczynił! To była ta... ta przeklęta rzecz w nim samym, która nie chciała, żeby z nimi rozmawiał, i sytuacja z każdą chwilą stawała się coraz gorsza. Ta potrzeba chronienia swych ukrytych zdolności i umiejętności wykorzystywania Kontinuum Möbiusa. Był jak narkoman ukrywający swe uzależnienie, uczący się, jak się nie zdradzić. Trudna sprawa, jeśli się wykorzystuje Kontinuum Möbiusa, ponieważ jego wchodzenie i wychodzenie z tego obszaru można łatwo zaobserwować; a jeszcze łatwiej dostrzec jego rozmowy ze zmarłymi, choć sam proces miał metafizyczny charakter i był niewidoczny. Zbudował w swym umyśle bariery, które pozwalały mu prowadzić normalne życie. Jednak teraz te bariery tkwiły tam nieustannie; możliwe, że pozostawił je tam nieświadomie i w ten sposób odizolował się od zmarłych. Zjadłszy późne śniadanie, Nekroskop przetestował tę teorię, otwierając swój umysł i próbując się instynktownie dostroić do owej eterycznej „długości fali", do której miał dostęp. Od razu wiedział, że jest na właściwej drodze. Ponieważ Ogromna Większość, szepczący zmarli byli tam, jak zawsze, rozmawiając ze sobą ze swych grobów rozsianych po całym świecie. Ale zanim zdołali wyczuć jego obecność, z powrotem postawił bariery, aby im uniemożliwić dostęp. Ale dlaczego? Przecież zmarli byli jedynymi przyjaciółmi, jakich Harry kiedykolwiek posiadał. Odpowiedz była prosta: najlepszym sposobem ukrycia sekretu jest zamknięcie go w miejscu, którego nikt nigdy nie zdoła odnaleźć. Ten sekret był zamknięty w głowie Nekroskopa, a on wyrzucił klucz...
Potem przez jakiś czas czuł żal, miał wyrzuty sumienia, a nawet coś w rodzaju zaskoczenia samym sobą, że tak chętnie pozbył się tego, co w jego życiu było naprawdę dobre. Ale wiedział, że cokolwiek uczyni, nie wolno mu podejmować ryzyka, że ktoś inny mógłby dowiedzieć się o jego zdolnościach. Nie mógł nikomu o nich powiedzieć, ujawnić ich ani... ...Użyć? Tak, a w końcu mogło do tego dojść. I jaką miał nadzieję, że dzięki temu znajdzie Brendę i swego syna? Podejrzewał, że nie ma takiej nadziei. Więc może powinien nadal ich poszukiwać - znów się w to zaangażować - dopóki jeszcze mógł. Co wydawało się kolejnym dobrym powodem (w każdym razie uzasadnionym), aby się wynieść z tego domu. A jeśli chodzi o powody, jakie kierowały Bonnie Jean, Harry nie wiedział nawet, jakie dokładnie były. Czegoś się obawiała? Czegoś, czego i on powinien się obawiać?... W tym momencie odsunął talerz i wstał, i wtedy w jego pokoju zadzwonił telefon. To było coś, czego być może powinien się obawiać. Albo coś, z czym powinien walczyć. Harry jadł śniadanie w kuchni. W pierwszej chwili dzwonek telefonu sprawił, że cały zesztywniał, ale zaraz potem, odzyskawszy zdolność ruchu, ruszył do pokoju. A telefon dzwonił przez cały czas. Następnie... złapał słuchawkę, nie zastanawiając się dłużej. Nawet w biały dzień Harry czuł, jak włosy jeżą mu się na karku i cierpnie mu skóra, kiedy wychodził naprzeciw Nieznanemu... ...I uczucia te nie opuściły go nawet wtedy, gdy w słuchawce usłyszał znajomy głos. - Harry, to ty? - głos Darcy'ego Clarke'a był słaby, bo Harry trzymał słuchawkę w pewnej odległości od ucha. W pierwszej chwili nie poznał dzwoniącego, głównie dlatego, że oczekiwał telefonu... od kogoś innego. - Darcy - powiedział w końcu, wydając westchnienie ulgi i opadając na krzesło. - Jak dobrze... znów cię słyszeć! - Było to coś, czego nie spodziewał się znów powiedzieć, i rzeczywiście tak czuł. Darcy jak zwykle szybko się zorientował w sytuacji. - Harry, coś nie w porządku? - Nie w porządku? - Mam wrażenie, że jesteś jakiś... spięty. Spodziewałem się telefonu od kogoś innego. Co u ciebie? - Starał się, aby jego głos brzmiał możliwie swobodnie, ale równocześnie zdał sobie sprawę, że nie tylko on jest spięty. Serce mu podskoczyło, kiedy zapytał: - Chodzi o Brendę?
- O Brendę? - Darcy myślami był zupełnie gdzie indziej i w pierwszej chwili nie zorientował się, o kogo chodzi. - Ach, o Brendę! Nie, to nie to. Harry, to coś zupełnie innego. Musimy porozmawiać i to twarzą w twarz. Musimy porozmawiać koniecznie! Doskonale, przecież Harry chciał wydostać się z tego domu, nieprawdaż? - Porozmawiać? Chcesz ze mną porozmawiać? - Jego głos był teraz wypełniony goryczą. Tak po prostu? - Na razie tak. - Nie o Brendzie i moim synku? - Nie... i jeśli wolno mi tak powiedzieć, o czymś ważniejszym. Nie utrudniaj mi tego, Harry. Biorąc pod uwagę to, co przed chwilą powiedziałeś, musisz wiedzieć, że sprawa jest naprawdę poważna. - A jeśli ci powiem, że to mnie nie obchodzi? - A jeśli ci powiem, że lepiej, żeby cię obchodziło? Tym razem nie chodzi tylko o nasz wydział, Harry. Chodzi o wszystko... Wszystko to było naprawdę dużo, zwłaszcza jeśli mówił to Darcy. - I to jest coś, w czym mógłbym pomóc? - Może - głos Darcy'ego brzmiał niepewnie. - Ale z drugiej strony możliwe, że to ty będziesz potrzebował naszej pomocy... Harry zastanowił się nad tym chwilę, po czym odrzekł: - Około południa z Waverly Station odchodzi pociąg. Przyjadę nim. - Nie chodziło o to, że Darcy go przekonał czy też w zawoalowany sposób mu zagroził, lecz... kto to wie? Może Wydział zna odpowiedzi na niektóre jego pytania. - Pociągiem? - Darcy wydawał się zaskoczony i Harry wiedział dlaczego. Ale to coś, ta jego obsesja, naprawdę zaczynała nim władać. - Tak, pociągiem - odburknął. - A myślałeś, że przyjdę pieszo? - Po czym odłożył słuchawkę... Pociąg dotarł do stacji King's Cross tuż przed 17-tą, ale w Darlington wsiedli do niego ludzie z Wydziału E albo Wydziału Specjalnego. Harry zauważył ich i wiedział, kim są, ale nie powiedział nic Usiedli niedaleko, tak aby mieć go na oku. Niewielu ludzi zwróciłoby na nich uwagę, ale doświadczenie Nekroskopa pozwoliło mu rozpoznać ich natychmiast. Eskortowali go, ochraniali? Ale przed czym? Jak mówił Darcy Clarke, sprawa była poważna. Na stacji powitał go sam Darcy, szef Wydziału, i zawiózł do centrali...
***
Pomimo wysiłków, aby tego nie okazywać, Darcy był kłębkiem nerwów. Miał mnóstwo problemów, które w jakimś stopniu były lub wydawały się być związane z Nekroskopem. Oczywiście mógł kazać obserwować go w domu, ale już dawno temu obiecał Harry'emu, że nie będzie się wtrącał w jego sprawy czy w sprawy jego syna, gdyby go kiedyś odnaleziono, i nie zamierzał złamać danego słowa. Więc ponieważ Harry był „przyjacielem" Wydziału, najlepszym rozwiązaniem wydawała się rozmowa twarzą w twarz. W rzeczywistości nie było innego sposobu. A właściwie był, ale Darcy za wszelką cenę wolał go uniknąć. Tym innym sposobem było poinformowanie Ministra Odpowiedzialnego o udziale Harry'ego w niektórych sprawach i spokojne oczekiwanie na jego decyzję. Ale poprzednie kontakty Darcy'ego z tym członkiem rządu nauczyły go paru rzeczy: przede wszystkim, że bywa... nie owijając w bawełnę, nieokrzesany. Zdawał sobie sprawę, że "w najlepiej pojętym interesie kraju" niekiedy trzeba było poświęcić niewinnego. Ale Harry Keogh nim nie będzie, dopóki Darcy jest szefem Wydziału E. Wydział mieścił się w budynku hotelu; winda zainstalowana w tylnej jego części stanęła na najwyższym piętrze, gdzie miała swoją siedzibę centrala Wydziału E. Kiedy drzwi windy otworzyły się z sykiem i pojawili się Harry i Darcy, Ben Trask przemierzał długimi krokami korytarz. Trask podszedł do nich i powiedział: - Cześć! - a jego głos odbił się echem w pustym korytarzu. Było po piątej i większość pracowników już się rozeszła do domów; dobrze się składało, bo sprawy, które mieli omówić, były ściśle poufne. - Chodźmy do pokoju operatorów - powiedział Darcy, który szedł przodem. Po drodze ze stacji mówił niewiele. Zapytał tylko Harry'ego, jak mu idą poszukiwania, na co Nekroskop tylko potrząsnął głową. Darcy bardzo chciał zapytać, dlaczego Harry podróżował pociągiem, ale się powstrzymał. Musieli się tego dowiedzieć. I przy odrobinie szczęścia... jeszcze paru rzeczy. Pokój operatorów był pusty, ponury i sterylnie czysty. Darcy zapalił światło, przyciągnął do stołu trzy stalowe krzesła, zrzucił płaszcz i usiadł. Harry i Trask poszli za jego przykładem. Kiedy już wszyscy zajęli miejsca, odezwał się Harry. - Więc o co chodzi? - powiedział, próbując coś wyczytać z ich twarzy. Nie żeby Darcy Clarke kiedykolwiek miał wyrazistą mimikę. Zawsze był najbardziej nijakim człowiekiem na świecie, pod każdym względem przeciętnym, jeśli nie liczyć jego osobliwych zdolności, tego anioła stróża, który pozwalał mu wychodzić z kłopotów obronną ręką i czynił z niego człowieka, który
idealnie nadawał się do tej pracy. Trask był ludzkim wykrywaczem kłamstw i robił wrażenie młodszego, jednak ostatnie trzy czy cztery lata nieco zaostrzyły mu rysy i złagodziły wyraz znużenia czy smutku, który przedtem często gościł na jego twarzy. A może powodem tych zmian było... to, o czym mieli teraz rozmawiać. - Chcesz powiedzieć, że nie możesz nam powiedzieć? - Darcy pochylił się do przodu i spojrzał Harry'emu prosto w oczy. - Widzisz, chodzi o to, że nie wiemy, co się dzieje. Mieliśmy nadzieję, że będziesz mógł i chciał nam to wyjaśnić. Ben wyciągnął rękę i położył ją na ramieniu Darcy'ego. - Mówiłeś, że powiesz mu o tym wprost - powiedział. A Harry rzekł: - Tak, abyście mogli zobaczyć moją reakcję, co, Ben? A więc dobry glina i zły glina, tak? Czy po prostu inkwizytor i sędzia? On zadaje pytania, a ty mu mówisz, czy kłamię, czy nie? Nie odezwali się, a Harry zaczął wstawać. Ale wtedy Darcy szybko powiedział: - Harry, proszę cię. Jeżeli teraz wyjdziesz, sprawa wyślizgnie się z moich rąk... - Sposób, w jaki to powiedział - chłodnym, ale zarazem łamiącym się głosem, jak gdyby mówienie przychodziło mu z trudem - sprawił, że Harry znów usiadł. - A w czyich będzie rękach, cokolwiek to jest? - Harry, my cię kryjemy - wtrącił Ben. - Od dawna nie byłeś z nami szczery. - Ale głos także mu drżał, ponieważ wiedział, że od dawna i oni nie byli z nim szczerzy. Było to wbrew naturze Traska. Nie chodziło tylko o to, że nie można mu było kłamać, ale i on sam nie lubił mówić kłamstw. Nawet niewinnych czy półprawd. Z jego punktu widzenia nie mówienie czegoś ukrywanie, zwłaszcza przed przyjacielem - było równoznaczne z kłamstwem. - Kryjecie mnie? - powiedział niepewnie Harry. - I znów popatrzył najpierw na jednego, a potem na drugiego. Po czym kręcąc głową oświadczył: - Przykro mi, ale chyba zgubiłem się już w punkcie wyjścia! - I gniewnie dodał: - Co takiego u diabła mogłem przeskrobać? Ben Trask wpatrywał się w niego z uwagą; po chwili zamrugał i spojrzał na Darcy'ego. - Nie jestem w stanie nic odczytać. Harry ani na włos nie mija się z prawdą przynajmniej w zakresie, który dotyczy jego samego. Jest w nim dużo niepewności, ale nie ma kłamliwości. - I zwracając się do Harry'ego: - Być może zataiłeś coś wtedy, cztery lata temu, ale teraz na pewno nie. - Po czym zmarszczył brwi i dodał: - W każdym razie nie uczyniłeś tego świadomie... - I znów zwrócił się do Darcy'ego. - Więc zrób to tak, jak zamierzałeś, i powiedz mu wprost. Darcy westchnął (z radością, pomyślał Harry) i powiedział: - Doskonale. - I do Nekroskopa: - Harry, dzieją się rozmaite rzeczy, a my nie mamy pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Kiedy ci to opowiem, zrozumiesz, dlaczego uważamy, że możesz
być w to zamieszany. Może wtedy będziesz mógł coś zaproponować. Albo może wspólnie rozwiążemy ten problem. Zanim zdążyli zacząć, do pokoju zajrzał oficer dyżurny i zapytał, czy nie napiliby się kawy. Darcy powiedział, że tak; siedzieli w milczeniu, dopóki jej nie przyniósł. Darcy poprosił go, żeby dopilnował, aby im nie przeszkadzano, a kiedy wyszedł zaczęli... Pomijając na razie wszystkie inne sprawy, Darcy przeszedł od razu do historii z bombą podłożoną w Hyde Parku. A Ben Trask śledził oczywiście reakcję Harry'ego: najpierw osłupienie, a potem coś zupełnie innego. Świat Nekroskopa zawirował i Harry wiedział, co nadchodzi. Właśnie zaczął mówić: - Co? Bomba atomowa? W Hyde... - I wtedy to się wydarzyło. Twarz mu pobladła, złapał za krawędź stołu i jęknął: - Och nie! W następnej chwili Darcy i Ben byli przy nim. Kładąc mu dłonie na ramionach, spytali: - Co ci jest, Harry? - Zostawcie mnie - wykrztusił. - Wiem, co to jest, i to za chwilę minie. - Ale nie minęło i pokój operatorów nagle zniknął mu z oczu! Wszystko wokół było białe! Tak oślepiająco białe, że aż krzyknął z bólu, zamknął oczy i odwrócił twarz, a po chwili poczuł uderzenie w policzek. Mocne, piekące uderzenie czyjejś zimnej, twardej dłoni albo garści lodu, jakby śnieżki pokrytej warstwą lodu, takich, jakie lepiły dzieci, kiedy i on sam był dzieckiem. A potem cios pięścią w tułów, jakby ktoś zatrzasnął mu przed nosem wielkie drzwi. Poleciał na łeb na szyję jak liść porwany wichrem i stoczył się w głęboką zaspę, pozostawiając wgłębienie w kształcie ludzkiej postaci, tam gdzie przebił cienką pokrywę śniegu. A w górze nagle zerwał się wiatr! Prawdziwa wichura! Białe światło poczerwieniało i wszelki dźwięk na chwilę zamarł, aby powrócić ze zdwojoną siłą! Rozległ się trzask wyładowań elektrycznych; cała ich siatka przecięła nieboskłon, a gdzieś w oddali narodziło się dudnienie, które potężniało z każdą chwilą, aż stało się ogłuszające! I wtedy nad głową Harry'ego, który skulił się w śnieżnym zagłębieniu, przeleciała cała lawina śniegu i lodu, i kawałków skał. Trwało to długie sekundy, a kiedy już było po wszystkim i ziemia przestała drżeć... ...Harry ukląkł, wyjrzał ze śnieżnej jamy i ujrzał... przerażające widowisko. W odległości dwóch czy trzech mil, ponad pokrytym pyłem szarym pustkowiem, zaczęła się formować niska, przysadzista chmura w kształcie grzyba, która rosła w oczach. U jej podstawy, w punkcie zerowym,
szalał ogień, do którego wciąż spadały wyrzucone siłą eksplozji kamienie i kawałki skał. A na horyzoncie widać było zarys surowych, pokrytych śniegiem gór. - Co... ? - powiedział Harry. - Co? - powtórzył Darcy Clarke, jak echo. - Wszystko w porządku, Harry? Znów był w pokoju operatorów. Przez chwilą nie mógł wydobyć głosu, oblizywał wargi był niezmiernie rad, że wrócił. Zresztą tak naprawdę nigdzie nie był, a przynajmniej jego ciało. To musiała być kolejna niezrozumiała wizja Aleca Kyle'a. Wywołana rozmową o bombie atomowej w Hyde Parku. I powiedział to na głos: - To jeden z tych przebłysków przyszłości Aleca Kyle'a. Kiedy Trask to usłyszał, wiedział, że to prawda. - Zachowałeś część pamięci Aleca? - Myśleliśmy, że do tej pory już znikła - wtrącił Darcy. - Skąd mogliśmy wiedzieć? Ostatnio w ogóle nie kontaktowaliśmy się. Wciąż lekko zdezorientowany Harry zatoczył się i chwycił brzeg stołu. Zobaczył ich zaniepokojone twarze i zdał sobie sprawę, że to, co powiedział Darcy, jest prawdą: że są jego prawdziwymi przyjaciółmi i że nie kontaktował się z nimi zbyt długo. Odzyskawszy równowagę, wyrzucił z siebie: - Faktem jest, że jestem kompletnie skołowany! Alec Kyle? On jest jedynie drobną częścią tego wszystkiego. Tak, wciąż we mnie tkwi jakiś jego fragment - który jest dla mnie równie niezrozumiały, jak dla niego! To był przykład: wybuch bomby - bomby atomowej, takie odniosłem wrażenie - z bliżej nieokreślonej przyszłości... ...Przyszłości! Przyszłości! Przyszłości! I cały świat znów zawirował! - Jezu! - wykrztusił Harry, kiedy pokój zaczął wirować wokół niego, a Darcy i Ben chwycili go za ramiona. I już ich nie było, a w Harry'ego wpatrywała się pełna życzliwości pociągła twarz o szarych oczach, pod którymi rysował się prosty nos, a jeszcze niżej zwisały wąsy dochodzące do kącików wąskich ust. Mężczyzna miał wysokie czoło i rumiane policzki, lekko odstające uszy oraz bokobrody, które łączyły się ze złocistobrązową brodą. Ale najbardziej wyróżniały się oczy, bo były jednocześnie poważne i rozbawione! Promieniowało z nich człowieczeństwo, a zarazem dziwny mistycyzm. - Ach, synu z moich wizji! - usłyszał Harry. - A może jesteś faktycznie ojcem? A teraz odejdź, bo jestem pewien, że jeszcze nie nadszedł twój czas.
I to było wszystko. Harry znów był w pokoju operatorów. Miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje. - Co u diabła...? - Trask wpatrywał się w niego rozszerzonymi oczami. - Gdzie teraz byłeś? Nie był bowiem w stanie odczytać umysłu, który znajdował się gdzie indziej. A Darcy zapytał: - Harry, od jak dawna to trwa? Wpatrywali się w niego obaj - starając się przemknąć zasłonę skrywającą metafizyczny umysł Nekroskopa - z taką siłą, że ich spojrzenia miały moc prawdziwie hipnotyczną. Hipnotyczną! Hipnotyczną! Hipnotyczną! Nie mógł tego powstrzymać. Jego umysł wywoływał nowe, coraz dziwniejsze wizje. - Trzymajcie mnie! - wychrypiał, kiedy świat wokół znów stanął na głowie. Tym razem była to tylko chwila, prawdziwy przebłysk, jakich zwykł był doświadczać Alec Kyle. Nieruchomy obraz jak pojedyncza klatka filmu, który zaciął się i pozostawał zbyt długo w palącym blasku lampy projekcyjnej, aż cały zbrązowiał, pokrył się pęcherzami i spłonął. Harry stał na skrzyżowaniu dróg. Po jednej stronie, za niskim murem, widać było zaniedbane miejsca i przekrzywione nagrobki jakiegoś nieznanego cmentarza, częściowo przesłonięte wysoką trawą. A po drugiej stronie stał drogowskaz z napisem Meersburg i odległością podaną w kilometrach. Nie miało to żadnego związku z Harrym, przynajmniej na razie. Ale po chwili cały ten obraz zbrązowiał, uległ deformacji i zniknął... ...A Darcy i Ben trzymali Harry'ego ze wszystkich sił. Nagle Harry poczuł ból! Coś w jego głowie było źródłem potwornego bólu! Jak owa pojedyncza klatka filmu palącym blasku lampy projekcyjnej, poczuł, że właśnie coś się w nim wypaliło. Owe połączenia, magiczne synaptyczne mosty, które kiedyś istniały w mózgu Aleca Kyle'a, wreszcie uległy zniszczeniu i mózg Harry'ego znów należał tylko do niego. Stary system został przeciążony, w jego obwodach popłynął zbyt duży prąd i wszystkie "bezpieczniki" przepaliły się. Harry wydał westchnienie ulgi, odprężył się i opadł na krzesło, a jego twarz stopniowo wygładzała się, kiedy ból ustępował, aż w końcu całkowicie zniknął. - Załatwione! - powiedział. A Ben Trask wiedział, że istotnie tak jest. - Jego ostatnie ślady znikły - powiedział. Darcy przenosił wzrok z jednego na drugiego i w końcu zdołał tylko wyjąkać: - Co? Po chwili odezwał się Harry:
- Wiesz, nigdy nie byłem zbyt pewien Boga, to znaczy czy istnieje. I nadal nie wiem. Ale jeśli istnieje, dziękuję mu za to, że resztki Aleca Kyle'a opuściły mnie na dobre. I to było całe jego wyjaśnienie. Ale równocześnie wiedział, że wiele zawdzięcza zdolnościom Kyle'a. Dzięki nim przyszło ostrzeżenie o bombie podłożonej przez IRA na Oxford Street, co ocaliło życie bardzo wielu ludzi. A teraz to ostrzeżenie o drugiej, znacznie potężniejszej bombie. Waga tego pierwszego miała w tym momencie charakter czysto teoretyczny, ale w tym drugim wypadku? - Gdzie ona teraz jest? - spytał nieoczekiwanie Harry, kiedy Ben dolał wszystkim kawy. No, ta bomba. - W bezpiecznym miejscu - odparł Darcy. - Unieszkodliwiona. - Chciałbym ją zobaczyć. - Dzisiaj? - Tak, jak najszybciej. - Postaram się to załatwić - powiedział Darcy. - Ale to dosyć daleko. Jak chciałbyś się tam dostać? Harry popatrzył na niego zaskoczony. - Masz chyba służbowy samochód, prawda? Oczywiście - szybko potwierdził Darcy. - Jaki ze mnie głupiec... - Po czym zostawił ich samych, a sam poszedł załatwić niezbędne formalności. Darcy wykonał parę telefonów, a następnie zwrócił się do posępnej postaci siedzącej przed foliowanym oknem i obserwującym Bena i jego gościa. Mimo że ściany były dźwiękoszczelne, powiedział przyciszonym głosem: - Czy już wyrobiłeś sobie jakieś zdanie? Doktor James Anderson, który był hipnotyzerem, odwrócił się i spojrzał nań swymi przepastnymi oczami. - Tak - odpowiedział grobowym głosem. - Także o Keoghu! Ale opowiedz mi o tej bombie. Czy to prawda? Darcy westchnął. - Słuchaj, nie mamy zbyt wiele czasu. A jeśli chodzi o to, czego się dowiedziałeś, wiem, że nie muszę ci przypominać, iż obowiązuje cię ustawa o ochronie tajemnicy państwowej. - A więc to prawda. Mój Boże, ale... ...Ale to jest sprawa, z którą mamy nie lada problem w Wydziale E - powiedział chłodno Darcy. - Więc zapomnij o niej i powiedz mi, czego się dowiedziałeś o Harrym. Anderson skinął głową i głęboko odetchnął. - Może powinniśmy zastanowić się nad tym jeszcze raz. Być może wszedłem zbyt głęboko. Na podstawie tego, co mi powiedziałeś, i tego, co zobaczyłem, odnoszę wrażenie, że gnębi go jakaś
obsesja; teraz wypiera się swych zdolności, jakby w nie przestał wierzyć! To jakaś schizofrenia. I sytuacja może się pogarszać; to może przyjmować rozmaite postacie. Usłyszawszy to, Darcy wiedział, co powinien uczynić. - Chcę to odwrócić. Ale czy on się zorientuje? To znaczy czy się dowie, co mu zrobiliśmy? - Nie, jeśli zrobimy to w identyczny sposób. Faktycznie odczuje wielką ulgę, ponieważ tak mu właśnie powiem. - Namówię go, aby dzisiejszą noc spędził tutaj - powiedział Darcy. Anderson znów skinął głową. - To da mi czas, abym się przygotował. - I będziesz tutaj, kiedy wrócimy? - Możesz być tego pewien - odparł Anderson, ale nie miał pojęcia, że znajdzie się w zupełnie innym miejscu...
II Anderson, bomba i R.L.
- James Anderson i Harry Keogh - tak Darcy Clarke "przedstawił" tę dwójkę, gdy cała czwórka weszła do windy. Ale rozmyślnie pominął „doktora" przed nazwiskiem Andersona. Hipnotyzer i Nekroskop podali sobie ręce i nic nie wskazywało na to, że Harry rozpoznał czy pamiętał tamtego. - James powiedział Darcy, czując się jak zdrajca, który zwraca się przeciwko swemu dobroczyńcy - Harry pracował kiedyś dla Wydziału E i teraz też czasami służy nam pomocą. - I zwracając się do Harry'ego: - James jest specjalistą, który także od czasu do czasu z nami współpracuje. Nie ma to nic wspólnego z obecną sytuacją; po prostu mamy podrzucić go do domu, to wszystko. Na tym rozmowa się urwała, tak jak zamierzał Darcy. Im mniej mówili, tym lepiej. W dwadzieścia minut później, kiedy Trask zatrzymał samochód na skrzyżowaniu Knightsbridge, skąd Anderson miał już tylko parę kroków do domu, nikt nie zwrócił uwagi na samochód, który zatrzymał się zaraz za nimi, ani na jego dwóch pasażerów, którzy wysiedli w tym samym miejscu. Ulice były pełne ludzi spieszących do domu. Następnie Trask wyruszył na zachód, do Greenham Common koło Newburry w hrabstwie Berkshire, gdzie mieściła się baza amerykańskich sił powietrznych, w której magazynowano pociski samosterujące dalekiego zasięgu... Kiedy wreszcie znaleźli się na autostradzie, Darcy zapytał Traska: - Jak daleko jeszcze? - Półtorej godziny, może dwie - odparł Trask. - Zależy od ruchu. Ale teraz, po godzinach szczytu, nie powinniśmy mieć żadnych problemów. - Więc - Darcy zwrócił się do Harry'ego, który siedział obok niego z tyłu - mamy mnóstwo czasu na rozmowę. Przy odrobinie szczęścia te wiedźmy z Common dadzą nam spokój i nie będziemy musieli znosić ich nieustannych ataków. Dobrze nas słyszysz, Ben? Kierowca spojrzał na nich w lusterku i podniósł kciuk na znak, że rozumie. - Świetnie - powiedział Darcy. I zwracając się do Harry'ego: - Więc jeśli masz do mnie jakieś pytania... - Tak, dotyczące bomby - natychmiast powiedział Harry, a w jego pamięci wciąż płonęła przerażająca wizja białego żaru eksplozji jądrowej. - Na przykład czyja to bomba?
Darcy kiwnął głową. - Czyjej konstrukcji? Chińskiej. To „brudna" bomba, podobnie jak użyta do jej produkcji technologia. Ale znacznie wyprzedzająca to, co podejrzewał Zachód. Innymi słowy, gonią nas naprawdę szybko. - Jeśli była jedna bomba... - Harry nie dokończył. - ...to mogą być inne? - Darcy przekrzywił głowę. - Nie, przynajmniej nie w Anglii. Wyglądał nieswojo. - Ale... wiemy, że była jeszcze co najmniej jedna. - Gdzie? - Nie uwierzysz... w Rosji, w Moskwie. Harry'emu opadła szczęka. - Co takiego? Skąd to wiesz? - To jeszcze trudniejsze do uwierzenia - Darcy uśmiechnął się, choć nie było mu do śmiechu. - Tę wiadomość przekazał nam Jurij Andropow. Jest teraz najważniejszą osobą w Rosji, pewnie wiesz. Powiedział nam także o bombie w Hyde Parku! Nekroskop pokręcił głową ze zdziwieniem. - Coś takiego! - powiedział. - Gregor Borowitz założył Opozycję za czasów Breżniewa, ale zawsze był wrogiem KGB. Rosyjska jednostka, zanim ją zniszczyliśmy, była równie dobrze zamaskowana jak Wydział E, a KGB nienawidziło jej równie mocno, jak Borowitz ich. Bóg jeden wie, jak musieli nienawidzić nas, ciebie czy mnie, może nawet bardziej! A teraz Andropow, były szef KGB, zawraca sobie głowę, żeby cię ostrzec? Bomba, którą Chińczycy zakopali w londyńskim parku? To zupełnie bez sensu! Wręcz przeciwnie - odparł Darcy. - Bo o ile zimna wojna to jedno, o tyle Trzecia Wojna Światowa byłaby czymś zasadniczo innym. Nie rozumiesz? Te bomby, które by wybuchły w niedalekiej przyszłości - powiedzmy podczas kryzysu w stosunkach Wschód-Zachód spowodowałyby kompletny chaos. Harry zmarszczył brwi i pokręcił głową. - Jednak to się nie trzyma kupy. Chiny? Jako prowokator? Chyba że zostali w to wmanewrowani. Czy broń jądrowa nie ma własnych sygnatur? - Chiny istotnie mogły zostać wmanewrowane - powiedział Darcy. - Byłyby za to odpowiedzialne, ale wtedy byłoby już za późno. Londyn i Moskwa w gruzach, a ciężkie działa wszystkich krajów skierowane przeciw sobie? A ponieważ Zachód wciąż znacznie wyprzedza całą resztę, można się założyć, że Chiny także zostałyby unicestwione. - Więc co Chiny mogą zyskać, podkładając te bomby? - A kto powiedział, że oni to uczynili? - Darcy znów uśmiechnął się niewesoło - tym razem był to raczej grymas - a kiedy Nekroskop nic nie powiedział, ciągnął dalej. - Więc sytuacja przedstawia się następująco: - rzekł. - Tybet. Bomby zostały podłożone
przez grupę tybetańskich ekstremistów, szalonych wyznawców jakiejś sekty. I wygląda na to, że jesteś z nimi jakoś powiązany... - Co takiego? - Harry poderwał się z miejsca. - Ja? Myślisz, że jestem w to zamieszany? W jaki sposób? - Darcy wiedział, że jego oburzenie było całkowicie autentyczne, w przeciwnym razie Ben na pewno by się odezwał. Ale choć Trask milczał, w istocie zdawał sobie sprawę, że dzieje się coś dziwnego; wyraźnie „poczuł", że na pierwszą wzmiankę o powiązania z Tybetańczykami Nekroskop przyjął postawę obronną i podobnie było, gdy Darcy wspomniał o „mnichach ubranych w czerwone szaty". - Mieliśmy nadzieję, że nam to powiesz - rzekł Darcy. Teraz odezwał się Trask: - Jak mówiłem w centrali, od jakiegoś czasu nie jesteś z nami szczery, Harry. I nawet teraz nie jesteś z nami do końca szczery. - Nie skłamałem wam ani razu! - warknął Nekroskop. - Może i nie - odparł Ben. - Ale nie mówisz nam także całej prawdy. Sięga to jeszcze owej sprawy z wilkołakiem, którą prowadziłeś w Londynie. Tam, gdzie to się zaczęło, w tę noc, no pamiętasz, w tym garażu. - Gdzie co się zaczęło? - zapytał Harry. Ale faktycznie już zaczynał podejrzewać, o czym mówią. Mieli rację, nie powiedział im wszystkiego o tamtej nocy. Darcy odparł: - Tam, gdzie zacząłeś trochę mijać się z prawdą... Po długiej chwili milczenia, Harry westchnął i opadł na siedzenie. - Tamtej nocy Brenda i mój synek zniknęli - powiedział przytłumionym głosem, ale myślami był gdzie indziej. - Ale nam nie o to chodzi... - zaczął Darcy i przerwał, kiedy zorientował się, że nie zabrzmiało to najlepiej. - Przepraszam - powiedział. - Nie chciałem tego powiedzieć. - Harry - odezwał się Trask - to z naszej strony nie fair, że cię maglujemy, a ty nie znasz całej sprawy. Chcę powiedzieć, że to nie przesłuchanie. Nie chodzi nam o to, żebyś się zaplątał. Więc po prostu powiem ci, co nas niepokoi, a ty powiesz nam resztę. OK? - Słucham - rzekł Harry. Darcy podjął: - Pamiętasz, jak do ciebie dzwoniłem w związku z członkami tej tybetańskiej sekty, którzy zginęli w strzelaninie na drodze, w lesie niedaleko ciebie, chyba w dolinie Spey, prawda? - Pamiętam - odparł Harry, marszcząc brwi. - Nie byłem w to zamieszany... (Bytem? Może byłem?) Więc o co chodzi?
Siedzący z przodu Ben Trask zastanawiał się: - Czy był w to zamieszany? - Co, u licha, stało się z jego zdolnościami? Nie mógł się w tym połapać. Bo dla niego wszystko było albo czarne, albo białe, ale nigdy szare! Aż do tej chwili. - Jeden z mnichów w tym spalonym samochodzie został zabity strzałem z kuszy - oznajmił Darcy. - Druga strzała utkwiła w drzwiach samochodu i obie miały takie same srebrne groty, jakie znaleziono w ciałach tych dwóch oprychów, z którymi miałeś do czynienia tamtej nocy w garażu na East Endzie. Powiedziałeś nam, że ich zastrzeliłeś. Jeżeli tak było, czy stąd nie płynie wniosek, że mogłeś mieć także coś wspólnego z tymi zabójstwami w dolinie Spey? Albo że o nich coś wiesz? Harry'emu zakręciło się w głowie z powodu nagłego konfliktu tożsamości, zakazów i lojalności, ale szybko nad tym zapanował. To nie jego ścigali, lecz Bonnie Jean, a ona była niewinna. Na pewno nie ponosiła winy za to, o czym mówił Darcy, ponieważ tamtego dnia była z Harrym. Tamtego dnia odwołała wyprawę w góry. Pamiętał to dobrze... prawda? Oczywiście że tak. Zostali na noc w domu Starego Johna, a następnego dnia, wcześnie rano mieli wyruszyć w góry Cairngorms. Tylko że B.J. odwołała to w ostatniej chwili. Może uważała, że to przekracza jego możliwości. A potem wrócili do Edynburga. Tak to dokładnie było. ...Żółci ludzie w czerwonych szatach! ...Płonący samochód! ...I B.J. - z kuszą w ręku! - Harry? - Darcy wyrwał go z transu. - Nic nie wiem o żadnej strzelaninie! - krzyknął Harry. - A jeśli chodzi o to, co się stało w garażu... nie, ja tego nie zrobiłem.. (To było wszystko, co mogą z niego wyciągnąć. Nie miał zamiaru zdradzić B.J.) Darcy kiwnął głową. - Nigdy nam nie mówiłeś, że to ty za to odpowiadasz. Więc kogoś kryłeś. - Tak, kogoś, kto mi pomógł - bąknął Harry. - Kogoś, kto uratował mi życie, kto powstrzymał tego szaleńca Skippy'ego, który chciał roztrzaskać mi głowę maczetą. Słuchajcie, powiedzieliście, że mnie kryjecie. Więc czy tak trudno wam pojąć, że ja także kogoś kryję? To kwestia lojalności. A ja zawsze byłem lojalny. Darcy popatrzył na Traska. Trask zobaczył jego pytające spojrzenie w lusterku i poirytowany wzruszył ramionami. Niech to diabli, nie miał pojęcia, co o tym myśleć! - Więc musimy przyjąć - powiedział Darcy - że jeśli nie zlikwidowałeś tych mnichów w Szkocji, uczynił to ten, kogo chronisz. - W żadnym wypadku! - powiedział Harry. - Bo ona była ze mną... - W następnej chwili zdał sobie sprawę z pułapki, jaką mimochodem zastawił na niego Darcy, choć w rzeczywistości wcale nie było to jego zamiarem. - Nie słyszeliśmy tego - natychmiast powiedział Darcy. - Więc to nie ma znaczenia. W każdym razie zawdzięczamy jemu czy jej dwie przysługi. Jedna to wydobycie cię z
niebezpiecznej awantury, a druga to wyeliminowanie pary sabotażystów. Ale... - (nie mógł się powstrzymać) - to musi być fantastyczna dziewczyna! I coś w umyśle Harry'ego wskoczyło na swoje miejsce, tak się złożyło, że błędnie, ale Nekroskop odniósł wrażenie, iż pasuje doskonale. Bo w rzeczywistości widział tych mnichów w czerwonych szatach, kiedy wraz z B.J. zatrzymali się w herbaciarni w Forest of Atholl. Widział ich i pamiętał; a ponieważ nie było to częścią wypadków, jakie się następnie rozegrały, B.J. nie pomyślała, aby je wymazać z jego pamięci. Ale teraz Harry odniósł wrażenie, że B.J. miała powody, aby się obawiać tych Tybetańczyków, i to mogło być przyczyną nagłego odwołania wyprawy w góry. To mogło także tłumaczyć, dlaczego zaproponowała, aby na jakiś czas wyprowadził się z domu: jeżeli czterej pozostali mnisi stanowili zagrożenie dla niej, mogli być także zagrożeniem dla niego. Ale jeśli chodzi o jej związek z nimi - albo ze strzałami, które zabiły jednego z nich - nie miał najmniejszego pojęcia! Czy rzeczywiście? A tele-Tybetańczyk? Ta okropna zjawa, która pojawiła się w jego domu, kiedy słuchawka telefonu wydała z siebie żółtego stwora, który w końcu zamienił się w bezkształtną papkę, ale przedtem wołał o pomoc? Najwyraźniej istniał jakiś związek, ale jaki? Trask obejrzał się przez ramię i powiedział: - Więc jak widzisz, Harry, rzeczywiście niepokoiliśmy się o ciebie od czasu tej historii z wilkołakiem. I zanim o to zapytasz, odpowiadam: nie, wówczas cię nie sprawdzałem. A gdybym chciał, zapytałbym cię, jak było naprawdę. Ale podczas tej akcji wspierał cię Trev Jordan, który jest znakomitym telepatą. Jego sprawozdanie szczegółowo opisuje, jak wykrył w tym garażu jeszcze kogoś, ale nie zdołał uzyskać dokładnego odczytu. Najwyraźniej tę samą osobę, którą chronisz. - Pozostaje więc jeszcze tylko jedno pytanie - powiedział Darcy. - Chodzi o te strzały ze srebrnymi grotami. Może chciałbyś się kiedyś przyjrzeć temu bliżej, co, Harry? Chyba rozumiesz, dlaczego nas to interesuje. Jeśli chodzi o ludzi, którzy odpowiadają za magazynowanie broni jądrowej, wszystko musi być zapięte na ostatni guzik. Więc ktoś zastrzelił tych dwóch mnichów, doskonale. Ale dlaczego? I dokąd udała się pozostała czwórka? Wreszcie, kim jest ten ktoś, kto broni naszych interesów? - Zastanowię się... nad tym - powiedział Harry, mając nadzieję, że nie będzie musiał tego robić... ***
W międzyczasie Nekroskop musiał się zastanowić nad innymi rzeczami, na przykład nad ostatnimi trzema „przebłyskami", które pozostawił po sobie umysł Aleca Kyle'a. Najpierw ten wybuch bomby. Prawdziwa wizja z przyszłości, albo po prostu skojarzenie wywołane opowiadaniem Darcy'ego o bombie jądrowej odkrytej w Hyde Parku. Harry nie był pewien, czy powiedziano mu wszystko i czy będzie chciał, czy nie, podejrzewał, że mimo wszystko będzie musiał się nad tym zastanowić. Albo z kimś na ten temat porozmawiać. Obróciwszy się do Darcy'ego, zobaczył, że głowa opadła mu na piersi. Obejrzawszy się, Trask powiedział: - Miał ciężki dzień. Niech się prześpi. Chciałeś czegoś? - Czy Darcy opowiedział mi całą historię, dotyczącą bomby? - Harry nigdy nie miał problemów, rozmawiając z Traskiem. Nie można mu było kłamać, ale jednocześnie niczego nie ukrywał. - Jak Andropow dowiedział się o tym? Skąd możemy mieć pewność, że to była robota Tybetańczyków czy tych mnichów? Trask zrozumiał, o co mu chodzi i odparł: - Sowieci zawsze interesowali się parapsychologią, czego dowodzi istnienie Opozycji, czyli rosyjskiej wersji Wydziału E. Breżniew bardzo się zapalił do pomysłu powołania organizacji szpiegów umysłu. Więc kiedy zamek Bronnicy zniszczono i najlepszych rosyjskich esperów zlikwidowano, pragnął tę organizację odbudować. Miał to być jeden z tematów kongresu esperów w Moskwie, aby się przekonać, jakie trudności może napotkać. Wysłaliśmy tam dwóch naszych ludzi; nie zebrali zbyt wielu informacji, ale także nie ujawnili zbyt wiele. Była tam także delegacja Chińczyków z ich „firmy" mieszczącej się przy ulicy Kwijiang w Chungking. Tybetańczycy przyjechali do Moskwy wraz z nimi. Przypuszczamy, że wszyscy ocaleli członkowie sowieckiej organizacji ESP wzięli udział w tym kongresie i dowiedzieli się, co się święci. - Chińskie bomby podłożone przez członków tybetańskiej sekty - zastanawiał się Harry. Więc w istocie – ponieważ bomby są chińskie, a Tybetańczycy stanowili cześć chińskiej delegacji to odpowiadają za to Chińczycy, a Tybetańczycy po prostu dali się nabrać. Prawdopodobnie dlatego, że Chińczycy wiedzieli, iż Rosjanie będą obserwować właśnie ich, nie zaś mnichów. Ale Darcy powiedział, że Chińczycy nie są winni. - Nie są - potwierdził Trask. - Bomby zostały skradzione. I jeszcze coś, czego nie powiedział ci Darcy: w Chungking jest trzecia bomba! Andropow wykorzystuje ją jako argument przetargowy w sporach granicznych z Chinami. Nie powiedział, gdzie jest ani kto ją podłożył, tylko że się tam znajduje... i że jest tam ten niewielki pas ziemi, który należy do Matki Rosji, i chce, żeby żółtki się stamtąd wyniosły.
- Szantaż? - I to najgorszego rodzaju. Polityczny, atomowy, paskudny. Ale nasi lokalizatorzy określili w przybliżeniu miejsce, gdzie znajduje się bomba. I teraz wyznaczyliśmy Andropowowi ostateczny termin: ma dwa tygodnie na przekazanie Chińczykom tego, co jest jego obowiązkiem, ujawnienia tego miejsca, albo uczynimy to my. A to pozbawi go całego prestiżu. Harry to wszystko jest oczywiście ściśle tajne. I dlatego Darcy o tym nie wspominał. Z drugiej strony, ponieważ powinieneś o tym wiedzieć... A kiedy Harry nie odpowiadał, spytał: - Czy coś jeszcze? Ale Nekroskop tylko pokręcił głową i pogrążył się w myślach... Rozmyślał o pozostałych wizjach. Po wstrząsie, jaki przeżył, ujrzawszy wyimaginowany wybuch jądrowy, próbował opowiedzieć Darcy'emu i Benowi, co właściwie zobaczył: „przebłysk" przyszłego kataklizmu, albo ukryte ostrzeżenie, że taka katastrofa może nastąpić. Wszystko to znajdowało wytłumaczenie w tym, co usłyszał od Bena. Ale słowo przyszłość było jak uruchomienie spustu i znów został porwany w jakieś nieznane miejsce... czy raczej zobaczył nieznaną twarz! Te oczy, które były jednocześnie poważne i rozbawione - przepełnione człowieczeństwem, a zarazem dziwnym mistycyzmem - i wpatrywały się w Harry'ego. - Ach, synu z moich wizji! - usłyszał Harry. - A może jesteś faktycznie ojcem? (Ale ojcem czego, owych mistycznych wizji?) I potem: A teraz odejdź, bo jestem pewien, że jeszcze nie nadszedł twój czas. Nie jego czas? Więc czy to oznaczało, że jego czas nadchodzi? Ale jaki właściwie czas? Harry zastanawiał się nad tym przez długą chwilę, ale nie doszedł do żadnych wniosków, poza tym, że ów człowiek nie stanowi żadnego zagrożenia. Raczej wydawał się proponować schronienie przed jakąś nieznaną burzą... Poza tym była ta ostatnia zjawa czy może raczej wizja, bo Harry z pewnością został przeniesiony gdzie indziej. Skrzyżowanie dróg. Po jednej stronie, za niskim murem, widać było zaniedbane miejsca i przekrzywione nagrobki jakiegoś nieznanego cmentarza. A po drugiej stronie stał drogowskaz z napisem „Meersburg"... To wszystko nie miało sensu, nie znaczyło zupełnie nic (Harry nigdy nie słyszał o Meersburgu), ani nie wydawało się wiązać z jakąś groźbą; w końcu cmentarze i pokryte porostami nagrobki stanowiły zwyczajne motywy w jego świecie i absolutnie nie budziły lęku. Jednak ów przebłysk był ostatnią manifestacją zdolności Aleca Kyle'a. Teraz zniknął na zawsze, wypalony z mózgu Harry'ego. Ale skoro był to ostatni przebłysk... musiał chyba coś znaczyć.
- Harry? - Nekroskop usłyszał głos Traska, uniósł wzrok i potrząsnął głową myśląc: - Czy ja też spałem? Darcy Clarke przeciągał się, ziewając, a Ben patrzył w lusterku na nich obu. - Będziemy na miejscu za jakieś cztery czy pięć minut - powiedział, po czym włączył zainstalowane w samochodzie policyjne radio, podał swoje nazwisko i coś powiedział do mikrofonu. - Uhm. Te wiedźmy z Greenham szykują się do egzekucji! - Jakieś kłopoty? - Darcy nagle oprzytomniał. - Chyba nie. Kilka grubych ryb i normalna grupa debilów. - Nie jesteś zbyt tolerancyjny - mruknął z niezadowoleniem Darcy. - Znam różnicę między prawdą a kłamstwem - powiedział Ben. - Broń jądrowa to paskudna rzecz; to prawda. Ale bez niej już parę lat temu wybuchłaby Trzecia Wojna Światowa; to też prawda. Organizatorzy doskonale o tym wiedzą, a mimo to terroryzują świat kłamstwami, dla własny politycznych celów; i to prawda. Że jestem tendencyjny? Oczywiście. Jak mogłoby być inaczej, skoro mam takie zdolności? To stare pytanie: czy dar espera jest błogosławieństwem, czy przekleństwem? Jechali teraz wąską drogą w kierunku wielkiego ogrodzenia. Znak drogowy informował, że zbliżają się do bazy amerykańskich sił powietrznych w Greenham Common. Darcy pokazał identyfikator, a umundurowany policjant zasalutował i przepuścił ich. Po obu stronach sznur policjantów powstrzymywał tłum rozwścieczonych kobiet. Brama koło wartowni podniosła się i Ben wjechał do środka. Ale kiedy przekraczał bramę, gruba, rumiana kobieta przedarła się przez kordon i cisnęła w przednią szybę grudę mokrej ziemi. Ben wyminął kobietę i uruchomił wycieraczki. - Włochata - mruknął, kiedy wycieraczki zgarnęły ziemię na bok. - Gruda? - spytał Darcy. - Nie, ta głupia krowa, która ją rzuciła! - odparł Ben. - Zakazać bomb? Ta baba mogłaby ją sobą zadusić! - Po chwili byli już wewnątrz bazy i cały ten hałas zostawili za sobą. Harry zapytał: - Skąd wiedzieli, że mamy przyjechać? Darcy wzruszył ramionami. . - Kiedy pojawia się tłum policji, znaczy to, że przyjeżdża ktoś ważny. Bez względu na to, kim jest, zawsze czeka go takie powitanie. Wielki, czarnoskóry oficer amerykańskich sił powietrznych kazał im się zatrzymać i wsiadł do samochodu, żeby im wskazywać drogę...
Trask zjechał z rampy do hangaru, wyłączył światła i zapalił wewnętrzną lampkę. Oficer wskazał mu windę, Ben wjechał do środka i zatrzymał się, kiedy zamigotały czerwone światła. Zabrzmiał dzwonek i klatka windy zjechała trzy poziomy w dół. Kiedy drzwi otworzyły się, oficer powiedział: - Proszę podjechać jakieś sześć stóp do przodu. Ben uczynił, jak mu kazano, i nacisnął hamulec. - Proszę zostawić samochód częściowo w windzie - powiedział amerykański pułkownik, kiedy wysiedli. - Drzwi są sterowane przez fotokomórkę i nie zamkną się. A winda nie może ruszyć, kiedy drzwi są otwarte. Dzięki temu winda jest unieruchomiona, co zapewni nam trochę spokoju. Nawiasem mówiąc, wy także jesteście tutaj unieruchomieni, dopóki nie pokażecie dokumentów. - Wyjął pistolet i odbezpieczył. Darcy pokazał swój identyfikator, a pułkownikowi oczy wylazły na wierzch. - Człowieku, masz większe prawo przebywać tu niż ja sam! - Schował pistolet i poprowadził ich wielkim, niekończącym się korytarzem obok szeregu stalowych drzwi, aż znaleźli się przed drzwiami, na których widniał czerwony napis na białym tle: WSTĘP WZBRONIONY! Otworzywszy ciężkie drzwi, pułkownik wpuścił ich do środka i powiedział: - Zakładam, że wszyscy wiecie, co robicie. Możecie patrzeć, na co chcecie, ale uważajcie, żeby nie dotknąć szkła, bo włączy się alarm. Macie tu przed sobą cały obóz takich wariatów jak ja! Taka praca. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu, zasalutował i wyszedł. Jego kroki oddaliły się, ale niezbyt daleko. Darcy Clarke już tu kiedyś był. Zaprowadził ich na podium w środku pomieszczenia, wszedł po stalowych schodach i pochylił się nad pojemnikiem, zaglądając do jego wnętrza. - Oto nasza bomba - powiedział - czysta i bezpieczna, pod szkłem. Harry i Ben stanęli po obu stronach. Nekroskop był zafascynowany. - To jest bomba atomowa? Wygląda, jak silnik eksperymentalnego motocykla! - Ma tylko trochę większą moc - powiedział Darcy z typową brytyjską flegmą. Jego swobodny ton wymownie świadczył o bezpieczeństwie urządzenia. - Ile to waży? - Harry patrzył przez szkło na bliźniacze metalowe cylindry, które wyglądały jak para wydłużonych hantli połączonych w środku rurką ze stali nierdzewnej o średnicy ośmiu cali; cała powierzchnia była pokryta rowkami, którymi biegły liczne przewody osłonięte tworzywem sztucznym. Urządzenie spoczywało na wózku na gumowych kołach, aby można je było łatwo przewozić. - Tyle, co dwie duże walizki - odpowiedział Darcy. - Mniej więcej sto dziesięć funtów. - I zdołali to przemycić do Moskwy? - To wydawało się niewiarygodne.
Darcy wzruszył ramionami. - I to przez lotnisko Gatwick, ale nie pytajcie mnie jak! Jednak uwierzcie mi: teraz jest tam prawdziwe piekło. Ochrona lotniska nigdy już nie będzie taka sama. Darcy zrobił trzy kroki dzielące go od drugiego pojemnika. Harry dołączył do niego, spojrzał w dół na mały sejf z zamkiem szyfrowym i zapytał: - Co to jest? - To zapalnik - powiedział Darcy. - Jest tam zamknięty. Dzięki temu bomba jest bezpieczna. - Znów wzruszył ramionami. - I tak to jest, ale moim zdaniem w tym kompleksie jest tak ogromna rozmaitość rodzimych bomb jądrowych, że nie powinni się tak bardzo przejmować właśnie tą. A te baby pod bramą buntują się przeciwko jeszcze jednej. - Zapalnik? - Harry najwyraźniej czekał na jakieś wyjaśnienia. - W zasadzie jest to odbiornik radiowy zaopatrzony w przewód łączący go ze środkową częścią bomby. Bombę można uzbroić zdalnie za pomocą sygnału radiowego i w taki sam sposób zdetonować. Identyczny odbiornik zainstalowano w pokoju operatorów, gdzie uruchomi tylko urządzenie alarmowe. Jest obserwowany przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, dzięki czemu będą natychmiast wiedzieli, kiedy zostanie wysłany sygnał inicjujący. Gdyby nie odkryto tej bomby, w tym właśnie momencie Londyn wyleciałby w powietrze. - Ale bomba jest całkowicie bezpieczna, tak? Całkowicie. Wysyła trochę promieniowania, to wszystko, i dlatego umieszczono ją w pojemniku wyłożonym ołowiem. Ale jeśli wyjmiesz zapalnik z sejfu, podłączysz go do bomby i wyciągniesz antenę, bingo! Znów jest gotowa i czeka na sygnał z Tybetu. Ale teraz nie może go odebrać... inaczej nie byłoby mnie tutaj. Harry zrobił krok w prawo i jeszcze raz popatrzył na bombę. Jakby się zmieniła; teraz wydawała mu się... nieprzyzwoita. Nekroskop zadygotał. - Nagła śmierć - powiedział cicho. - Tak i to milionów ludzi - potwierdził Darcy. - Ale sama bomba - ta bomba - stanowiłaby jedynie zapalnik. Mam na myśli prawdziwy zapalnik. Uruchomiłaby jądrowy holocaust, po którym nastąpiłaby jądrowa zima. Nie po prostu Trzecia Wojna Światowa, ale prawdopodobnie początek nowego Średniowiecza... Po chwili odezwał się Trask: - No jak, Harry, czy zdołaliśmy cię zainteresować? Harry spojrzał na niego. - Ja... ja już nie pracuję dla Wydziału - powiedział. - Ale z drugiej strony to jest coś, czym wszyscy powinniśmy być zainteresowani. Szaleniec, który jest do tego zdolny, może spróbować znowu.
Darcy powiedział: - Właśnie. Więc nam pomożesz, jeśli będziesz mógł, prawda? Wiemy sporo, ale nie wiemy kto i dlaczego. Nie znamy powodu i nie znamy obłąkanego umysłu, który to wymyślił. Ale aby znaleźć odpowiedzi na te pytania, potrzebny jest bardzo szczególny rodzaj detektywa. - Wiedział, że podejmuje ryzyko, ale musiał to zrobić. Jednak kiedy zobaczył spojrzenie, jakie mu rzucił Nekroskop, żałował, że to uczynił. Wydawało się, że Harry chce coś powiedzieć, jak gdyby chciał pomóc, ale nie wiedział jak. Bo było faktem, że już nie był skłonny - nie był w stanie - przyznać, co może uczynić. Jego obsesja przybrała takie rozmiary, że nie potrafił przyjąć do wiadomości, że są inni, którzy już o nim wiedzą. I chociaż Darcy miał przedtem pewne wątpliwości, teraz był zadowolony z planu wciągnięcia dr Jamesa Andersona. Wiedział bowiem, że Harry'ego trzeba „doprowadzić do porządku". Biorąc go za ramię, powiedział: - Tak czy owak jest już późno i musimy ruszać. Więc teraz się niczym nie przejmuj. Powiedziałeś, że chcesz zobaczyć bombę, więc ją zobaczyłeś. Teraz Anderson powinien już na nich czekać w centrali Wydziału E w Londynie... ... Ale go tam nie było. Pomimo że Darcy wielokrotnie dzwonił do niego tego wieczoru, aż do późnych godzin nocnych, nie udało mu się z nim skontaktować. Wysłał do niego samochód, aby się dowiedzieć, co się dzieje, ale Andersona nie było w domu. W tym czasie Harry Keogh już mocno spał, a w centrali Wydziału E panowała cisza. Choć nie do końca. Ale to było normalne w centrali Wydziału E...
James Anderson nigdy nie dotarł do frontowych drzwi swego domu. Wszedł przez żelazną furtkę i zrobił parę kroków, idąc otoczonym zaroślami chodnikiem, ale na ganku zatrzymał się, zamrugał i zmarszczył brwi, zastanawiając się, dlaczego nie palą się dwie żółte, kuliste lampy znajdujące się po obu stronach wejścia. Przepalony bezpiecznik? Prawdopodobnie. W tym momencie wydał stłumiony okrzyk i cofnął się o krok, gdy z ciemności wyłoniły się dwie postacie i ruszyły w jego stronę. Od razu zorientował się, że kimkolwiek są, raczej nie może liczyć na przyjacielskie powitanie. Odwróciwszy się wpadł na dwie inne ciemne postacie, które zagrodziły mu drogę do furtki. Doktor zdołał zobaczyć tylko dziwny grymas - i czyjeś dzikie, żółte oczy, płonące w mroku oraz otwarte usta pełne ostrych, białych zębów - kiedy dwójka z przodu chwyciła go za ręce, a ci z tyłu złapali go za szyję, aby zdławić wszelkie krzyki.
Bronił się rozpaczliwie przez krótką chwilę i zaczął gwałtownie kopać, kiedy zabrakło mu powietrza. Ucisk na tchawicę natychmiast zelżał, ale kiedy znów wciągnął powietrze, usta i nos zasłonięto mu czymś wilgotnym i poczuł zapach... ...Chloroformu! Obudziły go złowieszcze, przyciszone głosy. Zrazu dochodziły do niego jakby przez mgłę, kiedy jego umysł przedzierał się przez powoli słabnące opary chloroformu. Zbierało mu się na wymioty, ale udało mu się je powstrzymać, bo nie wiedział, gdzie się znajduje ani dlaczego i nie chciał się zdradzić, że już odzyskał przytomność. Przełknął ślinę i zaczął się przysłuchiwać głosom. - ...w waszych rękach. - mówił jeden z nich. - Wielki Joe miał u waszych szefów dług wdzięczności. Ale teraz my się zmywamy i cała reszta należy do was. Musicie jeszcze zrozumieć, że jeśli coś pójdzie nie tak... to już wasz kłopot! Joe jest teraz czysty, spłacił dług; nikomu nic nie jest winien, żadnych zobowiązań wobec tych grubasów z Palermo. Bez obrazy, ale to jest Anglia, a Sycylia jest daleko stąd. Więc, chłopaki, pamiętajcie, że wciąż jesteście na naszym terenie. Wszystko będzie OK, o ile nie będziecie stosować swoich metod. - Hej, masz rację, to był dług wdzięczności - odezwał się drugi, zachrypły i znacznie bardziej złowieszczy głos, który wznosił się i opadał, i w którym wyraźnie można było rozpoznać włoski akcent. - Taka mała przysługa. Ale dobrze wam za nią zapłacono, nie? Kto wie, może Wielki Joe też będzie kiedyś potrzebował przysługi, co? Więc po co te groźby? Nie musisz się wysilać, bo my nie dajemy się tak łatwo zastraszyć, wiesz? Przekaż tylko Joe, że jesteśmy mu wdzięczni za pomoc. I nie zapomnijcie przekazać podziękowań od Tony'ego i Francesca Francezci. - Phi! - burknął ten pierwszy, po czym rozległ się odgłos oddalających się kroków i trzask zamykanych drzwi. Kiedy Andersonowi w pełni wróciła świadomość, zdał sobie sprawę z innych otaczających go dźwięków: równomiernego, odbijającego się echem kapania i bezpośrednio pod nim szmeru przepływającej wody. Pod nim? Siedział na krześle (nie, był przywiązany). Pod jego stopami zaskrzypiały drewniane deski, kiedy poruszył się, aby złagodzić ból zesztywniałych nóg. I stopniowo, na próbę, zaczął unosić powieki, które wydawały się sklejone, jak po zbyt długim śnie. Zanim zdążył całkowicie otworzyć oczy, znieruchomiał na dźwięk syreny mgłowej, musiał znajdować się na pokładzie statku lub promu! Więc to była jakaś rzeka. Zimna, mglista noc. A może to barka mieszkalna? Albo molo? Co u licha? To musiała być jakaś straszna pomyłka! Niezależnie od tego, o co tu mogło chodzić, musieli schwytać nie tego człowieka! W końcu zdołał unieść powieki i podniósł głowę. Przeszył go ból i przez głowę przeleciały mu jaskrawe błyski. Chyba nie został uderzony w głowę? Nie, to musiały być skutki chloroformu; prawdopodobnie dostał zbyt dużą dawkę. Chloroform? Porwanie?
James Anderson, który nigdzie nie miał żadnych wrogów? Kto chciałby mu zrobić coś takiego? I dlaczego? Głęboko wciągnął powietrze, chcąc zawołać o pomoc... ...gdy gdzieś za nim otworzyły się drzwi i zapaliło się światło. Z sufitu zwisała pojedyncza żarówka, ale to nagłe światło spowodowało, że podskoczył na krześle i wydał mimowolny okrzyk strachu, próbując odwrócić głowę. Ale wtedy znów poczuł gwałtowny ból. - Nie, nie - odezwał się ów zachrypły głos z włoskim akcentem - proszę oszczędzać siły i siedzieć spokojnie. - Ten, który mówił, wyszedł zza pleców Andersona i ciągnął: - Możesz się nie wysilać, bo nikt cię nie usłyszy. A nawet gdybyś był w stanie krzyknąć naprawdę głośno... nie zamierzamy na to pozwolić. Faktycznie było ich dwóch; sądząc po głosach, musieli być mocno zbudowani, ale tak nie było. Byli wysocy, szczupli i ciemni; nosili długie płaszcze i kapelusze, które zasłaniały ich oczy, i wyglądali bardziej złowieszczo, niż Anderson sobie wyobrażał. Wiedział, że to jest ta dwójka, która szła za nim od furtki, i że jeden z nich ma dzikie spojrzenie i obrzydliwy uśmiech. Przyciągnęli skrzypiące krzesła i usiedli naprzeciw niego, a że światło padało z tyłu, widział jedynie blask ich oczu, na które padał cień rzucany przez ronda kapeluszy. Oczy i może jeszcze błysk białych zębów. Dłuższy czas panowała cisza, aż wreszcie Anderson nie wytrzymał i wyrzucił z siebie: - O co tu chodzi? O co tu kurwa chodzi? - Z całej siły szarpnął taśmę, którą jego przeguby, kostki i głowa były przywiązane do oparcia krzesła. Dwaj mężczyźni spojrzeli po sobie, a potem znów skierowali wzrok na Andersona. Kiedy nie przestawał kląć i miotać obelg, jeden z nich wyciągnął szczupłą, prawie kobiecą dłoń i chwycił go za gardło. Prawie od niechcenia ścisnął go tak mocno, że Anderson zrozumiał ponad wszelką wątpliwość, iż ten brutal mógłby bez wysiłku zmiażdżyć mu tchawicę! Kiedy to do niego dotarło, stalowy uchwyt zelżał i dłoń cofnęła się. Wciągnął w płuca powietrze, chciał pomasować sobie gardło i przełknąć ślinę, ale nie zdołał; nie mógł też już dłużej zapanować nad mdłościami. Porywacze szybko wstali i cofnęli się na bezpieczną odległość, a Anderson zakrztusił się, obrócił głowę w lewo i zwymiotował na podłogę. Kiedy znów usiadł prosto, kaszląc i plując, ten z zachrypłym głosem powiedział: - Widzisz, co narobiłeś? To na pewno z powodu tych wyzwisk i tego całego jadu, który był w tobie. Ale kiedy znów poczujesz mdłości, powiedz mi o tym, dobrze? Wtedy zwymiotujesz szybciej, niż to sobie wyobrażasz. - Czego... czego chcecie? - Anderson próbował odwrócić głowę od zapachu swoich wymiocin, ale udało mu się ją tylko odsunąć o parę cali. Taśma klejąca trzymała mocno.
- Chcemy się dowiedzieć o Wydziale E. Wszystkiego. - drugi z mężczyzn, którego głos był cichy i syczący, nachylił się w przód. To był ten sam, który miał dłonie jak stalowe kleszcze. - O Wydziale E? - Anderson zamrugał załzawionymi oczami. I przypomniał sobie słowa Darcy'ego Clarke'a... jakieś głupie ostrzeżenia dotyczące tajemnicy państwowej. Pieprzyć tajemnicę państwową! Zresztą Anderson nic nie wiedział o tym cholernym Wydziale E, poza tym, że jest częścią... częścią sił bezpieczeństwa. Kiedy to im powiedział, ten z zachrypłym głosem rzekł: - Ależ wiesz całkiem sporo na ten temat. Dziś widzieliśmy cię w towarzystwie panów Clarke'a i Traska. A także Kyle'a. I ten ostatni interesuje nas szczególnie. To znaczy interesują nas wszyscy ci panowie, ale on najbardziej. Więc zacznijmy od niego. Opowiedz nam o panu Kyle'u. - Ale ja nie znam nikogo o tym nazwisku - wykrztusił urywanym głosem Anderson. - Nie spotykałem się z nikim o tym nazwisku. Darcy Clarke, tak. I Ben Trask. Ale... jak? Kyle? Nie. Potrząsał głową, chcąc podkreślić to, co powiedział. - Nie znasz nikogo o tym nazwisku? - spytał ten z syczącym głosem. - Ale widzieliśmy cię z nim w samochodzie. Anderson próbował kiwnąć głową. - Trask, Clarke i Keogh. Ten, o którym mówicie, nazywa się Harry Keogh. Więc jak widzicie, popełniliście wielki błąd. Kiedy ci dwaj spojrzeli na siebie, Anderson zobaczył zarys ich twarzy: wychudłe, kościste, pozbawione wyrazu maski, jakby bez życia. Albo żyjące jakimś innym życiem... Obrócili się do niego. - Harry Keogh - powiedział syczący głos. - Opowiedz nam o nim. - I jakby przewidując odpowiedź, sięgnął do kieszeni i coś wyjął. Nóż - ostry nóż do drewna - z gałką na rączce. Anderson próbował nie patrzeć na ostrze, ale nie mógł oderwać od niego wzroku. - Ja... ja nic o nim nie wiem - powiedział. I kiedy ten z syczącym głosem przysunął krzesło bliżej: - o Boże! Wiem o nim naprawdę niewiele! Ten z nożem lekko skręcił głowę i spojrzał na swego kompana, jakby czekając na jego decyzję. - Wiesz - warknął - jeśli pozwolimy ci mówić, stracimy mnóstwo czasu. Może go mamy, a może nie. Ale nasza cierpliwość ma swoje granice. Więc po prostu... pójdziemy na skróty. Tak, pójdziemy na skróty. A teraz słuchaj: Kiedy mój przyjaciel już z tobą skończy, odejdziemy i pozwolimy ci się zastanowić. Potem, kiedy wrócimy, nie będzie już pytań ani odpowiedzi. Po prostu powiesz nam wszystko, co wiesz, do samego końca. Bo wiesz, że jeśli tego nie zrobisz... no cóż, pokroimy cię.
Ten z syczącym głosem wstał, podszedł bliżej... a Anderson próbował się skulić. Nóż przeciął taśmę, którą przyklejono jego lewą rękę do nogi krzesła. Następnie napastnik ujął dłoń Andersona i szarpnął ją gwałtownie w górę tak, że nieszczęśnik krzyknął z bólu, gdy jego staw łokciowy został skręcony o sto osiemdziesiąt stopni. Na koniec człowiek znów przykleił jego rękę, tym razem do oparcia krzesła, tak że jego dłoń była skierowana w przód. - Żadnych krzyków, proszę - powiedział z uśmiechem jego dręczyciel, wpychając mu knebel do ust, które zaraz zakleił taśmą. Po czym znów pokazał mu nóż. Jego ostrze miało charakterystyczny kształt: było zakrzywione prawie jak hak, lśniące i ostre jak skalpel. Przy jego pomocy wprawny rzemieślnik mógłby nawet w najtwardszym drewnie wyciąć niezwykle misterny wzór. - O K-k-keoghu? - jakimś cudem zdołał wymamrotać Anderson przez zaklejone usta. - Nie. - Zachrypły głos brzmiał teraz głucho, jakby wychodził z lochu. - Później, zostawmy to na później. Widzisz, musimy mieć pewność, że powiesz nam absolutnie wszystko. A w ten sposób wiemy, że wyciągniemy z ciebie wszystko. To tylko mały przykład tego, co mamy w zanadrzu, jeśli nam się nie uda. Co rzekłszy, chwycił dłoń i mały palec Andersona, przyłożył nóż i zaczął przecinać najmniejszy knykieć. Zrobił niewielkie nacięcie, biegnące od miękkiej części paznokcia do zgięcia palca, po czym z przerażającą szybkością i zręcznością przeciął cienką warstwę ciała i chrząstki aż do kości i wokół stawu panewkowego. Kiedy koniuszek palca odpadł, z kikuta trysnęła krew. Stało się to tak szybko, że Anderson prawie nie poczuł bólu, przynajmniej na początku; wytrzeszczonymi oczami wpatrywał się w kikut swego palca, nie mogąc uwierzyć w to, co zobaczył. Kiedy rzeźnik wziął jego krwawiący palec do ust i zaczął ssać tak, jak dziecko ssie palec, ten z zachrypłym głosem powiedział: - Więc jeszcze zostało dziewiętnaście, a może nawet trochę więcej. Wszystko zależy od tego, czy lubisz ból. I wtedy dotarł do niego prawdziwy ból, nie wspominając o horrorze tego, co się wydarzyło. Kiedy Anderson zemdlał, ten człowiek czy potwór wyjął z kieszeni naparstek, owinął go watą i wcisnął na okaleczony palec. A jego syczący towarzysz zlizał strużkę krwi Andersona z dolnej wargi i szepnął: - Żeby nic się nie zmarnowało - po czym włożył odcięty kawałek palca do ust. - Smakowity kąsek - powiedział ten drugi. - Ale jak już powie nam wszystko, co wie, nadejdzie czas na danie główne. Nekroskop - chociaż niechętnie - został w Londynie jeszcze przez tydzień. Uznał, że jest to idealny czas i okazja, aby rozwiązać parę problemów. Bonnie Jean powiedziała, że powinien na jakiś czas opuścić dom w Bonnyrig. Powiedziała także, że nie powinien oddalać się zbytnio. No
dobrze, ale co to znaczyło „zbytnio"? Mógł przecież przychodzić i odchodzić, kiedy chciał, pod warunkiem że nikt się nie dowie, jak to robi... Udając się do Londynu, skorzystał z pociągu, ponieważ Darcy Clarke wiedział, że przyjeżdża; nie chciał się zjawić zbyt szybko albo w niezwykły sposób, pomimo że Darcy go znał i wiedział, co potrafi. O tak, nadal to potrafił... ...Ale nie miał na to ochoty. Harry po prostu nie chciał wykorzystywać Kontinuum Möbiusa, jeśli mógł tego uniknąć. Nawet nie ośmielił się o tym myśleć! Bo Ogromna Większość wiedziała, kim jest i do czego jest zdolny. Nie miało żadnego znaczenia, że nikomu nie mogli tego powiedzieć, że jego sekrety były całkowicie bezpieczne, ponieważ niebezpieczeństwo - jakiekolwiek by było - polegało na tym, że jego zdolności nie były dla nich tajemnicą. Tak więc został przez kilka dni w Londynie i starał się rozwiązać parę problemów. Darcy Clarke cieszył się, że znów jest w centrali Wydziału E, choć niepokoił go fakt, że James Anderson zniknął, a lokalizatorzy Wydziału nie byli w stanie go odnaleźć. Ich niepowodzenie nie było czymś niezwykłym: hipnotyzer nie był pracownikiem Wydziału - esperem jako takim - tylko kimś, kogo od czasu do czasu wykorzystywali. Dlatego nie był zbyt dobrze znany szeregowym pracownikom, a jego zwyczaje były im obce. Pozostawił po sobie niewiele „aury" i dlatego lokalizatorzy nie mieli się na czym oprzeć. Fakt, że przepadł właśnie teraz, niepokoił Darcy'ego najbardziej. I to, że prawdopodobnie był jedynym człowiekiem na świecie, który mógł „przestawić" Harry'ego na właściwy tor. Ale dobrze, że miał tutaj Harry'ego, chociaż nie widywał go w centrali zbyt często; Darcy miał nawet nadzieję, że pewnego dnia zostanie tu na stałe. Nekroskop był bowiem wciąż najpotężniejszym narzędziem, jakim Wydział E kiedykolwiek dysponował. I na tym polegał problem, że go wykorzystali, a następnie opuścili, dopilnowawszy, aby nikt inny nie mógł go wykorzystać. Nawet on sam... Tak więc Nekroskop przemierzał ulice Londynu, ale w rzeczywistości robił niewiele. Był jakby oderwany od swego metafizycznego świata i im więcej przyglądał się światu rzeczywistemu, tym mniej czuł się z nim związany. Londyn, w którym nigdy nie czuł się pewnie, teraz był dla niego zupełnie obcy. Był tu jak przybysz znikąd, zagubiony w dziwnym świecie, ale podejrzewał, że wszędzie czułby się dokładnie tak samo. Może z wyjątkiem swego domu pod Edynburgiem albo w ramionach B.J. Mirlu. Tak, był zagubiony. Jak statek, który urwał się z kotwicy. I dlatego co najmniej trzy razy dziennie dzwonił do winiarni i za każdym razem słyszał ten sam komunikat nagrany na sekretarce telefonu B.J.: -
Przepraszam, ale ze względu na okoliczności ode mnie niezależne, winiarnia jest zamknięta aż do odwołania. - Głos Bonnie Jean, jej edynburski akcent, był tak odległy i z każdym dniem brzmiał jakby coraz bardziej obojętnie, jak gdyby i ona go opuściła. Wiedział, że to by stanowiło prawdziwy punkt krytyczny. Wtedy jego świat kompletnie by się zawalił. Gdyby na to pozwolił. Ale nie zamierzał. Ostatnia noc, jaką Harry spędził w Wydziale E, była bardzo niespokojna. Spał, ale spał źle. Umieszczono go w jego dawnym pokoju (znanym teraz jako „Pokój Harry'ego"), którego drzwi wychodziły na główny korytarz; około trzeciej nad ranem jego mgliste i zarazem pełne rozpaczy sny w końcu uformowały się w coś, co było czymś więcej niż zwykły sen. Na jawie Nekroskop nie miał już kontaktu ze zmarłymi; nie dopuszczał ich do siebie. Ale kiedy spał... był znacznie bardziej otwarty. A R.L. Stevenson Jamieson był naprawdę zdeterminowany. I nie można go było zignorować. - Harry? Nekroskop? Człowieku, trudno teraz do ciebie dotrzeć! Co z tobą, Harry? Musisz wiedzieć, że nie zawracałbym ci głowy, gdyby to nie było naprawdę ważne. - R.L.? To ty? wymamrotał Harry, rzucając się w łóżku. - Boże, czy tu nie można spokojnie się wyspać? - Na początku był poirytowany - co świadczyło o jego nastawieniu i dowodziło braku zainteresowania ale w głosie tamtego dało się wyczuć zaniepokojenie, więc mimo że Nekroskop chciał odgrodzić się od niego barierą, zaczął uważnie słuchać. Wyczuwszy to, R.L. ciągnął dalej. - Od dawna cię szukamy. I chcę ci powiedzieć: człowieku, masz wielu wrogów! Masz wrogów w Londynie i w Szkocji. Obserwują cię, Harry! Tylko czekają na właściwy moment! - Żółtki - odpowiedział Harry, bo we śnie granice między różnymi poziomami świadomości są znacznie mniej wyraźne, a także dlatego, że z powodu bomby „żółtki" nie opuszczały jego myśli. - Nie wiem, jakiej są rasy i jakiego wyznania, wiem tylko, że są - powiedział R.L. i wydał westchnienie ulgi, gdy przekonał się, że Nekroskop go słucha. I szybko ciągnął dalej: - Poza tym być może to, na co czekają, już się stało. - Stało? O czym ty mówisz, R.L.? Może powtórz to jeszcze raz! - Ale teraz Harry słuchał z najwyższą uwagą. - Nie o czym, lecz o kim - powiedział R.L. - O Nim, Nekroskopie, o tym, na którego czekają. A on jest chyba najgorszy ze wszystkich! To nie tylko obserwator ale i... człowiek czynu! Szef. Jest tutaj, blisko i z każdą chwilą coraz bliżej. Zjawił się szybko, dziś w nocy, jak grom z jasnego nieba. Czuję go, jak mgłę unoszącą się nad moczarami i ta mgła płynie w twoją stronę. Wyczuwając w głosie R.L. dziwny chłód, Harry powiedział: - Jak grom z jasnego nieba? Przyleciał samolotem?
- Czy ja tak mówiłem? Ale być może. Tak czy owak jest tutaj, a inni gromadzą się wokół niego. Ale jak mówiłem, to tylko obserwatorzy, płotki, rozumiesz? Ale on nie. I co więcej... on wie, gdzie się znajdujesz, Nekroskopie! - Więc niebezpieczeństwo czai się wszędzie - odpowiedział Harry. - I w Edynburgu, i tutaj. Ale nadal nie dostrzegał prawdziwej natury zagrożenia. A R.L. nie śmiał mu tego wyjaśnić. - We wszystkich trzech miejscach - powiedział R.L., wykraczając nieco poza granice swej misji. - Co? - Harry nie mógł nie zauważyć nacisku, z jakim tamten to powiedział. - Powiedziałeś, że w trzech miejscach? Więc gdzie jeszcze? - Jest ukryte, Harry. Głęboko. Ukryte... naprawdę... głęboko. - Ale co? - Nekroskop był teraz nie tylko bardzo zainteresowany, lecz także zaniepokojony, bo wyczuł, że zmarły się wycofuje, być może celowo. - Co jest głęboko ukryte, R.L.? - Nie mogę powiedzieć nic więcej, Harry. Wierz mi, bardzo bym chciał, ale to musi wyjść na jaw w swoim czasie. A ty... możesz... wtedy... I głos ucichł.
III Ofiary
Kilka godzin wcześniej i jakieś trzysta pięćdziesiąt mil dalej, na terenie Szkocji. Zahanine obserwowała dom Harry'ego przez tydzień, co było najbardziej frustrującym, niewdzięcznym zadaniem, jakie kiedykolwiek powierzyła jej Bonnie Jean. Było zimno i wilgotno. Mieć go na oku? Śledzić go? Naprawdę? Tydzień temu o tej porze był w domu. Wiedziała to na pewno. A potem - zniknął! Nie widziała, jak wychodził. I od tego czasu żadnego śladu jego obecności. Dym z komina przestał się unosić, dom był pogrążony w ciemności, a kiedy w końcu straciła cierpliwość i poszła zapukać do drzwi, odpowiedziało jej milczenie. Ten człowiek był jak duch! Bardzo atrakcyjny, tajemniczy duch, ale równie straszny jak cała reszta. W ustach Zahanine brzmiało to jak komplement. Ale przyjeżdżać tutaj w trzecim tygodniu lutego, o północy i to w taką noc... przypuszczała, że powinna uważać, iż ma szczęście, bo nie pada śnieg! W każdym razie posiedzi tu jeszcze przez godzinę, po czym pojedzie do domu... ...Ale wiedziała, że o siódmej rano znów będzie tutaj. Tak miało być, dopóki Harry nie wróci. Bo Harry Keogh był bardzo ważny dla Bonnie Jean. I dla nich wszystkich. A B.J. nie szczędziła wysiłków, aby wbić im to do głowy. - On jest wszystkim - powiedziała dziewczynom, zanim opuściły winiarnię i ukryły się. Bez niego nie ma mnie, nie ma was, nie ma jutra. Rozumiem to całkiem dosłownie: jeśli coś mu się stanie, wszystko skończone. Bo on jest tylko jeden. W jakiejkolwiek postaci Harry Keogh jest gwarantem przyszłości, mojej i waszej. Dlatego powiedziała mu, aby na jakiś czas zniknął, ponieważ nadciągają kłopoty. Dobrze, ale nadal go nie było! Minął tydzień i Zahanine miała dość tych najwyraźniej niekończących się sześciogodzinnych dyżurów pod jego domem. Ale to było jedno z dwóch miejsc, gdzie miała zaglądać B.J. Drugim była winiarnia, gdzie także w tej chwili pozostałe dziewczyny czatowały na niego. Zagubiona we własnych myślach i ogarnięta nudą Zahanine prawie przegapiła migocące światła reflektorów samochodu, które przemknęły po horyzoncie i wydobyły z mroku stary most na rzece, który znajdował się o pół mili dalej. Kiedy rękawem wytarła pokrytą lekką mgiełką przednią szybę, zobaczyła tylko na wodzie żółty odblask, który po chwili przykryła ciemność. Nawet teraz nie była stuprocentowo pewna, czy samochód przejechał przez most. Ale przynajmniej to ją trochę rozbudziło.
Zahanine wysiadła z samochodu i skierowała lornetkę na czarną sylwetkę starego domu. Czy jej się wydało, czy też nad domem na chwilę pojawiła się żółta poświata, która nagle zgasła i kontur komina wydawał się jeszcze ciemniejszy na tle atramentowo czarnego nieba? Poczuła radość, bo może jej czuwanie nie było jednak bezowocne. Minęły sekundy, potem minuty, aż wreszcie, najpierw na dole a potem na górze, zapaliło się światło. Harry powrócił! Zahanine uruchomiła samochód i pojechała do Bonnyrig, gdzie znajdowała się budka telefoniczna, aby zadzwonić do B.J. i przekazać, co widziała. Na koniec zaproponowała: - Może zostawię wiadomość w jego skrzynce na listy z informacją, gdzie jesteś? - Nie, w żadnym razie! - ostrzegła ją B.J. - Żadnych listów. Niczego, co mogłoby kogoś naprowadzić na nasz ślad! Wpierw chciałabym z nim porozmawiać. Zadzwoń jeszcze raz za pięć minut. Kiedy Zahanine ponownie się z nią połączyła, B.J. była wściekła. - Zostawił odłożoną słuchawkę! - powiedziała. - Albo wciąż się jej boi! Ale tracimy czas, nie pytaj mnie o nic więcej... - I po chwili milczenia dodała: - Może po prostu nie chce, aby mu przeszkadzano. Możliwe, że po coś poszedł. Nie wiem, ale możesz to sprawdzić. On cię zna. Idź do domu i powiedz mu, gdzie jestem. Żadnych wiadomości na piśmie, tylko ustnie. Potem może do mnie przyjechać sam albo zabrać się z tobą. Ale jeśli zamierza zostać przez jakiś czas w domu, powiedz mu, żeby miał się na baczności. I żeby słuchawkę położył z powrotem na widełki, bo chcę z nim porozmawiać. Możesz mu dać mój numer telefonu, niech go zapamięta, ale nie zapisuj go! Teraz powiedz, czy wszystko zrozumiałaś. - Tak - powiedziała Zahanine zadyszanym głosem. - Mam do niego pójść, powiedzieć, gdzie jesteś, dać mu twój numer telefonu, żeby go zapamiętał. Mam mu powiedzieć, żeby miał się na baczności, jeżeli przez jakiś czas zamierza zostać w domu. Jeżeli nie, może się zabrać ze mną albo pojechać do ciebie sam. To wszystko. - Doskonale! A teraz idź... Do domu Harry'ego były dwie albo trzy minuty drogi. Na drodze za domem stał samochód. Zahanine zaparkowała sto jardów dalej i podeszła do domu najciszej, jak potrafiła. Po prostu nie chciała przestraszyć Harry'ego. Po chwili zapukała do drzwi. Żadnej odpowiedzi, kompletna cisza, ale na górze zapaliło się światło! Zahanine odczekała z minutę, po czym zapukała jeszcze raz i cicho zawołała: - Harry, to ja, Zahanine, jedna z dziewczyn B.J... Drzwi otworzyły się nagle, a zza jej pleców odezwał się jakiś dziwnie brzmiący głos:
- A więc tak! - Ale nie był to głos Harry'ego. Zahanine widziała w ciemności, podobnie jak wszystkie księżycowe dzieci B.J. Człowiek stojący w drzwiach był średniego wzrostu, miał lekko skośne oczy i był żółty. Azjata! A ten z tyłu nosił taki sam strój. Drakulowie! Obracając swe gibkie ciało, Zahanine nagle zaatakowała stojącego przed nią mężczyznę, wymierzając silne kopnięcie w pachwinę i równocześnie wyprowadziła cios kantem dłoni w tego, który znajdował się za jej plecami. Jej stopa dosięgła celu, ale ten z tyłu zdążył się cofnąć i z odległości niecałych czterech stóp wypalił ze swego pistoletu z tłumikiem. Kula trafiła ją w lewą pierś i zatrzymała się tuż obok serca. Kula była srebrna. Zabójca miał na palcach niegojące się rany i popękaną skórę od ładowania magazynka srebrnymi kulami. Siła wystrzału rzuciła Zahanine na skulonego, jęczącego w drzwiach człowieka, który trzymał się za jądra. Zwalony z nóg uderzeniem jej ciała potoczył się w głąb korytarza. Oboje runęli na ziemię. Napastnik, który został na zewnątrz, zajrzał w ciemny korytarz i zaczął węszyć, po czym z bronią wyciągniętą do strzału wszedł do środka. Zamknął drzwi i zasunął zasuwę. Zahanine już się podniosła i przyciskała dłonie do piersi. Obnażywszy białe zęby i warcząc dziko odwróciła się i kopnęła jeszcze raz leżącego na ziemi człowieka, po czym potykając się i obijając o ściany, ruszyła biegiem wzdłuż korytarza i chwiejnym krokiem wpadła do pokoju Harry'ego. Ale mężczyzna trzymający broń deptał jej po piętach i kiedy zmierzała do drzwi patia, wypalił ponownie. Pierwsza kula paliła jak biały żar, jakby ktoś wbił jej w pierś pogrzebacz. Zahanine wiedziała, że ten ból ją zabije. Ale drugi strzał położył kres jej cierpieniom. Potężny strzał strzaskał jej kręgosłup i rzucił jej bezwładne ciało na drzwi patia, które pękły, a kawałki szkła poleciały na wszystkie strony. Leżała w ogrodzie twarzą do ziemi cała pokrwawiona i powoli uchodziło z niej życie. A zabójca odłożył broń, chwycił ją za kostki i wciągnął z powrotem do pokoju. Była półprzytomna i prawie tego nie czuła... Kiedy pierwszy mężczyzna zdołał się podnieść i wszedł do pokoju, zobaczył, że jego towarzysz klęczy między jej nogami, zdzierając z niej cienką bieliznę. - Ej! - powiedział. - Co robisz? Czy ta suka już nie żyje? - Nie przestawał masować obolałych jąder. - Umiera - mruknął tamten. - O wiele za wcześnie. Ale trudno, i tak nie mieliśmy jej wziąć żywcem. - Powinieneś uważać. Może być porucznikiem!
- Nie - sapnął mężczyzna, wchodząc w dziewczynę i równocześnie ssąc szkarłatną ranę w jej piersi. Ale na chwilę zatrzymał się i powiedział: - Gdyby była... musielibyśmy za to nieźle zapłacić! Musielibyśmy spalić ten dom. A to przyciągnęłoby uwagę ludzi i zapewne ostrzegło Kyle'a i tę jego sukę! To jest coś, na co nie możemy - och! - pozwolić. - Ale co ty robisz... czy Drakesh by to pochwalił? Zabójca spojrzał przez ramię i powiedział: - Nie wiem i nie mogę go zapytać. Ale w porównaniu z tymi potulnymi, płaskimi jak deska krowami w mieście, ta jest dojrzała jak trzeba! I należy do stada. Ostatni Drakula kazał nam po prostu załatwić tę sprawę, ale nie mówił jak. A ja obywałem się bez tego już zbyt długo. Ale mi przeszkadzasz. Więc idź poszukać jej samochodu, torebki, wszystkiego, co miała ze sobą. I daj mi skończyć ją - och! - pieprzyć. Jego towarzysz odwrócił się i powiedział przez ramię: - W takim razie wypieprz ją także w moim imieniu! - I krzywiąc się z bólu, wyszedł na korytarz. Posuwając dziewczynę, wampir poczuł, jak jej ciało zaczyna dygotać. Spojrzawszy jej w twarz, zobaczył, że otworzyła oczy, które płonęły żółtym blaskiem! Poczuł, jak kurczy obolałe mięśnie, i z niedowierzaniem patrzył, jak ręce Zahanine zakrzywiają się w łokciach, a dłonie powoli unoszą się do góry. Paznokcie były długie... i kapała z nich krew. Krwawiąc paznokcie wydłużały się i zamieniały w zakrzywione pazury. Czuł, jak drżą, i szarpnął głowę do tyłu, gdy dotknęły jego twarzy. Ledwie dotknęły, ale zostawiły po obu stronach głębokie, krwawe bruzdy, od oczu aż do brody, a on natychmiast wyrwał się z jej objęć! Było to jej pierwsze - i ostatnie - usiłowanie uruchomienia metamorfizmu, prawdziwe wilkołactwo. Ale to było wszystko. Pazury cofnęły się, a ręce opadły na podłogę; oczy zaszkliły się i powoli zamknęły, kiedy wydawała ostatnie tchnienie. Po chwili leżała martwa. Zabójca zaklął, poprawił ubranie i poszedł do kuchni poszukać tasaka do mięsa. A na biurku Harry'ego Keogha pomrukiwał telefon, ale słuchawka leżała obok... Francesco Francezci przyleciał z Sycylii około północy. Towarzyszyła mu trójka jego ludzi: młody, przystojny porucznik Vincent Ragusa, starszy niewolnik Guy Tanziano (czyli „Tancerz") i pilot Luigi Manoza. Zatrzymawszy się na noc w hotelu obok lotniska, czterej mężczyźni rozpakowali swoje bagaże, po czym spotkali się w apartamencie szefa. - Plan wygląda następująco - powiedział Francesco. - Jutro o świcie Vincent leci do Edynburga, gdzie spotka się z naszym starym przyjacielem, Angusem McGowanem. McGowan jest
w Szkocji właściwie od zawsze! Zna tam każdy kąt. Zna kraj, ludzi i ich zwyczaje i wie, gdzie jest Radu. W każdym razie mniej więcej. Dokładne położenie miejsca, gdzie znajduje się Radu, jego kryjówki, poznamy w ostatniej chwili. Chyba że nie dopisze nam szczęście. Ale gdzieś w małej wiosce, w dolinie Spey, mieszka niewolnik, księżycowe dziecko-mężczyzna, a może kobieta. Ten niewolnik Radu z pewnością wie, gdzie jest jego pan. Więc tam właśnie się udasz, Vincent, razem z Angusem McGowanem. Spróbuj odszukać przyjaciół Radu w górach Cairngorms. Jeśli ich znajdziesz, McGowan będzie wiedział, co robić. Wyda ci odpowiednie rozkazy. Pamiętaj, że McGowan jest jednym z nas, porucznikiem, od bardzo długiego czasu, dłuższego, niż czas twego życia. Pozna cię i odbierze z lotniska w Edynburgu. Tak wyglądają nasze ustalenia. Jakieś pytania? Pozostałe osoby siedziały spokojnie, ale Vincent Ragusa okazywał pewne oznaki niepokoju. Czekając, aż się odezwie, Tanziano i Manoza popatrzyli na niego, a potem na Francesca. Francesco, który był Wampyrem, potrafił się przystosować. W wyższych sferach społeczeństwa Sycylii był wysoce poważany. W deszczowy dzień w Ascot czuł się jak w domu. Ale kiedy był w Rzymie - czy w Londynie, w towarzystwie poruczników i zwykłych niewolników czuł się równie swobodnie jak oni. I podobnie myślał. Ragusa miał pięć stóp i dziewięć cali wzrostu, był szczupły i przystojny; miał urodę typowego Włocha. Wśród mafiosów wyróżniał się drogim, lecz pozbawionym gustu strojem. Wzruszając ramionami i starając się robić wrażenie lekko zawiedzionego, powiedział: - Wiesz, miałem nadzieję, że spotkam się z Jimmym i Frankiem. To moi chłopcy. Ty i Anthony powierzyliście ich mojej opiece jeszcze w Le Manse Madonie. - Twoi chłopcy, tak... - Francesco kiwnął głową ze zrozumieniem i po chwili namysłu powiedział: - Rzecz w tym, że wszyscy jesteście naszymi chłopcami. I nie jesteśmy w Le Manse Madonie. Jesteśmy w Anglii, a za niedługo będziemy w Szkocji. Nie robimy planów naprzód dla zabawy i nie znaleźliśmy się tutaj dla zabawy. Ty i McGowan w Szkocji: dwóch silnych poruczników, pilnujących się wzajemnie, co? A trochę później także Luigi? Trzech? To już prawdziwa siła. A ja, Tancerz, Jimmy i Frank tu, w Londynie? To także silny zespół. Potem wszyscy spotykamy się w jednym miejscu i wtedy jesteśmy nie do pokonania... Teraz rozumiecie? Ragusa kiwnął głową, ale powiedział: - To jak - no, nie wiem - wielu facetów ścigających jednego parszywego psa! Francesco westchnął i zmrużył oczy. Lekko rozszerzyły mu się nozdrza. Jednak po chwili uśmiechnął się, jego uśmiech stawał się coraz szerszy i szerszy, aż w końcu rzekł: - Vincent, twój dziadek był Donem, ale już nie żyje. Twój ojciec był także Donem i też nie żyje. Więc kto wie, może to rodzinne? Tacy potężni, a mimo to nie żyją! A teraz ty. W twoich
rękach jest znacznie większa władza, niż twoi przodkowie byliby w stanie uwierzyć. A może być jeszcze większa. I będzie się nią można cieszyć przez długie, długie życie. Ale sposób, w jaki od czasu do czasu mówisz... - Pokręcił głową. Zły znak. - Hej, Francesco, przepraszam - Ragusa zrozumiał swój błąd. - Bez obrazy, zgoda? Chodzi mi o to, że wiem, iż Radu to poważna sprawa, ale... Francesco przestał się uśmiechać, wysunął głowę, do przodu i warknął: - Vincent, pozwól, że ci coś powiem. Ten Radu mógłby sięgnąć przez pępek do twoich wnętrzności, chwycić wątrobę, podnieść cię w górę i zanim byś zaczął krzyczeć, pożarłby twoją pieprzoną twarz! - Jego oczy miały teraz barwę krwi. - Tak, i jeśli o to chodzi... - powiedział zachrypłym szeptem - ...ja także. - Ja... ja nie chciałem... - Twarz Ragusy, zazwyczaj blada, teraz była kredowa. - Nie chciałeś, do cholery! - powiedział Francesco. - Więc w porządku, sprawa załatwiona. Klasnął w dłonie lekceważąco. - Zrobicie dokładnie tak, jak mówię. Ale żeby mieć całkowitą pewność: czy są jeszcze jakieś pytania? - Nie - Ragusa potrząsnął głową i w pojednawczym geście uniósł dłonie w górę. - Nie mam już żadnych pytań, nie! Francesco popatrzył na niego gniewnie, usiadł wygodnie i, jakby Vincent Ragusa w ogóle nie istniał, powiedział: - Luigi, wiesz, co masz robić. Jaki jest problem z tym... jak się nazywa? - GILC - odparł Manoza. - Główny Inspektorat Lotnictwa Cywilnego. Muszę się u nich zarejestrować, to wszystko. Wydadzą mi tymczasową licencję. Zresztą mamy kontakt z ich kierownikiem. Mogę go kupić, jeżeli będzie nam brakowało czasu. Żaden problem. - Załatw to powiedział Francesco. - Będziemy potrzebowali helikoptera i to wkrótce. I musi być w stanie przewieźć na Sycylię więcej niż nasza maszyna. - Teraz słuchajcie wszyscy: chciałbym, abyście zapamiętali powód, dla którego znaleźliście się tutaj. Rozglądamy się za plenerami dla potrzeb filmu. Filmu, w którym będzie sporo wspinaczki, prawdopodobnie w Szkocji, na terenie Highlands. Brytyjczycy mogą zarobić na tym mnóstwo pieniędzy, a kiedy chodzi o pieniądze, angielskie władze są jeszcze gorsze niż amerykańskie. Podobnie Szkoci. Więc jeśli pragniecie zapewnić sobie ich współpracę, spróbujcie machnąć im przed nosem dolarami o wysokich nominałach! Poskutkuje tak samo jak wszędzie. - Wyszczerzywszy zęby w uśmiechu, ponownie zwrócił się do Manozy: Kiedy będziesz miał samolot - i jeśli nadal będę w Londynie - polecimy do Szkocji. To znaczy ja i pozostali. Ale przedtem mam tutaj do załatwienia pewną sprawę. Możliwe, że już coś wiemy na temat intruza. W końcu może się dowiemy, kim jest oraz dlaczego i jak dostał się do naszego skarbca w Le Manse Madonie. A wtedy dopilnuję, aby nigdy więcej mu się to nie udało. Na koniec
zwrócił się do Guya Tanziany: - Ty, Tancerzu, zostaniesz ze mną. Tanziano - okrągłogłowy, wysoki i masywny, choć poruszający się lekko jak balerina - zwykły niewolnik o niezwykłym apetycie i reputacji brutala, tylko kiwnął głową. Odprawa dobiegła końca... Darcy Clarke zawiózł Harry'ego na dworzec King's Cross o szarym świcie; podmuchy wiatru pędziły pustymi o tej porze ulicami porwane strony wczorajszych gazet. Widać było jeszcze paru pijaków, którzy niespiesznie znikali gdzieś w zaułkach. Londyn powoli budził się do życia, ale na dworcu już kłębił się tłum podróżnych. Nekroskop złapał pierwszy pociąg na północ. Wydawał się rozdrażniony, a sam Darcy jeszcze nie całkiem się rozbudził, bo mógł po prostu podrzucić Harry'ego na dworzec i wrócić do centrali. W końcu, w drodze powrotnej, nagle zdał sobie sprawę, na czym polegał problem, i miał ochotę napluć sobie w brodę. Może Nekroskop wolał wrócić do domu własnym sposobem, ale nie mógł bo Darcy stał na przeszkodzie. No trudno, teraz już było za późno. Ale w rzeczywistości tak nie było. Pociąg był w drodze zaledwie piętnaście minut, gdy Harry kupił w wagonie restauracyjnym kubek obrzydliwej kawy. Następnie, idąc chwiejnym krokiem przez wagon pierwszej klasy, obserwował pasażerów. Było ich niewielu, czytali gazety lub magazyny i wszyscy byli odwróceni. A za nim nie było nikogo. Doskonale. Nie zastanawiając się zbyt długo (bo wiedział, że jeśli to uczyni, zrezygnuje), wywołał drzwi Kontinuum Möbiusa, przekroczył je i wyszedł w swoim pokoju pod Edynburgiem... ...gdzie na widok tego, co zobaczył, wypuścił kubek z kawą ze zdrętwiałych palców. Zanim wróciła mu zdolność racjonalnego działania, pomyślał: - To musi być kara za wykorzystywanie Kontinuum Möbiusa! Kawa rozprysła się na nagim udzie dziewczyny, której ciało było zalane krwią. Zahanine... Jedna z dziewczyn B.J.!... Martwa!... W jego domu! Wciąż nie myśląc, co robi, otępiały, poszedł do kuchni i wrócił z papierowymi ręcznikami, pochylił się i zaczął ścierać kawę z jej uda, po czym powoli zwinął kawałki ręcznika, odrzucił je na bok i gwałtownie się wyprostował. Kawa? Boże drogi, kawa? W lewej piersi dziewczyny ziała dziura od kuli; sukienkę miała zadartą do góry, a bluzka przylepiła się do dywanika przesiąkniętego skrzepłą krwią! Co gorsza, odcięta głowa Zahanine leżała pod biurkiem, jakieś trzy czy cztery stopy od ciała. A obok niej leżał tasak do mięsa. Jego pokój zmienił się w kostnicę.
Potykając się Nekroskop obszedł ciało dziewczyny i osunął się na krzesło; jednak zaraz poderwał się, bo usłyszał, jak przed domem zatrzymał się samochód. W korytarzu, nadal nie bardzo zdając sobie sprawę, co robi, ale rozpaczliwie próbując poskładać to wszystko do kupy, podszedł do drzwi i przekonał się, że nie są zamknięte na klucz. Kiedy sięgał do zasuwy, usłyszał kroki, które zatrzymały się przed drzwiami, i po chwili rozległo się pukanie, a potem głos: - Harry? B.J.! Gwałtownie otworzył drzwi i oparł się o ścianę. B.J. weszła do środka, spojrzała na niego... i wyraz jego twarzy musiał powiedzieć jej wszystko. - B.J. - westchnął i otoczył ją ramionami. Ale kiedy przyciskał ją do siebie, poczuła, jak znów sztywnieje, jak uczucie ulgi, czułość przemienia się w coś innego. - Harry, o co chodzi? - Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, podobnie jak on przed chwilą. Ale odepchnął ją od siebie na odległość wyciągniętego ramienia i patrzył na nią, jakby chciał ją wzrokiem przewiercić na wylot; jego oczy zwęziły się i można w nich było wyczytać oskarżenie. - O co chodzi? - powtórzył za nią. - Może ty mi to powiesz. I B.J., tym razem musisz mi powiedzieć! - Chwyciwszy ją za przegub, niemal powlókł korytarzem, schodami do kuchni i na koniec do pokoju, gdzie zobaczyła, co się stało. - Zahanine! - jęknęła. - Och, Zahanine! - Po chwili była już na kolanach, z dygocącymi dłońmi, którymi chciała i nie chciała dotknąć bezwładnego ciała dziewczyny. - Zjawiłem się tutaj piętnaście minut temu - skłamał Nekroskop. - I oto, co zastałem. Ukląkł obok B.J.; wreszcie zdołał popatrzeć na ciało i ujrzeć coś więcej niż tylko krew. - Została zastrzelona i - nie wiem, torturowana, zgwałcona? - zanim odcięto jej głowę. Ale dlaczego, B.J.? Dlaczego? Wiem, że ty wiesz! Och, jestem pewien, że sama jesteś niewinna, uparta, lecz niewinna, ale ty wiesz, co się tu dzieje. I musisz mi to powiedzieć. - Harry, ja... - To dlatego chciałaś, żebym się stąd usunął, prawda? Bo mogło mi się przydarzyć coś takiego? - Harry... - Żółtki - podniósł się i pomógł B.J. wstać. - I Azjaci. Opowiedz mi o nich. (Bo gdyby tak uczyniła, mogłoby to zarazem wyjaśnić, jaki był związek owych „mnichów" w czerwonych szatach z bombą, którą podłożyli w Hyde Parku. Wydawało się to nader prawdopodobne. Ale jeśli byli także odpowiedzialni za to, co się wydarzyło w jego domu, wówczas niemal na pewno byli jakoś powiązani z jego przyszłością...)
Ale skąd ten ból, gdzieś w środku? To rodzące się przeświadczenie czegoś, co ma wypłynąć na powierzchnię, jak słowo na końcu języka, którego za nic nie można sobie przypomnieć. A może to po prostu potrzeba działania, zemsty, sprawiedliwości?... Albo jeszcze czegoś innego? - Harry! - warknęła B.J., próbując oderwać go od tych myśli. - Nie! - krzyknął. - Powiedz mi teraz, B.J.! - Był zły; zły i niecierpliwy; wargi rozchyliły się, ukazując zaciśnięte zęby. B.J. zobaczyła te sygnały ostrzegawcze, w jego oczach i głosie wyczuła zagrożenie. Lekko przechylając głowę - może też ostrzegawczo - zaczęła warczeć: - Haaarry... ...A on wydał stłumiony okrzyk i zakrył jej usta dłonią. Ale za późno, bo B.J., ogarnięta paniką, szybko dokończyła: - Mój mały! Księżyc... głowa wilka... wycie! A potem spokój, który jak zasłona rozpostarł się nad jego umęczoną głową. Harry zamrugał i cały jego gniew, pytania i strach gdzieś znikły. Przecież B.J. jest przy nim i wszystko doprowadzi do porządku. I tak uczyniła, mówiąc: - Już dobrze, Harry - i zataczającego się Harry'ego mocno przytuliła do siebie. - Usiądź. Znów zamrugał, potrząsnął głową i posłusznie usiadł na krześle przy biurku. - Wszystko będzie... dobrze - powiedziała, próbując uwierzyć w to, co mówi. - Ale gdzie właściwie byłeś? - I zanim zdążył odpowiedzieć, dodała: - Nie, to teraz nie ma znaczenia. Pozwól mi chwilę pomyśleć. - Była bliska poznania prawdy o nim i zrezygnowała z tego na własne życzenie. B.J. popatrzyła na leżące na podłodze ciało i głowę pod biurkiem u stóp Harry'ego i skrzywiła się. Cicho powiedziała do siebie: - Chcieli się upewnić. Harry zaczął się zastanawiać: - Co do czego? - Ale w głębi duszy wiedział. Tylko że to nie mogło być prawdą, bo B.J. i jej dziewczyny były niewinne. Jak mogłyby być... tym, co sugerowała, jeśli ona sama nie była? Zakręciło mu się w głowie i B.J. spostrzegła swój błąd. - Chcieli się upewnić, że nie żyje - powiedziała. - Że nie będzie mogła nikomu powiedzieć o tym, co się tutaj stało. Naprawdę? No cóż, Nekroskop znał kogoś, komu Zahanine mogłaby to powiedzieć. Ale nie mógł tego zrobić, przynajmniej dopóki B.J. tu była. I nie powiedział nic. B.J. popatrzyła na niego i nagle jej się wydało, że jest tutaj sama albo że jest z nią zombi. Ale to była także jej wina.
- Możesz mówić - powiedziała. - Normalnie. Powiedz mi co powinnam zrobić. Kolejny zwrot. On ma jej mówić, co powinna zrobić! Ale była to prawdziwa prośba do prawdziwego Harry'ego. - Uwolnij mnie - powiedział dziwnym głosem. Popatrzyła na niego i już nie był jak zombi. Miał to charakterystyczne spojrzenie, jak wtedy, w dolinie Spey, gdy uśmiercili tych Drakulów. Tajemniczy Przybysz - Człowiek-o-Dwu-Twarzach. Tajemniczy, ponieważ został odpowiednio przeszkolony przez ludzi, dla których pracował w tym Wydziale E. Tak, człowiek o dwu twarzach. Jedna twarz była maską, która skrywała prawdziwą twarz tego człowieka. Twarz zabójcy w majestacie prawa. A teraz Harry prosił ją, aby go uwolniła. Właściwie dlaczego nie? Bo przecież mu powiedziała, że może do tego dojść, nieprawdaż? Ale nie, nie mogła tego zrobić, nie śmiała narażać na takie niebezpieczeństwo swojego Harry'ego. I to w chwili, gdy wokół nich czaiło się wiele innych, znacznie większych niebezpieczeństw. - Nie wiesz, co mówisz - powiedziała. (Ale wiedział to! Och, wiedział aż za dobrze! - Tylko mnie spytaj! krzyknął w duchu. Bo nie mógł jej powiedzieć, co wie, dopóki go nie poprosi! I nawet wtedy nie będzie mógł jej powiedzieć, skąd to wie, ponieważ to by groziło ujawnieniem jego sekretów.) B.J. ujrzała, jak na twarz Harry'ego występuje pot i usłyszała, jak zgrzyta zębami! Zauważyła to już dawniej, w chwilach napięcia, i pomyślała: - Jego umysł pracuje na biegu jałowym, bo unieruchomiłam biegi! Wie, że musimy coś zrobić, ale może działać jedynie na mój rozkaz. - Zahanine - powiedziała. - Nie możemy jej tak zostawić. To zrobili Drakulowie. Mogą zawiadomić policję. Mogą spróbować mnie osaczyć - albo nas oboje - i zmusić do ucieczki, do rezygnacji z naszych planów. A kiedy zaczniemy uciekać, będą nam deptać po piętach i dowiedzą się, dokąd uciekamy. Rozumiesz? - Do Radu - kiwnął głową. - Musimy się pozbyć Zahanine! To znaczy usunąć stąd jej ciało. Ale nie potrafię - niech to diabli - nie potrafię myśleć! Zahanine myślała, że to ty pojawiłeś się tutaj zeszłego wieczoru, ale to byli oni. A wysłałam ją tutaj - przyszła tutaj - z własnej, nieprzymuszonej woli... - B.J. nie mogła przestać mówić. Zdała sobie sprawę, że wpada w panikę. - Harry, nie wiem, co zrobić z Zahanine! Jej samochód stoi na drodze dojazdowej koło mostu! Co zrobimy z nią i z jej samochodem? Czy przychodzi ci do głowy, gdzie moglibyśmy się ich pozbyć? - Złapała go za szyję i zaczęła nim potrząsać. - Do cholery, znasz takie miejsce? Były to proste pytania i mógł na nie odpowiedzieć. Tak, znał takie miejsce. - Usuń się stąd - powiedział. - Natychmiast. I zostaw to mnie. Ale przedtem powiedz, gdzie cię znaleźć. Kiedy to załatwię, dołączę do ciebie.
Powiedziane to tak po prostu, podziałało jak cios w szczękę, odskoczyła od niego z rozszerzonymi oczami, z niedowierzaniem. Były w nim obszary, których jeszcze nie zbadała i nie była w stanie zrozumieć. Harry wstał. - Gdzie się zatrzymałaś? Powiedziała mu: w miejscu, gdzie kiedyś jedli śniadanie, kiedy pierwszym razem wybrali się na wycieczkę w góry, w przydrożnej gospodzie, w pobliżu Falkirk. - Mają tam pokoje do wynajęcia. Dziewczyny i ja przeprowadzamy jakoby lokalny spis ludności. Ale przez większość czasu dziewczyny szukają ciebie. Trudno cię znaleźć, Harry Keogh. I trudno cię śledzić. Tak, wiedział o tym i powiedział, że mógłby się tym zająć. Dobrze się składało, bo akurat w tym momencie B.J. nie czuła się na siłach zająć się czymkolwiek. - Będziesz potrzebował pomocy? - zapytała. Pokręcił głową. - Idź już. Dołączę najszybciej, jak będę mógł. - Teraz cię wyłączę, Harry - powiedziała. - Ale będziesz pamiętał, co masz zrobić - to, co robisz tak dobrze - i gdzie mnie znajdziesz, jak już się z tym uporasz. - B.J. - powiedział i przycisnął ją mocno do siebie, kiedy wyszeptała mu do ucha Mój mały... *** To było jak przebudzenie ze złego snu. Ale B.J. wyjechała i Nekroskop wiedział, co musi uczynić. Położył głowę Zahanine i tasak na dywaniku, razem z jej ciałem, zwinął dywanik i związał jego końce sznurem, po czym wszystko zawinął w duży arkusz plastiku. Znał takie miejsce, gdzie nikt nigdy nie znajdzie Zahanine. A jeśli nawet znajdzie, nie będzie to miało większego znaczenia. Następnie przyniósł z jadalni duży dywan, aby zakryć ciemną plamę na podłodze i rozejrzał się uważnie po całym domu, żeby sprawdzić, czy niczego nie przegapił. Ale nie, każdemu, kto nie wiedział, co tu zaszło, miejsce to wydawałoby się najzupełniej normalne. Ale Harry wiedział, co tu zaszło, a w pokoju ciągle utrzymywał się szczególny zapach, który jakoś nie znikał mimo rozbitego okna. A może tak mu się tylko wydawało. Tak czy owak rozpylił w pokoju odświeżacz powietrza. Następnie zadzwonił do znajomego rzemieślnika w Bonnyrig i powiedział mu o uszkodzonym oknie.
- Nie będzie mnie tutaj. Więc drzwi frontowe będą zamknięte. Będzie pan musiał dostać się do domu od strony rzeki. Kiedy pan już się z tym upora, proszę dobrze zamknąć drzwi do patia. Teraz zostało najtrudniejsze. Harry poszedł do samochodu Zahanine; kluczyki tkwiły w stacyjce, więc bez trudu odwrócił go tyłem do domu. Wróciwszy do środka, włożył do kieszeni scyzoryk, wziął zwinięty dywan na ramię (wydawał się ważyć z pół tony!), zaniósł do samochodu i delikatnie włożył do bagażnika. Kiedy to zrobił, sprawdził, czy nikogo nie ma w pobliżu. Szosa - która w istocie była wiejską drogą i stanowiła jedyny punkt obserwacyjny - biegła po drugiej stronie rzeki, za domem. W końcu, zadowolony z poczynionych przygotowań, wsiadł do samochodu i ruszył bardzo powoli na pierwszym biegu. Kiedy jechał, przywołał równania Möbiusa, które przelatywały na ekranie jego metafizycznego umysłu, i wywołał odpowiednio szerokie drzwi bezpośrednio przed samochodem... ...I przejechał na drugą stronę! W chwilę później opuścił Kontinuum Möbiusa na Dachu Świata, na płaskowyżu Tingri, w Tybecie. Wylądował... pośród śnieżycy! Samochód natychmiast utknął, przebił zamarzniętą skorupę i osiadł na warstwie zbitego śniegu. Harry otworzył okno, wysunął się na zewnątrz i przez szalejącą wokół zamieć pobrnął do bagażnika. Czując przenikliwe zimno, wyciągnął dywan z jego makabryczną zawartością, rozciął go i oparł ciało Zahanine o tył samochodu. Było bardzo zimno, ale Nekroskop wiedział, że ona tego nie czuje. Nie chciał jej tak zostawiać, otoczonej przez duszną ciemność. Ciemność śmierci, kiedy się z nią w końcu oswoi, będzie dostatecznie okropna. Ale patrząc na nią, wiedział, że czegoś brakuje. Dygocąc na całym ciele - nie tylko z zimna wziął jej głowę i osadził na szyi. Za minutę przymarznie. A jeśli nie zacznie się zwijać, sam przymarznie! Ale najpierw... ...Było jeszcze coś, co musiał zrobić. A pustkowie, na jakim się znalazł, bardzo mu w tym pomogło. Nie zamierzał rozmawiać z Zahanine, nie (Harry wątpił zresztą czy byłaby już do tego gotowa; on sam na pewno nie), ale wiedział, czym będzie zaprzątnięty jej umysł. I tutaj - w tym lodowatym, smaganym wiatrem miejscu na końcu świata - opuścił mentalne bariery swego umysłu, aby otworzyć jej drogę.
Powinna poczuć jego ciepło i wziąć je za oznaki życia. Przywrzeć do niego jak wystraszona myszka. I w tym momencie ciemność nieco ustąpi i Zahanine sobie przypomni. Okrutne? Może, ale nie tak okrutne jak to, co ją spotkało. Bo Nekroskop nie wiedział (i nie przyjąłby do wiadomości), czym była, ale wiedział, czym jest teraz: samotną, wystraszoną istotą, którą pozbawiono życia. Miał rację. Usłyszał jej pojękiwanie i poczuł, jak obejmują go jej widmowe ręce, niby małej dziewczynki z zapałkami, która przywarła do maleńkiego ogieńka, aby wydobyć z niego odrobinę ciepła dla siebie. Ale on się nie bał. W końcu taki był i już do tego przywykł; z wyjątkiem swego zaginionego syna był jedynym człowiekiem, który to potrafił. Był życiem i ona to wiedziała. Dzięki temu przypomniała sobie własne życie i jak się skończyło. Skośnooka, lubieżna, żółta twarz, która się nad nią nachylała i uczucie wnikającego w nią jego zimnego członka. Potem jego rozszerzone oczy i zmieniony wyraz twarzy, kiedy wyciągnęła w górę drżące dłonie; skóra, rozrywana jej ostrymi paznokciami, pozostawiającymi czerwone ślady! A potem: wieczna ciemność, z której obudził ją Harry. I teraz Zahanine wiedziała na pewno. Bez cienia wątpliwości była... ...Nie! Nekroskop nie chciał słuchać tego, co słyszał już tyle razy. Tego gwałtownego, udręczonego okrzyku zaprzeczenia. I z powrotem uniósł bariery swego umysłu, ale uczynił to tak gwałtownie, że stracił równowagę, i chwiejąc się na zmarzniętych nogach, poszedł do na poły zagrzebanego w śniegu samochodu. Ale zobaczył, co chciał: jej zabójcę, i teraz chciał tylko jak najszybciej się stąd wydostać... W Londynie, w opuszczonym magazynie na nadbrzeżu, gdzie dr James Anderson spędził ostatni, przerażający tydzień swego życia i powolnego umierania, była dopiero 8:50 rano. Ale jego męczarnie się skończyły, a jego wampiryczni oprawcy byli skonsternowani. - Powinniście byli zostawić to mnie - powiedział Francezci swym niewolnikom, Jimmy'emu Nicosii i Frankowi Potenze. - Myśleliście, że wciąż podlegacie rozkazom Vincenta? Myśleliście, że należycie do mafii? Należycie do mnie, do mnie i do Anthony'ego. Do rodziny Francezci! A my tak... nie postępujemy. Potrząsając głową, ogarnął ponurym spojrzeniem tę krwawą masę, która kiedyś była człowiekiem. To zwykła jatka. I co gorsza, bezcelowa. Nic z niego nie wyciągnęliście. - Coś jednak wyciągnęliśmy, Francesco - Jimmy Nicosia próbował zachować twarz. - Nie mieliśmy wielkiego wyboru. Nie mogliśmy tu sterczeć przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i mieć oko na tych typów z Wydziału E. To samo w sobie stanowi poważny problem. Jeśli się ich śledzi zbyt długo, prędzej czy później odwracają się i patrzą ci prosto w twarz! Ci ludzie to coś innego, Francesco. Wolałbyś z nimi nie zadzierać.
- Nie ma nikogo takiego, z kim wolałbym nie zadzierać! - warknął Francesco. - Ale... rozumiem, o co ci chodzi. Słyszałem to już przedtem od ludzi, którzy wiedzą, co oni potrafią! Dlatego wybraliśmy Andersona. - Spojrzał ponownie na szczątki mężczyzny. - On nie jest - nie był - częścią ich organizacji, tylko kimś, kogo wykorzystywali. - Ale już nie wykorzystają - szepnął Frank Potenza, uśmiechając się od ucha do ucha. Nic nie zrozumiał z wywodu Francesca. Francesco popatrzył na niego gniewnie i chciał jeszcze coś dodać, ale wiedział, że to się na nic nie zda. Pomimo (a może z powodu) swej obojnaczej natury Potenza był typowym mięśniakiem, prawie pozbawionym mózgu. Był po prostu dziwny; wiedział, jak oprawiać mięso, ale wszystko inne było mu obce. Dlatego karanie go nie miało żadnego sensu; z równym skutkiem można by kopnąć kota. Nie zrozumiałby i po prostu zaatakowałby, a wtedy trzeba by go było zabić. Najlepiej było nie zwracać na niego uwagi i to właśnie uczynił Francesco, zwracając się do Nicosii. - OK, przyjmuję, że to był wypadek. Próbowaliście powstrzymać Andersona, który chciał uciec, i osłabić jego opór psychiczny, stosując środki fizyczne. Ale posunęliście się za daleko. Jednak, jak mówicie, coś zdołaliście z niego wyciągnąć. Więc chciałbym się dowiedzieć wszystkiego, co wam powiedział. - Cztery lata temu - zaczął Nicosia - Wydział E wezwał go do zahipnotyzowania tego Harry'ego Keogha albo kogoś, kogo tak nazywają. Miał ograniczyć „zdolności" Keogha - nie pytaj mnie jakie - więc kiedy Keogh opuścił Wydział E, nie mógł zostać wykorzystany przez żadną inną organizację. Anderson wiedział tylko, że Keogh był świetny. Darcy Clarke, szef Wydziału E, i wszyscy pozostali mieli o nim bardzo wysokie mniemanie. Ale nie chcieli, żeby pracował dla innych. - Wzruszył ramionami i zamilkł. - I to wszystko? - Francesco był zaskoczony. - Tydzień temu Clarke skontaktował się z Andersonem ponownie i poprosił go, aby przyszedł i przyjrzał się Keoghowi. To właśnie wtedy zobaczyliśmy ich wszystkich razem po raz pierwszy. Andersona, Clarke'a, Traska i Keogha. A kiedy się rozstali, zaryzykowaliśmy i schwytaliśmy Andersona. Wydawało się to rozsądne... nie tylko dlatego, że kazano nam to uczynić, lecz także dlatego, że Anderson i Keogh musieli się znać, bo inaczej nie byliby razem. Francezci kiwnął głową. - Kazano wam go schwytać, ale nie zabić! W każdym razie Anderson miał się przyjrzeć temu Keoghowi. O co w tym wszystkim chodziło? Czego właściwie szukali? Nicosia wzruszył ramionami.
- Clarke był zaniepokojony, że hipnoza Andersona - ta sprzed czterech lat - sięgnęła zbyt głęboko. Pragnął opinii Andersona, a także chciał wiedzieć, czy proces jest odwracalny. Anderson powiedział, że tak i że wróci tego wieczoru, aby rozwiązać ten problem. - Miał przywrócić mu te szczególne zdolności? - Tak przypuszczam. Ale tego nie zrobił, bo go schwytaliśmy. - Jednak wciąż nie wiem, co to za zdolności. - Francesco, próbowaliśmy! - Nicosia uniósł dłonie w górę. - Do diabła, widzisz, jak próbowaliśmy! Ale Anderson tego nie wiedział. Przysięgam. A poza tym nigdy by mu tego nie powiedziano! Francesco warknął: - No to nie ma o czym mówić. Nie wiedział! A może jednak wiedział, ale było to tak ważne, że zdołał tego nie wyjawić! - Znów popatrzył na szczątki mężczyzny. Ale w rzeczywistości podejrzewał, że Nicosia ma rację. Nikt nie wytrzymałby takich tortur i by się nie wygadał... jeśli coś wiedział. A jeśli chodzi o zdolności Kyle'a czy też Keogha, może Francesco już wiedział, na czym polegają. Ten człowiek musiał być czymś w rodzaju żywego ducha; przechodził i odchodził, nie pozostawiając żadnych śladów. Stalowe drzwi, kręte tunele i zamki szyfrowe nie zdołały go zatrzymać, a jego lekceważenie tych wszystkich przeszkód było... destruktywne. I kosztowne. Naturalnie Wydział E pragnął, aby nic mu się nie stało, zwłaszcza jeżeli zamierzali wykorzystać go ponownie. Albo jeżeli wiedzieli o Radu i zamierzali użyć Keogha przeciw niemu... - Francesco, co jeszcze mogę ci powiedzieć? - Nicosia był przybity. - To już naprawdę wszystko... - Rozglądał się na boki, jakby szukając, co by tu jeszcze można dodać, ale wiedział, że Francezci nie lubi lania wody. Interesowały go jedynie fakty. A Francesco pomyślał: - Tak, byłby z niego dobry, lojalny porucznik. Ale Frank Potenza popsuł dobry nastrój, uśmiechając się szeroko i szepcząc: - Tak czy owak nie wszystko poszło na marne. Francesco wiedział, co tamten ma na myśli: że nie rozlano tu zbyt wiele krwi. Ale Potenza... był prawdziwym utrapieniem. Francesco wiedział, że prędzej czy później będzie się musiał go pozbyć. Ale jeszcze nie teraz, gdy była robota do wykonania. Później, kiedy będzie po wszystkim... będzie dość czasu, żeby się tym zająć. A jeśli chodzi o bezpośredniego przełożonego Potenzy, Vincenta Ragusę... być może także trzeba będzie przemyśleć na nowo jego udział i pozycję w organizacji. Jimmy Nicosia z pewnością byłby lepszym porucznikiem. Nie narzekałby i nie próbowałby być „niezależnym myślicielem". Teraz jednak Francezci odprężył się, uśmiechnął i powiedział:
- Doskonale, bierzcie się do roboty. Później będę musiał zadzwonić do Anthony'ego, żeby powiedzieć mu, jak rozwija się sytuacja, i zapytać, co dalej. Jest naszym łącznikiem ze Starym, który - miejmy nadzieję - zechce z nami współpracować. Niewolnicy wiedzieli, o kim mowa: o Angelu Francezcim, uwięzionym w jamie w Le Manse Madonie. Lekko zbledli - nawet Potenza - i instynktownie cofnęli się o krok. Ale Francesco tylko się uśmiechnął i zmienił temat. - Nie sądzę, abyśmy mieli pozostać w Londynie zbyt długo. Luigi załatwia helikopter, Vincent jest w drodze do Edynburga, a Tancerz załatwia dla nas pokoje w Dorchesterze. Wy dwaj... nie róbcie nic; czekajcie, aż się z wami skontaktuję. Ale kiedy już zamierzał wyjść, obejrzał się i powiedział: - A tak. Zanim się stąd wyniesiecie, dopilnujcie, aby to - ostatni raz spojrzał na szczątki Andersona - wylądowało w rzece. Kiedy wyszedł, zrobili to, co kazał: otworzyli klapę w podłodze i pozbyli się dowodów. Pośród porannej mgły, jaka wisiała nad Tamizą, rozległo się kilka plusków; niektóre dosyć głośne, a inne słabsze. Ostatnim fragmentem była ręka, biała jak alabaster, której dłoń miała tylko dwa palce: kciuk i palec wskazujący. Druga ręka, która unosiła się na wodzie, powoli płynąc w stronę morza - i którą już zaczynały skubać małe rybki - miała dłoń w ogóle pozbawioną palców...
IV Anthony i Angelo. Radu. Bonnie Jean
Dwie godziny wcześniej i ponad tysiąc mil dalej... Była pierwsza godzina bladego świtu. Szybko płynące po niebie niskie chmury, które mimo ponurego wyglądu chyba nie zapowiadały deszczu, powoli zasnuwały płaskowyż, na którym wznosiły się wysokie mury Le Manse Madonie, i kłębiąc się wypełniały dziedziniec. Anthony Francezci był zajęty przez większą część nocy; pod nieobecność Francesca - w istocie od chwili, gdy jego brat opuścił Sycylię, udając się do Anglii - ich groteskowy ojciec, Angelo, stał się bardziej rozmowny, bardziej przystępny. Miał więcej wspólnego z Anthonym i łatwiej się z nim porozumiewał niż z Francesco, który zawsze był mu solą w oku. To, o czym rozmawiali we wczesnych godzinach porannych... miało później stać się źródłem koszmarów nękających Anthony'ego. „Wezwany" przez swego budzącego wstręt ojca w godzinę po wyjeździe Francesca Anthony nie mógł zająć się nim od razu. Ale kiedy zapadła noc, wyczuł nasilenie mentalnego bełkotu i telepatycznego zamętu, które emanowały z głębi studni. W późnych godzinach nocnych zszedł na dół. „Rozmowa" zaczęła się niezdarnie, ale potem nabrała tempa i trwała ponad godzinę, przerywana od czasu do czasu „dygresjami" licznych umysłów Angela... Krótko przed świtem Anthony poszedł się przespać z niewolnicą, przy czym nie chodziło tylko o seks... a potem położył się spać z zamiarem nie wstawania z łóżka aż do późnego wieczora, kiedy to spodziewał się telefonu od Francesca. Przy odrobinie szczęścia brat będzie miał dla niego pomyślne albo przynajmniej obiecujące wieści z Londynu; sam Anthony z pewnością miał takie wieści dla niego. Chodziło o istotę „rozmowy", jaką odbył z ojcem. Teraz, o świcie, śnił jakiś koszmar, co wśród wampirów nie jest czymś wyjątkowym. Świt bowiem to nie ich pora; faktycznie to właśnie wtedy te skądinąd prawie niezniszczalne istoty są najbardziej bezbronne, kiedy najgorsze lęki, zaludniające podświadomość tych potworów, przyjmują realny kształt, a ich pamięć wciąż od nowa powtarza lęki ich młodości. Tony Francezci nie był tutaj wyjątkiem, choć w jego wypadku wspomnienia z przeszłości nie były szczególnie przerażające... przynajmniej nie dla niego. Od urodzenia był tym, czym był, i dlatego rozwijał się wolny od długotrwałego działania przemiany w Wampyra. Dlatego też nie dręczyły go koszmary, jakie były udziałem zwykłego niewolnika czy porucznika - o tym, czym był
kiedyś - ale raczej sny o tym, czym może się stać w przyszłości! Co było horrorem nie mającym równego sobie, jeżeli wziąć pod uwagę, w jak okropny twór zmienił się ojciec Angelo, zdegenerowana i stale ulegająca dalszej degeneracji istota, ukryta w studni pod Le Manse Madonie. Najpierw, zanim zaczął się właściwy sen, powrócił we wspomnieniach do rozmowy ze starym Ferenczym; tylko że niejasno zdawał sobie sprawę, iż gdzieś spoza „wymawianych" słów wyziera coś ciemniejszego, jak w jasno oświetlonym pokoju, który stopniowo ogarnia mrok powoli, lecz nieubłaganie zbliżającej się burzy. - Ojcze - wyszeptał w mrok rozbrzmiewającej echem studni. - Francesco wyjechał do Anglii, a z nim jego ludzie. Mają odszukać niewolników Radu i śledzić ich aż do kryjówki Radu w godzinie jego odrodzenia. Rozważyliśmy twoje słowa: nasza straż przednia już... przesłuchuje człowieka, który naszym zdaniem jest związany z tym, który włamał się do naszej krypty, owym Harrym, o którym wspominałeś. Poza tym nasi ludzie wkrótce znajdą się w Szkocji, gdzie odszukają niewolników Radu, odkryją ich słabe punkty i zniszczą ich. Ale teraz znów potrzebujemy twojej pomocy. Bo tylko ty potrafisz spojrzeć w przyszłość i dowiedzieć się, co oni knują... Anthony przerwał, ale po chwili ciągnął dalej: - I, ojcze, wiem, że spędzasz coraz więcej czasu, spoglądając na zewnątrz, bo czuję to. Nawet Francesco to poczuł, a on jest... znacznie mniej wrażliwy niż ja. Więc wszystko, czego się dowiedziałeś, może mieć dla nas wielkie znaczenie... Wylot studni był otwarły; siatka pod napięciem została odłączona i Anthony uniósł pokrywę. Reflektory umieszczone na ścianach krypty były włączone, rzucając na studnię i jej otoczenie ostre białe światło. Poza oświetlonym obszarem panował mrok, a długi cień Anthony'ego padał na zimną, kamienną podłogę. Powód, dla którego wyłączono prąd i podniesiono pokrywę, był prosty: był to przedsięwzięty przez braci środek ostrożności, który miał wykluczyć możliwość śmiertelnego porażenia prądem. Ostatecznie stara studnia była głęboka i Angelo nie miał żadnej możliwości ucieczki. Jego „choroba", wybujały metamorfizm, który sprawił, że stał się protoplazmatyczną istotą doprowadził do tego, że Angelo nie był już w stanie kontrolować swego ciała. Kontrolowało się samo, ale pozbawione umysłu nie stanowiło realnego zagrożenia. Obecnie stosowane procedury postępowania przyjęto w czasie, gdy Angelo sprawował jeszcze w niewielkim stopniu kontrolę nad swym ciałem; stosowano ja nadal... co stanowiło po prostu dodatkowy środek ostrożności. Zaufać staremu Ferenczyemu nie było najlepszym pomysłem. Anthony oparł się o niską kamienną ścianę studni i spojrzał w dół, w milczący, lecz obdarzony czuciem mrok. Światło przenikało do wnętrza studni może na głębokość dziewięciu lub dziesięciu stóp, natomiast poniżej panowała zupełna ciemność. Ciemność, która kłębiła się...
Podczas gdy Anthony wyczuwał ukrytą inteligencję Angela (albo jego szaleństwo) i wiedział, że ojciec go słucha, telepatyczny eter był wciąż nieruchomy i tylko przenikała go świadomość umysłowej obecności Angela; ale na krawędzi podświadomości Anthony'ego kiełkowało niemal fizyczne przeczucie, które mówiło mu, że coś się zbliża. Tracąc cierpliwość i nie mając ochoty pozostawać tam dłużej, rozmawiając z samym sobą (a może raczej nie mając ochoty spotkać się z nieznanym, kiedy zdecyduje się nadejść) spróbował zastosować delikatną groźbę. - Ojcze, zawsze pamiętaj, że cokolwiek zagraża mnie, zagraża i tobie. Gdyby rodzinie Francezci stała się krzywda i Le Manse Madonie została zniszczona, zginęlibyśmy wszyscy. Razem z tobą. Bo kto by mógł cierpieć tak jak ty, poza mną i moim bratem? Może podczas prawdziwej rozmowy nie byłby tak bezpośredni, ale takich właśnie słów pragnąłby użyć i tak właśnie postąpił w swoim śnie. Wydawało się, że studnia uchwyciła się jednego słowa i odrzuciła je w jego stronę jak echo. - Cierpieć, cierpieć, cierpieć... Ale w rzeczywistości to był jego ojciec, który sprowokowany wreszcie przemówił. - Cierpieć? - w głowie Anthony'ego rozległ się jego telepatyczny głos. - A ty tyle wiesz o cierpieniu, tak? I możesz mi o nim coś ciekawego powiedzieć, prawda? Największe cierpienie, jakie przeżyłeś, to wtedy, gdy przyszedłeś na świat. Ale moje cierpienia... są gorsze niż śmierć! Był w kłótliwym nastroju. Ale to lepsze niż nic. Anthony miał wprawę w słownych zabawach. Gdyby zdołał wciągnąć w nie ojca - podstępnie go do tego nakłonić czy nawet rzucić mu wyzwanie - wtedy może zdołałby też uczynić go bardziej skłonnym do współpracy. - Co? powiedział. - Ale jeśli twój los jest tak ponury - jeśli twoje cierpienia rzeczywiście są gorsze niż śmierć, prawdziwa śmierć - czy to znaczy, że wolałbyś śmierć? Jeżeli tak, powiedz to głośno! Bo jak prawdopodobnie wiesz, twój drugi syn, mój brat Francesco, zaleca takie właśnie rozwiązanie i to od wielu lat! - I znów słowa te były mocniejsze niż te, których naprawdę użył. I nagle psychiczny eter rozdarła obłąkańcza, telepatyczna burza! - ZRÓB TO! - To było jak potężny ryk radości, który po chwili przeszedł w ochrypły bełkot oczekiwania. - Zrób to! Zabij Ferenczyego! Zabij starego sukinsyna! Zabij nas wszystkich! - Zabij nas, taaak! - Tym razem był to głos kobiety i Anthony rozpoznał go natychmiast. Była to Julietta Sclafani, zwampiryzowana przez Francesca, zanim bracia wysłali ją do piekła; jej gulgot przenikało samo zło, bo mogła ją wyzwolić jedynie śmierć istoty uwięzionej w studni. Zabij Angela! A razem z nim nas wszystkich - wszystkich! - i połóż kres temu piekłu, które jest naszym udziałem!
Po chwili zagłuszył ją inny obłąkany głos, który wydawszy jakieś nieartykułowane, upiorne dźwięki, na koniec wykrzyknął: - Zabij, zabij, zabij go! Zabij Angela Ferenczy! A po nim odezwały się inne głosy - ofiar obu braci i samego Angela - eksplodując ze spasionego obłąkanego mózgu, będącego jądrem jego istoty. Ich tożsamość została pochłonięta przez jego umysł, podobnie jak ich ciała zostały wchłonięte przez jego zmutowaną protoplazmę. I tak jak Angelo nie panował nad swym metamorficznym ciałem, nie panował też nad nimi. Anthony zrozumiał to natychmiast: ojciec stracił kontrolę nad uwięzionymi w nim umysłami! - Ale jak...? - powiedział, kiedy bełkot tysiąca głosów przeszedł w niezrozumiały gwar. - Z powodu tego Harry'ego, jak go nazywasz - natychmiast odpowiedziała istota. - Tego Anglika, którego nazwisko brzmi Keogh, a którego zmarli przyjaciele - jest ich cały legion! - zwą Nekroskopem. Wiesz, co to jest Nekroskop, mój drogi Anthony? Anthony nie był ignorantem; nikt, kto żył tak długo i miał w sobie przebiegłość Wampyra, nie mógł tego nie wiedzieć. - Ktoś, kto... rozmawia ze zmarłymi - odparł, nie mogąc opanować zdumienia. - W samej rzeczy! - powiedział ojciec. - Czyż nie mówiłem tego na początku? Człowiek, który wdarł się do waszego skarbca, ten intruz, ten Harry, jest... - NIE! - krzyknął gniewny głos. - NIE POZWÓLCIE MU MÓWIĆ! NARAŻA HARRY’EGO NA NIEBEZPIECZEŃSTWO ZE STRONY JEGO SYNÓW! - Przyłączyła się do niego reszta, jak ogromna fala z głębi krypty. Ale Angela, którego psychiczny wir wessał ich do środka, nie dało się zakrzyczeć. Bezpośrednio do skołowanego umysłu Anthony'ego wysłał następującą wiadomość: - Bali się mnie i tylko dzięki temu trzymałem ich w ryzach. Nie wiedzieli, co mogę im zrobić. Bali się mnie, bo byli moimi więźniami, złapanymi przeze mnie w pułapkę, podobnie jak ja zostałem złapany w pułapkę w tej studni, bez żadnej nadziei na uwolnienie. Ale oni kochają tego Harry'ego. Bo ma ich uwolnić... niszcząc mnie! Ach, Anthony, mój Anthony, mimo wszystkiego, czego się nauczyłeś i co wiesz o namiętnościach tego świata, nie wiesz, że ludzka miłość jest silniejsza niż strach. - Ojcze - powiedział Anthony, próbując się przedrzeć przez szalejącą wokół telepatyczną wrzawę - ten Harry jest już jak martwy. Jeżeli to rzeczywiście on wdarł się do naszego skarbca, zawsze był martwy. Ale jutro będę rozmawiał z bratem i unicestwienie Keogha będzie dla nas sprawą priorytetową. Mówisz, że jest Nekroskopem i rozmawia ze zmarłymi? No cóż, uwierz mi: wkrótce znajdzie się w miejscu, gdzie będzie mógł do woli wykorzystywać swoje zdolności!
- Ty nic nie rozumiesz! - powiedział ojciec. - Czy ty w ogóle mi wierzysz? Wątpię. Ale potęga, jaką dysponuje ten człowiek... nie masz pojęcia, na co się porywasz! Dopóki się nie pojawił, największym zagrożeniem był Radu Lykan. Ale ten człowiek... Anthony wyobraził sobie, jak jego ojciec kręci głową z niedowierzaniem. - Ale czy oni wszyscy tego nie mówią? - zapytał. - To znaczy czy to ty tego nie powiedziałeś? Powiedziałeś „ten człowiek". A więc jest człowiekiem. A my jesteśmy Wampyrami! - On rozmawia ze zmarłymi... rozmawia ze zmarłymi! - Angelo zaczął bełkotać - powtarzając jak echo - i natychmiast przestał. To tkwiące w nim liczne umysły zakłócały jego procesy myślowe. - Rozmawia z ludźmi spoczywającymi w swych grobach - podjął. - I dzięki temu ma do dyspozycji całą ludzką wiedzę! - Ale nawet jeśli to co mówisz, jest możliwe - sprzeciwił się Anthony, próbując skierować myśli ojca na właściwe tory - jaki może być pożytek z wiedzy zmarłych? Jak ktoś może wykorzystać taką wiedzę? Angelo prychnął drwiąco. - Ha! A ja myślałem, że tylko jeden z moich synów jest głupcem. - I zanim Anthony zdążył zaprotestować, ciągnął: - Słuchaj. Zmarli rozmawiają ze sobą. Kiedy wchłonąłem pierwszą ofiarę, zacząłem to podejrzewać. Nie rozumiesz? Jej umysł dalej funkcjonował we mnie! A ci pogrzebani w ziemi albo spaleni? Z nimi jest tak samo: ich myśli - dusze, jeśli wolisz - nadal żyją. A teraz, dzięki Nekroskopowi, nauczyli się rozmawiać ze sobą w otaczającym ich wiecznym mroku. Czy kochają go? Oczywiście, że go kochają i uczynią dla niego wszystko! Nawet wbrew rozsądkowi Anthony zaczął wierzyć. Ojciec "mówił" z większym sensem niż kiedykolwiek; jego słowa i sądy, choć dziwaczne i groteskowe, wydawały się logicznie uzasadnione. Zastanawiając się nad tym, Anthony powiedział: - Ale... jakiś Nekroskop? - Ten Nekroskop! - warknął ojciec. - Jest tylko jeden. I dlatego oni nie pozwolą mu zrobić krzywdy! - Oni? - Zmarli, głupcze! Ogromna Większość! W tym momencie Anthony pomyślał, że go przyłapał. - Jest tylko jeden Nekroskop, który rozmawia ze zmarłymi? - Uśmiechnął się w głąb studni. - To tylko strata czasu, ojcze. Mego cennego czasu. Bo gdyby to było prawą, skąd byś wiedział? Skąd? A może jesteś drugim Nekroskopem, co? Czy tak? Ty też rozmawiasz ze zmarłymi?
W długiej ciszy, jaka nastąpiła, coś mrocznego w umyśle Anthony'ego podpełzło bliżej, a światła w jaskini jakby przygasły. - Nie - w końcu odpowiedział ojciec. - Nie potrafię rozmawiać ze zmarłymi. Ale słyszę niektórych! Moi zmarli rozmawiają za moim pośrednictwem! Rozmawiają ze sobą, mój niedowiarku. A ponieważ Harry Keogh tu był, rozmawiają także z innymi, na zewnątrz! Słyszę, co mówią, bo to przechodzi przeze mnie, ale nie słyszę ich odpowiedzi. Słyszą je tylko pochłonięte przeze mnie umysły. I wiem, że wierzą w zdolności Harry'ego Keogha. I że ty i twój brat - że my, Ferenczy - nie jesteśmy bezpieczni, nawet tutaj. Jak możesz w to wątpić? Przecież się tu zjawił, popełnił nieprawdopodobne przestępstwo i zniknął bez śladu! - Jak duch - szepnął Anthony. - Ale zostawił ślad; mamy go na filmie. - On z nimi rozmawia. (Ojciec zignorował jego uwagę.) A wszystkie tajemnice tego świata leżą pogrzebane w ziemi albo unoszą się w przestworzach. Któż może wiedzieć, czego się dowiedział od zmarłych? Powiedziałeś „jak duch", ale nie znasz nawet połowy prawdy. Ten człowiek przenika przez litą skałę, przez stalowe drzwi i przez drzwi, które sam tworzy! - Co takiego? - Czy wierzysz w telepatię, Anthony, mój drogi synu? (Wydawało się, że przeskoczył na inny temat.) - W telepatię? Oczywiście. Wśród Starych Wampyrów była to cenna umiejętność wykradania myśli. Tak mi mówiłeś i twój własny mentalizm stanowi tego dowód. Jeśli zaś chodzi o mnie i mego brata, urodziliśmy się w świecie, gdzie tego rodzaju umiejętności nie są potrzebne. - Nie kłamałem, Tony. Wielu spośród Starych Wampyrów było obdarzonych osobliwymi zdolnościami, ale nie wszystkie. Ja także urodziłem się w tym świecie, a rozwinięcie moich zdolności zabrało mi siedemset lat! A jeśli chodzi o ciebie i twego brata... któż może wiedzieć? Może całkowicie zanikły w waszym pokoleniu. A może nie i jeszcze jest czas. Tak właśnie myślę. Ale z drugiej strony czas przynosi zmiany, które są znacznie mniej pożądane. A czasami linia rodu przekazuje kolejnym pokoleniom cechy, które... które nigdy nie powinny być dziedziczone. Wydawało się, że na sen Anthony'ego padł ponury cień. Aby go rozproszyć - a może oddalić to, zdawał się zwiastować - uczynił wysiłek, aby powrócić do przerwanego wątku rozmowy. - Co właściwie masz na myśli, ojcze? Skąd ten nagły przeskok od Harry'ego Keogha do telepatii? - Nagły przeskok? Doskonale! - Anthony zaczął się obawiać, że zaraz znów zacznie się zabawa w słowa. Ale tak się nie stało i jego ojciec ciągnął: - Telepatia. Zgodziliśmy się co do tego, że istnieje. Ale w takim razie skoro powiedziałeś „nagły przeskok", co sądzisz o... teleportacji? Anthony pokręcił głową.
- Nie, w to nie wierzę. Nawet Stare Wampyry nie potrafiły tego. W najlepszym razie to możliwość czysto teoretyczna. Telepatia, jak wiemy, jest faktem. Dowody są nieodparte. Ale teleportacja...? Po długiej chwili przyszła odpowiedź. - Teoretyczna? - cicho powiedział Angelo. - Doprawdy? No cóż, też tak kiedyś uważałem. Ale w takim razie jak wytłumaczysz to, co wyczynia Harry Keogh? - Głosy innych umysłów ucichły, niecierpliwie czekając na dalszy ciąg. Anthony także wstrzymał oddech. To było śmieszne, ale tłumaczyłoby to, co było niewytłumaczalne: przeniknięcie Keogha do Le Manse Madonie, jego ucieczkę i fakt, że z wyjątkiem automatycznej kamery, nikt go nie spostrzegł. Więc nie mógł nie zadać pytania: - Dowiedziałeś się tego od swoich wielu umysłów? - Tak, kiedy pytały o Harry'ego Keogha. - Nawet gdyby to była prawda - powiedział Anthony - co z tego wynika? Jest mimo wszystko człowiekiem. Czy zdoła uniknąć kuli? Czy nie może go dosięgnąć trucizna czy garotta? Teraz Francesco jest w Anglii. I wierz mi, zabije tego Keogha. - A jeśli mu się nie uda? Jeśli Keogh odpowie atakiem na atak? Tony, mówiłeś, że niebawem będziesz rozmawiał z Franceskiem. Świetnie! Więc powiedz mu, żeby dał sobie z nim spokój. - Ale Keogh już raz nas obrabował. A jeśli to co mówisz, jest prawdą, może to zrobić znowu. Kiedy tylko zechce! - I właśnie dlatego nie wolno wam próbować go zabić. Możecie mu się naprzykrzać, drażnić go, tak że kiedy ta afera z Radu dobiegnie końca, może zechce tu przybyć i odszukać was, ale nie próbujcie go zabić. Jeszcze nie teraz. - A jeśli postanowi powrócić? Chyba powinniśmy się go pozbyć teraz, tak aby nigdy nie mógł powrócić. - Gdzie, ach, gdzie się podziała cała przebiegłość Wampirów? - drwiąco jęknął Angelo, po czym warknął: - Zastawcie na niego pułapkę, głupcy! - Pułapkę? Ale jak? I gdzie? - A gdzie zaatakował ostatnim razem? - W skarbcu. - Właśnie. Podłożył bombę w skarbcu. A tym razem wy zróbcie to samo! Miny, elektryczne czujniki i tak dalej. Niech się tam tylko zmaterializuje... - ...A zdematerializuje się na zawsze! - Oczywiście. Ale ścigać go? Nigdy! Lepiej, żeby Francesco go unikał; jego i wszystkich
tych, którzy są z nim. - A jeśli będzie razem z Radu i jego grupą, co wtedy? - Wtedy... wydaje się, że nie będzie można tego uniknąć. Wtedy musicie go zabić. Bo jeśli się z nimi zwącha... razem będą nie do pobicia! Tylko że trudno uwierzyć, aby Radu Lykan działał razem z kimkolwiek. I dlatego proponuję, abyście najpierw zajęli się Radu, a dopiero potem Keoghiem. - Ale co z naszym skarbem, naszymi pieniędzmi i naszą bazą? Żeby taki plan można było zrealizować, najpierw musielibyśmy... - ...Tak, przenieść wszystko w inne miejsce. Bo to, co pozostanie, zostanie zniszczone wraz z nim. - Przenieść? Ale dokąd? - Gdzie byłoby najbezpieczniej? - Tutaj - powiedział Anthony. - W tej jaskini. Tu, gdzie mógłbyś tego pilnować i gdzie Francesco nie byłby wystawiony na pokusę... - ...Unicestwienia i mnie także? Rzeczywiście powiedział Angelo. - A pokusa bywa zaraźliwa, co? Niech więc tak będzie. - Anthony wyczuł jego znaczący uśmieszek... I znów, zanim zdążył odeprzeć milczące oskarżenie, odezwał się jego ojciec: - Więc pomów z Franceskiem i powiedz mu, jaka jest moja rada. Na razie to wszystko, co mogę zrobić. - Ale po chwili znów zmienił temat: - Opowiedz mi... o swoich snach, Tony, mój mały Tony. To był sen. Anthony niejasno zdawał sobie z tego sprawę, pomimo powtarzających się fragmentów rozmowy, jaką przeprowadził kilka godzin wcześniej. Ale teraz, czując, jak zbliża się coś złowieszczego - i zaczynał rozumieć, co to jest - zadygotał. - Moich snach? O co chodzi? Ojciec cmoknął z niezadowoleniem i powiedział: - Ach, Anthony, mój drogi Anthony! Ja ich słuchałem. Twoich snów i snów twego brata. Słucham ich od lat, a nawet od dziesięcioleci. Nie po to, by tylko podsłuchiwać - choć to także - ale dlatego, że w ten sposób... to się zaczęło u mnie. W snach... Teraz to coś, już nie nieznanego - choć nie do opisania - uniosło się w górę, jak potwór, pukając do drzwi rzeczywistego świata! Łup! Łup! Łup! Najpierw nieśmiałe pukanie. Ale Anthony nie zwracał na nie uwagi, wpatrując się w wylot studni. I zadawał to samo pytanie: - Ojcze, w ten sposób co się zaczęło?
- Myślałem, że... może Francesco? - odpowiedział ojciec, jakby w zamyśleniu. - Nie, nie, muszę być z tobą szczery: miałem nawet nadzieję, że to będzie twój brat. Ale niestety! Bo zobaczyłem to w twoich snach, mój biedny chłopcze. Tak jak kiedyś w swoich. Jego sny: te okropne sny, z którymi krył się przed wszystkimi, nawet przed sobą. Koszmar, w którym był istotą ze studni! Ale teraz Anthony już wiedział i ten horror stał przed jego oczami, tkwił w jego głowie i w jego ciele. Skradając się z głębi studni - pełznąc po jej ścianach i wyciągając w górę swe macki i wpatrując się w niego, kiedy tak stał z wybałuszonymi oczami - do Anthony'ego zbliżała się nieubłaganie jego własna przyszłość! Rozległ się szczęk opuszczanej metalowej pokrywy, a po chwili buczenie włączonego prądu oraz odgłos pędzących kroków, kiedy Anthony na łeb na szyję uciekał z krypty, aby znaleźć ukojenie w ramionach swej niewolnicy. Ale nawet krew i cielesne rozkosze niekiedy nie wystarczają... Nastał świt i inna niewolnica patrolowała teren Le Manse Madonie. Była nią starucha Katerin, która służyła u braci Francezci od co najmniej siedemdziesięciu lat. Teraz miała osiemdziesiąt pięć lat i wciąż nie była prawdziwym wampirem, bo wywodziła się jedynie „z krwi". Ale mimo że zajmowała najniższe możliwe miejsce w hierarchii domowników rodziny Francezci ufano jej jak nikomu innemu. A ze wzglądu na swój wiek i doświadczenie była wtajemniczona we wszystkie sekrety tego domu. Kiedy zbliżyła się do drzwi pokoju Anthony'ego... ...Co to było? Jakiś robak? Wąż albo równie paskudne stworzenie? Przez chwilę leżał nieruchomo na marmurowym podeście i odniosła wrażenie, że wysunął się z pokoju jej pana... a może do niego wchodził? Podeszła bliżej, a wtedy drgania posadzki pobudziły stwora do życia. Zaczął się wić na wszystkie strony i Katerin ujrzała pulsujące, fioletowe żyły jego wibrującego ciała. W następnej chwili, szybko jak błyskawica, zniknął pod drzwiami pokoju Anthony'ego. Ponieważ bała się o niego - i o siebie - odważyła się zapukać. Łup! Łup! Łup! Najpierw było to nieśmiałe pukanie, na które Anthony nie zwrócił w swym śnie uwagi. Ale kiedy nie odpowiadał, zapukała ponownie, tym razem głośniej, po czym nacisnęła klamkę i weszła do środka. Cała ta strona posiadłości wychodziła na północny zachód, a mimo to okna pokoju Anthony'ego zasłaniały grube, pofałdowane kotary. Pokój był ciemny, ponury i nigdy nie zajrzał do
niego nawet promyk słońca. Jednak oczy Katerin widziały w ciemności równie dobrze jak oczy kota. I to, co zobaczyły... Anthony spoczywał na wielkim, dębowym łożu, które spowijały cienkie zasłony, zawieszone na umieszczonych z boku słupkach. Leżał na plecach, przykryty tylko cienkim, czarnym prześcieradłem, które sięgało mu do klatki piersiowej. Wciąż spał, jednak był bliski przebudzenia, bo przewracał się z boku na bok i pojękiwał. Na jego czole perlił się pot, który strumyczkami spływał w dół, gdy poruszał głową. Katerin drgnęła, zobaczywszy nagły ruch na podłodze koło łóżka, a po chwili ujrzała, jak prześcieradło, którym był przykryty Anthony, zafalowało. Jej rozbiegane żółte oczy nie były w stanie uwierzyć, w to, czego były świadkiem. Wąż ów bowiem... to wcale nie był wąż! Wiedźma wiedziała, co bracia trzymają w studni pod Le Manse Madonie. Wiedziała, że to ich ojciec. I wiedziała, że to coś przypominało ich ojca, tylko że on był znacznie większy. - Jaki ojciec, taki syn! - szepnęła, cofając się bardzo cicho w stronę drzwi. Jednak nie dość cicho. Pojawiły się liczne - wypustki? Kołysały się i skręcały, wsuwając się pod czarne prześcieradło, jakby powracały do swego źródła. Anthony obudził się i zobaczył, a może wyczuł, ostatnią z nich: lśniący język protoplazmy znikający pod falującą tkaniną. Zerwawszy z siebie prześcieradło patrzył rozszerzonymi oczami, jak wnika w jego ciało! Chciał krzyknąć, ale nie mógł; kompletnie mu zaschło w gardle. Śnił ten sen już wiele razy przedtem i za każdym razem było gorzej, ale tym razem po raz pierwszy to zobaczył. Teraz już wiedział na pewno. Tylko że... ...Nie był jedynym, który to wiedział. Panika minęła i zastąpiło ją chłodne opanowanie. Zimna logika Wampyrów. Katerin wciąż tam stała jak skamieniała. - Drzwi - wychrypiał siadając. - Zamknij drzwi i podejdź. Posłuchała - cóż zresztą mogła zrobić? - i drżąc na całym ciele, stanęła koło łóżka. Anthony skinął głową i oczy mu zapłonęły, gdy powiedział: - Widziałaś? - Mm... mysz! - wykrztusiła wiedźma chrapliwie. - Coś bardzo małego, co przedostało się pod drzwiami... Ale Anthony potrząsnął głową i usta wykrzywił mu upiorny uśmiech. - Nie, widziałaś coś więcej, prawda? - Tak, panie, tak... Westchnął i wyciągnął długą, nieprawdopodobnie długą rękę i choć zdążyła się cofnąć, chwycił ją za gardło. - Katerin, miło cię wspominam. Kiedy byłaś piętnastoletnią dziewczynką, pieprzyłem cię regularnie; zresztą razem z bratem. Może na swoje szczęście byłaś bezpłodna. Twoje ciało nigdy
nie nosiło w sobie zarodków życia. Odtąd zapewnialiśmy ci bezpieczeństwo i schronienie w Le Manse Madonie. Byłoby... wielką niewdzięcznością, gdybyś się miała okazać zdrajczynią... Zacisnął palce na jej wychudłej szyi i stara Katerin poczuła, że zaczyna się dusić. - Nigdy nie zdradziłabym cię, panie - wyrzęziła. Oczy nabiegły mu krwią; wargi uniosły się, odsłaniając długie zęby, z których kapała ślina; rozdwojony, szkarłatny język wił się w czerwono prążkowanym gardle. Przyciągnął ją do siebie i powiedział: - Jesteś śmieciem. I jeśli usłyszę choćby szept, zrzucę cię jak śmieć z urwiska. Zrozumiałaś? Ale Katerin krztusiła się, kurczowo chwyciwszy jego dłoń, i nie zdołała wypowiedzieć ani słowa. W końcu puścił ją i odepchnął od siebie; Katerin legła jak długa na marmurowej podłodze. - Teraz idź i nigdy więcej nie wchodź do mojego pokoju! - Trzymając się za gardło, wyszła. Wtedy, wiedząc, że tego ranka już nie zaśnie, drżąc na całym ciele, Anthony ubrał się. Kiedy skończył, znieruchomiał, uniósł głowę i uważnie słuchał tego, co mówił głos do biegający z głębi krypty. - Walczyłem z tym przez dwieście lat, mój synu, mój drogi Tony, zanim poddałem się, i wtedy umieściliście mnie tutaj. Ale z moją pomocą i dzięki mojej wiedzy twoja walka może trwać dłużej. Dopóki jestem bezpieczny, tobie też nic nie grozi. Ale... popatrz, jak odwróciły się nasze role, drogi chłopcze! Potem zapanowała cisza... W trzy dni później, w kryjówce w górach Cairngorms, Radu obudził się po raz pierwszy od sześciuset lat. Bonnie Jean Mirlu już nawiązała kontakt z żyjącymi synami synów jego niewolników na terenie wyspy i wezwała ich do Szkocji, aby przygotowali jego powrót i aby go bronili w godzinie odrodzenia. W rzeczywistości wiedział, że ta godzina się zbliża; podczas pełni księżyca wysłał mentalne sondy, aby ich odszukać i potwierdzić instrukcje wydane przez B.J. I jego księżycowe dzieci odpowiedziały na wezwanie. Radu odebrał ich odpowiedź: wycie niosące się po wrzosowiskach - w Dartmoor i Bodwin - oraz skowyt Starego Johna w Inverdruie. Ale tylko trzy? Tylko trzech potomków jego księżycowych dzieci? No cóż, czterech, włączając B.J., oraz jeszcze parę dziewczyn z jej paczki. Ale jeśli chodzi o te dziewczyny, były bardziej oddane Bonnie Jean niż Radu. Przypuszczał, że jest to całkiem zrozumiałe, bo B.J. sama była Wampyrem... ...I stawała się coraz silniejsza z każdą pełnią księżyca. W tej chwili księżyc właśnie przechodził przez środek cyklu, ale za dwa tygodnie znów będzie pełnia. Pierwotny plan Radu przewidywał spotkanie z Harrym Keoghiem podczas majowej pełni księżyca. A odrodzenie Radu
miało nastąpić w miesiąc później. Jednak Stary John - któremu Radu „zaufał" - sądził, że jego pan przyśpieszył termin o całe dwa miesiące, i tak rzeczywiście było... ale to było kiedyś. Teraz Stary Wilk, spoczywający w swym żywicznym grobowcu, rozważył to jeszcze raz. Stary John był omotany przez swoją panią; był jej niewolnikiem przez bardzo długi, pewno zbyt długi czas. Któż może wiedzieć, co mogła z niego wydobyć? To był jeden z powodów, dla którego Radu jeszcze raz przesunął datę swego odrodzenia - na koniec lutego, zaledwie parę tygodni od dzisiaj! Kolejnym powodem było to, że już nie mógł się doczekać, kiedy stanie twarzą w twarz z tym tajemniczym Keoghiem, który mógł się okazać owym Człowiekiem-o-Dwu-Twarzach, o którym tak często śnił Radu; tym, który go tutaj powita, a może nawet w godzinie potrzeby „przyjdzie z pomocą". Teraz, już za dwa tygodnie, Radu sam zobaczy tego Harry'ego i pozna całą prawdę. A wtedy, tak czy inaczej, wykorzysta go! Ale jakkolwiek będzie, ich spotkanie zbiegnie się z jego odrodzeniem. Ostatnim i zapewne najważniejszym powodem przyspieszenia daty jego powrotu, był nieustanny lęk: obawa i świadomość własnej bezbronności, kiedy spoczywał w grobowcu. Świadomość, że gdyby wrogowie go teraz odnaleźli, mogliby zrobić z nim wszystko. I Radu nie miał co do tego żadnych złudzeń. Bo szukali go nieustannie; i gdyby nie czujność i oddanie B.J., już by go odnaleźli. To by jednak jej nie uratowało, bo Radu wiedział, dlaczego jest tak oddana: nie wierzyła bowiem, że sama zdoła im stawić czoło. Parszywi Drakulowie i wstrętni Ferenczy! Oba obozy postanowiły zniszczyć jego i jego ludzi! Byli nie tylko lordami Wampyrów, mającymi pod swoim dowództwem licznych poruczników i niewolników, lecz także - a może przede wszystkim - byli Wampyrami, doświadczonymi w sztuce i sztuczkach Wielkich Wampirów! W porównaniu z nimi Bonnie Jean była naprawdę niewiniątkiem. Była tak niewinna, że otumaniła Harry'ego tak, że jej uwierzył. Więc musi jej zależeć na tym, aby Radu „zmartwychwstał" po to, aby ją chronić i aby od niego mogła się uczyć... zanim naprawdę zwróci się przeciw niemu we właściwym miejscu i we właściwym czasie. Radu wiedział, że taki miała plan, bo na jej miejscu uczyniłby to samo. Ach, te Wampyry! Żadne dwa nie są do siebie podobne - nawet bliźniacy - ale pod pewnymi względami są jak dwie krople wody. Będąc Wampyrem, B.J. wystrychnęła swego niewolnika i kochanka, Harry'ego Keogha, na dudka, ponieważ on także był częścią jej planu. Ale Radu miał własne plany.
Nie był głupcem, jak ten Harry, aby ulec zdradzieckiemu urokowi jakiejś czarownicy czy suki, choćby nie wiem jak sprytnej czy dorodnej. Nie, on nie był w żadnym razie jak ów tajemniczy Harry Keogh... ...W każdym razie jak dotąd. Było południe i na zimowym, szarym niebie wisiał nisko blady sierp księżyca. Radu nie mógł go widzieć, ale czuł jego obecność; czuł, jak pobudza jego myśli. Ten wpływ nie był zbyt silny; w rzeczywistości był bardzo słaby. Był to dla niego niefortunny czas: w połowie cyklu jego księżycowej kochanki. Ale zostały tylko dwa tygodnie (zaledwie czternaście dni!), a miał jeszcze sporo rzeczy do zrobienia. Nie mógł sobie po prostu pozwolić, aby leżeć tak bezczynnie w kleistym odrętwieniu, gdy gruba warstwa żywicy przygniatała go jak ołów. Ale skoro tak było... trudno, będzie się posługiwał tylko swoim umysłem. Radu znał niebezpieczeństwa związane z wykorzystywaniem telepatii. Ale podejmował to ryzyko już od sześciuset lat, ilekroć komunikował się z jakimś niewolnikiem, aby go do siebie wezwać, kiedy potrzebował pożywienia. Jednak ostatnio - od swego pierwszego przebudzenia używał jej znacznie częściej, aby przywołać swych nielicznych niewolników albo sprawdzić, czy psychiczny eter jest czysty, a jeśli nie, wykryć, kto jeszcze się w nim porusza. I dlatego niebezpieczeństwo było teraz znacznie większe. Bo jeśli ktoś wyczuł wysyłane przez niego sondy czy wręcz przechwycił je, wiedział, że czas jego odrodzenia jest bliski. A jeśli w pobliżu znajdował się naprawdę zdolny mentalista (na przykład jakiś lord Wampyrów), Radu mógł niechcący ujawnić swoją pozycję. Ale wampiry są wampirami, dziećmi nocy, a teraz było południe. Nie był to czas Radu, ale nie był to także ich czas. Więc warto było ryzykować. Przeczesywał duży obszar, aż po horyzont, ale nigdy nie zatrzymywał się zbyt długo w jednym miejscu. Przed laty świat był ogromny i można się było łatwo w nim zgubić. A teraz... wydawał się taki mały. Ale podczas gdy świat zmalał i ciało Radu musiało stracić sporo na wadze w ciągu tych długich, pełnych samotności stuleci, jego mentalizm był sprawny jak niegdyś, a może nawet sprawniejszy wskutek fizycznego odosobnienia. To, czego Radu musiał sobie odmawiać w dziedzinie ludzkich doznań, nadrabiał dzięki telepatii. Z południa, z odległości ponad sześciuset mil - po drugiej stronie kontynentu, z wrzosowisk Devonu i Kornwalii - odebrał słabą odpowiedź od swych niewolników. Było ich dwoje. Los księżycowych dzieci, takich jak Stary John, był teraz jasny. ...Przerwawszy swe zwykłe zajęcia, unieśli głowy, spojrzeli na północ, zamrugali i wstrzymali oddech. Przygotowywali się, aby do niego dołączyć.
Za dwa tygodnie (wysłał wiadomość). Przybądźcie wtedy do mnie... I mimo że nie wyczuwał żadnych obcych emanacji - żadnych ukrytych czy nieprzyjaznych myśli w psychicznym eterze - nie czekając na potwierdzenie, Radu przeniósł swe myśli do... ...Bonnie Jean i jej paczki. Byli znacznie bliżej i ryzyko także było o wiele większe. Ale jeśli jakiś wampir-mentalista w tym właśnie momencie szukał Radu, albo nawet jeśli było ich wielu i starali się wyznaczyć jego położenie metodą triangulacji, i tak musieliby pokonać góry, żeby się do niego dostać. A Radu musiał wiedzieć, co się dzieje, choćby po to, aby złagodzić uczucie izolacji, jakie w nim narastało. Umysł Bonnie Jean, jej psychiczny zapach, znał tak dobrze, że mógł ją odszukać i porozmawiać z nią - albo przynajmniej przekazać jej swoje życzenia - gdziekolwiek by była. B.J., nie była telepatką, może co najwyżej początkującą, więc nie potrafiła czytać w jego umyśle, on zaś mógł wniknąć do jej umysłu w jednej chwili, nawet jeśli próbowała temu zapobiec. A próbowała wielokrotnie, od czasu gdy odkrył jej Harry'ego! A w tym momencie Człowiek-o-Dwu-Twarzach był z nią. Doskonale! I w tym momencie... Radu był ostatnią rzeczą, jaka zaprzątała jej umysł. Niedobrze! Zaprzątało ją bez reszty to, co właśnie robili, i w jej głowie nie było miejsca na nic innego! Wszystkie jej myśli pochłaniał seks, a resztę spowijały gwałtownie kłębiące się emocje. Gigantyczne emocje Wampyrów! Z pewnością stała się już lady! B.J. nienawidziła tego, co robi Harry'emu. Nie chodziło o miłość, ale o kłamstwa. Bała się o niego, o siebie, o przyszłość. A Radu nie był jej częścią. A jeśli nawet był, to gdzieś daleko, na peryferiach, gdzie go zepchnęła. A ten... miłosny akt... służył temu, aby Radu tam pozostał, nie chciała bowiem o nim myśleć. Nie wtedy, gdy była z Harrym. Siadła na nim okrakiem i wessała go w siebie. Pragnęła jego nasienia, chciała, aby zrosiło jej rozpalone wnętrze. Pragnęła zobaczyć, jak jego twarz tężeje z rozkoszy, kiedy chmura maleńkich żyjątek wystrzeli na poszukiwanie jaja. Tylko że go nie znajdą, bo organizm B.J. był nastawiony na ich zniszczenie... Och, urodziłaby mu dzieci, gdyby mogła, gdyby śmiała, ale jaką by miały przyszłość? I jak mogłaby się potem troszczyć o niego, o nie, o siebie samą? Może pewnego dnia... któż to wie? I może wtedy on będzie miał własne wampirze jajo, które wytworzy jej pijawka podczas podobnej chwili płonącego pożądania. Oto co Radu zobaczył jej oczami. Patrzyła na niego. Na Harry'ego Keogha, którego ramiona spoczywały na poduszce, a dłonie opierały się na wezgłowiu. Rozgorączkowanymi oczami patrzył na jej piersi, których napięte sutki ślizgały się po jego wargach. Kiedy wznosiła się i opadała coraz szybciej, zaczął dyszeć, zaciskając zęby i odpowiadając pchnięciem na pchnięcie.
Był już blisko - i B.J. także - a kiedy ich ruchy stały się coraz bardziej gwałtowne, wyciągnął dłoń, którą zaczął pieścić jaj odbyt. Opadła na niego całym ciałem; jej piersi rozpłaszczyły się na jego piersi; jej usta zaczęły całować i ssać jego szyję... Mieli orgazm jednocześnie; ich ciała przeszył dreszcz rozkoszy, a B.J. wciąż przywierała ustami do szyi Harry'ego. Pomyślała: „Jeśli zrobię to teraz, Radu go nie zechce!" Była to tylko myśl, ale czy na pewno? Jednak nie uczyniłaby tego. Ale Radu w przerażeniu wysłał do niej myśl: NIE! NAWET O TYM NIE MYŚL! - Mentalny krzyk, prosto do jej umysłu. Wyczerpana, poddając się wpływowi zdrowego rozsądku (czyżby słyszała jakiś krzyk?), przekręciła się na bok, pociągając Harry'ego za sobą. Ale po chwili - gdy przestało jej dzwonić w uszach - zaczęła się zastanawiać. Co to było? Jej sumienie? Czy to możliwe, żeby sumienie dochodziło do głosu w takiej chwili? Ale oczywiście tak było, bo inaczej Harry byłby wampirem od samego początku. Jednak mimo to - wstrzymując oddech - nie przestawała nasłuchiwać. Ale słyszała tylko bicie serca swego kochanka, jego przyśpieszony oddech i w końcu swój własny, kiedy znów zaczęła oddychać... Radu wycofał się w ostatniej chwili. Ale pozostawił swoją sondę w pogotowiu, na wypadek gdyby musiał interweniować ponownie i połączyć się z nią, aby ją skarcić za jej zdradę. Dawniej uczyniłby to natychmiast, ale teraz groźba wobec B.J... oznaczałaby zagrożenie jego własnego istnienia. Była przecież Wampyrem! W tej chwili jego niewolnicą, ale jak długo jeszcze? Gdyby się dowiedziała, że ją odnalazł, co wtedy? Zostawiłaby go, żeby tu zgnił, oto, co by się stało! Zostawiłaby go i uciekła ze swoim Harrym, tylko że ten skurczybyk należał do niego, nie do niej! I ona też należała do niego. - Więc ona go kocha, tak? Parzy się z nim. Ale ja sparzę ją na śmierć! - przysiągł sobie Radu. I wtedy nagle uświadomił sobie, co powoduje jego wściekłość: urażona duma i zazdrość, a ponieważ potrzeba zadania ciosu była tak silna, Radu całkowicie otworzył swój umysł i wysłał w psychiczny eter wycie rozczarowania... ...I natychmiast zorientował się, że popełnił poważny błąd. Bonnie Jean nie mogła go usłyszeć, bo wprawdzie uczucie wściekłości dotyczyło jej, ale nie było do niej skierowane. B.J. go nie usłyszała... ale usłyszał go ktoś inny. To było jak podrażnienie jego szóstego zmysłu. Jakby dotknął czegoś oślizgłego albo poczuł zapach zgnilizny. Bulgot nieczystości albo gorzki smak. Co gorsza, rozpoznał go od razu: Ferenczy! Francesco leciał nad górami Cairngorms. Był koniec lutego, ale śnieg już nie padał. Spadające prawie pionowo, wezbrane strumienie niosły brudny szlam, a topniejący śnieg sprawiał,
że szczyty gór i urwiste stoki miały zaokrąglone kontury. Z tej wysokości wyglądały bardzo niewinnie, ale zarazem bardzo zdradliwie. - Zupełnie inaczej niż w Madonie, prawda? - powiedział pilot Francesca, Luigi Manoza, spojrzawszy na niego z ukosa. Lecieli helikopterem sami, był to lot rozpoznawczy - lecieli na zachód, wystartowawszy z nieużywanej bazy w Aberdeen - pierwszy z wielu takich lotów, jakie mieli odbyć w poszukiwaniu właściwej lokalizacji, ale nie miejsca dla potrzeb filmu, lecz kryjówki. W końcu, odpowiadając na cierpką uwagę pilota, Francesco chrząknął i powiedział: - Tak, to nie Madonie. To terytorium wilków... tak sądzę. Pewnie wyglądało mniej więcej tak samo sześćset lat temu. - Rzucił okiem na mapę, którą miał rozłożoną na kolanach, a kiedy Manoza zszedł ostro w dół, powiedział: - Tam w dole, gdzie widać narciarzy, to Aviemore. Podobno sławny kurort. Wygląda na to, że wykorzystują ostatni śnieg tej zimy. Po drugiej stronie rzeki, te parę domków - tam, właśnie nad nimi przeleciałeś - to Inverdruie, gdzie ten pieprzony Radu ma swego niewolnika czy niewolników. Manoza wzniósł się w górę, lecąc tuż nad górami. - Sądzę - powiedział - że nie powinno być żadnych problemów z ich wytropieniem. Nie w takiej małej osadzie. - Racja - zgodził się Francesco. - Nasi ludzie już się do tego wzięli. A poprzez niewolników Radu dotrzemy i do niego. Ale problem polega na tym, że nie chcemy go zlikwidować zbyt wcześnie. Jeżeli uda nam się wykryć przybliżone miejsce, w którym znajduje się jego kryjówka, będziemy wiedzieli, kiedy został zaplanowany jego powrót; to będzie wtedy, gdy jego niewolnicy i Drakulowie zaczną podążać w tym kierunku. Wtedy ruszymy na nich i schwytamy za jednym zamachem jego, jego ludzi i Drakulów. - Myślisz, że gdzieś tu jest? - Tak uważa mój ojciec - skrzywił się Francesco. - I mój brat. Ale teraz bądź cicho i leć powoli, bardzo powoli nad tymi górami. Chcę się skupić. Chodzi nie tyle o to, co zobaczę, ale o to, co zdołam wyczuć. Angelo mówi, że powinniśmy wiedzieć nie patrząc, nie dotykając i nie czując; mówi, że Ferenczy i Radu byli wrogami od tak dawna, że to w nich wrosło, że przenika ich krew. Chociaż zawsze byłem podejrzliwy, jeśli chodzi o to, co mówi ojciec, muszę przyznać, że w tym miejscu... coś wyczuwam. A podobno jestem niewrażliwy! Więc może Angelo ma rację i z małej odległości zdołam... Ach! Achh! Achhh! - Coo... - Manoza, pochylony nad przyrządami, instynktownie się od niego odsunął. - Francesco, co do diabła...? - Ferenczy wytrzeszczył oczy, nagle nabiegłe krwią, patrząc gdzieś w dół i rozglądając się na wszystkie strony. Przycisnął dłonie do uszu; jakby zapadł się w siebie wskutek szoku lub zaskoczenia, jak ogłuszony salwą artylerii przeciwlotniczej czy wyciem nadlatującego szrapnela. Ale to było inne wycie, chociaż Luigi nie usłyszał ani nie zobaczył niczego. - Zawróć! - wychrypiał Francesco. - Jeszcze raz przeleć nad tym miejscem. Już!
Manoza zastosował się do jego rozkazu. Przelecieli tamtędy jeszcze kilka razy, ale Francesco nie usłyszał już nic więcej... Później, kiedy wracali do Aberdeen, ciekawość Manozy wzięła górę. Musiał wiedzieć. - No więc? - zapytał. - Nie chcesz o tym mówić? Czy to był on? Francesco milczał, pogrążony we własnych myślach od chwili, gdy zarządził powrót. Ale teraz, chrząknąwszy, powiedział jakby do siebie: - Czas, abyśmy się przenieśli do Aviemore. Wszyscy, żeby sobie pojeździć na nartach, wiesz? - Po czym, jakby dopiero teraz usłyszał pytanie Manozy, odpowiedział: - Tak, to był on. Gdzieś tam, w górach, znajduje się jego kryjówka. Ale nie będzie w niej już tkwić długo, Luigi, bo się obudził. Radu się obudził... i rozpoczął przygotowania!
V Rywalizujące frakcje. Ciemność gęstnieje
Harry nie był już „włączony". Kiedy uporał się z sytuacją w domu, pojechał do B.J., pełen niepokoju i wątpliwości, palących pytań i żądań; słowo „poruszony" było o wiele za słabe i zupełnie nie oddawało jego nastroju. Dlatego B.J. od razu usunęła mu z pamięci ostatnie, najbardziej przerażające zdarzenia. A to, co pozostawiła, stanowiło mieszaninę „faktów" tak ze sobą niepowiązanych, że miał wrażenie, iż brakowało mu połowy własnego życia. "Pamiętał" dosyć szczegółowo, choć niezbyt jasno, poszukiwania swojej żony i syna, a nawet miejsca, które odwiedzał tylko w wyobraźni, na hipnotyczne polecenie B.J. Ale wiedział, że na pewno tam był; w przeciwnym razie byłby po prostu obłąkany. Pamiętał też wszystko ze swego wcześniejszego życia: czas spędzony w Wydziale E, zdolności, jakie kiedyś posiadał i jak je wykorzystywał... i, po odejściu z Wydziału, dni spędzone z Bonnie Jean. Ale ten ostatni okres stanowił bezładną mieszaninę, jakąś potworną łamigłówkę, w której brakowało większości elementów, albo które zupełnie do siebie nie pasowały. W ten sposób jego pamięć była mniej więcej taka, jak chciała B.J. Ale były tam rzeczy, o których nie wiedziała, zapomniała lub nie miała ochoty pytać - należały one wyłącznie do Harry'ego. A ponieważ ograniczały go poprzednie instrukcje - posthipnotyczne rozkazy kogoś, kto penetrował jego umysł przed nią - zgodnie z którymi nie wolno mu było nikomu ujawnić swych zdolności, nie mógł jej o nich powiedzieć. Na przykład nie mógł jej powiedzieć, co odkrył w Le Manse Madonie - tę istotę uwięzioną w studni - ponieważ w rzeczywistości tego nie wiedział, albo „wiedział" na jakimś niższym poziomie świadomości. Zaraz na początku ich znajomości nakazała mu zapomnieć wszystko, co mu opowiedziała, albo czego mógł się dowiedzieć na temat Wampyrów, ponieważ informacje te były przeznaczone tylko dla niej. Harry nie mógł dotrzeć to tych informacji, dopóki ona lub Radu go nie "włączą" i nie wyślą do walki ze swymi nieprzyjaciółmi, Drakulami i Ferenczy. Ten poziom świadomości był ukryty nawet przed Nekroskopem, ale na innym poziomie nie mógł jej nawet powiedzieć, że Le Manse Madonnie w ogóle istnieje! Bo wówczas B.J. chciałaby się dowiedzieć dlaczego i, co znacznie ważniejsze, jak się tam dostał, i jak się stamtąd wydostał bez szwanku. Jednak nawet teraz, gdyby tylko wypowiedziała odpowiednie słowa i „włączyła" go, mogłaby natychmiast uzyskać dostęp do większości tych ukrytych informacji. Ale nie uczyniła tego, bo o tym nie wiedziała.
I dlatego przyszedł do niej, błagając, aby go "włączyła" i opowiedziała mu wszystko, co z kolei było powodem, dla którego go „wyłączyła"! Jedynym elementem w obecnym stanie rzeczy, który wolno mu było pamiętać, był fakt, że ukrywają się przed wrogami i czekają na jakieś wezwanie. To i całkowicie bezsporny fakt, że Bonnie Jean jest niewinna. Dlatego Harry już nie kłopotał się pytaniem: niewinna czego? Nie miał prawie znaczenia fakt, że rzeczywistość stanowiła zamazane i niewyraźne miejsce gdzieś poza nim albo że stale był otumaniony, niemal jak zombi, że w głowie miał zamęt. To co liczyło się najbardziej, to fakt, że był z B.J. I niech się dzieje, co chce; tylko to się liczyło... Pierwszego wieczoru, który spędzili razem w gospodzie, B.J. popełniła błąd. Można go było łatwo naprawić, ale na przyszłość powinna się bardziej pilnować. Kiedy znaleźli się w pokoju, zapytała: - Harry, opowiedz mi o Zahanine. Co...? ...I w tym momencie przypomniała sobie, że nie może jej nic powiedzieć na ten temat, bo usunęła to z jego umysłu. Harry zmarszczył brwi, pytając: - Zahanine? Ta ciemna dziewczyna? Nie zauważyłem jej wśród pozostałych dziewczyn. Miewa się dobrze? - Czy była... czy była u mnie w domu? Lekko pokręcił głową. - Masz rację - szybko powiedziała B.J. - Po prostu o niej pomyślałam. Nie ma o czym mówić. Ale może w głowie Harry'ego obudziły się jakieś wspomnienia, ponieważ wciąż marszcząc brwi, zapytał: - Dlaczego nie możemy ukryć się w moim domu? Znam całą okolicę jak własną kieszeń i można się tam bez trudu bronić. Czy rzeczywiście? Przed Wampyrami? B.J. uśmiechnęła się do siebie. Tak, można się tam bronić, ale to miejsce leży na odludziu. - Hej! - pomimo przygnębienia zdołała przywołać „prawdziwy" uśmiech i usiadła na krawędzi łóżka, obejmując rękami kolana. - Rozchmurz się, Harry! Tutaj będziemy bezpieczni. Chodź tutaj i pokochaj mnie. Uśmiechnął się jakoś tak krzywo i przysunął się do niej. Ale kiedy się kochali, Harry nie przestawał się zastanawiać. Coś w związku z Zahanine i jego domem. Jakaś ciemna plama na podłodze w jego pokoju... Skuty lodem płaskowyż na Dachu Świata. To przychodziło i odchodziło i znikało. Na obecnym poziomie świadomości nie powinien tego pamiętać. Zostało to wymazane z pamięci i jego rzeczywistość była tylko mglistym zawirowaniem, znacznie mniej spójnym niż sen.
Faktycznie mógł równie dobrze być pogrążony we śnie! I mimo że B.J. była w jego ramionach rzeczywista, gorąca i pełna życia, wciąż zastanawiał się, czy to nie jest przypadkiem dziwny, pogmatwany sen. Jeśli tak było, już dawno powinien był się obudzić. Tylko że... bał się, co mógłby zobaczyć na jawie. To było trzy dni temu. Od tego czasu między rywalizującymi frakcjami wampirów trwała bieganina, odbywały się spotkania, były prowadzone poszukiwania i obserwacje oraz likwidacja przeciwników. ...Do Londynu przyleciał z Indii pewien „uchodźca polityczny". Rzekomo bogaty eksguru, którego posiadłość w Patna była narażona na coraz częstsze ataki wrogich sekt, przybył do Anglii, aby znaleźć odpowiedni dom, w nadziei zostawienia za sobą „kariery religijnej" i zajęcia się wyrobem i sprzedażą wschodnich dywanów. Ponieważ miał znakomite referencje - i wydawał się posiadać wszelkie „niezbędne kwalifikacje", z których dwieście tysięcy przetransferował do oddziału banku Lloyds w Londynie przyznano mu wizę i powitano w otwartymi rękami. W rzeczywistości był to jeden z poruczników Dahama Drakesha, od dawna uśpiony szpieg i telepata dalekiego zasięgu - który kilka lat temu zorganizował metę i bazę Drakesha w Lucknow. Ale gdy chwila powrotu Radu była już bliska, ostatni Drakula chciał mieć swego porucznika na Wyspach Brytyjskich, a dokładniej w Szkocji, aby sprawował kontrolę nad tamtejszymi niewolnikami. Syn krwi Dahama i jego naczelny porucznik, Mahag, wraz z niewolnikiem, został zabity przez ludzi Radu; od tego czasu Drakesh nie miał żadnego kontaktu ze swymi czterema „uczniami". Drakesh miał nadzieję, że po śmierci jego syna krwi czterej pozostali zdawali sobie sprawę, że ich misja utknęła w miejscu. Po zdemaskowaniu nie mogli już występować incognito; nie mogli odgrywać roli prowokatorów, musieli porzucić wszystkie podobne plany i pozwolić, aby Radu i Ferenczy działali dalej. Ale mimo że jego niewolnicy byli spisani na straty, ostatni Drakula nie mógł się z tym pogodzić. W końcu jego ludzie byli wampirami, a teraz znajdowali się z dala od jakichkolwiek ośrodków dowodzenia i kontroli. Ponadto wiedział, że brytyjskie władze ich poszukują i miał już dość kłopotów z biurokracją. Na przykład ten głupiec, pułkownik Tsi-Hong, urzędujący w alei Kwijiang w Chungking, oficer zawodowy Czerwonej Armii, oddelegowany do paramilitarnego Wydziału Badań Parapsychologicznych. Od kilku tygodni, po zamordowaniu nazbyt wścibskiego majora Chang Luna - dowódcy małego garnizonu w Xigaze - Drakesh znajdował się pod silną presją Tsi-Honga. Nie żeby go
podejrzewano o jakikolwiek związek z „wypadkiem" Chang Luna; ponieważ cała okolica była w okowach zimy i wszędzie leżał kopny śnieg, jak dotąd nie odnaleziono ciała majora. A kiedy odnajdą, co wtedy? Owej nocy, gdy kierowca Chang Luna runął wraz ze swym pojazdem w szczelinę lodową, zaledwie o milę od garnizonu w Xigaze, szalała potężna zamieć i mimo że Tsi-Hong uważał Drakesha za człowieka obdarzonego niezwykłymi zdolnościami, chyba nie podejrzewał go o to, że jest w stanie wywołać burzę śnieżną! Czy rzeczywiście? Jednak nie ruszając się ze swej siedziby w złowrogim Klasztorze Drakesha, ostatni Drakula, Najwyższy Kapłan swojej sekty, właśnie to uczynił! Kiedy Chang Lun powracał do Xigaze ze swej szpiegowskiej misji, Drakesh wywołał zamieć - i przy pomocy swych nietoperzy-albinosów - sprowadził na niego śmierć. Potem, po kilku dniach ciszy... do garnizonu zaczęły nadchodzić wiadomości z Chungking, które trafiały w ręce Dahama Drakesha. Oczywiście wiedział, że Chang Lun jest jego wrogiem i że major musiał przekazać swoje obawy Tsi-Hongowi; jednak sądził, że zaangażowanie pułkownika w jego eksperyment - stworzenie armii supermanów dla potrzeb Czerwonej Armii - wystarczy, aby był zabezpieczony przed jakimiś większymi kłopotami. Tak w każdym razie rozumował. Ale najwyraźniej się mylił. Pułkownik Tsi-Hong wiedział o ludziach Drakesha przebywających w Anglii. Traktując poważnie słowa Drakesha (że są to zwyczajni agenci wysłani do Anglii, aby zająć się dyskretnym zbadaniem brytyjskich organizacji szpiegów umysłu) zaaprobował tę wizytę. Ale teraz, gdy chińskie wojskowe służby wywiadowcze odebrały brytyjskie raporty o ich wydaleniu i sam pułkownik musiał odpowiedzieć na szereg pytań swoich przełożonych, chciał wiedzieć, co u licha Drakesh wyrabia. Zatargi wewnątrz sekty? Gaszenie pożarów? Mordercy? Wydalenia? A jeśli brytyjskie władze zaaresztują ludzi Drakesha i wykryją powiązania między sektą a Chinami? Do tego dochodziło to niefortunne zniknięcie Chang Luna. Fakt, że taki zdolny i solidny oficer tak po prostu znika z powierzchni ziemi - choćby w okolicy tak zdradliwej jak płaskowyż Tingri - był rzeczą dziwną, a może nawet podejrzaną, zważywszy że major przysłał kilka obciążających naocznych relacji na temat pewnych wydarzeń w klasztorze Drakesha i w sąsiednim, otoczonym murem mieście. Dlatego też Drakesh powinien wziąć pod uwagę, że do garnizonu w Xigaze niebawem przybędzie nowy, znacznie bardziej formalistyczny dowódca; wkrótce potem Najwyższy Kapłan może oczekiwać pierwszej, dokładnej kontroli, zarówno w samym klasztorze, jak i w obiektach na terenie otoczonego murem miasta... Drakesh przeczytał te wiadomości z pewnym niepokojem, ale po chwili powziął postanowienie. Miał ustalony plan działania i nie było od niego odwrotu. Tak więc nowy dowódca
przybędzie do Xigaze, a potem przez mroźne pustkowie pojedzie do klasztoru. Doskonale, ale jego pierwsza wizyta będzie zarazem ostatnią. To, co się znajdowało w klasztorze, było nie do ukrycia, zwłaszcza przed dociekliwym zespołem kontrolnym. Musiało to tutaj pozostać, dopóki Drakesh nie będzie gotów, żeby to wysłać w świat. Dlatego zespół kontrolny nie może opuścić klasztoru. A to, co dojrzewało w otoczonym murem mieście... to był faktycznie "materiał" przeznaczony dla nowej armii, aczkolwiek nie dla chińskiej Czerwonej Armii. Tak więc Drakesh miał ustalony plan działania. A jeśli chodzi o jakąś poważną wojskową groźbę ze strony Chin, w ciągu dwóch lub trzech tygodni, albo gdy tego rodzaju groźba będzie się mogła urzeczywistnić, czy Chiny naprawdę będą sobie zawracać głowę jakąś mało znaną sektą na dalekim tybetańskim pustkowiu? Drakesh w to wątpił; kiedy Chungking, Londyn i Moskwa będą leżały w gruzach, a cały świat znajdzie się na krawędzi wojny jądrowej? Wówczas, kiedy ziemię pokryje szary mrok niekończącej się zimy, a Drakesh i jego potomstwo będą jedynymi istotami, które będą mogły na tym skorzystać... wtedy jego stwory i dzieci ruszą z Tybetu w świat, aby zaprowadzić nowy ład. Na dachu klasztoru, gdzie wielka fasada w kształcie czaszki opadała ku ścianie urwiska, zamontowano antenę radiową. A w pomieszczeniu obok kopuły prymitywny, ale potężny nadajnik radiowy czekał, aby Drakesh wcisnął guzik. Jeśli chodzi o porucznika, którego niedawno wysłał do Anglii, mógł zebrać czterech pozostałych przy życiu niewolników, ocenić sytuację na miejscu i - po telepatycznej naradzie z Drakeshem - podjąć decyzję co do dalszych działań. Następnie, jeżeli grupa przeżyje kataklizm, jaki ma wkrótce nastąpić, utworzy maleńki przyczółek na terenie Europy. Kiedy wielkie narody Ziemi ogarnie kompletny chaos, a wszystkie ich armie i cała potęga zostaną zniweczone, pan ich losu - ostatni Drakula - będzie bezpieczny tu, na Dachu Świata. Spośród bowiem wszystkich miejsc na świecie z pewnością to było najbezpieczniejsze. Jaki kraj pomyśli o zaatakowaniu Tybetu? Co tam takiego jest, co warto by zniszczyć? Nic. Nic, poza prawdziwą siedzibą zła. Ale według informacji, jakimi dysponował Drakesh, wiedzieli o tym tylko on sam i jego "kapłani" w czerwonych szatach. Według jego informacji... W międzyczasie dwaj tak bardzo różni porucznicy Ferenczych, Vincent Ragusa i Angus McGowan, razem wyruszyli na północ i wynajęli apartament w hotelu w Carrbridge, na północ od Aviemore i parę mil od Inverdruie. Ale już na początku młodemu Sycylijczykowi nie spodobało się kilka rzeczy. Ragusie nie podobało się, że ten mały człowieczek, ten pomarszczony McGowan, jest jego szefem, który będzie mu wydawał rozkazy. W pierwszej chwili ocenił McGowana jako chuchro,
którą to ocenę musiał później radykalnie zrewidować. Ale na początku... sprawy przybrały niezbyt pomyślny obrót. A teraz, kiedy ten wstrętny, mały człowieczek jechał swoim wstrętnym małym garbusem na południe, skrzącą się lodem drogą, między wysokimi, usypanymi przez pług śnieżny, zwałami brudnego, topniejącego śniegu, zdążając z Carrbridge do Aviemore, mroczne myśli Ragusy znów powędrowały do ich pierwszego spotkania (było to kompletne rozczarowanie), a potem do wydarzeń, jakie nastąpiły później. Najpierw McGowan nie pokazał się na lotnisku w Edynburgu, gdzie miał go spotkać. To było pierwsze rozczarowane, bo musiał pojechać taksówką do miasta i zameldować się w hotelu. Ragusa znał trochę angielski, ale język, którego używali miejscowi, w ogóle nie przypominał angielskiego! A mówi się, że Włosi mówią zbyt szybko! Potem, kiedy już się znalazł w pokoju, zadzwonił McGowan. - Wiedziałem, że przyjeżdżasz - usłyszał w słuchawce chropawy głos. - Ale okoliczności nie pozwoliły mi wyjść na spotkanie. A twój pokój w hotelu, była zrobiona rezerwacja? - Nie. Nikt się mnie nie spodziewał. I nikt mi nie pomógł. A poza tym o co do cholery chodzi z tą peleryną i sztyletem? - Ton głosu Ragusy wiele mówił o jego nastroju. - Więc nikt nie wie, że przyjechałeś? (Jak gdyby tamten w ogóle go nie słuchał!) - Oczywiście, że nie! Co to za brednie?! Przez długą chwilę panowało milczenie. - Och! Jesteś zdenerwowany? Bardzo mi przykro, chłopcze, ale - jak powiedziałem - nic na to nie mogłem poradzić. Więc spotkajmy się za pół godziny na drodze prowadzącej z Princess Street do dworca Waverly. - Co takiego? Chłopcze? - warknął Ragusa z wściekłością. - Co to jest? Princess Street? Dworzec Waverly? Co u...? - Tak, właśnie tam - zachichotał tamten, po czym odłożył słuchawkę. Wtedy Ragusa po raz pierwszy zobaczył McGowana i jego samochód i od razu poczuł antypatię do obu. Kiedy garbus zjechał na pobocze tuż przy skrzyżowaniu, McGowan pochylił się nad siedzeniem pasażera i szarpnięciem otworzył drzwi. - Wsiadaj - powiedział, po czym ruszył i włączył się do ruchu. - McGowan - przedstawił się, wyciągając prawą dłoń, ledwie rzuciwszy okiem na pasażera. Kiedy ten rozmyślnie zignorował wyciągniętą dłoń, usłyszał: - Nie najlepszą mamy pogodę, co? - po czym znów rozległ się zdławiony chichot. - Ale wszystko w porządku, bo to nasza normalna pogoda, wiesz? Ragusa popatrzył na niego i zmarszczył brwi.
- Vincent - powiedział. - Vincent Ragusa. Miałeś mnie spotkać na lotnisku. Takie były instrukcje Francesca, a bracia Francezci lubią, jak ich instrukcji przestrzega się co do joty. - Taak, tak było zawsze - od razu zgodził się McGowan. - W ciągu pięćdziesięciu lat prawie się nie zmienili... tacy sami byli także trzydzieści lat przedtem, kiedy mnie zwerbowali, byłem wtedy mniej więcej w twoim wieku. Od tego czasu wysyłali mnie w różne miejsca, ale głównie na terenie Wysp Brytyjskich. Próbowałem wywęszyć, gdzie są jak by to powiedzieć, wielkie psy. Tak, i inne stworzenia. A ty wtedy... co ty wtedy robiłeś? Poznawałeś tajniki tej branży na Sycylii, w Le Manse Madonie, co? Tak myślę. Ale tutaj to nie to samo. To zupełnie inny świat, chłopcze. - Mam na imię Vincent! - warknął Ragusa. - Albo, jeśli to dla ciebie za trudne, Ragusa. Porucznik Ragusa! McGowan kilkakrotnie cmoknął. - Twój stopień nie ma tu nic do rzeczy - powiedział bardzo spokojnie. - Zdradzi cię w jednej chwili; możesz być tego pewien. Ale chyba nie o to ci chodziło. Po prostu w ten sposób wyraziłeś swoje... rozczarowanie, tak? Albo niezadowolenie. Nie jestem taki, jak się spodziewałeś, co? - W obecnej sytuacji... - podjął po chwili. - No więc, to się uda, jestem tego pewien. W każdym razie nie mogłem ci wyjść na spotkanie. Pojawiły się pewne trudności. Miałem trochę kłopotów z przyjacielem z policji, wkrótce go zresztą poznasz. Jeśli chcesz, możemy nawet zjeść z nim lunch. Ale widzisz, musiałem mieć pewność, że nikt inny nie wie o twoim przyjeździe, że nikt inny nie obserwuje, czy ktoś wyjdzie ci na spotkanie. Ale wygląda na to, że nikogo takiego nie było. Więc chyba jesteśmy bezpieczni. - O co chodzi z tym policjantem? - Och, drobny problem ze starym przyjacielem. Ale uspokój się, to już załatwione, hm, Vincent... Potem zaczęli rozmawiać o pracy, jaka ich czeka: jutro mieli pojechać na północ, do doliny Spey - aby „wywęszyć wielkie psy" - i tak dalej. Kiedy tak rozmawiali, dla Ragusy stało się jasne, że Francesco musiał wszystko szczegółowo omawiać z McGowanem; wstrętny mały człowieczek miał jasny obraz zadania, jakie przed nimi stało, tak że nie było miejsca na żadne wątpliwości. I kiedy Ragusa dwa czy trzy razy chciał coś zakwestionować, McGowan za każdym razem znajdował odpowiedź albo przypominał w samą porę: - Ale tak chce to zrobić Francesco, Vincent. A jak dobrze wiesz, bracia Francezci lubią, jak ich instrukcji przestrzega się co do joty... W końcu dojechali do domu McGowana w owej ponurej dzielnicy miasta. Po drodze młodemu Sycylijczykowi mignęły spienione fale oceanu, w którym odbijało się szare niebo, a w oddali ponure kontury zrujnowanych domów, które - dziwna rzecz - przywiodły mu na myśl Palermo. Tylko zalegająca ulice breja była dla niego czymś nowym, wżerała się, jak kwas w jego włoskie buty z lakierowanej skóry. Ragusa poszedł oblodzonym chodnikiem i znalazł się w cieniu
zniszczonego wiktoriańskiego budynku, będącego domem McGowana, po czym wszedł za obdartym mężczyzną przez furtkę z kutego żelaza i dalej mokrymi schodami do łukowatego wejścia, zanim przyszło mu do głowy zapytać: - Angus? Właściwie po co tu jesteśmy? - Jesteś głodny? - tamten przekrzywił głowę i uniósł krzaczaste brwi, otwierając grube dębowe drzwi. Ragusa wzruszył ramionami, wszedł do środka i poczuł znajomy zapach, jaki zawsze towarzyszy starym budynkom. Na Sycylii było ich mnóstwo. - Moglibyśmy zjeść w moim hotelu albo gdzieś indziej. Tak, to prawda - McGowan wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Ale pomyślałem, że moja... strawa bardziej przypadnie ci do gustu. Tak czy owak wszedłeś tu z własnej, nieprzymuszonej woli... W tym momencie Sycylijczyk znieruchomiał, zdejmując płaszcz, i popatrzył z zaciekawieniem na małego gospodarza. W mroku oczy ich obu świeciły żółtym blaskiem. Ragusa powiedział: - Uważasz się za małego wesołka, prawda? Ale McGowan tylko zachichotał i odparł: - No cóż, Vincent. Jeśli ktoś nie umie żartować z siebie samego, z czego się może śmiać? - I włączył przyćmione światła, wziął płaszcz gościa i poprowadził go wąskim korytarzem. - A teraz dokąd? - spytał Ragusa, poprawiając drogi krawat i lekko wyciągając szyję. - Do mego kumpla z policji - zaśmiał się McGowan. - Na dół. - I poszedł przodem w stronę piwnicy. Ragusa nadal nie rozumiał. - Więc przekupiłeś go, przekształciłeś czy co? - Czy co - odpowiedział McGowan. Właśnie doszli do piwnicy i mały człowieczek zapalił światło. - Ochhh! - powiedział Ragusa, ale w jego głosie nie było strachu czy odrazy, a raczej zaskoczenie i podziw. Vincent Ragusa odbył bowiem długą praktykę w Le Manse Madonie, ale nawet tam coś takiego było czymś zupełnie wyjątkowym... gdyby miejsce było trochę bardziej odpowiednie. McGowan odgadł jego myśli i głębokim, gardłowym głosem powiedział: - Pamiętasz, Vincent, jak to było... przedtem? Oczywiście, że pamiętasz! Ja sam pamiętam doskonale, nie chodzi o to, że chciałbym do tego wrócić, ale najlepsze posiłki, jakie kiedykolwiek jadłem, podawano w paskudnych miejscach.
Tak, to miejsce było paskudne. Faktycznie Ragusa nie pamiętał, czy kiedykolwiek widział paskudniejsze. Na ceglanych ścianach widniały białe zacieki; podłogę stanowiły kamienne płyty, a w rogu ział śmierdzący otwór, w którego ciemnym wnętrzu ginęły zardzewiałe łańcuchy; pod jedną ze ścian stał stół warsztatowy, na którym leżały narzędzia, obok widać było wielki, poczerniały piec z biegnącą w górę rurą spalinową, a... ...A na samym środku pomieszczenia stał stół! Stół nakryty do posiłku, z białym obrusem, błyszczącymi naczyniami i wypolerowanymi sztućcami, kieliszkami i karafką czerwonego wina. To wszystko było tak absurdalne, że aż zachwycające; przez chwilę Ragusa nie mógł oderwać oczu od tej fantasmagorycznej sceny. Ale mając zmysły znacznie bardziej wrażliwe niż u zwykłego człowieka, poczuł zapach pożywienia... albo, jak to określił McGowan, strawy. Zapach dochodził zza kamiennych schodów, gdzie znajdowało się wejście do niedużej wnęki. Stary McGowan, widząc, jak oczy Ragusy powędrowały w tamtą stronę, a nozdrza rozszerzyły się, wyszczerzył zęby w uśmiechu, zapalił świecę i wrzucił płonącą zapałkę do pieca. Idąc przodem, ostrzegł swego gościa: - Uważaj, aby się nie otrzeć o ściany. Nie chciałbym, abyś się zahaczył, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Ragusa zrozumiał. Co jakieś dwie lub trzy stopy, do ścian przytwierdzone były rzeźnickie haki. Większość z nich była zardzewiała i nieużywana. Ale w tylnej części wnęki na ostatnim haku coś wisiało. Była to... ludzka postać. Ręce były odcięte na wysokości ramion; lewą nogę odcięto na wysokości kolana, a prawą w połowie uda; kikuty zostały poddane kauteryzacji. Staranność, z jaką tego dokonano, była uderzająca. - Jesteś prawdziwym fachowcem - mruknął Sycylijczyk i poczuł, że ślinka napływa mu do ust. - Ha! - prychnął McGowan. - Niech go diabli... odszedł i zrobił to sam! - Co? - Nagle mi umarł! Żył, kiedy rozmawiałem z nim dzisiaj rano, jak widzisz, podjąłem środki ostrożności, aby go zakonserwować. Ale teraz... Ragusa znów poczuł podziw. - Jeszcze mógł mówić? - O tak - ale nie był na tyle silny, by krzyczeć. Myślałem, że nie będzie w stanie tego uczynić, ale niech go diabli, udało mu się! Miał swój rozum, ten stary George Ianson! Jak widzisz, jest wciąż bardzo świeży i nie cały pójdzie na marne. Teraz chodźmy stąd i siadajmy do stołu. Kiedy znów znaleźli się w głównym pomieszczeniu, mały człowieczek wlał trochę oliwy do dużej, płytkiej blachy stojącej na piecu. Wziąwszy kilka narzędzi ze stołu warsztatowego, zapytał: - Jaki chcesz kawałek, Vincent, i powiedz, jak mam go przyrządzić?
- Och, pozostawiam to decyzji szefa kuchni - mruknął Ragusa i wzruszył ramionami. - Ale oczywiście niedosmażony, może nawet krwisty? - Kiedy mały człowieczek, wziąwszy piłę i noże, znikał we wnęce, Ragusa zapytał: - Powiedziałeś przedtem, że sądziłeś, iż twój przyjaciel policjant nie będzie w stanie tego zrobić? Zabić się? - Tak, zabić się - nadeszła odpowiedź. - Jednak od czasu do czasu to się zdarza. Można im podać odpowiednie środki, aby uśmierzyć ból i szok, ale jeśli mają silną wolę, nie można im przeszkodzić. - I rozległ się świst włączonej piły. Ragusa usiadł, nalał sobie wina i krzyknął do McGowana: - Już zapomniałem. Płomień życia nie pali się w nich tak, jak płomień nieśmierci w nas. - Właśnie - odpowiedział tamten. - Nawet w połowie. I przypuszczam, że czasami po prostu nie warto go podtrzymywać. - W jego słowach nie było ani cienia wyrzutów sumienia, współczucia czy w ogóle jakichkolwiek uczuć. Świst piły przeszedł w przenikliwy warkot, a Ragusa pomyślał, że, mimo że nie czuł sympatii go McGowana, nie mógł mu odmówić pewnego rodzaju talentu. I oczywiście gościnności...
Tak więc w oczach Ragusy McGowan wprawdzie nie przestał być chuchrem, ale już nie był takim zupełnym kmiotem. Przez te wszystkie lata działał sam i teraz był niezależny, może gdyby bracia Francezci spotkali się z nim znowu, wydałby się im zbyt niezależny! Miał w sobie poczucie posiadanego autorytetu i wiarę w siebie, które bardziej pasowały do samych Wampyrów. Siedząc w starym garbusie McGowana, Sycylijczyk myślał, że może tak właśnie jest. Tego właśnie nie lubił u małego człowieczka: jego wiedzy i jego autorytetu. Może McGowan był człowiekiem Francezcich zbyt długo. Może zaczął o sobie myśleć, jak o prawdziwym szefie. Nie jak o niewolniku czy nawet poruczniku, lecz... Ale czy taki pomarszczony starzec mógłby być Wampyrem? Pomysł wydawał się zupełnie absurdalny. Czy to możliwe, by awansował? - To jest Inverdruie - mruknął McGowan, obracając się do swego pasażera. - Czemu się krzywisz? - To ten samochód - odparł Ragusa, ale była to oczywiście tylko część prawdy. - Jak zdołam kogoś nabrać, że jestem potentatem filmowym, poruszając się takim gruchotem? Na Sycylii wyrzucamy takie gówno na śmietnik! - To jest tylko rekonesans - odparł McGowan. - W ten sposób mogę ci pokazać, czego się dowiedziałem, więc gdyby coś mi się stało, będziesz dysponował wszystkimi informacjami. Ale czy już ci tego nie mówiłem? A może mnie nie zrozumiałeś, co?
- To cud, ale zrozumiałem wszystko! - Ragusa popatrzył na niego gniewnie, jednak po chwili uśmiechnął się sarkastycznie i udając Rexa Harrisona, powiedział: - Dlaczego Anglicy nie mogą nauczyć się mówić? McGowan skrzywił się. - Słuchaj, chłopcze, ja nie jestem Anglikiem. I gdyby to było gówno, już miałbyś biegunkę! Był wczesny ranek, ale jak dotąd ruch był niewielki, wysportowani młodzi fanatycy narciarstwa, którzy wygramolili się ze swych łóżek w okolicznych miasteczkach i osiedlach, umieszczali narty na bagażnikach samochodów i ruszali do Aviemore. - Samochód tego faceta...! - Ragusa zmartwiał. - ... Właśnie się zatrzymuje! W tym momencie McGowan skulił się na swoim siedzeniu, szarpnął kierownicę i skierował garbusa prosto na nadjeżdżający samochód! Nie wymagało to żadnego wysiłku; drugorzędna droga, którą jechali, ledwie mogła pomieścić dwa samochody, a po obu jej stronach wznosiły się wysokie zaspy zlodowaciałego śniegu. Ragusa rozdziawił usta i wydał stłumiony okrzyk: - Co to, kurwa...? - i dłonią zasłonił twarz. Ale w ostatniej chwili McGowan znów szarpnął kierownicę, skręcił w lewo i przez otwór w śnieżnym murze przedarł się na boczną drogę. Kiedy zatrzymał garbusa, drugi samochód przemknął tuż koło śnieżnego muru po drugiej stronie drogi. Ragusie mignęła przed oczami sylwetka kierowcy, wściekle wygrażającego pięścią. Po chwili narciarze zniknęli w chmurach niebieskich spalin... Ragusa w końcu odzyskał głos i powiedział: - Co, do...? Czyś ty zupełnie oszalał?! Ale mały człowieczek w ogóle go nie słuchał; nawet na niego nie spojrzał. Zamiast tego przetarł rękawem lekko zaparowaną przednią szybę i długo patrzył przed siebie. Kiedy wreszcie obrócił na Ragusę nabiegłe krwią oczy, powiedział: - Widzisz ten dym, tamten komin za drzewami? Ten mały domek? - Co? - Ragusa spojrzał, skrzywił się i skinął głową. Wciąż był w lekkim szoku. - Mały domek? Tak, widzę. No i co z tego? McGowan powiedział: - Tam mieszka człowiek nazwiskiem John Guiney, którego tu nazywają starym Johnem. To pomocnik; był tu od zawsze. - Co takiego? Pomocnik? - Tropiciel, leśniczy, człowiek lasu... i jak sądzę, jeden z niewolników Radu Lykana.
Teraz Ragusa uważniej się przyjrzał domowi stojącemu wśród drzew. Wciąż był zły - nawet wściekły - ale teraz jego gniew zwrócił się w inną stronę. - Dlaczego tak myślisz? - Widziałem, jak Bonnie Jean Mirlu i jej człowiek rozprawili się z tymi Drakulami; jechali wtedy samochodem Starego Johna. Ale później, tego samego dnia, stał znów u niego. Więc jeśli John Guiney nie jest niewolnikiem Radu, to na pewno jest przyjacielem B.J. Ragusa zmrużył oczy i powiedział: - Nie widzę żadnego samochodu. - Myślę, że jest za domem. - Chcę go zobaczyć. Wtedy też będę wiedział. - Ale tylko krótki rzut oka - powiedział mały człowieczek, wrzucając bieg. - To tylko rekonesans, pamiętasz? I nie zapomnij, kto tutaj wydaje rozkazy... - Jakby chciał rozmyślnie jeszcze bardziej rozdrażnić Ragusę, co mu się zresztą udało. Starając się to robić jak najciszej, McGowan ruszył na niskim biegu, przejechał po lśniącym, skrzypiącym śniegu, oddalając się od głównej drogi do Aviemore, dopóki nie natrafił na drogę wśród drzew, która okrążała dom. Zatrzymał się po drugiej stronie pod osłoną drzew i opuścił przednią szybę. Na zewnątrz panowała cisza, a słońce było tylko niewyraźną plamą na szarym niebie. - Tam stoi jego samochód - mruknął mały człowieczek. - Za domem. - Czy on cię zna? - spytał zachrypłym głosem Ragusa. - Bo jeśli nie, po co się tak skradamy? To znaczy... czy z jego strony coś nam grozi? Jeden samotny starszy człowiek, który czeka, aż Radu zejdzie z tej pieprzonej góry? Zaczął wysiadać z samochodu, ale McGowan ostrzegł go: - Dokąd masz zamiar iść? Przecież już kilka razy mówiłem, że to tylko rekonesans! - Pieprzony rekonesans! - burknął tamten. Rozpiął płaszcz i oczom McGowana ukazała się przytroczona do pasa kabura i pistolet. - Sprawdzę tego starego. Nie będę mógł go zwerbować, jeśli jest - jak to się nazywa - księżycowym dzieckiem? W takim wypadku zadam mu parę pytań. W końcu jest tylko niewolnikiem. Faktycznie jest mniej niż niewolnikiem, bo nawet nie jest wampirem. W ten sposób zaoszczędzimy sporo czasu... dla Francesca, pojmujesz? Więc jeśli ten stary odpowie na moje pytania, to w porządku, i czegoś się dowiemy Jeśli nie, też dobrze, tylko że wtedy umrze wcześniej. Pozbędziemy się ciała gdzieś, gdzie nikt go nie znajdzie, i będzie o jednego mniej. - I Vincent Ragusa zdobędzie wielkie uznanie, tak? - syknął McGowan.
- Czy to cię tak wkurza? - warknął Ragusa. - Ty pomarszczony mały skurwielu! A może byś mi pomógł? - Nie! - skrzywił się McGowan. - Idź sam! Instrukcje, jakie otrzymałem, są jasne. - W porządku - uśmiechnął się złośliwie Ragusa. - To dlatego wciąż jesteś tylko szeregowym wampirem i zawsze nim będziesz. Daj mi dziesięć minut, a gwarantuję ci, że dowiem się więcej o tym, co się tu dzieje, niż ty się dowiedziałeś w ciągu dziesięciu lat! Ruszył przez las, a McGowan pomyślał: - Gładki jak dupa pawiana! Więcej, niż się dowiedziałem w ciągu dziesięciu lat, tak? No dobrze, jedną z rzeczy, której się dowiedziałem w ciągu ostatnich kilku miesięcy, jest nazwisko pewnego jubilera w Inverness, który dostarcza Staremu Johnowi srebrne kule, ot co! Ragusa właśnie obchodził gęsty żywopłot ostrokrzewów. Za chwilę znajdzie się pod drzwiami domku. McGowan włączył zapłon, wrzucił bieg, zawrócił samochód i pojechał w stronę głównej drogi. Kiedy znalazł się na wysokości domu, zatrzymał się, ale nie wyłączał silnika. Miał pewne doświadczenie, jeśli chodzi o sojuszników Radu. Widział ich w akcji i pamiętał wynik jednej z nich. Pod drzwiami Ragusa poprawił krawat, wydobył pistolet i wsunął go za pasek tak, aby zakrywała go poła kurtki. Potem zapukał i czekał... A wewnątrz domu, na piętrze Stary John wyjrzał przez maleńkie okno i zobaczył samochód McGowana. Stary garbus był tutaj rzadkością. Nie zapomniał, jak wygląda, choć nie mógł dostrzec tablicy rejestracyjnej. Czy kiedykolwiek przedtem widział kierowcę? Może. Ale... czy to mógł być ów obserwator B.J.? W każdym razie pasował do jego opisu. Znów usłyszał pukanie do drzwi, ale tym razem bardziej natarczywe. - Już idę - zawołał Stary John drżącym głosem. - Chwileczkę, dobrze? - Szybko zszedł na dół, zatrzymał się na chwilę w pokoju i podszedł do drzwi. - Kto tam? - Nie zna mnie pan - usłyszał głos Ragusy i nie mógł nie zwrócić uwagi na jego obcy akcent. A ponieważ widział, jak przybysz ukradkiem się zbliżał przez las, Stary John wiedział dokładnie, jak wygląda. I wcale mu się to nie podobało. Człowieku, przed chwilą wyszedłem z toalety - zawołał. - Mam nadzieję, że to coś naprawdę ważnego, a nie po prostu ktoś, kto pyta o drogę. Muszę się doprowadzić do porządku... - Jasne, nie ma pośpiechu. Ale to naprawdę ważne. Przyjechałem, aby złożyć panu pewną ofertę, panie Guiney. W grę wchodzą duże pieniądze. Rozmawiam z panem Johnem Guiney, prawda? - Ragusa uśmiechnął się złośliwie i sprawdził, czy ma broń w zasięgu ręki. Tak, w porządku. - Tak, w samej rzeczy - odpowiedział John i pomyślał: - Wiesz o mnie o wiele za dużo, mój ty cwany, młody przyjacielu! - Następnie skurczył się w sobie i pochylił, aby wywołać wrażenie
jeszcze starszego człowieka. No! Teraz... ...Otworzył zamek i uchylił drzwi do połowy. Ragusa poznał go od razu, kiedy stanął przed nim twarzą w twarz, a Stary John poznał jego! Jako księżycowe dziecko John był stale w pogotowiu i kierował się instynktem. Gdyby ten człowiek nie był Ferenczym, po prostu by go tutaj nie było! Ale był. - Panie Guiney, mamy... zamiar kręcić tu film... - wyjąkał Ragusa. Ale teraz, kiedy cel jego ataku przestał się garbić i wyprostował się na całą wysokość, po czym warknął: - Ach tak? Kręcić film? - Ragusa cofnął się o krok i sięgnął po broń. - A więc to tak! - powiedział Stary John i wyciągnął przed siebie prawą rękę, którą dotąd miał schowaną za drzwiami. Ragusa ujrzał wycelowaną w twarz dubeltówkę, a sam jeszcze nie zdążył chwycić za broń. W następnej chwili pistolet znalazł się w jego dłoni... ale było już za późno. - A niech to! - powiedział John i pociągnął za spust. Huk wystrzału rozdarł ciszę; ptaki, trzepocąc skrzydłami, zerwały się z drzew. Strzał z bliska rozerwał twarz Ragusy i wbił mu oczy w głąb czaszki. Sycylijczyka rzuciło w tył; z rozkrzyżowanymi rękami wyrżnął plecami w zamarzniętą ziemię. Stary John skoczył w jego stronę, wciąż mierząc do niego z dubeltówki i jednocześnie zerkając na samochód McGowana. Ich pełne wzajemnej nienawiści oczy spotkały się na moment. Ale gdy John obrócił broń w lewo, McGowan puścił sprzęgło, zwiększył obroty silnika i jego samochód zniknął w chmurze gazów spalinowych. John skoczył za róg domu i zobaczył, jak samochód pędzi w stronę dziury w śnieżnym murze. Ale odległość była już zbyt duża i szanse trafienia były małe; John mógł tylko patrzeć, jak mały samochód wypada na drogę i znika w oddali... Wtedy wrócił do ciała Ragusy, który drżał i próbował usiąść! A więc to porucznik! - Pieprz się! - powiedział Stary John i wcisnął obie lufy w krwawy otwór, tam gdzie jeszcze niedawno były usta. - Obcięcie głowy to nie jedyny sposób, wiesz? Mogę równie dobrze ją rozerwać. - I wypalił z obu luf. A później za domem Johna uniosła się ku niebu kolumna niebieskiego dymu z płonącego drewna... i nie tylko. Palił suche gałęzie, które opadły jesienią, a nie nadawały się na opał. Jeśli zaś chodzi o strzały, jego najbliższy sąsiad mieszkał dobre ćwierć mili stąd, a poza tym i tak by go to nie zaniepokoiło. W końcu John był leśnikiem... a w okolicy było dużo królików i gołębi. Stary John grzał dłonie nad ogniem płonącym w rogu swego ogrodu. Pomyślał, że w sumie nie było dużo zamieszania; faktycznie prawie w ogóle go nie było. Ten przybysz nie był równym
przeciwnikiem dla Radu i jego ludzi! Może to odstraszy resztę tych sukinsynów. Ale, wdychając dym ogniska, John raczej w to nie wierzył. Jeszcze później, już w domu, przeszukał drogie ubranie Ragusy, aby się przekonać, kim dokładnie był ten Ferenczy. Ważna informacja dla B.J., która wciąż była jego panią... ...Przynajmniej na razie. Tego samego popołudnia McGowan przeniósł się z Carrbridge do Aviemore i zgodnie z wcześniejszymi instrukcjami wynajął w hotelu dla narciarzy pokoje dla Francesca i jego grupy. Następnie wieczorem zadzwonił do niego i powiedział o pożałowania godnym zgonie Vincenta Ragusy. Opowiedział jak to się wydarzyło, ukrywając jedynie fakt, że to on sam był głównie odpowiedzialny za sprowokowanie młodszego kolegi i wysłanie go na śmierć. Kiedy skończył, Francezci powiedział: - Słuchaj, Angus, możesz mi to szczerze powiedzieć. Mówiłem ci, żebyś miał oko na Vincenta, przynajmniej dopóki nie znajdę stosownego rozwiązania. Więc... może to ty go załatwiłeś? - Wszystko odbyło się tak, jak mówiłem, Francesco - odparł McGowan. - Ten facet był w gorącej wodzie kąpany, nigdy przedtem takiego nie widziałem! - Wiesz, stary przyjacielu, że to nie stanowiłoby żadnej różnicy? - Francezci umiał być przekonywający. Ale McGowan umiał być uparty. Skłamał - do pewnego stopnia - i teraz musi się tego trzymać. Ale może to trochę ubarwić. - Francesco, ten człowiek chciał zostać szefem - upierał się. - To znaczy moim szefem. A pewnego dnia może szefem nas wszystkich? Rozkazy nic dla niego nie znaczyły. Przykro mi to mówić, ale według mnie dobrze, że się go pozbyłeś. - Też tak sądzę... - (Francesco mruknął cicho.) - Jeśli tylko nie będziemy mieli z tego powodu jakichś kłopotów. - Stary John Guiney na pewno nie zgłosi się na policję, jeżeli to masz na myśli powiedział McGowan. - A ja z całą pewnością nie zamelduję o zniknięciu Ragusy! - No to w porządku. A co z naszymi pokojami? - Wszystko załatwione. Możesz przenieść się do Aviemore, kiedy tylko zechcesz. Mają także przygotować lądowisko dla helikopterów. Będzie gotowe na jutro rano. Bardzo im się spodobał pomysł, że szukamy plenerów dla potrzeb filmu! - Doskonale! Cieszę się, że się jutro spotkamy - zakończył rozmowę Francesco. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy McGowan rozmawiał z Francezcim, Bonnie Jean Mirlu rozmawiała z Johnem Guineyem. Jakiś szósty zmysł - kobiecy albo wampirzy - ostrzegł ją, że u Starego Johna sytuacja się skomplikowała. A John opowiedział jej o swoich gościach.
Podobnie jak Francesco Francezci na początku była zaniepokojona, że działania Johna mogły przyśpieszyć bieg spraw, ale ją zapewnił, że tak się nie stało. - Oni poszukiwali Radu, a nie mnie, dziewczyno - powiedział. - (B.J. zdziwiła się: dziewczyno? Co w niego wstąpiło? Przedtem nigdy jej tak nie nazywał! Może to wskutek emocji?) I, jakby wyczuwając jej zaskoczenie, szybko powiedział: - Przepraszam cię, Bonnie, ale gdybym nie wyszedł z tego zwycięsko, wszyscy moglibyśmy przegrać! Wszystkim kierował ten mały człowieczek, ten twój obserwator. Gdyby mnie schwytał... mógłby mnie zmusić do wskazania drogi do samego Radu! - Muszą wiedzieć, że to już niedługo - potwierdziła, przygryzając wargę z niepokojem. - A mimo to, nie wiem, wydaje mi się, że zaczęli działać znacznie wcześniej, niż się spodziewałam. John, oni już wiedzą, gdzie teraz jesteś. I to na pewno! - Taak - głos Johna zabrzmiał silniej niż kiedykolwiek. - I wiedzą, z kim mają do czynienia! Może po prostu badali grunt? Jeżeli tak, nie bardzo im się to spodobało. Myślę, że na ich gust było zbyt gorąco, jeśli wiesz, co mam na myśli. - Ferenczy - zadrżała. - Nie wiemy, ilu ich jest. Faktycznie nie wiemy o nich zupełnie nic! B.J. poczuła, że znów ogarnia ją panika. Stary John to dzielny chłop, ale głupiec. - Ależ wiemy o nich coś niecoś! - przerwał jej myśli. - Bo kiedy wypróżniłem kieszenie tego cholernego cudzoziemca, znalazłem parę naprawdę interesujących rzeczy. - No to mów! - warknęła B.J. I zaraz dodała łagodniejszym tonem: - John, jestem pewna, że nie rozumiesz niebezpieczeństwa, jakie nam wszystkim grozi. - Rozumiem, rozumiem, Bonnie Jean. Na pewno. A teraz słuchaj. W jego portfelu były karty kredytowe. A nawet pieniądze. Głównie dolary amerykańskie, ale także trochę drobnych... w lirach! - W lirach? - Tak. Karty były włoskie, a dokładniej z Sycylii. Poza tym miał wizytówkę z nazwiskiem, adresem i numerem telefonu. Wizytówka była włoska, ale nawet taki stary dureń jak ja odczytał ją bez trudu. A na wizytówce było napisane: V. Ragusa. Asystent Sekretarz A. i F. Francezcich, Le Manse Madonie. - Le Manse Madonie! - B.J. wydała stłumiony okrzyk, a w jej głowie zawirowało. Dawno temu udało jej się wytropić linię rodu Ferenczych na Sycylii, ale tam trop się urywał. A teraz... teraz wyglądało na to, że byli tam przez cały czas! Harry Keogh stał w oknie ich małego pokoju i bez zainteresowania spoglądał w ciemność wieczoru. Przynajmniej B.J. nie widziała żadnego zainteresowania z jego strony. Faktycznie z każdą chwilą Harry wydawał się zapadać coraz głębiej w siebie. Co właściwie działo się w jego
głowie - jeżeli w ogóle działo się tam cokolwiek - nawet nie próbowała zgadnąć. Ale teraz ją zaskoczył. - Ferenczy - powiedział, jakby powtarzając jej myśl. - Le Manse Madonie. Madonie to górski łańcuch na Sycylii. Rozmawiasz przez telefon ze starym Johnem? Jakiś problem? - I nie przestając wyglądać przez okno, powiedział obojętnie: - Przyjechała Margaret Macdowell. Właśnie wysiadła z taksówki. Margaret Macdowell: policja przestała się już nią interesować i zupełnie słusznie. W końcu była ofiarą - czy raczej niedoszłą ofiarą - gwałciciela i mordercy i tydzień temu powiedziała policji „wszystko, co wie na ten temat". Ale czas jakby zwolnił. Bonnie Jean wydawało się, że to było wiele lat temu! Od chwili tamtego ataku B.J. czekała na właściwy moment, trzymając Margaret z dala od wszystkiego, na wypadek gdyby policja chciała ją znów przesłuchiwać. Ale to było przedtem, a teraz B.J. potrzebowała każdej pomocy, jaką mogła uzyskać. Stary John był wciąż na linii. - Bonnie Jean? - Słuchaj, John. Będę się streszczać. Myślę, że już czas, abyś się wyprowadził z tego domku. I to jeszcze dziś! Wynajmij pokój, ale z dala od Inverdruie i Aviemore. A potem zadzwoń do mnie i powiedz, gdzie jesteś. Rozumiesz? Jesteś moim filarem, John. Nie mogę pozwolić, aby ci się coś stało. - Wyprowadzić się stąd? - wydawał się speszony. - Ależ to mój dom. Gdzie pójdę? - Gdzieś, gdzie będziesz bezpieczny! - warknęła. - Więc zrób to! Powiedz, że zrozumiałeś. Po chwili John odpowiedział: - Tak, rozumiem. Ale Radu... - Kiedy nadejdzie czas, usłyszysz jego wezwanie. A do tego czasu... No, powodzenia, John. - I tobie, Bonnie Jean. Uważaj na siebie, dziewczyno. - I rozległ się trzask odkładanej słuchawki. - B.J. - powiedział Harry, tym razem nieco bardziej ożywiony niż poprzednio. Spojrzała na niego; wciąż wyglądał przez okno, ale teraz zmarszczył brwi i szybko mrugał. - Harry? - ruszyła w jego stronę. - Ten samochód - powiedział, nie patrząc na nią. - Zgasił światła, ale wciąż stoi koło żywopłotu. Jechał za taksówką Margaret, a teraz... tam stoi. Stanęła obok niego, patrząc przez cienkie zasłony i sięgnęła, aby wyłączyć światło. Z korytarza dobiegały przyciszone głosy dziewczyn, które witały się z Margaret. Ale B.J. to nie interesowało; jej uwaga była skierowana gdzie indziej. - Samochód? - szepnęła, wpatrując się w ciemność.
- Tam, przy końcu żywopłotu - powtórzył Nekroskop, dziwnie nieobecnym głosem, którego B.J. nie znosiła, ale już zdążyła się przyzwyczaić. A Harry wyczuł jej koncentrację, kiedy myślała gorączkowo: - Ludzie w tym samochodzie, czy to nasi wrogowie? - Ale bariera w umyśle Harry'ego była opuszczona; jego metafizyczne myśli wydostawały się na zewnątrz... a ktoś z Ogromnej Większości właśnie na to czekał. B.J . nie była telepatką, jeszcze nie, ale była już bliska końca przemiany... w stuprocentowego Wampyra! Prawie nie zdając sobie z tego sprawy, odnalazła samochód, wysondowała jego wnętrze i Nekroskop usłyszał jej ciche warczenie. Lekko się zachwiała i aby odzyskać równowagę, chwyciła jego rękę. - To Drakulowie! - wyrzuciła z siebie. Następnie z sykiem i strasznym uśmiechem na ustach, z płonącymi żółtym blaskiem oczami, powtórzyła: - Drakulowie! Tak tego pragnęłam i moje życzenie się spełniło, za Zahanine. Za Zahanine! I nie odezwawszy się do Harry'ego ani słowem, ruszyła do drzwi. Kiedy znalazła się na zewnątrz, zawołała zachrypłym głosem: - Klucze! Sandra, daj mi klucze do swego samochodu! Dziewczyny wciąż stały w korytarzu i rozmawiały z Margaret. Bonnie Jean przemknęła obok nich, porywając za sobą drobną, kruczoczarną Sandrę Mohrag, która zbiegła za nią po schodach do tylnego wyjścia z gospody. A Harry wciąż stał w oknie, patrząc na stojący w cieniu samochód i ciemne sylwetki jego pasażerów; nagle pozostawiony samemu sobie nie wiedział, co robić i czy w ogóle coś powinien robić. Więc kiedy w jego głowie odezwał się głos, to było prawie jak porażenie prądem. - Wrogowie, Harry! - powiedział głos zmarłego. - Miałeś wtedy rację, Nekroskopie, całkowitą rację! - To był R.L. Stevenson Jamieson i Nekroskop zareagował instynktownie, chcąc podnieść mentalne bariery. Ale przedtem musiał się czegoś dowiedzieć. - Ilu jest tych wrogów, R.L.? I kim są? - Co? Przecież wiesz, kim są, człowieku! - odparł R.L. - Ci sami co zawsze. Tylko że teraz jest ich pięciu, nie sześciu. Drakulowie, Tybetańczycy, ale w żadnym wypadku nie kapłani. A w każdym razie nie należący do żadnej normalnej religii. Ale chyba coś było nie tak. Pięciu? Nie czterech? - Poznaję czterech z nich - powiedział R.L. - Ale ten piąty to ktoś nowy. Może ich nowy szef? Tak czy owak na pewno jest ich pięciu! Harry pomyślał: - Zresztą ich liczba nie ma znaczenia. - To, co ma znaczenie, to fakt, że to wrogowie. A B.J. mówiła jeszcze coś... coś o Zahanine? I coś jeszcze, o ciemnej plamie na podłodze w jego pokoju? Ale Bonnie Jean tak się śpieszyła, że nie zostawiła dla Harry'ego żadnych instrukcji! Tak, B.J. strasznie się śpieszyła. I ten wyraz jej twarzy...
...Nekroskop wiedział, co ten wyraz oznacza. I nagle poderwał się do działania. W ciemności czekało pięciu strasznych wrogów. A powodowana żądzą zemsty Bonnie Jean Mirlu popędziła im naprzeciw...
CZĘŚĆ CZWARTA Przyjaciele w otchłani
I B.J. niewinna? Koniec rzeczywistości! Poważne rozwiązanie Wciąż stojąc w oknie, czując zawroty głowy i mdłości, Nekroskop kurczowo uczepił się parapetu. Miał kolana jak z waty; czuł, jakby za chwilę miały się rozpłynąć. Chciał coś zrobić cokolwiek - ale nie dostał żadnych instrukcji. Jednak wiedział, co powinien zrobić, i musiał to zrobić! A ostatnią rzeczą, jakiej chciał, było, żeby któraś z dziewczyn B.J. weszła teraz do pokoju, jeśli będzie musiał wykonać ruch! Podszedł do drzwi - prawie bez udziału woli - i zamknął je na klucz, po czym wrócił do okna. Bonnie Jean i Sandra Mohrag były na zewnątrz i zmierzały do samochodu. Więc B.J. nie była sama. Sandra szła wraz z nią. Ale dokąd? I Drakulowie byli tam także... te sylwetki w złowrogim samochodzie. Nagle Harry'emu wróciły siły, nawet jego umysł zaczął pracować sprawniej. Był to wynik desperacji. Nawet jeśli to co robił, nie miało sensu (a co miało sens w jego pozbawionym sensu świecie, gdzie nawet w tej chwili różne poziomy jego świadomości próbowały nawiązać kontakt?), przynajmniej coś będzie robił. W tym momencie B.J. i Sandra szły, a właściwie prawie biegły, przez czarną drogę dojazdową w stronę małego parkingu przy gospodzie, a Sandra chyba się śmiała, grzebiąc w torebce w poszukiwaniu kluczyków. Nie miały na sobie płaszczy, a na zewnątrz było poniżej zera. Harry widział, że B.J. przez cały czas była odwrócona plecami do alejki bezlistnych drzew, na którą żywopłot rzucał długi cień. Podejrzany samochód znajdował się w odległości czterdziestu czy pięćdziesięciu jardów i wciąż stał bez ruchu, a ledwie widoczne sylwetki jego pasażerów były pochylone w przód, jakby pochłonięte tym, co się dzieje... *** A oto, co się działo: - Śmiej się! - powiedziała B.J. do Sandry, kiedy drobna dziewczyna otwierała drzwi samochodu. - Nie przestawaj się śmiać, tak jakbyś się dobrze bawiła. Nie chcę, żeby te sukinsyny pomyślały, że zdaję sobie sprawę z ich obecności. Chcę, żeby za nami pojechali! Śmiejąc się i okręciwszy się wokół prawie tanecznym krokiem - i jednocześnie przelotnie omiótłszy wzrokiem teren - Sandra powiedziała: - Jakie sukinsyny, B.J.? Nikogo nie widzę! - Następnie wślizgnęła się do samochodu i
sięgnęła, aby zwolnić zatrzask pasa bezpieczeństwa. - Nie rozglądaj się za nimi - warknęła B.J. - Nawet o nich nie myśl. Jeden z nich jest telepatą. Czuję, jak jego oślizgłe palce obmacują mój umysł. I nie zapinaj pasa! Może będziemy musiały szybko opuścić samochód. A teraz słuchaj: ruszaj i wolno wyjedź na główną drogę w kierunku Edynburga. - Na otwartą przestrzeń? Między tym miejscem a Edynburgiem będziemy jak na patelni, B.J. - Właśnie! - Chcesz ich... zwabić? - Sandra zobaczyła we wstecznym lusterku reflektory czarnego sedana, który skręcał na drogę niecałe sto jardów za nimi. - Tak! - warknęła B.J. - To za Zahanine. I za mnie. Mam już dość bycia celem. Powiedz, czy ta strzelba, którą mi przysłał Stary John wraz z nabojami, jest wciąż w bagażniku. - Tak. I kusza także. - Jest naładowana? I są zapasowe strzały? - Jest jedna. Ale B.J., kim oni są? Czy to Drakulowie? I czy mają broń? - O tak, ale nie będą mieli ochoty jej użyć. Otwarta przestrzeń i po drodze mnóstwo farm, budynków i pubów. A my zadziałamy przez zaskoczenie. - Gdzie oni myślą że jedziemy? - Sandra zaczęła odczuwać strach. Ale była księżycowym dzieckiem i jak przyjdzie co do czego, przestanie się bać. Będzie jak Zahanine, nieustraszona. Jednak nie skończy tak jak ona, jeśli B.J. będzie nad nią czuwać. - Nie wiedzą, gdzie jedziemy, ponieważ my same tego nie wiemy - odparła B.J. - Ale na pewno są zaciekawieni. Jeżeli w gospodzie byłyśmy obserwowane - jeżeli śledzili każdy nasz ruch mogą wiedzieć o nas wszystko. Może dostali nauczkę wtedy, na północy, a może zmienili zasady działania. Ale ja nie zmieniłam swoich! Myślę, że chcieli wziąć Zahanine żywcem, a jeśli tak, mogą mieć podobne zamiary w stosunku do nas. To zapewnia nam podwójną przewagę: po pierwsze element zaskoczenia... i mniejsza o to drugie! Trochę zwolnij. Jedziemy za szybko, a nie chcę, aby pomyśleli, że uciekamy. - Wygląda na to, że starają trzymać się w tej samej odległości - Sandra oddychała teraz nieco spokojniej. A B.J. nie przestawała głośno myśleć. - Przypuśćmy, że znaleźli nas dopiero teraz. Mogła ich tutaj doprowadzić Margaret Macdowell, bo kiedy przeniosłyśmy się tutaj, ona została. Kiedy ją odnaleźli, musieli tylko obserwować jej ruchy, dopóki do nas nie dołączy. Ale jak ją znaleźli, skoro nie ruszała się ze Sma' Auchterbecky? - Ale czyż nie mówiłaś nam wiele razy, że obserwator śledził nas od lat? - Sandra rozumowała logicznie.
- Ten mały człowieczek, ten obserwator, to Ferenczy! - warknęła B.J... i przerwała. - Ale według Radu Drakulowie zawsze byli najbardziej skryci ze wszystkich. Więc może masz rację i obserwowali obserwatora! - To dlaczego teraz nas śledzą? - (Sandra zadała kolejne logiczne pytanie.) - Jeśli już wiedzą, gdzie się ukrywamy... - Ale nie wiedzą na pewno, czy jesteśmy tu wszystkie - odparła B.J. I pomyślała: - I jeszcze jest Harry. Czy wiedzą o nim? O jego udziale w wydarzeniach w dolinie Spey, gdzie zlikwidowaliśmy ich dwóch kompanów? - B.J., gdzie my jedziemy? - W głosie Sandry znów odezwał się strach. - Drogi są zdradliwe i zaczyna padać śnieg. Nie możemy tak jechać w nieskończoność! B.J. wyjrzała przez okno. Po lewej ukazała się farma, którą otaczały zabudowania gospodarcze. - Jeszcze trochę zwolnij - powiedziała... po czym wydała westchnienie ulgi, kiedy jadący za nimi samochód także zwolnił. Jeszcze ćwierć mili i minęły długi budynek przypominający stodołę, stojący za wysokim żywopłotem biegnącym wzdłuż drogi. A Kawałek dalej zobaczyły otwartą metalową bramę. - Tutaj - powiedziała B.J. - Wjedź do środka, skręć w lewo, a potem wjedź tyłem do stodoły. - Ale wtedy nas zobaczą - powiedziała Sandra. - Są zaledwie sto jardów za nami, a poza nami na drodze nie ma nikogo. - Jednak posłusznie zwolniła. - Wiem - warknęła B.J. - Chcę, żeby nas widzieli! Zrób to. Sandra wykonała polecenie. Do stodoły prowadziła przez pole wyboista droga, a sama stodoła była w istocie rodzajem schronienia i stanowiska do karmienia zwierząt. Włączywszy światła mijania, Sandra wjechała do środka i stanęła, wyłączyła silnik i światła, po czym wręczyła B.J. kluczyki. B.J. po chwili wysiadła z samochodu. Zdolność widzenia w ciemnościach jej nie zawiodła i bez trudu wyjęła broń z bagażnika, po czym podeszła do siedzącej wciąż w samochodzie Sandry, wręczyła jej strzelbę i oddała kluczyki, jeszcze zanim reflektory sedana ukazały się na pustym polu. Kiedy światła przygasły i samochód powoli skierował się w ich stronę, B.J. powiedziała do Sandry: - Zostań tu. Jeśli ktoś podejdzie do okna, strzelaj bez wahania! Udawaj, że z kimś rozmawiasz i śmiej się. Mój zagłówek wprowadzi ich w błąd i będą myśleli, że nadal jesteśmy tu obie. I Sandra, nie przejmuj się. Będę tuż obok. Kiedy światła sedana padły na stodołę, zamigotały i zgasły, sylwetka B.J. znikła w mroku. Stodoła, w której się znalazły, stanowiła po prostu duże, drewniane schronienie, otwarte z obu stron. Ułożone po obu stronach bele paszy prawie sięgały niskiego stropu za ogrodzeniem, w którym znajdowały się otwory tak, aby zwierzęta, wystawiwszy głowy, mogły dosięgnąć
pożywienia. Stało tam także koryto i mocne drewniane drabiny sięgające sąsieku tak wypełnionego sianem, że zapadł się w środku. Kiedy warkot silnika samochodu Drakulów ucichł, B.J. wślizgnęła się między belki ogrodzenia w pachnącą stęchlizną ciemność i ukryła się za stertą siana... Samochód Drakulów był przestronnym pięcioosobowym pojazdem. Zmarły R.L. Stevenson Jamieson miał rację: wszystkie miejsca były zajęte. Rozgrzany silnik powoli stygł, wydając ciche trzaski, wycieraczki lekko skrzypiały, przesuwając się tam i z powrotem i zgarniając mokry śnieg z zimnej przedniej szyby, a czterech niewolników czekało na dalsze rozkazy. Piąty pasażer - nowy przywódca grupy - siedział koło kierowcy, patrząc przez zaparowaną przednią szybę. Jeden z siedzącej z tyłu trójki palił perfumowanego papierosa, co było nie lada luksusem. W klasztorze Drakesha było to zabronione, słabostki nieludzkie miały pierwszeństwo przed czysto ludzkimi. Ale palenie było tylko jedną ze słabostek tego człowieka. Zdradzała to jego twarz: zapadłe, poorane bliznami policzki byty zasłonięte sterylnymi opatrunkami. - Więc czekają na kogoś - powiedział ich przywódca - porucznik oddelegowany przez Drakesha z Indii, który niedawno przybył do Szkocji i obrócił się do niewolnika o twarzy poznaczonej bliznami. - Masz... pewne doświadczenie z ludźmi Radu, tak? Poznajesz te kobiety? - Tak, to jego niewolnice - odpowiedział mężczyzna. - Jedna z nich nazywa się Sandra Mohrag. Nie widziałem twarzy tej drugiej. Ale co to ma za znaczenie, jak się nazywają? Z pewnością to niewolnice. Wszystkie są zgrabne i ładne. Suki! - Jego uśmiech, zniekształcony przez przylepione opatrunki, był wstrętny. - Ich figura i uroda mnie nie interesują - powiedział przywódca głosem pozbawionym jakichkolwiek emocji. - Jedynie ich wiedza. I tym razem przynajmniej jedna z nich ma być... żywa. - Było oczywiste, co ma na myśli. Ale człowiek z bliznami zaprotestował: - To był wypadek! Czekaliśmy na mężczyznę, tego Harry'ego Keogha. Nie przewidzieliśmy, że ta czarna dziewczyna... ...Ale - przerwał mu przywódca - tym razem nie będzie żadnych wypadków. A jeszcze lepiej, jeśli nie będzie też żadnej strzelaniny. Spróbujcie to zapamiętać. I nie sprawcie mi zawodu, bo jeśli tak się stanie, zawodu dozna też ostatni z Drakulów. "Wypadek" z czarną dziewczyną to była stracona okazja. Postarajcie się nie stracić kolejnej. A teraz ruszajcie i pośpieszcie się. Bo jeśli one na kogoś czekają, to lepiej, żeby nas tu nie było, kiedy ten ktoś się zjawi. Ale gdyby to był ten Harry, na pewno powinniśmy tutaj zostać. Jednak dopóki ich nie... przesłuchamy? nie będziemy wiedzieli. Niewolnik z bliznami i jego towarzysz - ten sam, który uczestniczył w zabójstwie Zahanine - wysiedli z samochodu, zniknęli w cieniu żywopłotu i cicho ruszyli w stronę stodoły.
Idąc człowiek z blizną wyjął automat i przykręcił tłumik. Żadnej strzelaniny? Och, doprawdy? Łatwo to mówić, ale on widział, jak te suki potrafią walczyć! Stodoła wyłoniła się przed nimi z ciemności, wyglądała jak ciemna plama za zasłoną zacinającego śniegu. Kiedy podeszli bliżej, zauważyli w samochodzie jakiś ruch. Siedząca przy kierownicy kobieta kiwała głową, pochylała się na boki i głośno się śmiała! Jednak za chwilę przestanie! Człowiek z blizną podszedł do samochodu od strony pasażera. Drugi nisko przykucnął, przemknął za samochodem i teraz posuwał się zwolna w stronę okna kierowcy. Kiedy ze środka znów rozległ się śmiech, szarpnął klamką, otworzył drzwi i podniósł się, a wszystko wykonał jednym płynnym ruchem. W następnej chwili wyciągnął ręce w stronę dziewczyny siedzącej za kierownicą. Sandra poczuła, jak jego dłonie dotknęły jej szyi, wepchnęła leżącą na kolanach strzelbę w brzuch napastnika i pociągnęła za spust. Było to niemal dokładne powtórzenie sceny z Inverdruie, gdzie Stary John zabił Vincenta Ragusę. Drakula w ogóle nie wiedział, co go ugodziło. Z ubraniem w strzępach i jelitami wypływającymi z rozerwanego brzucha uniósł się na chwilę, po czym runął do tyłu i wyrżnął w ogrodzenie, łamiąc kręgosłup. Odgłos strzału stłumiły znajdujące się wokół sterty paszy, zawodzenie wiatru i szum padającego śniegu. Po drugiej zaś stronie samochodu, działając jednocześnie ze swym towarzyszem, człowiek z blizną szarpnięciem otworzył drzwi - i zdążył ujrzeć błysk wystrzału oraz usłyszeć przytłumione bum! - kiedy odrzucona strzałem postać jego towarzysza znikała z pola widzenia. Wtedy najszybciej, jak potrafił, wsadził do wnętrza samochodu rękę, w której trzymał pistolet, ale jego cel właśnie się wyślizgnął na zewnątrz przez drzwi kierowcy. Instynktownie sięgnął ręką w stronę dziewczyny, jednocześnie zadając sobie pytanie: Gdzie jest ta druga? Odpowiedź nadeszła w postaci długich na trzy cale pazurów, które przebiły materiał jego kurtki i koszulę i wbiły mu się w szyję, po czym szarpnięciem oderwały go od samochodu i wtedy ujrzał przed sobą płonące szkarłatem trójkątne oczy, które bez mrugnięcia wpatrywały się w niego z odległości nie większej niż dwanaście cali; w następnej chwili broń wyleciała mu ze zdrętwiałych palców, wytrącona potężnym uderzeniem. Był niewolnikiem, wprawdzie wampirem, ale tylko niewolnikiem, nawet nie porucznikiem. Ale ta istota... ...Była wampyrem! B.J. Mirlu była teraz tylko częściowo kobietą, i to w niewielkim stopniu. Trzy czwarte jej istoty stanowił wilk, a właściwie wilkołak. Już nie potrzebowała pełni księżyca; wystarczała jej
wściekłość i siła woli. Reszta stanowiła po prostu refleks, przychodziła automatycznie i zadziwiająco łatwo, jak wtedy, przed kilkoma tygodniami, gdy została zaatakowana Margaret Macdowell. Za dnia taka metamorfoza była bardzo mało prawdopodobna, o ile w ogóle możliwa. Ale nocą, kiedy B.J. była tak wzburzona i przepełniona wściekłością?... Była Wampyrem i wątła istota - którą tak łatwo unieruchomiła szponiastą dłonią, podczas gdy druga spoczywała człowiekowi na piersi, czując nerwowe bicie jego serca - doskonale to wiedziała. Mężczyzna popatrzył na nią (mógł tylko patrzeć), na tę pochylającą się nad nim białą bestię. Patrzył w osłupieniu na kołnierz z futra okalający twarz, która jakoś zachowała podobieństwo to ludzkiej twarzy B.J.; na jej postać, znacznie od niego wyższą, przypominającą stojącego na tylnych łapach smukłego psa; na zaśliniony pysk, który rozwarł się, ukazując zęby, przy których jego własne, wampirze zęby wydawały się drobne. Patrzył i dygotał, i zapewne by krzyczał, ale spojrzenie tych oczu pozbawiło go tchu. Bo Bonnie Jean Mirlu zahipnotyzowała go swoim spojrzeniem i blask jej oczu odebrał mu całą siłę woli. To spojrzenie... skupione na opatrunkach na jego twarzy! B.J. wciąż pamiętała zakrwawione kawałki skóry pod paznokciami biednej Zahanine. W kącikach jej przerażającego pyska pokazała się piana, gdy uniosła swą długą na dziewięć cali łapę, aby zerwać z jego twarzy opatrunki, a kiedy ujrzała blizny, w jej oczach zapłonął czerwony płomień. Wtedy... ...Jej oczy otworzyły się jeszcze szerzej; teraz były jak bramy piekieł i wydawały się do niego uśmiechać straszliwym uśmiechem, jednak tego uśmiechu nieszczęśnik nie miał długo pamiętać, bo zostało mu ledwie kilka chwil życia. Kiedy jej pazury wbiły mu się jeszcze głębiej w szyję, w gardle zrodził mu się bulgoczący krzyk, ale nie zdołał wydostać się na zewnątrz. Bo B.J. zamknęła swój pysk na jego twarzy! Z ust wydobył mu się tylko niezrozumiały bełkot, kiedy potężne szczęki zmiażdżyły kości jego twarzy. Uniósłszy go w górę, potrząsnęła nim tak, jak pies potrząsa schwytanym szczurem, i odrzuciła na bok... Nad głową wyczuła jakiś ruch. Skrzypienie na strychu. Ktoś tam był? Wyczulone zmysły B.J. powędrowały w górę... i wyczuły jedynie odrobinę kurzu i parę ździebeł słomy, które wypadły przez szczeliny w deskach podłogi strychu. Ale to podsunęło jej pewien pomysł...
Wszystkie opisane wydarzenia trwały zaledwie chwilę. W samochodzie trzej Drakulowie usłyszeli coś, co mogło być odgłosem głuchej eksplozji, ale nie zobaczyli nic. Wycieraczki pracowały zawzięcie, usuwając śnieg z przedniej szyby, a oddechy pasażerów wypełniały parą wnętrze samochodu.
Jednak gdy stodołę nagle wypełniło światło, zobaczyli wszystko aż nadto wyraźnie! Ich dowódca wydał stłumiony okrzyk: - Co, u...? - Źródłem światła bowiem nie były reflektory samochodu. Był nim ogień! Stodoła płonęła i to na dobre. Ogień błyskawicznie przeskakiwał z jednej suchej beli na drugą, płomienie lizały ściany i podsycane wiatrem wkrótce ogarnęły cały sąsiek. W ciągu paru chwil zrobiło się jasno jak w dzień, a za moment jeszcze jaśniej, gdy Sandra włączyła światła samochodu i zwiększyła obroty silnika, wyjeżdżając z płonącej stodoły. Porucznik Drakulów nie mógł uwierzyć własnym oczom. Samochód gwałtownie skręcił, zawrócił i wpadł w poślizg; zarzuciło go, kiedy mijał płonące zabudowania gospodarcze, po czym wypadł na drogę i popędził naprzód, wyraźnie zamierzając ich staranować! Ale kierowca Drakulów wykazał się przytomnością umysłu, włączając silnik i szybko cofając się. Oślepiony reflektorami zbliżającego się samochodu Sandry szarpnął kierownicę, wpadł w poślizg i odbił się od metalowej powierzchni. A samochód Sandry z rykiem silnika i wyciem klaksonu przemknął obok nich; Bonnie Jean - teraz znów ludzką twarzą - śmiała się, jak szalona, wychylając się z okna samochodu. Wstrząśnięci, poobijani Drakulowie, którzy mieli sporo szczęścia, że ich samochód nie przekoziołkował, nie byli w stanie użyć swej broni, a zresztą wcale nie mieli na to ochoty. Ale gdy samochód Sandry wyjechał na otwartą przestrzeń, dowódca wrzasnął: - Jedź do stodoły! Szybko! - I kierowca posłusznie skierował samochód w tę stronę. W stodole było teraz gorąco jak w piecu; dwie postacie, nadziane na pale po przeciwnych stronach ogrodzenia, skręcały się i wiły, płonąc w bezlitosnym ogniu. Porucznik wiedział, że to, co się stało, to nie jest dzieło niewolników, a nawet istot podobnych do niego samego. - Ta kobieta - syknął, podnosząc dłoń, aby się zasłonić przed oślepiającym blaskiem płomieni. - Ta, która się z nas śmiała... - To była B.J. Mirlu - wysapał kierowca. - Ale w jaki sposób...? - ...Dość! - warknął porucznik, przerywając mu. Wiedział, w jaki sposób, ale nie chciał jeszcze bardziej zniechęcać swoich ludzi. - Zabierajmy się stąd - powiedział. - Tym dwóm nikt już nie zdoła pomóc... A ogień wkrótce zwróci czyjąś uwagę. Teraz musimy się stąd jak najszybciej oddalić. Jedziemy w stronę Highlands. Czas na zemstę przyjdzie później...
Harry widział to wszystko. Widział niewyraźnie, przez szczeliny w deskach podłogi strychu... i wciąż nie mógł uwierzyć własnym oczom. Podążanie śladem samochodów było rzeczą łatwą; kilka skoków Möbiusa z pokoju, wzdłuż żywopłotu biegnącego równolegle do opustoszałej drogi. Nie miał określonego planu. Chciał tylko być pod ręką, gdyby B.J. go potrzebowała. Jak
wyjaśniłby swoją obecność, gdyby musiał się ujawnić... Harry w ogóle się nie zastanawiał. Nie było na to czasu; niepokoił się o B.J. Kiedy jej samochód skręcił na pole i wjechał do rozpadającej się stodoły, wykonał ostami skok, lądując na pachnącym stęchlizną strychu, położył się na brzuchu i czekał. Kiedy jego oczy stopniowo przyzwyczaiły się do otaczającego go mroku, był w stanie śledzić to, co się działo poniżej. Zobaczył, jak B.J. wysiada z samochodu, po czym przeciska się między belkami ogrodzenia i chowa między stertami siana, i zobaczył też, co stamtąd wyszło. Co gorsza, można to było nazwać. A potem zobaczył, co zrobiła z Drakulami. Cóż za przerażająca siła: bez trudu uniosła człowieka w górę, aby po chwili nadziać go na pal ogrodzenia. Ale przecież musiał się mylić! Teraz nie mógł już ufać nie tylko innym zmysłom, lecz także i własnym oczom! A uszom? - Za Zahanine! - powiedziała B.J., zanim wybiegła z Sandrą z gospody. Za Zahanine? Czarna dziewczyna w jego gabinecie. Plama na podłodze, którą ukrył pod dywanem przyniesionym z drugiego pokoju... Teraz stał na skraju drogi, w padającym deszczu ze śniegiem, mokry i nieszczęśliwy. Tylne światła samochodu B.J. znikały w oddali, a samochód Drakulów właśnie skręcał z pola na drogę, po czym pomknął w przeciwnym kierunku. Pościg czy cokolwiek to było - pułapka B.J.? - był zakończony i to ona wygrała. W każdym razie tę rundę, ale co dalej? Harry nie dostał żadnych rozkazów. Był tak oszołomiony i skołowany, że B.J. uznała, iż nie jest to konieczne. Rzeczywiście był jak dziecko (nie, pomyślał, nie jak dziecko; raczej jak jej „mały szczeniak", piesek pokojowy), wszędzie za nią chodząc od tak dawna, że prawie zapomniała, iż kiedykolwiek był czymś innym. A Harry też zaczął o tym zapominać. Ale przecież kiedyś naprawdę był czymś innym! Gdyby tylko... gdyby tylko świat wokół niego zatrzymał się choć na chwilę i pozwolił mu odnaleźć właściwy kierunek. Musiał... przestać uciekać przed... przed czymkolwiek to było. Drakulowie w swym samochodzie, który wypada z drogi po tym, jak wystrzelił w ich samochód... Płonący wrak i rozpływający się na miazgę porucznik nadziany na kolumnę kierownicy... Jego tkanka tłuszczowa wylewa się spod pękniętych drzwi, spływając jak stearyna wokół ramion martwego niewolnika... Niewolnika z sercem przeszytym srebrną strzałą z kuszy B.J.! Obrazy pojawiały się coraz szybciej - istny kalejdoskop scen przemykających przed oczyma jego duszy - ale to chyba wszystko sny lub fantazje? Nekroskop nie był w stanie nad tym zapanować. Obrazy wytwarzane przez jego umysł, wciąż znajdujący się w stanie zawieszenia,
nakładały się na świat rzeczywisty. To było to, czego najbardziej obawiała się jego matka i zmarli przyjaciele i co B.J. starała się wyeliminować z jego życia. To była płaszczyzna, na której zderzały się różne poziomy świadomości Harry'ego, tworząc kompletny chaos, ale tym razem w pobliżu nie było B.J., która by do niego powiedziała „Mój mały", i przywróciła dawny porządek. I po raz pierwszy od bardzo dawna nie chciał, aby tak się stało. Pragnął poznać prawdę, całą prawdę i tylko prawdę, tak mi dopomóż... ...Bóg! - Harry złapał się za głowę i opadł na kolana w mokrym śniegu na skraju drogi. Zobaczył B.J. taką, jaka była naprawdę! Nie taką, jaką udawała. (Ale B.J. była niewinna.) Och, czy rzeczywiście? Nie do diabła, nie! Prawda i tylko prawda. - Winna! - Nie, niewinna! - Harry pokręcił głową, spierając się z samym sobą. - Wszystko inne jest fantazją, snem, koszmarem, i mogę to udowodnić! Minął go jakiś samochód, oślepiając światłem reflektorów i rozbryzgując śnieżną breję, która opadła na Nekroskopa klęczącego na skraju drogi i szaleństwa. Nagły wstrząs lodowatego zimna spowodował, że zerwał się na równe nogi i potykając się... ...przeszedł przez pośpiesznie wywołane drzwi do Kontinuum Möbiusa, kierując się do jedynego miejsca na świecie, gdzie będzie mógł ostatecznie dowieść niewinności B.J. Albo jej winy. Do swego domu w Bonnyrig... Teraz Harry spał; spał jak zabity. Bo kiedy po raz pierwszy ujrzał naprawione okno na taras - co, jak niejasno pamiętał, zlecił pewnemu rzemieślnikowi - i kiedy odwinął dywan w gabinecie, spod którego ukazały się ciemne plamy, poczuł kompletny zamęt i ogarnęła go panika. A potem... uratowało go wyczerpanie psychiczne, przynajmniej na razie. Nie zmęczenie fizyczne, bo fizycznie był w wyjątkowo dobrej formie, lecz psychiczne. Płaszczyzna zderzeń różnych poziomów świadomości funkcjonowała jakby wbrew sobie samej, stabilizując znajdujący się na krawędzi katastrofy umysł Harry'ego, zamiast spychać go w głąb szaleństwa. Siedząc na krześle, zapadł w nieprzytomny sen (a może stracił przytomność), w którym stopniowo jego skołowany umysł uspokoił się. A kiedy podświadomy i świadomy poziom snu oddzieliły się od siebie jego hipnotycznie wytworzone poziomy znów były odrębne. Ale połączenia między tymi poziomami pękały, stopniowo zapadały się; było to jednak tylko chwilowe wytchnienie... Przez większą część nocy - bezbronny jak nigdy dotąd i zupełnie pozbawiony opieki - Harry spał snem bez snów. A kiedy psychiczne rozpryski zaczęły się ze sobą łączyć, jego metafizyczny umysł stał się bardziej wrażliwy na wpływy zewnętrzne. Bariery oddzielające go od świata zmarłych, normalnie wzmacniane siłą woli, były zniesione. I Ogromna Większość była tego
świadoma, ponieważ samotny płomyk świadomości Harry'ego migotał w ciemności jak niegdyś. Wtedy wreszcie pojawiły się pierwsze sny, choć były czymś więcej niż tylko snami. Najpierw zjawiła się jego ukochana matka, uspokajająca i pełna troski. Jej głos (ani nie łajający, ani nie pieszczotliwy) starał się go prowadzić, przypominać o zmarłych przyjaciołach i o tym, że nie jest sam. - Harry, mój synku. Czy opuściłeś nas na zawsze? Tak się wydaje. Gdzie jesteś - gdzie są twoje myśli - dlaczego już się nam nie zwierzasz? - W jej głosie czuło się ból, ale przede wszystkim troskę. Usłyszawszy ją, Nekroskop wiedział, czego mu brakowało od tak dawna: kontaktu ze zmarłymi. Ale w końcu miał okazję przedstawić coś w rodzaju wyjaśnienia. - Mamo, nie mogłem, nie śmiałem z tobą rozmawiać - powiedział. - Zdolności, jakie posiadam - to, co potrafię robić na przykład teraz - to wszystko musi pozostać tajemnicą. Tylko moją i na zawsze. Nawet teraz nie powinienem do ciebie mówić. Ale wierz mi, to nie wynika z mego wyboru. W odpowiedzi usłyszał oczywiste pytanie, które nie przestawało wprawiać w zakłopotanie także samego Harry'ego. - To nie wynika z twego wyboru? Więc z czyjego? Chyba nie tej dziewczyny - tej kobiety - bo ona nie wie o twoich... - Gwałtownie przerwała i Harry odniósł wrażenie, jakby ugryzła się w język. Nawet we śnie Harry wiedział dlaczego: jego matka nie powinna była wiedzieć o B.J. Mirlu!) Ale z drugiej strony, czy kiedykolwiek potrafił utrzymać coś w sekrecie przed swoją matką? Jeśli mogła tak łatwo wejść w jego sny? Powinien był się domyślić, że wie o tym od dawna. Ale o nic jej nie oskarżał; to była chwila pojednania. - Nie, nie Bonnie Jean! - odparł natychmiast. - Bo ona... jest niewinna? - Teraz on gwałtownie przerwał, kiedy znów fakty i fikcje z jego życia okazały się tak sprzeczne. Niewinność bowiem B.J. jeszcze nie została wykazana; nie została także wykazana jej wina, pomimo wydarzeń ostatniego wieczoru. W każdym razie jego odpowiedź była instynktowna. A teraz jego matka stąpała po bardzo niebezpiecznym gruncie. Ale przynajmniej zdała sobie z tego sprawę; a także z niepewności Nekroskopa. - Nie, jej niewinność wciąż nie została wykazana, prawda? - powiedziała. Nie było to pytanie wymagające odpowiedzi, raczej stwierdzenie faktu. Ale potem - wiedziała bowiem, jak bardzo bliski nieodwracalnej katastrofy był umysł jej syna - szybko zmieniła temat. - Twoi przyjaciele po tej stronie bardzo się za tobą stęsknili, Harry, a ja najbardziej. Ale wiemy, jak bardzo byłeś zajęty. Zajęty? Czy był zajęty? Wcale nie miał takiego wrażenia. W rzeczywistości jego przeszłość, zwłaszcza odległa, wydawała się nie istnieć, jakby to były utracone lata.
- Miałam na myśli poszukiwania Brendy i waszego syna - pośpiesznie wyjaśniła matka. - To zabiera ci tyle czasu! - Harry wyczuł w tym jakiś podstęp, jakby matka chciała powiedzieć coś więcej. Ale to odwróciło jego uwagę i skierowało myśli w inną stronę. - Coś o nich... słyszałaś? (Boże, oby nie!) - Och nie! Nie, Harry - uspokoiła go szybko. - Nic w tym rodzaju. Gdyby znaleźli się wśród nas, do tej pory na pewno byśmy o tym wiedzieli. Po prostu czuwamy, to wszystko. Nekroskop odetchnął... ale czuł, że jedynym wnioskiem z tej rozmowy powinno być stwierdzenie, że w ogóle nie powinna mieć miejsca! Jego osobliwe zdolności wydawały się tylko powiększać jego niepokój; za każdym razem, gdy je wykorzystywał, prowadziły go w coraz bardziej zagmatwane obszary. - Mamo - powiedział z rozpaczą - proszę cię, skończmy już... - W końcu była jego matką i wzniesienie bariery, która uniemożliwi jej dostęp, było wbrew jego naturze. - Harry? - przemówił inny, brzmiący poważnie głos, który znał niemal równie dobrze; był to głos sir Keenana Gormleya, byłego szefa Wydziału E. I znów Nekroskop się zawahał, ale szacunek, jaki żywił wobec zmarłego, nie pozwolił go zignorować czy odwrócić się od niego plecami. Oczywiście Keenan Gormley o tym wiedział, ponieważ myśli Harry'ego były dla zmarłych niczym wypowiadane na głos słowa. - Harry - powiedział - niezależnie od tego, jaki problem cię gnębi, musi być głęboko zakorzeniony. Kto poza zmarłymi może w ogóle wiedzieć, że jesteś Nekroskopem? Nawet gdyby to było możliwe, kto spośród nas mógłby cię kiedykolwiek zdradzić? W porządku, nie odważysz się ujawnić swojej wiedzy i umiejętności wykorzystywania Kontinuum Möbiusa. To rozumie się samo przez się, żywi mogliby tę wiedzę wykorzystać. Ale zdolność prowadzenia rozmów z Ogromną Większością? Ta zupełnie wyjątkowa cecha? Kto spośród żywych uwierzyłby w coś podobnego, nawet gdybyś o tym powiedział? Wydaje mi się, że to jakaś obsesja, jakaś awersja, a może dziwaczne uczulenie. Ale jeśli tak właśnie jest, to musi mieć jakiś początek. Dlaczego nie spróbujesz tego prześledzić, cofając się do tego początku? Masz rację - Harry nie mógł się nie zgodzić z logiką tego wywodu. - Być może jestem uczulony na... na siebie samego! I na to, co robię. Ale jeśli to prawda, to nie ma żadnych pigułek, które mogłyby mi pomóc, i żadnego psychiatry. Istota mojego problemu sprawia, że nie byłbym w stanie go opisać. A nawet gdybym zdołał to uczynić, czy możesz sobie wyobrazić, że idę do psychiatry i mówię, że już nie chcę więcej rozmawiać ze zmarłymi? Byłaby to najkrótsza droga do najbliższego domu wariatów, Keenan! I może... może tam właśnie zmierzam. - Nie mów tak, Harry! - Teraz tamten był wyraźnie zły. - Ty, Harry Keogh, defetystą? Ha! Nie sądzę, aby tak było. Ale może masz rację i to jest coś, z czym powinieneś poradzić sobie sam, bez żadnej pomocy. W takim razie musisz to rozważyć, sięgnąć pamięcią wstecz i spróbować
odkryć, gdzie to się zaczęło. Chyba warto podjąć taką próbę, prawda ? Bo wszystko w twoim życiu wydaje się z tym powiązane. To cię odstręcza od wykorzystywania swych zdolności, a nawet od zmarłych... Teraz wszystko wyszło na jaw. Nie tylko matka Nekroskopa, ale wszyscy zmarli zdawali sobie sprawę z jego kłopotów. W jakimś sensie było to pocieszające: świadomość, że są, jak zawsze, po jego stronie. Ale z drugiej strony było to przerażające: rozprzestrzenianie się tej zakazanej wiedzy. Wydawała się zataczać coraz szersze kręgi i Harry'emu zaczęło się kręcić w głowie. Sir Keenan wyczuł ten zamęt w jego głowie, tę mentalną pętlę, w jaką się dostał, i rozpaczliwie szukał jakiegoś wyjścia. Odpowiedź pojawiła się niczym grom z jasnego nieba. - Harry, chłopcze! - powiedział nagle podekscytowany. - Dlaczego nie pomyślałem o tym wcześniej? To jest to! I naprawdę możesz to zrobić! Możesz pójść do psychiatry! - Co takiego?! - Nekroskop miał wrażenie, jakby walił głową w mur. Czy już nikt go nie słucha? - Ale czy przed chwilą nie powiedziałeś, że... - Możesz pójść do kogoś, kto zna twoje problemy - przerwał sir Keenan. - Kogoś, kto całkowicie wierzy w twoje problemy... i w ciebie! - Ale nie ma nikogo takiego... nikogo takiego... wśród żywych - prawie wykrzyknął Harry. Prawie, bo ostatnie dwa słowa niemal wyszeptał. - Właśnie! - powiedział tamten. - Nie ma nikogo takiego wśród żywych. I z wolna Harry'emu przestało wirować w głowie, bo zrozumiał, co sir Keenan ma na myśli: że pewne największe umysły, jakie kiedykolwiek żyły, już w niego uwierzyły. W istocie cała Ogromna Większość! A kiedy ta myśl nim owładnęła, powiedział; - Postaram się... postaram się o tym pamiętać - poczym parsknął śmiechem na myśl o bystrości swego umysłu. Fakt, że w położeniu, w jakim się znajdował, nie opuszczało go poczucie humoru, był niezwykle krzepiący. A poważny jak zwykle sir Keenan powiedział: - Tak, zrób to, mój chłopcze. Pamiętaj o tym. A my spróbujemy wyszukać dla ciebie najlepszego specjalistę, aby ci pomógł. A kiedy głos zmarłego ucichł pośród szeptów i westchnień dochodzących z grobów i kurhanów, Nekroskop zamyślił się głęboko. Może sir Keenan nie będzie musiał nikogo szukać. Może sam już kogoś znalazł. No cóż, z niewielką pomocą Aleca Kyle'a...
Rano, w owym przejściowym okresie poprzedzającym prawdziwe przebudzenie, Nekroskop rozmyślał nad szokującymi przeżyciami poprzedniej nocy i zastanawiał się, czy rzeczywiście były jedynie cząstką jakiegoś przerażającego koszmaru. A mówiąc dokładniej, rozmyślał o Bonnie Jean. To, co zobaczył w stodole, wydawało się bardzo rzeczywiste, ale podczas metamorfozy B.J. było bardzo ciemno, tak że nawet teraz nie wiedział tego na pewno. Bo przecież już tyle razy przekonywał siebie, że jest niewinna - niczego niewinna! W takim razie dlaczego musiał to udowodnić? Ale co właściwie musiał udowodnić? W tym momencie Harry nie był „włączony", co oznaczało, że jego „rzeczywistość" ciągle ulegała zmianom. Na różnych poziomach świadomości i podświadomości posiadał pewną wiedzę na temat wszystkiego, co było rzeczywiste albo co zainicjowała B.J. Pamiętał nawet rzeczy, które nie były rzeczywiste (na przykład swoje poszukiwania), ale nie było takiego poziomu, na którym wiedziałby wszystko. Ostatniej nocy wyczerpanie umysłowe uratowało go przed popadnięciem w obłęd, zanim zdążyły się zderzyć wszystkie poziomy jego umysłu, często dostarczające sprzecznych informacji, i pozostawić go pustym. Dziś jego myślenie było znów „uporządkowane", co oznaczało, że postrzegana przezeń rzeczywistość miała charakter fragmentaryczny. Ale przynajmniej myślał o swoim stanie; nie tylko myślał, lecz także zastanawiał się nad możliwym rozwikłaniem jednej z jego zasadniczych przyczyn. To znaczy nad jedyną istotną możliwością, jaką zapamiętał z rozmowy z sir Keenanem Gormleyem: że może istnieć psychologiczne - albo metafizyczne rozwiązanie jego problemów i że może jest nawet bezpośrednio dostępne. Harry tak się uczepił tego zrodzonego we śnie pomysłu, podczas gdy pozostała część jego „snu" już odchodziła w zapomnienie... ponieważ tylko to mu już pozostało. A kiedy to pojął, rozbudził się całkowicie. Czuł się niesamowicie! Jak wtedy, gdy połknął jedną z nasennych pigułek Darcy'ego w Centrali Wydziału E, tuż przed opuszczeniem Wydziału i wyjazdem na północ. Albo tamtego ranka, kiedy się upił winem B.J. (Dzięki Bogu, już mu to przeszło!) Ale gdzie, u licha...? Wtedy, kiedy otworzył oczy, zamrugał, oblizał wyschnięte wargi i rozejrzał się wokół, przypomniał sobie, gdzie to było. W Bonnyrig. W jego domu. W jego gabinecie. Odwinięty róg dywanu. Plama na podłodze. Wymienione okno na taras i wciąż niepomalowana framuga. Wrogowie, którzy na niego czekali. Ale Zahanine tu była i szukała go. W imieniu B.J. Było to częściowo rozumowanie, a częściowo wspomnienie, ale wszystko pojawiło się i znikło w okamgnieniu. I pozostało tylko jedno, jedyne słowo: wrogowie.
Ale czyż R.L. nie ostrzegał go przed wrogami? Jednak jacy wrogowie i dlaczego? Co takiego kiedykolwiek uczynił (nie co uczynił ostatnio, to znaczy po opuszczeniu Wydziału E), że narobił sobie tak poważnych wrogów? - Chyba żartujesz! - powiedział do siebie. - Co zrobiłeś? A Le Manse Madonie? A te miliony, które zabrałeś baronom narkotykowym i bossom gangów na całym świecie? Poszedł do kuchni i zrobił sobie kawy, ale nie zaniósł jej do gabinetu, bo gdzieś głęboko wewnątrz tkwiła świadomość, że kiedy ostatni raz pił tam kawę, wydarzyło się coś okropnego. Wypił ją więc w kuchni i siedział, trzymając się za obolałą głowę. Le Manse Madonie, Sycylia. Atak na skarbiec. To było dość dawno temu. Co jeszcze wiedział o tamtym miejscu; dlaczego wydawało mu się, że pamięta, jak tę nazwę znów usłyszał całkiem niedawno? Co tutaj było rzeczywiste, a co nie? Czy pamiętał rozmowę z B.J., w której wspomniała o Le Manse Madonie? A tak, podczas rozmowy telefonicznej ze Starym Johnem! Kiedy mu powiedziała, żeby się wyniósł ze swego domu w Inverdruie i znalazł sobie jakieś schronienie. Tak samo, jak kiedy powiedziała Harry'emu, żeby się stąd wyprowadził. Jasna cholera, a on był tutaj znowu! Wiedział jednak, że musi trzymać się od niej z daleka, przynajmniej przez jakiś czas, dopóki wszystkiego sobie nie poukłada. A cokolwiek innego uczynił, nie może pozwolić, aby jego myśli zboczyły z kursu, ponieważ dostrzegał już w tym wszystkim pewną prawidłowość i nie chciał jej stracić z oczu. A gdyby... gdyby... Gdyby to nie B.J. była tutaj główną postacią, ale on sam? Jeżeli to on stanowi klucz i wszystko kręci się właśnie wokół niego? Może próbował obarczyć ją własną winą? Prychnął i pomyślał: - Teraz odgrywam rolę psychiatry-amatora! - W takiej sytuacji? To idiotyczne! Ale gdyby... Gdyby tym ludziom z Le Manse Madonie (Francezci? To brzmiało nie tak. Miał na końcu języka inne nazwisko, ale nie śmiał go wymówić), gdyby im się jakoś udało go wyśledzić? Darcy Clarke go ostrzegał, jak bardzo są niebezpieczni. A biedna Bonnie Jean uwikłała się w to wszystko przez niego. To trzymało się kupy! O tak, to trzymało się kupy... ale zarazem było dziurawe jak diabli! Tak, jak jego umysł, jego pamięć i całe jego życie po opuszczeniu Wydziału E... ...Sir Keenan obiecał mu wszelką możliwą pomoc, ale Harry uważał, że może istnieć rozwiązanie metafizyczne, dostępne tu i teraz. Zdał sobie sprawę, jak niewiele brakowało, aby ta myśl mu umknęła i przepadła wraz z resztą jego snu, i teraz uczepił się jej znowu.
Kiedy był z Darcym i Benem w Wydziale E zaledwie parę dni temu - a może to już tydzień, dwa tygodnie? Nawet czas wyprawiał zwariowane figle! - doświadczył tych dziwnych wizji. Wierzył, że były to ostatnie sceny z życia Aleca Kyle'a, zanim jego zdolności prekognity podążyły wraz z nim do wieczności. Prekognita, to było kluczowe słowo: tym właśnie był Alec i jak na razie każda wizja Harry'ego okazywała się migawką z przyszłości. Mogło to oznaczać, że w rzeczywistości jeszcze spotka owego brodatego mistyka z pierwszej wizji i odwiedzi ów cmentarz koło Meersburga. Jak dotąd nie miał pojęcia, gdzie jest Meersburg, ale jego odnalezienie mogłoby być rzeczą interesującą. Był tam bowiem cmentarz, a cóż mógłby robić na cmentarzu Harry Keogh, Nekroskop, jak nie rozmawiać ze zmarłymi? Unikając patrzenia na podłogą, poszedł do gabinetu po atlas świata, po czym wrócił do kuchni. Po chwili, po raz pierwszy od dłuższego czasu, opuścił bariery i celowo nawiązał kontakt ze zmarłymi. Nie było to łatwe, ale w końcu udało mu się pokonać swoją psychozę. - Harry, szukałeś mnie? - to był sir Keenan Gormley ze swego Ogrodu Wiecznego Spoczynku w Kensington. - Tak, sir - odpowiedział z szacunkiem Harry. - Chyba rozmawialiśmy zeszłej nocy, prawda? Dał mi pan dobrą radę i zaofiarował pomoc. A ja obiecałem, że to przemyślę. Teraz chciałbym, aby pan się tym zajął. Wspomniał pan o największych psychiatrach, jacy kiedykolwiek żyli, i oczywiście wielu z nich już spoczywa w grobie. Mogą być bardzo pomocni, bo właśnie z nimi chciałbym porozmawiać. Czy może słyszał pan o kimś z Meersburga nad jeziorem Constance, na granicy niemiecko-szwajcarskiej? - Meersburg, mówisz? Harry, czy mogę skontaktować się z tobą za chwilę? Chodzi o to, czy będziesz... nastawiony na odbiór? - sir Keenan był wyraźnie przejęty. - To już nie jest takie łatwe - Harry uznał, że nie ma sensu udawać, że tak jest. - Rzecz w tym, że nie lubię się tak otwierać. Ale spróbuję. - Daj mi trochę czasu - powiedział sir Keenan. - Muszę się dowiedzieć. Wrócę tak szybko, jak zdołam. Po czym zniknął, a Harry pozostawił bariery opuszczone. I tak jak się tego spodziewał, zmarli - czy raczej jeden z nich - szybko z tego skorzystał. Myślał, że będzie to jego matka, która spróbuje się z nim skontaktować na jawie, podobnie jak nawiedzała go we śnie, ale w rzeczywistości był to R.L. Stevenson Jamieson. I znów Nekroskop nie miał ochoty się go pozbyć; R.L. już dawno dowiódł swej lojalności. - Myślęi że możesz poświęcić mi chwilę czasu, prawda? - Wyczuwając niepokój Harry'ego, R.L. starał się być powściągliwy. - R.L. - odparł Harry - czy jestem aż tak niewdzięczny?
- No cóż, niełatwo do ciebie dotrzeć, jeśli to właśnie miałeś na myśli - powiedział R.L., po czym pośpiesznie dodał: - Ale nie ma sprawy, człowieku. Chodzi mi o to, że nie każdy ma takie problemy jak ty, co? - Co mogę dla ciebie zrobić, R.L.? Tylko mów szybko, bo czekam na wiadomości, które mogą się okazać bardzo ważne. - Ja mogę ci się jeszcze bardziej przydać, Nekroskopie - odpowiedział R.L. - Może zdołam uwolnić cię od niektórych kłopotów. - Kłopotów? - Związanych w twoimi wrogami, człowieku. W tej chwili nie ma żadnego, przynajmniej nie w twoich stronach. Udali się na północ. - Co takiego? - Jesteś teraz w swoim domu, prawda? - Tak. - No więc twoi wrogowie są teraz na północy. W twojej okolicy nie ma żadnego. W każdym razie żadnego poważnego... Harry zmarszczył brwi. - A są jeszcze jacyś inni, R.L.? Ale R.L. powiedział już dostatecznie dużo, może nawet za dużo. Zresztą on sam był równie zdezorientowany co do B.J. Mirlu i jej dziewczyn jak Harry. Jak dotąd nie uczyniły Nekroskopowi żadnej fizycznej krzywdy, ale otaczała je piekielnie zła aura. Matka Harry'ego powiedziała R.L., co ta aura oznacza, ale on nie mógł mu tego powiedzieć. Była to jedna z tych rzeczy, które Nekroskop musiał sam odkryć. - Och, wiesz, jak to jest - kluczył. - Zawsze się znajdą źli ludzie, którzy chcą pokazać swoje możliwości. Ale jeśli chcesz uniknąć kłopotów, po prostu nie jedź w te góry. Harry znów zmarszczył brwi, pytając: - Tak? A co wiesz o tych górach, R.L.? - Tylko to, co mówi mi własne wyczucie - skłamał R.L., co tak dalece nie leżało w charakterze zmarłych, że Harry w ogóle tego nie wyczuł. Ale natychmiast wyczuł fakt, że R.L. pośpiesznie się wycofał. A może uczynił to, aby ustąpić miejsca komuś innemu. - Harry, miałeś rację! - Podniecenie sir Keenana było zaraźliwe. - Nie będę pytał, w jaki sposób to uczyniłeś, ale trafiłeś w sedno: Meersburg nad jeziorem Constance, na granicy niemiecko-szwajcarskiej. Masz pojęcie, kto jest tam pochowany?
Zamiast odpowiedzi Harry pokręcił głową. - Więc proponuję, abyś się tam udał i sam się przekonał - powiedział sir Keenan. - Nie zwlekaj; zrób to jeszcze dziś. Im szybciej, tym lepiej. Nekroskop wyjrzał przez kuchenne okno na szary, ponury świt. - Dobrze, ale jeszcze nie teraz - powiedział nerwowo. - Jestem głodny; najpierw śniadanie, a potem muszę załatwić jeszcze parę spraw. Ale za jakąś godzinę, kiedy świat obudzi się na dobre... może wtedy. Tamten wyczuł jego wahanie. - Tak? A może się przestraszyłeś, mój chłopcze? Tego, co możesz odkryć. Harry potrząsnął głową. - Nie.. tak... może. Nie wiem. - Ale jednak zrobisz to, prawda? Harry westchnął. - Dobrze by było, gdybym wiedział, kogo tam spotkam! Co to za wielka tajemnica, Keenan? Słuchaj, powiedz mi, o kogo chodzi, a ja ci powiem, czy się do niego udam. (Wciąż ukrywał fakt, że jego wyprawa była już przesądzona.) - Widzisz - próbował wyjaśnić jego rozmówca - to, z czego słynął ten człowiek... to się nie nazywała psychiatria. W jego czasach psychiatria była jeszcze w powijakach. Ale jeśli chodzi o to, czego dokonał... no więc był jednym z najlepszych. Do tego stopnia, że stworzona przez niego nauka została nazwana jego imieniem. A teraz może nawet jest lepszy niż niegdyś. - Sir Keenan nawiązywał do faktu, że to, czym ludzie zajmowali się za życia, zazwyczaj kontynuowali po śmierci. - Ale co zrobił? - chciał wiedzieć Harry, który zaczynał tracić cierpliwość. - Był jednym z największych - sir Keenan czuł się nieswojo. - Naprawdę. Ale go lekceważyli - wokół panowała ignorancja - i większość swych osiągnięć zabrał ze sobą do grobu. Może będziesz musiał to odbudować, Harry. Widzisz, problem nie polega na tym, aby ci pomógł, ale na tym, abyś go do tego nakłonił! - Co takiego? - Ale robiłeś to już przedtem! - przypomniał sir Keenan. - Möbiusa także musiałeś przekonać, zanim zdecydował się ci pomóc. - Möbius był jedyny w swoim rodzaju - powiedział Nekroskop. - I Franz Anton także - odparł tamten. - Franz Anton? - Franz Anton Mesmer - wreszcie wydusił z siebie sir Keenan. - To o nim mówimy, synu. Tam właśnie spoczywa: na cmentarzu w Meersburgu, nad brzegiem jeziora Constance...
II Mesmer
Tak jak powiedział sir Keenanowi Gormley, Nekroskop miał do załatwienia parę spraw. Ale przede wszystkim chciał pomyśleć. Chrupiąc stare płatki kukurydziane, zalane niezbyt świeżym mlekiem, i popijając kawą, próbował uporządkować myśli. Faktycznie teraz, gdy jego psychiczny kac mijał, myślał tak jasno, jak nigdy przedtem. Oczywiście pamięć miał zupełnie zdemolowaną, bo poza rzeczami, których mu nie pozwolono zapamiętać, były takie, których pamiętać nie chciał. Były też takie, które w ogóle do niego nie należały. A w gigantycznej łamigłówce, jaką stało się jego życie, wciąż zdawało się brakować co najmniej siedemdziesięciu procent fragmentów. Musiał więc zabrać się do tego jak do prawdziwej łamigłówki, zaczynając od jednego z rogów. Dziwna rzecz, bo był całkiem pewien, że B.J. Mirlu miała pudełko, z którego pochodziła ta łamigłówka... ale wiedział, że mu go nie pokaże. Nie chciała, aby zobaczył cały obraz. Dla jego własnego dobra? Może. A może nie. Ale za każdym razem, gdy o tym myślał, natychmiast pojawiał się bezsporny fakt jej niewinności. Podejrzewał, że znajdzie się w poważnych kłopotach (to znaczy w jeszcze poważniejszych kłopotach niż obecnie), jeśli okaże się, że w tej sprawie nie ma racji. Kolejny paradoks: wiedział, że ona potrafi to naprawić, ale że 'to będzie miało charakter jedynie tymczasowy. Bo ilekroć w przeszłości dokonywała podobnej „naprawy", w rezultacie prowadziło to do jeszcze większego zamieszania. I w ten sposób Nekroskop chwilowo był zadowolony, że jest z dala od niej, przynajmniej dopóki nie ułoży tego rogu łamigłówki. Ale pozostawać z dala od niej... było problemem samym w sobie. To miało jakiś związek z księżycem. Na razie nie miało to znaczenia, ale za tydzień czy dziesięć dni... ...Znów będzie pełnia... I wtedy będzie musiał się z nią skontaktować... Gdzieś w głębi jego istoty jakiś wewnętrzny głos poprawił go: nawet teraz pragnął się z nią skontaktować - choćby po to, aby usłyszeć jej głos - ponieważ jej urok miał charakter dwojaki. Ten, który ona rzuciła na niego, i ten, który narodził się w nim samym. Nie wiedział nic o pierwszym, ale ten drugi to była prawdopodobnie miłość. I podejrzewał, miał nadzieję, że to uczucie narodziło się także i w niej. Jeszcze jeden powód, dla którego nie chciał, aby nie miał co do niej racji.
Harry zamknął oczy, ale na siatkówce wciąż trwał obraz okiennych framug: niewyraźna plama światła, która stopniowo zaokrąglała się... Jak księżyc w pełni, blady i bez wyrazu, na zamglonym niebie, a na jego tle głowa zawodzącego wilka. Potrząsnął głową i obraz zniknął, ale B.J. wciąż tkwiła w jego umyśle; przyciągała go jak magnes. Oszołomiony czuł do niej nieodparty pociąg, był urzeczony... zahipnotyzowany? Hipnotyzm. Cmentarz w Meersburgu? Harry znów znalazł się na ziemi, w czasie teraźniejszym. Znowu potrząsnął głową, zamrugał i postanowił udać się na rozmową z Franzem Antonem Mesmerem. Ale przedtem musiał jeszcze coś zrobić. B.J. będzie się o niego niepokoiła; może przynajmniej rozwiać jej obawy. Tylko że wiedział, iż nie wolno mu z nią rozmawiać. Bo wtedy będzie chciała interweniować. Tylko kilka uspokajających słów i z powrotem znajdzie się w punkcie wyjścia. Więc... dlaczego nie poprosić kogoś, aby z nią porozmawiał w jego imieniu? Wrócił do gabinetu i podszedł do telefonu. Na automatycznej sekretarce migała lampka. Instynktownie cofnął taśmę i już chciał wcisnąć przycisk odtwarzania... ale się zawahał. Kręcąc głową, powiedział do siebie: - Nie, nie tym razem. - To mogła być tylko ona, a wtedy wynik można było z góry przewidzieć. Wziął książkę telefoniczną, odszukał telefon gospody, w której mieszkał z B.J. i jej dziewczynami, i wykręcił numer. Kiedy odezwała się recepcjonistka, powiedział: - Proszę pani, nazywam się Harry Keogh. Mieszkałem u państwa do ubiegłego wieczoru. - Tak? - nadeszła odpowiedź. - Jest pan z grupy pani Mirlu? - Właśnie - powiedział Harry. - I mam wiadomość dla pani Mirlu. - Proszę poczekać, zaraz pana połączę. Zadzwonił pan w samą porę, bo za chwilę ma się wymeldować. - Nie! - prawie krzyknął Harry. - Nie, proszę nie łączyć. Po prostu niech pani jej przekaże wiadomość ode mnie, dobrze? - Jak pan sobie życzy - robiła wrażenie zaskoczonej. Mieliśmy... małą sprzeczkę - skłamał Harry. - Więc nie chcę z nią rozmawiać. Ale... - ...Ale chce pan jej coś przekazać? - Recepcjonistka zaśmiała się życzliwie. - Myślę, że rozumiem. Jaka jest ta wiadomość? - Proszę jej powiedzieć, że ze mną wszystko w porządku i że nie powinna się o mnie martwić - powiedział Harry. - I proszę jej powiedzieć, że wiem, gdzie ją znaleźć we właściwym czasie. Ale proszę ją także ostrzec. - Ostrzec? - Teraz w głosie recepcjonistki można było usłyszeć niepokój. - Chwileczkę. Nie mam zamiaru przekazywać nikomu żadnych gróźb i...
- Nie, to nie groźba - przerwał Harry. - Proszę posłuchać, to ważne. Po prostu niech jej pani powie, że kiedy następnym razem uda się na północ, powinna mieć oczy szeroko otwarte. Są tam ludzie, których powinna zdecydowanie unikać. OK? - Dobrze, ale nie wiem, czy... - Nie pomoże pani parze kochanków? - No dobrze. - W jej głosie znów zabrzmiała wesołość. - Dziękuję - powiedział Harry i rozłączył się. Następnie poszedł na górę i włożył płaszcz. O tej porze roku nad jeziorem Constance mogło być zimno... I rzeczywiście było. Normalnie, bez formalnej prezentacji i nie znając odpowiednich współrzędnych, Nekroskop musiałby szukać metodą prób i błędów, wykonując szereg skoków Möbiusa. Ale w rzeczywistości znał te współrzędne; tkwiły w jego metafizycznym umyśle od czasu, gdy miał przedwizję tej wizyty podczas swego pobyto w Centrali Wydziału E w Londynie. Dlatego też dokładnie w taki sam sposób jak poprzednio udało mu się odnaleźć Le Manse Madonie i klasztor Drakesha, wykonał tylko jeden skok i znalazł się koło miejsca wiecznego spoczynku Mesmera. Przy jego grobie. Teraz musiał tylko przywołać tamtą wizję, aby współrzędne tego miejsca zostały wprowadzone do jego komputerowego umysłu i skierować się tam, po wywołaniu drzwi Möbiusa. Kiedy opuścił Kontinuum Möbiusa... był na miejscu. Stał na rozdrożu, które wtedy widział w swej wizji. Z jednej strony za niskim kamiennym murem zobaczył zaniedbane groby i pochylone nagrobki, częściowo zasłonięte wysoką trawą. Z drugiej zaś strony wyblakły drogowskaz Meersburg wskazywał drogę do pobliskiego miasta, którego zarysy odbijały się w lśniącej wodzie. Ale Harry nie przybył tu po to, aby podziwiać piękne widoki. Ruszył wzdłuż zarośniętego zielskiem muru i po chwili znalazł się przy półotwartej żelaznej bramie; wszedł na cmentarz i przez kilka minut błądził wśród grobów, idąc, gdzie go nogi poniosą. Wokół było bardzo cicho, a chłód nie był zbyt dokuczliwy, ale w oddali, na południowym zachodzie, za miastem i jeziorem, wznosiły się błękitne, ośnieżone góry. Ogarnął go emanujący z tego miejsca spokój. Miejsce wydawało się zaczarowane i Nekroskop wcale nie miał ochoty niszczyć tego czaru. Ale wiedział, że musi. - Franz Anton? - powiedział na głos, w pobliżu nie było bowiem nikogo. - Sir, pan mnie nie zna, ale powiedziano mi, że pan tutaj jest. - Nie znam cię? - odpowiedź nadeszła natychmiast. - Ależ tak! W pewnym sensie nawet cię widzę; widzę twój płomyk i czuję jego ciepło. A od bardzo dawna nie widziałem ani nie czułem niczego. Mówisz, że cię nie znam ? Ale teraz już większość z nas cię zna, Nekroskopie. A w każdym razie słyszeliśmy o tobie. Teraz zaś... to dla mnie zaszczyt, że spotykam cię osobiście.
Harry nie był zaskoczony, że oto stoi u stóp prostego grobu Mesmera; jego zdolności, jego naturalny instynkt, zaprowadziły go we właściwe miejsce. Ale jak zwykle nie wiedział, jak zareagować na wyrazy uznania, jakimi Ogromna Większość miała w zwyczaju go witać - zwłaszcza że usłyszał je od kogoś takiego jak Mesmer. Ale miał w pamięci to, co powiedział mu sir Keenan; że ten wielki człowiek w znacznej mierze stracił wiarę w siebie i że on, Nekroskop, może będzie musiał ją odbudować, zanim ta wizyta przyniesie mu jakieś korzyści. - Sir - powiedział. - Nie mam zamiaru owijać w bawełnę. Przyszedłem, aby prosić pana o przysługę. - Tak, wiem - cicho odpowiedział Mesmer po chwili. - Harry, naprawdę chciałbym ci pomóc. Ale chyba nie będę w stanie. - Sir? - Nie tylko ty jeden masz kłopoty - powiedział Mesmer. - Ja mam je także, och, i to o wiele dłużej niż ty! - Zechciałby pan to wyjaśnić? - Nekroskop podwinął poły płaszczą i usiadł na brzegu grobu Mesmera. - Mam czas, jeśli i pan go ma. - Wyczuł, jak tamten przywyka do jego obecności. - Czy wiesz, Harry - zaczął Mesmer z westchnieniem - że jako młody człowiek bardzo się interesowałem teoriami Paracelsusa? W późniejszym wieku porzuciłem je. Ale pamiętam, że kiedy miałem trzydzieści jeden lat, zdałem egzaminy medyczne - nawiasem mówiąc, z wyróżnieniem - a moja praca dyplomowa nosiła wyraźne wpływy Paracelsusa. Była opatrzona mottem wziętym z Horacego: Multa renascentur quae iam cecidere, Cadentque quae nunc sunt in honore... - Znasz łacinę, Nekroskopie? Ach nie! Co za głupie pytanie!. Przecież to teraz martwy język. Zresztą języki umarłych są dla ciebie jak jeden język. - I często przekazują więcej niż same słowa - zauważył Harry. - Pan myślał po łacinie, ale ja i tak to zrozumiałem. Wiele z tego, co pogrzebano dawno temu, znów powstanie, A wiele z tego, co dziś obdarzamy szacunkiem, utonie... Wyczuł, że Mesmer kiwa głową potakująco. - Bardzo a propos, prawda? A może nie? Słowa wydają się odnosić do ciebie, to znaczy do twoich odkryć, twoich przyjaciół i sposobu życia, ale nie w zamierzonym znaczeniu i w ogóle bez związku ze mną! (Harry usłyszał westchnienie.) Jeszcze jedna sprzeczność, a moje życie było pełne sprzeczności! Byłem tak... nietypowy, jak na doktora, tak nieprofesjonalny.
To nieustanne poszukiwanie - wiara - w metafizyczne medium, za pośrednictwem którego mógłbym uleczyć wszystkie choroby. I tak oto moje prace zostały pogrzebane, w żaden sposób nieobdarzane szacunkiem. Najwyraźniej moje rozumowanie było fałszywe. Ale jak w międzyczasie wykazano, moje argumenty miały nader solidne podstawy. Jednak to niewielkie pocieszenie. W każdym razie, nie widzę powodu, aby się wypierać tego, czego się nigdy nie wstydziłem. Moja wiara i teorie były zgodne z czasami, w jakich przyszło mi żyć, a moje wnioski były błędne. - Pańska hipnoza pomogła wielu tysiącom ludzi - powiedział Nekroskop. - Był pan pierwszym lekarzem, który dostrzegł ją czy może odkrył. (Harry wyczuł, jak Mesmer wzrusza ramionami, nie z zadowoleniem, lecz raczej ze zniechęceniem.) - Byli inni, którzy pracowali w podobnej dziedzinie. Ale odkrywca? - W żadnym razie! Pierwszymi prawdziwymi mistrzami nawet nie byli ludzie, lecz zwierzęta! Na przykład węże... - ...A ośmiornice? Słyszałem, jak „hipnotyzowano" skorupiaki, kraby i tym podobne, przed ich zjedzeniem. - Naprawdę? - Tak się wydaje. Fascynacja, skupiona przez umysł i kierowana za pośrednictwem oczu. Rodzaj żywego magnetyzmu. Czyż właśnie tak jej pan nie nazwał: „magnetyzm zwierzęcy"? Tak, magnetyzm, albo hipnotyzm, albo wreszcie mesmeryzm. - Mogło to zabrzmieć jak pochlebstwo, ale była to w dużej mierze prawda. Podczas gdy wiedza dotycząca umysłu - a w wypadku Harry'ego kontrolowanie materii za pomocą umysłu - już dawno się załamała i wymazała z pamięci wkład samego Mesmera, jego prace wciąż stanowiły punkt zwrotny. - Mówisz, że to było pożyteczne? Wiesz, Harry, ale w życiu, a przynajmniej w ostatnich dwudziestu pięciu latach mego życia - zwłaszcza po powrocie do Szwajcarii i przejściu na emeryturę - prawie nie śledziłem dalszego rozwoju i rozmaitych przemian, jakie miały miejsce w mojej dziedzinie. Nie wiem niczego, co nastąpiło potem. Moje teorie były tak całkowicie i tak często wyśmiewane, że nawet ja sam zacząłem tracić wiarę! W 1814 roku Wolfart opublikował moje dzieła. Ale o wiele za późno. Wtedy były już nieaktualne. Podobnie po śmierci: jestem zbyt powolny, zbyt niedbały, zbyt... rozczarowany. A ty mi teraz mówisz, że moje prace były pożyteczne? Prawdę mówiąc, nie jest tak, że się z nikim nie kontaktuję. W rzeczywistości, w związku z twoją wizytą, zmarli kontaktowali się ze mną nieustannie! Ale jak już mówiłem, nie zwracam uwagi na innych. Tak jak w życiu, wciąż upieram się przy swoim i ignoruję zdanie innych. Teraz pozostałem sam z moimi teoriami. Szarlataneria, pewnie powiesz.
Moje fluidy! Teraz widzę, jakie to śmieszne. Ale jak widzisz, trzymam się swoich przyzwyczajeń. Jak Harry miał to rozumieć? Czy Franz Anton Mesmer był odmieńcem? Jedynym wśród zmarłych, który wyłamywał się ze starego prawa, zgodnie z którym po śmierci człowiek kontynuuje to, co robił za życia? Nadal pozostawał w izolacji, najpierw od swych współczesnych, a teraz od obecnie żyjących lekarzy. Nekroskop był rozczarowany i sfrustrowany. Mesmer powinien być teraz jednym z największych, a może nawet największym hipnotyzerem wszystkich czasów. Ale nie w sytuacji, gdy porzucił swoją sztukę albo jej nie doprowadził do końca. Więc może Harry zwrócił się do niewłaściwego człowieka. - Pożyteczne - znów zastanawiał się Mesmer. - Tak przypuszczam. Przynajmniej jeśli chodzi o zmniejszenie bólu. Albo jako zabawka dla fakirów i magików. Żeby ludzie szczekali jak psy albo kwakali jak kaczki? - Jego myśli stały się pełne goryczy; tracił zainteresowanie rozmową. - A psychiatria, a psychoanaliza? - prowokował go Harry. - Nie ma w nich nic zmyślonego czy na pokaz. A pańskie prace to prawdziwy kamień węgielny! Tak myślisz? To bardzo miło z twojej strony. I oczywiście poczyniłem pewne postępy... przynajmniej teoretyczne, bo tylko w głębi mego umysłu. Tutaj nie ma na kim ich wypróbować; od dawna nikogo już nie magnetyzowałem. A ponieważ nie żyję, jestem bezcielesny i niewidzialny, to raczej nie sprzyja praktycznym eksperymentom! Chyba moglibyśmy powiedzieć, że to pewien minus. (W tym momencie zmarły wykazał chyba odrobinę poczucia humoru.) Myślałem o tym rzecz jasna. Ale jak mam wywrzeć na kogoś wpływ i zahipnotyzować go, jeśli go nawet nie widzę? - Nie jestem pewien, sir - odparł Harry. - Dlatego właśnie jestem tutaj: żeby się dowiedzieć. - Przybyłeś, aby zasięgnąć mojej rady? W zakresie mojej... specjalności? Teraz, gdy jestem martwy? Mimo że zostałem zdyskredytowany za życia? Najwyraźniej pochlebstwa nie wystarczały. Nekroskop przekonał się teraz, że Mesmer już nie wierzył w siebie, a rzeczą bardzo ważną było, aby znów uwierzył. Bo jeśli opuściła go wiara, jak można było oczekiwać, że będzie ją miała osoba badana? Harry rozumiał, jak wielkie znaczenie ma wiara badanego w hipnozę, w jej skuteczność. - Muszę mieć kogoś, kto mnie zbada - upierał się. - Kogoś, kto mnie zahipnotyzuje, zajrzy do mojej głowy i powie, co jest nie tak jak trzeba. Ponieważ miał pan sto siedemdziesiąt lat na doskonalenie swojej sztuki, przypuszczałem, że będzie pan najlepszym kandydatem. Tak myślałem i dlatego tu przybyłem. - Ale przybyłeś o sto siedemdziesiąt lat za późno! Przecież jestem martwy! Jak ktoś, kto już nie żyje, może zbadać kogoś żywego? - Po czym dodał szybko, jakby chcąc zmienić temat. - Ale w jaki sposób tu przybyłeś, taka natychmiastowa podróż to istny cud! Jakiż to nowy rodzaj nauki?
Na chwilę - pomimo swej frustracji - Nekroskop dał się odciągnąć od głównego celu swojej wizyty... a może i nie. Bo zrozumiał, jak się spierać z najlepszym (albo najgorszym) z nich, i zorientował się w mgnieniu oka, że zainteresowanie Mesmera jego osobliwymi zdolnościami może stanowić klucz do drzwi, które ten doktor zamknął na cztery spusty. - Nauki? - powiedział. - Bo jeśli to nie magia, jak możesz to opisać? - Mesmer nie mógł pojąć wahania Harry'ego, kilkusekundowej pauzy, w ciągu której jego umysł pracował na najwyższych obrotach, aby opracować plan kampanii polegającej na zabawie w słowa. - Nowa nauka - powiedział w końcu... i po chwili temu zaprzeczył. - No, niezupełnie! Bo o ile mi wiadomo, nie licząc mego zaginionego syna, jestem jedynym jej wyznawcą! To nie jest coś, co mogę ogłosić, bo matematyka, jaka stoi u jej podstaw, jest obca, metafizyczna. Równania nie równają się, a wzory nieustannie się zmieniają. A jak pan pewnie zdaje sobie sprawę, jeśli wzór nie jest niezmienny, to nie jest to żaden wzór. Mesmer starał się go zrozumieć, ale w końcu poddał się, mówiąc: - Ja nie byłem matematykiem. Chcesz powiedzieć... że wybiegłeś tak daleko poza własną epokę, iż obawiasz się, że zostaniesz błędnie zrozumiany? Harry przytaknął. - Tak przypuszczam. Podobnie jak pan w swojej epoce. Mógłbym udowodnić to, co robię, ale wówczas prawdopodobnie uznano by mnie za szarlatana, oszusta czy magika. Na ekranach naszych telewizorów widujemy ludzi, którzy latają albo sprawiają, że wielkie pomniki znikają, czy wreszcie czytają myśli innych. Czasami także rozmawiają ze zmarłymi! Oczywiście to zwykli oszuści. Ale równocześnie ja sam jestem żywym dowodem, że to co fizyczne i to co metafizyczne, jest w jakiś sposób ze sobą powiązane. Był pan wyśmiewany - a co gorsza, sam się pan wyśmiewał! - z powodu poszukiwania metafizycznego medium czy fluidu, aby wyjaśnić stosowane przez siebie metody leczenia. Nawet teraz nie mamy pewności, czy ów fluid nie istnieje. - Ależ możemy mieć co do tego pewność, ponieważ go nie odkryto! - Mesmer dał się złapać... nie tylko wskutek tej filozoficznej potyczki, ale, co bardziej prawdopodobne, z powodu rozpaczliwej nadziei, że formułując swoje teorie, może mimo wszystko nie był szarlatanem. - Nie jestem pewien, czy pana rozumiem - powiedział Harry, wiedząc doskonale, co tamten ma na myśli, ale udając ignorancję. - Nie odkryto? Ale nie zbadaliśmy także największych oceanicznych głębin, choć wiemy, że one istnieją! - Chodzi mi o to, że w twojej epoce nowoczesności, epoce fal radiowych, promieni X i promieni gamma, i czego tam jeszcze - w tym supernaukowym świecie, w którym żyjesz - nie znaleziono nawet śladu dowodu, który by przemawiał za istnieniem jakiegokolwiek fluidu! Gdyby
taki istniał, wasi naukowcy już by go znaleźli. Nie jestem aż tak dalece niezorientowany w tym, co się u was dzieje, Nekroskopie! Harry zareagował natychmiast. - A jednak istnieje całkowicie fizyczna, uniwersalna siła, która spełnia powszechnie akceptowane prawa i której wpływ na obszary metafizyczne jest wyjątkowy, a zarazem całkowicie niewytłumaczalny! Podpowiem, że została odkryta przez sir Izaaka Newtona, który zmarł siedem lat przed pana urodzeniem. - Grawitacja? No cóż, to rodzaj fluidu, zgoda. Ale metafizyczny? Bzdura! Efekty działania tej siły widzimy codziennie i, jak mówisz, rządzące nią prawa są powszechnie akceptowane. - Tak, jej prawa fizyczne - zgodził się Harry. - Ale czy jej drugą stronę można wyjaśnić równie łatwo? - Jaką drugą stronę? - Czy w jednej z pańskich szarlatańskich teorii nie rozważał pan ruchu planet pod kątem ich wpływu na dolegliwości ludzkich ciał i umysłów? Czy nie tego właśnie dotyczyła pańska teoria fluidu? Harry wyczuł, jak tamten marszy bezcielesne brwi i szybko ciągnął dalej: - Księżyc, sir! Powoduje przypływy, zgoda? - Tak. - I zakłóca bilans fluidu w mózgu, co sprawia, że ludzie i zwierzęta wpadają w obłęd. Więc czy ostatecznie nie miał pan racji? - I grawitacja miałaby być tym fluidem? - Może - Harry wzruszył ramionami. - Kto wie? A przytoczyłem zaledwie jeden przykład oddziaływania księżyca. - Tak? - A czy cyklem miesiączkowym u kobiet nie rządzą fazy księżyca? Albo to, czego nie wiedziano w pańskiej epoce i czego pan pewnie nie wie do dziś: niezliczone polipy żyjące w oceanach i korale na całej kuli ziemskiej rozmnażają się jednocześnie, sprawiając, że cały ocean bieleje, a dzieje się to pod dyktando księżyca. - Ale... - A plamy słoneczne? - Co? - Zaburzenia na powierzchni Słońca. Wiry jego plazmy. Zakłócają rozchodzenie się fal radiowych i powodują przerwy w łączności. Promienie słoneczne wywołują raka. A co można powiedzieć o innych ciałach niebieskich?
A więc miałem rację? (Mesmer był teraz całkowicie zafascynowany.) Kiedy sfery oddziaływają na siebie wzajemnie, ziemia, oceany, ich mieszkańcy i cały świat nieożywiony wszystko to także wywiera wpływ... na ludzi? - Na to wygląda. Ale czyż astrologowie nie utrzymywali tego od wieków? - Ba! - Mesmer był ogromnie zawiedziony. - W mgnieniu oka przeskakujesz od nauki do fantazji! - Nie - zaprzeczył Nekroskop. - Przechodzę od tego, co fizyczne, do tego, co metafizyczne. Czy wiesz, że miałem niemal identyczny spór z Möbiusem? - Z kim? Nie znam go. - Więc powinniście się kiedyś spotkać. Jestem pewien, że August Ferdynand byłby zachwycony. Ale kiedy pan umarł, on był jeszcze młodzieńcem, miał zaledwie dwadzieścia trzy czy cztery lata. Był matematykiem i astronomem, bardzo błyskotliwy umysł. W przeciwieństwie do pana kontynuował swoje matematyczne badania po śmierci i w ten sposób odkrył Kontinuum nazwane jego imieniem, dzięki któremu do pana przybyłem. Miało to zastosowanie do Möbiusa - bezcielesnej, metafizycznej istoty - i podobnie miało zastosowanie do mojej osoby. On i ja nałożyliśmy byt metafizyczny na byt fizyczny. Ale wróćmy do tego, czym jest Kontinuum Möbiusa, czyż to nie kolejny przykład pańskiego fluidu? - Mój fluid... manifestuje się w rozmaitych postaciach? Czy to właśnie chcesz powiedzieć? - To możliwe - wzruszył ramionami Nekroskop. - Nie wiem. - (I rzeczywiście nie wiedział.) - Ale chociaż nie został odkryty ani wyodrębniony, to nie znaczy, że nie istnieje. Mam taką teorię, że jeśli człowiek coś sobie wyobrazi, to prędzej czy później zostanie to odkryte lub wytworzone! - Już coś takiego słyszałem (Mesmer był teraz znacznie bardziej ożywiony.) Myślę, więc jestem! Wydaje mi się, że to, co proponujesz, to po prostu nowe - i jeśli wolno mi tak powiedzieć, egocentryczne - spojrzenie na stary temat: Wyobrażam sobie, że coś takiego może istnieć, więc sprawię, że tak się stanie! - Tak, coś w tym rodzaju. - Wielowarstwowy fluid - zadumał się Mesmer. Ale po chwili powiedział ostro: - A ja myślę, że próbujesz mnie podejść! - Oczywiście, bo potrzebuję pańskiej pomocy! Ale to nie znaczy, że opowiadam bzdury. - I wszystko po to, aby mnie nakłonić do uczynienia tego, czego uczynić się nie da? Nekroskop pokręcił głową. - To sprzeczne z charakterem naszej dyskusji - powiedział. - Nie wspominałem o dowodach. - Jakich dowodach? - Moich dowodach. Jestem istotą całkowicie fizyczną, a mimo to jestem w stanie przeniknąć do metafizycznego Kontinuum Möbiusa. Dlaczego nie można by tego procesu odwrócić? - Ale ty jesteś wyjątkiem, Harry - westchnął Mesmer - podczas gdy ja jestem, byłem, jednym ze zwykłych, szarych ludzi. Ty jesteś utkany z żywiołów powietrza, a ja z żywiołów ziemi. W istocie złożono mnie w ziemi! Nawet nie mogę cię zobaczyć! To znaczy fizycznie.
- Ogromna Większość - powiedział wtedy Harry - ludzie tacy jak pan, ale nie tak wykształceni - przynajmniej nie wszyscy - pomagali mi na wiele sposobów i tak wiele razy, że bez nich byłbym dosłownie niczym i już dawno nie byłoby mnie na tym świecie; nawet nie byłbym martwy, ale najprawdopodobniej niemartwy! A jeśli chodzi o to, jak wyglądam, myślę, że zobaczy mnie pan takim, jakim nigdy nie widział mnie żaden człowiek. Będzie pan nawet mógł zajrzeć do mego wnętrza, jeśli otworzę przed panem swój umysł. - Wyjaśnij, co masz na myśli. Ale Harry nie miał już czasu na dalsze dyskusje i wyjaśnienia, filozoficzne czy jakiekolwiek inne. Mógłby opowiedzieć o wampirze nazwiskiem Tibor Ferenczy, który nie żyje od kilkuset lat, a mimo to na swój sposób zahipnotyzował i wniknął do umysłu swego protegowanego, nekromanty Borysa Dragosaniego, aby z odległości wielu tysięcy mil kierować jego myślami i czynami. Mógłby powiedzieć o wampirycznym „ojcu" Tibora imieniem Faethor, który zza grobu zaplanował zemstę na swoich wrogach. I, jak zauważył, on sam był żywym dowodem tego, na jak wiele sposobów zmarli mogą oddziaływać na żywych. Ale jeśli obraz jest wart tyle co tysiąc słów, w umyśle Nekroskopa znajdowały się obrazy warte ich miliona. - Proszę pozwolić, że coś panu pokażę - powiedział. - Może to starczy za wyjaśnienia. Skupił się i nie przerywając kontaktu z Mesmerem, uruchomił mutacje matematyki Möbiusa, które zaczęły ewoluować na ekranie jego umysłu. - Liczby, symbole i wzory, które rządzą wszechświatem - wyjaśnił przyciszonym głosem. - Teraz proszę zostać ze mną... podążać za mną. Poczuł obecność Mesmera tuż koło siebie. - Podążać za tobą? - głos Mesmera był teraz ledwo słyszalnym szeptem; jego uwagę całkowicie przykuło nieustannie zmieniające się widowisko. Zanim zdążył się cofnąć, Harry wywołał drzwi do Kontinuum Möbiusa i pociągnął Mesmera za próg. - To Kontinuum Möbiusa - Nekroskop przeszedł na komunikację czysto myślową, bo w przestrzeni Möbiusa nawet myśli mają swoją wagę. - Stąd mogę się dostać... wszędzie! I zabrać cię ze sobą. (Mesmer wyczuł, że tak jest naprawdę, że miejsce, w którym się znaleźli, to Uniwersalne Rozdroże.) Ale nie zabiorę cię daleko, bo twoje miejsce jest tutaj czy dokładniej w równoległym punkcie przestrzeni. - A to miejsce, to przestrzeń? - Oszołomienie Mesmera było zaraźliwe, bo Harry czuł to samo. - Tak - odpowiedział - zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz. To brama do wszystkiego, co było, jest i będzie. - Co było? Co będzie? Także w czasie?
- Pozwól, że ci pokażę - powiedział Harry. Odnalazł drzwi do przeszłości i przyciągnął Mesmera pod próg. W odległości milionów mil - ale w czasie, nie w przestrzeni - nikła, błękitna mgiełka początków ludzkości wyglądała jak jakaś wielka, rozszerzająca się galaktyka. Z jej wnętrza wysnuwały się niezliczone błękitne włókna, pędząc w kierunku drzwi; każde z tych włókien stanowiło ślad istoty ludzkiej, która kiedyś żyła czy wciąż żyje. Jedno z włókien przemknęło przez próg i mocno przywarło do Harry'ego, zanim pomknęło dalej w przyszłość. Widowisko przyprawiało o zawrót głowy. Drzwi stanowiły to, co nazywamy teraźniejszością; przeszłość znajdowała się za nimi, a błękitne włókno Harry'ego - jego linia życia - wydawało się popychać go naprzód; razem z Mesmerem patrzył, jak rozwija się czas! Mesmer był olśniony. Ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Nekroskop odciągnął go od drzwi do przeszłości i odnalazł bliźniacze drzwi, wiodące w przyszłość. Nie trzeba mówić, z jakim zainteresowaniem patrzyli w świat jutra. Miliony błękitnych włókien odpływały w dal i ginęły w przyszłości... Pojawiały się nowe linie życia, oddzielając się od swych „rodziców", i już samodzielnie pędziły dalej... Inne ciemniały i stopniowo gasły, zwiastując starość i śmierć... A linia życia Nekroskopa nieprzerwanie mknęła w przyszłość. - Te błękitne, świetliste linie - cicho powiedział Mesmer po chwili. - Wiem, czym są i dlaczego mojej tu nie ma. - Ale kiedyś miałeś swoją - powiedział Harry i wywołał drzwi tam, gdzie znajdował się Mesmer. - I unosiłem się i płonąłem równie jasno jak one? - Jaśniej niż większość z nich - odparł Nekroskop, kiedy razem z Mesmerem wynurzyli się z Kontinuum Möbiusa. - Tak myślisz, Harry? Naprawdę? - Mesmer z powrotem powrócił na miejsce, którego już nigdy nie miał opuścić. - Tak, naprawdę tak myślę. I dlatego musiałem panu pokazać to, co sam pan mógł sobie wyobrazić i czego pan poszukiwał, nie wiedząc, że to istnieje. - Mój fluid? - Naprawdę nie wiem, ale to możliwe. W tej chwili naukowcy na całym świecie poszukują teorii Wielkiej Unifikacji. - Ale jeśli tak jest, to rzecz jest o wiele większa, niż sobie kiedykolwiek wyobrażałem! Niewiarygodny eter - Wielki Fluid - łączący Ziemię, Księżyc, planety i gwiazdy, nasze Słońce i inne słońca, przenikający cały wszechświat, przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, i każdą bez wyjątku istotę. I to wszystko w umyśle... jednego człowieka?
Ale Harry szybko pokręcił głową. Zostać mianowanym Najważniejszym Czynnikiem w czymś tak ogromnym zakrawało na bluźnierstwo. - Nie, ja tylko tam wnikam. To istnieje niezależnie ode mnie. Ale gdyby to nie istniało, nie byłoby mnie tutaj. Nie byłoby niczego. Mesmer był wyraźnie podniesiony na duchu; Nekroskop czuł jego nagłe ożywienie. - To nie jest tak, jak sobie wyobrażałem, ale to istnieje! powiedział. - Być może - odparł Harry ostrożnie. - Chodzi o to, że nie chciałbym pana okłamywać, sir. Wykorzystuję to i to działa, ale nie zamierzam udawać, że rozumiem, czym to jest. - Podobnie było ze mną ~ powiedział Mesmer. - Wykorzystywałem mój hipnotyzm, ale go nie rozumiałem. - Ale działał. I może zadziałać znowu, choćby ten jeden raz. Czy to nie ma znaczenia? - Tak bardzo mnie wyprzedzasz. Jednak przybyłeś do mnie po pomoc... - Był pan numerem jeden w swojej dziedzinie. - Ale ja nie dostrzegam w tobie żadnych zewnętrznych oznak braku równowagi. A z tego co dojrzałem wewnątrz... Nekroskopie, wydaje mi się, że twój umysł jest w zupełnym porządku! - Jednak tak nie jest. Ktoś go oszukuje - oszukuje mnie - to może być sprawa życia i śmierci. - Mówisz, że ktoś go oszukuje, czy też oszukał? - Słucham? - Kto, kogo znasz - z kim się kontaktujesz - mógłby pragnąć zrobić ci krzywdę albo przejąć nad tobą kontrolę? - A więc zajmie się pan moim przypadkiem? - Harry usłyszał jakieś przyciszone głosy. Rzeczywiste głosy żywych ludzi. Na cmentarzu znajdowali się teraz także inni ludzie i musiał zachować ostrożność. Im szybciej się z tym uwinie, tym lepiej. - Czy zajmę się twoim przypadkiem ? - powtórzył Mesmer jak echo, jakby zaskoczony tą propozycją. - To się dopiero okaże! Harry zastanowił się. Z kim się regularnie kontaktował, kto mógłby pragnąć zrobić mu krzywdę, albo przejąć nad nim kontrolę? Jego wrogowie? R.L. Stevenson Jamieson powiedział, że Nekroskop ma wrogów. B.J. Mirlu? Nie, bo... była niewinna. Wyrzucił tę myśl z głowy. - Ach! Wielki Boże! - wykrzyknął Mesmer tak nagle, że Harry zadrżał na całym ciele. Już nieco spokojniej wyszeptał z niedowierzaniem: - Pokaż mi... pokaż mi to jeszcze raz. - Co mam pokazać? - Harry był zdumiony. - Tę dziewczynę, tę kobietę. Zamigotała przed oczyma twego umysłu i znikła. Ale obraz był żywy. Ona sama była tym obrazem - żywym obrazem - kogoś, kogo kiedyś znałem, kogo nigdy nie zapomnę. - B.J.? - W umyśle Nekroskopa natychmiast narodził się konflikt, więc instynktownie zaprzeczył. - Ale jakim cudem może pan znać B.J.? - A w chwilę później zdał sobie sprawę, że Mesmer niczego takiego nie powiedział. Powiedział tylko, że BJ. była „obrazem kogoś, kogo
kiedyś znał". Harry zaczął się pocić, bo gdzieś w głębi - w jakimś ukrytym miejscu - coś go ostrzegło, że Mesmer rzeczywiście mógł ją znać. A jeśli zajrzy głębiej, dowie się, że ją znał! Ale B.J. była niewinna. - Niewinna czego? (Harry spierał się sam ze sobą.) Niczego, wszystkiego! - Niewinna? A ten instynkt zabijania? W Londynie widział, jak zabiła jednego człowieka i próbowała zabić drugiego! Oni byli moimi wrogami. Zawdzięczam jej życie. Ona stała się moim życiem! A ja stałem się... jej małym! - Księżyc w pełni! Zarys głowy wilka! Umysł Nekroskopa był otwarty na oścież, niestrzeżony i Mesmer widział wszystko, co przezeń przemyka. Pomimo zamętu, jaki odczuwał - przerażenia? - Harry wciąż go nie zamykał. Ponieważ pragnął, aby Mesmer do niego zajrzał... czyż nie? A może było tam coś, czego nikt nie powinien oglądać? Coś, co należało do kogoś innego. Umysł Harry'ego zaczął wirować, zataczając coraz ciaśniejsze kręgi - mentalny zawrót głowy, którego nie był w stanie opanować. A w kalejdoskopie zderzających się ze sobą myśli i informacji jedna trwała niewzruszenie: B.J. była niewinna. - Czy rzeczywiście? A wyraz jej twarzy, kiedy naciskała spust tej kuszy? A ta Istota w stodole? Wampyry! Wampyry! W tamtym ciemnym garażu nie byłem w stanie dojrzeć jej twarzy! A w stodole też było bardzo ciemno. - A jak to było, kiedy ci kapłani w czerwonych szatach - Drakulowie? - zaatakowali nas w dolinie Spey? To był sen, koszmar, jak wszystkie inne. - Wampyry! To wszystko tylko pieprzone koszmary, nic więcej! (Poziomy jego świadomości zaczęły się nakładać na siebie.) - Radu!... Ferenczy!... Drakulowie! A B.J.? - B.J. jest niewinna - wykrzyknął głośno i osunął się na ziemię, u stóp zarośniętego zielskami grobu. Ale Mesmer był przy nim, wciąż pozostając w kontakcie z umysłem Nekroskopa i będąc świadkiem jego męczarni.
A wiedząc, że jest za nie odpowiedzialny, że w jakimś sensie spowodował ten atak, instynktownie poderwał się do działania. Wziął sprawę w swoje ręce; pośród chaosu zderzających się świadomości Harry'ego jego hipnotyczna moc wzmogła się ogromnie i znów spłynęła na niego dawna siła. - ŚPIJ! - rozkazał Mesmer. - USPOKÓJ SIĘ, HARRY! ŚPIJ GŁĘBOKO, NEKROSKOPIE! SŁUCHAJ MEGO GŁOSU I TYLKO JEGO. I BĄDŹ MU POSŁUSZNY. BO MÓJ GŁOS STANOWI SCHRONIENIE. MÓJ GŁOS TO SPOKÓJ I PRAWDA. SŁUCHAJ MNIE, HARRY, I ŚPIJ. A KIEDY SIĘ OBUDZISZ, WSZYSTKO BĘDZIE DOBRZE... W tym momencie na targany niepokojem umysł Nekroskopa spłynęła wszechogarniająca, kojąca ciemność. Wydał westchnienie, gdy kończyny przestały mu drżeć, serce przestało walić, szeroko otwarte oczy zamrugały, po czym zamknęły się, a głowa opadła na pokrywający ziemię żwir. Rozległ się odgłos biegnących kroków i niespokojne, wystraszone głosy. Ale były to ostatnie rzeczywiste dźwięki, jakie usłyszał Harry, bo w jego głowie znów zabrzmiał głos Mesmera: - USPOKÓJ SIĘ I ODPOCZYWAJ, NEKROSKOPIE. POZWÓL MI DZIAŁAĆ, A SPRÓBUJĘ ZNALEŹĆ I WYLECZYĆ TWOJĄ RANĘ. Harry poddał się jego poleceniom, otworzył umysł i poczuł, jak w głąb jego pamięci wnika potężna sonda mentalna Mesmera. I to było wszystko. Nie poczuł bowiem już rąk, które delikatnie ułożyły go na noszach... Głosy, które zbliżały się i oddalały, przychodziły i odchodziły, jak umykająca stacja radiowa. Proszące o coś? Harry poznałby głos swojej ukochanej matki, która o coś prosiła w jego imieniu. I doktora Franza Antona Mesmera, który starał się ją pocieszać. Ale te głosy były niewyraźne, jakby deliryczne, jakie czasem słyszy się we śnie. Albo jakby... ...Jakby znajdował się pod wpływem hipnozy. - Ale to tylko część! - Jego matka wydawała się bliska histerii. - Teraz musisz przyznać, że miałam rację, Keenan. Gdybyśmy powiedzieli Harry'emu - gdyby mój syn dowiedział się całej prawdy w jednej chwili - co wtedy? Gdyby nie było tu Mesmera, żeby go przez to przeprowadzić, co by się mogło zdarzyć? A wszystko z powodu delikatnej aluzji, zaledwie sugestii, że B.J, może być inna, niż się wydaje! (Nekroskop wyobraził sobie, jak matka załamuje ręce.) Po czym odezwał się sir Keenan Gormley: - Mary, Mary! Ale Mesmer jest tutaj! Dlatego właśnie się nie wtrącaliśmy, ponieważ wiedzieliśmy, że gdyby coś poszło nie tak, Harry jest w dobrych rękach. Najlepszych z możliwych.
Na koniec głos zabrał sam Mesmer: - Zostawcie to mnie - powiedział z takim przekonaniem, że było oczywiste, iż jego wiara w siebie została odbudowana. - Zostawcie to mnie. Bo skoro to ja byłem mimowolnym sprawcą jego ataku, sam powinienem to naprawić. Gdybyście tylko zwrócili się do mnie na samym początku... - Ale nie wiedzieliśmy, że on zwróci się do ciebie! - znów odezwał się Keenan Gormley. - Po prostu zasugerowaliśmy, że powinien się udać do specjalisty. Ani przez chwilę nie sądziliśmy, że poszuka hipnotyzera! Kiedy się o tym dowiedzieliśmy - kiedy się zorientowaliśmy, że wybiera się do Meersburga - już nie mieliśmy czasu. A ostatnią rzeczą, jakiej pragnęliśmy, było, aby zmienił zdanie. - No więc nie zmienił zdania - powiedział Mesmer - i przybył. Jeśli o mnie chodzi, wątpię, czy był to zbieg okoliczności. Bo zajrzałem do jego umysłu, i to, co zobaczyłem, było zdumiewające! Odnoszę wrażenie, że przeszłość i przyszłość zlały się u niego w jedno i że jego przybycie było przesądzone. A może przewidziane? - To możliwe - wtrąciła się matka Harry'ego. - Wydaje się, że odziedziczył jakieś resztki zdolności Aleca Kyle'a. - Właśnie! - powiedział sir Keenan. - Może dlatego nie martwię się o niego tak jak ty, bo naprawdę wierzę w jego zdolności. I w zdolności pracowników całego Wydziału E. Jestem ich pewien. Za życia rzadko mnie zawodzili, a Harry nie zawiódł mnie nigdy od chwili... mojej śmierci. Jego słowa płynęły z głębi serca, ale mógł być trochę bardziej dyplomatyczny. Matka Nekroskopa, która teraz wydawała się znacznie spokojniejsza, powiedziała: - Mimo wszystko, Keenanie, nadal się niepokoję. Bo tak jak Wydział E był twoim dzieckiem, Harry jest moim. I dlatego się o niego martwię! Przez chwilę panowała niezręczna cisza, po czym odezwał się Mesmer: - Teraz, gdy powiedzieliście mi coś niecoś na temat jego problemów, może zdołam to rozgryźć. On mi ufa; otworzył przede mną swój umysł i mam do niego dostąp. Ale są rzeczy - czy raczej wspomnienia - które są ukryte, zakazane i do których nie mam dostępu. „Rany" Harry'ego, blokady w jego umyśle, musiały się pojawić dawniej i są ukryte w tych jego zakazanych wspomnieniach. - Jednak nie wolno ci przy nich majstrować - to znów była matka Harry'ego. - Bo to spowodowało jego załamanie. - Ale - dlatego właśnie się do mnie zwrócił! - zaprotestował zdumiony Mesmer. - A poza tym może znam rozwiązanie jego problemu. Kobieta, którą ujrzałem w jego umyśle. Nie wiem, jak to możliwe, ale jeżeli się nie mylę, widziałem ją już przedtem. Choć wiem, że to niemożliwe, bo było to prawie sto siedemdziesiąt lat temu!
- Och, to zupełnie możliwe - oznajmiła matka Harry'ego. - Wierz mi. Sir Keenan potwierdził: - Nie pytaj nas o wyjaśnienie, ale tak jak Harry pokazał ci rzeczy niewiarygodne, my możemy o takich opowiedzieć. Omal nie stały się przyczyną jego śmierci. Masz rację, mamy z tym nie lada problem, a ta dziewczyna stanowi jego część. Co o niej wiesz? - Kiedy byłem w Paryżu - odparł Mesmer - pewna Cyganka przepowiedziała moją śmierć. Ja sam nigdy nie byłem przesądny, ale tym razem... w tej kobiecie było coś dziwnego. Powiedziała, że umrę w 1814 roku i to mi nie dawało spokoju. A potem, latem 1813 roku, kiedy wróciłem do Szwajcarii, odwiedziła mnie dziewczyna, która powiedziała, że kiedyś rozmawiałem z jej matką - jasnowidzką nazwiskiem Mirlu! Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, ta kobieta nazywała się Barbara Jane Mirlu, ale chciała, aby się do niej zwracać, używając jej inicjałów. Dziwny zwyczaj, zwłaszcza jak na owe czasy. - Niekoniecznie - powiedział sir Keenan. Ktoś może zmienić nazwisko, aby ukryć swoją tożsamość, ale zachować inicjały jakby na pamiątkę. Ktoś taki mógłby się łatwo pomylić, używając fałszywego nazwiska, ale nie w wypadku, gdyby używał tylko inicjałów. - Może to przestępczyni? - Jak dotąd do Mesmera nie całkiem dotarło to, co usłyszał. Ale po chwili wykrzyknął: - Och nie! Rozumiem! Masz na myśli osobę, która żyje za długo! - Właśnie! - powiedziała ponuro matka Harry'ego. - O ponad sto lat za długo! Ta B.J. Mirlu żyje do dziś i zahipnotyzowała mojego syna. To ona jest jego problemem. On jest w niej... zakochany! To ona umieściła owe blokady w jego umyśle, aby przesłonić swój prawdziwy cel. - Więc z pewnością trzeba te blokady usunąć - powiedział Mesmer. - Ale on jest jak dwoje różnych ludzi, ma dwie osobowości! wykrzyknęła Mary Keogh. Jeśli się zniszczy bariery, które wzniosła ta kobieta, stoczy sam ze sobą walkę na śmierć i życie i zginie! Rzeczywistość, w jakiej żyje mój syn, została tak podkopana, że... że nie uwierzylibyście, przez co musiał przejść. - Ale przeżył - zauważył sir Keenan. - Jednak jak długo jeszcze to wytrzyma? - natarła na niego matka Harry'ego. - Nie doceniasz mnie - mruknął Mesmer, zwracając się do Mary Keogh. - Zapominasz, że twój syn - żywa istota - rozmawiał ze mną i że pokazał mi rozmaite rzeczy. Mogłem w to wszystko wątpić czy nie wierzyć, zanim nie spotkałem Nekroskopa, ale teraz już nie. Ponadto nie wątpię już w siebie, za co jestem mu wdzięczny. I mówię wam, że pomimo waszych obaw zdołam coś dla niego uczynić. Sir Keenan odezwał się znowu:
- Chyba odeszliśmy od tematu. Opowiadałeś o spotkaniu z B.J. Mirlu w 1813 roku. A tak! - odpowiedział Mesmer. - Przypomniała mi, że przed laty, kiedy byłem w Paryżu, udało mi się wprowadzić jej matkę w trans. Teraz chciała, abym spróbował zrobić z nią to samo. Tylko że B.J. nie zgadzała się na żadną aparaturę, tylko działanie samych oczu. Wyczułem, że w rzeczywistości sama chciała mnie zahipnotyzować - użyła określenia oczarować - ale i tak zacząłem robić swoje. To było jak wyzwanie, a przegrałem sromotnie, całkowicie pokonany! Inaczej mówiąc, uśpiła mnie bez najmniejszego wysiłku. Jej umiejętności przewyższały moje pod każdym wzglądem. Ale nie uczyniła mi żadnej krzywdy i zanim odeszła, powiedziała, że była to kwestia dumy: to, co ja uczyniłem z jej matką, teraz ona uczyniła ze mną. - A klątwa? - naciskał sir Keenan. - Że umrzesz w 1814 roku? - Oczywiście tak właśnie się stało. Ale jak wyjaśniła B.J., to nie była klątwa Cyganki. Jej matka po prostu zajrzała w przyszłość i zobaczyła moją śmierć. Jednak to, że mi o tym powiedziała, było złośliwe: w ten sposób odpłaciła mi. - Ale za co? - spytała Mary Keogh. - Za to, że nie udało jej się pobić mnie na własnym polu - hipnotyzmie. Sir Keenan skinął ze zrozumieniem swą bezcielesną głową. - Była wampirzycą i chciała się przekonać o swojej mocy. Możesz sobie pogratulować, doktorze. Nawet ekspert w sztuce metafizycznej może zostać pokonany przez osobę dotkniętą wampiryzmem. A przodkowie B.J... no cóż, byli nawet więcej niż „dotknięci" i to od bardzo dawna! - Ale to była jej matka - odparł Mesmer. - Natomiast córka, ta B.J., była inna. To prawdziwa czarownica! - I kobieta, która całkowicie „zaczarowała " mego syna - powiedziała matka Harry'ego. Czy zamierzasz wejść do jego umysłu, aby spróbować naprawić lub wymazać jej wpływ? Jak się do tego chcesz zabrać? - Dowiem się, ile tylko zdołam, o problemie dręczącym Nekroskopa - wzruszył ramionami Mesmer. - Następnie, ponieważ być może nie wyjawię mu rzeczywistej przyczyny jego „rany", może wskażę, kiedy się pojawiła. Jeżeli on wie, kiedy to nastąpiło, może sam zdoła dojść, kto jest za to odpowiedzialny. - Doskonale! - powiedziała matka Harry'ego. A Keenan Gormley wtrącił: - Sam sugerowałem coś w tym rodzaju. Po chwili namysłu matka Harry'ego dodała: - Ale byłoby o wiele lepiej, gdybyś mógł zdjąć z Harry'ego zaklęcie tej kobiety tak, aby on sam się o tym nie dowiedział! Gdybyś zdołał to uczynić, Harry znów stałby się sobą. - Ale powiedziałaś, że ją kocha zauważył Mesmer. - A jak dobrze wiesz, jest to najsilniejsze zaklęcie, jakie istnieje... Mary Keogh nic na to nie odpowiedziała. Ale sir Keenan rzekł:
- Zrób, co możesz. Będziemy wdzięczni za wszelki dobroczynny skutek. - Ale bądź ostrożny! - Po tych słowach matki Harry’ego wszystkie głosy powoli zaczęły cichnąć, aż znikły zupełnie, podczas gdy Nekroskop wciąż był pogrążony w głębokim śnie...
Harry nic nie pamiętał ze swego snu, poza tym, że śnił o głosach zmarłych, uwikłanych w jakiś niejasny spór. Ale w każdym razie jego sen najwyraźniej miał dobroczynny skutek; czuł się odprężony i wypoczęty. Była to posthipnotyczna sugestia Mesmera, ale Nekroskop oczywiście tego nie wiedział. Uznał swoją wyprawę do Mesmera za niepowodzenie i dopiero dużo później dowiedział się, co osiągnął zmarły lekarz. - Czas się obudzić! (To były ostatnie słowa Mesmera.) Unosząc się gdzieś między snem i jawą Nekroskop zaczął się budzić. Poczuł prąd powietrza z otwartego okna i słońce na twarzy; poczuł zapach świeżo wyprasowanej czystej pościeli i koszuli okrywającej jego ciało i leniwie zastanawiał się, co z tego wszystkiego jest snem. I wtedy poczuł zapach jakichś środków antyseptycznych... Świeżo wyprasowana pościel? Koszula? I głosy mówiące... po niemiecku? Szwajcaria! I Mesmer! Gwałtownie otworzył oczy, złapał za pościel, usiadł i spuścił nogi z łóżka. Fizyczna słabość natychmiast zadała kłam jego dobremu samopoczuciu. Usiłował wstać, zachwiał się na nogach, ale natychmiast ktoś go chwycił i delikatnie położył na łóżku. - Jak długo? - zapytał, patrząc na lekarza i dwie pielęgniarki stojące koło łóżka. Ich zatroskane miny od razu ustąpiły miejsca uśmiechom. - Trzy dni - powiedział lekarz nienaganną angielszczyzną. - I muszą upłynąć jeszcze cztery, zanim będzie pan mógł stanąć na nogi. Uważamy, że to skutek ogólnego wyziębienia organizmu. Pomimo że wydaje się pan w dobrej formie, jest pan bardzo osłabiony. Ale myślę, że teraz powinien pan zacząć szybko wracać do zdrowia. Tylko że... Harry spojrzał na niego pytająco. - Tak? - Och, jest kilka pytań. Nie miał pan przy sobie żadnych dokumentów. Nie wiemy, kim pan jest, ani też gdzie pan mieszka. Myślimy, że ktoś się może o pana niepokoić. Jest pan turystą, mam rację? Może pomoże nam pan znaleźć odpowiedzi na te pytania. Nie, nie mógł tego uczynić. Ale też nie musiał. - Jestem zmęczony - wymamrotał, opadając na poduszki. - Czy nie moglibyśmy porozmawiać nieco później? - Oczywiście, oczywiście! - Lekarz wyprowadził pielęgniarki z pokoju, ale w drzwiach odwrócił się i powiedział: - Przyjdę porozmawiać z panem później, panie...
- Smith - powiedział Harry. - John Smith. - Smith - powtórzył tamten, uśmiechając się. - Oczywiście, to porządne, stare angielskie nazwisko. Teraz proszę odpoczywać, potem pan coś zje i może wtedy porozmawiamy. Ale w chwilę po jego odejściu... ...Nekroskop pośpiesznie wyjął swoje ubranie z szafy stojącej koło okna. A kiedy był już pewien, że niczego nie zostawił... także wyszedł.
III Nostradamus
Zmarli spoczywający w swych grobach rozmawiali, ale nie z Nekroskopem, lecz o nim i o tym, czego się dzięki niemu dowiedzieli. - Jak to się skończyło? - Matka Harry'ego wciąż była przestraszona. - Dobrze, a może nawet lepiej, niż oczekiwałem - powiedział Franz Anton Mesmer. - Po pierwsze i co najważniejsze, niepokoiłaś się kontrolą, jaką ta kobieta ma nad nim, prawda? - Tak? - Jej niepokój był wyraźny. - No więc, nie ma się już czym niepokoić - powiedział Mesmer. Po czym, ostrożnie dodał: Tak przynajmniej myślę. Teraz odezwał się sir Keenan Gormley, który nie potrafił ukryć podniecenia: - Chcesz powiedzieć, że zdjąłeś jej zaklęcie? - Jedno z nich - odparł Mesmer. - Nie sądzę, abym był uprawniony - to znaczy nie powinienem się w to mieszać - jeśli chodzi o to drugie. To nie jest coś, czym powinni się zajmować lekarze czy przyjaciele, ani nawet jego matka, ale sam Harry. Zresztą najważniejszym czynnikiem jest wola badanego. Harry chciał, żeby ktoś pomógł mu się odnaleźć. Ale jeśli chodzi o jego miłość do B.J. Mirlu - to, czy powinien ją kochać, czy też nie - powinien zdecydować on sam, nieprawdaż? Czy miałem osłabić posthipnotyczne polecenia, które zaakceptował, przekazując mu inne, których by prawdopodobnie nie przyjął? Myślę, że nie. A on ją naprawdę kocha. - Więc co właściwie zrobiłeś? - To znów był „śmiertelnie zaniepokojony" głos Mary Keogh. - Odkryłem w podświadomości Nekroskopa dwa zatory czy może rany - odparł Mesmer. Dwa obszary, gdzie wskutek ingerencji z zewnątrz - za pośrednictwem hipnozy albo czarów została sparaliżowana jego wola. Ale w przeciwieństwie do mnie, osoby, które to uczyniły, były kompletnie pozbawione skrupułów i obdarzone niewiarygodną siłą! Obie były świetnymi hipnotyzerami. Tak, robotę jednego z nich rozpoznałem od razu. - B.J.! - powiedziała Mary Keogh z goryczą. - Oczywiście. Ta sama dziewczyna, która mnie pokonała przed laty. Ale tym razem sytuacja jest inna. Twój syn był wprowadzany w trans i budzony tak często, że związek osłabł tak bardzo, iż osiągnął punkt krytyczny. Miałaś zupełną rację: prawda mogłaby go doprowadzić do obłędu w wyniku nagłego zderzenia różnych poziomów jego świadomości. Faktycznie widziałem, co się dzieje! Ale na szczęście byłem w pobliżu, miałem z nim kontakt psychiczny i zdołałem nieco zmniejszyć jego napięcie. Ale ponieważ równowaga jest tak delikatna, byłem w stanie uczynić jeszcze coś.
Sir Keenan chciał wiedzieć więcej. - A dokładnie co? - Istnieją... dźwignie - wyjaśnił Mesmer. - Słowa kluczowe, które Harry'ego „przełączają", kiedy wypowiada je B.J. Czy raczej tak było, bo teraz już nie. Teraz, gdy B.J. powie mu coś, co nie jest prawdą, będzie to wiedział. A kiedy każe mu zrobić coś, czego normalnie by nie uczynił, nie posłucha albo jeśli to uczyni to z własnej woli. - Więc znów będzie sobą? - głos Mary Keogh był nieco spokojniejszy. - I tak, i nie... - głos Mesmera zabrzmiał niepewnie. Ale zanim ktoś zdążył się odezwać, ciągnął: - Mówiłem, że w umysł Harry'ego ingerowała więcej niż jedna osoba... - Wiedziałam! Wiedziałam to przez cały czas! - wykrzyknęła matka Harry'ego. Ale Mesmer kontynuował: - Kimkolwiek była ta osoba... (W zakłopotaniu pokręcił bezcielesną głową.) Jej rozkazy są tak głęboko zakorzenione, że po prostu nie mogę do nich dotrzeć. Są zamknięte, wtopione tak mocno, że stały się nieomal częścią Harry'ego. - Wiesz, jakie są ? - Głos sir Keenana brzmiał podejrzliwie, a pozostali odnieśli wrażenie, jakby zmarszczył brwi, choć jego ciało już dawno temu rozsypało się w proch. - Masz jakieś wyobrażenie, co go tak pęta? - Nie wiem. Nie zdołałem tam dotrzeć - przyznał Mesmer. - Kiedy sondowałem jego umysł... zamek jakby zacisnął się jeszcze mocniej! - Tak czy owak - powiedziała po chwili matka Harry'ego - zrobiłeś, co w twojej mocy i jestem ci bardzo wdzięczna. - I jeszcze jedno - ciągnął Mesmer. - W jego umyśle zaszczepiłem myśl, o której rozmawialiśmy, aby spojrzał w przeszłość i spróbował przypomnieć sobie, kiedy to wszystko się zaczęło. W ten sposób może sam odkryje tożsamość tego, kto jest za to odpowiedzialny. To mu powinno przynajmniej podsunąć trop, a może nawet wskazać podejrzanego. - A na razie? - zapytał sir Keenan. Mesmer wzruszył ramionami. - Na razie możemy tylko czekać i patrzeć. Kiedy skończyli rozmawiać i ich metafizyczne myśli wsiąkły w ziemię, Mary Keogh zaczęła się zastanawiać, dlaczego sir Keenan Gormley, były szef Wydziału E, tak nagle zamilkł i zamyślił się, nie chcąc ujawnić, o czym właściwie myśli... *** Trzy dni? Harry'emu wydawało się, że minęły przynajmniej trzy tygodnie! Nogi miał jak z gumy, jak gdyby stoczył jakąś straszliwą walkę, został powalony i dopiero teraz wracał do siebie.
Pamiętał wizytę u Franza Antona Mesmera, ich rozmowę na cmentarzu w Meersburgu, ale tylko do pewnego momentu... a potem nic. Co najwyżej strzępy snów ze szpitala, to wszystko. Może jego wizyta zakończyła się niepowodzeniem, a może nie. Jak zawsze w głowie miał mętlik, ale koncentracja trochę się poprawiła, jakby ktoś drucianą szczotką usunął część rdzy pokrywającej jego mózg. Mesmer? Możliwe. W Szkocji był poranek. Trzy dni? Wielki Boże! Harry był głodny, prawie umierał z głodu. Zrzucił szpitalną koszulę, pozbył się tobołka z brudnym, poplamionym ubraniem, które miał na sobie, kiedy tu przybył, ogolił się i założył czyste odzienie. Następnie, wciąż nie chcąc ujawniać swoich zdolności - pomimo że szarpał nim głód - pojechał rowerem do Bonnyrig i kupił jedzenie... po czym udał się do sklepu, w którym nabył galon bejcy i nową szczotkę. Wiedział, do czego mają posłużyć, ale nie chciał nad tym rozmyślać. Wróciwszy do domu, przygotował sobie obfite śniadanie: jajka na bekonie, parówki i grzanki, oraz kubek mocno osłodzonej kawy. Kiedy jadł, przemykały mu przez głowę rozmaite myśli; wydawały się przywierać do jego umysłu jak owa plama w gabinecie do drewnianej podłogi. Skończywszy jeść, usunął z pokoju kilka mebli, umył podłogę i zabejcował fatalną plamę. Pokój wypełnił ostry smród, ale i tak na razie nie miał zamiaru tam przebywać. Kiedy skończył, zamknął drzwi, przelazł przez stos książek w korytarzu i wrócił do kuchni, aby nalać sobie jeszcze kawy. Popijając ją w dużym pokoju, skupił się na jednej myśli, która nie była jego własną, ale pochodziła z dwóch źródeł, które dobrze pamiętał. Sir Keenan Gormley i Franz Anton Mesmer. Pierwszy z nich podsunął Harry'emu pomysł, aby cofnął się pamięcią w czasie i postarał się dojść, kiedy sprawy zaczęły się gmatwać. A jeśli chodzi o tego drugiego... wszystko, co łączyło się z Mesmerem, było bardzo mgliste. Czy on także sugerował coś podobnego? Nekroskopowi wydawało się, że tak właśnie było... Teraz, z powrotem w swym domu, choć wciąż niepewny swej pamięci, Harry poczuł się odprężony. Najedzony i na razie bezpieczny przed atakiem „wrogów", którzy czyhali na niego i B.J. - a także wolny od jej wpływu - postanowił podjąć ostatnią próbę cofnięcia się w czasie, aby się przekonać, czy potrafi znaleźć jakąś wskazówkę co do swego stanu. Ale najpierw musiał zrobić coś ważniejszego. Jego wizyta u Mesmera zakończyła się niepowodzeniem - to znaczy prawdopodobnie - ale była jeszcze ta osobliwa wizja w Centrali Wydziału E. A ponieważ stanowiło to część jego przeszłości, zaczął od tego, aby sobie przypomnieć ową tajemniczą twarz, którą wtedy zobaczył. Tę miłą, mądrą twarz - twarz mężczyzny o szarych oczach, prostym nosie i zwisających wąsach, które dochodziły do kącików jego wąskich ust. Jego wysokie czoło, rumiane policzki, lekko odstające uszy i bokobrody łączące się ze złoto-brązową
brodą. I te oczy - zarazem poważne i uśmiechnięte - pełne współczucia i niezwykłego promieniującego z nich mistycyzmu. Harry pamiętał także jego głos i w tym momencie uderzyło go, że był to „martwy" głos, głos zza grobu, a któż lepiej niż Nekroskop mógłby to rozpoznać? A potem to nagłe pożegnanie: „Teraz odejdź, bo jeszcze nie nadszedł twój czas". A może teraz to już był jego czas. Mentalne bariery Nekroskopa znów były na swoim miejscu; ryzykując coś, co wciąż uważał za rzecz ryzykowną, opuścił je, jakby zapraszając do nawiązania kontaktu. - Więc w końcu zacząłeś szukać źródła swoich problemów w przeszłości? (Był to dokładnie ten sam głos, ale tym razem przesycony cierpkim humorem.) Co spodziewasz się tam znaleźć, Nekroskopie? Ostatecznie co się stało, to się stało. Ale gdybyś chciał poznać przyszłość, przyjdź porozmawiać ze mną w salonie. Jednak nie zwlekaj zbyt długo, bo muszę jeszcze poszperać w innych czasach. - W salonie? - powtórzył Harry na głos. - Oczywiście przyjdę, to znaczy jak tylko się dowiem, gdzie jest ten salon! I o kogo mam pytać? - Jestem Michel de Nostredame - natychmiast nadeszła zadziwiająca odpowiedź. Znajdziesz mnie w kościele, dziś wieczór...
Oznaczało to kolejną szaleńczą jazdę rowerem do miasta, tym razem do małej, lecz dobrze zaopatrzonej biblioteki. Rower był niezbędny, bo jeśli Harry nie był absolutnie pewien, że nikt go nie zobaczy, to wolał nie wykorzystywać Kontinuum Möbiusa. Do popołudnia przeczytał wszystko, co zdołał, na temat Nostradamusa. Potem, po wczesnym obiedzie w Bonnyrig, zdając sobie sprawę, że już się zrobiło dość późno, znalazł odludną alejkę i szybko, bojaźliwie wywołał drzwi do Kontinuum Möbiusa, by po chwili być już w ogrodzie na tyłach swego domu. A potem kilka pośpiesznych skoków do Salon-deProvence na południu Francji. Kościół św. Wawrzyńca nie był trudny do odszukania; drzwi stały otworem; choć gdzieś z wewnątrz dobiegały przytłumione głosy, nikt nie zatrzymał Harry'ego, kiedy szedł do ukrytego we wnęce grobu Nostradamusa, obok którego wisiał jego portret. Wpatrując się w ten portret... Harry przekonał się, że to rzeczywiście ten sam mężczyzna, który go "odwiedził" w Centrali Wydziału E. W pobliżu nie było nikogo. Tylko jakieś echa rozbrzmiewające w opustoszałym kościele i odgłosy przemykających gdzieś w pobliżu myszy. Harry opuścił mentalne bariery i cicho
powiedział: - Sir, jestem tutaj. - A więc się zjawiłeś! - od razu odpowiedział Nostradamus. - Witom cię, Nekroskopie. Bardzo długo czekałem na ten dzień. - Wiedział pan, że się spotkamy? - O tak - odparł Nostradamus. - Czyż nie jestem - jak to się u was nazywa - prekognitą? I czyż nie dlatego do mnie przybyłeś? - Dlatego - Harry właściwie nie powinien czuć się zaskoczony. - Ale jeśli pan wie czy raczej wiedział, że tu przybędę, może wie pan znacznie więcej na mój temat? Muszę poznać moją przyszłość. I muszę ją zobaczyć dokładnie, nie tylko jej fragmenty spowite mgłą tajemnicy. Nie chciałbym być nieuprzejmy, ale pańskie dzieła są, delikatnie mówiąc, zagmatwane. - Tak? A więc się z nimi zapoznałeś. Znalazłeś jakieś aluzje dotyczące twojej osoby, które teraz chciałbyś wyjaśnić? - Dotyczące mojej osoby? - Teraz Harry był naprawdę zaskoczony. - W książce? Nie! Nie miałem czasu, aby ją całą przeczytać. - Nie szkodzi. Zapewne byłbyś jeszcze bardziej zdezorientowany. Sam jestem zdezorientowany i rozbawiony niektórymi jej interpretacjami. - Ale nie żyjesz już od pewnego czasu. Skąd możesz wiedzieć o tych interpretacjach? - Nekroskop był zafascynowany. - Wielu autorów ich już nie żyje. I, jak wiesz, istnieje między nami swoisty kontakt. Oczywiście. Harry poczuł się jak głupi. Nostradamus wyczuł to i zachichotał. - Co, ty? Głupi? Może leniwy. Ale na pewno nie głupi! - Leniwy? - Masz dostęp do wszystkich wielkich bibliotek zmarłych - do całej, zawartej w nich ich wiedzy - a mimo to nic nie robisz. - Jeszcze nie napisano książek o przyszłości - odparł Harry. - A te, które istnieją, są niedokładne, pełne szyfrów. - Powodem, dla którego pisałem skrótowo, było to, że tak właśnie widziałem. To były przebłyski, obrazy, które pojawiały się na chwilę i znikały. Jak objawienia przyszłych zdarzeń. Harry, czy pamiętasz swoje sny? Na pewno nie wszystkie, a z tych, które pamiętasz, nie pozostały ci w pamięci wszystkie szczegóły. Takie właśnie były, są, moje wizje przyszłości. Muszę je szybko zapisywać, żeby nie przepadły. Nadaję im postać zagmatwanych czterowierszy. Nawet zacząłem myśleć w taki sposób! Także teraz - ponieważ się tego nauczyłem - moje słowa i rozumowanie wydają się niejasne. Kiedy żyłem, były jeszcze inne powody. Miałem orędowników, ale i krytyków. I jedni i drudzy byli potężni. Jeśli komuś coś się nie spodobało, groziła Inkwizycja! Łatwo jest mówić o przeszłości, bo już minęła. Ale przyszłość? To zawsze pokrętna sprawa. Na szczęście teraz już nie mogę doznać żadnej krzywdy. Jednak za życia prześladowano mnie jak czarownika. Jak Katarzynę Medycejską. Katarzyna stanowi koło, wiedziałeś o tym? Podobnie jak czas. Jak gwiazdy i planety, które wirują na swych orbitach. I to, co będzie... - ...Już było! - przerwał Harry. - Czas jest względny. - W samej rzeczy! To właściwe słowo: względny. Lubisz gry słów?
Była to tak nieoczekiwana zmiana tematu, że Harry przez chwilę nie wiedział, co odpowiedzieć. Zresztą zanim zdążył się odezwać, Nostradamus podjął: - Wiem, że tak. Bo już je słyszałeś i to z ust prawdziwych ekspertów! I usłyszysz znowu. Uwaga! Mam dla ciebie kilka. Jesteś grą? Albo ja? Co stanowi tę grę? Harry pomyślał przez chwilę, bo zadano mu kilka pytań, których nie rozumiał. I tak jak we wszystkich pismach Nostradamusa i całej ich rozmowie znaczenia były niejasne, ukryte. Gry słów „z ust prawdziwych ekspertów". Wymówione z jakąś dziwną modulacją. Zaakcentowane zostało „z" i Harry sądził, że wie, dlaczego. Ekspertami Nostradamusa mogły być jedynie Wampyry. Podejmowanie z nimi zabawy w słowa - co kiedyś robił Nekroskop - było zaproszeniem do katastrofy! W ten sposób ten wielki prorok po prostu mówił, że Harry ryzykował głową i że uczyni to ponownie. Z Wampyrami? Ale chyba już wszystkie wyginęły? Jednak w głębi duszy wiedział, że nie. Jeszcze nie. Nie wszystkie. Ta myśl pojawiła się i znikła jak wizje Nostradamusa, albo jak sny, do których zdawała się nawiązywać... Harry zamrugał, próbując odgadnąć znaczenie kryjące się za słowami wielkiego proroka. Chciał podjąć z Nekroskopem zabawę w słowa. Czy on był grą? I czy sam Nostradamus był grą? Oczywiście był, bo w przeciwnym razie by jej nie zaproponował. A może znaczyło to, że był innym rodzajem gry. Gry, którą stanowiło jego nazwisko? - Za życia nazywał się pan... Michel de Nostredame, prawda? - zaczął. - A w twoich czasach Nostradamus. Używasz odpowiednika łacińskiego, a łacina to martwy język. W ten sposób jesteśmy do siebie podobni pod kilkoma względami. Wiesz jakimi? Najpierw weź moje prawdziwe nazwisko... - Nostredame? Ma dziesięć liter, tak jak moje imię i nazwisko: Harry Keogh. - I twój przydomek: Nekroskop! Naprawdę mnie to uderzyło, że Nostradamusa i Nekroskopa otacza podobna „atmosfera", łączy jakiś swoisty związek. I tak znów powracamy do tego słowa: względny. Myślisz, że jesteśmy spokrewnieni? Jeśli tak, w sposób oczywisty jestem twoim przodkiem. Ponieważ jestem stary i od dawna nie żyję, podczas gdy ty jesteś młody. Ale, jak zauważyłeś, czas jest względny. Cóż więc było najpierw: jajko czy kura? Zirytowany Harry powiedział: - Gdyby pańska zagadka była wyrażona przez liczby, mógłbym panu dorównać! - Nazwy i liczby są tym samym - odparł enigmatycznie Nostradamus. - Jak w sensie biblijnym - powiedział tajemniczo Harry. - Właśnie! Liczbą człowieka jest człowiek. Wiesz, jaka jest twoja liczba? Interesując się matematyką, Harry wiedział coś niecoś na temat numerologii i instynktownie przywołał z pamięci następującą tabelę:
1 A I Q J Y
2 B K R
3 C G L S
4 D M T
5 E H N
6 U V W X
7 O Z
8 F P
Nostradamus zobaczył ją w swoim umyśle i powiedział: - Układ hebrajski! Znam go. To był język mego dziadka, który mnie go nauczył. Litery twego nazwiska, Harry Keogh, mają sumę jedenaście i dwadzieścia dwa! Pierwsza jest liczbą wizjonera, męczennika, a druga mistrza-czarownika. Nie ma się co dziwić, że potrafisz rozmawiać ze zmarłymi i poruszasz się między tajemnymi miejscami! Rozmawia ze zmarłymi? To mu coś przypomniało, ale po chwili to wrażenie umknęło. A jeśli chodzi o resztę, całkowitą sumę liczb swego imienia i nazwiska, znał ją i traktował jak zbieg okoliczności, ale jak dotąd nie wierzył w numerologię. - A panu odpowiada liczba siedem - powiedział. - Jasnowidz lub prorok, albo jedno i drugie. Tak czy inaczej, czy to jako Michel de Nostredame, czy też Nostradamus, obu im odpowiada taka sama liczba, bo oba nazwiska dają sumę czterdzieści! (Czyżby jeszcze jeden zbieg okoliczności?) - A oczekiwałeś czegoś innego? Tyle, jeśli chodzi o liczby, a co z nazwiskami? - Jeśli znamy czyjeś nazwisko, znamy też jego liczbę - odpowiedział Nekroskop - ale jak można znając liczbę odgadnąć nazwisko? A może ma pan na myśli znaczenie nazwisk? - Wreszcie do tego doszliśmy! - Nostradamus był podekscytowany Ale po chwili wykrzyknął boleśnie: - Ach, znowu wizja - I czterowiersz - szybko, zanim zniknie! Dzięki zdolnościom Harry'ego ich umysły były sprzężone i Nekroskop zobaczył to co Nostradamus. Rozwijający się czas. Postać spadająca przez przeszłość, przecinająca błękitne (a także szkarłatne i zielone) nici życia ludzi, wampirów... i czego jeszcze? Ale wampirów? Czy była to przeszłość, czy przyszłość? W każdym razie był to niewątpliwie czas biegnący w Kontinuum Möbiusa. I koziołkując postać martwego człowieka, o spalonym, sczerniałym ciele, z rozrzuconymi rękami i nogami, opadająca po spirali w przeszłość. Wizja była koszmarna sama w sobie, ale było w niej jeszcze coś okropnego. Nekroskop widział to już kiedyś przedtem. Po skórze przebiegły mu ciarki. Ujrzał oślepiający błysk, eksplozję złocistych odłamków, które jak strzałki rozbiegły się na wszystkie strony z miejsca, gdzie przed chwilą znajdowało się dymiące ciało. Odłamki te poruszały
się tam i z powrotem, jakby były obdarzone czuciem i szukały drogi ucieczki do innej przestrzeni, innego czasu... Po chwili było po wszystkim i Nostradamus jęknął: - Widziałeś? Zrozumiałeś? Czterowiersz, szybko! I Harry wyrecytował: Człowiek ze złowróżbnych miejsc, lat i godzin Wraca do nowych początków i wielorakich ziszczeń. Niby to śmierć, a naprawdę wielość narodzin. Jego części złota przemiana podźwiga ze zniszczeń... Wydawało mu się, że Nostradamus westchnął. - Właśnie! To opisuje dokładnie moje myśli. Masz dzieci? - Co? A tak, jedno. - Nie, myślę, że bardzo wiele. - Któż może znać przyszłość? - odpowiedział Harry, bezmyślnie wzruszając ramionami. - Ja! Znałem i znam! Bo po śmieci funkcjonuję tak samo jak za życia. - Więc mi pan pomoże? - Właśnie ci pomagam! Czy miałeś przedtem tę wizją? Tę spośród wielu innych? Tak myślałeś przez chwilą, bo wyczytałem to w twoim umyśle. - Tak... nie... nie jestem pewien. Może to był sen. - Ale nie pamiętasz, nie możesz być pewien. Czyż nie mówiłem, że tak właśnie jest? Przyszłość skutecznie strzeże swoich tajemnic. To jeden z powodów, dla którego ja strzegłem swoich. Zwróć uwagą, że Nostradamus mówi otwarcie. To trudne po tym wszystkim, co kiedyś przeszedłem, ale próbuję. Dla twojego dobra. Dla naszego dobra. - Ale to dla mnie wciąż jest zabawa w słowa. Wielki proroku, muszę ci zadać następujące pytanie: czy z nimi także bawiłeś się w słowa? Wzruszenie ramion. - Nie, ale widziałem to... - W wizjach? W pańskich czterowierszach nie ma nic na ten temat. - Ależ jest! Ale głównie po śmierci. Z nimi Ogromna Większość nie utrzymuje żadnych kontaktów. Ich umysły mnie oświeciły. Uderzają. Ale wiedząc trochę, widziałem lub zapamiętałem wiele. To, co będzie, już było. Wszystko to były zagadki i frustracja Nekroskopa rosła. Nie chciał stracić tej okazji. - Sir, proszę mi przepowiedzieć przyszłość. Wiem, że nie powinienem o to prosić rozumiem związane z tym niebezpieczeństwa - ale odczytał pan tak wiele z przyszłości w gwiazdach, w snach i w miskach wypełnionych wodą... - Usiadł na rogu płyty nagrobnej Nostradamusa. - W gwiazdach? Tak, chyba tak napisano. Bo gwiazdy są odległe o miliony lat. A czymże są nasze sny, jak nie przedłużeniami teraźniejszości? A moje miski z wodą? Myślisz, że są jak kryształowa kula? Och nie. W moich czasach mieli je wszyscy, więc i ja także. Lepiej, żebyś był w zgodzie z obowiązującą „nauką", niż z demonami, które zagnieździły się w twym umyśle. Bo
łamanie kołem jest skuteczne nawet w odniesieniu do demonów! - To było oszustwo? - Woda? To było moje zabezpieczenie! Ale wizje miały charakter instynktowny. Powiedz, czy potrzebujesz kryształowej kuli. A wizje: czy pamiętasz je szczegółowo albo czy potrafisz wyjaśnić, co widziałeś? - Nie, nie panuję nad nimi. Odziedziczyłem je po pewnym prekognicie podobnym do ciebie. Ale oczywiście obdarzonym znacznie mniejszymi zdolnościami. Nie jestem w stanie ich kontrolować. - Ja także. I też je odziedziczyłem. W postaci wierszy na wspak. - Więc znaczenia są ukryte! (Harry okazywał coraz większą frustrację, kręcąc się niespokojnie.) - Muszą być. Wybacz mi. Taki mam nawyk. Zresztą to dla twego bezpieczeństwa! A co ze złocistymi strzałkami? (Znów nieoczekiwany przeskok.) - Strzałkami? W pańskiej wizji? Wydawały się obdarzone czuciem... - Ach! One wiedziały... - Co wiedziały? - Co tkwi w nazwisku? - Gdybym był mistrzemczarownikiem, jak pan mnie nazwał... - Nie ja, lecz liczby. A jeśli chodzi o liczby, jesteś prawdziwym czarownikiem! - Gdybym był mistrzem-czarownikiem, mógłbym te zagadki rozwikłać. Są poskręcane, jak... - Jak wstęga Möbiusa? - Słyszał pan o niej? - Ona także ma swój początek. Zacznij od końca i posuwaj się do przodu. A co ze strzałkami? - Co tkwi w nazwisku...? - Harry zmarszczył brwi i poczuł, że od tych zagadek zaczyna mu się kręcić w głowie. - To ma coś wspólnego... z pańskim nazwiskiem? - Strzelił na chybił trafił, ale od czegoś trzeba było zacząć. - Brawo! - W czterowierszach używa pan rozmaitych języków, aby dodatkowo zagmatwać ich znaczenie. Lubił pan gry słów, anagramy... - Czyż tego nie mówiłem? Wiersze na wspak, Harry. - Na wspak? Zacząć od końca i posuwać się do przodu? Michel de Nostredame: Emadertson ed Lehcim? - Spróbuj po łacinie, tak jak mnie nazywacie w waszych czasach.
- Słucham? Nostradamus: Sumadartson. Ale nie widzę... - Bo nie patrzysz. Spróbuj z sumą. Z sumą? Chodzi o wynik dodawania? Albo o jakiś zwrot, jak np. "w sumie"? Albo też... jak powiedział Kartezjusz: myślę, więc jestem. Cogito ergo sum? (Zapamiętał to z rozmowy z Mesmerem.) - Jestem! - powiedział tamten. - Pozostaje więc... - Sum adartson? Jestem... adartson? - Nekroskop znów zmarszczył brwi, ale po chwili opadła mu szczęka. Nostradamus na wspak. Sum a dart son. - Jestem... synem... strzałki!1 - Tak! Złocistej strzałki. A oto złota myśl: Który mnie dźgnął w te fatalne dni, Gdy leczyłem chorych na krosty. Lecz Bóg oszczędził najdroższych mi... Ich zgon był prędki i prosty. - To było... chyba w 1537 roku, tak? - powiedział Harry. - Zaraza morowa. Był pan lekarzem i wyleczył pan wielu, ale dżuma zabrała panu żonę i dzieci. - To było nieszczęście! Oddałbym za nich własne życie! Ale wtedy ujrzałem ów cud: człowiek, jakby wyciągnięty ze stosu czy zdjęty z krzyża Inkwizycji, cały w płomieniach koziołkujący przez bezmiar czasu. Dane mi było o tym wiedzieć! Wiedziałem! A w domu Scaligera w Age, gdzie opłakiwałem moich zmarłych, zobaczyłem olśniewający złoty błysk! Błyskawica w bezchmurny dzień, która ugodziła mnie w skroń, niby strzałka czasu! Nie umarłem. Przeżyłem. I od tej chwili zacząłem widzieć! Harry, widziałem... - Więcej niż inni. Na pewno więcej niż ja! - I tak już zostało. Błąkałem się przez sześć lat, zastanawiając się, co z tym zrobić. Zapisywać, obrażając nieznane moce? Wiele bowiem ze zdarzeń, które przewidziałem, nie powinny być znane; były wymierzone przeciwko tym, którym nie wolno się sprzeciwiać. Czy miałem spłonąć, jak ten, co obdarzył mnie tą mocą? Jednak wiedziałem, że tę wiedzę trzeba ujawnić, upowszechnić! Dlatego rzeczy Widziane przeze mnie Przewrotny wiersz
1
W oryginale nieprzetłumaczalna gra słów: a dart son znaczy dosłownie syn strzałki (przyp. tł.).
Ukaże wam tajemnie. - Po sześciu długich latach wędrówki zacząłem spisywać swoje czterowiersze dla innych. Po śmierci nadal to czynię, przechowując je na kartach mego umysłu. Weszło mi to w zwyczaj... - Ale tu nie ma nic o mojej przyszłości - Nekroskop pokręcił głową. - Doprawdy? (Czy w głosie Nostradamusa pojawił się cień smutku?)
Jakiś twój syn. Hannat Wyczyta drogę swą Z gwiazd. Ale gwiazdy jego Wszak nie naszymi są.
- Nie mam syna o takim imieniu. Czy to także anagram? Gwiazdy nie zmieniają się. Są dla wszystkich takie same. - Tak, w tym świecie są takie same. A jeśli chodzi o Hannat: czy Hister był królem Germanów? Co tkwi w jego imieniu? Mam to na końcu języka. - Możesz człowieka doprowadzić do obłędu - powiedział Harry z naciskiem. - I jestem już na dobrej drodze! Hannat? Nie widzę tu żadnego imienia. Najbliższym brzmieniowo jest Hanna, ale to przecież imię kobiety! Nie nazwiesz tego chłopca, Nie poznasz, jaki będzie Czas jego. Ziemia to daleka, obca, Dalsza niż naszej krawędzie. Lecz oto trzeci syn. Lepszy czy gorszy? Pierwszą szóstkę mą zmień w jego miano. Nie do naprawienia przewrotny! Takiej odwrotności ojca nie widziano.
- Pierwsze sześć liter? Nostre? Czy to jest imię? - Harry pokręcił głową. - Pogubiłem się. Dwaj nieznani synowie, Hannat i Nostre, albo ich anagramy? Dlaczego po prostu nie może mi pan przepowiedzieć przyszłości? - Ależ to właśnie robię. I przyszłość twojej przyszłości! Tylko że nic nie jest proste. Przyszłości nie wolno znać. Opiera się poznaniu. Twoja przyszłość. Możesz jej w ogóle nie zobaczyć. Czy mogę ci zaufać? - Nie zobaczyć? Jesteśmy w kontakcie; widzę to co pan. - Słuchaj mego głosu, przysłuchuj się moim czterowierszom i zapamiętaj je; jednak zamknij umysł na moje wizje. Inaczej to się nie uda. - Jeszcze więcej zagadek do rozwiązania? - To jedyny sposób. A zresztą, co za różnica? Przyszłość i tak nigdy się nie realizuje tak, jak przewidziano. Ale jestem do dyspozycji. Może po to właśnie tu się znalazłem? Aby ci przypomnieć o biegu zdarzeń, które powołały mnie do istnienia. Co było najpierw... - ...Jajko czy kura? Doskonale, nie będę patrzył. Proszę o czterowiersze. - Widzisz, zaczynasz myśleć, tak jak ja! A może to ja zawsze myślałem, tak jak ty? Jak by nie było, to splątanie jest zaraźliwe. - Mam wrażenie, że już długo nie wytrzymam - Harry'ego ogarnęła niecierpliwość. - Jeśli może mnie pan oświecić, proszę zrobić to teraz. - Czuję, jak siedzisz obok spragniony mojej wiedzy. Widzę cię, zaglądam w głąb ciebie i poza ciebie! Ach...! Gdzieś na południowy wschód od ciebie Wielki umysł kipi, drży i drwi. Nie oniemiały, chociaż odmieniony w swym żlebie, Właśnie on jest ojcem twych braci z krwi. O sześćset mil stąd w czasie i przestrzeni Imiona ich odległe, mgliste błądzą. Szukając kogoś z tych, którzy spoczęli uśpieni, Ciebie raptem znaleźli, jak sądzą. Ona służy w psiarni swego Pana, W zamku, w górze, gdzie siedziba jego wydrążona, Żółto żarzy się łoże, gdzie legł
Na spoczynek ten, który nie skona.
Ma na imię Prześliczna, lecz mrok jej wszedł W myśli. I wybiera, znosząc katusze, Co ma wybrać, aby przeżył. Od lat sześciuset, Odkąd dżuma weszła mu w bezduszną duszę. W pustkowiu twarzą łypie za lodowym murem Mieszkaniec labiryntu. Kolor czerwony Szat i myśli jego żarzy się w tym miejscu ponurym, W które docierają złociste dzwony. Jednej krwi są, on i pozostali Uczynieni z krwi, dziedzice życia. I cóż Z tego, że nie śmieli go wziąć? Co ich powali? Mogą sprawić to: stos, ogień i nóż. Ale są stosy i stosy, ogień ogniowi Też nierówny, jak i nożom noże. O powodzeniu brak błędu stanowi... Ono zaś tysiąc żywotów pomścić może. Środki na to, okazuje się, są w słońcu, Gdzie takich niechęć teraz i zawsze dopada. Bo zwykłych ludzi grzeją ich stosy pogrzebowe, Którymi jego umysł i dłoń włada. Liczba, słoneczny upał i grobowy chłód, Gryzące kwasy, przyjaciele ze społecznych dołów, Grzmot alchemii: wszystko to potrafi brud Przerabiać w pokój, w pobożność, w aniołów! On to wie! Lub nie wie; widzi, ale nie da rady
Pojąć, co widzi, zanim go wyzwoli Panna z psiarni, Dopóki oczy tej Prześlicznej nie odkryją zdrady W Psie gryzącym rękę, co go karmi. Sześćset na północ, a na zachód do zera, Przyjaciół ma w tych od magii, co w łańcuchach dzwonią I może nie ocalą swego bohatera, Spraw nie do wyjaśnienia też mu nie odsłonią. - To wszystko - powiedział Nostradamus. - Ale... czy ja to wszystko zapamiętam? - Harry'emu wydawało się to niemożliwe. - A nawet jeśli tak, czy zdołam to pojąć? - Może to zrozumiesz, kiedy zobaczysz. Zrozum proszę, ja sam tego nie rozumiem. Przyszłość jest pokrętna. - Muszę już iść - powiedział Nekroskop, słysząc zbliżające się kroki. - Nie powinni odkryć, co robię. - Mógłbym powiedzieć ci więcej! - Nostradamus także był zaniepokojony i sfrustrowany. Wiedział, jak ważna jest ta chwila: ostatnia okazja, żeby coś powiedzieć. - Mógłbyś spróbować uniknąć tego, co nieuniknione, i wtedy to wszystko byłoby na nic. Poza tym Ogromna Większość kategorycznie tego zakazała. Nie wolno mi powiedzieć nic więcej! Bo twoi przyjaciele tam na dole znają niebezpieczeństwo. Sam musisz odkryć sens. Harry nie chciał przerywać kontaktu; wiedział, że jeśli pozwoli mu odejść, Nostradamus powróci do snów o przyszłości. Ale odgłos kroków był coraz bliższy. - Dał pan do zrozumienia - szepnął - że co najmniej jeden z czterowierszy odnosi się do mnie.
Niech znajdzie pod drugim C Imię moje ten, co umie, Co w drzewie widzieć drzewa chce I wstydu się dopatrzy w dumie.
- Pod pańskim imieniem?
- Co tkwi w imieniu? Och, odkryjesz to... - Metodą prób i błędów? - Użyj swoich i moich liczb! - Proszę poczekać! - krzyknął Harry. Ale Nostradamus już odszedł. Sfrustrowany do granic wytrzymałości Nekroskop wymamrotał: - Imiona i pieprzone liczby! - po czym zdał sobie sprawę, że ktoś się do niego odezwał, więc gwałtownie się odwrócił. Ujrzał przed sobą wysokiego młodego człowieka w stroju duchownego. Ksiądz delikatnie położył mu dłoń na ramieniu. - Jest pan Anglikiem? - zapytał, uśmiechając się niepewnie. - Nie chciałem panu przeszkadzać, sir, ale dziś wieczorem jest nabożeństwo i robi się późno. Jeżeli chce pan zostać, proszę gdzieś usiąść. Ale Harry nie miał zamiaru zostać. W kościele pachniało stęchlizną. Ale na zewnątrz wieczorne powietrze było świeże i czyste. Już się ściemniało, więc Harry znalazł latarnię i w jej świetle sporządził pośpieszne zapiski w kieszonkowym notesie. Rozpaczliwie starał się wszystko przypomnieć, ale wiedział, że wiele z tego, co słyszał, już umknęło z jego pamięci. Oczywiście przyszłość umie zacierać ślady. Powtarzała się liczba sześćset. Odległość albo odstęp czasu, a może jedno i drugie? A jeśli chodzi o Hannat i Nostre, kim byli? A ten ktoś zwany Ślicznotką; czy to była Bonnie Jean? Jestem synem strzałki. To było łatwe: odwrócenie słowa Nostradamus. Ale co to właściwie znaczyło? Jedenaście: męczennik. I dwadzieścia dwa: mistrzczarownik. Prosta numerologia. Nawet resztki rozmowy zacierały się w pamięci! Harry gorączkowo przeszukiwał umysł. Liczby, słoneczne ciepło i grobowy chłód. Żrące kwasy, zmarli przyjaciele i alchemiczny grzmot. Stosy i płomienie, i noże. To mogło oznaczać tylko jedno! Albo wszystko to było snem we śnie, echem jakiegoś koszmaru z przeszłości, albo też jego problemy były najgorszymi z możliwych. Okropne miejsce ze złotymi dzwoneczkami. Czy znał takie miejsce? Mutant w jamie, ojciec braci krwi. Niech to diabli! Wszystko mu się wymykało! Pobiegł z powrotem do kościoła. Wewnątrz rozbrzmiewały echem pieśni pochwalne. - Nostradamus! - zawołał. I jeszcze dwukrotnie: - Nostradamus! Nostradamus! - Ale wielki prorok nie słuchał. Może też śpiewał. Albo jego umysł poszybował w daleką przyszłość... Znalazłszy się w swym domu pod Edynburgiem, Harry pocił się jak w gorączce, próbując sobie przypomnieć, co usłyszał. Czy mogło być tak, że miał tego nie zapamiętać?
Jeśli tak, to dlaczego pozwolono mu zachować w pamięci cokolwiek? Może to do niego powróci, w miarę rozwoju wydarzeń. Ale czy wtedy nie będzie za późno? Za późno na co? - Jasna cholera! - wybuchnął i spocił się jeszcze bardziej. Bo coś tutaj zupełnie się nie zgadzało. Nie, nic się tu nie zgadzało! Ktoś - a może było ich więcej - wciąż grzebał w jego umyśle! Ale jak? A może był po prostu obłąkany? Sześćset. Na pewno to wiedział... tylko że wciąż nie wiedział, co właściwie wie! Igraszki umysłu szaleńca albo lunatyka. Lunatyk to ktoś, komu księżyc odebrał rozum. Teraz rzeczywiście zaczął myśleć jak Nostradamus - słownymi zagadkami. Sześćset. Pieprzone sześćset! Odległość w czasie lub przestrzeni. Albo jedno i drugie. Spróbujmy w przestrzeni. To przychodziło i odchodziło, ale Nekroskop uchwycił się tego jak tonący brzytwy. Odległość! Sześćset mil od Salon. Atlas świata wciąż leżał w kuchni, tam gdzie go zostawił; złapał go i zaczął gorączkowo przewracać strony, aż dotarł do wielkiej mapy przedstawiającej Europę. Cyrkiel, gdzie się podział jego cyrkiel? Pieprzyć cyrkiel, zrobi go sam! Wziął pasek papieru, korzystając ze skali mapy zaznaczył sześćset mil i przypiął pasek w miejscu, gdzie leżało Salon. Następnie zatoczył koło i zobaczył, że znak, jaki narysował, znalazł się na Sycylii, przecinając góry Le Madonie. Wielki umysł kipi, drży i drwi. Właśnie on jest ojcem twych braci z krwi. Co to miało znaczyć? Czy chodziło o braci Francezci, których kiedyś obrabował? Ale jeśli to był tylko sen? Jeśli sam to wymyślił? Sześćset. Co to jeszcze mogło oznaczać? Harry'emu zaschło w ustach. Był taki zmęczony. Te trzy dni, które spędził w szpitalu, fizycznie postawiły go na nogi, ale powodem, dla którego się tu znalazł, były problemy natury raczej psychicznej niż fizycznej. Teraz było tak samo: był wyczerpany psychicznie. Piekły go oczy. Przypomniał sobie jakąś idiotyczną postać z Latającego Cyrku Monty Pythona; kogoś, kogo bolał mózg. Jego też bolał mózg!
Sześćset. Ta liczba pojawiała się trzykrotnie. Trzy szóstki? Bestia z Apokalipsy św. Jana? Nie, nie, to były odległości w czasie i przestrzeni. Ale jedno na pewno: wszystko to było prawdziwą bestią - i prawdziwym diabelstwem! Sześćset na północ, a na zachód do zera Roześmiał się histerycznie i przesunął pasek papieru na północ. A potem na zachód, aż znak dotknął... południka zerowego! Południk Greenwich! Londyn!
Przyjaciół ma w tych od magii, co w łańcuchach dzwonią I może nie ocalą swego bohatera, Spraw nie do wyjaśnienia też mu nie odsłonią.
Ludzie magii? W Londynie? Wydział E! Intuicyjna matematyka Harry'ego - i znajomość numerologii - pośpieszyły na ratunek. Darcy Clarke: D-4, A-1, R-2, C-3 i Y-1. Darcy, jedenaście, czarownik! Cholera, miał rację! A Clarke: C-3, L-3, A-1, R-2, K-2 i E-5. Siedem: mistyczna, okultystyczna liczba! A więc Wydział E - albo Darcy - wiedzieli coś, ale nie mogli mu powiedzieć. Tego nie potrafił zrozumieć. Może nawet nie śmieli tego wyjaśnić. Wydział E? Brygada ds. brudnej roboty? Harry usłyszał warczenie - to był on sam. W gardle narastało mu głuche warczenie! - Zostaw to! - powiedział do siebie. - Natychmiast! Sześćset... odkąd dżuma weszła mu w bezduszną duszą. Ale czyją bezduszną duszę? I sześćset czego? Dni, tygodni czy lat? Chyba nie lat? Doprawdy? Dżuma, sześćset lat temu... Czarna Śmierć! I coś poruszyło się w jego pamięci albo w tajemnym umyśle; coś , czego nie powinien wiedzieć. Czuł, jakby gdzieś wewnątrz palił się mały płomyk, czekając, aż wybuchnie wielkim płomieniem. Pot lał się teraz z niego strumieniami i miał wrażenie, jakby głowę ściskało mu imadło, które za chwilę ją zmiażdży. Ale mimo to czuł, że już wie. - Ja, Chryste! teraz rozumiem! - wykrzyknął. - Część mojej istoty ich zna! On to wie! Lub nie wie; widzi, ale nie da rady
Pojąć, co widzi, zanim go wyzwoli Panna z psiarni, Dopóki oczy tej Prześlicznej nie odkryją zdrady W Psie gryzącym rękę, co go karmi... Tej Prześlicznej? Tej Bonnie? Tej Bonnie Jean? O Boże! - Przestań - odezwał się w nim ostrzegawczo jakiś głos. - Przestań, bo za chwilę znajdziesz się na krawędzi obłędu. Ale Harry nie mógł przestać. W żadnym razie! Musiał wiedzieć. Musiał wiedzieć, kim jest Bonnie Jean. Czym jest. Ona służy w psiarni swego Pana, W zamku, w górze, gdzie siedziba jego wydrążona.
- Harry? - Z głębi rzeki, ciemnej pod nisko wiszącymi chmurami, zawołała jego matka. Harry, chodź tutaj! Przyjdź nad brzeg i porozmawiaj ze mną. Natychmiast! - Jej głos przenikał niemal namacalny strach; próbowała odwrócić jego uwagę. Ale Harry nie dał się zwieść. Osłaniając swój umysł, uniemożliwił jej dostęp. Jednak inne kanały pozostawił otwarte i po chwili usłyszał: - Harry? (To był sir Keenan Gormley, niemniej wzburzony od niej.) Co ty u diabla wyprawiasz, synu? Chcesz zniszczyć samego siebie? - Nie - odparł Harry. - Próbuję siebie odnaleźć! - I zamknął sir Keenanowi dostęp. Ma na imię Prześliczna, lecz mrok jej wszedł W myśli. I wybiera, znosząc katusze, Co ma wybrać, aby przeżył... - Nekroskopie, człowieku, masz bardzo niebezpiecznych wrogów! (To był R.L. Stevenson Jamieson.) Ale teraz sam jesteś swoim najgorszym wrogiem! Czy nie widzisz, że my tylko próbujemy ci pomóc? - OK. - zgodził się Harry. - Więc mi pomóż. Wiesz, gdzie są moi wrogowie, R.L.? W górach Le Madonie na Sycylii? W Tybecie? A może w Szkocji? Ciepło, R.L.? - We wszystkich tych miejscach, Nekroskopie! I wiedzą o tobie, człowieku! - Wobec tego nie ustanę, dopóki ich nie poznam. I muszę zrobić to zaraz, zanim będę miał ich wszystkich na karku!
- Ale jeśli się dowiesz, będzie ci groziło jeszcze większe niebezpieczeństwo, Harry! Ogromne niebezpieczeństwo, Nekroskopie! Tak przynajmniej uważa twoja matka. - A jeśli się nie dowiem, będzie jeszcze gorzej. Zjeżdżaj, R.L. - I zamknął mu dostęp. Jednej krwi są, on i pozostali Uczynieni z krwi, dziedzice życia. I cóż Z tego, że nie śmieli go wziąć? Co ich powali? Mogą sprawić to: stos, ogień i nóż... Wampyry! Ona służy w psiarni swego Pana, W zamku, w górze, gdzie siedziba jego wydrążona, Żółto żarzy się łoże, gdzie legł Na spoczynek ten, który nie skona... Radu! Radu Lykan! Uniesiona do góry głowa wilka na tle wielkiej, żółtej tarczy księżyca... Bariery w umyśle Harry'ego były na miejscu. Zamknął dostęp rozgorączkowanym głosom zmarłych i teraz mógł liczyć tylko na swój własny rozsądek. Dwie połówki jego psyche zaczęły się zlewać znowu. Czterowiersze Nostradamusa i własne myśli Nekroskopa kłębiły się w nieładzie na ekranie jego rozpadającego się umysłu... ...Gdzie niegdyś wzory wirowały, Dziwne światy się zderzały. Magiczne liczby wyrwane z ram, Czarownik pozostał sam! Wiedział to, czy raczej myślał, że wie. Że jest obłąkany. Rzeczywistość dla niego nie istniała. To, co wydawało mu się rzeczywiste, było nierzeczywiste. Może takie było całe jego życie! Zbyt wiele osób grzebało w jego umyśle - i wspólnym wysiłkiem rozpieprzyli go w drobny mak. - Skończone - powiedział Harry z niemal radosnym westchnieniem. Teraz chciał tylko znaleźć się w bezpiecznym miejscu, gdzie mógłby nic nie robić... i o niczym nie myśleć. W sanatorium w Oakdeene ubrany na biało sanitariusz, na którego twarzy malował się wyraz niedowierzania i niepokoju, natarczywie zastukał w drzwi gabinetu dyrektora i wpadł do środka, zanim dr Quant zdążył podnieść głowę znad papierów rozłożonych na biurku. Ten dotychczas niewzruszony sanitariusz zdołał tylko wyrzucić z siebie: - Sir... - po czym zabrakło mu słów.
- Willis? - przysadzisty, łysiejący Quant odgarnął z czoła nieliczne kosmyki rudych włosów i przez grube szkła popatrzył na swego podwładnego. - Rozumiem, że to nagłe najście ma jakiś powód. - Najście - zgodził się tamten, a jabłko Adama na jego szyi podskoczyło. - Pacjent... intruz, nieważne. Ma pan teraz dyżur, prawda? - No tak - westchnął Quant i wstał. - Najwyraźniej masz coś ważnego. Jakieś kłopoty z pacjentem, mówisz? Intruz? Nieproszony gość? Chyba nie. Wszędzie panował spokój. Żadnych dzwonków alarmowych; telefony milczały i nie było słychać odgłosów zwykłej, codziennej bieganiny. Żadnych stłumionych dźwiękoszczelnymi materiałami krzyków wściekłości ani zwykłych napadów szału; wszystko wokół wydawało się doskonale spokojne i ciche. Dyrektor był dzisiaj w szpitalu, ponieważ chciał upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Trzeba było dokonać przeglądu kilku procedur administracyjnych zakładu dla obłąkanych i przepisów bezpieczeństwa. W Oakdeene przebywało wielu wyjątkowo niebezpiecznych mężczyzn i kobiet; dlatego było rzeczą rozsądną kontrolowanie co jakiś czas środków bezpieczeństwa zakładu. Tak więc tego wieczoru dr Quant wziął dyżur, aby przejrzeć przepisy; to powinno wystarczyć, żeby upewnić się - jeżeli wszystko było w porządku - że ten głupi sanitariusz Dave Willis jest w błędzie. Fizyczne bariery Oakdeene były wystarczającą gwarancją, że żadna nieupoważniona osoba nie dostanie się na teren zakładu. - Na Oddziale D - wykrztusił Willis. W tym momencie zainteresowanie Quanta gwałtownie wzrosło. Na Oddziale D? Dla pacjentów niebezpiecznych dla otoczenia? - No więc co się dzieje na Oddziale D? - spytał dyrektor, marszcząc brwi. - Czy miałeś dziś wieczór być na Oddziale D? A jeśli tak, to dlaczego tam nie jesteś? Ale Willis nie dał się zastraszyć. - Lepiej niech pan sam zobaczy - powiedział. - Nie mogłem się do pana dodzwonić. - Wyłączyłem telefon. Byłem zajęty przeglądaniem ksiąg, Willis. Więc co się dzieje? Jakiś intruz? Na Oddziale D? Ale jak ktokolwiek mógł przejść koło ciebie... jeżeli tam byłeś? - Byłem tam i nikt koło mnie nie przeszedł. - Czy w odpowiedzi na insynuację Quanta na twarzy pielęgniarza pojawił się uśmieszek? - Pomiędzy moim stanowiskiem a celami są trzy pary drzwi, a poza tym przy każdych z nich są zainstalowane kamery i alarmy. - Wskazał książkę, leżącą na biurku Quanta. - Ale po co ja to mówię? - I mówisz, że ktoś tam był? - Dyrektor założył marynarkę. - Jest- odparł Willis. - Nadal tam jest. W zamkniętej celi! Przy tych wszystkich zabezpieczeniach, jakże mógłby się stamtąd wydostać? - Należy zapytać, jak się tam dostał - powiedział Quant, zatrzaskując za sobą drzwi gabinetu. - I jak go znalazłeś? A poza tym kto to jest?
Poszli szybko korytarzem, wyłożonym gumową wykładziną, zjechali windą z trzeciego piętra na parter, gdzie Willis musiał użyć specjalnego klucza, aby zjechać jeszcze niżej, na Oddział D. Kiedy winda cicho wiozła ich do królestwa obłędu, Willis powiedział: - Nie mam pojęcia, jak ktoś mógł się tam dostać. Musiał tam wejść podczas dziennej zmiany. Czy ktoś zrobił sobie zwariowany żart? Proszę mi powiedzieć. A oto, jak go znalazłem: Robiłem na monitorze rutynowy przegląd cel. Niechcący przycisnąłem klawisz odpowiadający pustej celi, ale cela nie była pusta. Był tam mężczyzna, który siedział w kącie. Sprawdziłem na komputerze, że drzwi są zamknięte. Sprawdziłem w izbie przyjęć, ale nikogo nie było na liście. Zgodnie z przepisami powinienem... - ...W wypadku niezwykłego zdarzenia - albo w razie podejrzenia o naruszenie przepisów bezpieczeństwa - zameldować o tym natychmiast osobie pełniącej dyżur. Tak, wiem - skinął głową Quant. - Żart? Błąd? Ktoś będzie miał z tego powodu kłopoty. Poważne kłopoty! Znaleźli się na Oddziale D; winda zatrzymała się i drzwi otworzyły się bezszelestnie. Na tym końcu korytarza, w zamkniętym pokoju, czekało na nich dwóch sanitariuszy z innych oddziałów. - To ja ich tu ściągnąłem - wyjaśnił Willis. - Nie mogłem zostawić tego miejsca niestrzeżonego. Tak mówią przepisy. Cała czwórka patrzyła przez pancerne okno na korytarz Oddziału D; żaden z odpornych na uszkodzenia czujników umieszczonych przy pierwszych drzwiach, nie wskazywał na jakąś nieprawidłowość. Ale z ekranu monitora - z rzekomo pustej celi - patrzyła na nich twarz nieznajomego. Miała całkowicie bezmyślny wyraz, jak twarz kogoś, kto zupełnie nie zdaje sobie sprawy, gdzie się znajduje. - Jaki jest numer tej celi? - wysapał dyrektor. - Musimy przejść przez cały korytarz, aby się tam znaleźć - odparł Willis. - Trzy pary drzwi, trzy zestawy kluczy. Jest w Sekcji C, w ostatniej celi. - Kimkolwiek jest - powiedział jeden z sanitariuszy, szczerząc zęby w uśmiechu, ale ujrzawszy wyraz twarzy Quanta, natychmiast spoważniał - nie zamierza ryzykować. To znaczy na Oddziale D nie ma bezpieczniejszego miejsca niż ostatnia cela w Sekcji C. Mam rację?
IV W domu wariatów. Drugi Harry B.J. odebrała wiadomość Harry'ego. Przekazał jej, że będzie wiedział, kiedy i gdzie ją znaleźć. Jasne, że tak; kiedy zbliżała się pełnia księżyca, będzie musiał ją znaleźć i będzie wiedział, gdzie szukać. A jeśli chodzi o dalszą część wiadomości, skąd wiedział, gdzie są ich wrogowie? Czy sam się zorientował, że sprawy osiągnęły punkt krytyczny i gdzie jest miejsce ostatecznego spotkania? Oznaczałoby to, że jest silniejszy, niż myślała. Ale w takim razie kto mógłby o nim wiedzieć wszystko? Jej tajemniczy Harry Keogh - czy też Radu. To się wkrótce okaże... A tymczasem musiała ruszać. Jeśli Harry się mylił i Drakulowie nie udali się na północ, nie mogła pozwolić, aby poznali miejsce jej pobytu. A ponadto był ten Obserwator, no i grupa Ferenczy: wiedziała na pewno, że są na terenie Highlands, w dolinie Spey, bo próbowali zabić Starego Johna w Inverdruie. Więc jak by na to nie patrzeć, Harry miał rację połowicznie: przynajmniej ich niektórzy wrogowie byli na północy, co z kolei oznaczało, że B.J. nie mogła się tam znaleźć, jeszcze nie teraz. Wzięta w dwa ognie B.J. wyruszyła. Ale nie udała się zbyt daleko, nie pojechała do Szkocji. Gdyby tak uczyniła - gdyby znalazła się pośród trzech rywalizujących ze sobą frakcji wampirów, w wąskiej dolinie, gdzie było zaledwie kilka miasteczek i wsi - prędzej czy później musiałoby dojść do starcia. Kiedy odrodzenie Radu było już tak blisko, B.J. nie zamierzała ryzykować kolejnej konfrontacji. Poza tym zarówno Drakulowie jak i Ferenczy prawdopodobnie nie ufali jej tak samo, jak ona im. Podczas dotychczasowych trzech starć porządnie oberwali. A jeśli chodzi o śmierć biednej Zahanine, trudno ją było uznać za fragment prawdziwej wojny. Nie, to było zwykłe morderstwo! Wrogowie B.J. znaleźli się w impasie i czekali na właściwy moment. Odgadłszy przybliżone miejsce pobytu Radu - i wiedząc, że B.J. musi w końcu udać się na północ, aby się nim zająć w godzinie odrodzenia - przyczaili się i czekali. Jeżeli by im się udało ją namierzyć przed podróżą do Radu, po prostu udaliby się jej śladem i schwytali ich oboje, całkowicie bezbronnych. Teraz B.J. i jej paczka byli z powrotem w Edynburgu, zatrzymawszy się w hotelu przy małej uliczce i w ogóle nie wychodząc na zewnątrz, chyba że w razie absolutnej konieczności... i jeden z takich przypadków przyprawił B.J. o niezły ból głowy. Na wypadek gdyby Harry próbował się z nią kontaktować w winiarni (pomimo że najwyraźniej postanowił trzymać się od niej z daleka, aż do chwili, która jeszcze nie została ustalona), pewnego wieczoru B.J. odważyła się wyjść na zewnątrz i dostać się tam okrężną drogą.
Na automatycznej sekretarce było kilka nieistotnych informacji i dwie, które okazały się bardzo ważne. Jedna z nich pochodziła z miejscowego komisariatu policji i dotyczyła inspektora George'a Iansona; proszono ją, aby jak najszybciej skontaktowała się z policją. Druga wiadomość pochodziła od kogoś, kogo nigdy więcej nie spodziewała się usłyszeć. No, może nie nigdy, ale na pewno nie tak szybko. Radu miał swoich niewolników, swe księżycowe dzieci, potomków ludzi żyjących przed sześciuset laty. Mieszkali w odludnych miejscach i pozostało już ich tylko dwóch, ale zdawali sobie sprawę, kim są. B.J. od czasu do czasu ich odwiedzała, kiedy nie groziło żadne niebezpieczeństwo, i przypominała o ich obowiązkach, kiedy Radu powróci. Jej polecenia miały charakter elementarny: nigdy nie wolno im było się z nią kontaktować, aż do wyznaczonego czasu, i nawet wtedy prawdopodobnie to ona skontaktuje się z nimi pierwsza. Jednak teraz jeden z nich, Alan Goresci, mieszkający na skraju wrzosowiska Bodmin, zostawił jej na sekretarce taką oto wiadomość. „Bonnie Jean, tu Alan. (Miał czysty kornwalijski akcent.) Rozmawiałem z młodym Garthem, który, jak wiesz, mieszka w pobliżu. Obaj usłyszeliśmy wezwanie. I jesteśmy niespokojni. Ruszamy w stronę gór. Kiedy odbierzesz tę wiadomość, będziemy w drodze. Nie kontaktowałbym się z tobą, ale jeśli miałaś to zrobić, wyruszyłaś trochę za późno. Może masz jakieś kłopoty. Po drodze zamierzamy odwiedzić Starego Johna; bez wątpienia pomoże nam znaleźć cię. Mamy nadzieję, że do tego czasu wszystko będzie dobrze..." Co miała o tym myśleć? Alan Goresci i Garth Trevalin usłyszeli wezwanie? Przez całą drogę do hotelu B.J. czuła zaniepokojenie. Usłyszeli wezwanie oczywiście wezwanie Radu - a ona nie? Co się tu działo? Spróbowała się skontaktować z tą dwójką, ale ich telefony dzwoniły i nikt nie odbierał. A powrót lorda Wampyrów był przewidziany dopiero za dwa miesiące. Czy rzeczywiście? Więc dlaczego Ferenczy, a być może i Drakulowie, tak wcześnie wybrali się do Cairngorms? O czym wiedzieli oni i inni niewolnicy Radu, a nie wiedziała B.J. Mirlu? Ale plan działania był ustalony i nie mogła go zmienić. Ona także musiała czekać na wezwanie Radu. A do tego czasu nie miała nic do roboty; mogła się tylko niepokoić, dlaczego była ostatnia na liście, i zastanawiać się, co zamierza Radu... A na Sycylii, w Le Manse Madonie, Anthony Francezci nigdy w ciągu swego długiego, zbyt długiego życia, nie czuł się bardziej samotny niż w tej chwili. Mimo że rzadko zgadzał się całkowicie ze swym bratem, brakowało mu teraz Francesca. Bez niego Le Manse robiło wrażenie wielkiego grobowca. Dom wampirów, z których najstarszy
kotłował się w studni, w trzewiach kamiennej budowli. A w ciągu dnia, kiedy Anthony szedł spać, nigdy nie wiedział, jakie będzie miał sny; wiedział jednak doskonale, że kiedy nadejdą, to będą koszmary. I wiedział, co przyniosą. Minęło zaledwie dziewięć czy dziesięć dni od tego ranka, gdy Katerin potykając się wypadła z jego pokoju, trzymając się za gardło i przysięgając, że nikomu nie powie, co zobaczyła. Był pewien, że nie uczyni tego ze względu na własne bezpieczeństwo. Ale jaka to różnica, że nikt inny nie znał jego stanu, nie wiedział, że w jego ciele rozpoczął się proces mutacji? Żadna. Anthony wiedział, że choćby nie wiem jak długo to trwało, nadejdzie dzień, gdy stanie się taki, jakim teraz był jego ojciec. I sam ten fakt - jego nieuchronność - sprawiał, że wszystko inne przestało mieć znaczenie, z każdym dniem przybliżając go do tej żyjącej okropności, jaką był Angelo Ferenczy. W ciągu tych krótkich dziesięciu dni, które były niczym w porównaniu ze stuleciami jego istnienia, Anthony stał się widmem samego siebie. Snuł się po Le Manse Madonie jak niewolnik krótko po swej przemianie, spędzając większość czasu w pieczarze koło studni. Ci z jego ludzi, którzy go widzieli - nieczułe na nic wampiry, które lękały się samego faktu, że Anthony jest Wampyrem - zdumiewały się zmianą, jaka w nim zaszła: miał zapadłe policzki, pochylone ramiona i gorączkowo rozszerzone źrenice. Ale tylko Katerin i jego ojciec wiedzieli, co jest tego przyczyną. - Och, mój synu - powiedział pewnego razu Angelo, kiedy Anthony stał oparty o krawędź studni. - To sprawia, że wszystko inne przestaje mieć znaczenie, prawda? Tak było ze mną i z tobą będzie tak samo. Okropność! Ale czy możesz uwierzyć, że twój brat będzie dla ciebie równie przychylny jak ty byłeś dla mnie przed laty? Myślałeś, że nie wiem? Wiedziałem i to bardzo dobrze. Gdyby nie ty - gdyby nie twoja dalekowzroczność - byłbym już od dawna martwy. A któż może wiedzieć, może to byłoby najlepsze wyjście. - Stary Ferenczy wydawał się wyjątkowo przytomny i tak samo zwodniczy. - Co masz na myśli? - Anthony był apatyczny i pozbawiony sił; od czasu gdy zrozumiał, co go czeka, sypiał bardzo źle. - W ostatnich stuleciach, bez moich wskazówek i rad - pozbawiony wyroczni - bardziej przypominałbyś oryginał. Byłbyś Wampyrem! Ale teraz...? Anthony wzruszył ramionami. - To nowoczesny świat. Aby w nim żyć, także musieliśmy być nowocześni. - I poświęcić swe wampirze uzdolnienia? Długo, bardzo długo nad tym myślałem. Może dlatego, że już nie miałem żadnego prawdziwego pożytku z moich zdolności, które zaczęły mnie przerastać. Byłem jak tama, a one jak woda, która zaczęła się przez nią przelewać. Kiedy ciśnienie stało się zbyt wielkie i nie dało się ich już ujarzmić, tama uległa przerwaniu. Najpierw pojawiły się pęknięcia, a potem przyszła powódź.
- Chcesz powiedzieć, że nasze zdolności były uwięzione? Nadmiernie ograniczone? - Zwłaszcza twoje - odpowiedział tamten. - Francesco dawał upust swym zachciankom. Kiedy był jeszcze dzieckiem, musiałem go powściągać. On i ja... nigdy nie byliśmy sobie bliscy. Zresztą to nic dziwnego: jesteśmy Wampyrami! Ale kiedy nadarzała się okazja, wyfrunął na szeroki świat, może po to, żeby się ode mnie uwolnić? A ty byłeś... ptakiem udomowionym. Uczyłeś się mądrości, podczas gdy on się po prostu... uczył! Zawsze był bardziej pożądliwy, chciwy, okrutny! Właśnie dlatego w tym „nowoczesnym" świecie musiałem go powściągać. Ale prawda jest taka, że bardziej przypominał oryginał. Nawet teraz. - Więc ponieważ Francesco „dawał upust", jak to określiłeś - parł Anthony - i nadal tak jest, prawdopodobnie zdołał się przed tym uchronić, tak? A ja myślałem, że jest wręcz odwrotnie: że nieużywany mięsień ulega atrofii. - Używając ludzkich analogii i według lekarzy tego świata tak jest. Ale Wampyry zawdzięczają swoje zdolności stworzeniu, które żyje w ich wnętrzu. Pijawka to nasza siła, Tony! Każdy z nas to dwie istoty i my, ci na zewnątrz, wierzymy, że to my dzierżymy władzę. Ale mylimy się. Jesteśmy tylko mięśniem, który ulegnie atrofii, gdy nasze pijawki nie będą mogły nas wykorzystywać! Ale kiedy równowaga ulega zbyt silnemu zaburzeniu, nawet pijawka traci nad tym kontrolę. - A kiedy Francesco zobaczy, co się ze mną dzieje? - Anthony próbował zajrzeć w głąb studni. - Dałeś do zrozumienia, że nie będzie nastawiony tak przychylnie jak ja. - Mogę się mylić. (Anthony'emu wydawało się, że tamten wzruszył ramionami.) Ale nawet jeśli tak jest, co to za miejsce? Czy tego właśnie pragniesz, Tony? Chcesz być uwięziony w studni? - Wolałbym umrzeć, naprawdę umrzeć! - Miałem dokładnie takie odczucie - powiedział Angelo. - I widziałem... widziałem... - po czym zamilkł. - Co widziałeś? - Nic! Nie widziałem nic, poza powrotem Radu. I że tu przybędzie, oczywiście! Ale nic więcej. - Przybędzie tutaj?! - wysyczał Anthony. - Przedtem o tym nie wspominałeś. - Ależ tak! Przed laty, zanim ten Harry zakradł się do skarbca i ukradł wasze pieniądze. Wtedy powiedziałem, że Radu nas odszuka. - Kiedy? - Anthony chwycił się ściany i pochylił się głębiej nad otworem studni. - Kiedy się zjawi? - Już się przebudził. - Wiem o tym - warknął Anthony - bo rozmawiałem z Franceskiem. Wyczuł jego obecność gdzieś w górach, w Szkocji. Radu wkrótce powróci. Ale... mówisz, że tu przybędzie? Jak to
możliwe? Francesco chyba go zatrzyma. - Myślę, że nie. Twój brat z pewnością przypomina oryginał. Ale Radu to jest oryginał! - Więc muszę stąd uciekać! - Anthony zaczął wpadać w panikę. W Le Manse Madonie czuł się przytłoczony, niemal jak więzień. - On cię odnajdzie, gdziekolwiek byś się ukrył. Zdrowy rozsądek podpowiada, abyś pozostał tutaj i bronił się. Czy oddaliłeś się tak bardzo od swych korzeni, że opuścił cię nawet instynkt terytorialny? - Przejrzałem cię! - warknął Anthony. Wreszcie poderwał się do działania, otrząsnąwszy się z chorobliwego przygnębienia, a może spowodował to zwykły strach. - Chcesz, abym tu pozostał, żeby bronić ciebie! - Nie, bo nie widzę dla siebie żadnej przyszłości. Uspokój się, Tony, mój Anthony. Pomyśl, co tutaj masz: to prawdziwa forteca i twoi ludzie, niewolnicy, którzy będą jej bronić. Jak Radu może cię dosięgnąć, tak żebyś go nie zobaczył? Z krawędzi płaskowyżu, z murów Le Manse Madonie, wampirze oczy będą w nocy wypatrywać wielkiego wilka! Jak zdoła się przedostać niezauważony przez płaskowyż, czy też drogami? Czyż nie masz nocnych strażników? Poza tym wiesz, kiedy przybędzie, kiedy nadejdzie jego czas. To nastąpi którejś nocy, kiedy księżyc będzie w pełni. - Dopadnie Francesca - który wedle twych własnych słów jest znacznie bliżej tego przeklętego oryginału niż ja - a przegra ze mną i moimi ludźmi? Jeśli, jak wspomniałeś, Francesco jest bliski zagłady, dlaczego miałbym się przejmować, gdzie mnie uwięzi? - Blada zazwyczaj twarz Anthony'ego zsiniała, a oczy zapłonęły czerwienią. - Zaplątałeś się, Angelo Ferenczy. To, co mówisz, nie trzyma się kupy. Kręcisz, ale prędzej czy później wszystko wyjdzie na jaw! - Nie kręcę, mój synu, mój kochany Tony - odparł Angelo. - Przyszłość zawsze była pokrętna; jak możemy być czegokolwiek pewni? Poza tym są to sprawy zbyt poważne, aby kręcić, a ja jestem już na to za stary... i zbyt głodny! Pozbawiony jedzenia nawet nie mogę normalnie myśleć. Od jakiegoś czasu nie dostarczasz mi pożywienia. Może choć jakiś mały kąsek? Coś słodkiego? Kogoś młodego? - Nie! - warknął Anthony, ale po chwili najwyraźniej zmienił zdanie. - Dobrze! Kiedy powiesz mi wszystko, co wiesz. Bo jestem pewien, że przewidziałeś zakończenie. A na razie... - Chwiejnym krokiem cofnął się w tył. - Jestem zmęczony. Nie mogę się normalnie wyspać, kiedy ta rzecz tkwi wewnątrz mnie. Zostawiam cię, abyś się zastanowił nad swą przyszłością! Opuścił pokrywę nad wylotem studni i włączył prąd. I wtedy ruszając do wyjścia, coś usłyszał.
- ANGELO KŁAMIE! KŁAMIE! KŁAMIE! KŁAMIE! - Umysły uwięzione w ciele starego Ferenczyego, nad którym już nie w pełni panował, nagle odezwały się w głowie Anthony'ego, który aż się zachwiał. - Co? - Drżącymi dłońmi ścisnął skronie. - ANTHONY, TWÓJ OJCIEC CIĘ OKŁAMUJE!... MASZ RACJĘ: ZNA ZAKOŃCZENIE I JUŻ SIĘ DO NIEGO PRZYGOTOWUJE. TA NIEUSTĘPLIWOŚĆ WAMPYRÓW!... ANGELO NIE LĘKA SIĘ ŚMIERCI. CZĘŚĆ JEGO ISTOTY I TAK JUŻ JEST MARTWA, ALE HODUJE TAM... - Cicho! (Angelo próbował ich zakrzyczeć. Anthony wiedział, że stary Ferenczy potrafił wywołać stan śpiączki i w ten sposób uciszyć wszystkie swe ofiary.) - W czym skłamał? Powiedzcie mi, szybko! - Odwrócił się w stronę studni w nadziei, że „usłyszą" go za pośrednictwem ojca. - Co hoduje? - MILIONY... - Cicho! (Burknął groźnie Angelo, starając się ze wszystkich sił ich uciszyć.) - Miliony czego? - Ale Anthony zobaczył, że wyziewy wydobywające się ze studni - pary, które stanowiły „oddech" jego ojca - zaczęły rzednąć. - MILIONY! - Znów to słowo. I na koniec jeszcze raz: - Miliony... - Teraz był to już tylko szept, który po chwili całkowicie ucichł. I nastała cisza... Wracając do górnej części Le Manse Madonie, Anthony gotował się ze złości. Jego wstrętny ojciec mógł winić, kogokolwiek chciał, za swój pożałowania godny stan, ale Anthony wiedział, że jest to po prostu dziedziczne. A gdyby Angelo się tym nie zaraził albo gdyby nie miał tego we krwi, Anthony by tego nie odziedziczył. A teraz to coś znów było głodne. To nic nowego. Angelo chciał coś młodego, coś słodkiego. Bo stary Ferenczy zawsze lubił to co świeże i czyste. Anthony uśmiechnął się do siebie złośliwie. Zaspokoi pożądanie tego potwora, ale na swój sposób. I dopiero gdy sam będzie zaspokojony, gdy Angelo powie mu wszystko, co wie. A do tego czasu niech głoduje. Zresztą będzie nie tyle głodował, co się kurczył, wysychał, aż w końcu skamienieje! Zniszczyć go za pomocą ognia? Nie, Francesco nie miał racji. Natomiast zamknąć go w tej studni i pozwolić, aby tam gnił w wiecznej ciemności... to było znacznie bardziej odpowiednie. Ponieważ podejrzewał, że jego ojciec może podsłuchiwać, Anthony dodał: - Zastanów się nad tym, ty stary łajdaku! I bądź pewien, że nie jest to czcza groźba. A jeśli chodzi o ten kąsek, Anthony miał dla swego ojca coś specjalnego. Ale teraz osłonił swe myśli najlepiej, jak mógł, bo chciał, aby to była niespodzianka. Młoda i słodka? Ha! Kiedy w końcu ojciec spełni jego żądania, z pewnością dostanie nagrodę. Ma na imię Katerin...
Faktycznie ten ohydny wybryk natury, który był jego ojcem, nie „usłyszał" niczego. Masa metamorficznej materii była pogrążona we śnie. Wilgoć w naturalnym zagłębieniu skalnym, stanowiącym jego celę, w połączeniu z częścią jego własnego ciała, która gniła, wydzielając ciepłe gazy, stanowiła zalążek nowego życia. Fioletowe nitki grzybni powoli się wydłużały, wypełniając wszystkie szczeliny. Wkrótce ukaże się pierwszy spośród wielu nieustannie dojrzewających grzybów. A pod jego czarnym kapeluszem uformują się miliony ohydnych, czerwonych zarodników... Harry nie mógł ufać rzeczywistości; w istocie czasami zastanawiał się, czy coś takiego w ogóle istnieje. Ale w głębi duszy, będąc istotą ludzką, zdawał sobie sprawę z różnicy między tym, co może, i tym, co nie może istnieć. Albo nie powinno. A część z tego, co stanowiło jego życie w czasie, którego wolał nie pamiętać, z pewnością należało do tej drugiej kategorii. Ale tutaj nie chodziło o to, co istniało i nie istniało, albo co nie powinno istnieć. Nie trzeba się było martwić o przeszłość czy przyszłość, ale o teraźniejszość. Dlatego zamknął się w tym bezpiecznym miejscu, w tym schronieniu. I odtąd naprawdę nie zawracał sobie głowy czymkolwiek. Jednak teraz był przytomny i zastanawiał się, dlaczego znów myśli, i wiedział dlaczego. Ponieważ wkrótce nadejdzie pora karmienia i wtedy to schronienie wcale nie będzie takie bezpieczne. Chciał się przeciągnąć, ale nie mógł. Nie mógł? Ale mógł poruszyć głową, aby się zorientować, dlaczego jest unieruchomiony. I wtedy przypomniał sobie; pamiętał jak przez mgłę ludzi, którzy przynieśli do jego małego pokoju, ze ścianami obitymi gąbką, ciężkie, wyściełane krzesło. Miało to miejsce po bardzo przykrym koszmarze, kiedy zaczął krzyczeć i nie mógł przestać. I przypomniał sobie, jak założyli mu kaftan bezpieczeństwa, a potem posadzili na tym krześle i przywiązali przeguby rąk do poręczy. Ale były to tylko drobne niedogodności; były one niczym w porównaniu z tym, jak słyszał, że mówią do niego zmarli. Zdarzało się to nieustannie: i na jawie, i we śnie! Kiedy nie spał, nie było jeszcze tak źle; mógł z tym sobie poradzić, bo wiedział, jak uniemożliwić im dostęp. Ale sen sprowadzał koszmary, w których musiał walczyć, aby się uwolnić! Stąd... kaftan bezpieczeństwa? Bo ludzie wydawali się nie rozumieć, że jeśli tylko nie dadzą mu zasnąć, nie trzeba go będzie przywiązywać. Nie pozwolili mu tego wytłumaczyć - prawdopodobnie dlatego, że nie wyrażał się zbyt jasno, albo dlatego, że wciąż wspominał o czymś, czego nie chcieli słuchać - co go tylko zirytowało i rozzłościło. A potem, kiedy zaczął krzyczeć, zrobili mu zastrzyk i zmarli znów zaczęli do niego mówić. Nie potrafił przerwać tego zaklętego kręgu, a to zmniejszało jego poczucie bezpieczeństwa. To nie było schronienie, jakie sobie wyobrażał. Może powinien znaleźć jakieś bezpieczniejsze miejsce, ale to oznaczałoby przejście przez te drzwi, które nie istniały... a poza tym
uczynił to po raz ostatni! I tak nie mógł się ruszyć, kiedy był tak przywiązany. Ale to było w porządku; samotność, cisza i spokój były przecież dobre. Tylko nie wiedział, jak sobie poradzić z problemem karmienia. Siedział w tym krześle, swędziało go i nie mógł się podrapać; oblizał dziąsła obtarte w miejscu, gdzie Willis wciskał mu do ust ostrą łyżkę. Czuł zaschłe jedzenie, które przykleiło mu się do nosa i uszu, kiedy sadystyczny stażysta wpychał mu do ust gęstą kaszę. Następnym razem, gdy pojawi się Willis - to powinno być już niedługo - przyniesie mokrą gąbkę i trochę umyje Harry'ego, zanim wszystko zacznie się od początku. Chociaż Harry nie był pewien, co może na to poradzić, wiedział, że coś z tym karmieniem musi zrobić... ...Ale teraz ktoś do niego mówił, ktoś żywy i Harry zdał sobie sprawę, że odpowiada mu na głos. No, może niekoniecznie odpowiada, ale przynajmniej mówi; prawdopodobnie wyraża swoje skargi. - Widzisz - mówił głos - po prostu nie wiem, z czym mamy tutaj do czynienia. Gdybym wiedział, kim jesteś, mógłbym ci pomóc. A byłoby jeszcze lepiej, gdybym wiedział, jak się tu dostałeś. Miałeś przy sobie jedynie notes z mnóstwem zapisków, ale wszystkie były bez sensu, a jedyną osobą o której mówiłeś, jest ten Harry. Czy to właśnie ty? Nie masz nazwiska? I nie chcesz się z nami porozumieć? - Moje nazwisko - powiedział Harry, rozpaczliwie próbując się skupić - to Snaith... albo Keogh... albo Kyle. - W końcu nieco oprzytomniał i pokój przestał być tylko niewyraźną plamą. Dyrektor Cyril Quant zobaczył, że spojrzenie Harry'ego nabiera ostrości, i usiadł nieruchomo na lekkim, składanym krześle, które przyniósł ze sobą do celi Harry'ego. Willis stał na zewnątrz, na korytarzu, gdzie Quant kazał mu czekać. Ale bez wątpienia słyszał, jak ten tajemniczy pacjent - ten nielegalny pacjent - mamrotał coś bez związku. A Quant widział na własne oczy resztki zaschniętego jedzenia wokół ust Harry'ego. - Jeśli bronisz się przed jedzeniem - powiedział - powinieneś się spodziewać, że zostaniesz do tego zmuszony. Nie możemy pozwolić, żebyś nam tu umarł - hm, Harry? - w dodatku nie wiedząc, kim właściwie jesteś! Prawda? Harry kurczowo trzymał się tej wizji; uczepił się myśli, że ten człowiek może mu jakoś pomóc w sprawie jedzenia. Widział jakoś dziwnie; z jego oczami coś było nie tak, nie mógł ich skupić, jak należy. Quant wyglądałby nawet zabawnie, gdyby to wszystko nie było takie groteskowe! Jakiś dziwny efekt teleskopowy. Postać Quanta była maleńka na tle jeszcze mniejszego krzesła i jakby puchła ku górze, gdzie na zgarbionych ramionach tkwiła ogromna, rozdęta głowa. Była wyłysiała, a nieliczne kosmyki rudych włosów, zaczesanych do tyłu, zakrywały maleńkie uszy; oczy wpatrujące się w Harry'ego zza grubych okularów wydawały się jeszcze większe, a cała
jego postać przypominała wielką żabę! - Uśmiechasz się? - powiedział Quant. - Czy rozumiesz coś z tego, co się tu dzieje? - Nie, a pan? - spróbował powiedzieć Harry, ale z jego ust wydobyło się tylko coś na kształt skrzeku. Ale to już było zbyt wiele. Gdyby to ciągnął dalej, znów zwabiliby go do swego świata, który nie miał dla niego żadnego znaczenia. Najlepiej niech to samo minie. A Quant prychnął rozczarowany, gdy oczy Harry'ego znów zmętniały, a głowa zwisła bezwładnie... Na korytarzu Quant powiedział do Willisa: - Wydaje się, że on cię nie lubi, Willis. - To ma swoje dobre i złe strony - odparł Willis. - Słyszałem, o czym gada. Pora karmienia? To jak karmienie wściekłego psa! Próbuję coś mu podać, a on wypluwa to wprost na mnie! Jak mam go karmić, jeśli nie trzyma tej... swojej głowy nieruchomo? - Omal nie powiedział „tej pieprzonej głowy", a Quant spojrzał na niego z zaciekawieniem. - Chodzi mi o to - ciągnął Willis czy nie możemy podłączyć go do kroplówki i odżywiać dożylnie? Zresztą co on tu jeszcze robi? Nie należy do nas; nie jest legalnym pacjentem. Czy nie powinniśmy - no, nie wiem - przekazać go odpowiednim władzom? Wychodząc z oddziału przez system drzwi zabezpieczających, Quant odparł: - Na tym polega problem. Dopóki nie wiemy, kim jest i jak się tu dostał, jak możemy wyjaśnić jego obecność? - Po co się tym martwić? - powiedział Willis. - Można po prostu powiedzieć, że znaleźliśmy go, jak wałęsał się po naszym teranie, wewnątrz ogrodzenia zabezpieczającego. Nikt nie zakwestionuje faktu, że jest chory psychicznie! Może ktoś nie mógł się nim już dłużej opiekować i nam go podrzucił. - A jeśli ten ktoś to inspektorzy? - natarł dyrektor. - Tu jest szpital psychiatryczny. Myślisz, że to uchroni nas przed kontrolą? Wręcz przeciwnie, ludzie interesują się naszymi pacjentami. A my mamy się o nich troszczyć! - A jeśli to osoba podstawiona? - sprzeciwił się Willis. - Skąd pan wie, że nie czekają i nie zastanawiają się, dlaczego nic nie uczyniliśmy w tej sprawie. - Nie my, ja! - warknął Quant. Willis wzruszył ramionami. - Tak, to pański problem, sir - powiedział, patrząc w bok. - Jutro - kiwnął głową Quant, wchodząc do windy. - Jutro zamelduję o tym, co się tu wydarzyło. W końcu są władze wyższego szczebla. A tymczasem... doprowadź go do porządku, dobrze? I upewnij się, że takim pozostanie. Jeśli będzie go trzeba gdzieś przekazać, a tak
prawdopodobnie się stanie, chciałbym, aby wyglądał możliwie jak najlepiej. I dotyczy to wszystkich pacjentów, jasne? Jeżeli mają przeprowadzić inspekcję zakładu, musimy być czyści. Kiedy winda powiozła Quanta do góry, Willis pędem wrócił do pokoju kontrolnego. Trzeba było umyć te wszystkie świnie - ale wiedział, kim zajmie się najpierw. - Mamy się o nich troszczyć, nieprawdaż? - mruknął do siebie. - A jest problem z karmieniem, nie? Naprawdę? - No dobra, Dave Willis wiedział, jak temu tajemniczemu, pieprzonemu szaleńcowi dać do wiwatu! I - niech się dzieje, co chce - następna puszka pomyj ma stać, jak należy! Harry nie słyszał, jak Willis wchodzi do celi, dopóki nie poczuł na wargach gorącej potrawki i ostrej krawędzi łyżki, którą wpychano mu jedzenie do ust. Otrząsnąwszy się z odrętwienia, zakrztusił się i wypluł to paskudztwo. Potem... ...Było o wiele gorzej. Ale kiedy już było po wszystkim i znów zapanował spokój, Harry zdołał się skupić. Bo teraz mógł się skupić na czymś określonym. A Ogromna Większość dostrzegła swoją szansę i skwapliwie ją wykorzystała. I tym razem Harry ich słuchał - poświęcając im całkowitą uwagę - ponieważ prawie wszystko było lepsze niż to... - On nie jest obłąkany - mówił do sir Keenana Gormleya człowiek, który za życia był wybitnym psychiatrą. - Po prostu wycofał się ze świata, który z jego punktu widzenia jest szalony. Problem polega na tym, aby go przekonać, by do niego powrócił. Ale teraz jest bardzo zdezorientowany. Jego umysł wypełnia niechęć granicząca z nienawiścią do osobnika nazwiskiem Willis. Nie należy się temu dziwić: ten człowiek to stażysta, który dosłownie znęca się nad Harrym! Ale z drugiej strony Willis stanowi także przyczynę, dzięki której zyskaliśmy dostęp. Harry szuka sposobu wyplątania się z sytuacji, w jakiej się znalazł. A to oznacza, że może sprawnie rozumować, jeżeli potrafimy go do tego przekonać. Teraz do rozmowy włączył się Anton Mesmer. - Wydaje mi się, że mam w tym swój udział - powiedział. - W końcu Harry był na początku moim pacjentem. Czy raczej moim terapeutą! Wrócił mi wiarę w siebie i teraz chciałbym uczynić dla niego to samo. - Za pomocą hipnozy? - przestraszyła się matka Harry'ego. - Niezupełnie - odparł Mesmer. - Hipnoza pozwoliła mi tylko uzyskać w jakiejś mierze dostęp do jego umysłu. Teraz zamierzam zająć się tym, co tam znalazłem - jego wiedzą. I, Mary Keogh, będę potrzebował twojej pomocy.
- Mojej pomocy? Co masz na myśli? - Obiecaj, że nie będziesz się wtrącać - powiedział otwarcie Mesmer. - Nie rozumiem - potrząsnęła bezcielesną głową. - Chodzi o jego miłość do B.J. Mirlu - wyjaśnił Mesmer. - Wciąż znam drogę do jego umysłu. Pamiętam, że się o nią bał. Teraz jest w niebezpieczeństwie; wszyscy o tym wierny od ludzi i potworów, które znalazły się wśród nas. To może być jedyna rzecz, która go skłoni do tego, aby się stąd wydostać: świadomość, że ta dziewczyna jest w niebezpieczeństwie. - Raczej dwie rzeczy - wtrącił psychiatra. - Jego miłość do tej kobiety i strach przed Willisem; dlatego będzie chciał stąd uciec. - Trzy - powiedział Nostradamus, zaskakując ich wszystkich. - Bo jak dotąd nie rozwikłał wszystkich zagadek, które mu dostarczyłem. Wiem, jak niechętnie Nekroskop pozostawia sprawy niedokończone! - Co jeszcze wiesz? - zapytał sir Keenan. - Co zobaczyłeś w jego przyszłości? - Nie pytaj mnie o to - odparł Mesmer. - Ani ty, ani nawet ja nie powinniśmy tego wiedzieć. Przynajmniej nie w całości. - No tak - powiedział Mesmer. - Ale jak to zrobić? Czy mam wejść do jego umysłu teraz? Czy mam mu przypomnieć, że B.J. Mirlu na nim polega, że jak dotąd nie zrozumiał do końca wskazówek Nostradamusa - które mogą przynieść jedyne realne rozwiązanie - i że to jedyne bezpieczne miejsce to w istocie miejsce pełne tortur i zagrożeń? Ale matka Harry'ego pragnęła wiedzieć coś więcej. - Jakie kłamstwa dotyczące B.J. chcesz mu powiedzieć? - Tylko że go kocha, zresztą nie możemy mieć pewności, że to kłamstwo. A także że argumenty świadczące przeciwko niej nie zostały udowodnione. Jeżeli ją kocha... to powinno wystarczyć. - Powinno wystarczyć? - dopytywał się sir Keenan. - Na czym polega ryzyko? Mesmer odpowiedział, ostrożnie dobierając słowa. - Płaszczyzna oddzielająca rzeczywistość od nierzeczywistości została u Nekroskopa tak osłabiona, że jest teraz napięta jak struna. Kiedy znów będzie musiał wybierać między tym, co istnieje, a tym, czego nie ma, może dokonać niewłaściwego wyboru. - I to jest... prawdopodobne? - znów spytała matka Harry'ego. - To znaczy czy różne poziomy jego świadomości zetkną się po raz ostatni? Franz Anton niechętnie kiwnął bezcielesną głową.
- Tak. A klucz jest w rękach B.J. Mirlu... Przez długą chwilę w metafizycznym eterze panowała zupełna cisza; w końcu Mary Keogh westchnęła i zapytała: - I nie ma żadnego innego wyjścia? - Och jest - powiedział Mesmer. - Zawsze jest jakaś alternatywa. Pozwolić, aby sprawy pobiegły swoim torem, aby świat żywych ogarnął horror, ale wtedy trzeba będzie wyjaśnić tym rzeszom zmarłych, którzy znajdą się wśród nas, jak mogliśmy na to pozwolić! Wiem, co sam wybrałem, ale tego wyboru nie mogę dokonać sam. A czas płynie nieubłaganie. Wtedy odezwał się nowy głos: - Ja głosuję za, panie Mesmer. - To był R.L. Stevenson Jamieson. - Przynajmniej tyle mogę zrobić dla Nekroskopa. - Jak zwykle był skromny i bezinteresowny. - Ja też jestem za - powiedział Nostradamus. - Bo w przeciwnym razie Nekroskop nie będzie mógł pójść do przodu ani się cofnąć! To paradoks stary jak świat. Co było najpierw...? - Kocham go jak syna... wybacz mi, Mary - powiedział sir Keenan. - Bóg mi świadkiem, że nie chciałbym narażać go na niebezpieczeństwo. Ale być w takim stanie, jak jest teraz, to przekleństwo. Także i dla niego. Doktorze - zwrócił się do Mesmera - myślę, że potrafię pomóc, jeśli chodzi o zmotywowanie Harry'ego. Więc jeśli można, będę panu towarzyszył. I tylko z matką Harry'ego nie uzgodniono ostatecznej decyzji. Czas biegł nieubłaganie w przyszłość, a teraźniejszość nieustannie odchodziła w przeszłość... Harry był przytomny. Przytomność odzyskał nagle. I równie nagle zrozumiał, co zrobił i czego nie zrobił. Poddał się. Przerwał to, co robił, w połowie. Pozwolił, aby inni zrobili to za niego, nawet nie wiedząc, kim są. Bo strach przed odkryciem to było dla niego zbyt wiele. Ale okazało się, że jest to klasyczny przypadek wpadnięcia z deszczu pod rynnę. A teraz pragnął się z tego wydostać. Jednak ni z tego, ni z owego (albo z jego snów, czy też natarczywości tych, którzy je zaludniali) wrócił mu rozsądek. Albo raczej pustka - próżnia - którą sam wykreował, znów się wypełniła i nie miał zamiaru pozwolić, aby powróciła. Natura bowiem nie znosi próżni. W ten sposób nagle wróciła mu przytomność i odzyskał zdrowie psychiczne, a zegar biologiczny powiedział mu, że zbliża się ranek. I mimo że od chwili gdy otworzył oczy, czuł się cały zesztywniały, wiedział, że to tylko złudzenie, naturalny skutek tego, że był przywiązany do krzesła. Jego sen był głęboki i (paradoksalnie) przyniósł odprężenie, a jakiś słabnący wewnętrzny głos przypominał: „Będziesz spał głęboko, Harry, po czym obudzisz się wypoczęty... obudzisz się wypoczęty... wypoczęty."
Przedtem słyszał też inne głosy, których teraz już nie było, ale pamiętał, co mówiły. Być może przekazane przez nie wiadomości stanowiły jedynie myśli, które przetworzył jego umysł, zanim „uległ awarii". Jakkolwiek było, po przebudzeniu Harry pamiętał je dobrze. Jedną z tych myśli, z której wywodził się jego główny problem, był Wydział E. To było w czterowierszach Nostradamusa. Ale co jeszcze było w nich ukryte, czego Harry dotąd nie zdołał wyczytać? Miał niemało pracy przed sobą. A myśl - czy raczej fakt - że Bonnie Jean nie została definitywnie uznana za winną ingerencji w jego życie? Nie na sto procent; w najgorszym razie na pięćdziesiąt, jeśli rzeczywiście Wydział E także maczał w tym palce. Oraz myśl (fakt?), że B.J. jest w niebezpieczeństwie. Ich wrogowie byli zagranicą, i prawdopodobnie jej szukali, podczas gdy Harry gnił w tym zakazanym miejscu! Jeśli naprawdę go kochała - nagle poczuł pewność, że kimkolwiek jest, rzeczywiście go kocha - jej wrogowie byli i jego wrogami. Ale wiedział także, że ci wrogowie są potężni, nie tacy jak tutaj. Willis! Rano! Śniadanie! Nie ma mowy! Harry obrócił głowę najpierw w jedną stronę, potem w drugą i rozejrzał się po celi, po czym otworzył umysł dla zmarłych. Było to lepsze, niż wołanie o pomoc. - Harry! - pośpiesznie powiedział R.L. Stevenson Jamieson. - Czy słuchasz, Nekroskopie? Właśnie idzie w twoją stronę jakiś facet i żadną miarą nie wygląda na przyjaciela! - Ile mam czasu, R.L.? - Harry nadaremnie szarpał skórzane pasy, którymi przywiązano mu dłonie do poręczy krzesła. Wymachiwał nogami, próbował kopać, ale nie był w stanie niczego zrobić, ponieważ stopy znajdowały się nad podłogą. - Ile czasu? Nie operuję czasem, jedynie odległością, Harry. Wiem tylko, że się zbliża i szykuje się na spotkanie z tobą. Widzę, jak twój płomyk płonie, a ten facet zawziął się, żeby go zgasić, no, przygasić. Z pewnością nie ma wobec ciebie dobrych zamiarów. Harry przestał walczyć z pasami przy przegubach i z całej siły naparł na szeroki pas, który oplatał mu pierś. Trochę się poddał, ale to nie wystarczało. Nawet gdyby udało mu się wstać z krzesła, miał jeszcze na sobie kaftan bezpieczeństwa. Sapiąc z wysiłku, rzucił w przestrzeń: - Jest tam ktoś jeszcze? Czy jest tutaj... kostnica? - Nie było, ale nawet gdyby była, Harry'emu przemknęła przez głowę myśl, że przywoływanie wariata spośród zmarłych nie jest chyba najlepszym pomysłem!
A więc żadnej fizycznej pomocy, a przynajmniej nie pochodzącej z fizycznego źródła. Ale tam, na zewnątrz, ktoś był. - Masz wśród zmarłych wielu przyjaciół, Harry - powiedział zupełnie nowy, ale zdecydowanie przyjazny głos. - I muszę przyznać, że interesuję się tobą od dłuższego czasu, ale powiedziano mi, że jesteś dosyć zajęty. - Wciąż jestem - stęknął Harry, szarpiąc się jak szaleniec na swoim krześle. - Przyjacielu powiedział, przerywając na chwilę bezowocne wysiłki - jeżeli nie masz dla mnie jakiejś naprawdę dobrej rady, czy mógłbyś ustąpić miejsca komuś, kto mógłby mi pomóc? A poza tym kim jesteś? - Mam na imię Harry - powiedział tamten, szczerząc zęby w bezcielesnym uśmiechu. - W każdym razie taki był mój sceniczny pseudonim. - To jakiś żart? - Wyczerpany, niemalże pokonany Nekroskop potrząsnął głową. - Jeżeli tak, wybrałeś nieodpowiedni moment. - To zdumiewające! - powiedział drugi Harry. - Spędziłem mnóstwo czasu - to znaczy za życia - dowodząc, że ty i tobie podobni nie mogą istnieć. I może w owym czasie tak rzeczywiście było. Ale potem się zjawiłeś. I od tego czasu znów mogłem rozmawiać z moją matką tak, jak ty ze swoją! To wielki dług, jaki u ciebie zaciągnąłem, Harry. I nie spłacałem go tak długo, ponieważ bałem się, że także okażesz się szarlatanem. Ale oczywiście nim nie jesteś. - Harry? - powiedział Harry. - Przepraszam, że nie mogę ci teraz poświęcić zbyt wiele uwagi, ale... - Jestem Harry Houdini - powiedział tamten. - Jestem tutaj, aby oddać ci pewną przysługę na prośbę Ogromnej Większości, i jestem rad, że się poznaliśmy. - Harry Houdi...! - zaczął Harry i opadła mu szczęka. - Tak, to ja - powiedział zmarły showman, który spoczywał na cmentarzu Machpelah w Brooklynie. I ni stąd, ni zowąd dodał: - Jak duży luz udało ci się uzyskać? - Co takiego? - powiedział Nekroskop, po czym pozbierał się i wydał westchnienie ulgi. - Masz na myśli te pasy? Ten kaftan bezpieczeństwa? Może przyjdziesz tu i sam zobaczysz? - I otworzył swój umysł jeszcze szerzej. - Można? - powiedział Houdini, nawiązując z umysłem Harry'ego bezpośredni kontakt. - Bardzo proszę - znów westchnął Nekroskop. - Zbliż się i czuj się jak u siebie w domu. Ale musisz mi wybaczyć, bo nie jest tutaj zbyt wygodnie. Faktycznie, nawet wiedząc, kim jesteś i orientując się mniej więcej, czego dokonałeś, sytuacja wydaje mi się całkiem beznadziejna. - Czuł, jak opuszcza go euforia, jaka ogarnęła go parę chwil temu. - Czas nie jest naszym sprzymierzeńcem, a nie dość, że to krzesło, to jeszcze ten kaftan bezpieczeństwa...
- Kaftan to żaden problem - powiedział drugi Harry. - Przestudiowałem skrępowanie tego rodzaju. Powodem, dla którego masz na sobie kaftan, jest ułatwienie życia twoim „opiekunom". Kiedy chcą cię gdzieś przenieść, po prostu odwiązują ci ręce od krzesła, krzyżują je na klatce piersiowej i związują ze sobą. Więc twój prawdziwy problem to krzesło. Harry, chociaż nigdy tego nie próbowałem, myślę, że prawdopodobnie zdołałbym się uwolnić nawet pod wodą! No dobrze, a teraz pozwól mi działać. Nekroskop poddał się jego woli, odprężył się, na ile potrafił, i pozwolił, aby prawdziwy ekspert wziął sprawę w swoje ręce. I po chwili po raz pierwszy w życiu doświadczył nowego rodzaju magii... W piętnaście minut później przyszedł Willis ze śniadaniem. Ekrany w pokoju kontrolnym zostały wyłączone, co oznaczało, że nie był w stanie zdalnie sprawdzić pacjentów tego oddziału. Jednak nie miało to żadnego znaczenia; cele ze ścianami obitymi gąbką były zaopatrzone w okienka ze szkła bezodpryskowego. Harry siedział w kącie i wkrótce będzie wsuwał zsiadłe mleko. A jeśli nie zechce, on go do tego zmusi! Wystarczyło jedno spojrzenie w głąb ciemnej celi - od wczorajszego wieczoru żadnych zmian. Wariat ze skrępowanymi rękami i głową opuszczoną na piersi. Śpi? Doskonale, zaraz się obudzi. Willis postawił tacę na zaokrąglonej półce, wpuszczonej w ścianę i odwrócił się, aby zamknąć drzwi. Kiedy znów się odwrócił, naprzeciw niego stał Harry! - Dzień dobry, panie Willis - powiedział Harry, którego dzieliły od pielęgniarza nie więcej niż dwie stopy. Po czym zwrócił się do kogoś, kogo Willis nie widział, a nawet gdyby zobaczył, nie uwierzyłby: - Sierżancie, jest twój! Kiedy grube wargi Willisa ułożyły się w kształt pełnego niedowierzania „O", sierżant Graham Lane - były instruktor wojskowy - zabrał się do roboty... Dyrektor Cyril Quant przyszedł do pracy zaledwie w pół godziny później, akurat w chwili, gdy rozpętało się prawdziwe piekło. A przed chwilą przeczytał po raz drugi krótki list, który znalazł na biurku. Do każdego, kto prawdopodobnie nie jest zbyt zainteresowany Wśród waszego personelu jest prymityw nazwiskiem Willis. Takiemu człowiekowi nie pozwoliłbym sprzątać klatki z małpami w zoo. To brutal i sadysta i właśnie zdrowo dostał w dupę. Kiedy będę miał czas, przygotuję dokładne sprawozdanie i prześlę je stosownym władzom. Ewentualnie może pan zbadać sprawę osobiście, co oszczędziłoby nam obu wielu kłopotów.
Harry P.S. Proszę mnie nie mieszać do waszego śledztwa, chyba że chce pan wylądować w kaftanie bezpieczeństwa. To imię poskutkowało. Dyrektor Quant gwałtownym szarpnięciem otworzył szufladę biurka i wydobył plik dokumentów, rozsypując część po podłodze. Ale jedyny dowód, że Harry w ogóle tutaj przebywał - jego pełen gryzmołów notes - zniknął. W dziesięć minut później, w Sekcji C Oddziału D, Quant zobaczył, że Willis rzeczywiście zdrowo dostał w dupę. Pozostali sanitariusze właśnie odwiązywali nieprzytomnego Willisa od krzesła. Miał złamany nos i obojczyk, podbite oko i opuchnięte wargi, a włosy pozlepiane zastygłą owsianką... Wróciwszy do domu, Nekroskop prawie nie mógł uwierzyć, jak wielka nastąpiła w nim zmiana. Kiedy wziął prysznic, porządnie się pożywił i przespał całe popołudnie, poczuł się... no, może nie całkiem jak nowonarodzony, ale lepiej niż kiedykolwiek. Pamięć wciąż mu szwankowała (posthipnotyczne polecenia, które kontrolowały wiele jego działań i procesów myślowych, nadal funkcjonowały, choć niezbyt pewnie), ale obudziło się w nim na nowo poczucie swobody, które nie było jedynie wynikiem odzyskanej wolności. Rzeczywiście był podbudowany i miał wrażenie, że powodem jest to, iż teraz znów wiedział, dokąd zmierza i co ma uczynić. A czy mu się powiedzie... to się okaże. Ale było w tym coś więcej. W zakładzie dla obłąkanych Harry odzyskał trochę wiary w zmarłych, a zarazem i w siebie. Nie był już wobec nich tak nieśmiały; wiedział, że kiedy będzie ich potrzebował, przyjdą mu z pomocą. Nie wiedząc, co to właściwie oznacza, czuł, że w wyniku zabiegów Mesmera pierwotne polecenia Jamesa Andersona słabną. Już nie czuł się tak spętany i przestał się bać korzystania z Kontinuum Möbiusa. Kajdany zaczęły opadać. Podobnie było z wątpliwościami co do B.J. Mirlu. Harry już nie zastanawiał się, czy jest tylko naiwniakiem w jej rękach; jeśli tak było, to trudno; ale niczego nie udowodniono i dopóki to się nie stało, Harry nie przestanie jej kochać, rozpaczliwie wierząc, że i ona kocha jego. Jeśli przed nimi piętrzą się nieznane niebezpieczeństwa, razem stawią im czoło, ale równocześnie nie zamierzał działać z zawiązanymi oczami. Nostradamus zostawił mu mnóstwo wskazówek i zaledwie kilka z nich wystarczyło, aby doprowadzić go na krawędź szaleństwa. Jednak w pewnym sensie dzięki temu doświadczeniu czuł
się umocniony; teraz znał niebezpieczeństwa związane z próbami zrozumienia wszystkiego zbyt szybko. Od tej chwili będzie posuwał się do przodu krok po kroku. Ale Bonnie Jean nadal zaprzątała jego myśli. Wciąż czuł do niej dziwny pociąg i czuł, jak niedawne (jak niedawne?... jak długo właściwie gnił w tym zakładzie dla obłąkanych?) postanowienie, aby trzymać się od niej z daleka, rozwiewa się w nicość, w miarę jak miesięczny cykl zbliża się do końca. Miesięczny cykl? Pełnia księżyca! Skok do miasta przez Kontinuum Möbiusa i wizyta w kiosku powiedziały mu, że się nie mylił. To już jutro! Jutro księżyc będzie w pełni! Nie ma się co dziwić, że poczuł zapach jej perfum... a może jej samej? Wiedział, gdzie teraz jest, i musiał rozpaczliwie wysilić swą słabnącą wolę, aby nie popędzić do niej natychmiast, w tej chwili! Ale nie, bo było coś, co musiał zrobić, i miał na to cały dzień, zanim nie będzie mógł się już dłużej opierać. Zagadki Nostradamusa. Chaotyczne czterowiersze i pozbawione znaczenia zapiski w notatniku. Niebezpieczna praca. Próbował je rozszyfrować - nadać im jakieś znaczenie - kiedy... ale teraz było po wszystkim i musi zacząć od nowa. Usiadłszy w kuchni, położył notes na stole i otworzył go...
V Harry rozwiązuje zagadki. Księżycowe dzieci odpowiadają na wezwanie
Różne poziomy podświadomości Harry'ego były znów na swoim miejscu, choć nadal nie były zbyt stabilne. Na poziomie świadomości - w świecie rzeczywistym - wiedział, że jego przyszłość jest jakoś powiązana z owym miejscem na zimnym tybetańskim pustkowiu. A może nie, bo miał niepodważalne dowody, że już raz powrócił do tego miejsca, aby ukryć ciało Zahanine, więc może mieściło się to nie tylko w jego wizji, lecz także obejmowało dziwną przepowiednię atomowego zniszczenia, pochodzącą z umysłu Aleca Kyle'a. Z pewnością Nekroskop doświadczył ogromnego wstrząsu emocjonalnego, gdy odkrył w swoim gabinecie pozbawione głowy ciało Zahanine. A może celem tej wizji było po prostu unaocznienie pewnego związku; pokazanie, że bomba w Greenham Common była tybetańskiego pochodzenia. Fakt ten potwierdził Darcy Clarke. Od samego początku Harry czuł niepokój w związku z tymi mnichami w czerwonych szatach, ale mógł to być także ślad prekognicyjnych uzdolnień Kyle'a. Tak więc wydawało się oczywiste, że ci mnisi są wrogami jego kraju, a w istocie całego cywilizowanego świata. Ale dlaczego mieliby być wrogami B.J.? Kim była B.J., że potrafiła wezwać do pomocy tych sprzymierzeńców, których widział (albo myślał, że widział) w owej stodole podczas śnieżycy? Ale nie, ten kierunek śledztwa był zakazany. Nekroskop był tam przedtem; była to jedna z przyczyn tego, że znalazł się na krawędzi szaleństwa, usuwając to wspomnienie z pamięci. Tak czy owak za każdym razem, gdy zaczynały go trapić wątpliwości dotyczące B.J., jakiś głos wewnętrzny natychmiast wszystkiemu zaprzeczał i krzyczał, że jest niewinna. W rzeczywistości Harry miał pewne podejrzenia co do tego głosu, ponieważ niekiedy brzmiał zupełnie jak głos samej B.J.! I znów natychmiastowe zaprzeczenie! A może i ostrzeżenie. Wrócił więc do myśli o mnichach w czerwonych szatach. Jego uwagę przykuło kilka linijek w notatniku: „Twarz patrząca w dal, ponad zamarzniętym pustkowiem. Czerwone myśli, czerwone szaty. Labirynt. Złociste dzwony." I nagle ten czterowiersz nabrał znaczenia: W pustkowiu twarzą łypie za lodowym murem
Mieszkaniec labiryntu. Kolor czerwony Szat i myśli jego żarzy się w tym miejscu ponurym, W które docierają złociste dzwony. Twarz w złowieszczym labiryncie, patrząca w dal, ponad zamarzniętym pustkowiem. Klasztor? Zapewne. „Kolor czerwony szat i myśli jego..." Jego, nie ich? A więc chodzi o przełożonego klasztoru. Kimkolwiek jest, trzeba się za nim rozejrzeć. Gdzieś w notatniku znajdowało się słowo „Pan". Harry przewrócił stronę i znalazł tę linijkę: „Ona służy w psiarni swego Pana..." (Harry czuł, że stąpa po kruchym lodzie, ale nie przestawał drążyć.) „W zamku, w górze, gdzie siedziba jego wydrążona, żółto żarzy się łoże, gdzie legł na spoczynek..." Czy to w ogóle miało sens? Czy coś o tym wiedział? Pieprzyć to! Dlaczego samo myślenie o tym spowodowało, że się spocił? (Może nie powinien jeszcze o tym myśleć.) Ruszył dalej. Kolejny czterowiersz: Jednej krwi są, on i pozostali Uczynieni z krwi, dziedzice życia. I cóż Z tego, że nie śmieli go wziąć? Co ich powali? Mogą sprawić to: stos, ogień i nóż. I znów musiał się zatrzymać, ponieważ w tym punkcie lód był zbyt kruchy. Pozwolił, aby złowieszcze słowo „Wampyry" przemknęło mu przez głowę i szybko ruszył dalej. Nostradamus powiedział, że jeden z jego autentycznych, ogłoszonych drukiem czterowierszy, odnosi się bezpośrednio do Nekroskopa. Faktycznie, kiedy zajrzał do notatnika, znalazł: „Drugie C pod imieniem Nostra. Drzewo (drzewa). Duma = wstyd." Cokolwiek to miało znaczyć, układało się w taki oto dwuwiersz: Drugie „C" pod imieniem Nostra, Drzewo to drzewa, a duma to wstyd. Na dworze zrobiło się ciemno. Księżyc wisiał nisko nad horyzontem, srebrząc krawędzie mknących po niebie chmur. Harry zadygotał, zasunął zasłony i skokiem przez Kontinuum Möbiusa wylądował w bocznej uliczce w pobliżu biblioteki w Bonnyrig. Biblioteka była zamknięta -
doskonale! Jeszcze jeden skok i znalazł się w środku, koło półki z książkami dotyczącymi Nostradamusa. Wziął na chybił trafił kilka z nich i zabrał je do domu. Zaczął od książki zawierającej kompletny zbiór czterowierszy i przewracał kolejne strony, aż dotarł do drugiego zestawu stu czterowierszy, wciąż nie wiedząc, czego właściwie szuka. Wiedział tylko, że musi to mieć coś wspólnego z imieniem Nostradamusa. Co tkwi w imieniu? Imiona i liczby... Oto, co powiedział mu Nostradamus: „Znajdź to pod moim imieniem, użyj swoich i moich liczb." Ale nie miał na myśli matematycznych umiejętności Nekroskopa; nie, chodziło mu o coś bardziej ezoterycznego. Naprawdę miał na myśli ezoteryczną numerologię! Więc Harry użył liczb. W układzie hebrajskim: M 4
I 1
C 3
H 5
E 5
L 3
D 4
E 5
N 5
O 7
S 3
T 4
R 2
E 5
D 4
A 1
M 4
E 5
Całkowita suma imienia Nostradamusa wynosiła siedemdziesiąt, co Harry zapamiętał z rozmowy ze zmarłym jasnowidzem. Podobnie gdyby nazywał się Michel de Nostredame, czyli gdyby wziąć współczesną wersję jego imienia, całkowita suma pozostawała taka sama. W obu wypadkach Nekroskop otrzymał siedem i zero - liczby oznaczające mola książkowego, mistyka, okultystę i czarownika. Tak więc faktyczna liczba w obu wypadkach wynosiła siedemdziesiąt. Teraz Harry odszukał czterowiersz numer 70 w drugiej setce: Le dard du ciel fera son estendu, Mors en parlant: grand execution: La pierre en l'arbre la fiere gent rendue, Bruit humain monstre purge expiation. Cholera jasna! To było po francusku. Wszystkie były po francusku, wraz z tłumaczeniami „uzgodnionymi z autorem". Nekroskop czuł się, jakby go wpuszczono w maliny, więc postanowił sięgnąć do którejś z książek, gdzie znajdowały się dokładne tłumaczenia. Ale jedyna, jaką miał do dyspozycji, nie zawierała tłumaczenia tego czterowiersza. Otworzył metafizyczne kanały, aby porozmawiać z „przyjaciółmi" spoczywającymi na miejscowym cmentarzu.
- Potrzebuję kogoś, kto zna, znał, francuski. - Zmarli nigdy jeszcze nie słyszeli, aby zwracał się do nich tak bezpośrednio. Ale rozumieli jego niecierpliwość i zareagowali szybko, znajdując byłego lingwistę, który kiedyś uczył języka francuskiego w jednej ze szkół w Edynburgu. Po krótkim wprowadzeniu Harry pośpiesznie zapisał tłumaczenie w swoim notesie: Strzała z nieba rusza w podróż. Śmierć w mowie: wielka egzekucja. Kamień w drzewach, upadek dumnego narodu. Pogłoski o ludzkich potworach, które zostaną wygnane i odkupione. Ale Nostradamus widział przyszłość w swoich przelotnych wizjach, które zapisywał w formie czterowierszy. Poza tym prawdopodobnie mieszał je ze sobą, aby się rymowały. Robił to jednak w pośpiechu, wskutek czego nikt poza nim samym nie rozumiał ich znaczenia. Dlatego Harry musiał wykorzystać to, co wiedział, pamiętał czy odgadywał, aby przywrócić ich znaczenie. "Strzała (wiedzy?) kończy cykl kogoś, kto rozmawia ze zmarłymi. Szerzą się pogłoski o ludzkich potworach, w których kamień wyłania się z drzewa (drzew). Ale po wygnaniu i odkupieniu, dumna rasa upadnie..." Harry pamiętał telepatyczną wizję, którą miał okazję ujrzeć w umyśle Nostradamusa: postać spadającą w przeszłość (zatem poza przyszłością), z rozrzuconymi rękami i nogami; był to mężczyzna spalony, sczerniały, co samo w sobie było wystarczająco koszmarne, ale było w tym jeszcze coś okropniejszego. I Harry wiedział, że już to kiedyś widział albo tego doświadczył. A może dopiero miał tego doświadczyć?... Oślepiający błysk rozpadu, eksplozja złocistych odłamków, „strzałek", które rozbiegały się we wszystkie strony z miejsca, gdzie poprzednio znajdowała się ta postać, jakby rozpostarta na krzyżu! Sposób, w jaki się poruszały, jakby celowo, jakby były obdarzone czuciem, jakby szukały wyjścia z teraźniejszości do innego czasu. Jedna z nich znalazła Nostradamusa w samą porę, aby się pozbierał, kiedy jego życie zostało zrujnowane, bo nie zdołał ocalić swej żony i rodziny przed zarazą morową. Odebrał wiadomość z przyszłości; mógł ją zmienić! Mógł spowodować, aby złocista strzałka do niego wróciła. A Harry pamiętał, jak we śnie powtarzał: „Co było najpierw, jajko czy kura?" A jeśli chodzi o „ludzkie potwory", Nekroskop w swoim czasie wygnał kilka z nich! Ale czy to znaczyło, że musiał wygnać jeszcze więcej? Co się właściwie zdarzyło wtedy, w górach Cairngorms, kiedy B.J. odwołała ich wyprawę? I co jeszcze - poza skarbcem - odkrył w Le Manse Madonie? Znowu stąpał po cienkim lodzie, więc czas było z niego zejść i ruszyć dalej.
Jednak nie dawało mu spokoju pewne słowo. Cairngorms. Harry wiedział, że „cairngorm" oznacza minerał, odmianę żółto-brązowego kwarcu, który występuje głównie w tych górach. Pomyślał więc: - Czy to jest właśnie „kamień w drzewach" albo kamień wyrastający z drzew? Czy to rzeczywiście granitowy masyw Cairngorms, wyrastający z żyznej, zadrzewionej doliny Spey? Góry Cairngorms, w których wędrowała B.J. I chata Starego Johna w Inverdruie. I wspomnienia, które nijak nie chciały powrócić, choć Nekroskop ze wszystkich sił próbował je przywołać. Bonnie Jean. Słowo „bonnie" znaczyło „śliczna". I natychmiast przyszły mu do głowy tamte czterowiersze:
Ona służy w psiarni swego Pana, W zamku, w górze, gdzie siedziba jego wydrążona, Żółto żarzy się łoże, gdzie legł Na spoczynek ten, który nie skona. Ma na imię Prześliczna, lecz mrok jej wszedł W myśli. I wybiera, znosząc katusze, Co ma wybrać, aby przeżył. Od lat sześciuset, Odkąd dżuma weszła mu w bezduszną duszę. On to wie! Lub nie wie; widzi, ale nie da rady Pojąć, co widzi, zanim go wyzwoli Panna z psiarni, Dopóki oczy tej Prześlicznej nie odkryją zdrady W Psie gryzącym rękę, co go karmi. Płaszczyzna styku była teraz bardzo blisko i Nekroskop zdawał sobie z tego sprawę. Na czoło wystąpiły mu kropelki potu, a ciałem wstrząsnął dreszcz. Tu była ukryta prawda i tu także tkwiło wielkie niebezpieczeństwo. Znaczenie czterowierszy Nostradamusa nagle stało się jasne; Harry nie mógł się mylić. Ale ten wielki jasnowidz, Nostradamus, tak. Czyż sam nie przyznał, że przewidywanie przyszłości to niepewna rzecz?
Harry wiedział, jak niebezpiecznie jest spierać się z samym sobą, zmusił się do zamknięcia książek i usiadłszy wygodnie, spróbował się odprężyć. I powoli drżenie kończyn ustąpiło, a kalejdoskop obrazów, migocących na ekranie jego pamięci, stopniowo się zatarł...
Coś było zupełnie nie tak i Daham Drakesh to wiedział. Scenariusz wydarzeń w Anglii - a dokładniej w Szkocji - był niedobry; rozwijał się inaczej, niż zaplanował. Ale ta sprawa miała charakter drugorzędny, a o głównym zagrożeniu poinformował go pułkownik Tsi-Hong z Chungking. Zaledwie tydzień temu Drakesh otrzymał inną złowieszczą wiadomość z garnizonu w Xigaze; posłańcem był podoficer (faktycznie był to kapral), dowódca pojazdu śnieżnego, którym kierował inny żołnierz. Ale Drakesh nie przejmował się specjalnie tym, że stracił twarz; że oficerem łącznikowym nie jest ktoś wyższy rangą. Co gorsza, posłaniec nawet nie czekał na odpowiedź. Dlatego zapieczętowana koperta mogła zawierać albo polecenia (czytaj: rozkazy), albo informacje o charakterze instruktażowym. Rzeczywiście chodziło o te ostatnie, ale to nie zmniejszyło presji, jaką odczuwał ostatni z Drakulów. Drakesh znał aż za dobrze psychikę chińskich komunistów. Jako ich agent w dalekim kraju zwłaszcza będąc niejako pod skrzydłami Tsi-Honga - był pozostawiony samemu sobie. Upoważniono go nawet do „przedstawiania swego stanowiska",
wysuwania żądań i
przeprowadzania rekwizycji prawie jak marionetkowego dyktatora, choć na bardzo małą skalę. W końcu jego imperium obejmowało jedynie klasztor i otoczone murem miasto, a przydatność jego samego była wątpliwa. Ale jeśli zwątpią w jego lojalność, może popaść w niełaskę... i jego pozycja znacznie ucierpi; w istocie już tak było. Jeśli chodzi o powody tej zmiany, Daham Drakesh sądził, że wie to doskonale: zniknięcie i przypuszczalna śmierć Chang Luna oraz krytyczne raporty, które sporządził major, zanim Drakesh rozprawił się z nim na dobre. A teraz ten list potwierdzający powyższy wniosek. List był poufny (tym razem naprawdę poufny, ponieważ pieczęć była nienaruszona, co było zrozumiałe, bo Chang Luna już nie było wśród żywych) i nosił podpis samego Tsi-Honga. A oto, co zawierał: Służby bezpieczeństwa Czerwonej Armii były niezadowolone z sytuacji w klasztorze Drakesha. Szpiedzy Drakesha - jego tak zwani emisariusze - kompromitowali sektę, co mogło stać się źródłem reperkusji na skalę międzynarodową. Co najmniej jedna agencja wykryła związki między „mnichami" Drakesha a niektórymi przedstawicielami chińskiej armii. Za zamkniętymi drzwiami zadawano kłopotliwe pytania i mnożyły się kłopoty...
W zasadzie takie było główne przesianie listu. Tsi-Hong ryzykowałby własne stanowisko, gdyby próbował podać bliższe szczegóły. Ale ponieważ był protektorem Drakesha i dlatego mógłby w całą sprawę zostać zamieszany, w gruncie rzeczy list stanowił kolejne ostrzeżenie. Jeśli w klasztorze lub w otoczonym murem mieście znajdowało się cokolwiek, co Drakesh (albo Tsi-Hong) pragnął ukryć - coś, co przekraczało zatwierdzone uprawnienia Drakesha do prowadzenia eksperymentów - nadszedł czas, aby się tego pozbyć... Tsi-Hong dołączył do listu niewinnie wyglądającą notatkę, która mówiła, co następuje: Z powodu rosnącej liczby zamieszek w kilku miastach i wsiach leżących w pobliżu tybetańskiej granicy, za mniej więcej dziesięć dni ma zostać powołany Zastępca Dowódcy garnizonu w Xigaze. Z powodu prowadzonych działań wojennych będzie go wspierać kompania Sił Specjalnych stanowiąca oddział szturmowy! Oddział ma wkrótce zostać przetransportowany na miejsce mostem powietrznym z Golmud na granicy chińskotybetańskiej. Roztropność nakazywałaby zorganizowanie spotkania z majorem, jak tylko znajdzie się na miejscu... Ostatni z Drakulów był bardzo wdzięczny temu głupiemu pułkownikowi za to ostrzeżenie. Ponieważ list przyszedł tydzień temu, inspekcja jego „obiektów" musi się odbyć w najbliższym czasie. Faktycznie Drakesh zdawał sobie z tego sprawę, bo w ciągu minionych czterdziestu ośmiu godzin jego nietoperze-albinosy doniosły o przybyciu do Xigaze kilku opancerzonych konwojów oraz nagłym ożywieniu w tym dotychczas sennym garnizonie. Jego powietrzni obserwatorzy niewidoczni na tle białego krajobrazu zimowego - przekażą Drakeshowi meldunek, gdy tylko dojrzą kolumnę wojska zmierzającego w jego stronę. Był pewien, że to nastąpi już niedługo. Co za pech; gdyby miał się zmierzyć z niewielkim oddziałem, mógłby stanąć do walki i w ten sposób zyskać parę tygodni. Ale kompania wyszkolonych komandosów? Jego mnisi byli co prawda wampirami, lecz nawet oni mieli ciało i krew. A jeśli chodzi o bestie wojenne, wciąż dojrzewały i jeszcze nie były na tyle uformowane, aby je wydobyć z kadzi i rzucić do walki. Podobnie jak jego liczne dzieci w otoczonym murem mieście, były niedojrzałe i mimo że zostały uformowane na jego podobieństwo, upłynie jeszcze trochę czasu, zanim którykolwiek z nich stanie się w pełni sprawny tak, jak jego ojciec. Ale ostatni z Drakulów nie mógł czekać tak długo. Musiał przyśpieszyć realizacją swoich planów; jutrzejszy dzień zostanie zapamiętany (przez tych, którzy przeżyją) jako pierwszy dzień ostatniej, długiej zimy śmierci. Śmierci cywilizacji i narodzin nowego porządku. Miał nadzieję, że odwlecze uderzenie do chwili, gdy jego potwory będą w pełni dojrzałe, gdy jego potomstwo w otoczonym murem mieście wyssie do cna swe matki i obgryzie ich kości, ale niestety nie mógł już tego odwlekać dłużej. Musiał przeprowadzić pozorację, aby odwrócić uwagę żołnierzy w Xigaze od
jego osoby, a następnie wyciągnąć ich stamtąd i skierować do Pekinu czy na inną linię frontu, jaki wkrótce powstanie. Będzie to bowiem pozoracja na olbrzymią skalę! Daham Drakesh (ani nawet Tsi-Hong) nie wiedział, że kradzież broni masowego rażenia nie jest już tajemnicą i że sama broń nie stanowi już zagrożenia. Przed dwoma bowiem tygodniami Jurij Andropow poinformował swoich odpowiedników w Pekinie o bombie w Chungking i przekazał odpowiednie informacje wywiadu. Była to reakcja na brytyjskie ultimatum, że jeśli tego nie zrobi, uczynią to oni sami. Podobnie jak w Anglii i Rosji Chińczycy czekali teraz na ów sygnał radiowy z Tybetu, który im powie, kiedy Najwyższy Kapłan Klasztoru Drakesha miał zapoczątkować swój Armagedon. Siły wojskowe w Xigaze także miały odebrać ten sygnał, co będzie znakiem do druzgocącego uderzenia. A myśliwce bombardujące Czerwonej Armii, stacjonujące w Golmud, już były w stanie pogotowia. Tak więc niezależnie od tego, czy był to bunt narodu tybetańskiego, czy też plan szaleńca, jego autor zostanie unicestwiony u źródła i na całej planecie nie było nikogo, kto zechciałby potępić Chiny za tego rodzaju akcję. Drakesh nie wiedział nic na ten temat i podobnie Tsi-Hong, który w końcu był tylko cywilem w mundurze, doradcą ds. wykorzystania w strukturach wojskowych wywiadu ESP i metod zaczerpniętych z parapsychologii. Ponieważ nic o tym nie wiedział, przełożeni uwolnili go od podejrzeń. Ale podczas krótkiego okresu tajnego śledztwa odnosili się do niego w taki sposób, że zrozumiał, iż coś wisi w powietrzu, i dlatego zawiadomił Drakesha. Po prostu nie chciał ryzykować. Tymczasem w tajnym pokoju, odległym zaledwie o kwartał od biura Tsi-Honga w alei Kwijiang, czujni naukowcy palili papierosy czekając, aż nieruchoma wskazówka urządzenia radiowego poruszy się, sygnalizując początek akcji. Systemy triangulacyjne były w gotowości; nawet jeśli siły ekspedycyjne w Xigaze nie znajdą w klasztorze Drakesha rozstrzygających dowodów, ci ludzie dokładnie zlokalizują miejsce, skąd został wysłany sygnał. A ich reakcja będzie równie dokładna i bardzo skuteczna... Tego samego dnia o dziesiątej wieczorem, na Sycylii, księżyc był prawie w pełni, gdy Anthony Francezci odebrał telefon od swego brata przebywającego w Aviemore. Anthony był sam w swych komnatach, ciężkie zasłony były zaciągnięte a szklane drzwi na balkon otwarte. Kiedy usłyszał głos swego brata, wziął telefon, przeniósł go na balkon i usiadł przy stole z kutego żelaza. Chłodny wiaterek znad Morza Tyrreńskiego łagodził nieco jego lęk; powiedział do słuchawki: - Jak leci, braciszku? Po drugiej stronie linii Francesco zmarszczył brwi, słysząc w głosie brata coś dziwnego, ale po chwili otrząsnął się i od razu przeszedł do rzeczy.
- Czas się zbliża, to ma nastąpić w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. Rozmawiałeś z Angelem? Jeżeli tak, czy coś z niego wyciągnąłeś? Jeden z moich pomocników... rozchorował się, rozumiesz? Vincent coś złapał, zlekceważył objawy i zapłacił za to. Nie sądzę, aby mi go specjalnie brakowało, ale to oznacza, że jest o jednego mniej, a robota może być trudniejsza, niż przewidywałem. A poza tym nie ja jeden interesuję się tą sprawą. Dlatego byłbym wdzięczny za jakieś dodatkowe informacje. Zawczasu ostrzeżony to na czas uzbrojony, nieprawdaż? Anthony powiedział: - Poczekaj chwilę. - Odstawiwszy telefon, wstał i poszedł do krawędzi balkonu, wychylił się i popatrzył na mozaikę wiszących na dziedzińcu flag, po czym uniósł wzrok, aby zlustrować cały dziedziniec. Angelo miał rację: poza oddziałem szturmowym, nikt nie zdołałby skutecznie zaatakować tego miejsca. Jeżeli - ale w świetle tego, co powiedział mu Angelo, było to mało prawdopodobne - a więc jeżeli Francesco odniesie sukces w Szkocji, jego powrót do Le Manse Madonie może być równie trudny, jak dla Radu, jeżeli Francesco poniesie klęskę. Zawiłe rozumowanie, ale Anthony był w tym dobry. Ponadto Istota w studni miała prawdopodobnie rację, jeśli chodzi o reakcję Francesca, kiedy ten odkryje sekret Anthony'ego. Na pewno nie będzie „przychylnie usposobiony". Ponieważ Francesco niewątpliwie tkwił korzeniami w Krainie Gwiazd, miłosierdzie nie należało do jego cnót. Ta myśl spowodowała, że na ustach Anthony'ego pojawił się wymuszony uśmiech. To śmieszne! Jeśli bowiem nieustępliwości nie można uznać za cnotę, Wampyry (w tym Francesco i on sam) nigdy nie wyróżniali się żadnymi cnotami! Tylko miłość własna i poczucie wiecznego trwania, bezczasowości; a teraz dla Anthony'ego ta nowa i okropna świadomość, że w rzeczywistości wszystko zbliża się do końca. Och, minie jeszcze wiele lat, a może i stuleci, ale to już nie będzie życie pozbawione... wszelkich ograniczeń. (Pomyślał o miejscu, gdzie był uwięziony jego ojciec, i zadygotał.) I jeszcze ta gorzka świadomość, że kiedy już go nie będzie - kiedy zostanie „odizolowany" - brat zajmie jego miejsce. To znaczy jeśli lord Radu zostanie pokonany w godzinie swego odrodzenia i jeśli Francesco powróci do Le Manse Madonie i do zajmowanej przedtem pozycji. Angelo uważał, że Francesco zmierza ku upadkowi. Więc dlaczego nie dopomóc, aby tak się stało? „Zawczasu ostrzeżony to na czas uzbrojony." Ale w tym wypadku nie przekazać ostrzeżenia byłoby zdradą. Anthony znów uśmiechnął się z przymusem, myśląc: - Więc to tak! Czyż koniec końców to nie ja jestem oryginałem? Usiadł ponownie i podniósł słuchawkę. - Braciszku, jesteś tam?
- A gdzie miałbym być? - warknął zniecierpliwiony Francesco. - Co ci zabrało tyle czasu? - Jestem na balkonie i chciałem zamknąć drzwi - skłamał Anthony. - Nasza rozmowa powinna być poufna. Po co rozgłaszać fakt... niesprawności Vincenta? To tylko niepotrzebnie zaalarmuje naszych ludzi. Rozdzieleni jesteśmy znacznie słabsi, braciszku. - Mów za siebie - głos Francesca zabrzmiał szyderczo. - Więc czujesz się samotny? Czy to miejsce tak cię przygnębia? A może łakniesz innego towarzystwa niż tej Istoty w studni, którą nazywamy... - Francesco! - Anthony warknął ostrzegawczo... i ujrzał, jak palce dłoni, którą trzymał kieliszek z winem, wydłużają się jak pomarszczone, gumowate robaki! Wbrew jego woli owinęły się wokół kieliszka, miażdżąc go i spływając jego własną krwią, a kiedy napotkały pustkę, ześlizgnęły się ze stołu i popełzły po podłodze! - Ach! - krzyknął, a oczy zapadły mu się w głąb czaszki. - Tony? - w słuchawce, którą upuścił na stół, zapiszczał głos Anthony'ego. Podskoczył, złapał się za dłoń, zacisnął zęby i nakazał posłuszeństwo swemu ciału. Cała lewa ręka była jak z galarety; zwijała się i wybrzuszała, jakby od łokcia miała wypączkować druga ręka - czy coś w tym rodzaju - po czym stopniowo usztywniła się, ulegając jego woli, i szalejąca metamorficzna przemiana cofnęła się. Bardzo powoli - i, jak pomyślał Anthony, niechętnie - pulsujące macki skurczyły się, cofnęły i znów przybrały kształt dłoni, a cała ręka była jak dawniej... - Tony? - to znowu był głos Francesca. Drżąc na całym ciele, Anthony podniósł słuchawkę i powiedział: - Rozmawiając przez telefon o interesach, zawsze byliśmy bardzo ostrożni. Mogłeś przekreślić nasze szanse. Zdenerwowałeś mnie. Stłukłem kieliszek i skaleczyłem się. W głosie Anthony'ego znów zabrzmiało coś, czego jego brat nie słyszał nigdy przedtem. A może słyszał to już kiedyś. Ach tak! I Francesco przypomniał sobie twarz Anthony'ego, jej makabryczny wyraz, i tę nutę przerażenia w jego głosie, ilekroć odwiedzali Bagherię i oglądali jej szalone, wykute w kamieniu potwory. Może Anthony znów tam był i stał osłupiały, wpatrując się w te ohydne posągi. W tym momencie Francesco był w pewnym sensie bliżej prawdy, niż mógł sobie wyobrazić. - Dobrze się czujesz... Tony? - W głosie Francesca dało się wyczuć zaciekawienie i Anthony wiedział, że musi nad sobą zapanować. - Tak, oczywiście, że tak! - powiedział, walcząc z tą okropnością w swoim ciele. - Teraz bądź... grzeczny, to ci powiem, czego się dowiedziałem od Angela. - No to mów.
- Pies jest skończony. Masz to zlecenie. Wygrasz z łatwością. Opozycja załamie się. A jeśli chodzi o rywali, możesz napotkać niewielki opór... ale to będzie doskonała okazja, aby ich wyeliminować na dobre. Twoje straty będą minimalne... - To była zdrada, ale Anthony nie czuł żadnych wyrzutów sumienia, a jedynie przyjemność. - I to wszystko? - Francesco wydawał się zdziwiony. - Angelo nie podał żadnych szczegółów? - Masz zrobić to, co do ciebie należy. Twoje plany wystarczą. Nie, nie podał żadnych szczegółów. - Ma być tak łatwo? - Francesco był zaskoczony. - W końcu... Słuchaj, jest tutaj ze mną Angus - miejscowy łącznik, wiesz? - i mówi, że to wcale nie będzie łatwe! Jest tu od dawna, Tony, i dobrze się orientuje w sytuacji. - Mogę powiedzieć ci tylko to, co powiedział mi Angelo - odparł Anthony, wzruszając ramionami. - Mówi, że będzie łatwo. Cóż więcej mogę powiedzieć? - Ale żeby sprawić wrażenie zainteresowanego przebiegiem wypadków, dodał: - A jak się sprawy mają tam na miejscu? Jesteście gotowi? - Nic nam nie może się wymknąć - odpowiedział Francesco. - Od półtora dnia jesteśmy w pogotowiu. Ostatnie etapy zadania mają rzecz jasna kluczowe znaczenie. Ale mamy helikopter - w celu prowadzenia obserwacji z powietrza - aby przeczesywać wyższe partie terenu. I dostaliśmy sporo wysokiej jakości sprzętu od naszych włoskich przyjaciół z Newcastle. Instynktownie czuję, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Więc Angelo prawdopodobnie się nie myli. Musimy stawić temu czoła i tyle! - No to chyba powiedzieliśmy już wszystko - powiedział Anthony. - Informuj mnie na bieżąco. - Skontaktuję się z tobą, jak tylko będę miał coś konkretnego do przekazania. Trzymaj się. - Ty też - powiedział Anthony i odłożył słuchawkę... ...Po czym usiadł, czując, że coś dziwnego dzieje się z jego twarzą, i słysząc w głowie daleki, szalony śmiech swego ojca... Radu wezwał ich i przybyli: Alan-z-Wrzosowisk, czyli Alan Goresci, wędrowny robotnik rolny, wolny jak ptak i rzeźnik zwierząt - jak na razie tylko zwierząt - i młody Garth Trevalin. Księżycowe dzieci, potomkowie dawnych niewolników przybyli, aby mu pomóc, ale nie bez udziału Starego Johna. A wybierając drogę do niego, dowiedli, że Francesco Francezci całkowicie się mylił: przeszli niepostrzeżenie. Ale przecież byli tylko parą narciarzy z południowego zachodu, którzy chcieli wykorzystać resztki śniegu w tym sezonie. Wcale nie przypominali niewolników; nie
unosiła się wokół nich aura Wielkiego Wilka; nie strzegli swych myśli, a ich krew nosiła tylko lekkie ślady starości. Spotkali się w Edynburgu, gdzie wypożyczyli samochód i sprzęt, po czym pojechali do doliny Spey i wynajęli pokoje w Newtonmore, na południe od Aviemore i Cairngorms. Wyczuwając ich obecność, Radu przekazał tę wiadomość Staremu Johnowi, który dotarł do nich okrężną drogą, omijając Aviemore i okoliczne tereny. W taki sposób wymknął się Ferenczym. Jeśli zaś chodzi o Drakulów, ich nowy porucznik, pochodzący z Indii, był potężnym telepatą. Każdemu byłoby trudno umknąć komuś takiemu. Zwłaszcza od kiedy poprzedniego wieczoru otrzymał ostateczne rozkazy od swego pana z Tybetu. Odtąd miał przy każdej okazji atakować nieprzyjaciół i działając z ukrycia, zlikwidować tylu, ilu zdoła. Radu Lykan był oczywiście wciąż głównym celem, ale działania potajemne nie miały już charakteru priorytetowego. Nie miało to wielkiego znaczenia w świecie, który był na progu wojny jądrowej... Podczas gdy Anthony i Francesco Francezci rozmawiali przez telefon, a Daham Drakesh rozmyślał nad scenariuszem sądnego dnia, jaki chciał zafundować światu, trzy pozostałe księżycowe dzieci Radu (z wyjątkiem B.J. Mirlu były one ostatnimi potomkami tych, których swego czasu uczynił niewolnikami) spotkały się w Newtonmore, gdzie Stary John powiedział im, jak się sprawy mają. - Chłopaki - zaczął - pewnie zgadujecie, że wcale mi się nie podoba, iż jestem zwiastunem złych wieści. Ale wysłuchajcie, co mam do powiedzenia. Jeżeli ten, który spoczywa w górach, przemówił do was, wiecie, że to, co powiem, pochodzi od niego. Moja pani, Bonnie Jean Mirlu... to przekracza jej możliwości. Wzięła sobie kochanka - ma na imię Harry - i zajmuje się nim bardziej niż naszym Panem! Oczywiście usłyszy jego wezwanie i przybędzie, ale jej zamiary są niepewne. Nasz Pan nie jest pewien, czy nie spróbuje go skrzywdzić! Tak, sytuacja jest naprawdę niedobra. Zupełnie straciła głowę dla tego cholernego faceta! Cała trójka siedziała przy stole w małym pubie. Za oknami w powietrzu unosiły się pojedyncze płatki śniegu. Alan Goresci, żylasty i chudy jak sam John, szepnął: - Ale dlaczego nie załatwiłeś tego faceta, John? Tego Harry'ego. Jeżeli go znasz, to w czym problem? - Zaraz do tego dojdę - odparł John. - To nie takie proste. Widzicie, ten facet jest bardzo ważny! Dla naszego Pana! Możliwe, że ten Harry to ów „Tajemniczy Człowiek", na którego Radu czeka od tylu lat! Że to jego „Człowiek-o-Dwu-Twarzach", z których jedna może być twarzą naszego Pana! - Co? - wtrącił Garth Trevalin. Wyglądał młodo, ale w rzeczywistości był starszy zarówno od Alana Goresci, jak i Johna Guineya. - Co ty mówisz? On ma twarz Radu? - Ach! - John wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Nie to miałem na myśli.
Garth zmarszczył brwi i pokręcił głową. - Wciąż nie rozumiem. - Może zwykli ludzie nie są w stanie tego zrozumieć - Alan Goresci szturchnął go w żebra. Może nie powinniśmy tego wiedzieć, co, John? - Och, powinniście! - zapewnił Stary John. - Kiedy jutro pójdziemy do niego, zrozumiecie, o co chodzi. Widzicie, on się obawia, że mógł leżeć zbyt długo i że choroba wciąż w nim tkwi, mimo że walczył z nią przez wiele stuleci. A jeśli nie pokonała go Czarna Śmierć, to w ciągu tak długiego czasu jego ciało mogło ulec zniszczeniu. Ale Radu był prawdziwym bogiem! Nie chce do nas powrócić jako stary, zniszczony człowiek, który zaraz rozleci się na kawałki. Znów stanie się młody, będzie igrał z dziewczynami, spłodzi synów krwi i będzie prawdziwym lordem i przywódcą swych przyjaciół i krewnych na całym świecie. Alan zmarszczył brwi. - Swych przyjaciół i krewnych? Nas jest zaledwie garstka! Ale Stary John tylko potrząsnął głową i mruknął: - Jesteś małej wiary! Nie wiesz, co może sprawić maleńkie ukąszenie, Alan? Twoi przodkowie pochodzą nie tylko z dawnych czasów, lecz i z innego, dziwnego świata! To pełnia księżyca, człowieku! Wiem, jak tobie podobni reagują na jego przyciąganie, jak pulsuje w was krew. Jak myślisz, ile czasu upłynie, zanim Radu znów będzie miał swoje stado? Nie chciałbyś wraz z nim pobiegać w świetle księżyca? Wasza dwójka i młody Garth: jutro jego porucznicy w dzikich lasach i ostępach. Przy tych wszystkich prymitywach, na tle tego tak zwanego społeczeństwa, będziecie jak bogowie! Teraz ta dwójka pochyliła się nad stołem, chłonąc każde jego słowo. - Kiedy powstanie, nic go nie zatrzyma - ciągnął John. - Ale z tym powstaniem może być problem. Jeżeli jego ciało zniszczył czas albo zaraza, będzie potrzebował nowego ciała. Nie pytajcie mnie jak, ale on potrafi tego dokonać. Weźmie tego Harry'ego i przeniesie się do jego ciała! Umysł i potęga Radu w ciele tego młodego człowieka. To będzie jak nowy początek. Ale tym razem opanuje ludzi, którzy są na szczycie. I tak jak kiedyś ta zaraza, teraz on ruszy w świat, aby go zniewolić. - Kiedy ruszymy do góry? - Poderwany słowami Johna miody Garth drżał z podniecenia. Zerkając na ich twarze i widząc ogień w ich dzikich oczach, Stary John wyszczerzył zęby w uśmiechu i kiwnął głową. - Dacie sobie radę? Ćwiczyliście chodzenie po górach? Trasa jest trudna i nie mam zamiaru tego ukrywać. Nawet najłatwiejsza droga jest niebezpieczna. To będzie prawdziwa próba! Ale musimy iść, aby pomóc powstać Wielkiemu Wilkowi z jego legowiska. I musimy tam się znaleźć,
zanim przybędzie Bonnie Jean. - Tak? - Alan Goresci zmarszczył brwi. - Czy B.J. posunęła się już tak daleko, że w ogóle nie można jej ufać? - Czyż tak właśnie nie powiedziałem? - odparł John. Gdyby tak nie było, dlaczego wezwał nas, a ją pominął? Tak, rozmawiałem z nim i Radu orientuje się w sytuacji. Boi się, że B.J. będzie próbowała zatrzymać tego Harry'ego dla siebie. W najgorszym wypadku mogłoby to oznaczać koniec Radu. - Ale była taka wierna! - młody Garth nie mógł tego pojąć. - Dlaczego po tylu latach miałaby się aż tak zmienić? - Może właśnie trafiłeś w sedno - powiedział John. - Powiedziałeś zmienić. Widziałem to na własne oczy. Nie jest już dziewczyną, jaką była niegdyś. Co mówię, B.J. dziewczyną? Człowieku, jest trzykrotnie starsza ode mnie, a wciąż wygląda jak... jak... - ...Jak dziewczyna? - podsunął młody Garth. - Tak, ale to już nie jest dziewczyna. Bardziej przypomina naszego Pana. Jest jak on sam, a Radu nie może na to pozwolić! - Jest Wampyrem? - szepnął Alan tak cicho, że ledwie go usłyszeli. A Stary John zamrugał i skinął głową. - Widziałem to na własne oczy - powtórzył. - I to nie jeden raz. Jej rany goją się szybko, bardzo szybko! A kiedy ogarnie ją szał... och, nie próbujcie doprowadzić ją do szału... - Pokręcił głową. - Więc mamy między nimi wybierać? - spytał przytomnie Garth. - Ona nie dysponuje mocą - odpowiedział Stary John - Och, ma właściwą krew, ale otrzymała ją od niego! Musi się jeszcze wiele nauczyć, a nie ma na to czasu, bo Ferenczy i Drakulowie siedzą nam wszystkim na karku. Radu... może wysyłać swe myśli, słyszeliście je, ale ona jeszcze tego nie potrafi. Zresztą on dowiódł swojej siły. Powrócił! I teraz nas oczekuje! - Zatem - powiedział Alan - ta sprawa jest jasna, ale nie powiedziałeś, kiedy tam się udamy. I nie przejmuj się tym, że nie damy sobie rady. Jeżeli ty dasz radę, to i my. Chcę ci powiedzieć, John, że na wrzosowiskach są granie tak strome, że aż trudno uwierzyć. A poza tym będziesz nam wskazywał drogę. - Ruszymy o brzasku - oznajmił John. - W samochodzie mam sprzęt dla nas wszystkich. Nie będzie dla was za wcześnie? - Nie - odparli zgodnym chórem. - Dobrze, więc o świcie ruszamy w drogę. Noc spędzimy w namiocie, w świetle księżyca, który pobudzi nas do działania, jestem tego pewien. - Ale dlaczego mamy zatrzymywać się na noc? - spytał Garth.
- Ponieważ nasi wrogowie z pewnością porozstawiają swych ludzi na drogach. Wasz samochód został wynajęty, więc weźmiemy mój. Potem go porzucimy, a jeśli zostanie odkryty, to co? Będą szukać tylko mnie. Ale wasza dwójka... mogliby pomyśleć, że się zgubiliście, i wysłaliby ekipę poszukiwawczą. A tego byśmy nie chcieli. - A jeśli jakiś głupiec czy głupcy pójdą naszym śladem? - dopytywał się Alan. John zmrużył oczy. - Miałem już z takimi do czynienia - powiedział. - Nie stanowią problemu. Jedno jest pewne: nie ma tam żadnych ludzi lasu. Nie ma się czym przejmować... Był świt, ale Alanowi Goresci wydawało się, że to środek nocy. Zostali nagle wyrwani ze snu i niemal wywleczeni ze śpiworów przez Johna, który przyłożył palec do ust, nakazując ciszę i szepnął chrapliwie: - Jakiś głupiec! Tam w górze, chłopaki... Weszli głębiej w las, gdzie nie było już śniegu, a szare światło przenikało przez zielony baldachim gałęzi. Cała trójka stąpała bardzo cicho, starając się nie nadepnąć najmniejszej gałązki ani nie obudzić żadnego ptaka; ktokolwiek podążał ich śladem, zachowywał się tak samo cicho i Stary John musiał przyznać: - Oni są jak duchy! Mnie wtedy odwiedzili Ferenczy. Ale teraz to muszą być Drakulowie! Prawdopodobnie patrolowali drogi i znaleźli mój samochód. Miał rację, ale jeszcze przez chwilę nie mieli co do tego pewności. Po przejściu niecałej mili, kiedy teren zaczął szybko się wznosić w kierunku pierwszych urwistych zboczy Cairngorms, szlak urwał się. Ale Stary John znał tę drogę jak własną kieszeń i wkrótce cała trójka znalazła się na urwisku wznoszącym się na wysokość dwustu lub więcej stóp. - Tam wyżej jest półka skalna, takie małe plateau - szepnął John. - Szerokie na ćwierć mili i długie na półtorej. Biegają tamtędy jelenie, których nikt chyba tutaj nie widział, poza mną. I jedną kobietą. A teraz cicho. Kawałek dalej jest komin. W tym momencie Alan Goresci stanął, podniósł palec i zaczął węszyć. - Coś... - mruknął. Stary John kiwnął głową. - Jesteś całkiem dobry, Alan. To ten sam ktoś, kto od świtu podąża naszym śladem. Człowieku, twoje zmysły są w doskonałej dyspozycji! I obaj wiemy dlaczego. Jest pełnia, Alan! Twoja krew i twoje zmysły czują to. W chwilę później byli w kominie, pionowym uskoku w pokrytej pnączami ścianie, która wznosiła się stromo do góry. - Łatwizna - mruknął Alan, spoglądając w górę, a młody Garth przytaknął skinieniem głowy.
- Pierwsza połowa tak - powiedział John. - Ale potem trzeba będzie używać karabinków tam, gdzie ściana jest lekko przewieszona. Kiedy zmarzną wam ręce, chwyt osłabnie. Mamy szczęście, że pogoda trochę się poprawiła. Kiedy znajdziemy się na tej półce skalnej, zwiążemy się liną. A potem mam nadzieję, że zademonstruję wam małą sztuczkę. - Są już blisko - powiedział Alan, oglądając się przez ramię. - Jeżeli mają broń, mogą nas po prostu powystrzelać. - Ale jeżeli chcą znaleźć Radu - przypomniał mu Stary John - nie zrobią tego. Zresztą nie mamy wyboru. Więc im szybciej się tędy przedostaniemy, tym lepiej. Wspięli się na półkę skalną zawieszoną sto trzydzieści stóp powyżej i szybko związali się liną. Kiedy spojrzeli w dół, podnóże urwiska przesłaniały zwisające pnącza i rosnące w szczelinach skalnych krzewy. - Więc mimo wszystko postanowili do nas nie strzelać - powiedział John. - A teraz sza! Zdjął z ramion zwój liny, rozwinął ją i spuścił kawałek w dół. - Proszę - powiedział. - Prawie sięgnie dna. - I zahaczył ją o karabinek. Dwaj nowicjusze spojrzeli na siebie zdziwieni, ale nie odezwali się ani słowem. Po chwili Alan szepnął: - Zbliżają się! - Ale John powstrzymał go, chwytając stalowym uściskiem jego ramię. Teraz cicho - mruknął. - Nie potrząsajcie liną. Pomyślą, że tak się śpieszyliśmy, że zostawiliśmy ją. Chytre, co? - W chwilę potem dodał: - Widzicie? Nie mówiłem? - Lina naprężyła się i lekko zadrżała, gdy ktoś sprawdzał, czy trzyma. W dole, pod baldachimem drzew, trzej ludzie ubrani w maskujące kombinezony bojowe badali podszycie zadeptane przez wspinającą się trójkę. Singra Singh Drakesh, mrużąc oczy, popatrzył na plątaninę zarośli, zmarszczył brwi i pociągnął linę. Stojący obok niego dwaj tybetańscy niewolnicy wyraźnie mieli ochotę ruszyć w górę, jednak czekali na to, co powie. Porucznik Drakesha był jednak ostrożny. Dostał nauczkę od Bonnie Jean Mirlu i jej ludzi i dobrze to pamiętał. Ale teraz, w górach, zmierzali do kryjówki Radu, będzie więc miał okazję do zemsty oraz szansę odnalezienia Radu, osłabionego wielowiekowym snem. Wysłał swe myśli w mrok. Telepatyczny eter nosił wilcze piętno i jego myślowa sonda został odbita! Prawdopodobnie to po prostu ich cuchnący ślad. Ale żadnych myśli, co najwyżej ich słabnące echo. I tak rzeczywiście było, ponieważ John i jego towarzysze w ogóle nie myśleli, wstrzymując oddech i czekając.
- Ruszajmy! - syknął Singra Singh Drakesh i patrzył, jak jego ludzie znikają w górze. Wydawało się, że płyną w górę, prawie nie dotykając pokrywających komin roślin. Na dole Singh śledził przez dłuższą chwilę ich ruch, a kiedy znikli, wysłał następną sondę. Czy coś tam było? Jakby wrażenie... oczekiwania. W swym domu w Indiach Singh trzymał muchołówki. Ich żarłoczność, zdolność utrzymywania się przy życiu dzięki pochłanianiu drobnych owadów, zawsze go fascynowały. Jako rośliny nie posiadały myśli jako takich, ale otaczała je podobna aura. Jak u czającego się w ukryciu pająka. Czającego się w ukryciu?... W tym momencie Singh poderwał się, wołając do swych ludzi, którzy właśnie dotarli do półki skalnej. I znaleźli się z pułapce! Trzej ludzie na półce usłyszeli jego ostrzegawczy krzyk w chwili, gdy zza krawędzi skały ukazały się ramiona i wygolona głowa Starego Johna, który postąpił krok do przodu, mówiąc: - Dzień dobry, ty skośnooki sukinsynu! - i wbił czubek buta głęboko w rozdziawione usta wampira, z którego ust buchnęła krew, a on sam zwalił się w dół. Nieco poniżej drugi Tybetańczyk kurczowo wczepił się w szczelinę skalną, kiedy ciało jego towarzysza koziołkując spadało w dół. Szybko wcisnął stopę w szczelinę skalną i złapał linę, próbując jednocześnie wyszarpnąć pistolet automatyczny. Jakoś mu się to udało i zaczął podnosić broń do oka, celując w trzy patrzące na niego twarze, gdy Stary John jakby od niechcenia przejechał ostrym jak brzytwa kozikiem po naprężonej linie. Zaklinowana w szczelinie skalnej kostka napastnika pękła. Stracił równowagę, wydał ostry krzyk i zaplątany w linę runął w dół; rozległa się jeszcze krótka seria z pistoletu automatycznego, ale wszystkie strzały poszły w powietrze. A Stary John pokiwał głową z aprobatą, machnął końcem przeciętej liny w stronę swych kompanów i powiedział: - To była moja mała sztuczka. A teraz ruszajmy dalej... Na dole, przylepiony do skalnej ściany, trzęsąc się z wściekłości i niedowierzania, Singra Singh zaklął pod nosem, gdy jego drugi niewolnik roztrzaskał się na skałach, jeszcze zanim spadł do podnóża skalnej ściany. Nawet sam Singh prawdopodobnie nie przeżyłby takiego upadku, a w każdym razie odniósłby bardzo poważne obrażenia. Ale ci Tybetańczycy byli tylko niewolnikami; mieli potrzaskane kości i zmiażdżone ciała. I w ten sposób Singh został sam. Jednak rozkaz to rozkaz i w Klasztorze Drakesha ostatni z Drakulów czekał na doprowadzenie zadania do końca. A Singra Singh nie był człowiekiem, któremu mogą pokrzyżować plany zwykli niewolnicy... Wtedy przysiągł sobie, że jego Pan będzie jeszcze z niego dumny. Musiało tak być, gdyby Singh miał go jeszcze kiedyś spotkać twarzą w twarz. Istniały przecież jeszcze inne drogi
prowadzące w górę, był tego pewien. Teraz musi znaleźć jedną z nich. Dla porucznika wspinaczka będzie równie łatwa, jak spacer przez las. Potem może już nie być tak łatwo, ale było to na pewno lepsze, niż tłumaczenie się przed swym Panem z tylu niepowodzeń...
CZĘŚĆ PIĄTA Uzdrowienie i degeneracja
I Odrodzony Radu. Oblężenie u Starego Johna Z półki skalnej, za którą wznosił się potężny masyw Cairngorms, grupa Johna ruszyła w górę, szybko posuwając się przez dziewiczy las. Szli w kierunku północno-zachodnim, zmierzając do stóp wysokiej skały, trudnej do pokonania. Ale John znał drogę w górę urwistej ściany; po jej przejściu droga stała się łatwiejsza, biegnąc przez lekko wznoszący się teren pokryty omszałymi głazami i rosnącym tu i ówdzie wrzosem; w szczelinach skalnych zalegał śnieg, a krajobraz urozmaicały nieliczne, smagane wiatrem sosny. Była dziesiąta trzydzieści rano, kiedy znaleźli się na nieprzystępnym, zasłanym głazami szczycie - Cairngorm, „kamieniu wyrastającym z drzew" - ale zabrało im to znacznie mniej czasu niż zwykłym ludziom. - Jeszcze sześć mil - oznajmił John, łapiąc drugi oddech, kiedy zatrzymał się, żeby poprawić plecak. - Przed nami teren jest nierówny, ale jeszcze trochę ponad godzinę i będziemy na miejscu. Kiedy byłem tu ostatnim razem, wszystko pokrywał śnieg i było zimno jak diabli! Wspinaczka była bardzo trudna, nie mówiąc o zejściu. Skaleczyłem się wtedy i straciłem trochę krwi. Dzisiaj będzie znacznie łatwiej. Ale unikajcie miejsc pokrytych lodem i uważajcie na pęknięcia w podłożu skalnym. Tam, gdzie zmierzamy, skała jest zwietrzała, a niektóre szczeliny są bardzo głębokie! Szybko ruszył naprzód. Nie widać było żadnej ścieżki, ale John najwyraźniej znał drogę doskonale. Wiodła w kierunku północno-wschodnim i wiedział, że nie może zabłądzić; w końcu pokonywał ten szlak niezliczoną ilość razy. Powietrze było czyste, słychać było tylko świst wiatru i lekki trzask rozdeptywanych wrzosów, gdy nagle... ...Zza krawędzi skały, zaledwie o pół mili od nich, wynurzył się helikopter, a warkot jego silnika stawał się głośniejszy z każdą chwilą. - Cholera jasna! - zaklął Stary John i przywarł do ziemi. - Do mnie! - krzyknął. - Chcecie tak stać i gapić się? Alan-z-Wrzosowisk i młody Garth pobiegli w jego stronę. John zaczął wyrywać wrzosy, aby przykryć nim swoje ciało, a pozostała dwójka szybko poszła za jego przykładem. Przytulili się do siebie i leżeli nieruchomo. A helikopter zbliżał się z każdą chwilą i wydawało się, że zmierza prosto w ich stronę. - Powinienem był się domyślić - jęknął John. - Cholerny helikopter! Jak inaczej mogliby się tu dostać?
- Myślisz, że nas zobaczyli? - wysapał Alan. - Nie wiem. Z tej wysokości z pewnością wyglądamy jak mrówki. Ale jeśli będą patrzeć we właściwym kierunku, mogą nas dostrzec, bo odróżniamy się od tła. Na szczęście zareagowaliśmy bardzo szybko. - Zbliżają się - powiedział Garth. Helikopter był już bardzo blisko... ale po chwili zaczął się oddalać. Przeleciał prawie nad ich głowami i skierował się w stronę Montrose. Stary John odetchnął z ulgą i znów zaklął: - Jasna cholera! - po czym wstał i otrzepał się z wrzosów. Po chwili jego towarzysze uczynili to samo. - Skąd tutaj helikopter? - Alan wyglądał na przestraszonego i rozzłoszczonego. - To samo pomyślałem zaraz na początku - powiedział John. - Wygląda na to, że przyleciał z Aviemore, pewnie szukali jakiegoś popaprańca, który nie umie jeździć na nartach i miał wypadek. Ale serce podeszło mi aż do gardła! A w helikopterze zniesmaczony Frank Potenza wcisnął lornetkę w miękki futerał, wziął do ręki i czule pogładził szybkostrzelny karabin z lunetą i szepnął po włosku: - Co za okazja! Hej, Luigi. Widziałeś ich? Mogłem ich zdjąć, zanim by się połapali, że ktoś w ogóle do nich strzelał. I wiesz co? Chyba do końca życia nie przestanę nienawidzić samego siebie za to, że tego nie zrobiłem, choćby ze względu na Vincenta - powiedział do pilota Luigiego Manozy. Potenza był wysoki, chudy i bezwzględny, ale jednocześnie miał w sobie coś kobiecego. - Też ich widziałem - odparł Manoza. - Ale wiesz równie dobrze jak ja, co nam kazał robić Francesco, jeśli kogoś spostrzeżemy. Jeśli to nie jest kobieta, przepuścić. Niech idą dalej. Ważne, żeśmy ich zobaczyli, ale jeszcze ważniejszy jest kierunek, w jakim zmierzają. Francesco wie, gdzie mniej więcej znajduje się Radu. Ty zobaczyłeś ich, a ja zobaczyłem, w którą stronę zmierzali, zanim się ukryli. Wygląda na to, że Francesco ma rację. To ten sam obszar, około czterech czy pięciu mil na północny wschód stąd. Tam właśnie wyczuł obecność Radu, kiedy lecieliśmy tędy po raz pierwszy. - Więc - szepnął Potenza - jeżeli mamy pewność co do lokalizacji kryjówki tego sukinsyna, dlaczego nie możemy ich załatwić? Po co czekać? Vincent nie żyje i to nieodwołalnie. Chciałbym dopaść tych drani tu i teraz. Zabić jak muchy. - Za bardzo się przejmujesz Vincentem - powiedział Manoza. - Myślę, że to Francesca w ogóle nie obchodzi! Vincent był twoim szefem, rozumiem to, ale był zarazem potwornie upierdliwy. Dlatego zginął. Nie słuchał innych. A morał tej historii jest taki: nie można być upierdliwym. Francezci też jest całkiem dobry w zabijaniu. Wiesz, co mam na myśli?
- Jasne! - powiedział tamten, a Manoza obniżył lot, zatoczył łuk i skierował maszynę na północ. - Co teraz? - Teraz polecimy tam, gdzie - jak sądzę - oni się kierują - mruknął Manoza. - Będę leciał na niskim pułapie, a ty staraj się wychwycić jakieś punkty orientacyjne i szukaj czegoś, co będzie wyglądało, jak wejście. Wilki lubią się zaszyć w jaskini, wiesz? Może także uda ci się dostrzec jakieś dobre miejsce do lądowania. - Będziemy lądować? Manoza westchnął i pokręcił głową, udając rozpacz. - Nie, nie będziemy lądować! Jeszcze nie. Tylko gdybyśmy zostali do tego zmuszeni. Po prostu chciałbym wiedzieć, gdzie mam wylądować, jak przyjdzie co do czego. - Dobra! - powiedział Potenza. - Ale po co nam taka armia? Przeciw tym ludziom? Przecież to nawet nie niewolnicy! - W pewnym sensie to są niewolnicy - odparł Manoza. - Francesco nazywa ich księżycowymi dziećmi Radu, a ich krew nosi wilcze piętno. Poza tym to nie są zwyczajni ludzie. Dotyczy to zwłaszcza tej kobiety. Nie da się nimi dyrygować jak wtedy w Palermo. Bronią się i to zdecydowanie! Tak właśnie było w wypadku Vincenta. Potenza nic nie odpowiedział. Okrążywszy wzniesienia i zostawiwszy w tyle maszerującą trójkę, Manoza poleciał wzdłuż wąwozu w rejonie, w którym swego czasu Francesco... coś wyczuł. - OK - powiedział. - Teraz miej oczy szeroko otwarte. Jesteśmy niedaleko. Gdy Manoza położył maszynę na bok, okrążając wąwóz i płynący jego dnem spieniony potok, Potenza spojrzał w dół. - Szczeliny lodowe - powiedział. - I jaskinie. Oraz liczne zagłębienia, niektóre z nich są wypełnione wodą; inne wyglądają na bardzo głębokie. Ściany wąwozu są podziurawione jaskiniami. Całe to miejsce wygląda mało zachęcająco. - Jaskinie, mówisz? - Manoza uśmiechnął się porozumiewawczo. - To jest właśnie słowo, które chciałem usłyszeć. Takiego miejsca szuka Francesco. - Wyrównał lot, po czym przychylił helikopter na drugi bok, żeby przyjrzeć się samemu. - To musi być tu! - powiedział podniecony. Miejsce jest prawie niedostępne, a poza tym kto by chciał się tutaj zapuszczać? Bardzo wysoko i zimno. Ale to granit; to twarda skała i raczej się nie zawali. - Zaznaczył miejsce na mapie, przytwierdzonej do tablicy sterowniczej, ponownie wyrównał lot i lecąc wzdłuż wąwozu, skierował się w stronę Aviemore. - I to wszystko? - Potenza robił wrażenie rozczarowanego. - Na razie tak - powiedział Manoza. - Ale cierpliwości, Frank. Mam wrażenie, że już
niebawem wkroczymy do akcji. Na pewno przed zmrokiem... W swym domu w Bonnyrig Nekroskop spał smacznie, pomimo przeżyć zeszłego wieczoru i uczucia, że stanął u progu czegoś ogromnego, przerażającego i niebezpiecznego; pomimo nastroju wyczekiwania i dziwnych przeczuć; wreszcie pomimo niewytłumaczalnego lęku przed jutrem. Teraz już było jutro. Światło poranka obudziło go z pozbawionego marzeń snu, w którym jego umysł odpoczął jak nigdy. Ale tuż przed przebudzeniem, jak to się często zdarzało, powróciło uczucie niepokoju. Wypływając z głębi podświadomości, pojawiły się trzy z zapamiętanych czterowierszy, które wydawały się szczególnie pasować do obecnej sytuacji: Ona służy w psiarni swego Pana, W zamku, w górze, gdzie siedziba jego wydrążona, Żółto żarzy się łoże, gdzie legł Na spoczynek ten, który nie skona. Liczba, słoneczny upał i grobowy chłód, Gryzące kwasy, przyjaciele ze społecznych dołów, Grzmot alchemii: wszystko to potrafi brud Przerabiać w pokój, w pobożność, w aniołów! On to wie! Lub nie wie; widzi, ale nie da rady Pojąć, co widzi, zanim go wyzwoli Panna z psiarni, Dopóki oczy tej Prześlicznej nie odkryją zdrady W Psie gryzącym rękę, co go karmi. I Nekroskop wiedział, że się nie dowie, dopóki nie uwolni go ta Prześliczna, ta Bonnie Jean Mirlu. Ale od czego ma go uwolnić? I w jakim sensie? Jego ciało? To nie będzie łatwe. Och, miał rozmaite wątpliwości, ale ostatecznie co z tego wynikło? Zdał sobie tylko sprawę, że ją kocha. Więc od tego ma go uwolnić? Nie, nie pragnął tego rodzaju wolności; wolał zostać więźniem. A może... uwolnić jego umysł, aby znów był sobą? To już co innego. Jedząc śniadanie, przypomniał sobie jeszcze coś. Czy raczej zrozumiał coś, nie wiedząc jak: to mianowicie, że dziś jest ten dzień. Czuł to... wszędzie! Spojrzał na pustą ścianę. Coś go tam ciągnęło.
To uczucie - ten wewnętrzny przymus, aby natychmiast popędzić do B. J. - był tak silny, że jak tylko dopił kawę, wyszedł do ogrodu, aby go poszukać. Znaku. I był tam, gdzie Harry spodziewał się go znaleźć: na zimowym niebie, nisko nad horyzontem, lśnił blado księżyc w pełni. Tak, oczywiście, to był ten dzień. I ta noc... Harry wiedział, gdzie będzie B.J. i jej dziewczyny i musiał tam się udać. Boże, rozpaczliwie chciał ją zobaczyć i to natychmiast! Ale zacisnął zęby i starał się wyrzucić to z głowy, bo najpierw musiał poczynić pewne przygotowania. W głowie znów zabrzmiały mu fragmenty czterowierszy. Dzięki nim będzie mógł naprawić to, co poszło nie tak, jak powinno. Liczby: tym razem nie numerologia, ale metafizyka. Matematyka Möbiusa. Słoneczny upał: broń ostateczna, skierowana przeciw czemuś, o czym nie odważył się myśleć. Przyjaciele ze społecznych dołów i grobowy chłód? Oznaczały to samo, to było oczywiste. Wprawdzie gryzące kwasy zbijały go z tropu, ale orientował się mniej więcej, co oznacza grzmot alchemii. Widział to w godzinie zagłady zamku Bronnicy i wiedział, skąd to wziąć. A nawet jeśli nie wiedział, miał wielu przyjaciół, którzy mogli mu pomóc. Harry wiedział, gdzie się udać i co „pożyczyć". Znał położenie kilku składów amunicji. A jeśli chciał zdobyć coś nowego - coś, co było trudno znaleźć - wśród Ogromnej Większości było wielu specjalistów od unieszkodliwiania niewypałów, którzy mogli mu przyjść z pomocą. W południe miał już wszystko, czego potrzebował. Chciał tylko mieć jeszcze trochę czasu. Ale na co? Niepokoił się tym, co trzeba zrobić, co i tak musiał zrobić, ale niech się dzieje, co chce! W końcu, zaopatrzony w sprzęt podobny do tego, którego użył w Le Manse Madonie - czarny dres i czarne buty, czarną koszulę i wojskowy pas z ładownicą - był gotów. Przez wzgląd na pogodę, swoje wyposażenie uzupełnił jeszcze o grube, czarne skarpety i czarny wełniany pulower. Myślał także o jakiejś broni, ale ostatecznie z niej zrezygnował. Gdyby wystąpił z bronią przeciw uzbrojonym przeciwnikom (a to go czekało), raczej nie wzięliby go do niewoli... Wreszcie nadszedł czas, aby wyruszyć na spotkanie z przeznaczeniem. Poruszając się przez Kontinuum Möbiusa, dotarł do zarośli na skraju zagajnika koło chaty Starego Johna w Inverdruie. Było to czyste przypuszczenie, nadzieja, że ją tu zastanie. Rzecz jasna, B.J. musiała mieć jakiś punkt wypadowy i prawdopodobnie liczyła na Starego Johna, więc jego chata wydawała się najpewniejszym miejscem. Harry się nie pomylił i wylądował w samym centrum zdarzeń. Wielki czarny mercedes był zaparkowany na drodze dojazdowej, przodem w kierunku głównej drogi prowadzącej do Aviemore. Z tego co zdołał dostrzec, w samochodzie nie było nikogo. W chacie na dole zasłony były zaciągnięte, a na górze jakaś postać - jak sądził kobieca -
mignęła kilkakrotnie na tle małego okna. Od czasu do czasu postać zatrzymywała się na chwilę, aby ostrożnie wyjrzeć na zewnątrz. Powód był prosty: trwało oblężenie. Na zewnątrz jakiś człowiek, trzymając w rękach ciężki, plastikowy pojemnik, rozlewał benzynę wokół domu; ochlapywał nią zwłaszcza elementy drewniane, takie jak drzwi, okna czy framugi i przylegający do chaty skład drewna na opał. Osłaniany przez drugiego mężczyznę uzbrojonego w pistolet maszynowy, który stał za srebrnymi brzozami, zaledwie dwadzieścia kroków od Harry'ego, niedoszły podpalacz był pochylony i widać było, że chce jak najszybciej się z tym uporać. On także był uzbrojony w przewieszony przez ramię pistolet maszynowy. Harry przez chwilę przyglądał się chacie. W ścianie naprzeciw ujrzał kuchenne okno. Oczywiście mógł wykonać skok bezpośrednio do środka, ale to prawdopodobnie oznaczałoby, że osoby, które tam się znajdują - jak przypuszczał, B.J. i jej dziewczyny - zobaczą, jak się „materializuje", co byłoby powodem kłopotliwych pytań. Nie, nie mógł nikomu ujawnić swych zdolności, a mężczyzna z pojemnikiem okrążał teraz frontową ścianę chaty, nie przestając rozlewać benzyny wszędzie po drodze. Nagle w otwartym oknie, prawie bezpośrednio nad głową podpalacza, pojawiła się B.J. Skręcając swe ciało i wychylając się na zewnątrz, wycelowała kuszę i w tym samym momencie Harry usłyszał głuchy odgłos strzałów z broni z tłumikiem. Mężczyzna ukryty za brzozami strzelał w stronę chaty. Kule odbiły się od ściany, tuż koło głowy B.J., co spowodowało, że nie trafiła dokładnie w cel; w następnej chwili dała nura do środka. W tym momencie Harry pożałował, że jednak nie wziął ze sobą broni. Ale B.J. udało się dosięgnąć podpalacza. Strzała z kuszy przeszyła mu prawe ramię. Zwykły człowiek prawdopodobnie by zemdlał z bólu, ale trafiony strzałą mężczyzna tylko wypuścił z rąk pojemnik z benzyną, oparł się o ścianę, ale po chwili się wyprostował i lewą ręką podniósł pojemnik. Harry zobaczył aż nadto; wiedział, co musi uczynić, i w jednej krótkiej chwili, gdy snajper go zobaczy... no cóż, wolał być narażony na pojedyncze strzały z pistoletu, niż na serie z broni maszynowej! Wywołał drzwi do Kontinuum Möbiusa, wszedł do środka... ...I wyszedł po drugiej stronie mercedesa. Z tego miejsca widział maskę samochodu Sandry stojącego za domem. A więc mercedes należał do nich - do ludzi, którzy oblegali B.J. - i drzwi od strony kierowcy były otwarte. Nastawienie urządzenia zegarowego śmiercionośnej bomby wielkości paczki papierosów i umieszczenie jej pod siedzeniem kierowcy zabrało mu zaledwie chwilę. Następnie Harry znów wniknął do Kontinuum Möbiusa... ...I pojawił się, biegnąc, parę kroków od chaty i kuchennego okna. Skoczył w górę i do przodu. Zwinięty w kulę wyrżnął w okno ramieniem i wybijając szybę wylądował na kuchennym
stole, który załamał się pod jego ciężarem. Kiedy się wyplątywał z porwanych zasłon, na schodach i na korytarzu prowadzącym do tylnej części domu rozległy się pospieszne kroki. - B.J.! - krzyknął. - To ja, Harry! W chwilę później kuchenne drzwi gwałtownie się otworzyły; stała w nich B.J. ze zmierzwionymi włosami, a w mroku nieoświetlonej kuchni jej oczy płonęły wściekłym, żółtym blaskiem. Kuszę miała wycelowaną prosto w Harry'ego i dopiero gdy zobaczyła, że to naprawdę on, zabezpieczyła broń. W następnej chwili była już w jego ramionach, łkając z ulgi, ale ze względu na niego, nie na siebie. Przywarła do niego całym ciałem i wtuliła twarz w jego szyję... ale tylko na moment. Po chwili cofnęła się, a kiedy oczy Harry'ego przywykły do otaczającej ich ciemności, odwróciła się plecami, jak gdyby chciała coś ukryć. Nekroskop był pewien, co ukrywa... ale nie śmiał o tym myśleć. Postąpił krok do przodu, stając tuż obok B.J., która zaczęła mówić: - Harry, mój... - ale pośpiesznie zatkał jej dłonią usta. - Nie! - powiedział. - Już jestem „włączony", B.J., przynajmniej na tyle, na ile potrzebuję. I wierz mi, w ten sposób mogę działać lepiej. Zaufaj mi. - Lekko nią potrząsnął. - Zaufaj mi, dobrze? Przez chwilę czuł jej nadludzką siłę; wypełniała ją całą - jak wielkie dynamo - a dłoń, którą złapała go za rękę, była jak z żelaza. Ale niemal natychmiast odprężyła się, puściła jego rękę i powiedziała: - Dobrze. Dobrze, Harry! - Po czym, kiedy obróciła się do niego, była znów taka jak dawniej. - Ale gdzie byłeś? Ty i Stary John. Nie wiem, gdzie on się podziewa! Pokręcił głową i oblizał wyschnięte wargi. - B.J., teraz nie ma czasu na wyjaśnienia. Czy masz jeszcze jakąś broń? - Wziął jej kuszę. - Na górze, strzelbę - odparła. - Więc idź tam... idź zaraz! I osłaniaj mnie z góry. Miała oczy rozszerzone ze strachu. - Harry, ja... - Potrafię to zrobić, nie pamiętasz? Przygryzła wargę, kiwnęła głową i odeszła. Jak tylko opuściła pokój, uderzył w potrzaskaną szybę, udając, że wychodzi i przez drzwi Kontinuum Möbiusa wrócił do zagajnika. Cały epizod wewnątrz chaty nie trwał dłużej niż pół minuty. A człowiek z pojemnikiem właśnie kończył rozlewać benzynę. Cisnąwszy pusty pojemnik na ziemię, sięgnął lewą ręką do kieszeni, szukając zapalniczki. Harry dostrzegł w dłoni mężczyzny błysk metalu, odbezpieczył kuszę, wycelował i wypuścił strzałę. Trafiła go niemal w to samo miejsce co strzała B.J., przygważdżając ofiarę do ściany domu. Mężczyzna wypuścił z dłoni zapalniczkę i krzyknął z bólu... ale po chwili zaczął się szarpać na
boki, wyrwał strzałę i zataczając się, pobiegł w stronę mercedesa! Porządnie oberwał, ale wciąż trzymał się na nogach. Teraz Harry był już rzeczywiście „włączony" - dokładnie wiedział, z kim ma do czynienia. To były wampiry! Ale nagle zaczęły wokół niego gwizdać kule, a po chwili usłyszał odgłos stłumionych strzałów. Mężczyzna ukryty wśród drzew wyszedł na otwartą przestrzeń i przykucnąwszy strzelał w stronę Harry'ego. W tym momencie z okna chaty padł pojedynczy strzał, który załatwił sprawę. Odległość była zbyt duża, aby go unieszkodliwił na dobre, ale mężczyzna podskoczył z bólu i zaczął biec w stronę mercedesa. Harry wszedł w głąb zagajnika i tam niewidoczny dla nikogo wywołał drzwi do Kontinuum Möbiusa. Po chwili znalazł się na drodze, przykucnął za ośnieżonymi krzakami i wyjął z kieszeni nadajnik. Mercedes przemknął obok niego, a Harry odczekał, aż znajdzie się w odległości pół mili, po czym skoczył na drogę przed nim. Nie potrafił powiedzieć, dlaczego po prostu nie wyciągnął anteny nadajnika i nie wcisnął guzika. Ale jak dotąd jego działania były ukryte, bo chciał, aby tak pozostało. Może chodziło właśnie o to. Jeśli chodzi o jego zdolności... no cóż, te potwory raczej nie będą miały okazji, aby komuś opowiedzieć, jak wykorzystuje Kontinuum Möbiusa, nieprawdaż? Nie będą tego mogły uczynić, kiedy znajdą się wewnątrz. A zwłaszcza gdy będą tkwiły po same uszy w tym gównie! Mercedes zbliżał się z rykiem, a Harry wyszedł na środek drogi. Zobaczyli go i może nawet rozpoznali, a kierowca wyszczerzył zęby w uśmiechu i pędził prosto na niego. Harry nastawił zapalnik bomby na trzy sekundy, co wystarczało aby odwrócić twarz od wybuchu. Tak myślał w kategoriach ziemskich, ale to, co miało nastąpić, było poza ziemskim czasem i przestrzenią. Kiedy w jego domu w Bonnyrig zamordowano Zahanine, nauczył się nowej sztuczki. Teraz już wiedział, kim była Zahanine, i zaakceptował fakt, że to nie był sen. W każdym razie plamy na jego podłodze nie były snem. I wiedział, gdzie i jak zabrał jej ciało. Tak, to była nowa sztuczka. Samochód pędził prosto na niego, a kierowca rozdziawił usta w upiornym, pełnym satysfakcji śmiechu. Więc Harry także się roześmiał i wywołał drzwi na tyle duże, aby mogły pomieścić cały samochód. Na chwilę przed tym, gdy samochód zniknął, wcisnął guzik nadajnika. Następnie - odwróciwszy się, bo nie mógł uwierzyć, że tona rozpędzonego metalu na jego rozkaz po prostu zniknie - zacisnął zęby i przymknął oczy. I nie zamknął drzwi. Jeden... dwa... trzy... Rozległ się stłumiony grzmot eksplozji, dochodzący jakby z bardzo, bardzo daleka; dźwięk, który usłyszał raczej w umyśle niż w rzeczywistym świecie. A potem bardzo rzeczywisty dźwięk: brzęk rozrywanego metalu.
Harry otworzył oczy. Nad drogą unosił się mały czerwony płomień, po którym po chwili pozostało tylko kółko dymu. A w powietrzu wirował poskręcany, tlący się jeszcze tylny błotnik mercedesa, który w chwilę potem uderzył w ziemię. I to było wszystko. Nekroskop lekko zadrżał, gdy oczyma wyobraźni ujrzał pędzący przez wieczną noc Kontinuum Möbiusa meteoryt, który po chwili zamienił się w ognistą kulę i chmurę rozerwanych szczątków plastiku, metalu i ciał, która pędziła do nikąd i tak miało być już przez całą wieczność... A pół godziny wcześniej Stary John Guiney, Alan-z-Wrzosowisk i Garth Trevalin dotarli do kruszejącej, pożłobionej i zniszczonej przez wiatr kopuły skalnej wznoszącej się nad systemem jaskiń stanowiących kryjówkę Radu. Drogę wskazały ukryte pod kawałkami skał karabinki, które choć zardzewiałe, wciąż nadawały się do użytku. U wylotu jaskini przywiązano linę, po której trzej mężczyźni opuścili się do wnętrza góry. John powiódł swych towarzyszy poprzez mroczny świat do tajemnego serca skały, gdzie znajdowało się miejsce spoczynku Radu. Kiedy znaleźli się przy sarkofagu lorda, na kamiennej platformie, John i pozostali wdrapali się na jej krawędź i spojrzeli w dół. Jego zarysy były zamglone, niewyraźne, rozmazane przez lepką żywicę i popękaną żółtą skorupę. Ale tam, gdzie znajdowała się głowa, w mroku jarzyły się dwa czerwone ogniki. - To jest jak swego rodzaju macica - powiedział John gardłowym szeptem. - Naszego Pana otacza cienka warstwa płynu, który sam się uzupełnia, czerpiąc substancje konserwujące z żywicy. - I On wciąż żyje? - Młody Garth poczuł podziw dla tego cudu. - Przez tyle lat? - Czyż nie ma otwartych oczu? - powiedział John podniosłym tonem. - Czyż do nas nie mówił, kiedy nas tutaj wezwał? Och, tak, chłopcze, On żyje. W nocy zaś... powstanie, a my będziemy jego lojalnymi poddanymi: nieśmiertelny będzie stąpał wśród śmiertelników! Ale tracimy czas. Więc do roboty. Po czym zapalił pochodnie umieszczone u stóp kamiennej trumny Radu i zwrócił się do młodego Gartha: - To będzie twoje zadanie, Garth. Miej oko na te pochodnie. Kiedy rozgrzana żywica zacznie kapać, musisz pilnować, aby nie przeskoczył na nią płomień. Ta żywica pochodzi ze starych sosnowych polan. Nie trzeba wiele, aby się zapaliła. Ale to prosta robota. Możesz się posilić kanapkami, które masz w plecaku, a ja mam tutaj coś, co cię porządnie rozgrzeje. Kropelkę czerwonego wina. Robi dobrze na krew.
John wyjął ze swego plecaka butelkę wina, wyciągnął korek i napełnił ich kubki gęstym, żywicznym płynem. Po czym wzniósł toast: - Zdrowie Radu! Długo czekał i długo niech nam panuje! - Zdrowie Radu! - zawtórowali, nie zwracając uwagi na podniecenie, jakie zapłonęło w żółtych oczach Johna. Sobie nalał tylko odrobinę i ledwie jej dotknął... A Alan, oblizując wargi, zapytał: - Ale jeśli takie jest zadanie Gartha, to co my mamy robić? - Przed nami bardzo ważne zadanie! - odparł Stary John. - To, co tutaj robi Garth, my będziemy robić gdzie indziej. Bo Radu nie jest jedynym, który powstanie tej nocy, i musimy ułatwić odrodzenie jego stwora. Więc chodź ze mną, Alan, bo już prawie południe. Następnie, zanim opuścili Gartha, John nalał mu jeszcze jedną miarkę wina, mrugnął i spytał: - Nie będziesz się bał? To znaczy jak zostaniesz sam. - A czego tu się bać? - Garth zmrużył oczy. - Mam jedzenie i wodę, światło i ciepło. A jak długo was nie będzie? - Tyle, ile trzeba - odparł John. - Ale kiedy odejdziemy będzie tu bardzo cicho. Nikt nie będzie mógł cię zaskoczyć! I pamiętaj: jeżeli pojawi się jakiś problem, po prostu krzyknij. Te jaskinie poniosą twój krzyk, jak echo wycia wilka. Po czym wraz z Alanem skierował się do labiryntu jaskiń; odgłos ich kroków wkrótce ucichł i wokół zapanowała cisza zapomnianych stuleci. W dziesięć minut później Garth poczuł senność. Otrząsnąwszy się wspiął się na krawędź sarkofagu i spojrzał na Radu. Ale teraz kontury lorda były ledwie widoczne i zniekształcone przez powolne ruchy żywicy na dnie wielkiej kadzi. Na powierzchnię zaczęły bardzo powoli wypływać pęcherzyki piany, zbierając się pod skorupą i próbując się wydostać na zewnątrz. Garth siedział przez chwilę oparty plecami o podstawę sarkofagu i znów zaczęła go ogarniać senność. Przypuszczał, że jest to wpływ ciepła płonących pochodni. Kiedy sprawdził, czy dobrze się palą, zszedł na zasłane kamieniami dno jaskini, żeby zjeść kanapkę. Siedząc w mroku, pośród migocących pochodni, stopniowo się odprężył, mięśnie mu zwiotczały i głowa opadła na piersi. Raz podskoczył, kiedy wydało mu się, że słyszy jakiś daleki krzyk. Ale musiał się przesłyszeć; pochodnie paliły się równym płomieniem i słyszał powolne, regularne kapanie żywicy. Działało hipnotyzująco, a może to był skutek wypitego wina. Ale kapanie nie było już regularne, bo stale przyśpieszało. Na podeście zaczęły się tworzyć małe kałuże żółtej żywicy, w kamiennym zaś sarkofagu lord Wampyrów wysłał telepatyczne sondy, które wkrótce dotarły do celu...
Stary John i Alan-z-Wrzosowisk podeszli do kadzi, w której spoczywał stwór Radu. - Wielki Boże! - powiedział Alan, patrząc na masywne, kamienne bloki pojemnika, podparte u dołu głazami. - Co, u diabła...? John popatrzył na niego dziwnie. - Boże mówisz? A więc jesteś wierzący, Alan? To znaczy wierzysz w coś innego, nie w Niego? Tamten potrząsnął głową. - Kiedy przebywasz wśród ludzi, kiedy z nimi rozmawiasz, w końcu zaczynasz myśleć i mówić jak oni. Dlatego masz szczęście John, że żyjesz tutaj sam. Ale ja przez pewien czas pracowałem w browarze i widziałem, jak dziesięć tysięcy galonów piwa warzono w kadziach znacznie mniejszych niż ta tutaj! - Aha! - powiedział John. - Ale to nie piwo warzy się w tej kadzi. Posłuchaj! - I przyłożył ucho do zimnego kamienia. Alan poszedł za jego przykładem, ale natychmiast odskoczył w tył. - Co to jest?! - powiedział. - Bicie serca? Ale co to za serce? - Wielkie serce! - uśmiechnął się John, nie przestając słuchać. Ale po chwili uśmiech zgasł na jego twarzy, ustępując miejsca wyrazowi zaniepokojenia. - Potężne, głuche bicie serca było teraz znacznie szybsze niż podczas poprzednich wizyt, a ponadto bardzo nieregularne. Gdyby istota tkwiąca w tej wielkiej macicy była istotą ludzką, oznaczałoby to, że albo ma jakieś koszmary, albo jest poważnie chora... a może po prostu osłabiona? Może John miał lekarstwo na tę słabość. W końcu po to tu był. On, a także Alan-z-Wrzosowisk... - Wejdź na górę - mruknął John, oświetlając drogę trzymaną w ręku pochodnią. - Teraz zobaczysz coś naprawdę wyjątkowego! Z boku kadzi znajdowały się schody z kamiennych płyt. Czując nagłe zmęczenie, Alan wdrapał się na wysoką na osiem stóp krawędź; Stary John szedł zaraz za nim, ale Alan nie zauważył, jak tamten sięga do głębokiej szczeliny pod jedną z płyt. Kiedy znalazł się na górze, popełzł dalej na rękach i kolanach, aż uderzył mu w nozdrza słodkawy zapach żywicy. Zapach żywicy i czegoś jeszcze, ale ten drugi zapach był inny. John wetknął pochodnię w szczelinę na skraju kadzi i powiedział: - No, jak? Co o tym sądzisz? Oszołomiony Alan-z-Wrzosowisk patrzył w dół, na pogrążony w półmroku, nieprzejrzysty, błyszczący zbiornik wypełniony żywicą, a kiedy wzrok przyzwyczaił mu się na tyle, by mógł
przeniknąć zeskorupiałą powierzchnię żywicy... ujrzał istotę, która spoczywała zwinięta, jakby czekając na swe narodziny. Ogromna, trójkątna głowa; wilcze szczęki, długie na dwie i pół stopy; żółto połyskujące oko, wielkie jak spodek, które powoli obróciło się, aby spojrzeć na Alana; a Alan wydał zduszony okrzyk i rzucił się w tył... ...I nadział się na metalowe ostrze, które Stary John wbił mu w kręgosłup i teraz trzymał go wijącego się, jak bezbronny ślimak! John przygwoździł go lejkiem do karmienia bestii, po czym poderżnął mu gardło, wyciągnął lejek i wcisnął go głęboko w żywicę, aby schwytać strumień krwi buchającej z gardła ofiary. Płyn, w którym unosiło się wewnętrzne jajo potwora, stopniowo czerwieniało, gdy z Alana powoli wyciekało życie. John miał nadzieję, że to pomoże bestii spoczywającej w zbiorniku. Stary John zszedł po schodach i zapalił rząd wielkich pochodni umieszczonych u podstawy zbiornika. Patrząc, jak płoną - i czując jak ich ciepło ogrzewa bestię i płyn, w którym spoczywała przez sześć długich stuleci - pogratulował sobie dobrze wykonanego zadania. Po chwili rozległ się zduszony okrzyk Alana, gdy bestia wbiła się w kręgosłup swej ofiary i skróciła jego męki. A młody Garth był na tyle daleko, że chyba nie usłyszał tego krzyku... Faktycznie Garth go usłyszał, ale nie zrobiło to na nim wrażenia. Wpadł w otępienie, a jego umysł wypełniał hipnotyczny, telepatyczny głos lorda Wampyrów. - Garth, wierne dziecię moich dzieci, moje księżycowe dziecko! Usłyszałeś moje wezwanie, przybyłeś i jesteś tutaj! Będziesz mnie strzegł, będziesz moim przewodnikiem, aby mi dodać sił w godzinie odrodzenia. Zespolisz się ze mną, Garth, a kiedy inni będą mówić do mnie, będą także mówić do ciebie, bo staniemy się nierozdzielni, ty i ja. Otrzymasz imię Raduesuvia - ten, który wynikł z Radu - ale pozostaniesz moją częścią na zawsze. Tylko że... dlaczego siedzisz tak daleko, ty, który powinieneś zasiąść po mojej prawej ręce na zawsze? Potrzebuję cię, abyś poczuł bicie mego serca i ruchy moich członków, abyś pomógł mi się podnieść z tej zimnej, kamiennej trumny. Chodź tu, Garth, chodź i bądź moją silną prawą ręką... To brzmiało jak zaproszenie, ale w istocie było nieodpartym rozkazem. Z oczyma wypełnionymi blaskiem księżyca i czołem zroszonym zimnym potem Garth podniósł się i chwiejąc się na nogach, niezdarnie wdrapał się po kupie kamieni leżącej u stóp sarkofagu i przykucnął na jego brzegu. Żywica pieniła się, jednak nie od ciepła pochodni, lecz z powodu ruchu odbywającego się w jej wnętrzu. - Ach! Achhh! - To było jak krzyk bólu w umyśle Gartha. - Chcę oddychać, Garth. Chcę powstać. Sięgam ku tobie, ku światłu, ku księżycowi, mojej odwiecznej kochance, która przemierza
niebiosa! Ale nie mam siły. Powierzchnia żywicy wybrzuszyła się, pękła i na zewnątrz wystrzelił strumień gazu i żółtej cieczy przypominającej ropę, która ochlapała twarz Gartha. Ale otumaniony człowiek nie poczuł nic i nic nie zobaczył, poza falującą powierzchnią żywicy, słysząc jedynie telepatyczny głos Radu. - Teraz, moje dziecię! Teraz, Garth! Widzisz, oddycham - zaraz się narodzę na nowo - więc wyciągnij mnie z tej wstrętnej kąpieli! Teraz, Garth! Teraz! Różowe i fioletowe rurki przebiły powierzchnię cieczy w miejscu, gdzie pękła skorupa żywicy. Żywica kipiała, a na końcach rurek utworzyły się żarłocznie rozdziawione usta. Dłoń - czy raczej wielka, czarna, skórzasta łapa z długimi na trzy cale pazurami - sięgnęła w górę i spazmatycznie wiła się w powietrzu. Ale Garth widział jedynie dłoń i omywaną bulgoczącą żywicą twarz unoszącą się tuż pod powierzchnią cieczy... ...Życzliwą, lecz udręczoną twarz boga, cierpiącego niewysłowione męki. I Garth uścisnął dłoń, którą wyciągał do niego lord Wampyrów. Ale w tym momencie wszystko uległo zmianie. Garth znów zdał sobie sprawę, gdzie się znajduje i co się dzieje. A miękka drżąca dłoń Radu twardniała z każdą chwilą, nieubłaganie wciągając Gartha do środka sarkofagu. - Achhh! - powiedział Radu... Stary John usłyszał krzyk, narastający, przenikliwy wrzask, który odbił się echem od ścian jaskini. Kiedy krzyk ucichł i wibracje powietrza ustały, uśmiechnął się swym wilczym uśmiechem. - Taak - powiedział i zapalił więcej pochodni, aby ogrzać kadź, w której znajdował się stwór Radu - to musiał być On. Chwała ci, Alanie-z-Wrzosowisk i tobie, Garth Trevalin. Będziemy was pamiętać długo. Następnie, gdy w oddali rozległo się ciche wycie, jego oczy zapłonęły niczym żółte lampy. Wygrażając pięścią całemu światu, wykrzyknął: - Idę, nie bój się - i pobiegł susami przez labirynt jaskiń, aby przywitać swego odrodzonego Pana... *** Dziewczyny B.J. gasiły ściany chaty Starego Johna wodą, gdy nadszedł Harry. B.J. zobaczyła go, podbiegła i przytuliła się na chwilę, po czym odepchnęła go od siebie. - Osłaniać cię - powiedziała. - Osłaniać? Nawet nie widziałam, jak wychodzisz! Ale widziałam, jak twoja strzała przeszyła ramię tego... człowieka i... - Ramię tego wampira - poprawił
ją Harry. - Nie przejmuj się tymi dwoma, są załatwieni. Ale B.J., już czas, abyś była ze mną szczera, wiem już sporo i nie sądzę, aby to miało wpływ na moje uczucia. Ale to, czego nie wiem, naprawdę mnie niepokoi, bo to może zmienić wszystko. Jednak jestem tutaj i wiesz, że jestem twój. Chcę wiedzieć, czy i ty jesteś moja. Chcę wiedzieć to i w ogóle wszystko. Wszystko. A tylko ty możesz mi to powiedzieć. Odpiął kuszę i oddał jej. - Chodźmy do domu - powiedziała. - Przygotowujemy się do wyjścia, ale mamy jeszcze parę minut. A potem zdecydujesz, czy chcesz iść z nami, czy też nie. - W góry? - powiedział, idąc w stronę domu. - A jeśli zdecyduję się nie iść? - Nie zrobisz tego - pokręciła głową. - Nie zamierzasz... przyjąć mojej odmowy? - Nie mogę. Nie mogę jej przyjąć, Harry. Musisz iść. - Powiedz mi wszystko i niech sam zdecyduję - odparł. - Mówiłaś, że mnie kochasz. Jeżeli to prawda... - To prawda. - ...to nie chciałabyś mnie narażać na niebezpieczeństwo. A jeśli pójdę tam, w góry, z tobą... - Przerwał i chwycił jej ramię. Obróciła się do niego twarzą i ujrzał, jak bardzo jest rozdarta. - Jeżeli tam nie pójdziesz, będę martwa - powiedziała po prostu. - A jeśli powiem ci wszystko - teraz, natychmiast - ty także możesz być martwy. W innym sensie, ale to nie ma znaczenia. Podjęli przerwany marsz w stronę chaty i Harry powiedział: - Część mego życia, a może kilka jego części, to były kłamstwa. I ty mi je mówiłaś. - To nie było oskarżenie, tylko proste stwierdzenie faktu. - Tak było, zanim cię pokochałam. - Ale nadal podtrzymywałaś te kłamstwa. - To już było oskarżenie. - Nie - odparła. I dodała w myśli: - Tak, przez dwieście lat, dopóki nie poznałam prawdy. Ale nie mogę ci jej pokazać. - Nie? - Nagle ogarnęło go przygnębienie. - B.J., kłamiesz nawet teraz! W drzwiach chaty B.J. złapała go za rękę. - Tylko z pozoru! - wyrzuciła. - To tylko z pozoru kłamstwa. W głębi duszy już znasz prawdę! - Znam...? Ale ja... ja nie rozumiem. - Jednak chyba rozumiał.
On to wie! Lub nie wie; widzi, ale nie da rady
Pojąć, co widzi, zanim go wyzwoli Panna z psiarni...
- Wiesz już większość, to prawda. Poza prawdziwymi kłamstwami. Jeżeli ci powiem o prawdziwych kłamstwach, naprawdę cię stracę. Stracę cię, Harry, jeżeli ci powiem, że twoje poszukiwania żony i dziecka były kłamstwem największym ze wszystkich. Zawsze wiedziałeś ciągnęła - ale tego nie pamiętasz. Dopóki cię nie włączę. To znaczy na dobre. - Więc zrób to - powiedział Harry, kiedy weszli do środka. - Zrób to teraz, włącz mnie na dobre i zobaczmy, co się stanie. Stawmy temu czoło, to lepsze, niż być sobą tylko w połowie! Zrozum, staram się z całych sił to wytrzymać, ale myślę, że to mi się wymyka, B.J. - Spróbował się uśmiechnąć, ale tylko się skrzywił i nagle ją także ogarnęło przygnębienie. Dzięki temu poczuł się lepiej, bo zrozumiał, że dla niej to jest równie trudne jak dla niego. Taka właśnie jest miłość: jest prawdziwa tylko wtedy, gdy rani. Kiedy znaleźli się w domu i ogarnął ich mrok, B.J. objęła Harry'ego i przyciągnęła go do siebie. - Pamiętasz, jak tu kiedyś byliśmy? Pytałam cię wtedy o życie. O co w nim chodzi? Rozmawialiśmy o tym, jak starzejemy się, widzimy, jak starzeje się nasz partner, i zastanawiamy się, gdzie to wszystko przepadło. Przedstawiłeś mi swoją filozofię życiową; powiedziałeś, że kiedy jesteśmy młodzi, wydaje się nam, że wiemy wszystko, ale im jesteśmy starsi, tym bardziej zdajemy sobie sprawę, że nie wiemy nic! A ja zapytałam, co by było, gdyby nie musiało tak być. - Tak, pamiętam - powiedział, marszcząc brwi. - Tylko nie pamiętam, jak skończyła się ta rozmowa. - Przerwano nam - powiedziała. - Ale tym razem nikt nam nie przerwie. Harry, a gdybyś mógł kochać mnie zawsze? To znaczy gdybyśmy zawsze byli tacy sami i nigdy nie musieli się zmieniać? A przynajmniej przez bardzo długi czas. - Co? - powiedział, czując, jak do niego przywarła. - Czy to ta góra, czy też Shangri-la? Czy to zaproszenie do koszmaru, czy też źródło młodości? - Pytał poważnie. I wtedy zrozumiała, że rzeczywiście zna już połowę prawdy. - Wierzyłam w coś - zmierzałam w tym kierunku - przez bardzo długi czas - rzekła. - A potem zjawiłeś się ty i zmieniłeś mój sposób myślenia. Ale czy masz rację? Czy rozwiązaniem rzeczywiście jest miłość? Czy też jesteś fałszywym prorokiem? - Włącz mnie - powiedział, odsuwając się od niej. - Możesz mnie znienawidzić... - W jej twarzy widać było strach i ogromny ból. I uczucia przekraczające zdolność pojmowania Harry'ego czy jakiejkolwiek istoty ludzkiej. A mimo to była
teraz bardziej - ludzka? - niż kiedykolwiek. Wiedział też, dlaczego pojawiła mu się w głowie ta myśl, choć nie śmiał tego przyznać. A kiedy nie odpowiadał, rzekła: - To cię zaboli. - Wiesz, co? - powiedział Harry. - Myślę, że jest mi wszystko jedno. - Co, że kłamałam? Że nie jestem... niewinna? - Połowę miała za sobą. Chociaż się tego spodziewał, lekko zakręciło mu się w głowie. - Co się stało, to się stało. Odtąd bądźmy wobec siebie szczerzy. A B.J. pomyślała: - Jeżeli mu powiem i jeżeli to go załamie, uszkodzi jego umysł, będzie dla mnie stracony; ale będzie także stracony dla Radu... co byłoby dobre, gdyby nie to, że Radu wystawi mi za to rachunek! A jeżeli mu nie powiem, nigdy nie będzie sobą. Pod względem umysłowym będzie jak roślina; będzie taki, jakim mu każę być; nie będzie prawdziwym Harrym, człowiekiem, którego pokochałam. Ale i tak do tego nie dojdzie, bo Radu go dostanie. Więc sprowadza się to do tego: czy kocham go wystarczająco, aby narazić na szwank jego zdrowie psychiczne, aby uwierzyć, że wciąż mnie będzie kochał i że razem zdołamy pokonać i zniszczyć Radu, mego pieprzonego Pana? Ale kiedy zadała sobie to pytanie, zrozumiała, że już na nie odpowiedziała. Spojrzawszy jej w twarz, Nekroskop zrozumiał to także.
Ma na imię Prześliczna, lecz mrok jej wszedł W myśli. I wybiera, znosząc katusze, Co ma wybrać, aby przeżył...
Tak, mego pieprzonego Pana. (Oczy B.J. były teraz bardziej żółte i dzikie niż kiedykolwiek, a z gardła wydobywało się urywane warczenie.) Tak, rzeczywiście miała wybór i dokonała go. Radu Lykan był bowiem zdradzieckim i podłym kłamcą, w porównaniu z którym B.J. faktycznie była niewiniątkiem. Stary John gdzieś przepadł. Alana-z-Wrzosowisk i młodego Gartha Trevalina też nigdzie nie można było znaleźć. Czy rzeczywiście? Ale B.J. dobrze wiedziała, gdzie są! Wezwała ich ta przeklęta Istota zanurzona w żywicy. Radu znał przeznaczenie B.J. i nie ryzykował, nie pozwalał jej tam dotrzeć. Odkryła tę jego tajemniczą Istotę i do niczego już nie mogła się przydać!
- B.J. - powiedział Harry cofając się. Miał w oczach dziwny wyraz, jakiego nie widziała nigdy przedtem; nie strach czy fascynację, lecz raczej ich mieszaninę, a także wielki smutek. I B.J. wiedziała teraz na pewno, że mówił prawdę, że znał przynajmniej połowę prawdy o niej. A teraz musi poznać całą. Starając się zapanować nad tkwiącą w niej bestią, powiedziała: - Wygrałeś Harry, mój mały! Nekroskop szarpnął głową, cofnął się jeszcze o krok, dotknął stojącego za nim fotela bujanego i mimo woli usiadł. Padło na niego światło księżyca, na którego tle rysowała się sylwetka głowy wielkiego wilka. A fotel kołysał się w przód i w tył... ...I Harry wyszeptał: - To ty „służysz w psiarni swego Pana, w zamku, w górze..." - Pamiętasz, co ci mówiłam o lordach Wampyrów z Krainy Gwiazd, Harry? - powiedziała, robiąc krok w przód i pochylając się, aby poluzować pasy oplatające ciało Harry'ego. - A o Radu, Drakulach i Ferenczych? - Zdjęła z niego pasy obwieszone materiałami wybuchowymi i upuściła je na ziemię. - Nie, nie pamiętasz... bo kazałam ci to wszystko zapomnieć dopóki nie będziemy gotowe, aby ruszyć przeciw wrogom Radu. Teraz jesteśmy gotowe. Tylko że sam Radu jest jednym z nich, jednym z naszych wrogów, jednym z moich wrogów! Więc teraz, jeżeli jeszcze tego nie rozgryzłeś, może pamiętasz, co Drakulowie zrobili Zahanine w twoim domu w Bonnyrig: prawdopodobnie była to zemsta za tych dwóch, których zabiliśmy w dolinie Spey. I może także pamiętasz, jak zginęli w płonącym samochodzie. A także to, co ci powiedziałam na temat historii Ferenczych, Lykana i Drakulów. A poszukiwania Brendy? One nigdy nie miały miejsca, Harry. Nigdy nie byłeś w tych wszystkich miejscach, które pamiętasz. To ja umieściłam w twoim umyśle te wspomnienia, bo chciałam cię mieć tylko dla siebie. A teraz przyznaję się do tego i tym samym cię tracę. Więc cokolwiek uczynisz, nigdy mnie już nie pytaj, czy cię kocham! Z zewnątrz dobiegło wołanie Sandry: - B.J. Jesteśmy gotowe. - Teraz już wiesz - ciągnęła B.J. - I zapamiętaj to wszystko, Harry. Każdy cholerny szczegół. Poskładaj to do kupy. A kiedy zrozumiesz, przed czym uciekasz - jeśli jeszcze jesteś w stanie uciekać - wtedy, jak się obudzisz, uciekaj, uciekaj, uciekaj! Kołysał się w przód i w tył, w przód i w tył, oczy miał nieruchome, a twarz bladą i bez wyrazu. B.J. załkała, stanęła za nim i wzięła strzelbę, która stała oparta o ścianę. Podjęła bowiem jeszcze jedną decyzję i musiała działać natychmiast, zanim zmieni zdanie. Tajemniczy człowiek
Radu, jego Człowiek-o-Dwu-Twarzach, Harry Keogh? Pieprzyć Radu, tego dwulicowego, zdradzieckiego sukinsyna! Czy Harry chciał w tym wziąć udział, czy też nie - czy byłby do tego zdolny - teraz już było o wiele za późno. Nigdzie się stąd nie ruszy, przynajmniej przez najbliższe kilka godzin. A kiedy się ocknie, przynajmniej zrozumie, że go naprawdę kochała. Kiedy fotel wahnął się w przód, zacisnęła zęby i trzasnęła Harry'ego kolbą strzelby w tył głowy tak mocno, że spadł z fotela i upadł na podłogę...
II Ograniczenia zniesione. Prawdziwy Harry Keogh
Stary John wracał samotnie łatwą drogą; już nie musiał służyć jako przewodnik i strażnik swych niedoświadczonych towarzyszy. A oni sami okazali się godni zaufania i zostali zaakceptowani. Teraz lepiej o nich zapomnieć. A ponieważ tym razem John nie został osłabiony w wyniku poświęcenia własnej krwi, był w stanie posuwać się szybko, co było o tyle ważne, że miał ważne zadanie do spełnienia. Biegnąc susami niemal niewidocznym, ale dobrze znanym szlakiem prowadzącym do ukrytego plateau i dalej drogą w dół urwiska, powrócił myślami do tego, co mu powiedział Radu Lykan, kiedy znów znalazł się koło sarkofagu... Pochodnie u stóp wysokiego ołtarza ledwie się paliły, a Garth Trevalin zniknął bez śladu. John przez chwilę był zaniepokojony, ale potem usłyszał w głowie głos swego Pana... ...I minęło parę sekund, zanim zdał sobie sprawę, że to nie było w jego głowie, że naprawdę go usłyszał! - John, ach, John, mój wierny przyjacielu! - Niski, dudniący pomruk, wibrujący potężną mocą! Ale czy zabrzmiało w nim coś jeszcze? Jakiś ból, utajona wiedza, zwiastująca nadchodzące niebezpieczeństwa intuicja? Zaniepokojony John obrócił się u stóp piramidy leżących w nieładzie płyt i rozejrzał się wokół, szukając źródła tego głosu. Na podłodze ujrzał ślady stóp - czy raczej wielkich łap - między dwiema oblepionymi żywicą popękanymi płytami i zwalonym nadprożem; ślady prowadziły do szczeliny w skalnej ścianie. A z mrocznej głębi tej szczeliny patrzyła na niego para trójkątnych oczu przypominających szkarłatne latarnie. John chciał od razu podejść do Radu, ale jego głos zatrzymał go w miejscu. - Nie, John, nie teraz! Nie chcę, abyś mnie teraz zobaczył. Powstałem, ale jeszcze nie jestem... kompletny, nie taki, jaki powinienem być. Ale nie jest jeszcze za późno i mogę się znów stać takim, jakim byłem dawniej! Więc słuchaj. Słuchaj i bądź posłuszny. Gorejące w mroku oczy Radu wypaliły w duszy Johna każde jego słowo. - Idź i odszukaj tego człowieka. On jest tutaj, wiem to. Znalazłem go w umyśle Bonnie Jean. Przybył do niej tak, jak ona przybędzie do mnie, ale z tego spotkania już przestałem się cieszyć. B.J. nie jest już tą, której ufaliśmy, John. Nie przyprowadzi do mnie tego człowieka, Człowieka-oDwu-Twarzach. A bez niego wszystko będzie na nic. Dlatego ty musisz go tutaj przyprowadzić. Rozumiesz? - Panie! - John niepewnie postąpił krok naprzód.
- Nie! Stój spokojnie! - John znów usłyszał ten dudniący głos i poczuł go całym swym ciałem, jak gdyby telepatyczne szczęki zaciskały się na jego głowie. Radu nawiązał ścisły kontakt z umysłem Johna, którym teraz całkowicie władał. - Tak, Panie. - Stary John zatrzymał się i stał nieruchomo. - Rozumiesz, co trzeba zrobić? - Mam odszukać Harry'ego Keogha i przyprowadzić go tutaj. - I to bezzwłocznie, John, jeśli mam naprawdę powrócić. - Oczy płonące w mroku poruszyły się. - Teraz bowiem obawiam się nie tylko Bonnie Jean, lecz także innych. - Wiem, załatwiłem kilku z nich - odparł John. - Ferenczych i Drakulów. A lord Radu zobaczył w umyśle Johna, że ten mówi prawdę. - Świetnie! ale przyjdą inni. Wyczuwam, że są blisko i węszą. Może będę musiał się przed nimi ukryć - chociaż tak bardzo chciałbym ich zniszczyć! - ale nie będę się ukrywał przed tobą, gdy powrócisz z moim człowiekiem. Dobrze, a teraz już idź, mój wierny przyjacielu. I śpiesz się, bo nie ma już wiele czasu... Jarzące się czerwienią oczy trochę przygasły, cofnęły się w głąb szczeliny i odwróciły się, a John usłyszał oddalający się odgłos kroków. Kiedy w końcu odważył się zbliżyć do wylotu szczeliny skalnej, była ciemna i pusta. Czas bardzo się liczył, ale John poświęcił jeszcze chwilę, aby wdrapać się do stóp sarkofagu Radu i zgasić wciąż płonące pochodnie; zaraz potem chciał ruszyć w drogę. Ale na platformie zobaczył plamy żywicy po przejściu Radu... i coś jeszcze, co na chwilę go zatrzymało. Z krawędzi wielkiej kamiennej trumny zwisała alabastrowo biała dłoń; była tak biała, że wydawała się wyrzeźbiona w śniegu. Była to oczywiście dłoń młodego Gartha, na wskazującym bowiem palcu tkwił jego złoty pierścień. Ale Garth już nie wyglądał młodo. Ramię było wyschnięte i przypominało ramię bardzo starego człowieka, a John przypomniał sobie w tym momencie ów przeszywający krzyk, który urwał się tak nagle. No cóż, John nie mógł tu już nic zrobić. Lord Wampyrów wziął to, co do niego należało. Zresztą czego się można było spodziewać, skoro pościł tak długo? Następnie John, nie tracąc już więcej cennego czasu, ruszył w drogę. Idąc z powrotem przez labirynt i wspinając się po linie, wyszedł z kryjówki na wierzchołek wzniesienia i w tej samej chwili wydało mu się, że zobaczył jakiś ruch wśród leżących wokół głazów! Ale to były tylko chmury sunące nisko po niebie i wiatr w gałęziach sosen, i przyśpieszone bicie jego serca. Ten urojony ruch to musiały być jego nerwy; a może to był królik czy orzeł sadowiący się w gnieździe po drugiej stronie wzniesienia. Bez zbędnych ceregieli John ruszył na południowy zachód dobrze znanym szlakiem...
...I nigdy się nie dowiedział, że tym rzekomym królikiem czy orłem był Singra Singh Drakesh. Siedząc wśród głazów, porucznik Drakulów oddawał się medytacjom, zupełnie nie zwracając uwagi na zimno i czekając na rozwój wypadków. Mógł oczywiście zejść do tej wilczej kryjówki, ale Singra Singh był wyjątkowo potężnym telepatą i „podsłuchał" rozmowę Radu ze starym Johnem. Radu był osłabiony; może z powodu wieloletniej hibernacji, a może z jakiegoś innego powodu. Po co miał łapać i zabijać chorego lorda Wampyrów, skoro mogą się pojawić inne niczego niepodejrzewające cele? A wśród nich była ta kobieta - a także jej dziewczyny - i to będzie vendetta, jego i jego tybetańskiego Pana. Na koniec był jeszcze ten Harry Keogh. Rozkazy ostatniego z Drakulów dotyczące Keogha, zabójcy jego syna krwi, były wyraźne. Z zamkniętymi oczyma i dłońmi skrzyżowanymi ma piersi Singra Singh siedział wśród głazów, pogrążony w rozmyślaniach, w narzuconej sobie dyscyplinie, którą praktykował od sześćdziesięciu lat w Klasztorze Drakesha i czując na kolanach ciężar pistoletu maszynowego, czekał... W Aviemore Francesco Francezci kipiał z wściekłości. Ale to nie było Le Manse Madonie i nie mógł okazywać swego niezadowolenia zbyt otwarcie; mroczną naturę Wampyrów musiał na razie trzymać na uwięzi. Na pokrytym lodem korcie tenisowym, który służył jako prowizoryczne lądowisko dla helikoptera, w miejscu, gdzie nikt z personelu ośrodka nie mógł ich widzieć, mówił, szeptał, prychał na Luigiego Manozę i Angusa McGowana. - Gdzie oni są do cholery? Gdzie jest Jimmy Nicosia i ten idiota, Potenza? - Wysłałeś ich samochodem, Francesco, do domku tego leśniczego - odpowiedział przysadzisty Manoza. - Mówiłeś, że mają sprawdzić, czy jest tam ta kobieta. Ale... to było zaledwie godzinę temu. - To było więcej niż godzinę temu - grzmiał Francesco. - To zadanie powinno im zabrać najwyżej dwadzieścia minut! - Tak, to był błąd - przyznał Angus McGowan... i po chwili się wycofał, zdając sobie sprawę z błędu, jaki popełnił. Francezci odwrócił się do niego z oczyma nabiegłymi krwią. - Chodzi mi o to - szybko dodał McGowan - że błędem było zaufanie tym dwóm. Kiedy działają oddzielnie, wszystko jest OK. Ale kiedy są razem, zachowują się jak szaleńcy. Nie są ciebie warci, Francesco. - Niech ich wszyscy diabli! - syknął Francesco przez zaciśnięte zęby. - Czy wszyscy moi ludzie to idioci? - Zbyt długo podlegali Vincentowi - próbował uspokajać Manoza, starając się znaleźć usprawiedliwienie długiej nieobecności tej dwójki. - Może znaleźli to, czego szukali, ale nie chcieli
tego tak zostawić. Może zrobili to dla Vincenta. - Co zrobili, dali się zabić? - warknął Francesco, nie zdając sobie sprawy, że niechcący odgadł prawdę. - Powiedziałem im, żeby je obserwowali, a potem zameldowali się z powrotem! I powiedziałem, kiedy mają się zameldować. - Tak - znów odezwał się McGowan. - Ale może znaleźli to, czego wcale nie szukali albo nie oczekiwali. I może to ich obserwowano, co? Powinienem był wysłać ciebie - powiedział Francesco - i może jeszcze Guya. To także kretyn, ale przynajmniej robi, to co mu się każe! - Właśnie nadjeżdża - powiedział Manoza, rad, że to odwróci uwagę Francesca. Tanziano powoli wjechał na dziedziniec. Kiedy do niego podeszli, otworzył bagażnik. Tancerz był istnym zwałem mięśni i miał sześć stóp wzrostu; kiedy jego świńskie oczka napotkały ich wzrok, popatrzył w kierunku bagażnika. - O co chodzi? - powiedział Francesco i opadła mu szczęka. - Co to...? - Znalazłem to w krzakach, o kilometr od chaty tego starego - mruknął Tancerz. Rozpoznałem to. To ja wypożyczyłem samochód w Aberdeen. Ale użyłem fałszywych dokumentów, więc nie będzie żadnych kłopotów z tą firmą... - Żadnych kłopotów z... - Francesco popatrzył na niego z niedowierzaniem. - Pieprzyć firmę! Gdzie są Jimmy i Frank? Ale Tancerz tylko wzruszył ramionami, a Manoza podniósł koniec powyginanego błotnika i powąchał go. - Tak myślałem - powiedział. - To najnowszy materiał. Zwykły plastik, równie szkodliwy jak pasta do zębów. - I to wszystko, co zostało? - Francesco wciąż nie mógł uwierzyć. - Jeszcze parę śrub i nakrętek - powiedział Tancerz, wzruszając ramionami w sposób, który tylko zwiększył irytację jego szefa. - Sprawdziłem cały teren, ale niczego więcej nie znalazłem. Tylko wypalone miejsca na drodze. - Wypalone miejsca? - Francesco cały aż dygotał z wściekłości. - Wypalone miejsca? - To musiał być Harry Keogh - powiedział McGowan. Francesco znów odwrócił się do niego, ale tym razem niecierpliwie, nie gniewnie. - Tak myślisz? - Widziałem, jak kiedyś załatwił Drakulów - odpowiedział McGowan. - Ich samochód także został całkowicie zniszczony. A jemu nic się nie stało. Francesco uśmiechnął się z przymusem, był to uśmiech pełen złośliwości i była w nim zapowiedź okrutnej śmierci.
- I myślisz, że może być w chacie z tą kobietą? Osobiście bardziej zależy mi na nim niż na Radu. Angus, uznałeś za błąd, że powierzyłem wykonanie tego prostego zadania Jimmy'emu i Frankowi. Zadanie nie zostało wykonane i teraz przestało być takie proste. Jeśli Keogh i ta kobieta tam są, będą czujni. Więc tym razem ty się tam udasz. Ty i Tancerz. Będę tu na was czekał z Luigim. Ale postarajcie się wrócić, dobrze? - To zabierze nam jakieś pół godziny - krzyknął McGowan do Francesca, który razem z Manozą już szli w stronę domu. - Ale nie dłużej - odkrzyknął Francesco. - Za niecałe cztery godziny zrobi się ciemno. A musimy jeszcze załadować... kamery. - Miał na myśli skrzynkę z bronią. Kiedy McGowan i Tanziano zostali sami, spojrzeli na siebie. Po chwili ten ostatni postawił kołnierz płaszcza i zajął miejsce kierowcy, a McGowan jeszcze przez chwilę wdychał zimne powietrze, po czym dołączył do niego. - Guy - powiedział - teraz się naprawdę zaczyna. Czuję to w powietrzu. Jutro będzie po wszystkim, będziemy mogli się odprężyć i zjeść dobre śniadanie. Ale kiedy Tanziano jechał w stronę głównej drogi, mały człowieczek dodał: - Albo i nie... Siedząc przy stole w barze, Francesco patrzył przez panoramiczne okno, jak samochód wraca; zatrzymał się pod śmigłem helikoptera, a w chwilę później McGowan i Tancerz przenieśli coś z bagażnika do kabiny pasażerskiej maszyny. - Ruszajmy - powiedział Francesco. - Razem z Manozą wynieśli z baru ciężką drewnianą skrzynkę z napisem „Kamery", a kiedy znaleźli się koło helikoptera, Tanziano opuścił schodki prowadzące do środka. Dźwignąwszy skrzynkę, Francesco i Manoza podali ją Tancerzowi i McGowanowi. Spojrzawszy na tego ostatniego, Francesco zobaczył, że McGowan uśmiecha się od ucha do ucha. - Co tam znaleźliście? - zapytał, wchodząc po schodkach. - Jeśli nie liczyć jednego szczegółu - odparł McGowan pomagając Francesco dostać się do środka - chata była pusta. - Wskazał kąt kabiny. Francesco spojrzał tam i powiedział: - Masz na myśli ten śpiwór? - I to, co jest w środku! - powiedział McGowan, po czym rozsunął zamek błyskawiczny. Ze środka wychyliła się blada twarz Harry'ego Keogha. - Ktoś walnął go w głowę i dlatego jest nieprzytomny. I jeszcze jedno. Pod krzakami koło chaty leżało mnóstwo materiałów wybuchowych.
Jego sprzęt, jak sądzę. Są tam wszędzie odciski jego palców, więc zostawiłem to tam, gdzie było. Wygląda na to, iż miałem rację, że to on załatwił Franka i Jimmy'ego. Manoza wszedł do kabiny i zamykając drzwi, powiedział: - Co my tutaj mamy? - Kiedy zobaczył, gwizdnął z cicha. Francesco uśmiechał się, bo i był powód. - To najlepsza nagroda! - mruknął. - Dobra robota, Angus. - Poza tym - powiedział mały człowieczek - jeżeli to cię interesuje, dostrzegliśmy dwie dziewczyny B.J. w lesie, na zboczu góry. Co najmniej jedna z nich była uzbrojona w strzelbę. Myślę, że stanowiły osłonę reszty jej grupy. I pułapkę, gdyby ktoś próbował pójść ich śladem. Uśmiech Francesca stał się jeszcze szerszy. - Och, to mnie rzeczywiście interesuje - powiedział i wyraźnie się odprężył. I nagle przestał się śpieszyć. - Dziewczyny B.J. w lesie? - powtórzył. - To dowód, że nie uciekła daleko. Jak myślisz, Angus, ile czasu potrzeba, aby wejść na tę górę? - Ja nawet bym nie próbował. A jeśli chodzi o nią, robiła to od dziecka. A to było dawno, dawno temu. Jednak nie zdoła zdążyć za dnia. Kiedy się znajdzie na górze, będzie już późny wieczór. - A my możemy tam być w ciągu piętnastu minut - powiedział podniecony Francesco. - A tymczasem... chciałbym od naszego gościa uzyskać parę odpowiedzi. Możemy poczekać, aż się ocknie. I dodatkowe odpowiedzi od tych dziewczyn. Dotyczące planów B.J. i może także Radu. Im więcej się dowiemy, zanim polecimy w góry, tym lepiej. - Obrócił się do Manozy. - Luigi, zostań tutaj i pilnuj tego faceta. Zwiąż go, wsadź do śpiwora i obserwuj. Bądź cały czas przy nim. Jest bardzo przebiegły. A później chciałbym się dowiedzieć, dlaczego się pokłócił z tą kobietą. Jest także parę rzeczy, o których chciałbym się dowiedzieć, związanych z jego wizytą w Le Manse Madonie. Ale jedna rzecz jest pewna: jakkolwiek to zrobił, nie zrobi tego nigdy więcej! A ja, razem z Tancerzem i Angusem, spróbuję schwytać jedną z tych dziewczyn. Jakieś pytania? Nie było żadnych i po chwili Manoza został sam, pilnując nieprzytomnego Nekroskopa... Tylną straż B.J. stanowiły Moreen Lowrie i Margaret Macdowell, bo tylko na tyle mogła sobie pozwolić. Były księżycowymi dziećmi - to znaczy przyszłymi wilkołakami - ale przeciwko sobie miały Francesca Francezci, który był lordem Wampyrów, Angusa McGowana, doświadczonego porucznika i Guya Tanzianę, brutalnego niewolnika. Schwytane w kleszcze nie miały żadnych szans. Rozdzieliwszy się próbowały wciągnąć swych prześladowców w głąb lasu, z dala od szlaku, którym poruszała się B.J. i Sandra. Margaret została schwytana jako pierwsza i uśmiercona przez Tancerza, który, przerzuciwszy ją sobie przez
kolano, złamał ją na pół jak patyk, walczyła bowiem tak zażarcie, że nie miał innego wyjścia. Wrzuciwszy jej ciało do głębokiego rowu, przykrył je kamieniami i ziemią. W międzyczasie Francesco i McGowan złapali Moreen; kiedy skończyły się jej naboje, dopadli ją i Francesco uderzeniem pozbawił ją przytomności. Następnie zanieśli ją do samochodu, który Tancerz zaparkował na skraju lasu, i zawieźli do domku Johna Guineya. Francesco podjął to ryzyko, bo nie miał wielkiego wyboru. Po schwytaniu dziewczyny, nie mógł jej zawieźć do Aviemore, więc chata starego leśniczego wydawała się najlepszym miejscem. Wielki samochód zaparkowali na tyłach domu tak, aby był niewidoczny od strony drogi, po czym Francezci zabrał się do tego, co szczególnie lubił, aby wydobyć z dziewczyny potrzebne informacje. Tanziano, pozostawiony na dworze, aby pilnować, czy nikt się nie zbliża, niewiele słyszał z tego, co się dzieje w środku, ale niebawem dołączył do niego uśmiechnięty McGowan i oznajmił, że już niedługo przyjdzie ich kolej. - Mówi? - Blada, zazwyczaj pozbawiona wyrazu twarz Tancerza teraz zdradzała ożywienie. Wiedział, że kiedy Francesco skończy z dziewczyną, będzie dla niego i McGowana. O tak - powiedział McGowan. - Francesco wsadził jej dłoń między nogi i wtedy zaczęła mówić. Wyobraź sobie, że masz na końcu fiuta małą parasolkę z ostrymi prętami, a kiedy kobieta się rzuca, rozpinasz parasolkę i szarpiesz za rączkę. Z zewnątrz kobieta nie jest tak wrażliwa, ale w środku... A dłonie Francesca są jak węże... W dwadzieścia minut później Francesco wyszedł z chaty mówiąc: - Jest wasza. Zakneblowałem ją, nie chcę tu żadnych krzyków. A kiedy skończycie, zabierzemy jej ciało. Potem porzucimy je gdzieś na górze. Mam wrażenie, że wokół jest już zbyt wiele śladów. - Ty pierwszy - powiedział McGowan do Tancerza, który uśmiechnął się z wdzięcznością. Tylko nie zabij jej ani nie wykończ na amen. Sam chciałbym to zrobić, OK? I upewnij się, że jest dobrze zakneblowana. Na razie. - I Tancerz wszedł do chaty. Francesco nie powiedział nic. Trzeba było porucznikom i niewolnikom zapewniać od czasu do czasu drobne przyjemności. A od dawna było wiadomo, że Angus ma słabość do języków. Nie języków obcych, lecz ludzkich, a zwłaszcza kobiecych. Jeśli chodzi o krzyki, kiedy Tancerz z nią skończy, na pewno nie będzie miała siły krzyczeć. A po McGowanie po prostu nie będzie miała takiej możliwości. Z czystej ciekawości Francesco spytał: - Więc jesteś głodny, Angus? - Dobrze znasz swoich ludzi, Francesco - odparł McGowan z uśmiechem. - Zastanawiam się, ile gardeł spenetrował jej język. Kiedy go odgryzę przy samej nasadzie, na pewno będę ostatni...
Podczas gdy jego ludzie obrabiali dziewczynę, Francesco zastanawiał się nad tym, czego się od niej dowiedział. Po pierwsze ta B.J. Mirlu była Wampyrem! Może po tylu latach należało się tego spodziewać. Żaden zwykły niewolnik nie mógłby żyć tak długo bez odrobiny „szlachetnej" krwi. W ten sposób strażniczka Radu, jego suka, dostąpiła tej godności, ale musiało się to stać bardzo niedawno. Oczywiście sprawił to Lykan, odwieczny wróg Drakulów i Ferenczych. Pod tym względem nic się nie zmieniło, ale z drugiej strony fakt ten gruntownie zmieniał całą sytuację, wedle bowiem starej tradycji Wampyrów B.J. stała się teraz wrogiem swego dawnego Pana. Przez całe życie B.J. - kiedy służyła lordowi podczas jego „nieobecności" - była panią tych terenów, choć tylko w teorii. A teraz nie chciała ich oddać. Poza tym zakochała się w tym mężczyźnie, tym Harrym Keoghu. A jedyne, co było pewne, jeżeli chodzi o Radu, to fakt, że nie ścierpi obecności rywala... Kiedy McGowan i Tancerz skończyli z Moreen i wepchnęli jej ciało do bagażnika samochodu, w drodze do Aviemore Francesco opowiedział im, czego się od niej dowiedział, i przedstawił plan działania na wieczór. B.J. Mirlu zmierzała do kryjówki Radu z dziewczyną imieniem Sandra, ostatnią z jej paczki. Podejrzewała, że Stary John Guiney i dwaj inni niewolnicy Radu stanęli po stronie lorda i już byli na górze. Zgadzało się to z obserwacjami Luigiego Manozy, który dostrzegł trzech idących w górę mężczyzn, i prawdopodobnie znaczyło, że kobieta będzie musiała stanąć do walki, zanim odzyska siły po wyczerpującej wspinaczce. Ponieważ lord musi już być w pełni sił, prawdopodobnie nie zdoła zwyciężyć, ale może uśmiercić kilku jego ludzi. I bardzo dobrze. Co do Drakulów, którzy byli gdzieś w okolicy, jeśli byli na górze, to jeszcze lepiej. Niech się powybijają, a wtedy Francezci - a dokładniej, Ferenczy - zlikwidują tych, którzy ocaleją! Wyglądało więc na to, że stary Angelo i brat Francesca mieli rację: operacja będzie łatwa. - Ale - podsumował Francesco - Anthony powiedział także, że nasze straty będą niewielkie. Z tego co pamiętam, powiedział tak: „Pies jest skończony. Zwyciężycie z łatwością. Opozycja czyli, jak rozumiem, Drakulowie oraz Mirlu i jej ludzie - załamie się. Stawią tylko symboliczny opór, a koszty będą minimalne." Francesco zamilkł, zmrużył oczy i wzruszył ramionami. - Więc, jak dotychczas, nasze „koszty" - nasze straty - są rzeczywiście minimalne. Ragusa i Potenza? Co to za strata? A Jimmy Nicosia? No cóż, to był pech. W końcu nie można stale wygrywać. Kiedy dojechali do Aviemore, Francesco powiedział:
- A teraz poczekamy, aż zapadnie noc. Mamy jeszcze parę godzin. Wasza trójka niech go pilnuje na zmianą - tu wskazał palcem helikopter - a my trochę odpoczniemy i coś zjemy w barze... to znaczy jeżeli jeszcze jesteście głodni. Kiedy Keogh się ocknie - nieważne, co z niego zdołamy wyciągnąć - zabierzemy go ze sobą w góry. A potem zrzucimy z helikoptera. Swego czasu wleciał do Le Manse Madonie jak duch i tak samo stamtąd umknął, więc teraz znowu będzie mógł sobie polatać! Cieszę się na tę chwilę, kiedy zobaczę, jak ten sukinsyn zostaje wyrzucony na wysokości kilku tysięcy stóp! Pozostali uznali to za bardzo przyjemną perspektywę... B.J. uderzyła Harry'ego bardzo mocno, może nawet za mocno. Ale chciała mieć pewność, że nigdzie nie pójdzie, że definitywnie uniknie prawdziwych kłopotów. Nigdy jej nie przyszło do głowy, że pozostawiając go w chacie Johna, może go narazić na jeszcze większe niebezpieczeństwo; miała nadzieję, że po walce, jaka się tam rozegrała i to tuż przed odrodzeniem Radu, jej wrogowie nie zechcą tam powrócić. Muszą wiedzieć, że już jej tam nie ma. Tak rozumowała, ale nie wzięła pod uwagę nieustępliwości Wampyrów. Nekroskop był nieprzytomny już od czterech godzin; zapadł zmierzch i nad górami pokazał się księżyc w pełni. Zawinięte w koc ciało Moreen zostało przeniesione do helikoptera, a jej zabójcy byli na pokładzie. Luigi Manoza rozgrzewał silnik, czekając na sygnał Francesca do startu. - Księżyc już jest nad górami - powiedział Francesco. - Czy wszyscy gotowi? Więc powiem, czego możecie się spodziewać. Teraz, tam na górze, może trwać walka między Drakulami a niewolnikami Lykana, w której może brać udział sam Radu. W chwili gdy wylądujemy, możemy się znaleźć w samym środku zdarzeń. Więc czym dysponujemy przeciwko Radu, który jest Wampyrem? Po pierwsze jestem ja sam, a też jestem Wampyrem! Mogę odnieść rany - mogę zostać zabity - ale tego niełatwo dokonać, a dzięki Angelowi, mamy wiarygodną informację, że odniesiemy zwycięstwo. Następnie dysponujemy znakomitą bronią. Widzieliście, co miała ta kobieta: zwykłą strzelbę! Ale z drugiej strony Drakulowie mogą być silnie uzbrojeni, choć pewnie nie tak dobrze jak my. Macie wszyscy czerwone opaski, dzięki którym będziecie się wzajemnie widzieć w ciemności. Nie może być żadnych pomyłek: jeśli cel się porusza i nie ma czerwonej opaski, strzelajcie bez wahania! Strzelajcie, aby zabić! Jeśli chodzi o Radu, są duże szanse, że jest fizycznie osłabiony. Ale jeżeli to wciąż ten legendarny wilk, możemy go poskromić. Co trzecia kula w magazynkach jest srebrna. Śmiertelna dla nas wszystkich, ale jeszcze bardziej dla niego. Jeżeli go zobaczycie, jeżeli go namierzycie, nie
patyczkujcie się! Walcie w niego jak z armaty. A kiedy padnie, podejdźcie bliżej, nie przestając strzelać. Muszę go rozwalić na kawałki, a potem spalić każdy z nich! Popatrzył na twarze McGowana i Tanziany, siedzących razem z nim w kabinie pasażerskiej, a potem na Manozę, który siedział za sterem. - To tyle. Macie jakieś pytania? Pytań nie było, więc Francesco pochylił się w przód i klepnął Manozę w ramię. - Luigi? Potrafisz tam wylądować? Dobrze się temu miejscu przyjrzałem - krzyknął Manoza, przekrzykując coraz głośniejszy warkot śmigieł. - Znaczna część terenu jest płaska i tam posadzę maszynę. Prognoza pogody mówi, że noc będzie bezchmurna i bezwietrzna, a temperatura wyniesie kilka stopni powyżej zera. Nie może być lepiej. A poza tym na niebie jest ten wielki srebrny przyjaciel lorda. - Miał oczywiście na myśli księżyc. - Będzie prawie tak jasno, jak w dzień. Francesco kiwnął głową. - Tak, tym razem jego srebrzysta kochanka zawiodła go naprawdę. Doskonale, ruszajmy w drogę... Harry nie słyszał tej rozmowy, a jeśli słyszał cokolwiek, były to tylko zakłócenia stopniowego przechodzenia od stanu nieprzytomności do uzdrawiającego snu. Dzięki śpiworowi było mu dosyć ciepło, a jego generalnie dobry stan fizyczny stanowił gwarancję, że poza bólem głowy wyjdzie z tego bez szwanku, po krótszym lub dłuższym czasie. Miał jednak niejasne wrażenie, że jest koło niego ktoś jeszcze; czuł zimne udo i ręką, która opasywała jego ciało. Ale mogła to być część jego snu. Śnił, że leci... czuł kojący ruch powietrza. Miał wrażenie, że siedzi w fotelu na biegunach albo buja się w hamaku, tylko że ktoś próbował go z niego wypchnąć! Próbował powiedzieć: - Kimkolwiek jesteś, spieprzaj! - ale jeśli nawet mu się udało, słowa zginęły w dudnieniu śmigieł helikoptera. Bariery mentalne miał opuszczone; zakłócenia, jakich doświadczał, nie polegały na tym, że ktoś chciał go z czegoś wypchnąć, ale raczej do czegoś nakłonić; faktycznie, do odpowiedzi. Był to sir Keenan Gormley, który mówił do niego natarczywie. - Harry, na miłość boską, wpuść mnie. Słuchaj! Myślałem, że cię straciliśmy, bo nagle przestaliśmy widzieć twój płomyk i zapanowała zupełna ciemność. Ale przed chwilą płomyk zapłonął znowu, więc wiem, że wciąż tam jesteś. Harry, mój chłopcze, muszę z tobą pomówić! - Keenan? (Harry nie przestał śnić, ale przynajmniej zmarły przyciągnął jego uwagę.) Czy to nie może poczekać? Nie czuję się zbyt dobrze, muszę odpocząć. - Był tak osłabiony, że sir Keenan nie pamiętał, aby Nekroskop kiedykolwiek był w takim stanie, ale znając go od dawna, dawny szef Wydziału E czytał w nim jak w otwartej księdze.
- Jesteś ranny? To mnie nie dziwi. Bo pozbawiony pełnego zakresu swoich zdolności, nie będąc w stanie ich w pełni wykorzystywać, jesteś tylko człowiekiem, tak jak inni. Ale Harry, mogę je przywrócić! A jeśli mi się to nie uda, znam kogoś, kto to potrafi. Teraz Harry słuchał uważnie i po chwili odpowiedział: - Przywrócić coś? O co właściwie chodzi? - O Kontinuum Möbiusa! - powiedział sir Keenan. - O jego wykorzystywanie bez ograniczeń! Harry, zostałeś okradziony i nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. - Zostałem okradziony? - powiedział na głos, ale jego słowa zagłuszył warkot silnika helikoptera i dudnienie śmigieł, a jego noga drgnęła, dotknąwszy nagiego ciała leżącego obok. Harry się budził, a Francesco Francezci zauważył, jak się wzdrygnął. - Keogh się poruszył - powiedział do Angusa McGowana i Tancerza, którzy siedzieli obok niego. Tanziano szybko się schylił i odrzucił koc, którym było przykryte ciało dziewczyny. Ale gdy zaczął szarpać śpiwór, Francesco go powstrzymał. - Zostaw - powiedział. - I tak nie będę mógł z nim tu porozmawiać, a zresztą to wszystko jedno. To już trup; nasza misja dobiega końca i mamy gwarancję mego ojca, że ujdziemy z tego cało. A jeśli ten tutaj jest albo był niebezpieczny, jak uważał Angelo, po co go tu jeszcze trzymać? Wyciągnąwszy rękę, dotknął ramienia Manozy. - Luigi, nabierzmy trochę wysokości. Mamy tu kogoś, kto chciałby polatać. Tymczasem sir Keenan Gormley przedstawił Harry'emu nowy „głos" w metafizycznym eterze. Ale ów głos był tak słaby, odległy i zniekształcony, że było to jak rozmowa z mieszkańcem innej planety. - Już raz spotkaliśmy się Harry - powiedział bezcielesny głos. - Może pamiętasz? To było niedawno, w Centrali Wydziału E w Londynie. Pewnego wieczoru ty, Darcy Clarke i Ben Trask zawieźliście mnie do domu. Ale nie dotarłem tam. Od tego czasu... próbowałem dojść do siebie, co zabrało mi dużo czasu. Ja... nie przypuszczam, abym kiedykolwiek naprawdę zdołał dojść do siebie! Nazywam się - nazywałem się - James Anderson. Byłem samozwańczym doktorem i zajmowałem się... hipnozą. Pracowałem sporadycznie dla Wydziału E, a ty... - Byłem jednym z twoich pacjentów? - Pogrążony w półśnie Nekroskop zapytał twardo. Szybko wracał do siebie i wszystko zaczynało wskakiwać na swoje miejsce. Był już bliski przebudzenia. Anderson opowiedział mu wszystko. A ponieważ kontakty ze zmarłymi bardziej przypominają telepatię niż zwykłą rozmowę, Harry wchłaniał jej treść bardzo szybko. Ale kiedy się dowiedział, jak Anderson umarł i dlaczego jego głos jest taki słaby... nie pozostawało mu nic innego, jak przyjąć jego przeprosiny i wybaczyć. Bo przecież Anderson nie wiedział, o co w tym
wszystkim chodziło; wykonywał tylko pracę na zlecenie Wydziału E. - Cholerny Wydział E! powiedział ze wstrętem Harry. - Po prostu cię w to wciągnęli, tak? O tak, oni są w tym dobrzy! No cóż, nie wiem, czy to pomoże, ale mogę ci powiedzieć - albo pokazać - co się stało z tymi dwoma, którzy... którzy ci to zrobili. - I ukazał mu eksplozję w Kontinuum Möbiusa rozdymającą się, a następnie kurczącą ognistą kulę, gdy wrak samochodu pędził w wieczność. I krzyki ludzi, na zawsze uwięzionych wewnątrz. - Na zawsze? - zapytał Anderson słabym głosem. - Nie potrafię powiedzieć - odparł Harry. - Nie wiem. Nie chcę o tym myśleć... - A po chwili wybuchnął: - Cholerny Wydział E! - gdy przypomniał mu się jeden z czterowierszy Nostradamusa. Sześćset na północ, a na zachód do zera, Przyjaciół ma w tych od magii, co w łańcuchach dzwonią I może nie ocalą swego bohatera, Spraw nie do wyjaśnienia też mu nie odsłonią. Spętani przez własne zasady - przez Ministra Odpowiedzialnego, biurokrację, względy rządowe - ale głównie przez strach; strach, że ktoś inny mógłby go zwerbować, gdyby odszedł! Harry widział to teraz wyraźnie. Zawsze podejrzewał, że jest coś, co Darcy pragnie mu wyznać, ale nie wie, jak to wytłumaczyć. Wydział E, pieprzone sukinsyny! - Harry - powiedział Anderson - mogę to naprawić. Jestem jedynym, który może tego dokonać! To zupełnie łatwe. (Anderson strzelił bezcielesnymi palcami i nagle Harry całkowicie się przebudził i wróciła mu cała wiedza, jaką posiadał.) Tym razem nie było żadnego konfliktu; różne poziomy świadomości Harry'ego i jego rozdzielone dotąd rzeczywistości połączyły się, bo człowiek, który był odpowiedzialny za wytworzenie pierwszej blokady w umyśle Harry'ego, właśnie ją usunął. A Tancerz powiedział: - Francesco, ten facet mówi do siebie i zaczyna się poruszać. Wraca do przytomności. Jednak nie do końca, ponieważ zmarli wciąż mówili do Nekroskopa, a on wciąż ich słuchał. Faktycznie słuchał ich uważniej niż kiedykolwiek, odkąd Anderson zakuł jego umysł w posthipnotyczne kajdany, które teraz opadły. - Harry? - odezwał się jakiś nowy, męski głos z lekkim szkockim akcentem; głos kogoś, kto dawniej był przyzwyczajony do wydawania rozkazów, a teraz całkowicie stracił dawną pewność siebie. - Chciałem tylko cię ostrzec przed kimś, czymś, z czym masz do czynienia. - Dawny inspektor
George Ianson przedstawił się, po czym szybko opowiedział swoją historię... która była równie ponura, o ile nie gorsza, jak historia Andersona. - Więc teraz już wiesz - zakończył. - Ten mały człowieczek, McGowan, którego uważałem za przyjaciela, to istny diabeł! I dopóki on żyje... nie potrafię zaznać spokoju. Dosłownie... - To tylko jeden diabeł - powiedział Harry. - Jeden z wielu. Dzięki za ostrzeżenie, ale w istocie nie było potrzebne. Wiem, że muszę zacząć działać. Sprawa jest prosta: albo oni, albo ja, i to nie będę ja... - Byłem przedstawicielem prawa - powiedział Ianson - ale im nie można wytoczyć normalnego procesu, można tylko dokonać zemsty. Jestem tylko jeden, Harry, ale jak wiele było ich ofiar? - Jego głos powoli zanikł. Gniew Nekroskopa sprawił, że zaczął się niecierpliwić; był to zimny gniew, który rozsadzał mu duszę. Przez cały czas był głupcem w czyichś rękach i uważał, że to jego wina. W rzeczywistości myślał, że jest pijakiem, że jest dotknięty amnezją albo wręcz szaleńcem, sam skrył się w zakładzie dla obłąkanych! I dopiero teraz, kiedy mogło być już za późno, wszystko zrozumiał; dopiero teraz brakujące kawałki układanki wskoczyły na swoje miejsce. I ta kłująca, lodowata świadomość coraz głębiej wżerała się w jego duszę. - Harry? - odezwał się gdzieś bardzo blisko kobiecy głos. - Czy mogę - czy nie masz nic przeciwko temu - że także coś ci powiem? Jesteś istotą ludzką, ale byłeś naszym przyjacielem. Moim przyjacielem. Ale powinieneś wiedzieć, że ani ja, ani B.J. nie mogłyśmy przestać być tym, czym jesteśmy. To było we krwi. W jej krwi bardziej niż w mojej czy w którejkolwiek z pozostałych dziewczyn. To nie usprawiedliwienie, to po prostu fakt. I Harry, jeśli jeszcze tego nie wiesz, dowiedz się, że ona cię naprawdę kocha. Nekroskop poznał ten głos: to była Moreen, jedna z dziewczyn B.J. Ale martwa? - Tak, zginęłam z ręki Obserwatora, tego McGowana - powiedziała. - Ale nie chcę wchodzić w szczegóły. Zresztą kimże jestem, abym mówiła, co powinno, a co nie powinno istnieć? Z moją przeszłością? Ale ten policjant, z którym rozmawiałeś... ma zupełną rację, Harry. Niezależnie od tego, czym byłam ja sama, ten mały człowieczek to wcielony diabeł! Helikopter lekko się zakołysał i ramię Moreen opadło na twarz Harry'ego. Poczuł je i od razu zrozumiał, do kogo należy. Wtedy poczuł kolejne lodowate ukłucie, ale tym razem nie tylko w duszy; poczuł je czysto fizycznie. To był podmuch od otwartych nagle drzwi i teraz wyraźnie dotarł do niego warkot śmigieł helikoptera. Harry wierzgnął, wydał głośny okrzyk i obudził się! Zaczął się podnosić, ale po chwili osunął się na kolana, gdy ostry jak błyskawica ból przyszył mu głowę, grożąc ponowną utratą przytomności.
McGowan i Tancerz otoczyli go z dwóch stron, chwycili za ramiona i jęczącego szarpnęli w górę. W czerwonym blasku świateł kabiny, trzymając się stropu, Francesco Francezci wyszczerzył zęby w uśmiechu i powiedział: - Witaj, kimkolwiek jesteś, i żegnaj! - I głową wskazał otwarte drzwi. Zdezorientowany Nekroskop pozwolił się zaciągnąć do drzwi. Wtedy, widząc, co się święci, chciał walczyć, ale było już za późno. Kiedy go wypchnęli na zewnątrz, McGowan wychylił za nim swą diabelską twarz i uśmiechnął się od ucha do ucha. Ale po chwili przestał się uśmiechać, wydał dziki wrzask i koziołkując wyleciał za nim. A w helikopterze Francesco odbezpieczył przewieszony przez ramię pistolet maszynowy, zaklął, wymierzył i z bliska posłał serię... prosto w nagie plecy nieżywej Moreen! Choć była martwa, choć wyrwano jej język i serce i wypito krew, pozostało w niej jeszcze tyle życia, aby unieść się w górę i wypchnąć Angusa McGowana na zewnątrz! Rozdarta na strzępy przez grad kul - niemal przecięta na pół - potoczyła się w przód i zawisła w drzwiach, jak szmaciana lalka. Jeszcze zdążyła zawołać do Nekroskopa: - Chyba czekałam z tym zbyt długo. Przepraszam, Harry... - Nie przejmuj się - powiedział, spadając. - Nie będziesz sama. Zmarli zazwyczaj się nie śpieszą, ale w końcu zaczną z tobą rozmawiać. I ja także, jeśli będę miał szansę. Jego pierwszą myślą było wywołać drzwi do Kontinuum Möbiusa, ale wtedy spostrzegł, że McGowan kieruje się w jego stronę. Mały człowieczek spadał, jak prawdziwy spadochroniarz, z rękami i nogami tworzącymi coś w rodzaju płata nośnego. Z tego co powiedział mu Ianson, Harry pamiętał, że ten człowiek był porucznikiem przez bardzo długi czas. Kiedy tak patrzył, ciało McGowana zaczęło się robić coraz bardziej płaskie, a jego ręce wydłużały się, sięgając w stronę Nekroskopa! I ta jego twarz! Jego oczy płonęły triumfem! Szczęki rozwierały się coraz szerzej, a zęby wydłużały się i zakrzywiały, odsłaniając krwawiące dziąsła. Na dłoniach pokazały się pazury, które już prawie dosięgały Harry'ego... ...A Harry powiedział bezgłośnie: - Więc rzeczywiście jesteś diabłem, co? No to witaj w piekle! I wywołał drzwi tuż przed sobą, po czym zanurkował do środka. Ale tylko ramiona McGowana zdążyły wślizgnąć się do wewnątrz. Jego krew rozprysła się na wszystkie strony i Harry dłonią zasłonił twarz. Po chwili było po wszystkim i Harry zawisł bezwładnie, zmarznięty i mokry, ale bezpieczny w nicości Kontinuum Möbiusa. A we wszechświecie, który właśnie opuścił, McGowan zawył z bólu, zamachał krwawymi kikutami rąk i runął do skalistego wąwozu leżącego tysiąc stóp poniżej.
Gdyby ktoś był na tyle okrutny, by cisnąć ślimaka na betonową płytę, uzyskałby bardzo podobny wynik. A George Ianson mógł teraz zaznać spokoju; i tak samo Moreen, i wielu, wielu innych... Tymczasem w helikopterze wstrząśnięty do głębi Guy Tanziano stał jak skamieniały koło otwartych drzwi. A Francesco, z twarzą szarą jak popiół, osunął się na siedzenie i powiedział: - Zamknij te cholerne drzwi! - Po czym dodał: - Widzieliście to? Czy ja tracę zmysły? Ta dziewczyna... - Co się stało? - Unieruchomiony przy sterach Luigi Manoza widział bardzo niewiele z tego, co się wydarzyło. - Ona była żywa - wymamrotał Tancerz, zamykając drzwi kabiny i przekręcając dźwignię blokującą. - Nie - warknął Francesco, który już wziął się w garść. - Była martwa. Ale... no, nie wiem. On, oni wydawali się ze sobą rozmawiać! - I do siebie: - Czy Angelo nam nie mówił, że ten człowiek rozmawia ze zmarłymi? - Może... - powiedział Tancerz. - Może... - Może co? - Francesco wydawał się mówić do siebie; wciąż nie mógł uwierzyć w to, co się stało. - Może była niewolnikiem, a nawet porucznikiem, i to dłużej, niż myślimy. - Co takiego? - Nagle Francesco ujrzał Tancerza w nowym świetle. Bo „może" rzeczywiście miał słuszność? Żadnych może; musiał mieć słuszność. Dziewczyna była w pełni rozwiniętą wampirzycą i to był ostatni spazm jej metamorfizmu. Nie miał nic wspólnego z życiem; po prostu wampir wewnątrz niej kurczowo trzymał się życia. Ale już teraz nie. Teraz była martwa na dobre. - Co? Co takiego? - Pobladła, pucołowata twarz Luigiego Manozy wciąż patrzyła w głąb kabiny pasażerskiej. Francezci popatrzył na niego i powiedział: - McGowan zginął. To był wypadek. Teraz jest nas tylko trzech... To była najszybsza wspinaczka w całym długim życiu B.J., jak gdyby wszystko, co robiła dotąd, każda godzina spędzona w górach, a zwłaszcza na tej górze, stanowiło próbę przed dzisiejszym wyczynem. Jak sportowiec, który zachowuje wszystkie rezerwy na wielki wyścig, B.J. szykowała się na ten właśnie dzień.
Choć hamowała ją wspinająca się wraz z nią Sandra - którą przez ostatnie trzydzieści lat uczyła wszystkiego, co wie - dziś przeszła samą siebie. Jednak w ciągu ostatniej godziny Sandra opadła z sił i B.J. musiała chcąc nie chcąc ciągnąc ją przez ostatnią część drogi. Ale Sandra będzie należeć do niej, kiedy w końcu stanie twarzą w twarz ze swym okropnym Panem, albo byłym Panem, jak sobie wciąż powtarzała. Bo o ile B.J. była ekspertem w walce wręcz - jak również we wspinaczce - o tyle Sandra była świetnym strzelcem. W swoim małym plecaku miała pistolet załadowany bardzo szczególnymi nabojami; były to srebrne kule, których - zgodnie z zaleceniem B.J. - mogła użyć tylko przeciw śmiertelnemu wrogowi. Ale do diabła... lord Radu był teraz jej wrogiem; gdyby tak nie było, z pewnością by się z nią skontaktował! Księżyc w pełni oświetlał im drogę, a reduta Radu znajdowała się zaraz za małą przewieszką i wąską półką skalną; psychiczny eter był zupełnie pusty. A może jednak nie. Bo od czasu do czasu - przelotnie, jak zmarszczka wody na nieruchomej tafli jeziora - B.J. wyczuwała obecność obserwatora tam, gdzie nie powinno być nikogo. Ale to nie był Radu, nie. Jego bowiem umysł, jego zapach rozpoznałaby wszędzie. Jeżeli Radu już powstał - jeżeli Staremu Johnowi i jego towarzyszom udało się wydobyć go z żywicy - lord zachowywał się bardzo cicho. Więc B.J. musiała się mylić. Bliskość reduty powodowała jej niepokój. Zdjęła z pasa mały hak i wbiła go w ścianę dwanaście stóp nad głową. Wszedł bez trudności; wciąż trzymając się skały, spróbowała, czy dobrze trzyma. W porządku, robiła to setki razy. Objęła linę nogami, podciągnęła się na rękach i po chwili przewieszkę miała za sobą. Tkwiący osiem stóp nad głową hak wciąż trzymał mocno. - Sandra - cicho zawołała w dół. - Wchodź, będę ciągnąć. Dziewczyna posłuchała od razu. Objęła linę nogami, odchyliła się do tyłu, spojrzała do góry i właśnie wtedy to się wydarzyło. Oczy Sandry rozszerzyły się; spojrzała poza B.J. i wydała stłumiony okrzyk, który nie miał nic wspólnego z jej wysiłkami. B.J. obróciła się i spojrzała w górę. Powyżej półki skalnej, w ścianie, znajdowała się jaskinia, a w jej wylocie, ponad krawędzią skały, pojawiło się pełne złośliwości oblicze Azjaty - to był Drakul! - Zemsta! - Ześlizgując się po linie, Singra Singh Drakesh przesłał tę myśl prosto do umysłu B.J. - Zemsta za moich ludzi, których twoi ludzie zabili na skałach tejże góry! B.J. trzymała linę w dłoniach, ale Sandra spanikowała. Zwisła bezwładnie na linie, która pod jej ciężarem coraz szybciej zaczęła się wyślizgiwać z dłoni B.J. Nie potrafiła jej zatrzymać! Z dłoni ciekła jej krew, co tylko przyśpieszało ruch liny. W końcu jej koniec przeleciał jej między
palcami i lina poleciała w dół. A Sandra, mała, przerażona figurka, wirując w powietrzu, spadła w otchłań czarnej rzeki, która pieniła się na dnie parowu. Wszystko trwało zaledwie parę sekund... B.J. zaparła się nogami w wąskiej szczelinie naturalnego „okna" u podstawy półki skalnej, znów spojrzała w górę i powiedziała zdyszanym głosem: - Ty sukinsynu, już jesteś trup! Singra Singh spojrzał w dół na nią i powiedział: - Myślę, że nie. - Odłożył nóż, ale teraz w jego dłoniach pojawiło się coś innego. Widząc stalowy wylot lufy pistoletu maszynowego, B.J. rzuciła się w bok, aby zejść z linii ognia i przecisnęła się pod krawędzią skały, chcąc się ukryć w labiryncie jaskiń wewnątrz góry. Ale zaczepiła o coś i nie mogła się uwolnić, a wąskie wargi Singha ułożyły się w złowieszczy uśmiech, odsłaniając ostre jak igły zęby. Nie śpiesząc się wycelował... ...I w tym momencie oboje usłyszeli w swych głowach warkliwy głos, który powiedział: - Ty, Singh, jesteś co prawda zdecydowanie mniejszym złem, ale jesteś bliżej. I zawsze wolę najpierw zabić kogoś z Drakulów niż kogoś z Lykanów. Nawet w wypadku takiej zdradzieckiej suki! Wtedy... coś zachrzęściło. Ten dźwięk był tak głośny i wyraźny, że B.J. niemal go poczuła; był to chrzęst łamanych kości. Pełen cierpienia wyraz twarzy Singha powiedział wszystko, kiedy wypuścił broń i oklapł jak wyrzucona na brzeg ryba... po czym zaczął się ześlizgiwać w tył, wciągany do jaskini! B.J. wiedziała, co go dopadło, ale musiała to zobaczyć na własne oczy. Tę monstrualną łapę, która sięgnęła po jego głowę, chwytając ją długimi na trzy cale pazurami, i jednym szarpnięciem wciągnęła do środka. A przedśmiertny krzyk Singha dźwięczał jeszcze przez chwilę w powietrzu, po czym nastała straszliwa cisza. Przerażenie poderwało B.J. do działania; wyrwała się z pułapki skalnej i wpadła do środka. Wślizgnąwszy się do pogrążonego w ciemności labiryntu jaskiń i korytarzy, których nikt nie znał tak dobrze jak ona, odpięła kuszę i załadowała. Teraz, gdy nie było już Sandry, kusza była jej jedyną bronią przeciw tej kryjącej się w mroku okropności sprzed sześciu stuleci. A jedynym pocieszeniem był fakt, że teraz musiała się martwić tylko o siebie...
III W reducie Radu. Harry i lord Wampyrów - Tego baliśmy się najbardziej - powiedział sir Keenan do Harry'ego, kiedy Nekroskop opuścił Kontinuum Möbiusa i pojawił się w chacie Starego Johna. - Baliśmy się, że to zespolenie wszystkich poziomów spowoduje ostateczne załamanie psychiczne. Dzięki Bogu byliśmy w błędzie! Ale Harry, który nigdy nie był pewien istnienia Boga, odpowiedział: - Wolę podziękować Nostradamusowi i może jeszcze Mesmerowi. Nie jestem pewien, co właściwie zrobił ten ostatni, ale myślę, że ułatwił mi powrót. Nostradamus zaryzykował - i też nie mam pewności co do tego, co mi przekazał - ale zmuszając mnie do odgadnięcia części tych łamigłówek, dostarczył odpowiednie lekarstwo. Łatwo przestraszyć się tego, co nieznane. Ale gdy zaczynasz rozumieć, z czym masz do czynienia, jest łatwiej. - Tak właśnie mówiła twoja matka - powiedział sir Keenan. Harry kiwnął głową. - Gdyby to wszystko spadło na mnie w jednej chwili, jestem całkiem pewien, że przegrałbym na całej linii. Ale to się działo stopniowo. A teraz jestem wściekły jak diabli! - Tym razem to ja mówiłem, że tak będzie - powiedział zaniepokojony sir Keenan. - Ale mam nadzieję, że nie jesteś tak wściekły, żebyś niepotrzebnie ryzykował. - Zrobię to, co muszę - odparł Harry. - Teraz muszę się wreszcie na coś przydać. Więc muszę cię przeprosić... Znalazł swój pas i broń w krzakach koło domu, tam, gdzie B.J. je rzuciła. Poszukał też (i znalazł) zapalniczkę upuszczoną przez niewolnika Ferenczych, kiedy go postrzelił. Potem pozostało mu już tylko jedno: udać się w miejsce, którego położenie, jak sądził, zna. Bo kiedy B.J. opowiedziała mu o Wampyrach, obudziła w nim pewne wspomnienia. Jedno z nich wiązało się z pewnym snem czy może przeczuciem; ponieważ było to dawno temu, kiedy Nekroskop dopiero od niedawna zamieszkiwał ciało Aleca Kyle'a, może był to obraz pochodzący z przyszłości. Jakkolwiek było, odwiedził wtedy redutę Radu i stał przy jego sarkofagu. A teraz musiał tylko przywołać tę scenę, a współrzędne tego miejsca nagle pojawiły się w jego głowie. Miał się wspiąć do kryjówki Radu? Nie wątpił, że potrafi, ale to było dobre dla ludzi, którzy nie znali innych sposobów. Sposób Harry'ego był prostszy. Wziąwszy głęboki wdech, przygotował się do skoku...
Francesco Francezci, Guy Tanziano i Luigi Manoza znaleźli linę Starego Johna, która wciąż zwisała tam, gdzie ją zostawił, i opuścili się w mroczną głębię jaskini. Będąc wampirami, nie mieli wielu kłopotów ze wspinaczką; brak światła dziennego nie stanowił problemu; na początku drogę oświetlał im księżyc i migotliwe światło gwiazd, a kiedy już znaleźli się w labiryncie, oczy szybko przywykły im do ciemności. Oczy Francesca płonęły czerwienią, a oczy niewolników migotały na żółto. Szli ostrożnie, starając się nie robić hałasu. Reduta Radu wyglądała inaczej, niż się spodziewali. Była surowa, odpychająca, opuszczona, przynajmniej takie robiła wrażenie. Puste jaskinie rozbrzmiewały echem; im głębiej się zapuszczali, tym temperatura była wyższa, co jest typowe dla podobnych kompleksów jaskiń na całym świecie. Wszędzie panowała kompletna cisza. - Widzieliśmy trzech - chrapliwym szeptem powiedział Tanziano - starego tropiciela i jego przyjaciół, z pewnością kierowali się w tę stronę. I ta lina. Ktoś musiał po niej schodzić. - Oczywiście - powiedział Francesco. - Ale to było wiele godzin temu i mogli już to miejsce opuścić. Z drugiej strony... może coś ich zatrzymało. Radu przebywał tu przez bardzo długi czas i przez te wszystkie stulecia musiał cierpieć na brak pożywienia. Osobiście jestem ciekaw, jak to mu się udało. Ale teraz, po przebudzeniu, będzie musiał zaspokoić swoje potrzeby. Może wy tego nie czujecie, ale dla mnie to miejsce cuchnie wilkiem! Więc możliwe, że teraz, po zaspokojeniu głodu, odpoczywa. Tak czy owak zachowajmy ciszę. Dźwięk rozchodzi się tutaj na dużą odległość, a myśli jeszcze bardziej. Więc od tej chwili pilnujcie swoich myśli, a jeżeli wyczujecie cokolwiek... Popatrzył na swych niewolników, skinął głową znacząco i nie dokończył. Szli po śladach, które czasami ledwo było widać w miejscach, gdzie leżący od wieków pył pokrywał gołą skałę. Po chwili, zszedłszy stromym przejściem do pieczary zasłanej kamiennymi płytami, Tanziano wskazał coś palcem i mruknął: - Dwa rzędy śladów idących w obu kierunkach. Francesco skinął głową i szepnął: - Ale większość szła tędy. - Powoli odbezpieczył pistolet maszynowy tak, aby narobić jak najmniej hałasu. Pozostali poszli za jego przykładem. Byli teraz w głównej jaskini, w sercu kryjówki, co potwierdzały wszystkie wampirze instynkty Francesca. Ale wciąż nie wyczuwał obecności samego lorda. Z pewnością był tutaj wilczy zapach był wyraźnie wyczuwalny - ale obecne miejsce jego pobytu pozostawało nieznane. Anthony Francezci (gdyby był tutaj) nie uznałby tego za zaskakujące. Dzięki lepszemu porozumieniu z ojcem Anthony poznał historię Wampyrów znacznie lepiej niż jego brat; wiedział, że dwa tysiące lat temu w Krainie Gwiazd lord Radu był potężnym telepatą. Potrafił kontrolować swe myśli - znikać z mentalnego eteru - równie skutecznie jak sam Angelo. Ale Tony'ego tu nie
było... i było to ostatnie miejsce, w jakim chciałby się znaleźć, pomimo że zapewniał brata, że ten odniesie triumf... Idąc głównym tropem, trójka wkrótce dotarła do sarkofagu spoczywającego na skalnym rumowisku. Wilcze piętno było tutaj bardzo wyraźne. Ale niesamowita atmosfera tego miejsca może panująca tu cisza, albo dalekie, monotonne kapanie wody - zrobiła wrażenie na Guyu Tanzianie. Pociągnąwszy za rękaw Francesca, który patrzył na wielką, kamienną trumnę, wyszeptał: - To miejsce sprawia, że studnia w Le Manse Madonie wydaje się prawie sympatyczna! Francesco strząsnął jego dłoń i popatrzył na niego gniewnie. - Więc zostań tutaj, a my pójdziemy dalej - powiedział. I ruchem głowy wskazał, aby Manoza podszedł razem z nim do sarkofagu. Zostawiwszy Tanzianę u stóp rumowiska, Francesco i Manoza wdrapali się na platformę i zapalili kilka spośród umieszczonych wokół pochodni. Następnie, przekroczywszy kałużę żywicy, podeszli do brzegu trumny. - Jasna cholera! - powiedział Manoza, spoglądając w dół, na kleistą, żółtą ciecz. Ale Francesco tylko wyszczerzył zęby w uśmiechu i końcem lufy pistoletu trącił dwa trupy do połowy zanurzone w żywicy. - Miałem rację - powiedział. - Nie tylko się przebudził, ale i najadł. Musiał być bardzo głodny... Ciało jednego z nich należało do młodego mężczyzny; poza lekkim wilczym piętnem, nie było w nim nic nadzwyczajnego. - Księżycowe dziecko - wyjaśnił Francesco. - Wyssane do ostatniej kropli i dla pewności wrzucone do żywicy. Radu, przynajmniej jak dotąd, nie kreuje poruczników. A ten drugi to niewątpliwie jeden z ludzi Drakuli. Azjata, porucznik i przywódca grupy. Co oznacza, że ta grupa prawdopodobnie już nie istnieje. Pewno zginął jako ostatni. Manoza wymamrotał ze zdumieniem: - Jego plecy przypominają literę „Z". A te ślady od noża biegną aż do czaszki. I nie ma serca! Wygląda, jakby go przepuszczono przez tryby jakiejś wielkiej maszyny! - To nie ślady od noża - powiedział Francesco. - To ślady pazurów. A Tanziano, stojący u stóp rumowiska, podskoczył i obrócił się na pięcie, z przestrachem wodząc oczyma od ściany do ściany, aż w końcu zatrzymał wzrok na pionowej szczelinie skalnej, gdzie, jak mu się wydawało, zobaczył blask pochodni odbijający się od dwóch czerwonych punkcików. Zaciskając zęby i kiwając swą wielką głową, Tancerz wysunął do przodu broń i powoli zaczął się posuwać w kierunku szczeliny...
...Podczas gdy stojący tyłem Francezci mówił do Manozy: - Jest tak, jak miało być: krwawa wojna już się zaczęła. Gdzieś w tym labiryncie znajdziemy resztę - tych, których obserwowałeś, jak tu szli, tę kobietę i jej dziewczyny, no i oczywiście samego Radu - jeżeli już nie pozabijali się nawzajem! Można mieć taką nadzieję, prawda? - Odwrócił się, spojrzał w dół i zaczął mówić: - Guy, teraz pójdziemy tym drugim tropem... - ...Guy? Tancerzu? - Ale odpowiedziało mu tylko echo. Tanziano zniknął. Francezci i Manoza pośpiesznie zeszli na dół i Francesco zawołał: - Tancerzu! Gdzie, u diabła... ? - Było tak, jakby pieczara czekała na to właśnie pytanie. - Gdzie, u diabła...? Gdzie, u...? Gdzie...? - odpowiedziało echo. I wtedy usłyszeli coś, co nie było echem, lecz zachrypłym szeptem, zarazem ostrym i wyraźnym jak wołanie. Francesco usłyszał to zarówno w uszach, jak i w głowie: - Zgadza się! A piekło jest właśnie tutaj, Ferenczy! - Wilk! - warknął Francesco, gdy dudnienie tego głosu ucichło. Razem z Manozą stanęli do siebie plecami, rozglądając się na prawo i na lewo. Przez chwilę nic się nie działo. Aż nagłe coś zostało wyrzucone zza potężnej kolumny skalnej i powoli koziołkując w powietrzu, pacnęło na kamienne płyty, sunęło przez chwilę, pozostawiając czerwony ślad, i w końcu znieruchomiało. Była to prawa ręka wyrwana ze stawu wraz z wiązadłami, kawałkami ciała, ścięgnami i częścią klatki piersiowej. Na ręce widać było strzępy kurtki Guya Tanziany i jego koszuli! Wtedy Francesco usłyszał ni to wycie, ni to śmiech. Odbijając się głośnym echem w jego głowie i labiryncie jaskiń, niósł się od ściany do ściany i wydawało się, że nigdy nie ustanie. - To wycie! - powiedział Manoza. - I śmiech! - warknął Francesco. - Ten sukinsyn z nas się śmieje! - Ja słyszałem tylko wycie - powiedział wstrząśnięty Manoza. Patrzył na Francesca oczyma rozszerzonymi ze strachu. - Francesco, czy jesteśmy stuknięci? Co my tu do cholery robimy? Francesco wskazał kolumnę skalną. - Ja obejdę ją z tej strony, a ty z tamtej. Trzymaj się blisko skały i strzelaj do wszystkiego, co się rusza. Ale kiedy, nie natknąwszy się na nic, spotkali się po drugiej stronie, Francesco znów usłyszał ten dudniący głos: - O wiele za późno i za wolno. Przyszło was tu trzech - z wolnej i nieprzymuszonej woli - ale teraz jest tylko dwóch. Wkrótce będziemy tylko my dwaj, ja i ty, Ferenczy. Boisz się? Wydawało się, jakby Francesco dostał w twarz. Ale po chwili otrząsnął się i głośno warknął:
- Co, mam się bać ciebie? Jeżeli jesteś, Radu, tak groźny, dlaczego nie staniesz tutaj przede mną, twarzą w twarz? - Była to brawura, ale nie tylko. W tym bowiem, co usłyszał, wyczuł coś w rodzaju frustracji czy desperacji lorda. Coś, co ten próbował ukryć. A Radu wiedział, że Francesco to wyczuł. Telepatyczny kontakt, jaki nawiązał, sięgał o wiele dalej, niż Francesco by sobie życzył. Radu zaskowyczał z wściekłością i wycofał mentalną sondę. Francesco obrócił się do Manozy, który wpatrywał się w niego, jakby stracił zmysły. - Co znowu? - spojrzał na niego gniewnie. - Ty... ty z nim rozmawiałeś! - wyjąkał Manoza. - Rzuciłeś mu wyzwanie. Ale jego tu nie ma. Francesco uśmiechnął się niewesoło. - Oczywiście już odszedł, Luigi - oddalił się stąd, bo się boi - ale słyszał mnie doskonale. Rzuciłem mu wyzwanie, bo jest słaby. Radu jest chory! W wyniku długiej hibernacji, z powodu choroby i z powodu upływu czasu. To stary i chory wilk, a jego jedyną przewagę stanowi fakt, że zna ten cholerny labirynt. Ale zdradzają go jego myśli. Są jak latarnia morska. Chodź, pójdziemy jego śladem... Był to ślad znaczony krwią - krwią Tancerza; po paru krokach natknęli się na jego ciało; zobaczyli nogi wystające zza skalnej płyty. Język miał wyrwany u nasady i wepchnięty w głąb jamy ustnej, aby zagłuszyć krzyki. Miał złamany kręgosłup, a w potrzaskanej klatce piersiowej, tam gdzie niedawno tyło serce, ziała wielka dziura. - Jasna... - powiedział Luigi Manoza, próbując przełknąć ślinę. - Jasna? - spiorunował go wzrokiem Francesco. - Jasna? - Jasna cholera! - w końcu wychrypiał Manoza. Był wprawdzie wampirem, ale tylko niewolnikiem. A to była robota kogoś zupełnie innego. Wampyra, ale innego niż Francesco. Przed nimi droga rozgałęziała się, tworząc dwa tunele. Ślady wiodły do obu. - Potrafisz widzieć w ciemności - przypomniał Francesco Mannozie, który wciąż nie mógł dojść do siebie. - Masz doskonałą broń. Możesz w tego sukinsyna wystrzelić dwadzieścia pięć kul w ciągu sekundy! Idź tym tunelem. Jeśli ślady się urwą, wróć do tego punktu. Ja uczynią podobnie. A teraz ruszaj! Manoza ruszył naprzód. Ledwie zrobił parę niepewnych kroków w głąb tunelu, gdy ujrzał daleko przed sobą padającą z góry smugę światła, a przy ścianie tunelu kamienne bloki, które tworzyły schody. Dalsze schody wyrąbano w ścianie; wiodły do czegoś, co wyglądało jak naturalny,
łukowaty wylot tunelu. Schody prowadziły w górę i na zewnątrz i Manoza doszedł do wniosku, że nie mógł trafić lepiej. Francezci go zabije, o ile nie zabije go ktoś inny. Ale teraz, nie wiedząc, co Francesco wie, albo myśli, że wie, Manoza rozważył inną możliwość. Tam, na górze, stał helikopter. Tam było też światło, powietrze i wolność. A tutaj niemal pewna śmierć z rąk tej okropności sprzed wieków. Nie miał wielkiego wyboru, zwłaszcza że w głowie huczał mu warkliwy głos, popychając go do przodu: - Biegnij, człowieczku, biegnij! Uratuj się, bo twój pan jest już martwy! I z walącym sercem Manoza biegł i biegł, a bełkoczący potwór wydawał się cwałować tuż za nim... W Kontinuum Möbiusa Harry jeszcze raz wszystko przemyślał. W końcu postanowił nie wykonywać skoku bezpośrednio do kryjówki Radu. Po pierwsze jego dawny sen czy przeczucie mówiło mu, żeby tego nie robił. To było coś więcej niż sen; to był koszmar! A po drugie chciał się przekonać, co się dzieje na górze. Ponieważ byli w to zamieszani Drakulowie i Ferenczy, prawdopodobnie przypominało to pole minowe. Tak więc udał się tam etapami, z plateau na półkę skalną, potem na skaliste urwisko i wreszcie na samą gorę. I tam zobaczył opuszczony helikopter stojący na płaskim skrawku ziemi w pobliżu wielkiej szczeliny skalnej. Niedaleko znajdował się wylot jaskini, w którym kołysała się lina, i doszedł do wniosku, że tędy wiodła droga do wnętrza kryjówki, którą wybrali Ferenczy i jego ludzie. Ale wiedząc, że są uzbrojeni po zęby, a także zdając sobie sprawę, że w ciemności mają nad nim przewagę, nie poszedł ich śladem ani nie wykonał skoku, tak aby znaleźć się przed nimi. I pomimo że serce mu podchodziło do gardła z niepokoju o Bonnie Jean - choć naprawdę nie potrafił powiedzieć dlaczego - siedział tu już od pół godziny i czekał na rozwój wypadków. Był coraz bardziej zmarznięty i niespokojny, natomiast skąpany w świetle księżyca krajobraz był spokojny i nieruchomy. Może z wyjątkiem zawodzenia wiatru, który hulał w górze. Był koło wejścia do jaskini, gdy nagle ujrzał, że lina wyprężyła się. Po chwili zobaczył, jak drga, i wtedy zrozumiał, że ktoś wspina się. Cofnął się i ukrył za skałami, ale gdy przysadzisty mężczyzna, który ukazał się w otworze, skierował się w stronę helikoptera, wyszedł z ukrycia. Mężczyźnie najwyraźniej się śpieszyło i go nie zauważył. Kiedy dotarł do helikoptera, szarpnięciem otworzył drzwi kabiny. Harry nie widział go zbyt dobrze, nie poznał go i chciał się upewnić, kim jest i co się tu dzieje. Zawołał w jego kierunku: - Hej, ty!
Odpowiedź Luigiego Manozy mogła go posiekać na kawałki. Obróciwszy się na pięcie, zbir otworzył ogień z pistoletu maszynowego i kule gwizdały wokół jak rój rozwścieczonych os. Większość kul nie dosięgła celu, została bowiem schwytana w drzwi Möbiusa, które Harry wywołał, gdy Manoza zaczął strzelać. Teraz Harry już wiedział, z kim ma do czynienia. Ale Manoza tego nie wiedział. Strzelał do kogoś, wypróżnił połowę magazynka z odległości czterdziestu czy czterdziestu pięciu stóp i ten ktoś wciąż stał, nawet się nie poruszył! To było dla Manozy już za wiele. Wdrapał się na pokład helikoptera, zatrzasnął drzwi i skoczył na fotel pilota. Pstryknął kilka przełączników, wcisnął przycisk rozrusznika i silnik obudził się do życia. Łopatki śmigła zaczęły się obracać, nabrały szybkości, a maszyna zakołysała się i powoli uniosła się w powietrze. Wyjąwszy z kieszeni nadajnik i wyciągnąwszy antenę na całą długość, Harry poczekał, aż helikopter trochę uniesie się w górę i nacisnął guzik. Bomba magnetyczna, składająca się z detonatora i czterech uncji plastyku, umieszczona w ogonie maszyny tuż pod bocznym śmigłem, eksplodowała, odrywając śmigło, wskutek czego maszyna utraciła sterowność. Helikopter wywrócił się, podwozie pękło, a łopatki śmigła uderzyły w korpus maszyny i roztrzaskały się na kawałki. Jeden z nich, ostry jak brzytwa, przebił przednią szybę i przygwoździł Manozę do siedzenia, a helikopter niebezpiecznie się zachwiał na krawędzi szczeliny skalnej. Jeszcze przez chwilę utrzymywał równowagę, po czym runął w dół. Po paru sekundach eksplodowały zbiorniki paliwa wypełnione siedemdziesięcioma galonami benzyny lotniczej, a wstrząs aż zakołysał skałą, na której stał Nekroskop. Po chwili ku niebu wzniósł się długi na pięćdziesiąt stóp słup ognia i dymu, rozświetlając mrok nocy. Harry ponuro pokiwał głową. Następny z grupy Ferenczych załatwiony; w sumie zostało jeszcze dwóch z tej całej bandy. Ponadto odciął im drogę ucieczki. Może teraz nadszedł czas, aby zajrzał do wnętrza kryjówki Radu. Kiedy wywołał drzwi do Kontinuum Möbiusa, górą wstrząsnęła następna eksplozja, tym razem od wewnątrz. A ze skalnej szczeliny zaczął się wydobywać czarny dym. Teraz Nekroskop zrozumiał swój błąd, to mianowicie, że nie pomyślał o podręcznej broni. Jego bomby ani granaty nie nadawały się do prowadzenia walki wręcz. Z drugiej strony, jaki mógł być pożytek z krótkiej broni palnej w walce z Wampyrami? Zanim wykonał następny skok, chwycił w dłoń mały granat odłamkowy. W swoim śnie, który teraz pamiętał tak dobrze, jakby mu się przyśnił poprzedniej nocy, widział nierówne naturalne „okna" w kruchej zewnętrznej ścianie kryjówki Radu, znajdujące się w bezpiecznej odległości od sarkofagu. Współrzędne miejsca miał jasno wyryte w pamięci; wywołał drzwi...
...I jego sen stał się jawą, gdy wyszedł z Kontinuum Möbiusa dokładnie w zamierzonym miejscu akurat w chwili, gdy przed jego oczyma rozgrywało się zdarzenie, którego sam był przyczyną. Wokół było słychać dalekie i nieco bliższe trzaski i jęki; ze stropu niewidocznego w ciemności i z pobliskich występów skalnych opadały strumyczki pyłu. Na dół spadło nawet kilka kamiennych odłamków i dwie czy trzy płyty granitu. Ale wszystko to działo się w środkowej części pieczary, a nie na jej obrzeżu, gdzie stał Harry. I to zjawisko nie ustawało. Słychać było nieustanne tarcie metalu o metal, którego przeszywający dźwięk stawał się coraz głośniejszy, a z wielkiej jaskini, której strop zakrzywiał się, tworząc wewnętrzną ścianę, sypał się kamienny gruz i sączył się dym. A gdy z otworu buchnął ogień, Harry zrozumiał, co się dzieje. Przebiwszy się przez nieznane pieczary, kamienne rynny i skalne pochyłości, uszkodzony helikopter spadł aż tutaj. Kiedy buchający z otworu płomień zmienił się w czarny dym, a z otworu wypadły poskręcane fragmenty poszarpanego metalu, które roztrzaskały się na podłodze pieczary, Harry wiedział, że się nie mylił. Blask ognia oświetlił całą pieczarę i Nekroskop wykorzystał to, aby określić swoje położenie i najwłaściwszą drogę do sarkofagu; równocześnie zorientował się, że nie ma tu żadnej istoty żywej. Ale przedtem na pewno tak nie było. Bo zaledwie kilka kroków od niego leżała na podłodze kusza B.J., tam, gdzie ją rzuciła albo upuściła. Zrobiwszy krok do przodu, odłożył granat i podniósł kuszę, broniąc się przed myślą, co to odkrycie mogło oznaczać. Migocące pochodnie umieszczone u stóp trumny Radu wskazywały drogę i po chwili już tam był. Jeszcze moment i dowie się, czy lord jest na nogach. Bo jeśli nie, to już nie będzie. Trzymając kuszę wymierzoną przed siebie i zdecydowany doprowadzić rzecz do końca, Harry wspiął się po stosie kamieni, ominął kałużę żywicy i podszedł do krawędzi wielkiego sarkofagu... Lord Radu był skończony. Wiedział o tym i to jeszcze zanim się podniósł z żywicy. Dopiero gdy wyszedł na zewnątrz, zdołał się z pogodzić z faktem, że w swej obecnej postaci jest skończony. I dlatego posłał Starego Johna, aby owego tajemniczego człowieka - Człowieka-o-Dwu-Twarzach przyprowadził do jego kryjówki. Człowiek bowiem nazwiskiem Harry Keogh był dla niego jedynym sposobem uwolnienia się od tego, co w nim tkwiło, co go zżerało przez sześć długich stuleci. Ale nieustanne myślenie o tym to już było dla niego zbyt wiele. Jeden z największych drapieżników wszystkich czasów, lord Wampyrów ze starej Krainy Gwiazd - w istocie pierwotny
wilkołak - miał oto zostać pokonany przez jednego z najmniejszych drapieżników, przez zarazek, przeniesiony przez pchłę żerującą na azjatyckim szczurze! Czarna Śmierć oparła się wysiłkom jego pijawki, której się nie udało zwalczyć trucizny w jego skądinąd tak odpornym organizmie. Wiedział to od chwili, gdy wygramolił się z żywicy i pobiegł, by się doprowadzić do porządku w wodospadzie niedaleko kadzi, w której dojrzewała jego bestia wojenna. Och, wciąż mógł biegać - zwłaszcza kiedy się pożywił (to było takie smakowite!) krwią silnego człowieka oraz sercem i pijawką porucznika Drakulów - ale nawet wtedy czuł, jak trucizna krąży w jego żyłach, i podejrzewał, że to coś więcej niż łamanie w kościach po tych stuleciach, jakie przeleżał w sarkofagu. A pod wodospadem... wszystko stało się jasne. Czarne krosty pod pachami i w pachwinie, ciało, które nie reagowało, kiedy próbował metamorfozy, wciąż zachowując wilczą postać, oraz wewnętrzny ogień - żądza życia; życia, które by trwało wiecznie - tlił się w nim jeszcze, ale słabł z każdą chwilą, kiedy uchodziła z niego energia. Już jej w ogóle nie było. No, wystarczało jeszcze, aby wniknąć do umysłu księżycowego dziecka i nakłonić je do popełnienia samobójstwa. I po wzmocnieniu się w ten sposób, pozbawić życia jakiegoś marnego porucznika, a także wyrwać rękę dygocącego ze strachu niewolnika Ferenczych. Ale jaki to był wysiłek? Żaden dla Wampyra! A zwłaszcza dla lorda w latach jego młodości! Tylko że gdzie się teraz podziała ta młodość? Znalazł się w innym świecie i w innym czasie. A jego siła? Pochłonęła ją pchła! A jego żądza życia? Jak można mieć żądzę życia, gdy w pachwinie tkwiły wielkie czarne guzy, w moczu była trucizna, a pomarszczona skóra pokrywała kruche kości? Nawet teraz oskarżanie o wszystko biednej pchły wydawało się absurdalne. Bo o ile zarazę przyniosły żerujące na szczurach pchły, o tyle zupełnie inne „ukąszenie" wprowadziło ją do organizmu Radu. Do tej chwili wydawało się, że z tej sytuacji nie ma wyjścia, bo żywica nie pomogła... a jedynie go zakonserwowała, aby mógł umrzeć później, teraz. I jego pijawka także nie pomogła, bo sama była bliska śmierci. Przez krótką chwilę Radu czuł przypływ energii, kiedy jego organizm „przetworzył" krew Gartha Trevalina, ale od tamtej chwili każda czynność uszczuplała zapasy jego energii. To nie mogło trwać dłużej. Umierał i jego stan pogarszał się coraz szybciej. Ponadto oprócz spadku jego sił fizycznych, siły psychiczne także go opuszczały. Wskutek tego ten słaby Ferenczy, ta tak zwana nowoczesna wersja lorda Wampyrów, zobaczył, co się z nim dzieje. Ale czyż to nie byłaby ironia, gdyby Radu miał zostać pokonany przez Ferenczych? Bo to niewątpliwie przodek tego Francesca przed laty najpierw dźgnął szpadą zwłoki zmarłego na tę
zarazę, a następnie przebił nią Radu. Byłoby lepiej, gdyby wtedy umarł, bo teraz groziła mu śmierć z ręki potomka tego samego przeklętego klanu! Jego jedyną szansą był Harry Keogh. Transfer do ciała i umysłu innego człowieka. A następnie fizyczna przemiana Keogha w Radu. I dlatego wysłał Starego Johna Guineya z tą arcyważną misją aby przyprowadził do niego Harry'ego Keogha, ponieważ Bonnie Jean nie... ...nie będzie mogła w swym obecnym stanie... Mentalna sonda Radu odnalazła Starego Johna, kiedy ten opatrywał rękę, którą złamał podczas ostatniego etapu zejścia w dół. A więc i ta droga wydawała się zamknięta. A mimo to w ciągu wielu lat Radu śnił o tym Harrym Keoghu i wiedział, że ów tajemniczy człowiek przybędzie w godzinie jego odrodzenia, aby w jakiś sposób dodać mu sił. Ale ile razy w dawnych czasach Radu przekonał się, że przyszłość jest pokrętna? Oczywiście przyszłość niewątpliwie nadejdzie, bo jaka siła mogłaby ją powstrzymać? Ale rzadko taka, jaką przewidywano. A mimo to... może wciąż istniała jakaś niewielka szansa. B.J. Mirlu miała bowiem moc czarowania tylko niewiele słabszą niż sam Radu: hipnotyzowała swymi oczami i umysłem i uwodziła swym ciałem. Gdyby poszła za jego radą, ten Harry byłby teraz przez nią znacznie bardziej zniewolony, niż mogło to sprawić samo ukąszenie! A gdyby wiedział, że ona tu jest, na pewno chciałby się dowiedzieć, czym się stała. I dlatego Radu będzie kurczowo trzymał się życia do samego końca, w nadziei, że ów Człowiek-o-Dwu-Twarzach w końcu się zjawi. A tymczasem trzeba było załatwić tego Ferenczyego, który mógł równie dobrze załatwić jego! Radu „zobaczył" w umyśle Ferenczyego środki niszczące, jakimi tamten dysponował: nowoczesną broń, którą lord pogardzał i której nie rozumiał. On także mógł mieć taką broń, gdyby po schwytaniu Guya Tanziany nie roztrzaskał jego pistoletu automatycznego o granitową ścianę! Teraz pozostały mu tylko wilcze sztuczki, przy pomocy których chciał walczyć ze swym wrogiem. I dlatego zawrócił do głównej pieczary, w nadziei, że zdoła mu umknąć. Ale w głębi duszy Radu wiedział, że jego odwieczny wróg się zbliża. Wiedział to... I miał rację. Ostrzegło go szuranie stóp i niewytłumaczalne dźwięki dochodzące gdzieś z tyłu; Francezci porzucił trop i powrócił do głównej pieczary akurat w chwili, gdy spadał rozbity helikopter. Próbował zrozumieć, co się właściwie stało, co wystawiło na ciężką próbę jego inteligencję, i czekając, aż ucichnie lawina kamieni i opadnie pył, przeklinał tego tchórza Manozę.
Ale co za sens przeklinać kogoś martwego, kogoś, kto był już poza jego zasięgiem? Gdyby tylko mógł dostać go w swoje ręce! Ale zamiast niego... był tutaj ktoś inny! W zadymionym wnętrzu pieczary Francesco dostrzegł szczupłą męską postać, która wspinała się po stosie kamieni, w kierunku wielkiej trumny Radu. Ale kto by to mógł być... nie potrafił powiedzieć; nie ośmielił się zgadywać, choć sylwetka wydawała się dziwnie znajoma. Jakie miał szanse? Jeżeli się tutaj znalazł, był jego wrogiem, i we Francesco obudziła się żądza mordu. Posuwał się powoli do przodu - bezszelestnie, jak to mają w zwyczaju Wampyry - w kierunku platformy i stojącego na niej masywnego sarkofagu. Kiedy Harry znalazł się przy trumnie, przypomniał sobie swój sen. W tym śnie on i Radu spotkali się twarzą w twarz, i to był prawdziwy koszmar. Tak więc teraz, w rzeczywistości, nic nie ryzykował. Z wyciągniętą przed siebie kuszą stopniowo się unosił, aby zajrzeć do wnętrza trumny. I zobaczył to, co przedtem zobaczył Francesco. Ani śladu Radu... ...I w tym momencie poczuł, jak wbijają mu się w ubranie jak widły pazury długie na osiem cali, jednak nie dosięgając ciała, bo Radu nie miał zamiaru zarazić swego przyszłego "gospodarza"; Radu wyszedł zza sarkofagu i teraz siedział w kucki na granitowych płytach, u szczytu trumny, niby jakiś groteskowy gargulec. Zaledwie o parę cali od twarzy zaskoczonego Nekroskopa płonęły wielkie trójkątne oczy o szkarłatnych źrenicach, wwiercając się w jego mózg, a oddech Radu był gorący jak roztopiona miedź. - Achhh! Mój tajemniczy człowiek - wielka paszcza rozwarła się ze zdumieniem i niedowierzaniem, ale w końcu pojawił się na niej krzywy uśmiech. - Mój tajemniczy człowiek... Harry nie mógł posłużyć się kuszą. Kiedy przyciśnięty do sarkofagu spróbował to zrobić, potwór walnął go swą wielką łapą i omal nie złamał mu nadgarstka, wytrącając kuszę z dłoni. Wtedy Harry zrozumiał, że wybiła jego godzina. Radu trzymał go w żelaznym uścisku i nawet gdyby wywołał drzwi do Kontinuum Möbiusa, nie zdołałby się przez nie przedostać. Wiedział, że już jest martwy, ale Radu wiedział, że on żyje! I nie przestawał się w niego wpatrywać. Hipnotyzujące spojrzenie jego oczu trzymało go na uwięzi równie mocno, jak jego wielka łapa. Harry czuł, jak jego mięśnie wiotczeją, a oddech uspokaja się. A potem poczuł, jak Radu wnika to jego umysłu! Posthipnotyczne ograniczenia Jamesa Andersona były zniesione i wobec telepatycznej potęgi Radu Harry był zupełnie bezbronny. I Radu błyskawicznie wchłonął zawartość jego umysłu. Nekroskop... Rozmawia ze zmarłymi i może ich wzywać z grobów!
Porusza się w przestrzeni między przestrzeniami, przenosi się z miejsca na miejsce z szybkością myśli! Jest człowiekiem z nowego świata; zna jego zdobycze technologiczne i odkrycia naukowe. Ale żadne z nich nie jest w stanie wytłumaczyć tego, co posiada! Wie o Wampyrach... nawet unicestwił członków naszej rasy, Drakulów i Ferenczych! Zna miejsce pobytu wszystkich moich wrogów spoza czasu, ich centrów i ich siedzib we współczesnym świecie! To mój Człowiek-o-Dwu-Twarzach!!! Ale już nie jest tajemniczy... - Nekroskopie - warknął Radu, a jego oczy wydawały się teraz Harry'emu wielkie niczym latarnie. - Powiedz mi, czy w twoim wspaniałym umyśle jest wystarczająco dużo miejsca dla nas obu? Choćby na krótko? - Radu! - ten krzyk rozległ się w wielkiej pieczarze jak strzał z bicza i lord poderwał się do góry, prostując się na wysokość siedmiu stóp i obracając się w stronę tego, kto krzyknął. Ale wielką łapą wciąż trzymał Harry'ego za ramię, a Nekroskop zwisał bezwładnie jak królik złapany w potrzask, unieruchomiony głównie hipnotycznym spojrzeniem Radu, które zdawało się wysysać z niego wszystkie siły. A u stóp platformy Francesco Francezci - a dokładniej Ferenczy - mierzył ze swego pistoletu automatycznego i szczerzył zęby w uśmiechu. I w tej samej chwili pociągnął za spust. Radu odczytał jego zamiar i zaskowyczał: - Och nie! Nie teraz! Nieee! - Ale kule go nie posłuchały. Grzechot strzałów i grad kul ołowianych i srebrnych byłby wystarczająco przerażający, ale jeszcze bardziej przerażający był odgłos cieczy tryskającej z ciała trafionego licznymi kulami Radu. Nie żeby Harry czuł jakąkolwiek sympatię do lorda, ale wielkie, owłosione, drgające, rozrywane kulami ciało zapewniało mu osłonę i żadna kula nie przeszła na wylot! Radu został trafiony kilkanaście razy, a kiedy upadł na ziemię, Ferenczy nie przestał strzelać, przesuwając broń tam i z powrotem, starając się posiekać ciało tej na poły ludzkiej, na poły wilczej istoty. Harry widział jasnoczerwone plamy na ścianie sarkofagu i latające w powietrzu kawałki czerwieni: słyszał nieustający terkot pistoletu maszynowego i zastanawiał się, czy i on nie został trafiony. Ale po chwili było po wszystkim i Radu całym ciężarem swego wielkiego ciała osunął się na niego. Przywalony ciałem wilkołaka, leżąc na potrzaskanej płycie, wciśnięty między drgające ciało a ścianę sarkofagu, Harry wciąż próbował dojść do siebie po tym, jak Radu wniknął do jego umysłu. W rzeczywistości resztki jego wpływu wciąż tam były i ból, jakiego doświadczał,
był zapewne wywołany przedśmiertnymi męczarniami lorda, ale wrażenie to ustępowało bardzo szybko. Zdając sobie sprawę, że wciąż żyje i najwyraźniej nie doznał żadnego szwanku, Nekroskop zaczął się szamotać, aby się uwolnić, cały czas zdając sobie sprawę, że czerwonooki lord Wampyrów zbliża się do niego z każdą chwilą. Jednak Francesco się nie śpieszył. Radu był bowiem Wampyrem podobnie jak on i jeszcze mogą wyniknąć jakieś niespodzianki... które niewątpliwie się pojawią, gdy podpali jego ciało! Ale jak dotąd nic się nie działo, więc może trafił srebrną kulą pijawkę Radu. Albo też miał rację, podejrzewając że Radu gonił resztkami sił, a jego pijawka wraz z nim. Ale po sześciuset latach spędzonych w kadzi z żywicą, czegóż się można było spodziewać? Tak rozumował Francesco, ostrożnie zbliżając się do Harry'ego i leżącego na nim potwora. A w metafizycznym umyśle Nekroskopa odezwał się głos. - Martwy! (Radu po prostu nie mógł w to uwierzyć.) Zamordowany przez Ferenczyego! - Zabity - spokojnie poprawił go Harry. - Nie zamordowany, lecz uśmiercony, jak wściekły pies. - A byłem tak blisko - zaskowyczał Radu. - Tak bardzo blisko. Mogliśmy razem osiągnąć wielkość, Nekroskopie. - Nie - odparł Harry - to nie działa w ten sposób. Partnerstwo z takimi jak ty nie wchodzi w rachubę. I dobrze o tym wiesz! Ale po śmierci umysł starego wilka był równie lotny jak za życia i jeszcze teraz widział szansę przedłużenia swego istnienia. Ukrywając swe prawdziwe myśli, powiedział: - Szybko rzucasz oskarżenia, Nekroskopie. Ale czy kiedykolwiek widziałeś, bym uczynił coś złego? Czy był jakiś wrogi akt skierowany przeciwko tobie - czy jakoś się nad tobą znęcałem? - że mnie tak traktujesz? Nie, nie mów mi, co myślisz, że uczyniłem, lecz co wiesz, że uczyniłem, co widziałeś na własne oczy. Jak mu odpowiedzieć? Harry zdołał się do połowy wydostać spod ciała Radu, ale ładownice przy jego pasie zaczepiły o ostrą skalną krawędź. - Wiem tylko to, co powiedziała mi B.J. Mirlu - w końcu powiedział na głos. - Ale wiem także, że ona... że kłamie, tak jak wy wszyscy! Znam waszą „wspaniałą", krwawą historię: odrobina prawdy, kilka półprawd, a poza tym same kłamstwa! - Co takiego? - Francesco Francezci, którego głowa i ramiona właśnie ukazały się nad krawędzią platformy, szukał wzrokiem, do kogo mówi Nekroskop. Górna połowa ciała Harry'ego wystawała spod martwego ciała Radu i Nekroskop popełnił błąd spojrzawszy prosto w oczy Francesca, który nie mógł już dłużej wątpić w to, co zobaczył.
Przedtem Ferenczy w ogóle nie brał pod uwagę takiej możliwości, ale teraz... - Co... ? - powiedział. - Jak... ? - Bo mężczyzna uwięziony pod podziurawionym przez kule ciałem Radu był tym samym mężczyzną, którego wyrzucił z helikoptera! Na chwilę znieruchomiał. Radu odczytał ten fakt bezpośrednio z umysłu Harry'ego; odczytał także, że Francesco z pewnością nie zmarnuje drugiej okazji, aby zabić Harry'ego. - Co? - warknął. - Tak łatwo się poddajesz? Ale możesz go zatrzymać nawet teraz i to na dobre. Albo... możemy to zrobić razem. - Zmarli pojawiają się z własnej woli - powiedział Harry. - Przypuszczam, że stanowię coś w rodzaju ogniska, ale prawdziwym katalizatorem jest ich miłość. - Co? - znów powiedział Francesco, marszcząc brwi. - Jesteś obłąkany? Nie żeby to miało jakieś znaczenie, bo już jesteś trupem! Ale najpierw chcę wiedzieć, jak to zrobiłeś. - Miłość? - warknął Radu. - Ludzka miłość? Ależ to jest coś, co zostawiłem razem z moim człowieczeństwem. Rozumiem nienawiść, chciwość i żądzę. Może ich powinienem użyć? Nie? Tak myślałem. Więc teraz twoja kolej. Jeśli przeżyjesz, wezwij mnie... ale czy nie chcesz znów zobaczyć B.J. ? - zagrał ostatnią kartą atutową. Harry dźwignął górną część ciała i przesunął się trochę w bok, schodząc z linii strzału, po czym spojrzał w górę. A na wprost niego wyrósł Ferenczy, uśmiechając się od ucha do ucha i mierząc prosto w twarz Harry'ego. - Z drugiej strony - mruknął - nie mów mi jak, bo to już nie ma znaczenia. Może było was dwóch, co? Bliźniacy? No cóż, ponieważ ojciec zapewnił mnie, że potrafisz rozmawiać ze zmarłymi, pozdrów ode mnie swego bliźniaka, kiedy go spotkasz, OK? - Radu - powiedział Harry. - Myślę... myślę, że mogę cię potrzebować! - I to wystarczyło. Ciało lorda uniosło się, a Harry natychmiast odtoczył się w bok i wpadł w wywołane przed chwilą drzwi do Kontinuum Möbiusa, ale zanim się tam znalazł, zobaczył, jak potężna łapa błyskawicznym ruchem wytrąciła broń z rąk Francesca. Następnie, materializując się na podłodze wielkiej pieczary, Nekroskop odetchnął z ulgą i spojrzał, co dzieje się z tyłu za nim. Zobaczył, usłyszał... i po chwili żałował, że to ujrzał. Najpierw usłyszał, jak Ferenczy szlocha, a potem błaga, kiedy Radu wciągał go wijącego się i wierzgającego we wszystkie strony po kamiennych stopniach prowadzących do sarkofagu. Potem usłyszał przenikliwy krzyk i ostry trzask, kiedy Radu po kolei złamał mu obie ręce w łokciach. Potem krzyki Francesca przeszły w gardłowy bulgot, gdy wielki wilk wepchnął go głową naprzód w gorącą żywicę wypełniającą sarkofag, ale po chwili wyciągnął go znowu.
- Ale ty jesteś martwy! - Był to ostatni okrzyk niedowierzania nieszczęsnego Francesca, którego słowa utonęły w ściekającej mu po twarzy żywicy. - Jesteś, cholera, martwy! Radu podniósł go za połamane ręce, cisnął nim o kamienne schody i powiedział warkliwym, ale zarazem rozbawionym głosem: - Pozornie, ale nie tak martwy, jak ty będziesz za chwilę! - I przycisnąwszy stopami ramiona Francesca, chwycił go pod brodą i za tylną część czaszki, po czym po kilku skrętnych ruchach jednym płynnym szarpnięciem potężnych rąk oderwał mu głowę! Miękki odgłos rozdzieranego ciała mógł przyprawić o mdłości, ale widok był jeszcze bardziej przerażający. Nekroskop widział w swym życiu wiele okropnych scen, ale ta była jedną z najgorszych. Szyja Francesca wydłużyła się niewiarygodnie, aż w końcu jego metamorficzne ciało musiało ustąpić i pękło. Zbryzgana krwią górna część kręgosłupa została wywleczona na zewnątrz jak u wypatroszonej ryby... ...Tylko że wokół kręgosłupa ryb nie owija się żywe stworzenie! Była to pijawka Francesca, którą Radu wyrwał z radosnym wyciem i wsadził sobie do gardła. Przełknął ją dwoma potężnymi kęsami. I wtedy się zaczęło! Jedna z pochodni u stóp trumny wciąż się paliła. Jednym skokiem Radu uwolnił się z uścisku szarych i fioletowych macek, które wystrzeliły z poszarpanego ciała Francesca, i cisnął do sarkofagu jego głowę, za którą poleciała płonąca pochodnia. Wirując w powietrzu, pochodnia wpadła do gorącej żywicy. W jednej chwili pieczarę rozjaśniło błękitne światło, gdy z półpłynnej powierzchni cieczy wystrzeliły w górę języki ognia. Biegnąc śladem rozlanej na zewnątrz żywicy, ogień dotarł do ciała Francesca. I pozbawiona możliwości ucieczki protoplazma wampira zaczęła się smażyć... ...Co trwało przez jakiś czas... W końcu Radu zbliżył się do Nekroskopa i powiedział: - Mam pewną propozycję. - Czyżby? - Harry cofnął się i pośpiesznie wywołał drzwi - Czas, abyś odpoczął, Radu. On miał rację: jesteś martwy. - Czekaj! - tamten zatrzymał się w miejscu. - Odpoczywałem już dość długo! A co z Bonnie Jean? Nie rób tego Harry, skoro możesz ją jeszcze zobaczyć. Harry zawahał się; problem polegał na tym, że nie wiedział, czy będzie w stanie go ponownie uśmiercić! Kiedy pojawili się zmarli, aby go ożywić, stało się to z miłości do niego albo ze strachu przed nim. A kiedy odeszli, to dlatego, że już nie byli potrzebni. Ale Radu był powodowany nie miłością lub strachem, lecz nienawiścią, i Nekroskop nie wiedział, czy potrafi nad
tym zapanować. Jednak jego osłony znów były na swoim miejscu i Radu nie wyczuł jego niepewności. Zrobił niepewny krok w jego stronę, ale Harry go ostrzegł: - Zostań tam, gdzie jesteś, Radu! - A ponieważ nie wiedział, co robić dalej, ciągnął: - Więc co proponujesz? - Pomóż mnie, a ja pomogę tobie - warknął Radu. - Jeśli mi odmówisz, B.J. zgnije w piekle! Harry unikał jego wzroku. - Mam ci pomóc? Ale tobie nie można pomóc. Jesteś martwy. - Czy unicestwiłbyś cały gatunek? - Tak - odparł Harry bez wahania. - B.J. także? - A jest Wampyrem? - Jest świeżo upieczoną lady. Ale, jak mówię, świeżo upieczoną i mogę powstrzymać jej dalszy rozwój. Może znów stać się całkowicie ludzka. To, co w niej tkwi, można usunąć. - Podobne kłamstwa już słyszałem od tobie podobnych - odpowiedział Harry, choć poczuł, jak serce mu na chwilę zamarło. - Nie - zaśmiał się Radu i zakaszlał. - To nieprawda. Bo przedtem nie było podobnych do mnie. I obiecuję ci, że mogę ci oddać tę kobietę wolną od tej choroby. - Uważasz to za chorobę? - Może - swego czasu - och, bardzo dawno temu. Ale teraz już nie. Teraz uważam to za prawdziwe życie. Ty uważasz to za chorobę. Ale nie spierajmy się o słowa. Czy wysłuchasz mojej propozycji? - Gdzie jest B.J.? Czy jest bezpieczna? Radu wiedział, że Nekroskop jest od niej „uzależniony". Odchylił głowę do tyłu i zawył, a echo poniosło to wycie do najdalszych jaskiń. Następnie opadł na cztery łapy i skierował swój wstrętny pysk w stronę Harry'ego. Jego oczy, wielkie jak latarnie, zapłonęły, gdy powiedział: - Powtarzam ostatni raz. Wysłuchaj mnie albo zabij, ale wtedy zabijesz także za jednym zamachem Bonnie Jean! To jak będzie? Dość tych sporów, bo za chwilę będzie po wszystkim. Przynajmniej dla mnie... i dla B.J. - Naprężył mięśnie, jakby gotował się do skoku. - Doskonale - Harry oblizał wyschnięte wargi i skinął głową. - Słucham. Radu trochę się odprężył, usiadł na tylnych łapach i warknął: - Przynajmniej pod jednym względem nasze cele są bardzo podobne. Przez ostatnie sześćset lat śniłem sen, którego korzenie sięgają dwa tysiące lat wstecz, do starej Krainy Gwiazd. To było w innym świecie, ale tutaj jest tylko jeden sposób, aby mój sen się spełnił. I bez zbędnych ceregieli powiedział Harry'emu, czego pragnie.
Miał rację: ich cele były bardzo podobne, bo Nekroskop pragnął tego także...
IV Martwe oceny
Jak jakiś wychudły drapieżny ptak, ze zgarbionymi ramionami i zapadniętymi oczami, niegdyś przystojny Anthony Francezci stał sam - po raz pierwszy naprawdę sam - koło studni w podziemiach Le Manse Madonie. Prąd był wyłączony, a pokrywa z drucianej siatki podniesiona; po spuszczeniu ładunku w dół ciężki łańcuch wisiał nieruchomo na blokach. W głębi jakby coś kipiało - dźwięki przypominały kwas wżerający się w kość - ale te odgłosy w niedługim czasie ucichły. Jednak nie było słychać żadnych dźwięków rozdzierania ani krzyków starej Katerin - co najwyżej krótkotrwałe sapanie - z przyjemności? - a potem zapadła cisza i, co najdziwniejsze, nie było też żadnych krzyków oburzenia ze strony starego Ferenczyego, tego upiornego mieszkańca studni. Zresztą już od jakiegoś czasu w ogóle się nie odzywał. I dlatego Anthony zszedł na dół; ponieważ niecałą godzinę temu, o ósmej trzydzieści, odebrał od swego brata jakiś komunikat. Może niezupełnie komunikat, ale... wiadomość? Przez chwilę poczuł ból w ramionach, plecach, szyi. A potem nic. Tylko świadomość, że na zewnątrz jest ciemno; jego umysł także spowijała ciemność. I świadomość, że naprawdę został sam. Jeśli nie liczyć Angela. Francesco bowiem był martwy. Więc Anthony przyniósł na dół Katerin, jako ofiarę, składaną swemu ojcu, w nadziei, że otrzyma potwierdzenie swoich podejrzeń. Bo oczywiście ten mutant w studni musi to wiedzieć. Nie powiedział ojcu, że ma dla niego starą Katerin, tylko że przyniósł dla niego „smakowity kąsek". Ha! W studni cały czas panowała cisza i żadne pochlebstwa, groźby czy próby „przekupstwa" nie zdołały wymusić odpowiedzi, więc w końcu Anthony zrezygnował i opuścił lekko odurzoną Katerin w głąb studni. Oczywiście ból mógł jej wrócić przytomność i to było ważne. Bo Anthony nie tylko chciał, aby jego ojciec wiedział, co dostaje, lecz także aby Katerin wiedziała, co ją spotyka! Kiedy znalazła się na dole, czekał na jej krzyki i przekleństwa starego Ferenczyego. Ale się nie doczekał; usłyszał tylko odgłosy jakiegoś pełzania (aż poczuł ciarki) i na koniec jakby okrzyk czy westchnienie Katerin, w odpowiedzi na co? Jakąś wyrafinowaną seksualną rozkosz, a może dotkliwy ból? I znów nieznośna cisza... ...Której Anthony miał już serdecznie dość.
- Pieprzyć cię, Angelo! - krzyknął, walnąwszy pięścią w ścianę studni. - Jesteś ponadto? Czy stałeś się tym, czym i ja się stanę: kupą cuchnącej galarety zamkniętą w studni, która nie potrafi dostrzec różnicy między soczystą, młodą dziewczyną a paskudną starą wiedźmą? Doskonale, więc gnij tam, jeśli chcesz. Ale czy Francesco umarł, czy nie, ja wciąż żyję! - ON NIE ŻYJE - zagrzmiało w głowie Anthony'ego tak nagle, że aż odskoczył od krawędzi studni. - ON NIE ŻYJE, A JA... PRZYGOTOWUJĘ SIĘ! Anthony znów zbliżył się do studni i wcisnął guzik, aby podnieść dźwig. Kiedy silnik zaczął pracować, a łańcuch drgnął, nawijając się na blok, powiedział: - Przygotowujesz się? Naprawdę? - Głos miał pełen sarkazmu. - I do czego tak się przygotowujesz, ojcze? Może do śmierci, prawdziwej śmierci, gdy zatkam ten cuchnący otwór? - Życie - powiedział tamten już nieco ciszej. - I to niejedno! I tak, śmierć. Ale Anthony, mój Tony, czy nie nauczyłeś się niczego? Czy nie wiesz, że w śmierci jest życie? Zwłaszcza dla takich jak ty i ja. Gnić tutaj? Ależ dzieje się to już od bardzo dawna i teraz muszę ci powiedzieć, że życie może narodzić się z rozkładu. - Życie w śmierci? Masz na myśli nieśmierć? - Ale Anthony'ego opuściła zwykła pewność siebie; głos jego ojca był tak poważny i pełen smutku. - Nieśmierć to jedno - powiedziała istota zamknięta w studni. - Ale są też... inne. I ja przygotowuję się teraz do jednej z nich. A ty... ty masz własne problemy. Dźwig ukazał się w otworze studni, ale stara Katerin wciąż leżała na platformie! - Co to? - Anthony'emu oczy wyszły z orbit. - Kilka problemów - ciągnął jego ojciec. - Po pierwsze on nadchodzi, tak jak kiedyś. Tylko że tym razem nie przybywa po to, aby ci coś ukraść. I nie przybywa sam... - Co takiego? - powiedział Anthony, zatrzymując dźwig i przez pomyłkę włączając prąd. Kołyszący się łańcuch dotknął otwartej pokrywy i... ...Z łańcucha posypały się iskry. A dziesięć stóp poniżej na platformie, ciało starej Katerin wydęło się jak groteskowy balon i pękło. Ze środka wydostał się fragment Angela! Stary sukinsyn próbował uciec. A przynajmniej jego część. Ale dokąd, do kogo? Anthony domyślał się do kogo. Jednak teraz mu się nie uda, bo rozdarte ciało Katerin zapadło się i pozostała po nim tylko wyschnięta skorupa. A pofałdowane jądro fioletowo-szarej protoplazmy o średnicy kilkunastu cali, z którego wystawały wijące się ni to rzęski, ni to macki, pomknęło w dół, po ścianie studni, jak jakiś oszalały pająk! - Niech cię diabli! - warknął Anthony. - Czy to właśnie były twoje... „przygotowania"? Czy to było wymierzone przeciwko mnie? To miało mnie zaatakować? Pijawka-mutant z twego zmutowanego ciała miała się dalej rozwijać we mnie?
Wyłączył prąd i zdjął szczątki Katerin z platformy, po czym wrzucił je z powrotem do studni. Potem ponownie włączył prąd, zamknął z hukiem pokrywę z drucianej siatki i patrzył, jak „oddech" istoty zamkniętej w studni unosi się w górę i syczy w zetknięciu z siatką. - Jesteś nieustępliwy - powiedział ojciec, a Anthony wyczuł irytację starego Ferenczyego, jakby niecierpliwe wzruszenie ramion, ale nic ponadto. Jak gdyby była to tylko drobna komplikacja. - To leży w naszej naturze i nic na to nie poradzimy, ani ty, ani ja. I jeszcze nie jestem skończony, mój Tony, jeszcze nie. Ale ty tak. Bo on jest już tutaj. Oni są tutaj. - Wariat! - syknął Anthony. - Wariat! Kto jest tutaj? - Z każdym dniem stajesz się coraz bardziej podobny do swego brata - powiedział tamten. Bo on także nigdy mnie nie słuchał... Wysoko na ścianie odezwał się dzwonek alarmowy, a na wyższych poziomach rezydencji rozległo się brzęczenie kilku innych. Anthony popatrzył na wibrujący dzwonek, a potem wrócił wzrokiem do studni. - On? Oni? - powiedział bezgłośnie. - Masz na myśli tego pieprzonego złodzieja i Radu? Ale to niemożliwe. To niemożliwe! - TO MOŻLIWE! - odezwały się jednym głosem umysły uwięzione w ciele Angela; w ich głosach brzmiało podniecenie. - PRZYBYWA, ABY ZNISZCZYĆ CIEBIE I LE MANSE MADONIE, I NAS WSZYSTKICH, MODLILIŚMY SIĘ O TO OD DAWNA! W tym momencie Anthony poderwał się i ruszył biegiem przez podziemne korytarze, pędząc w górę Le Manse Madonie, gdzie w wielkiej sali napotkał wychudłego Maria. - Co się dzieje? - Złapał Maria za ramiona. - Co się tu do cholery dzieje? I gdzie są wszyscy inni? - Są na swoich stanowiskach - powiedział Mario. - Na murach, na dziedzińcu albo na zewnątrz. Wysłałem ich tam i włączyłem sygnalizację alarmową, bo nie wiedziałem, gdzie jesteś. Poszedł przodem po schodach w kierunku prywatnych komnat Anthony'ego. - Ale dlaczego? Co się dzieje? - Anthony ruszył za swym pierwszym porucznikiem. - Człowiekowi na murze wydawało się, że coś zobaczył - odparł Mario, kiedy Anthony wprowadził go do swoich komnat. - Wydawało mu się? - Anthony nie był już tak roztrzęsiony. - W taką bezchmurną noc mu się wydawało? Jest ślepy czy...? - Przerwał i nagle się zakrztusił. Szli przez pokój w stronę balkonu. Na dziedzińcu uzbrojeni mężczyźni biegali na lewo i na prawo, zajmując pozycje obronne na murach; inni, przebiegając pod szerokim łukiem głównej bramy, zajmowali pozycje na zewnątrz. A do głównej bramy zbliżała się kłębiąc chmura mgły. Ale
jakiej mgły! W dolinach i nadmorskich wioskach taka mgła nie byłaby niczym nadzwyczajnym. Ale tu, w górach? Spływając z płaskowyżu, mgła wydawała się gromadzić przed Le Manse Madonie; wał gęstej, białej mgły kłębiącej się u stóp muru. A kiedy Anthony wydał stłumiony okrzyk zdumienia... ...Ze środka dobiegło upiorne wycie. Nieludzkie, zawodzące wycie bestii, ale wcale nie żałosne, lecz niosące w sobie groźbę! - Radu! - szepnął Anthony. - Pies? - Mario wzruszył ramionami. - Nie - Anthony obrócił się ku niemu i chwycił go za rękę. - Wilk! - Wilk? Tu, w Madonie? - Wilk! - powtórzył Anthony. I szybko wziął się w garść. - Ty - warknął - zostaniesz ze mną. A jeśli nie masz przy sobie broni, to ją weź i to zaraz. Rozkazy dla całej reszty: strzelać do wszystkiego - podkreślam: wszystkiego - co się rusza! Zwłaszcza jeśli zobaczą... wielkiego psa. Idź i przekaż moje rozkazy, a potem wracaj. I Mario, czy helikopter ma pełne zbiorniki? - Tak - odparł tamten. A kiedy odszedł, Anthony jeszcze raz wyszeptał: - Radu! Po czym, wychyliwszy się z balkonu - czując nagłą słabość we wszystkich członkach - z niepokojem rozejrzał się po dziedzińcu i morzu mgły otaczającym posiadłość. Jego oczy były jak szkarłatne punkciki w trupio bladej twarzy... A na płaskowyżu, we mgle, Harry i Radu stali ukryci za grupą wielkich głazów. - Twoja mgła ma także swoje minusy, Radu - powiedział Nekroskop. - Oni nie mogą widzieć nas, ale i my nie możemy widzieć ich. - W Krainie Słońca, w moim własnym świecie, używałem jej jako osłony - zakaszlał lord. Tutaj wykorzystuję ją w inny sposób: aby wzniecić lęk! Kiedy Ferenczy ją zobaczy i kiedy usłyszy, to... - Tu odrzucił głowę do tyłu i zawył do księżyca, wiszącego nisko nad horyzontem. - ...będzie wiedział, co to oznacza. Ale odkryłem coś dziwnego: to mianowicie, że to, co robiłem w życiu, bardziej skutecznie potrafię robić po śmierci! Bo w życiu ograniczało mnie własne ciało: musiałem wdychać powietrze, a ciału trzeba było dostarczać pożywienia, żeby nie padło z wyczerpania. Ale po śmierci nie ma żadnych ograniczeń... poza tymi, które ty sam nakładasz, Nekroskopie. Ha! Przekrzywiając głowę na bok, skierował spojrzenie na Harry'ego. - Jednak bez ciebie nie byłoby niczego. Przypuszczam, że powinienem być ci wdzięczny. No cóż, niech tak będzie. Teraz popchnę tę mgłę w stronę bramy...
I skierował mgłę kłębiącą się przy ziemi ku zamazanej sylwetce Le Manse Madonie. Ogarnęła ludzi znajdujących się na zewnątrz i przewaliwszy się nad nimi, zalała dziedziniec, posuwając się nieustannie w stronę budynku. - A teraz - powiedział Radu, drżąc i pochylając się do przodu, jakby przyciągał go jakiś wielki magnes - idę siać wśród nich spustoszenie! - Zrzucił z ramion dwie ciężkie torby. - Ferenczy - warknął - najgorsi z moich wrogów! - Czekaj - powiedział Harry. - Mamy jeszcze coś do zrobienia. Możesz to... spustoszenie siać później. I uważaj z tymi torbami! Ten materiał jest naprawdę niebezpieczny. Niebezpieczny? Mało powiedziane. Nekroskop wykradł go prosto z czechosłowackiej fabryki, gdzie go produkowano. Jedna zabłąkana kula mogła spowodować wybuch - tę myśl wilkołak odczytał bezpośrednio z umysłu Harry'ego. - Wszystko po kolei - powiedział Harry. - Jeżeli chcemy, aby nikt nie wyszedł z tego cało. - Zgoda - warknął Radu, prostując się na całą wysokość. - Nikt nie ma prawa wyjść z tego cało. A tych, którzy będą próbowali uciekać, sam dopadnę! - Jak porusza się mgła? - Nekroskop usłyszał, jak wypowiada te słowa, zamrugał i potrząsnął głową. Daremny żal: nie tylko to akceptował, ale zaczynał się do tego przyzwyczajać! - Dziedziniec jest cały we mgle - warknął Radu. - No to idziemy - powiedział Harry. Schylił się, aby podnieść torby, ale Radu go ubiegł. - Ty wykonaj swoją część zadania, Nekroskopie, a ja wykonam swoją. Wynurzyli się z Kontinuum Möbiusa w rogu dziedzińca i Radu szybko wywęszył to, czego szukał Harry. Kiedy skończył przygotowania, pojawili się dwaj uzbrojeni niewolnicy, nawołując się we mgle i biegnąc, wpadli prosto na Radu. Szybkość działania i brutalność Radu była niewiarygodna i jednocześnie przerażająca. Harry szybko odwrócił wzrok. Wystarczyły mu towarzyszące tej masakrze odgłosy... Na szczęście odgłosy te utonęły w ogólnym zamieszaniu. - Gotowe - powiedział Nekroskop. - Ich środki transportu do niczego im się już nie przydadzą. Znaleźli się w pułapce. Gdyby nie to, do tej pory większość z nich już by uciekła i posiadłość zostałaby pusta. Tak przynajmniej było ostatnim razem. Daj mi te torby. Radu odczytał jego zamiary i zapytał: - A ja? - Trzymaj się z dala - odparł Harry. - Tam - pokazał palcem - jest skalny nawis. Czekaj tam na mnie. I weź to ze sobą. - Wręczył mu nadajnik. - Jeśli zobaczysz, że jakiś pojazd wyjeżdża, naciskaj te guziki, aż trafisz na właściwy.
- Jeszcze jedna nowoczesna zabawka? Nienawidzę ich! Harry pokazał mu w myśli, czego może dokonać ta „nowoczesna zabawka", a Radu mruknął z uznaniem. - A jeśli coś ci się stanie? - Wtedy i tobie stanie się dokładnie to samo... (Harry miał nadzieję, że się nie myli, ale zachował tę myśl dla siebie.) Wywołał drzwi do Kontinuum Möbiusa i zabrał Radu z powrotem na płaskowyż; spojrzał, jak ten się oddala wielkimi susami i znika we mgle, po czym natychmiast powrócił do Le Manse Madonie... ...Do zakazanego miejsca w trzewiach wielkiej budowli. Do pieczary, gdzie znajdowała się studnia. Reflektory były włączone, oświetlając wylot studni; znajdujące się pod napięciem wyjście było zakratowane; wysoko na ścianie brzęczał dzwonek alarmowy. Jeśli nie liczyć czerwonej chmury unoszącej się nad studnią, wszędzie wokół panował spokój. Pieczara była pogrążona w ciszy. Harry sprawdził wszystko jeszcze raz i opuścił to miejsce przez drzwi, których nie zamknął. Zamierzał wykorzystać trochę materiału wybuchowego tak, aby Radu o tym nie wiedział. Ale policzywszy do dziesięciu, powrócił, niosąc jedną z toreb. Dziwna czerwona chmura unosząca się nad studnią zgęstniała i wciągana przez system wentylacyjny przesuwała się w stronę kanałów powietrznych. Harry nie miał pojęcia, czym była, ale na wszelki wypadek trzymał się od niej z daleka. Ale gdy upychał dwadzieścia funtów plastyku w szerokim pęknięciu ściany, nagle usłyszał wołanie: - Nekroskopie! Harry aż podskoczył. - R.L.? To ty? Cholera, omal nie umarłem ze strachu! - A wyobrażasz sobie, jak ty wystraszyłeś mnie, Nekroskopie? - powiedział R.L. Stevenson Jamieson. - Co? Ja wystraszyłem ciebie? - Harry nie zrozumiał. - Człowieku, wokół ciebie kręci się mnóstwo nieprzyjaciół! Miliony! - Co takiego? - Harry błyskawicznie przypadł do ziemi i rozejrzał się po wnętrzu pieczary. Nikogo. - R.L., to jakieś nieporozumienie. Tutaj nie ma nikogo. - Do diabła! - upierał się R.L. - Jest ich więcej, niż jestem w stanie zliczyć. Ale... one stanowią jedność! Harry w ogóle nie potrafił zrozumieć, o co mu chodzi, ale powiedział: - OK, R.L. Zaraz ich poszukam. - I skończył upychać plastyk w szczelinie. Ale gdy umieścił w materiale wybuchowym urządzenie zegarowe i detonator, odezwał się inny głos. - Harry? Czy to jest to, co myślę? Jeżeli tak, czy wiesz, jakie będą skutki tam na dole? - To
był J. Humphrey Jackson Jr., dla przyjaciół Humph, Amerykanin, który zbudował dla braci Francezci skarbiec w innej części podziemnego systemu pieczar. Potem go zresztą zamordowali. - Wiem, jakie będą skutki, Humph - odparł Harry. - Nie sądziłem, że będziesz miał w związku z tym jakieś zastrzeżenia. - Nie, o ile znikniesz stamtąd, zanim to się stanie, Nekroskopie - powiedział Humph. - Ale czy naprawdę wiesz, co robisz? - O co ci chodzi? - O to, że to jest Sycylia i tamte góry stoją na wyjątkowo niepewnym gruncie! Nawet ostrzegałem tych Francezcich, że nie powinni tam prowadzić żadnych robót strzelniczych. Ale w moich czasach nie dysponowaliśmy takimi materiałami! - Chcę obrócić to miejsce w perzynę i zniszczyć to, co znajduje się w tej studni - powiedział beznamiętnie Harry. - Jestem po twojej stronie - powiedział Humph. - Pomyślałem tylko, że może powinienem, no wiesz, zwrócić ci uwagę, że tam leży linia uskoku. Ten rejon Morza Śródziemnego jest wulkaniczny. Od Etny i dalej, na północ Włoch, a potem na zachód, poprzez Peloponez i greckie wyspy - to wszystko to jeden i ten sam wielki uskok. Chyba ten ładunek nie jest jakiś wyjątkowo duży, ale myślę, że i tak spowoduje ogromne spustoszenia... - Doskonale! - powiedział Harry i nastawił urządzenie zegarowe na dwie minuty. - A teraz muszę się stąd zabierać. Wesołej zabawy, Humph. - Trzymaj się - powiedział tamten, a Harry wywołał drzwi i zniknął. Ale ani on, ani Humph nie znali nawet połowy prawdy; na przykład nie mogli wiedzieć, że Anthony Francezci założył pułapki w skarbcu i w innych pomieszczeniach oraz na skrzyżowaniach podziemnych tuneli. A teraz z balkonu swych prywatnych komnat razem z Mariem patrzył na obłędne sceny, jakie się rozgrywały przy głównej bramie i na dziedzińcu. Reflektory przeczesywały cały płaskowyż; ich światło, rozproszone przez rzednącą mgłę, nie wykryło niczego. Mimo to, gdy przed minutą Anthony polecił, aby wysłać land-rovera na płaskowyż... pojazd przejechał może czterdzieści jardów, po czym rozerwał się na kawałki, a błysk eksplozji jeszcze wciąż trwał w jego oczach. A teraz ludzie wewnątrz i na zewnątrz murów strzelali bez opamiętania do niewidocznych celów, ale bez rezultatu. - Czy land-rover został trafiony, czy też to był sabotaż? - rzucił w przestrzeń Mario. - Sabotaż? - Twarz Anthony'ego była jak biała maska. - Sabotaż? Kiedy ten sukinsyn był tu ostatnio, to był prawdziwy sabotaż! - On jest tutaj! - rozległ się w głowie Anthony'ego rozpaczliwy krzyk. - Jest na dole, pod Le Manse Madonie! Albo był tu przed chwilą.
- Angelo! Angelo, jesteś tego pewien? - Tak, tak, jestem pewien, I wiem, co zrobił. Żegnaj, mój Anthony. Żegnaj, mój słodki Anthonyyy...! Dwa następne samochody wyjechały przez bramę, ale nie dotarły dalej niż land-rover. Nocną ciemność rozdarł nagły błysk, a w górę poszybowały kawałki poskręcanego metalu. - Nie możemy z tym walczyć - warknął Anthony. - Kurwa mać, tu nie ma z czym walczyć! Skulił się, wbiegł do środka, otworzył szufladę biurka i wcisnął guzik. W sześciu różnych miejscach, pod jego stopami, pod Le Manse Madonie, zostały uruchomione urządzenia zegarowe i zaczęły odliczać sekundy. - Dwie minuty - Anthony wyszczerzył zęby w uśmiechu i warknął coś niezrozumiale; z jego dziąseł trysnęła krew i wysunęły się zęby ostre jak brzytwa, a język zdawał się wydłużać bez końca. - Myślisz - zakrztusił się własnym językiem - myślisz, że zdołamy... w ciągu dwóch minut... uruchomić helikopter, Mario? Mario szybko pobiegł w kierunku maszyny, ale także, by znaleźć się jak najdalej od Anthony'ego, wybiegł z jego komnat, zbiegł po schodach, a stamtąd na dziedziniec. A jego pan podążał za nim, unosząc się w powietrzu, nieustannie zmieniając kształt i śmiejąc się, jak szalony... Harry wynurzył się z Kontinuum Möbiusa koło nawisu skalnego, a Radu wybiegł mu naprzeciw, wołając: - Wszystko gotowe, Nekroskopie? - Chyba tak - kiwnął głową Harry. - Ale wejdźmy wyżej, to będzie lepiej widać. - Pobiegli w stronę skał i Radu dwoma susami znalazł się na szczycie. Harry musiał się wspinać, a kiedy spojrzał w górę, zobaczył, że lord wyciąga do niego wielką łapę, a jego oczy, jak latarnie, uważnie obserwują każdy jego ruch. - Chwilowo jesteśmy sprzymierzeńcami, prawda, Harry? - warknął. Harry chwycił jego łapę i Radu wciągnął go na górę. W Le Manse Madonie paliły się wszystkie światła; widać było także błyski wystrzałów. Reflektory znów omiotły płaskowyż, gdy kolejny pojazd - długa limuzyna Francezcich - wyjechał przez bramę. Lord Radu chrząknął i wcisnął przedostatni guzik na pilocie Nekroskopa. Oderwany dach samochodu uniósł się w górę, jego boki pękły, a w miejscu wybuchu po chwili pojawiła się czerwono-żółta kula ognia. Oderwane koło odbiło się parę razy od ziemi i znikło z pola widzenia, a pogięta oś poszybowała w powietrze. Wszystko przebiegało jakby w zwolnionym tempie, ale nagle nabrało szybkości. Na ziemię spadł deszcz kawałków poszarpanego metalu, a z wirujących wciąż w powietrzu skrawków tryskały snopy iskier.
Harry pokiwał głową i spojrzał na zegarek. - Nie wiem, jak wiele z tego zdołamy zobaczyć - powiedział. - Może w ogóle nie dostrzeżemy głównej eksplozji. Ale powinna nastąpić... właśnie teraz. I w tym momencie ziemia lekko zadrżała pod ich stopami. Część dziedzińca Le Manse Madonie uniosła się w górę i zapadła. Fontanna pyłu trysnęła z poszarpanej szczeliny, która nagle pojawiła się w ziemi, i pobiegła zygzakiem w kierunku krawędzi wzniesienia, na którym stała wielka willa. Światła przygasły, potem zgasły całkowicie i rozległy się okrzyki ostrzegawcze, gdy maleńkie figurki chwiejąc się wdrapywały się na mur. - Psiakrew! - powiedział Harry. - Wygląda na to, że Humph był w błędzie. Ale w tym momencie fontanny pyłu wzniosły się jeszcze wyżej, szczelina rozszerzyła się i pod ziemią rozległy się dalsze tajemnicze detonacje...
- W górę! - krzyknął Anthony, gdy Mario dodał gazu próbując poderwać helikopter. Maszyna drgnęła, podskoczyła i zaczęła unosić się w górę. A Anthony pienił się, nie mogąc swymi mackowatymi palcami zapiąć pasa bezpieczeństwa. Mury Le Manse Madonie zaczęły się walić i to szybciej, niż wznosił się helikopter! A wraz z murami waliło się całe imperium Ferenczych; skała, na której zostało wzniesione, dosłownie rozpadała się. Anthony śmiał się jak szalony, jego ciało marszczyło się, twarz zmieniała, a Mario odsunął się od niego jak najdalej, krztusząc się i starając się zapanować nad helikopterem. Maszyna powoli nabierała wysokości, podczas gdy Le Manse Madonie zsuwało się do leżącego poniżej wąwozu. O ćwierć mili od nich, na szczycie skały, Radu i Harry ujrzeli światła helikoptera i usłyszeli warkot śmigieł, który z każdą chwilą przybierał na sile. - Drugi brat - ponuro powiedział Harry. - Można się założyć, że to on. Ostatni guzik, Radu. Myślę, że czas już go nacisnąć. Efekt był wyjątkowo dramatyczny. Wielkie śmigło oderwało się, a cały zespół wirnika wystrzelił w górę, wlokąc za sobą snop iskier. Korpus maszyny został rozerwany na kawałki; kula ognia, która pojawiła się w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdował się helikopter, pochłonęła jego szczątki, a razem z nimi także szczątki jego pasażerów, których ciała stopiły się w jedno z fragmentami plastiku i metalu. Tam gdzie jeszcze niedawno wznosiła się dumnie posiadłość Le Manse Madonie, teraz widać było urwisko, a w powietrzu wciąż jeszcze latały odłamki skał. Z dynastii Ferenczych nie
ocalało nic, z wyjątkiem kilku maleńkich figurek, niewolników i może jednego porucznika, które zataczając się biegły przez płaskowyż. - A teraz moja kolej! - warknął Radu. Harry pomyślał: - Któż mógłby to zrobić lepiej? - A głośno powiedział: - A ja muszę jeszcze załatwić parę spraw. - Chodzi o Drakulów? Powinienem tu zostać...? - powiedział niepewnie Radu. - Nie - odparł Harry. - Lepiej, żebyś tam... posprzątał. Radu kiwnął wielką kudłatą głową. - Ufam ci - powiedział i dodał: - Zrób to dla mnie, Nekroskopie! - Obawiam się, że nie mogę - odparł Harry. - Robię to dla kogoś innego. Dla wielu innych. - Nie zapomnij tu po mnie wrócić - powiedział Radu. Po czym ponowił groźbę: - Pamiętaj, że jest jeszcze Bonnie Jean. - Och, pamiętam o tym - powiedział Harry, patrząc na niego dziwnie. I już go nie było, a Radu zabrał się do roboty... W klasztorze Drakesha, na płaskowyżu Tingri, północ minęła dwie godziny temu, ale Daham Drakesh wciąż zwlekał. Mimo że usłyszał przedśmiertne krzyki swego porucznika Singry Singha i mimo że wiedział o nowych zarządzeniach obowiązujących w garnizonie w Xigaze; wreszcie mimo że zdawał sobie sprawę, iż w każdej chwili może się u niego pojawić zespół dochodzeniowy, wciąż zwlekał. Jego bestie jeszcze nie były gotowe; jego liczne dzieci w otoczonym murem mieście wciąż były małe i ssały krew swych zwampiryzowanych matek; a jego klasztor wciąż wydawał się najbezpieczniejszym miejscem na świecie, zwłaszcza na świecie, który wkrótce po naciśnięciu guzika miał stanąć w płomieniach. Drakesh zamierzał wcisnąć ten guzik - nie zmienił swoich planów - ale miał nadzieję, że siły ekspedycyjne w Xigaze Jeszcze trochę poczekają. Gdyby został zmuszony do ucieczki na własną rękę, gdyby musiał zostawić swoje dzieci i dojrzewające bestie, bez wątpienia zostałyby unicestwione i musiałby zaczynać wszystko od początku w świecie obróconym w perzynę. Poza tym było zupełnie możliwe, że siły specjalne w Xigaze miały posłużyć do stłumienia powstania w Tybecie i że Drakesh i jego projekt nie miał nic wspólnego z obecnymi ruchami wojsk. Cóż by to była za głupota: porzuciłby swoje prace i rozpętał prawdziwy Armagedon w wyniku bezpodstawnego poczucia zagrożenia! Z drugiej strony zawsze mógł uprzedzić wypadki, wciskając guzik i posyłając Londyn Moskwę i Chungking do piekła! To mogłoby załatwić sprawę; Chiny niewątpliwie zmieniłyby priorytety i przemieściły wojska gdzieś indziej.
I tak oto Najwyższy Kapłan sekty był rozdarty między dwiema alternatywami i przemierzał swe apartamenty, rozważał rozmaite opcje i czekał na wiadomości, które miały mu przynieść jego nietoperze-albinosy... ...Ale kiedy Harry Keogh wynurzył się z Kontinuum Möbiusa, miał tylko jedną opcję, jeden cel; zmaterializował się w punkcie o współrzędnych, których był absolutnie pewien: tam, gdzie na zamarzniętym płaskowyżu, o milę od klasztoru Drakesha, w miejscu osłoniętym od wiatru przez grupę skał, stał zasypany śniegiem samochód Zahanine. Był teraz prawie całkowicie przykryty śniegiem i widać było tylko jego tył, który przylegał do wielkich głazów, cały zaś samochód stanowił śnieżny garb, który całkowicie zlewał się z otoczeniem. Ale wiedząc, co znajduje się pod spodem - nowoczesny samochód, jakiego nie widziano tu nigdy przedtem - i wiedząc, kto siedzi oparty o błotnik - czarna dziewczyna ubrana w zachodni strój, także całkowicie nieznany w tych stronach - Nekroskop pomyślał, że cała ta scena jest zupełnie nierzeczywista. Jak wyjęta z jakiegoś fantastycznego opowiadania. Wielki bagażnik był otwarty; wewnątrz leżała gruba warstwa puszystego śniegu. Harry podniósł dziewczynę i włożył do środka. Była sztywna jak lodowa rzeźba. Następnie wsunął się tam za nią i od wewnątrz szarpnął pokrywę, aż zamarznięte zawiasy puściły i pokrywa opadła w dół. Teraz musiał się modlić o cud. Wgramoliwszy się na przednie siedzenie, Harry znalazł kluczyki tkwiące w stacyjce tak, jak je zostawił. Przy pomocy zapalniczki zabranej z chaty Starego Johna ogrzał zamarznięty bęben i w końcu spróbował przekręcić kluczyk. Nie potrafił ukryć zaskoczenia, gdy silnik parę razy kaszlnął, po czym zaskoczył i zaczął pracować. Przód samochodu był głęboko pod śniegiem, ale śnieg był puszysty i z pewnością był dobry dostęp powietrza. Także chłodnica była prawdopodobnie... - ...Włącz odmrażanie - powiedziała Zahanine. - W zimie, w Edynburgu, nigdy nie ryzykowałam, zawsze stosowałam podwójną dawkę! - Po czym przeszła do rzeczy. - Co zamierzasz, Nekroskopie? Sprawdziwszy pedał gazu i włączywszy ogrzewanie, Harry powiedział jej, co zamierza. Kiedy samochód i zmarła dziewczyna trochę się ogrzali, Zahanine także powiedziała mu to i owo. Była tu bowiem już od jakiegoś czasu i rozmawiała z miejscowymi zmarłymi, których było więcej, niż mogłoby to wynikać z normalnego funkcjonowania klasztoru. Teraz Nekroskop także mógł z nimi porozmawiać, co też uczynił. Rozmawiał z pierwotnymi mieszkańcami zakazanego miasta o zarazie, która ich powaliła przed stu laty, i o tym, jak Drakesh ich wykorzystywał przy budowie klasztoru. Rozmawiał z pewnym niedoszłym nowicjuszem, chłopcem, którego Nekroskop widział w proroczej wizji, jak
przemierza śnieżne pustkowia, zmierzając do klasztoru w towarzystwie sześciu akolitów; sami młodzi, zostali wyciśnięci jak pomarańcze, zaspokajając żądzę krwi Najwyższego Kapłana Dahama Drakesha. Wreszcie rozmawiał z ludźmi, którzy znali najskrytsze tajemnice tej koszmarnej „świątyni". I teraz poznał jej współrzędne. A gdy myślał, że już skończył, byli jeszcze inni, którzy na niego czekali. Na przykład major Chang Lun, który mówił do niego z głębi wąwozu koło Xigaze, gdzie wraz ze swym kierowcą leżał zamarznięty pod szczątkami pojazdu śnieżnego. W końcu ostatni fragment tej łamigłówki znalazł się na swoim miejscu i Harry ujrzał cały obraz jak na dłoni. Z wyjątkiem jednego szczegółu. Jednego ostatniego szczegółu, który musiał uzupełnić. - Potrzebuję waszej pomocy - powiedział, zwracając się do Zahanine i majora Chang Luna. - Przeciw Drakulom? - Zahanine nie ukrywała niecierpliwości. - Przeciw ich panu - odparł Nekroskop. - Przeciw niemu i jego kostnicy, przeciw tej całej krwawej świątyni! - Więc jesteśmy do dyspozycji, Harry! - powiedziała. - Powiedz mi, czego chcesz, a dostaniesz to. - Chang Lun przytaknął. Harry wyjaśnił im, co zamierza uczynić i zakończył, mówiąc: - Chcę doprowadzić go do ostateczności, zmusić do działania. - To wariat - powiedział Chang Lun. - Albo człowiek na krawędzi szaleństwa. I megaloman, ale mimo wszystko jak chcesz go do tego zmusić? - Ja prawdopodobnie nie zdołam, ale ty tak - i Harry wyjaśnił, co ma na myśli. - Sam powiedziałeś, że jest na krawędzi, więc dlaczego go trochę nie popchnąć? Bardzo bym chciał, aby zrobił to sam, ale jeśli tak się nie stanie, ty musisz doprowadzić rzecz do końca. - A jeśli mi się nie uda, albo coś pójdzie nie tak? - Wszystko będzie OK. I wiem, że to zadziała, bo już to widziałem. To ma się wydarzyć w mojej przyszłości i jak się wydaje, w przyszłości nas wszystkich. To, co będzie, już było. - Tylko że my nie mamy żadnej przyszłości - powiedziała Zahanine - i dlatego nie mamy nic do stracenia. A więc do roboty. Dziwnym zbiegiem okoliczności w klasztorze wampirów nietoperze-albinosy Dahama Drakesha doniosły, że w Xigaze właśnie formuje się duża grupa pojazdów wojskowych, które wkrótce mają wyruszyć w stronę klasztoru. Miały nadciągnąć nocą, aby go zaskoczyć. Będą się porozumiewały przez radio ze sobą i oczywiście z garnizonem, a garnizon ma być w stałym
kontakcie z dowództwem Czerwonej Armii; jeżeli na świecie, a dokładniej w Chungking, wydarzy się coś nadzwyczajnego, można je będzie jeszcze zawrócić. A jeśli nie... Drakesh wpuści żołnierzy do klasztoru, ale z konieczności ich pojazdy i większość broni musi pozostać na zewnątrz. A w klasztorze oczywiście rzucą się do walki jego nietoperze - a także jego kapłani - i obdarzeni siłą wampirów zwyciężą. Ale nawet jeśli przegrają, sam Drakesh nie przegra. Na świecie istnieją schronienia, gdzie zostanie powitany z zadowoleniem, i gdy planetę ogarnie chaos, będzie mógł zacząć wszystko od początku. Jeśli zwycięży, zostanie tutaj i doprowadzi swe dzieło do końca, nie nękany przez nikogo. W rzeczywistości Tybet będzie ostatnim bastionem wolnym od promieniowania radioaktywnego, a zamieszkujący go ludzie dadzą początek nowemu narodowi i nowej ideologii: wampiryzmowi. Dosyć! Postawili go pod murem. Pośpiesznie przemierzając klasztor, wydał ostatnie rozkazy i wszedł do pomieszczenia, gdzie znajdowała się aparatura radiowa i zastał tam majora Chang Luna, swego dawnego wroga, który czekał tam, gdzie zostawił go Harry Keogh... Było trochę po 20:20 czasu Greenwich i w bazie amerykańskich sił powietrznych w Greenham Common panował spokój. Był to dzień powszedni i ludzie musieli pracować rano. Ochrona i inne służby oczywiście były na miejscu, ale odporne na bombardowania podziemne magazyny były niczym grobowiec. Dlatego kiedy Nekroskop wynurzył się z Kontinuum Möbiusa w miejscu, którego współrzędne zapamiętał podczas poprzedniej wizyty, mógłby uchodzić za ducha. Krótki skok przeniósł go w pobliże sejfu z zamkiem szyfrowym. Ukląkł, zmarszczył brwi, obracając moletowane pokrętło, i powiedział: - Harry, to jest to. - Ale nie mówił do siebie. A Harry Houdini odpowiedział: - OK, widzę to. Ale teraz muszę to jeszcze poczuć za pośrednictwem twoich palców. Nekroskop wyczyścił swój umysł i pozwolił drugiemu Harry'emu przejąć kontrolę tak, aby ten dzięki swej magii mógł poczuć palcami pokrętło i obracając nim to w jedną to w drugą stronę, sprawdzić, zda się, nieprzeliczoną liczbę kombinacji. Ale dla zmarłego magika było to jak przekręcić klucz w zamku. Kiedy rozległ się ostatni szczęk, Harry zdjął dłoń z pokrętła, szarpnął rączkę i drzwi sejfu stanęły otworem. - Cholera, jesteś naprawdę dobry! - powiedział Nekroskop. A Houdini tylko zachichotał. - Kiedy wpadniesz tu następnym razem, powiedz to memu agentowi - powiedział.
Harry wyjął niewinnie wyglądający odbiornik z anteną z sejfu i wykonał kolejny krótki skok do pojemnika, w którym znajdowała się bomba na wózku. Ale dno pojemnika było pod prądem i po chwili włączył się alarm. Kiedy odezwały się pierwsze syreny, położył odbiornik na wózku, wywołał drugie drzwi i wytoczył całe ustrojstwo na zewnątrz. Poza nasz wszechświat. Zabrawszy ze sobą śmiercionośny ładunek, błyskawicznie przeniósł się do Zahanine...
Stojąca przed Drakeshem postać - połamana, przypominająca stracha na wróble karykatura człowieka, którego Drakesh znał i którego uśmiercił - była niewątpliwie tym samym Chang Lunem. Z jego poszarpanego munduru wystawały połamane kości; pochylając się na bok z powodu zmiażdżonego kręgosłupa, wydawało się, że za chwilę osunie się na ziemię. Jego lewe ramię zwisało pod dziwnym kątem, ale prawe wydawało się nienaruszone; w dłoni trzymał wymierzony w Drakesha pistolet, którym wodził za każdym jego ruchem. Nie żeby ostatni z Drakulów ruszał się zbyt wiele; stał, jak przylepiony do ściany, z wybałuszonymi, czerwonymi ślepiami i rozdwojonym językiem, który wił się jak wąż w jego rozdziawionych ustach. Chang Lun znajdował się między nim a nadajnikiem i kiedy Drakesh trochę przyszedł do siebie, zrozumiał, że aby zrealizować swój plan, będzie musiał jakoś poruszyć majora. Ale co miał właściwie poruszyć? Trupa? Wytwór wyobraźni? To po prostu śmieszne! Jednak czymkolwiek to było, było rzeczywiste i działo się naprawdę. Stojąc naprzeciw, Chang Lun stał przed innym dylematem. Znalazł się tutaj, aby „doprowadzić Drakesha do ostateczności", ale pan tego klasztoru już przekroczył ten punkt, chciał wcisnąć guzik, wcisnąć dwukrotnie. Raz, aby uzbroić bomby, a drugi raz, aby je zdetonować. Ale Chang Lun nie mógł mu na to pozwolić, dopóki nie otrzyma wiadomości od Nekroskopa. - Harry, gdzie jesteś? - wysłał swą martwą myśl, a Ogromna Większość ze zdenerwowania „wstrzymała oddech". - Jestem tutaj - odpowiedział Harry, który w tym momencie razem z Zahanine pchał przez drzwi Möbiusa wózek do środka klasztoru; faktycznie do „świątyni" samobiczowania, gdzie stały koryta wypełnione krwią i innymi płynami ustrojowymi. Nie było tam w tej chwili żadnego z ludzi Drakesha, ale na podstawie rozmów z dawnymi kapłanami i nowicjuszami Nekroskop dobrze wiedział, gdzie się znajduje. A było to równie dobre (albo złe) miejsce jak każde inne. Drakesh był potężnym telepatą; chociaż nie mógł przechwycić czy odczytać bezcielesnych myśli zmarłych albo myśli Nekroskopa, kiedy ten z nimi rozmawiał, wyczuwał, że ma tu miejsce jakaś forma komunikacji. Wysławszy mentalną sondę, od razu wykrył w trzewiach klasztoru drugiego intruza, Harry'ego Keogha. A jego szalony umysł natychmiast doszedł do nie całkiem fałszywego wniosku.
Został zaatakowany! Odkryto jego plany! Powstrzymają go, zniszczą klasztor, jego dzieło, a nawet jego samego! Nie był pewien, kim są, ale to był najwyższy czas, aby dać im popalić. Zbliżył się do zmarłego, wyciągając w jego kierunku szponiaste dłonie. A pistolet, który trzymał major Chang Lun, szczęknął kilkakrotnie, ale nie padł z niego żaden strzał. Drakesh odepchnął Chang Luna na bok jak manekina. Pod majorem ugięły się nogi i osunął się na zimną, kamienną podłogę. A Drakesh wcisnął guzik, zatrzymał się na chwilę i zamrugał, ujrzawszy uśmiech na twarzy Chang Luna. Gdyby żył, major by cierpiał katusze. Ale martwy nie czuł niczego poza satysfakcją. Triumfował! A Drakesh wysłał kolejną sondę w stronę Nekroskopa i odczytał, zobaczył, co tamten zamierza. Natychmiast zdjął swą chudą dłoń z konsoli, zatoczył się i wypadł z pokoju, biegnąc schodami w kierunku szczytu czaszki wyrzeźbionej w zboczu góry. Biegł owładnięty strachem, jakiego nigdy dotąd nie zaznał. Uciekał przed człowiekiem, który przywołał zmarłych, aby wywarli na nim swą zemstę! Wysoko, na oświetlonej światłem księżyca kopule, rozpostarł patykowate ramiona, pragnąc jak najszybszej metamorfozy. Najwspanialszej umiejętności lordów Wampyrów, w której wszyscy jego poprzednicy byli mistrzami nad mistrze. A w pokoju radiowym Chang Lun miał do wykonania jeszcze jedno, ostatnie zadanie. Mozolnie czołgając się po podłodze, jakoś mu się udało podciągnąć do góry i dosięgnąć konsoli. - Nekroskopie - powiedział. - Jestem strasznie połamany. Nie będę w stanie wytrzymać dłużej. Wciąż mogę to zrobić, ale nie zwlekaj zbyt długo. - OK - powiedział Harry; właśnie wyjaśnił Zahanine, co ma robić. - Policz do pięciu majorze i naciśnij guzik.
Wywołał drzwi, wszedł do środka... i natychmiast przeniósł się do miejsca w pobliżu samochodu Zahanine. Wiedział, co za chwilę nastąpi. Nie tracąc czasu, przebił kruchą pokrywę śniegu i zakopał się w miękkim puchu. A w klasztorze Zahanine wyciągnęła antenę i połączyła się z pokojem radiowym; klęcząc Chang Lun upadł twarzą w przód, wciskając guzik. Daham Drakesh leciał! Niby jakaś monstrualna jaszczurka - jak pteranodon - wznosił się po spirali coraz wyżej ponad klasztorem. A jego świta nietoperzy wraz z nim. Jednak nie trwało to długo, bo nagle zrozumiał, jaki los go czeka, gdy ujrzał, jak dokładnie pod nim wystrzelił w nocne niebo potężny płomień jasny jak słońce i żywiący się tą samą energią.
Spłonął w mgnieniu oka... Na początku Nekroskop był zaskoczony; to wydawało się takie... nieznaczne, poczuł drganie gruntu, a potem nastała głucha cisza. A potem poczuł coś jeszcze. Warstwa śniegu nad jego głową została zdmuchnięta, a po chwili samego Harry'ego porwała prawdziwa zawierucha: wirował, koziołkując w powietrzu jak liść niesiony wiatrem, aż w końcu wylądował w zaspie koło samochodu Zahanine. A nad jego głową wiał prawdziwy huragan, rozlegały się trzaski wyładowań elektrycznych, a niebo przecinały błyskawice; samo niebo przybrało barwę ciemnoczerwoną, a przerażające dudnienie stawało się coraz głośniejsze, aż w końcu stało się ogłuszające. Było tak samo jak kiedyś w jego wizji. I przed oczyma duszy znów przemknęły mu fragmenty cztero-wierszy Nostradamusa: „Środki na to, okazuje się, są w słońcu... - Liczba, słoneczny upał i grobowy chłód, Gryzące kwasy, przyjaciele ze społecznych dołów..." Większość tego już zrozumiał, tylko trzeba było jeszcze wyjaśnić gryzące kwasy... Kiedy ziemia przestała drżeć, Harry usiadł w zagłębieniu, które wybiło w śniegu jego spadające ciało. Rozejrzał się wokół i zobaczył chmurę w kształcie grzyba, która wybrzuszała się ku górze i wciąż rosła. Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, a potem odwrócił wzrok. Bo mimo wszystkiego, co Nekroskop widział w swym krótkim życiu, były rzeczy zbyt okropne, aby się im przyglądać. To była jedna z nich. Inną była eskadra chińskich bombowców, które przeleciały mu nad głową, zrzucając napalm na widniejące w oddali zakazane miasto. Dobrze, że nie musiał w tym brać udziału. Napalm... Zastanawiał się, czy to właśnie jest ten gryzący kwas. Wstrząśnięty wywołał drzwi i poprzez wieczny spokój Kontinuum Möbiusa powrócił na Sycylię, do Madonie i lorda Radu... Radu skończył już siać spustoszenie - nie było już co pustoszyć - i zapewnił Harry'ego, że płaskowyż jest czysty. - Odegrałem swoją rolę - powiedział Harry. - Czas, abyś ty wywiązał się z naszej umowy. - Bonnie Jean? - warknął Radu. - To zdradziecka suka. Nie potrzebujemy jej. - „My" nie ma tutaj zastosowania - odparł Harry. - Tu nie ma "ty" i "ja". I nigdy nie będzie. O ile pamiętam, dałeś mi słowo. - Stał blisko Radu; musiał, jeśli chciał go ze sobą zabrać przez Kontinuum Möbiusa.
- Wierzysz słowu lorda Wampyrów? - Radu złapał Harry'ego za ramię i przyciągnął go jeszcze bliżej. - A mam jakiś wybór? - Mógłbyś sam jej poszukać w mojej kryjówce. I przy odrobinie szczęścia mógłbyś ją nawet znaleźć na czas. - To znaczy? To znaczy zanim moja bestia będzie na nogach. Zostawiłem B.J. na przekąskę, bo moja bestia pościła bardzo, bardzo długo! Harry z trudem łapał oddech. - W takim razie może być już zbyt późno! - Och, cha-cha-cha! - zaśmiał się warkliwie Radu. A potem dodał: - Nie, bo moja bestia wojenna potrzebuje mnie, aby mogła się narodzić. - Wykorzystując Kontinuum Möbiusa - powiedział Harry, zaciskając zęby - mógłbym cię natychmiast przenieść na drugi koniec świata, w jakieś miejsce pełne słońca. - Gdybym sądził, że to uczynisz - odparł Radu - mógłbym ci skręcić kark i zmiażdżyć głowę! Harry spojrzał mu w oczy, po czym odwrócił wzrok, aby ochłonąć. W końcu zapytał: - Zabierzesz mnie do Bonnie Jean? - Dałem słowo - skinął swą wilczą głową Radu i wyszczerzył zęby. - Ale najpierw musisz mnie zabrać do mojej reduty. Co też uczynili... Harry znał dokładne współrzędne, ale Radu znał je także. Kiedy pojawili się u stóp platformy, lord ubiegł Harry'ego i szybko podniósł z ziemi kuszę B.J., po czym połamał ją i odrzucił na bok. - Jeden z nas mógłby mieć ochotę grać nieuczciwie - wyjaśnił. Po czym poszli do B.J. Radu prowadził, biegnąc susami jak wilk, ale w pozycji wyprostowanej. - Dawno temu - powiedział mrugając - przed wiekami, miałem taką jaskinię w górach Mołdawii. Zbudowałem ją w taki sposób, abym mógł ją całkowicie zniszczyć, gdybym musiał uciekać. To miejsce jest bardzo podobne. Ognisko, rozpalone tam na dole, spowoduje, że kolumny popękają, ściany się zawalą, wszystko zostanie pogrzebane pod ziemią i nie pozostanie żaden ślad, że kiedykolwiek tu byłem. To mój plan zachowania ciągłości. Długowieczność jest równoznaczna z anonimowością.
- O jakiej ciągłości mówisz? - spytał Harry, który ledwie za nim nadążał. - Nie widzę w tym żadnej ciągłości. Już nie. Spełniły się twoje pragnienia: przeżyłeś swych wrogów. Radu zatrzymał się na chwilę, aby spojrzeć w tył, na Harry'ego. - Wygląda na to, że wszystkich, z wyjątkiem jednego - powiedział. I zanim Harry zdążył odpowiedzieć, ruszył dalej... Kiedy zbliżyli się do miejsca przeznaczenia, Radu zatrzymał się ponownie. Jego oczy oświetlały ściany wąskiego przejścia. - Czas, abyś się pozbył swego uzbrojenia, Nekroskopie - powiedział. - Dalej moje zaufanie nie sięga. Harry odpiął pas i upuścił go na ziemię. - I moje także - rzekł. Po chwili znaleźli się w miejscu, gdzie stała wielka kamienna kadź, w której znajdowała się bestia wojenna Radu. Słychać było szmer pędzącej wody i można było dojrzeć słabe lśnienie strumienia spadającego gdzieś z wysoka. Z głębi dochodził plusk wody wpadającej do podziemnego jeziora. Miejsce było mroczne i zadymione. Pochodnie zatknięte wokół kamiennej kadzi dawno się wypaliły, ale jedna, znajdująca się naprzeciw potężnej podpory, u podstawy kadzi, stała nietknięta. - Przydałoby się tu więcej światła - powiedział niepewnie Harry. - Jak najbardziej - warknął Radu. - Dałem ci słowo, że zobaczysz ją przynajmniej jeszcze jeden raz. Albo ostatni raz. I Harry z walącym sercem wyjął zapalniczkę z kieszeni, i zapalił pochodnię. I rzeczywiście, B.J. tu była i żyła, ale pozostało w niej już niewiele życia. Zwisała głową w dół, a pętla ciasno obejmowała jej stopy. Linę przywiązano do wystającej części skały. Głowa B.J. znajdowała się na wysokości krawędzi szerokiej, poszarpanej szczeliny lodowej, która, jak Harry przypuszczał, mogła sięgać bardzo głęboko, co najmniej do podziemnego jeziora. B.J. była naga i nieprzytomna. Ramiona, które pokrywała zaschnięta krew, zwisały bezwładnie; włosy miała pozlepiane zakrzepłą krwią. Lina powoli się obróciła i wtedy Harry zobaczył na jej plecach ranę tam, gdzie Radu wyrwał pijawkę z jej kręgosłupa. Na zdrętwiałych nogach zataczając się Harry postąpił krok w jej stronę, osunął się na kolana i wtedy zobaczył, że wokół szyi ma owiniętą drugą linę. Długą linę, której drugi koniec był przywiązany do wielkiego głazu ważącego co najmniej dwa cetnary. Jedna dziesiąta tony balansująca na krawędzi szczeliny. Radu stał koło głazu, szczerząc zęby w uśmiechu, i Harry wiedział, co uczyni za chwilę. - Nie! - krzyknął zduszonym głosem.
- Czyż nie mówiłem ci, że to, co w niej tkwi, można usunąć? - warknął Radu. - I tak się stało. A teraz pożegnaj się z nią! - I kiedy Nekroskop spazmatycznym ruchem wyciągnął ręce w stronę B.J. - Radu chrząknął i pchnął wielki głaz. Głaz runął w dół; lina zaczęła się rozwijać, a głaz spadał coraz szybciej i szybciej... ...A potem rozległ się dźwięk i Harry wiedział, że będzie go słyszał bez końca. Ale nie pozostanie mu w oczach żaden widok, bo zamknął oczy. A lord Wampyrów tylko się zaśmiał i powiedział: - Teraz możesz jej powiedzieć, do widzenia. Tylko ty jeden. - Ty sukinsynu - wykrztusił Harry z twarzą wykrzywioną grymasem nienawiści; wciąż miał zamknięte oczy. - Ty nędzny sukinsynu! Dlaczego? Dlaczego musiałeś to...? Radu podszedł bliżej, złapał go za ramię i podniósł. - I tak byś ją zabił, ponieważ była Wampyrem. Ja to zrobiłem, bo miałem do tego prawo, bo była zdrajczynią. W moim świecie - w naszym świecie - nie ma miejsca dla zdrajców. Zwłaszcza jeśli to jest lady Wampyrów! - Sukinsyn! - powtórzył Harry, wisząc bezwładnie w uścisku Radu. - Pamiętam, jak to było - powiedział tamten - kiedy byłem człowiekiem i utraciłem swoich bliskich. Przez jakiś czas byłem załamany, ale potem to stało się źródłem siły. Teraz ty jesteś załamany, ale ja uczynię cię silnym! - Jesteś martwy - powiedział Harry. - Martwy i bezduszny. Wracaj do krainy śmierci, Radu. - O nie - powiedział tamten, przyciągając Nekroskopa jeszcze bliżej. - Dobrze pilnowałeś swego umysłu, Harry, ale powoli udało mi się uchylić jego bramy. Zobaczyłem, czego lękasz się najbardziej. Nie wiesz, czy zdołasz mnie unicestwić. Najwyraźniej nie zdołasz. - Więc zgnijesz - powiedział Harry - bo jesteś martwy. To tylko pozór życia. Trzymaj się tego, jeśli możesz, dopóki ciało nie zacznie ci odpadać od kości, a same kości się rozpadną. Ale byłoby łatwiej zrobić to od razu, Radu. - Spójrz na mnie - powiedział Radu; jego głos miał hipnotyczną siłę. Harry musiał otworzyć oczy i spojrzeć w te żółte ślepia z czerwonymi źrenicami. Musiał zanurzyć się w ogniu płonącym w umyśle Radu. A lord powiedział: - Śniłem o człowieku o dwu twarzach, który będzie przy mnie w chwili, gdy zatriumfuję nad śmiercią. - Ty tylko śniłeś o wędrówce dusz - powiedział Nekroskop słabnącym głosem. - Ja... ja już to wiem. Miałem dwie twarze. I nie chcę mieć trzeciej. - Ale nie masz wyboru - powiedział Radu, wwiercając się oczami w umysł Harry'ego. - Stoję na progu i zaraz w ciebie wejdę. Z własnej, nieprzymuszonej woli...
- Nie ma mowy! - powiedział James Anderson, a ogień płonący w jego umyśle nie ustępował intensywnością Radu. - Do nogi, ty wielki psie! - powiedział Franz Anton Mesmer. Przyjaciele Nekroskopa, którzy po śmierci byli znacznie bardziej doświadczeni niż za życia. Ich połączona hipnotyczna moc wniknęła do wnętrza Radu równie łatwo, jak nóż wchodzi w masło. Radu odepchnął Harry'ego od siebie i warknął: - Co to? Nagle za jego plecami zaczął się jakiś ruch. Były to odgłosy falującej cieczy, gdy coś za jego plecami rzucało się w przedśmiertnych męczarniach. Jedna z podpór wielkiej kamiennej kadzi pękła i wygięła się na zewnątrz. Po chwili to samo stało się z pozostałymi i z przechylonej kadzi chlusnął potok żywicy, której odór wypełnił wnętrze jaskini. Żywica powoli zalewała jaskinię i przelewając się przez poszarpaną krawędź szczeliny, spadała w otchłań. Dojrzewanie bestii wojennej Radu dobiegło końca. - Co to?! - powtórzył Radu i w tym momencie pękła ostatnia podpora, a druga fala żywicy zwaliła go z nóg, grożąc porwaniem w przepaść. Ratując się puścił Harry'ego i odepchnął od siebie. Potrząsając głową, aby dojść do siebie, Harry szarpnął się w tył, wstał i zataczając się cofnął się pod ścianę jaskini. A kiedy hipnotyzujące spojrzenie Radu zgasło w jego oczach i umyśle, jednym spojrzeniem ogarnął to, co się działo wokół. Czarny, masywny, bezkształtny, ale jakoś przypominający wielkiego wilka stwór, unurzany w cuchnącej cieczy, miotał się w agonii. Była to żywa, rozkładająca się istota, jak z najgorszego koszmaru wariata! Ogromna i przeżarta tą samą chorobą sprzed sześciuset lat co jej stwórca; jej wielkie jak spodki czerwone oczy zdawały się o coś błagać lorda Wampyrów. Ale to Nekroskop skrócił jej męki, a także męki jej „ojca". Obok niego, sycząc i trzaskając, tkwiła płonąca pochodnia, która rozbłysła oślepiającym światłem, gdy z kadzi wydobyły się gazy. Harry musiał ją tylko wyciągnąć i cisnąć szerokim łukiem... ...Po czym wywołał drzwi, w które pchnęła go wielka, gorąca ręka. Jednym skokiem przeniósł się do drugiego końca tunelu, gdzie ujrzał, jak rycząca, żółta kula ognia pędzi w jego kierunku. Jeszcze jeden skok do sarkofagu Radu, za którym ukrył drugą torbę z materiałami wybuchowymi. Teraz miał je wykorzystać. Ale dopiero, gdy zajmie się Bonnie Jean, o ile to było jeszcze możliwe. W głowie Harry'ego rozległo się ostatnie, długie wycie, a w jego metafizycznym umyśle pojawił się obraz Radu płonącego niczym gwiazda, „wspaniale", jak widział w swoich wizjach
przyszłości. Tylko że jak sobie przypomniał zbyt późno, przyszłość była zawsze nieznana i pokrętna... Kilku członków Ogromnej Większości dyskutowało i spierało się ze sobą. Ale w tej potyczce słownej zwyciężył Nostradamus. - Nie mogłem tego wiedzieć - powiedział. - Mogłem mówić tylko o tym, co widziałem, a widziałem tylko to, co pozwolono mi widzieć. Ale wygląda na to, że ujawniłem zbyt wiele. Jeżeli Nekroskop wszystko to rozpracuje - a z czasem to nastąpi na pewno - może nie zechce dalej iść tą drogą. A wszyscy zgodziliśmy się, że musi! Jeśli zechce zmienić przyszłość, może tylko wyrządzić szkodę sobie samemu. Dlatego też musicie już teraz ograniczyć zakres ewentualnych szkód. Więcej: musicie je także usunąć ze swych umysłów. Od tej chwili nie wolno wam o tym nawet wspomnieć. A ci, do których kierował te słowa - B.J., Mary Keogh, Franz Anton Mesmer, Keenan Gormley, James Anderson i wszyscy członkowie Ogromnej Większości, którzy brali w tym udział wyrazili zgodę...
EPILOG Wszędzie panował spokój. B.J. była w końcu świeżo upieczoną lady, a kiedy jej pijawka znikła, jej ciało po prostu się poddało. Lord Radu był teraz dymiącą, zwęgloną, czarną istotą (?), która wciąż nie mogła ochłonąć po uświadomieniu sobie, że oto spotkała ją ostateczna śmierć. Krusząc się pod stopami jak węgiel drzewny, nie protestował, gdy Harry zgarnął jego prochy i zmiótł je w kąt wypalonej jaskini, w której przedtem znajdowała się bestia wojenna. Jej szczątki dopalały się jeszcze i w jaskini unosił się potworny smród. Skazana na zagładę od chwili swego „poczęcia" przed sześciuset laty nie stanowiła już żadnego zagrożenia. B.J. wciąż tam wisiała. Jakimś cudem nie tknął jej ogień, choć lina była zwęglona. Po kilku ryzykownych skokach na chybił trafił w nieznane głębiny Nekroskop odnalazł jej głowę. Kiedy ogarnął ją krótkim spojrzeniem, ku swemu zdumieniu zobaczył, że na jej twarzy widniał wyraz spokoju. Nigdy nie mogłoby tak być, gdyby przeżyła, była bowiem Wampyrem! Harry zabrał jej szczątki, owinął w koc i przeniósł na wierzchołek góry skąpany w świetle księżyca. I tam zdumiał się, kiedy do niego przemówiła: - Więc to, co mi powiedzieli, to prawda! Czyż zawsze nie podejrzewałam, że jesteś dziwny? Dziwny i... głęboki. Och, to było widać w twoich oczach od samego początku. A ja myślałam, że jestem czarodziejką... - Byłaś - powiedział. - Ale kochałem cię dla ciebie samej, nie dla twych kłamliwych oczu. - Czy mi to wybaczysz? Bo w końcu, jak widzisz, wystąpiłam przeciwko Radu - dla ciebie. Harry pilnował swych myśli, bo teraz i on musiał skłamać. Ale to będzie niewinne kłamstwo. Ponieważ nawet teraz nie można było rozstrzygnąć, czy mówiła prawdę, czy nie. Czy faktycznie zwróciła się przeciwko Radu dla niego samego, czy też po to, aby nim zawładnąć? W końcu to była lady Wampyrów, przerażająca i zaborcza. Te góry były w jej posiadaniu przez dwieście lat. Byłoby jej trudno oddać je Radu. A jeśli chodzi o oddanie samego Nekroskopa... któż może wiedzieć? Ale mimo wszystko pragnął jej wierzyć, więc powiedział: - Nie mam ci nic do wybaczenia. - Czuję twoje ciepło - powiedziała w zamyśleniu. - Nie ma się co dziwić, że oni też cię kochają. Dziwne, że takie ciepło kryje się za takimi zimnymi oczami i takim zimnym umysłem. A może to nie takie znów dziwne. Jesteś ze śmiercią za pan brat, więc droga, po której kroczysz, też musi być zimna. A ja, jak głupia, kiedyś cię pytałam, co myślisz o życiu! Harry'ego ściskało w gardle, ale nie chciał, aby B.J. to zobaczyła, więc zmienił temat.
- Jesteś dzielna - powiedział. - Czasami trzeba długiego czasu, żeby... żeby do tego przywyknąć. - Ale zmarli powitali mnie z zadowoleniem - wyjaśniła. - Chociaż wyobrażam sobie, że ta „atrakcja" wkrótce im się znudzi. Powitała mnie twoja matka i twoi przyjaciele. Masz wielu przyjaciół, Harry, całą Ogromną Większość. Więc na razie jestem z nimi w dobrych stosunkach. - Cieszę się - powiedział Harry. - Ale jeśli chcę, aby dalej tak było, nie mogę tu pozostać - ciągnęła B.J. - Więc powiedz mi... czy myślałeś, co ze mną zrobić? - Co z tobą zrobić? - W Harrym wszystko się gotowało i wydawało się, że zaraz wybuchnie. - Nie! - powiedziała drżącym głosem. - Bo ja także... Zdołał się opanować i powiedział: - Gdzie chciałabyś się znaleźć? I wtedy pokazała mu dalekie, zimne miejsce skąpane w złotym blasku. Przeniósł ją tam, ale jako istota żywa, nie mógł jej towarzyszyć. I na koniec delikatnie położył jej ciało po drugiej stronie drzwi... ...I nagle ogarnięty gniewem Harry powrócił do kryjówki Radu, gdzie podzielił na części materiał wybuchowy, umieścił w nich zapalniki i stanął po drugiej stronie wąwozu, patrząc, jak szczyt góry zapada się w głąb. W ułamku sekundy było po wszystkim. Teraz znów mógł spojrzeć na księżyc, zobaczyć na nim B.J. i pożegnać się z nią na zawsze. - Zawsze byłam księżycowym dzieckiem - powiedziała z oddali. - Więc w pewnym sensie powróciłam do źródła. Ty także, Harry, musisz to zrobić. Musisz wrócić do swoich i zapomnieć o mnie. - Ale jak mógłbym kiedykolwiek o tobie zapomnieć? - wyszeptał, nie mogąc powstrzymać łez, które wciąż napływały mu do oczu. - Teraz rozumiem! - powiedziała. - Tak właśnie mnie pokonałeś i tak samo pokonałeś Radu. Miałam rację: zimno, które jest w tobie, to tylko... sposób, w jaki musisz kroczyć swym szlakiem. Ale wewnątrz pali się płomień. A te łzy są jak gryzące kwasy, które palą bardziej wewnątrz niż zewnątrz!... Nie możemy na to pozwolić. - Co? - zapytał Harry. Ale już wiedział. Liczba, słoneczny upał i grobowy chłód, Gryzące kwasy, przyjaciele ze społecznych dołów...
- Wracaj do domu, Harry - powiedziała B.J. - Nic z tego nigdy się nie wydarzyło. Tylko twoje poszukiwania Brendy i syna były rzeczywiste. Ale jednocześnie nic nie straciłeś - poza żoną i synem! I niezależnie od tego, czy ich odnajdziesz, czy nie, wrócisz do siebie i będziesz żył dalej. - B.J., nie rób mi tego - powiedział Harry. Ale nie było innego wyjścia. I zanim zdążył podnieść osłony swego umysłu, cała trójka - B.J., James Anderson i Franz Anton Mesmer - równocześnie pstryknęli palcami... Wróciwszy z Edynburga, Ben Trask zameldował się bezpośrednio u Darcy'ego Clarke'a. Zmęczony usiadł przed jego biurkiem, wzruszył ramionami i powiedział: - Nic. Nie miał z tym nic wspólnego. To straszliwe zamieszanie w Greenham Common? Nie. Wydarzenia w Tybecie i na Sycylii? Zapomnij o tym, Harry nie był w to zamieszany. Doniesienia o tajemniczych eksplozjach w Cairngorms i zaginionych ludziach? Zupełnie nic. Oczywiście o wszystko pytałem nie wprost, ale nigdy nawet nie drgnął. Jedyne, co go na początku zainteresowało - ale teraz już nie - to, czy mieliśmy jakieś wiadomości o jego żonie i dziecku. Powiedziałem mu, że nie. Innymi słowy, nie dowiedziałem się niczego. Ale po chwili zastanowienia dodał: - Jednak jest coś - a Ben wyprostował się w krześle i popatrzył na niego. - Coś dobrego? Ben wyszczerzył zęby w uśmiechu. - To zależy, jak na to spojrzeć - powiedział. - Na początku myślałem, że nie. Ale kiedy już miałem wychodzić, zapytał mnie, czy chcę, aby mnie podrzucić. - Podrzucić? - Darcy zmarszczył brwi i roześmiał się głośno. - Przez Kontinuum Möbiusa? Ben skinął głową. - Wygląda na to, że wreszcie będziesz miał święty spokój - powiedział. - Już nie boi się o tym mówić ani robić. Ale ja tak. Wróciłem pociągiem! Darcy'emu spadł kamień z serca. - Więc jak myślisz? - zapytał. - Może moglibyśmy go poprosić...? - Wydział? - Trask pokręcił głową i westchnął. - Nie spotkało mnie z jego strony zbyt gorące przyjęcie. Nie, proponuję, abyś go na razie z tego wyłączył. Przez jakiś czas raczej tu nie wróci. I wyłączyli go prawie na cztery lata. Podczas następnej pełni księżyca Harry rozmawiał nad brzegiem rzeki z matką. - Już wiosna - powiedziała. - Czuję to w powietrzu. Wiosna, gdy wyobraźnia młodych ludzi...
- ...mówi im, że nadszedł czas wiosennych porządków - dokończył Harry. - Jest jeszcze mnóstwo rzeczy, które muszę zrobić w domu. Boże, to już ponad cztery lata! A mam wrażenie, jakbym nic nie robił. - Byłbyś zaskoczony - powiedziała. - Hm? - Chciałam powiedzieć, że zawsze jestem zaskoczona - poprawiła się. - Tym, że czas płynie tak szybko. Nawet tutaj. Cztery lata, tak. To było... to było... jak gdyby to były stracone lata. Ale oczywiście tak nie było. I po chwili - gdy matka zaczęła go męczyć, mówiąc, że znów się przeziębi - wrócił do domu. W Inverdruie Stary John opatrywał sobie ramię, które nie chciało się goić, stojąc w świetle księżyca wiszącego nad górami Cairngorms. Po raz pierwszy w życiu poczuł się staro, bo istotnie był już stary. Dopadł go upływ czasu, jak gdyby do jego krwi dodano jakiegoś katalizatora. Albo jak gdyby coś mu odebrano. Myślał, że wie, co to takiego. To było wycie wilka, którego nie usłyszy już nigdy; gorączka opuściła jego ciało. Bo Starego Wilka już nie było, a to szczekanie, które teraz słyszał, to był tylko pies, który wyszedł ze swym panem, aby pobiegać w świetle księżyca...
Spis treści
STRACONE LATA - Streszczenie ..........................................................................3 PROLOG .....................................................................................................................10 CZĘŚĆ PIERWSZA: Śpiący i niemartwi .............................................................19 CZĘŚĆ DRUGA: Inni gracze .................................................................................103 CZĘŚĆ TRZECIA: Zapada ciemność ...................................................................192 CZĘŚĆ CZWARTA: Przyjaciele w otchłani ........................................................280 CZĘŚĆ PIĄTA: Uzdrowienie i degeneracja ........................................................373 EPILOG .......................................................................................................................447