PEGGY NICHOLSON Szach i mat ROZDZIAŁ PIERWSZY „Dlaczego nie zostawią nas w spokoju? Och, dla czego nie zostawią nas w spokoju?" To pytanie - złożone ...
8 downloads
27 Views
556KB Size
PEGGY NICHOLSON
Szach i mat
ROZDZIAŁ PIERWSZY
„Dlaczego nie zostawią nas w spokoju? Och, dla czego nie zostawią nas w spokoju?" To pytanie - złożone i rozwlekłe - nie stanowiło dobrego mar szowego rytmu. Raz i dwa... Kijki Coffee Dugan wbijały się w twar dą warstwę śniegu, a jej biegówki rytmicznie uderzały o stok. „Zostawcie nas, zostawcie nas" - zdawały się miarowo skandować i narty, i śnieg, i jej serce. Podążała w górę, jej oddech parował wokół zaróżo wionych policzków i jasnej, rozwianej czupryny. Uniosła krągły podbródek, kiedy w górze, między drzewami mignęło coś żółtego. Ścieżka stawała się tam bardziej stroma i skręcała poza zasięg wzroku. Coffee usunęła się na bok z ubitego szlaku i stanęła ciężko dysząc. Zgodnie z narciarskim savoir-vivre'em podcho dzący zawsze trzymali się prawej strony. Ale w Jackson, w stanie New Hampshire, zjeżdżający narciarz z powo dzeniem mógł być turystą, nowicjuszem na stoku - ofermą, która w każdej chwili mogła stracić panowa nie nad sobą. Tak więc, niezależnie od przyjętych zasad ruchu, ostrożny tubylec przezornie schodził z drogi. Jednak ten narciarz wszedł w ostatni zakos, tuż nad nią, z podziwu godną zręcznością zawodowca. Uśmiechnął się mijając ją i zatrzymał się, ostro ha mując kantami nart. Ustawił narty w pług i odwrócił się do niej. - Coffee!
- Cześć, Peter. - Chociaż lubiła patrolującego trasy strażnika, nie był to dobry czas na pogawędkę. Mu siała szybko dotrzeć do domu i wymknąć się z syn kiem z Jackson. Zabierze Jeffie'ego do kina w North Conway, zostaną tam na kolację, może zrobi jakieś zakupy. Nim wrócą do domu, człowiek, który ich poszukuje... - Szukałem cię, Coffee. Ktoś pytał o ciebie w mie ście... - Słyszałam. Lisa powiedziała mi w sklepie. Jakiś mężczyzna, jak oznajmiła Lisa, w czarnym, sportowym samochodzie, pytał o rodzinę Richarda Dugana. Już prawie rok nikt o nich nie pytał. A teraz znów... - Zatrzymał się przy Hilltop Farm i zapytał Ike'a, czy właścicielka pensjonatu nazywa się Maureen. Niebieskie oczy Coffee rozszerzyły się. Maureen! A więc ów człowiek znał imię matki Richarda - te ściowej Coffee. Zazwyczaj dziennikarze pytali po prostu o rodzinę Dugana. A w miasteczku wszyscy razem i każdy z osobna zbywał ich wzruszeniem ramion, obojętnym i lako nicznym: „Żebym to ja wiedział". Maureen i Coffee Dugan nie życzyły sobie rozmów z reporterami. Dla tego przynajmniej ci, którzy coś niecoś w Jackson wiedzieli, trzymali usta zamknięte na kłódkę. - Ike oczywiście nic mu nie powiedział. - Pete wzruszył ramionami. Oczywiście. Nieznajomy jednak wiedział, że Mau reen prowadziła pensjonat. Nie było ich w tej miejsco wości wiele. Jeśli więc udał się po kolei do każdego... - Muszę wracać do domu, Peter! - Właśnie stamtąd nadjeżdżam. W domu jest tylko Jeffie i jeden z twych gości. Grają w coś na werandzie. - Grają?
- W jakaś planszową grę. Z podwórka dobrze nie widziałem. Nie odpinałem nart, tylko krzyknąłem do JeffIe'ego, a on powiedział, że Maureen jest w mieście, a ty na nartach. Gra... Gdyby włosy Coffee nie sięgały ramion, z pewnością stanęłyby dęba. Poczuła na karku nie przyjemny dreszcz. Szybko uniosła narty i skierowała je w górę stoku. Będzie teraz musiała podchodzić do góry jodełką. - Chcesz, żebym ci towarzyszył? - zawołał za nią Peter. Potrząsnęła przecząco głową i zaczęła piąć się w górę dziwnym, kaczym chodem. Jeffie grał z goś ciem? - zastanawiała się. Przecież w pensjonacie „Owi Brook" przebywały teraz tylko dwie osoby - młoda para w podróży poślubnej, a oni pojechali na cały dzień do Wildcat na zawody narciarskie. Wątpliwe, by wrócili tak szybko, a jeśli nawet tak się stało, Coffee nie bardzo sobie wyobrażała, aby ta zajęta wyłącznie sobą para poświęcała czas na zabawianie siedmioletniego chłopca. Kto więc grał z Jeffim? Coffee nabrała rozpędu, a gdy teren zrobił się wystarczająco płaski, zaczęła biec posuwistym krokiem narciarza klasycznego. W uszach jej ciągle pobrzmiewało zaklęcie: „Zostaw cie nas, zostawcie nas! Och, dlaczego nie zostawicie nas w spokoju?". Wybrała krótszą stromą drogę, która biegła wzdłuż rzeki Owi Brook. Po nocnej ulewie mała rzeka wez brała i woda przelewała się z hukiem między po krytymi śniegiem brzegami. Posępny łoskot stanowił jakby złowieszczy akompaniament dla jej ponurych, niespokojnych myśli. Gra. Istniała tylko jedna gra, której się lękała. Gra, która była wszystkim dla jej męża. Gra, która zabrała
Richardowi całą radość życia i wreszcie zniszczyła go. Szachy... Nie! Jeffie z nikim nie będzie grać w szachy! Ona na to nie pozwoli. Zrobi wszystko, by temu zapobiec. Słowo „szachy" większości ludziom kojarzyło się z niewinną rozrywką, ale dla Coffee Dugan znaczyło coś zupełnie innego. Szachy zniszczyły mężczyznę, którego kochała. Nie pozwoli, aby zniszczyły jej syna. Tylne podwórze pensjonatu „Owi Brook" opadało tarasowato ku rzece. Gdy dotarła do najniższego tarasu, odpięła wiązania, zarzuciła narty na ramiona i po kamiennych schodach pomknęła na górę. Na oszklonej werandzie, która stanowiła wiktoriańską dobudówkę do starszej części domu, nie było nikogo. Nic dziwnego, słońce bowiem zaszło już za Iron Mountain i w tym pomieszczeniu panował teraz chłód. Coffee zostawiła narty w sieni i szybko wbiegła do dużej, staroświeckiej kuchni. Zatrzymała się nasłu chując. Ale jedyne, co słyszała to bicie swego serca i swój cichy, urywany oddech. Zgrzana po wyczerpującym biegu odnosiła wrażenie, że w kuchni panuje tropikal na temperatura. Przyciskając dłonie do rozgorącz kowanych policzków, podeszła do drzwi prowadzą cych do holu. Drzwi małego saloniku, znajdującego się po lewej stronie, były szeroko otwarte. - Teraz zrobię taki ruch! - oznajmił czysty, dziecię cy głosik. W głosie Jeffie'ego była odrobina zuchwało ści, którą chłopiec chciał pokryć swą niepewność. Zrobić ruch? Och, tylko nie to. Coffee odniosła wrażenie, że jej nocne koszmary nagle stają się rze czywistością. Wsparta o framugę drzwi stała jak sparaliżowana, modląc się, by to nie była prawda. To musiał być sen.
Wpartując się tępo w dębowe drzwi, wyobraziła sobie na polakierowanym drewnie szachownicę przy bliżoną okiem telewizyjnej kamery. Ujrzała w zbliże niu długie palce swego męża i figurę szachową, którą w nich trzymał, opadającą na szachownicę niczym bezlitosny topór. A potem oko kamery pokazało przeciwnika Richarda Dugana. Na twarzy Rosjanina widniał strach - strach tak głęboki, tak namacalny, że sama poczuła skurcz w żołądku. I to miała być gra? Jak można było przyprawiać kogoś o taki strach! Zgasiła wówczas telewizor. Nie oglądała dłużej meczu o mistrzostwo świata, które Richard zdobył, nie przegrywając ani jednej partii. -Jeśli tak się posuniesz, Jeff, zastanów się, co wówczas zrobi moja królowa? - Głos był niski, męski, nie znany Coffee, a zadane pytanie potwierdziło jej najgorsze obawy. Wzięła głęboki oddech i weszła do pokoju. Jeffie i nieznajomy siedzieli na dywanie przed kominkiem. Rozdzielała ich niewielka szachownica podobna do tych podróżnych, które Richard zawsze woził ze sobą. Mężczyzna i dziecko siedzieli naprzeciw siebie po turecku, z rękami na kolanach. Jasnoblond główka jej syna i ciemna nieznajomego pochylały się nad szachownicą. Nieznajomy siedział z giętkością i swobodą leniwego kota, Jeffie zaś nieruchomo, w napięciu pochylony do przodu, jak gdyby miał zamiar za chwilę zanurkować w szachownicy. Całą swą uwagę skierował na jeden punkt. Nawet nie spojrzał na Coffee, chociaż twarzą zwrócony był w jej stronę. - Królowa... Och! No więc tego ruchu nie zrobię. - Złapał maleńką figurkę i trzymał ją zawieszoną nad szachownicą. - Przesunę się... Przesunę... - Wpat rywał się w szachownicę.
- A więc szach i mat, synu - zawyrokował cicho mężczyzna. - Gdziekolwiek się ruszysz, wpadasz w pułapkę. Ale Jeffie już wpadł w pułapkę - znalazł się w straszliwym niebezpieczeństwie z powodu tego nie proszonego gościa. Przez długie trzy lata od czasu śmierci męża Coffee trzymała Jeffie'ego z dala od szachów. Usunęła z domu wszystkie szachownice, wyniosła na strych albumy z wycinkami prasowymi o sukcesach Richarda oraz jego trofea. Zabroniła swej teściowej, Maureen, nawet wymawiać to fatalne słowo w obecności Jeffie'ego. A teraz ten obcy człowiek otworzył drzwi, które, jak sądziła, zaryglowała na zawsze. Nie miał do tego prawa! Nie miał prawa ich nachodzić, wkraczać w ich prywatny świat, odgrzeby wać spraw, o których chcieli zapomnieć. Coffee cała się trzęsła, przechodząc przez pokój. - Nie! - jęknął Jeffie. - Mogę jeszcze... Mogę... - Wyraz gniewu i desperacji pojawił się na jego twarzy. - Nic już nie możesz, synu - powiedział mężczyzna łagodnym tonem. - Zostałeś pokonany. - Wyciągnął rękę po figurę, którą Jeffie nadal wymachiwał. - Ro zegrałeś jednak wspaniałą partię. - A właśnie że mogę! Coffee uklękła obok syna. - Jeffie... Jeffie, gdzie jest babcia? - spytała, choć dobrze znała odpowiedź. W małym, bezpiecznym Jackson dzieci cieszyły się swobodą nie znaną ich rówieśnikom z wielkich miast. Maureen musiała udać się do sklepu po zakupy, a Jeffie widocznie wolał zostać w domu. Mimo to nalegała: - Gdzie jest babcia? Gdy zwrócił w jej stronę swe jasnoniebieskie oczy, tak podobne do oczu Richarda, zdała sobie sprawę,
że nawet nie usłyszał pytania. Poczuła, jak jakaś niewidzialna ręka zaciska się wokół jej serca. Patrzył na nią tak samo jak Richard na początku, zaraz po ślubie, nim nauczyła się nigdy mu nie przerywać, kiedy grał w szachy. Jeffie sprawiał wrażenie zagubio nego, oszołomionego, rozdartego między dwoma światami, nie należąc do żadnego z nich. - Mamusiu, muszę... - Musisz iść do swojego pokoju, Jeffie - przerwała ze sztuczną wesołością, ale nie potrafiła ukryć drżenia rąk. - Musisz teraz odrobić lekcje. Wieczorem jedzie my do kina w North Conway. - Postawiła chłopca na nogi i popchnęła w kierunku drzwi, ale zaczął stawiać opór i wyrywać się. - Jeszcze muszę zrobić ruch... Mój król... -Jeffie, proszę cię, zapomnij o tej głupiej grze. - Popychała go do przodu, chociaż zapierał się na piętach. - Biegnij odrobić lekcje. Za chwilę przyjdę sprawdzić. - Wypchnęła go za drzwi. - Nie! - Okręcił się w kółko i próbował ponownie wejść do pokoju, ale stanęła w drzwiach i zagrodziła mu drogę. - Tak. - W to krótkie słowo włożyła całą swą siłę i matczyny autorytet. - No już, młody człowieku. Na górę i do roboty. Marsz! - N i e . . . - W oczach chłopca pojawiły się łzy rozczarowania, ale przynajmniej zniknął z nich ten zagubiony wyraz. Powrócił do jej świata, i to było najważniejsze. - No idź - powtórzyła. - Za chwilę do ciebie przyjdę. Wycofywał się zrazu powoli, patrząc na nią z wy rzutem, potem odwrócił się i pochlipując zaczął biec po schodach. Westchnęła ciężko i zamknęła drzwi. Mężczyzna nawet nie drgnął, gdy przeszyła go wzrokiem. Uniósł tylko czarne, krzaczaste brwi
w wyrazie zdziwienia czy też ironicznego rozbawienia. Siedział spokojnie z dłońmi złożonymi na kolanach i obserwował ją badawczo. - Proszę stąd wyjść! - zdołała wykrztusić. - Pani jest panią Dugan, czyż nie? - Miał głęboki głos i przemówił nieco szorstkim tonem, co podziałało jej na nerwy. - Bez żartów, detektywie! Proszę zabrać swoją grę i wynosić się stąd, nim zadzwonię na policję. Wdarł się pan na cudzy teren. - Nieprawda. - Nawet nie drgnął, tylko źrenice jego oczu zwęziły się. - Pani syn mnie zaprosił. - A ja zapraszam pana do wyjścia. Natychmiast! - Uklękła, odwróciła szachownicę do góry dnem i zaczęła wsypywać do środka rozrzucone na dywanie figury. - Natychmiast? - Uśmiechnął się niespodziewanie. - Nie ma pani przypadkiem zamiaru powiedzieć mi „marsz", tak jak biednemu Jeffie'emu? Usłyszawszy tę kąśliwą uwagę zacisnęła nerwowo palce wokół trzymanych w dłoni figur, aż raniły jej skórę. Miał czelność z niej jeszcze drwić, ale to była niewielka zniewaga w porównaniu z raną, którą już im zadał - wniósł szachy z powrotem w ich życie, podczas gdy ona myślała, że nareszcie są bezpieczni. Jeśli starczyłoby jej odwagi, rzuciłaby mu szachowni cą w twarz. Zamiast tego zamachnęła się ręką w kie runku kominka. - Ejże! - Zacisnął palce wokół jej nadgarstka. - Nie zrobi pani tego! Kiedy uniosła się na kolanach, aby wykonać rzut, obrócił ją twarzą ku sobie. Nie mogąc utrzymać równowagi, upadła do przodu na wolną rękę. Z tru dem powstrzymała jęk bólu, gdy jej dłoń z impetem opadła na leżącą na dywanie figurę. Figurka pękła,
a ostra krawędź zagłębiła się w jej dłoni. Ból zahamo wał niszczycielskie zapędy. Zapewne pomyślał, że zamierzała zagarnąć na stępne figurki, aby je wrzucić w ogień, gdyż z gniew nym pomrukiem chwycił jej drugą rękę za nadgar stek. Oddychali ciężko, patrząc na siebie. W blasku ognia jego oczy żarzyły się jak węgle. Były tak blisko jej własnych. Za wszelką cenę chciała się odsunąć, ale uścisk jego dłoni był coraz mocniej szy, aż poczuła bicie własnego tętna pod palcami mężczyzny. - Bardzo jestem przywiązany do tego kompletu - przerwał milczenie. - Dostałem je od ojca. Przypomniała sobie Richarda ofiarującego Jeffie'emu na czwarte urodziny pierwszy komplet szachów i pod wpływem tych wspomnień oczy jej zaszły łzami. Wypuściła z dłoni figurkę i od wróciła głowę. - Przepraszam - wyszeptała. - Postąpiłam niemą drze, ale... - Jakże trudno było wyjaśnić nieznajo memu cały ból, całą... Potrząsnęła głową, jakby chcąc otrząsnąć się ze złych wspomnień. Nie mogła dzielić ich z obcym człowiekiem. Podniósł ją delikatnie i posadził z dala od swej cennej szachownicy, rozluźniając nieco uścisk na jej nadgarstkach. Pragnęła wytrzeć oczy, ale była zbyt zażeno wana, by żądać uwolnienia. Spojrzała więc znów w ogień i wtedy poczuła, że jego kciuki bezwiednie przesuwają się po miękkiej, wewnętrznej stronie jej nadgarstków. Przeszył ją jakby prąd elektrycz ny. Zapomniała już dotyk męskich rąk. Tylko dla czego właśnie ten intruz musiał jej o tym przy pomnieć? Nagle puścił jej ręce.
- Nazywam się Dodge Phillips - przedstawił się. Wytarła mokre policzki i obrzuciła go szybkim spojrzeniem. - Nic mnie to nie obchodzi. Dlaczego wy, dzien nikarze, nie możecie w końcu zostawić nas w spokoju? Nie mam nic do powiedzenia. Nie rozumie pan po angielsku? - Wy, dziennikarze? - Spojrzał na nią z zakłopo taniem. - Na pewno reprezentuje pan Time Magazine lub People, albo Newsweek - szepnęła. - Albo Sport Illustrated, Yankee lub American Chess. - Przypo mniała sobie rój dziennikarzy o świdrujących oczach i ciągnęła coraz twardszym tonem: - Chce pan poznać całą historię od podszewki, ze wszystkimi szczegóła mi... Co przytrafiło się Richardowi Duganowi i co ja o tym sądzę. A gdzie pana wścibski aparat? Traci pan doskonałą okazję do zdjęcia... zbolała żona we łzach. Czyż nie po to pan przyjechał? - Nie. - Potrząsnął ciemną głową, zmarszczył brwi i odgarnął opadający mu na czoło kosmyk włosów. - Niezupełnie... - Niezupełnie? Może więc zaspokoi pana zdjęcie Mount Washington, gdzie Richard zginął? Albo jego grobu? Za wszelką cenę musi pozbyć się go z domu. Zrobi wszystko, aby tylko oderwać się od tego uporczywego spojrzenia ciemnych oczu. Zauważyła nagle, że szachy ciągle leżą porozrzuca ne na dywanie. Podniosła jedną figurkę i spojrzała z obawą na mężczyznę. Czy znów zamierza się na nią rzucić? Uśmiechnął się, jakby czytając w jej myślach, i zaraz popchnął szachownicę w jej stronę. Spojrzała na niego z lekkim wyzwaniem.
- Znałem pani męża, pani Dugan - odezwał się wreszcie. - Grałem z nim kilka razy. Doznała wstrząsu. Ręce zaczęły jej drżeć, gdy po chyliła się nad szachownicą. - Proszę opuścić ten dom - powiedziała cicho, unikając jego wzroku. - Usiłuję jedynie pani wytłumaczyć, że nie jestem reporterem. - Po raz pierwszy w jego głosie zabrzmiał ton zniecierpliwienia. - Jestem szachistą, mistrzem międzynarodowym, ranking 2520, jeśli to coś pani mówi. Roześmiała się niemal histerycznie. Czyżby naiwnie sądził, że to lepiej? Sytuacja wyglądała o wiele groźniej. Phillips nie był łowcą sensacji, żerującym na cudzym nieszczęściu, ale innym, nawet gorszym rodzajem wroga - należał do szachowej elity. Był jednym z fanatyków, którzy wciąg nęli Richarda w ten mroczny, zaborczy świat zmagań i obsesji, świat śmierci wymierzanej na czarno-białym polu bitwy. - Proszę wyjść, panie Phillips. Nie mam panu nic do powiedzenia. - Podniosła wieżę, wrzuciła do pudeł ka i rozejrzała się za następnymi figurami. Phillips przyciągnął do siebie odwróconą szachow nicę i zaczął porządkować szachy, wkładając każdą figurkę do właściwej przegródki. - Rozmawiałem z pani teściem - rzucił beznamięt nym tonem. - Nigdy go nie poznałam. - Wzruszyła ramionami. Nigdy nie pragnęła go widzieć. Któż bowiem uczynił Richarda tym, kim był... Jeśli ktokolwiek odpowiadał za śmierć człowieka, którego kochała... W dodatku John Dugan nawet nie pofatygował się na pogrzeb. - Wiem, że nigdy się nie spotkaliście. Stanowiła pani drugą część życia Richarda Dugana. Było podzielone równo na pół... świat szachów i pani, czyż nie?
Jakkolwiek miał rację, nie były to sprawy, które chciałaby poruszać z obcym człowiekiem. Czuła jego wzrok, ślizgający się po jej twarzy niczym miękkie, lekko dotykające palce. Nie mogła tego znieść. Ro zejrzała się i znalazła ostatnią figurę porzuconą na skraju dywanu - był to biały król. Malutki krzyż z kości słoniowej, który ozdabiał jego głowę, odłamał się. Tę właśnie figurę musiała uszkodzić przez przypadek. - Tego pani szuka? - Phillips z ironicznym uśmie chem podniósł odłamany kawałek. - Szachy za tysiąc dolarów, tysiąc dla pana - pró bowała zażartować, ale natychmiast tego pożałowała. Ostatecznie ten komplement znaczył coś dla Phillipsa. - Tak bardzo ich pani nienawidzi? - Wykrzywił szyderczo usta i brutalnym gestem wyjął króla z jej ręki. - Czy właśnie to przytrafiło się pani mężowi, Catherine Dugan? Rozdarła go pani na pół? Zmusiła do wyboru między sobą a grą, którą kochał? Nie była to prawda. Richard zawsze sam decydo wał o swoich wyborach. Takie miał zasady. Nawet jeśliby chciała mieć wpływ na decyzje męża, nigdy by jej na to nie pozwolił. Nie dopuszczał jej tak blisko siebie. Nie miała jednak najmniejszego zamiaru ni czego wyjaśniać temu mężczyźnie. Nie miała zamiaru zrywać bandaży i obnażać świeżych ran. - Kim... Kim pan jest, że ośmiela się pan ferować wyroki? - wyszeptała, z wysiłkiem pokonując dławią cy skurcz w gardle. -Jestem pani... Frontowe drzwi w holu otworzyły się z takim trzaskiem, że oboje podskoczyli. Po chwili na scho dach rozległ się tupot ciężkich butów, któremu wtó rował piskliwy chichot kobiety i głośny śmiech męż czyzny. Wrócili nowożeńcy.
- Hej, skarbie! - zawołał Sam Daley z holu. - Co z naszym podwieczorkiem? Coffee wstała i spojrzała wymownie na Phillipsa. - Muszę obsłużyć gości. Czy zechciałby pan wresz cie wyjść? - Oczywiście. - Uśmiechnął się sarkastycznie, wło żył króla do odpowiedniej przegródki i zaczął zamy kać pudełko. Nagle jakby zamyślił się, patrząc na poukładane szachy. Coffee zmarszczyła brwi. Czemu się tak przyglądał? Nim zamknął kasetkę, uśmiechnął się szeroko, pokazując garnitur olśniewająco białych zębów, a w kącikach jego ciemnych oczu pojawiły się urocze zmarszczki. - Czy jest tam kto? - Rozległo się pukanie do drzwi. - Już idę, Sam - odezwała się Coffee, opuszczając pokój. Krzątając się po kuchni nasłuchiwała dźwięków dochodzących z holu. Phillips powiedział, że wyjdzie, ale jeśli rzeczywiście wyszedł, musiał mieć koci chód. Pokroiła keks, specjalność pensjonatu, po czym unio sła głowę na dźwięk delikatnie otwieranych i zamyka nych frontowych drzwi. A więc wyszedł. Odetchnęła z ulgą, przymykając oczy. Kiedy zagwizdał czajnik, zaparzyła herbatę, przy gotowała tacę z filiżankami i znowu popadła w zadu mę. Powinna pójść do Jeffie'ego. Jak długo był na górze sam? Rozmowa z Phillipsem mogła trwać kilka minut lub dłużej. W jego ciemnych oczach było coś tak niepokojącego i dezorientującego, że zupełnie straciła poczucie czasu. To spotkanie wprawiło ją w dziwny stan. Czuła, że krew wali jej w skroniach niczym górski wodospad. I właściwie nie dowiedziała się nawet, czego ten człowiek chciał. Tak bardzo pragnęła, by wreszcie
wyszedł, że nie zdążyła zapytać. To nie ma znaczenia, pomyślała stanowczo. Zapewne więcej się nie pojawi po takim przyjęciu. Gdyby tylko mogła naprawić krzywdę, jaką wyrządził... Nagle zdała sobie sprawę, że Jeffie, choć nie grał w szachy przez trzy lata, od śmierci ojca, jednak zachęcony przez Phillipsa przypomniał sobie wszyst ko w zadziwiająco krótkim czasie. Filiżanki na tacy, którą podniosła, zadrżały. Zasa dy gry w szachy nie były łatwe. Problem polegał na tym, że Jeffie nie był zwykłym dzieckiem... Z trudem balansując tacą, Coffee dotarła do duże go pokoju, skąd rozciągał się wspaniały widok na strome zbocze i płynący w dole strumień. Pokój był kombinacją salonu i jadalni. Na jednym końcu stały dwa duże stoły, na drugim, wokół kominka, kilka kanap i foteli. Nie było tu nikogo. Coffee stanęła zirytowana. Jeśli Daleyowie nie chcieli podwieczorku, dlaczego... - Coffee? - Sam Daley pojawił się w przeciwległych drzwiach. - Zastanawiałem się... - Przestępował nie pewnie z nogi na nogę. - Czy mógłbym zabrać tacę na górę... do łóżka? - Wymawiając to ostatnie słowo, uroczo się zarumienił. - Oczywiście - zgodziła się, lekko rozbawiona, choć trochę żal jej było białej kapy, pokrywającej ich szerokie, wsparte na czterech filarach łoże, na której niechybnie zostaną ślady po rozlanej herbacie. Ale w końcu po co są podróże poślubne? Podała Samowi tacę i popatrzyła za nim, jak wbiega długimi susami na górę. Teraz powinna pójść do pokoju Jeffie'ego. Podeszła jeszcze do frontowych drzwi i przytknęła nos do szklanych szybek, aby zobaczyć, co dzieje się na parkingu przed domem. Phillips już dawno powi nien odjechać, ale...
Jak widać, nie odjechał. Zgięty niemal wpół po chylał się nad otwartym oknem samochodu Maureen Dugan. Teściowa Coffee uśmiechała się i potakiwała głową. Nie odrywając oczu od tej pary, Coffee się gnęła po omacku do klamki. Najpierw przypomniał Jeffie'emu szachy, a teraz oczarował Maureen. Ri chard zapewne nazwałby takie postępowanie atakiem oskrzydlającym. I właściwie, czego on chciał? Będzie musiała się dowiedzieć. Gdy otworzyła drzwi i stanęła w oszklonym przed sionku, Phillips oddalił się już w kierunku własnego samochodu, a Maureen, machając mu radośnie ręką na pożegnanie, podjeżdżała za róg domu. Coffee zatrzymała się, cała drżąc - nie miała ochoty ponow^ nie rozmawiać z Phillipsem. Od Maureen z pewnością dowiedział się już, czego chciał. Phillips właśnie wsiadał do małego, czarnego porsche'a. Samochód w sam raz dla niego, pomyślała. Odzwierciedlał jego arogancję i siłę pod maską układ nej grzeczności. Zdjęła rękę z klamki. Dlaczego miała by go teraz zatrzymywać, skoro definitywnie od chodził? Otwierając drzwi samochodu, mężczyzna nagle odwrócił się. Nie spojrzał jednak w jej stronę, tylko uniósłszy kwadratowy podbródek pomachał na poże gnanie komuś, kto obserwował go z góry. Coffee natychmiast odgadła, że machał do Jeffie'ego. Chłopiec musiał wdrapać się na parapet mansardowego okna i, jak psiak zostawiony przez swego pana, z żalem obserwować odjazd mężczyzny. Przeszył ją dziki strach. Phillips otworzył puszkę Pandory, w której zamknięta była przeraźliwa tę sknota Jeffie'ego za szachami. Co będzie, jeśli nie uda się jej ponownie zamknąć? Gwałtownie otworzyła drzwi i wybiegła przed ganek. Porsche jechało tyłem
w jej stronę. Gdy samochód zatrzymał się tuż przed nią, walnęła pięścią w lśniącą karoserię. Phillips odwrócił głowę. Wyłączył bieg i opuścił szybę. - Słucham panią? -Niech pan trzyma się z dala od mojego syna! - Strach o Jeffie'ego tak rozdzierał jej serce, że ledwo mogła mówić. Położyła rękę na zimnej krawędzi okna. - Słyszy pan? - Słyszę, ale to nie będzie łatwe. Pani teściowa zaprosiła mnie jutro na lunch. - Popatrzył na pen sjonat. - Mam wrażenie, że ona tu jest właścicielką? A więc próbował ataku z flanki! - Owszem. Może więc nie uda mi się powstrzymać pana od przychodzenia tutaj. Ale nie wolno panu rozmawiać z moim synem ani grać z nim w szachy! - Za późno, Coffee. - Ciemne oczy spoczęły na jej twarzy. - Nie widzi pani, że ma je we krwi? Próbuje pani zniszczyć talent, który i tak wybuchnie. Coffee. Nazwał ją „Coffee"! Tylko niewielki krąg najbliższych osób znał to zdrobnienie. A teraz użył go ten obcy człowiek, mężczyzna, który wyzwalał w niej głęboki, dojmujący strach. I w dodatku miał czelność się uśmiechać. - Kim pan jest? - rzuciła z zapartym tchem. - Ja kim prawem wtrąca się pan w nasze życie? - Piękna damo... - podjął z nutką ironii. - Jestem biografem pani zmarłego męża. - Ręką w czarnej, skórzanej rękawiczce pogładził jej dłoń. - A teraz proszę zabrać palce. Pospiesznie cofnęła dłoń i pomiędzy nimi wyrosła szyba. Biograf Richarda! Coffee stała w osłupieniu, przy glądając się, jak samochód opuszczał parking. Prze cież nigdy nie napisano biografii Richarda Dugana!
Porsche Phillipsa skręciło w kierunku doliny i pędem przejechało przez mały, drewniany mostek łączący brzegi rzeki. Skrzyp desek zagłuszył na chwilę szum wody, po czym zapadła cisza. Samochód zniknął za ciemnymi sosnami i pogrążył się w mroku. Coffee poczuła, że serce jej znów zaczyna bić niespokojnie i przyłożyła doń bezwiednie rękę, jak gdyby chcąc je tym naciskiem uciszyć. Czyżby ten człowiek zamierzał napisać biografię Richarda? - Och, nie - wyszeptała. - Nie pozwolę na to, panie Phillips! Odwróciła się na piecie i zrobiła krok w kierunku domu. Rzuciła jeszcze okiem na mansardowe okno pokoiku Jeffie'ego. Było puste, ale zasłony delikatnie poruszały się w przód i w tył.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Jefiie? - Coffee zapukała do położonej na trzecim piętrze sypialni syna. Gdy nie odpowiedział, lekko uchyliła drzwi. - Jeffums? W małym pokoiku panował półmrok. Chłopiec leżał na łóżku z twarzą wtuloną w poduszkę. Jego blond włosy stanowiły jedyną jasną plamę na tle szarego zmierzchu za oknem. - Hej, dziecinko. - Usiadła na brzegu łóżka i po łożyła rękę na drobnych, kościstych plecach synka. Wyczuła jego napięcie. Płakał czy tylko był na nią wściekły? A może jedno i drugie? Łatwiej jej przyjdzie znieść jego złość niż cierpienie. Pogładziła go po plecach, ale nie wyczuła, by się odprężył. Co ma mu powiedzieć? Jak wszystko wyjaśnić, nie używając zbyt wielu słów? Jakkolwiek wyrósł już z wieku, kiedy obie z Maureen przezywały go Ptaszkiem-Pytkiem, ciągle lubił zadawać pytania, a ona wolała, żeby jeszcze przez jakiś czas nie stawiał ich zbyt wiele. - Wszedłeś w butach do łóżka, mój panie. - Nic mnie to nie obchodzi - odezwał się zduszo nym głosem. - Zdejmiemy je, dobrze? - Jeden po drugim zdjęła mu trampki i ustawiła obok łóżka. - Zrobiłeś już lekcje, Jefiie? Odburknął coś niezrozumiale. Puste biurko świad czyło jednak wymownie, że nawet nie dotknął książek.
Westchnęła ciężko, pojmując że nie miał zamiaru niczego jej ułatwiać. - Nie pójdziemy do kina, jeśli nie odrobisz lekcji, kochanie. - Nic mnie to nie obchodzi. - Posłuchaj... - zaczęła stanowczym tonem, uwa żając, że najlepiej postępować w tej sytuacji nor malnie. - T y mnie nie chciałaś słuchać! - przerwał jej gwałtownie, odrywając na chwilę głowę od poduszki. - Masz rację. - Poczuła się trochę winna. Po głaskała go znów po plecach. - A co chciałeś mi powiedzieć? - Wygrałem. Nie odezwała się, jakby nie pojmując sensu tego słowa. - Wygrałem pierwszą partię - wyjaśnił Jeffie, prze kręcając się na bok. Poczuła znów strach, obezwładniający strach. Ile partii rozegrali? Czyżby Jeffie naprawdę wygrał, czy też Phillips mu na to pozwolił? - Wygrałbym znów, gdybyś mi nie przeszkodziła - zapewnił z buńczuczną zuchwałością dziecka, które samo dobrze wie, że kłamie. -Jeffie, posłuchaj mnie uważnie. - Potrząsnęła nim delikatnie. - Nie życzę sobie, abyś grał w tę grę. Rozumiesz? Nie wolno ci grać w tę grę. Nigdy. - T a gra nazywa się szachy - powiedział z wy zwaniem w głosie. Dobry Boże, a więc to słowo wróciło do jej domu. Teraz Jeffie może poprosić o szachy w szkole, w skle pie z zabawkami... Chcąc zyskać na czasie, pochyliła się, aby zapalić nocną lampkę. - Nie ma znaczenia, jak ona się nazywa. Nie chcę, abyś w to grał. Jasne?
-Dlaczego? - To słowo zabrzmiało raczej jak wyzwanie niż pytanie. Wysunął przy tym dolną wargę i opuścił brwi, robiąc przesadnie nachmurzo ną minę. - Bo tak powiedziałam. - Nie lubiła tego typu argumentów, ale dziś wieczór, w tej krytycznej sytu acji, nie potrafiła znaleźć rozsądniej szego wyjaśnienia. - I nie życzę sobie, abyś spotykał się z tym człowie kiem. Rozumiesz? - On nazywa się Dodge. - Wszystko jedno, jak się nazywa. Nie chcę, żebyś z nim rozmawiał. - On znał mojego tatę. Coffee otworzyła usta i zaraz je zamknęła, ogar nięta nagłym poczuciem winy. Czy aż tak bardzo brakowało mu ojca, że gotów był obdarzyć natych miastowym zaufaniem i sympatią każdego, kto tylko znał Richarda? Jeffie wiedział, kim był jego ojciec, ale sam nigdy o niego nie pytał. Miała nadzieję, że trudne pytania jeszcze przez długi czas nie zostaną postawio ne. I tak by było, gdyby nie Phillips... - Może znał twojego ojca - odpowiedziała wreszcie - ale ja go nie znam i nie chcę, aby nas odwiedzał. Nachmurzył się jeszcze bardziej, a kosmyk złotych włosów przesłonił mu błękitne oczy. W zasadzie był dzieckiem pogodnym i nie przysparzał problemów wychowawczych. Czasami tylko musiała walczyć z je go uporem. - Rozumiesz mnie? - dodała stanowczym tonem. Nie otwierając oczu, skrzywił się i odepchnął jej rękę. Nie bardzo wiedziała, co może jeszcze powie dzieć. Przyglądała mu się bezradnie. Miał na sobie flanelową koszulę i dżinsy, które założył rano do szkoły. Zauważyła, że znowu zgubił guzik, tym razem od rękawa koszuli.
- Co masz w ręku, dziecinko? - spytała nagle, widząc jego zaciśniętą piąstkę. - Nic. - Odsunął się i schował rękę pod poduszkę. Normalnie nie robiłaby problemu. Chłopiec miał prawo do swoich małych tajemnic. Tego wieczoru jednak instynkt... - Pokaż to, Jeffie - niemal rozkazała. Powoli wysunął rękę spod poduszki i położył ją na brzuchu. Drobne, poplamione palce rozwarły się i oczom Coffee ukazała się maleńka figurka - czarny król. Najpierw serce jej zamarło, a potem zaczęło walić w oszałamiającym tempie. Przypomniała sobie Phillipsa i jego niespodziewany uśmiech, gdy przyglądał się poukładanym w kasetce szachom. Z pewnością zauważył brak króla. Chciał jednak, aby Jeffie go sobie zatrzymał! Czuła w głowie szum głośniejszy niż odległy łoskot Owi Brook. - D a j mi to, Jeffie - powiedziała z udanym spokojem. - On jest mój. - Zacisnął kurczowo palce i przy glądał się jej z rezerwą, jakiej nigdy nie było w ich wzajemnych stosunkach. - Należy do pana Phillipsa, który na pewno się o niego upomni. - Wiedziała, że nie mówi prawdy. Phillips celowo pozwolił Jeffie'emu zabrać króla. W dodatku stało się to na jej oczach. - Oddaj mi go natychmiast! -Nie. - Bezwzględnie tak. - Kompromis nie był możliwy. Gdyby pozwoliła mu zatrzymać króla, zapewne roz myślałby całą noc o szachach, podobnie jak to miał w zwyczaju Richard. - Odłóżmy go i na tym koniec - dodała, biorąc chłopca na ręce. - Nie. - Wygiął plecy i zaczął wierzgać nogami.
Coffee nie zważała na protesty Jeffie'ego. Wytaszczyła go z pokoju i przeniosła do swojej sypialni, gdzie natychmiast podjęła decyzję. - Włożymy króla do szuflady - powiedziała, pod chodząc do narożnej komody. - Tu sobie bezpiecznie poczeka na właściciela, zgoda? - Nie - zaprotestował. - Zostaw mnie! - Połóż go tutaj. - Wyciągnęła jedną z górnych szuflad, przeznaczonych na bieliznę. Oparła łokieć o blat komody i spojrzała na syna z determinacją. Choć nagle odczuła dokuczliwy ból w krzyżu, po stanowiła, że będzie tak stała aż do skutku. Chyba zrozumiał, że nie wygra, bo wykrzywił buzię, a jego wargi zaczęły drżeć. - Połóż go na tej koronce - powiedziała pojednaw czo. - To doskonałe miejsce. Nie możesz go za trzymać, bo nie należy do ciebie. O tak, dobry chłopczyk - dodała łagodnie, gdy wreszcie położył króla na wyznaczonym miejscu. Przez chwilę podziwiali w milczeniu piękną figurkę z kości słoniowej, złożoną na posłaniu z białej ko ronki. CofFee stanął przed oczyma wizerunek oświet lonej ogniem twarzy Phillipsa. Zadrżała na to wspo mnienie, po czym uklękła i postawiła Jeffie'ego na podłodze. - Dobry chłopczyk. - Usiłowała go przytulić, ale wyrwał się i błyskawicznie wybiegł z pokoju, zatrzas kując za sobą drzwi. Stała z rozdartym sercem i nasłuchiwała. Choć nie mogła nic usłyszeć przez ścianę, wiedziała, że chłopiec płacze. Wiedziała również, że tym razem nie uda jej się go pocieszyć. - Niech cię Ucho! - wyszeptała, z wyrzutem patrząc na czarnego króla, po czym szybko zamknęła szufladę.
|
Zazwyczaj Coffee piekła ciasto w piątek, gdy wiec na weekend przyjeżdżali goście, w domu unosił się smakowity zapach. Dziś wieczór jednak musiała się czymś zająć, aby opanować zdenerwowanie. Wsypała ostatnią miarkę mąki do masła i mieszała, aż masa przestała przywierać do miski. - Nie pojmuję, w jakim celu mamy się z nim spotkać - powiedziała do teściowej. Maureen oderwała wzrok od naczyń, które ukła dała w zmywarce. - Nie widzę w tym nic złego, Coffee. Coffee jednak była innego zdania. Wyczuwała niebezpieczeństwo wiszące nad Jeffim, jak również - czego, nie potrafiła racjonalnie wytłumaczyć - nad nią samą. Potrząsnęła głową w zdenerwowaniu i za brała się do zagniatania ciasta. - On chce grzebać w naszym życiu, Maureen, po to tylko, aby zaspokoić swą obrzydliwą ciekawość. - Nie dostrzegłam w nim niczego obrzydliwego. Przeciwnie, sprawia niezwykle sympatyczne wrażenie. - Maureen docisnęła drzwiczki zmywarki i odgarnęła ręką siwe włosy, opadające na jej szerokie czoło. - Ludzie zawsze starają się być sympatyczni, gdy czegoś potrzebują. - Posypując ręce mąką, Coffee z pasją formowała placek. - No cóż, jeśli on chce czegoś ode mnie, znaczy, że sam ma również coś do sprzedania - zauważyła cierpko Maureen. - Znał Richarda i chce o nim porozmawiać. „Czego ty na przykład nigdy nie robisz" - zdawała się mieć na myśli. Nie wypowiedziana wymówka zawisła w powietrzu. Coffee zarumieniła się ze wsty du. Musiała przyznać Maureen rację - nie lubiła rozmawiać o Richardzie. Wspomnienia wyzwalały w niej zbyt silne poczucie winy. Gdy otwierała przed
nimi drzwi, złe myśli opadały ją niczym śnieżna lawina. Chociaż, rozumując logicznie, wiedziała, że zrobiła dla Richarda wszystko co mogła. Mimo to stale dręczyło ją bolesne przeświadczenie, że jednak czegoś nie zrobiła, że coś pominęła... Może nie dobrała odpowiedniego klucza do jego serca, do jego umysłu, do jego szczęścia... Jak bym się czuła, zastanawiała się, jeśli utraciła bym Jeffie'ego i nikt nie chciałby o nim ze mną rozmawiać? - Przepraszam - powiedziała skruszona, spojrzaw szy na teściową. Nie była w stanie uratować Richarda przed nim samym, ale przecież był Jeffie, którym musi się opie kować. Cokolwiek by się działo, wygra tę grę! - Nienawidziłam dziennikarzy tak samo jak ty - przypomniała Maureen. Podeszła do lodówki i wy jęła z niej bekon. - Pan Phillips wydaje mi się inny niż tamci, a biografia Richarda to nie to samo, co artykuł w gazecie, o którym zapomina się następnego dnia. - Zaczęła układać plasterki bekonu na ruszcie. - Wiesz, czasami przychodzi mi na myśl, że ludzie po prostu mogą zapomnieć, że Richard... w ogóle żył. - Ależ, Maureen! - zaprotestowała Coffee. - Nikt nie zapomni Richarda. Nigdy! Był sławny. Przez najbliższe sto lat jego partie będą poddawane drobiaz gowej analizie. - Jego partie, owszem - wyszeptała Maureen. - Ale tu chodzi o człowieka. Coffee z furią zagniatała ciasto. Ten nieszczęśliwy, zajęty sobą i bezwzględny mężczyzna był dla niej mężem, dla Jeffie'ego ojcem, a dla Maureen ukocha nym, choć niedostępnym synem. Czy rzeczywiście obcy ludzie powinni o nim pamiętać? Coffee nie chciała, aby pewne strony charakteru jej męża ujrzały
światło dzienne, aczkolwiek zdawała sobie sprawę, że biografia Richarda byłaby wówczas bardziej fascy nująca. - Muszę przede wszystkim mieć na uwadze dobro własnego syna - powiedziała. - Obawiam się, że lektura takiej książki źle wpłynie na Jeffie'ego. Lepiej, żeby budował obraz swego ojca na naszych opiniach, niż sugerując się interpretacją faktów dokonaną przez kogoś obcego. - Nie uda ci się na zawsze odsunąć go od szachów - rzekła Maureen. - Pewnego dnia, tak czy owak, zechce dowiedzieć się prawdy o ojcu i wszystkiego o tej grze. - Ale jeszcze nie teraz - zaperzyła się Coffee. - Już ci mówiłam, że jeśli w tym wieku złapie bakcyla... Oczyma duszy ujrzała fotografie z rodzinnego al bumu Maureen. Ośmioletni Richard z nachmurzoną miną rozgrywa swój pierwszy mecz na turnieju. Dzie więcioletni Richard, otoczony wianuszkiem podziwia jących go kibiców, pokonuje doświadczonego szachi stę. Dziesięcioletni Richard z ponurą twarzą odbiera swój pierwszy puchar, tak duży jak on sam. W tym albumie nie ma ani jednego zdjęcia, na którym Ri chard by się uśmiechał. Ani jednego! - Maureen, zrobię wszystko, aby Jeffie miał nor malne dzieciństwo, z dala od tej okropnej gry. Nawet jeśli to oznacza pozostawienie ciebie, opuszczenie tego miasta... Maureen odwróciła się raptownie. Skrzyżowała ręce na piersiach i uniosła wojowniczo kwadratowy podbródek. - Proszę bardzo! - powiedziała dobitnie. - Jedź sobie i zabierz mojego wnuka z jedynego domu, który ma. To rzeczywiście najlepsze wyjście. Odetnij go od korzeni, pozbaw przyjaciół i zostaw mnie tu samą...
W oczach Maureen błysnęły łzy i Coffee nagle wzruszyła się. Maureen przybrała tak wyzywającą postawę, że przywodziła na myśl pierwszych osad ników, którzy zaparci na progu domu stawiają czoło atakowi Indian. -Teraz walczysz nie fair - zauważyła Coffee, uśmiechając się w duchu. W pensjonacie „Owi Brook" było mnóstwo roboty. Maureen z pewnością sama by sobie nie poradziła. - Za chwilę powiesz, że masz przeszło szaśćdziesiątkę i łamie cię w krzyżu każdego poranka. - Właśnie miałam zamiar to powiedzieć - przy- \ znała Maureen matowym głosem i nerwowo zakręciła I się w kółko. Jakby bezwiednie wzięła do ręki jajko i zaraz odłożyła je z powrotem. -Wiesz dobrze, że nie zamierzam cię opuścić - zapewniła Coffee. - I wcale nie z tego powodu, że jest to dom Jeffie'ego, ale ponieważ uczyniłaś go moim domem. Nigdy tego nie zapomnę, Maureen. Ale... - urwała, ponieważ wahadłowe drzwi do holu uchyliły się. Na progu stał rozczochrany, ubrany w piżamę Jeffie. - Jestem głodny - zakomunikował. - Nie dziwię się - skomentowała Maureen. Obrażony chłopiec nie zszedł na dół na kolację, a Coffee nie pozwoliła zanieść mu jedzenia na górę. Widać głód zrobił swoje - przezwyciężył dzie cięcą dumę i upór, co Coffee skwitowała westchnie niem ulgi. - Zjesz kanapkę z bekonem i pomidorem? - spy tała Maureen szczerze ubawiona. - Przyniosę ci do salonu, dobrze? Jeffie przez chwilę wahał się, jakby szukając dziury w całym, ale ostatecznie skinął potakująco głową
i godnym krokiem wymaszerował z kuchni. Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, obie kobiety wybuchnęły śmiechem. - Przepraszam - odezwała się w końcu Coffee. - Poddaję się. Możesz zapraszać kogo chcesz, Maureen. Była idiotką, jeśli myślała, że kiedykolwiek narzuci swą wolę kobiecie o tak silnej osobowości jak jej teściowa. Z równym skutkiem mogła próbować prze sunąć Iron Mountain. Dumę i upór odziedziczył po matce Richard, a po nim to dziecko w sąsiednim pokoju. - Postaram się, aby wyszedł, zanim Jeffie wróci ze szkoły - zapewniła ustępliwie Maureen. - Dziękuję. Ale jeszcze jedno... Richard był twoim synem i oczywiście możesz mówić o nim wszystko, co zechcesz. Ale Jeffie jest mój i nie życzę sobie, aby znalazł się w tej biografii. Obiecaj mi, że nie będziesz rozmawiać o Jeffim ani o mnie. - Postępujesz niemądrze - oświadczyła Maureen. Skończyła przygotowywać kanapkę dla Jeffie'go i po łożyła ją na talerzu. - Możliwe. Ale tak sobie życzę - oznajmiła Coffee stanowczym tonem, postanawiając w duchu, że jutro w porze lunchu umknie z domu i z całą pewnością Dodge Phillips jej tu nie spotka. Nazajutrz rano Coffee z przerażeniem stwierdziła, że unikanie Dodge'a Phillipsa na niewiele się zda. Odrętwiała wpatrywała się w szufladę z bielizną, gdzie poprzedniego wieczoru schowała czarnego króla. Król zniknął bez śladu. - Jeffie - szepnęła z niedowierzaniem. To nie było w ogóle do niego podobne. Musiał wiedzieć, że posuwa się za daleko.
Usiłowała logicznie uporządkować wirujące myśli. To wszystko była wina Phillipsa. Odkąd pojawił się w mieście, nie miała chwili spokoju. Ten sen ostatniej nocy... Obudziła się w skotłowanej pościeli, z bijącym sercem. Jego ciemne, rozjaśnione jedynie blaskiem ognia oczy - oczy, które zbliżały się do jej własnych, aż zapadła się w ciemność. Pospieszyła do pokoju syna, ale na progu zawahała się. Nie, nie będzie robić mu rewizji. Po prostu zażąda zwrotu figurki, gdy tylko Jeffie wróci ze szkoły. Przeskakując co drugi stopień, zbiegła w skarpetkach na dół. Znalazła Maureen w kuchni. - Nie mogę znaleźć figurki -rzuciła jednym tchem. - Spytaj Phillipsa o adres, to mu ją natychmiast wyślę. - Dobrze. - Maureen spojrzała na nią z zacieka wieniem, ale powstrzymała się od pytań. Zajęta była przygotowywaniem zapiekanki na lunch. Czyżbyś nie wiedziała, że prawdziwi mężczyźni nie jadają zapiekanek? - pomyślała CofFee, a na głos oznajmiła: - Wrócę o drugiej. Długa jazda po doskonałym śniegu podziałała jak balsam na rozdygotane nerwy CofFee. Dzień był mroźny, rześki, w powietrzu unosił się zapach sosen. Przejechała przez Wildcat Valley aż do rozwidlenia drogi w kierunku Black Mountain, następnie okrąży ła jej szczyty trasą Woodlands. Tego dnia na szlakach było pusto. Dopiero jutro zbocza zaroją się od week endowych narciarzy. Kiedy wróciła na drogę do Owi Brook, czuła się znacznie pokrzepiona na duchu. Wobec potęgi i maje statu gór jej osobiste problemy nabrały odpowiednich proporcji. Nie lękała się już tak bardzo Phillipsa. W końcu, co z tego, że jej się przyśnił? Robiła z igły
widły. Był niewątpliwie atrakcyjnym mężczyzną, a ona żyła samotnie przez trzy lata. Nic więc dziw nego, że tak emocjonalnie przeżyła to spotkanie. J^j strach o Jeffie'ego również był przesadny. To, że Phillips wspomniał o napisaniu książki - nie ozna czało jeszcze, że ją napisze. Mając dwadzieścia sześć lat Coffee zdążyła już zauważyć, że mniej więcej co trzecia poznana osoba deklarowała chęć napisania książki, co wcale nie oznaczało, że zabierali się na poważnie do dzieła. Phillips z pewnością nie wyglądał na pisarza. Cała ta gadanina o biografii Richarda mogła być jedynie pretekstem, aby tu przyjechać i porozmawiać o wy bitnym szachiście. Zresztą Maureen na pewno zdołała już zaspokoić jego ciekawość. Teraz tylko trzeba mu odesłać figurkę, a Jeffie szybko, oby jak naj szybciej - modliła się - zapomni o całej sprawie i życie znów wróci do normy. Tak być musi - myślała, zdejmując narty. Weszła do domu na palcach, mimo wszystko na słuchując, czy aby nie usłyszy męskiego głosu. Ode tchnęła z ulgą, widząc, że jej teściowa siedzi przed kominkiem w salonie sama. W rękach trzymała ka wałki materiału, z których zszywała kapę na łóżko. - Poszedł już? - spytała Coffee od progu. Maureen popatrzyła na nią dziwnie. - Wyszedł godzinę temu - powiedziała z ustami pełnymi szpilek. - Doskonale. - Coffee uśmiechnęła się z satysfak cją. - Podał ci adres? - Spojrzała na zegar i zmarsz czyła brwi. Gdzie jest Jeffie? Powinien już wrócić ze szkoły. - Powiedział, że da ci znać, gdy tylko poszuka jakiegoś mieszkania. - Maureen spojrzała wymownie na synową.
- Mieszkania? Chyba nie chcesz powiedzieć, że tu w Jackson? - Coffee ciężko opadła na kanapę. - Owszem. Zamierza zostać w mieście i zbierać materiał do tej książki. Dziś po południu miał obej rzeć domek Elsy Warner. - Och, tylko nie to! - Coffee zerwała się z kanapy i skoczyła na równe nogi. Mały, przeznaczony do wynajmu domek Warne rów znajdował się niedaleko stąd, przy drodze pro wadzącej do miasta. Jeffie niemal codziennie przejeż dżał tamtędy na nartach. Właśnie teraz musiał obok niego przejeżdżać! - Ona nie może tego zrobić! - zawołała Coffee, biegnąc do telefonu. Ostatecznie Elsa Warner była jej przyjaciółką. Z zaciśniętymi zębami Coffee wykręcała numer, jednocześnie drugą ręką zmieniając buty. Telefon u Warnerów dzwonił i dzwonił. Zrezygnowana od łożyła słuchawkę. Elsa prawdopodobnie właśnie teraz pokazuje mu dom, pomyślała. - Dasz sobie radę beze mnie? - zwróciła się do teściowej. Goście na weekend powinni zjawić się lada chwila. - Sądzę, że tak - odparła Maureen sucho i dodała z naciskiem: - Nie myśl jednak, że uda ci się zmienić jego decyzję.
ROZDZIAŁ TRZECI
Należący do Warnerów domek usadowiony był na zboczu góry, nieco powyżej szlaku prowadzącego do Jackson. Coffee spieszyła się, więc skręciła z głównej drogi na krótszą, prywatną ścieżkę, biegnącą pośród sosen i brzóz. Pnąc się pod górę, zauważyła mimo chodem, że ktoś już tędy dzisiaj podążał. Wynurzyw szy się z mrocznego lasu, zmrużyła oczy, znalazła się bowiem wśród zalanych słońcem niskich drzewek. Warnerowie wycięli kawał starego lasu, aby z chaty roztaczał się piękny widok, a mając na względzie dodatkowy dochód, obsadzili zbocze jodełkami. Co ffee na chwilę przystanęła, rozkoszując się ich wspa niałym, balsamicznym zapachem, a następnie znowu ruszyła pod górę. Unosząc głowę, widziała przed sobą dom o spadzi stym dachu w kształcie litery A. Z kominka zbudowa nego z polnych kamieni wydobywała się wstęga dymu. Na ten widok jej serce zaczęło bić jeszcze szybciej. Zauważyła także, że ktoś odgarnął śnieg z drewnia nych stopni prowadzących na taras. Zdenerwowana odpięła narty i w jednej chwili zamarła. Spostrzegła na śniegu wokół domu ślady, ślady zbyt małe, aby mogły należeć do dorosłego. Nie mogąc złapać tchu, popędziła w kierunku schodów. Para krótkich, dziecięcych nart stała oparta o ba rierkę schodów. Obok nich sterczały wbite w śnieg kijki Jeffie'ego, całe oklejone komiksowymi nalepkami.
W pierwszej chwili chciała po prostu wpaść jak furia do domu, aby wyrwać Jeffie'ego z tej jaskini lwa. Uspokój się, pomyślała z desperacją, biorąc głęboki oddech. Tylko spokojnie. Nagle usłyszała dźwięk otwieranych drzwi i tupot ciężkich kroków. - Jeszcze raz i wystarczy - powiedział Phillips. - Przyniosę jeszcze pięć kawałków - odparł Jeffie. - Nie trzeba aż tyle. Kosz jest prawie pełen. Weź dwa lub trzy polana... - Phillips urwał nagłe, za trzymał się na górnym stopniu schodów i oparł ręce na barierkach. - Pani Dugan - powiedział tonem pełnym rezerwy. Z oczami utkwionymi w Phillipsa, Coffee szła po schodach z taką ostrożnością, jak gdyby pokonywała lodową półkę nad bezdenną przepaścią. Mężczyzna ściągnął brwi i cofnął się nieco, auto matycznie kładąc uspokajająco rękę na ramieniu Jeffie'ego, który stał schowany za jego plecami. Na widok tego gestu Coffee zamarło serce. To był niemal gest posiadania. Nie, nie będziesz go miał - pomyślała z rozpaczą. - Oddałam już szachom jednego i nie oddam drugiego. Wspięła się po ostatnich kilku stopniach, by wresz cie znaleźć się w zasięgu wzroku Jeffie'ego. Chłopiec miał szeroko otwarte usta i minę winowajcy. A więc pamiętał, co mu powiedziała poprzedniego wieczoru, a jednak jej nie posłuchał. Czy to szachy stanowiły taką atrakcję, czy też towarzystwo tego mężczyzny? - Co tu robisz, Jeffie? - zapytała ze spokojem, który dużo ją kosztował. Zarumienił się po czubki uszu i utkwił wzrok w swoim starszym towarzyszu. Phillips jednak poklepał go tylko po ramieniu, popatrzył na Coffee i skrzyżował ramiona. Na jego
obojętnej twarzy pojawił się wyraz pewnej nieustęp liwości. - Przyniosłem króla - zdołał wreszcie wymamrotać Jeffie. Zerknął na Phillipsa i tak samo jak on skrzy żował ramiona. - Dodge potrzebuje go do gry - dodał z większą pewnością siebie. Ogarnęła ją fala nieutulonego żalu. Jej syn na śladował tego obcego mężczyznę. Czuła się jak wyrzucona poza nawias. Tych dwóch mężczyzn zwa rło przeciwko niej szeregi. Jak Jeffie mógł z taką łatwością ją zdradzić? Musiała jednak pamiętać, że to ona miała rację. - Skoro już zwróciłeś króla, wracaj do domu - po wiedziała z udawanym spokojem. - Jesteś nam po trzebny. Trzeba rozpalić w kominku i pomóc babci w kuchni. - Później zastanowi się, co mu powiedzieć, teraz przede wszystkim musi go stąd zabrać. - Zmykaj już i powiedz babci, że za chwilę wrócę. Muszę zamienić dwa słowa z panem Phillipsem. Jeffie nie protestował. Prośba matki była uza sadniona. Coffee i Maureen wychowywały go tak, aby czuł się częścią ich zespołu. W ciągu ostatniego roku sporo im pomagał. Wiedział, że jest potrzebny. Niemniej jednak oczy mu pociemniały z rozczaro wania, gdy znów spojrzał na swego wysokiego to warzysza. Ale jeśli miał nadzieję, że Phillips będzie przeciw działał jego odprawie, rozczarował się. Mężczyzna obdarzył go tylko przelotnym uśmiechem i klepiąc po ramieniu, powiedział: - Miło było cię znów spotkać, Jeff. Jeffie ciężkim krokiem zszedł ze schodów, przypiął narty i nie oglądając się pomknął w dół. Gdy zniknął z pola widzenia, Coffee z impetem odwróciła się do Phillipsa.
- Mówiłam już, żeby trzymał się pan z dala od mego syna! Phillips ani drgnął. Stał spokojnie, ze złożonymi rękami i wzrokiem utkwionym w jej twarzy. Coffee zauważyła, że rękawy czerwonej, flanelowej koszuli miał podwinięte, a jego niezwykle muskularne, owło sione ręce były zaskakująco opalone jak na tę porę roku. - Mówiła pani - przyznał, po czym odwrócił się w stronę szklanych, suwanych drzwi prowadzących do domu. - Zimno tu - dodał. Czy myślał, że na tym zakończy rozmowę? Bez zastanowienia rzuciła się za nim do środka. Trzasnęła drzwiami z hukiem, aby zaanonsować swe wejście i rozejrzała się wokół. Parter domku sprawiał przestronne wrażenie dzięki niezwykle wysokiemu, niemal gotyckiemu sklepieniu. Z saloniku roztaczał się wspaniały widok na połu dniowe stoki gór. Masywny bufet oddzielał pokój od niewielkiej, przytulnej kuchni. Tam właśnie skierował się Dodge Phillips, by zgasić ogień pod gwiżdżącym czajnikiem. - Nie może pan wynająć tego domu - powiedziała Coffee z naciskiem, opierając się o bufet. Roześmiał się - krótkim, urywanym śmiechem, który nie zdradzał rozbawienia. - Już to zrobiłem. - Elsa Warner jest moją bliską przyjaciółką - za pewniła Coffee tonem groźby. - Proszę więc nie przysparzać jej kłopotów. Już zapłaciłem, i nawet jeśliby chciała, nie może mnie wyrzucić. - Odwrócił się i z galanterią postawił przed nią na blacie dwa kubki. - Gorąca czekolada czy kawa, Coffee? - Dziwny półuśmiech wykrzywił mu wargi.
Miał wyjątkowo męskie usta, o zdecydowanie cień szej górnej wardze, która sprawiała wrażenie jedynie subtelnej linii oddzielającej złotawą, gładko wygoloną skórę od pełnej, pięknie wykrojonej dolnej wargi. - Kto panu powiedział, jak mam na imię? - Pani mąż. - Jego ciemne, przenikliwe oczy zare jestrowały szok na jej twarzy. Odwrócił się i zaczął przetrząsać torbę z zakupami. - W Berlinie. Piliśmy wówczas kawę - dodał. Popatrzyła nic nie widzącym wzrokiem na góry za oknem i zamyśliła się. Nigdy nie przypuszczała, że Richard rozmawiał z kimkolwiek na jej temat. Sądzi ła, że gdy wyjeżdżał na turnieje, przestawała dla niego istnieć. Phillips postawił przed nią kubek z kawą i podszedł do pieca, aby dorzucić następne polana. - Chciałabym czekoladę - powiedziała przewrot nie. - Następnym razem - roześmiał się pod nosem, otwierając szklane drzwi pieca. - Skąd Jeffie wiedział, gdzie pana szukać? - Elsa Warner, po wyjściu stąd, spotkała na po czcie jego kolegę. Jeffie nie mógł więc wiedzieć, że spotka Phillipsa. Dlaczego mimo to zabrał figurkę do szkoły? Może po prostu nie mógł się z nią rozstać? To nie było uspo kajające wyjaśnienie. - Nie życzę sobie, aby znów spotkał się pan z Jeffim - odezwała się. - To mała miejscowość. Czy mam odwracać głowę, gdy spotkamy się na ulicy? - Spojrzał na nią szy derczo. - Dobrze pan wie, o co mi chodzi. -Wiem, ale nie rozumiem, dlaczego? Jeśli tak bardzo nienawidzi pani szachów, to skąd Jeffie
w ogóle zna zasady gry? - Podszedł do niej i obser wował ją badawczo. Czuła się onieśmielona tym upartym, bezceremo nialnym spojrzeniem. Opierała się łokciami o bufet, lekko odchylona do tyłu. Gdyby się wyprostowała, jej twarz znalazłaby się na wysokości jego klatki piersio wej. W tej pozycji nie mogła odeprzeć ataku tych nieustępliwych, ciemnych oczu. Uniosła głowę i spoj rzała nań odważnie. - Richard go nauczył, ale Jeffie nie grał od tamtego czasu. - Ale przecież to było trzy lata temu. - Zniewalają cy uśmiech rozjaśnił zdumioną twarz Phillipsa. - Błys kawicznie sobie wszystko przypomniał. Zaatakował dwiema figurami... to najpewniejsza oznaka! - Oznaka czego? - spytała, choć dobrze znała odpowiedź. -Geniuszu... geniuszu szachowego. Zadrżała. Richard powiedział to samo, gdy grał z Jeffim po raz ostatni. Dobrze pamiętała, że na twarzy męża, gdy to mówił, malował się strach. Czy lękał się o Jeffie'ego, czy o siebie - nie wiedziała, nie śmiała pytać. Richard nigdy więcej nie zagrał z synem, choć chłopiec go o to błagał. Miesiąc później wyprawił się na Mount Washington i... Przeszył ją dreszcz. - Zimno? - Phillips dotknął jej ręki. - Nie! - Gwałtownie wciągnęła powietrze. Co też tu robi, stojąc tak blisko tego mężczyzny? Miała wrażenie, że stoi tak całe wieki. Powinna przede wszystkim pamiętać, że ten człowiek ma zamiar na pisać biografię Richarda! Co będzie, jeśli w tej książce nadmieni, że syn Richarda Dugana zdradza oznaki szachowego geniu szu? Co będzie, jak dowie się o tym Jeffie - albo gdy sam o tym przeczyta? Wyobraziła sobie syna, gdy
w wieku dziesięciu lat z fanatycznym błyskiem w oku zada jej pytanie: „Czy to prawda, że jestem ge niuszem?". Nie, za wszelką cenę musi go ochronić. Ale jak tego dokonać, jeśli ten mężczyzna mieszka tuż obok? Z trudem oderwała się od tych upiornych myśli i powoli przeniosła wzrok z szerokiej klatki piersiowej Phillipsa na jego ubawioną twarz. I naraz wpadła w panikę. Powrócił nocny koszmar. Mężczyzna stał tak blisko... - Proszę się odsunąć - niemal rozkazała. Zdziwiony uniósł brwi, ale cofnął się o krok. Coffee odepchnęła się od bufetu i zdecydowanym krokiem pomaszerowała ku drzwiom. - Już pani wychodzi? - zapytał ironicznym tonem. - Dziś jest piątek, mam dużo pracy w pensjonacie - rzuciła niedbale. Kładąc rękę na szklanych drzwiach, zatrzymała się i odwróciła. - Proszę mi obiecać... - Że strzelę sobie w łeb przy pierwszej nadarzającej się okazji? - zadrwił. Cios był celny i bolesny. Odwróciła się z impetem w kierunku drzwi i niechcący uderzyła ręką w szkło. Jęknęła, podnosząc obolałą dłoń do ust. W jednej chwili Phillips znalazł się tuż za nią. Chwycił ją z tyłu za ramiona. Czuła jego ciepły oddech na swej szyi. - Co takiego powiedziałem? - Nic! Proszę trzymać się z daleka od mojego syna! Chciała uwolnić się od jego rąk, ale jej nie puszczał. Uścisk był coraz mocniejszy. Zamknęła oczy, starając się opanować drżenie. Po chwili, która zdawała się nieskończonością, wzięła głęboki oddech i zmusiła się, aby otworzyć oczy. Na szkle widziała zamglone odbicie mężczyzny, nakładające się na jej własne.
- Naprawdę pisze pan biografię Richarda? -Tak. - Delikatnie powiódł dłońmi po jej ra mionach. -Jak długo zamierza pan tu zostać? - spytała z wyraźną niechęcią. - Zbieranie materiału pochłania wiele czasu, Co fTee. - Uśmiechnął się ponuro. - Jeśli więc chce pani, żebym szybciej wyjechał... - T o co? - Rozsunęła drzwi. Zimne powietrze owiało jej rozpaloną twarz. - Powinna pani ze mną współpracować - dokoń czył i puścił jej ramiona. Coffee wyszła bez pożegnania. Nie odwróciła się ani razu, choć instynktownie czuła, że stał nierucho mo w progu i obserwował ją, póki nie zniknęła za drzewami. W piątkowe popołudnie panowało, jak zwykle, zamieszanie. Większość gości już przybyła, a reszty oczekiwano niebawem. Coffee i Maureen uwijały się jak w ukropie. Trzeba było wszystkich rozlokować, zapoznać ze sobą, ponadto pilnować ognia w ko minku i stale uzupełniać dużą wazę z ponczem, która stała na stole w salonie. Trzeba było również z nie zmąconym spokojem odpowiadać na nie kończące się pytania w rodzaju: gdzie w mieście można dobrze i tanio zjeść, gdzie są najciekawsze zjazdy narciarskie, a gdzie ośle łączki dla początkujących i kiedy CofTee udzieli pierwszej lekcji jazdy na nartach - co wcho dziło w zakres oferowanych przez pensjonat usług. Dopiero po ósmej najgorsze minęło. Niektórzy udali się już do miasta na kolację, inni rozpakowywali się w swoich pokojach lub oglądali telewizję. Kiedy Coffee z tacą pełną pustych filiżanek pojawiła się w kuchni, Maureen powitała ją zmęczonym uśmie chem.
- Gdzie jest Jeffie? - spytała teściową, w ostatnim bowiem czasie widziała go jedynie w przelocie. - Chyba w swoim pokoju. - Maureen zamieszała parujący w garnku gulasz. - Powiedz mu, że kolacja za dziesięć minut. - Dobrze. Coffee skierowała się ku schodom, ale zatrzymała się przy kontuarze recepcji, słysząc odgłos zajeż dżającego przed dom samochodu. Po chwili za dekoracyjnymi szybkami we frontowych drzwiach zamajaczyła postać jasnowłosej kobiety. Coffee uśmiechnęła się zachęcająco, podeszła do drzwi i ot worzyła je. - Proszę wejść - powiedziała. - Drzwi są otwarte. Para ogromnych, błękitnych oczu patrzyła na nią z zaciekawieniem. Młoda kobieta trzymała na ręku około trzyletnią, jasnowłosą dziewczynkę. Główka dziecka spoczywała sennie na ramieniu matki. - Czy to jest pensjonat „Owi Brook"? - spytała z wahaniem nieznajoma. Coffee przytaknęła, ale była pewna, że kobieta nie mogła nie zauważyć złotego napisu na tablicy przy bramie. - Proszę wejść - powtórzyła, zapraszającym ge stem otwierając drzwi, choć rozespane dziecko wzbu dziło w niej mieszane uczucia. Większość właścicieli pensjonatów w trosce o spokój innych gości nie chętnym okiem patrzyła na przyjezdnych z małymi dziećmi. Blondynka weszła do środka, skupiona i czujna jak myśliwy, zasadzający się na grubego zwierza. Bada wczym wzrokiem omiotła wszystko, co było w zasięgu - schody, widoczny z korytarza fragment salonu gościnnego, po czym ponownie utkwiła w Coffee płonące ciekawością oczy.
- Chciałabym wynająć pokój - odezwała się. W jej głosie wyraźnie pobrzmiewał cudzoziemski akcent. Była Niemką, a może Szwedką, zgadywała CofFee w duchu. Nie wyglądała na amatorkę narciarstwa. A zresztą mało kto wybierał się na narty z małym dzieckiem. Co więc tutaj robiła? Jackson nie leżało przecież na żadnej przelotowej trasie. -Mamy tylko jeden wolny pokój... mały i bez łazienki, za to stosunkowo tani. - Kiedy podała cenę, spostrzegła, że blondynka lekko się spłoszyła, więc szybko dodała: - Jest właśnie weekend, a to miej scowość turystyczna. Trochę dalej, w North Conway, są tańsze motele. Mogę zadzwonić i poszukać dla pani pokoju. Kobieta przytuliła policzek do potarganych wło sów dziewczynki. Po chwili uniosła głowę. - Nie, dziękuję. Jesteśmy bardzo zmęczone. Jazda tutaj zabrała więcej czasu, niż myślałam. Co miała na myśli, mówiąc „tutaj"? Owi Brook? Jackson? W zamyśleniu CofFee pogłaskała miękką jak aksamit rączkę dziecka. -A więc proszę zostać na noc, opuszczę cenę o dwadzieścia dolarów, a jutro poszukamy czegoś odpowiedniego. - To miło z pani strony. CofFee wypełniła kartę meldunkową. Kobieta na zywała się Ankę Meier i mieszkała w Kolonii, w Niemczech. - Z daleka pani przyjechała - skomentowała Co fFee, ale widząc, że kobieta nie przejawia chęci do rozmowy, szybko ucięła: - Oto klucz. Zaprowadzę panią do pokoju. - M a m sporo bagażu w samochodzie. - Ankę Meier błędnym wzrokiem spojrzała na parking. Wi dać było, że pada z nóg.
Coffee błyskawicznie wynurzyła się zza kontuaru i wyciągnęła ręce. - Pomogę pani. Proszę mi dać dziecko. - Och, jeśli pani może... - zgodziła się z wahaniem i delikatnie podała dziecko Coffee. - Ma na imię Brigitta. Gitta - dodała, a następnie zwróciła się do małej po niemiecku. - Nein, Muttiel - dziewczynka próbowała prote stować. - Uspokój się. Mamusia za chwilę wróci. Z dzieckiem na ręku Coffee usiadła na krześle. - Długo jechałyście, prawda? - przemówiła uspo kajającym tonem. Brigitta zwróciła ku niej swe inteligentne oczy, i choć z pewnością nie zrozumiała słów, podziałały na nią kojąco, bo nagle odprężyła się w ramionach Coffee jak ufny kotek. Coffee pochyliła głowę i po wąchała włosy dziewczynki - pachniały słońcem jak świeżo wysuszona bielizna. Przez chwilę miała cu downe wrażenie, że trzyma na rękach Jeffie'ego. Jakże to było miło znów przytulić małe dziecko! Jeffie doroślał i coraz mniej chętnie przystawał na takie pieszczoty. Nagle jak spod ziemi wyrosła przed nią Maureen. Podpierała się pod boki, a minę miała bardzo nieufną. - Co tam trzymasz? - zdziwiła się. - Czy mogę ją zatrzymać, mamusiu? - spytała Coffee z figlarnym uśmiechem. - No, no, miałabyś ładną parkę, co? W tej samej chwili wkroczyła Ankę Meier obarczo na ogromną, podniszczoną walizą i torbą pełną dzie cięcych zabawek. Na widok Maureen omal nie upuś ciła walizki na własne stopy. - Maureen, to jest Ankę Meier z Niemiec - Coffee dokonała prezentacji.
Maureen automatycznie wyciągnęła rękę, ale nagle zamarła, oczy jej rozszerzyły się i zamrugała nimi nerwowo, a jej ręka o włos minęła się z wyciągniętą dłonią Ankę. Coffee stała skonsternowana. Przez bladą twarz Ankę przemknął niezdecydowany uśmiech, Maureen zaś miała minę iście grobową, gdy w końcu wymieniły uścisk dłoni. - Zatrzymała się pani tutaj? - spytała szorstko Maureen. - Wynajęłam różany pokój - pospieszyła z wyjaś nieniem Coffee. Co tak zaniepokoiło Maureen? Czyż by myśl o małym dziecku w domu? - Zaprowadzę panią na górę - powiedziała Mau reen tym samym szorstkim tonem i wzięła dziecko z rąk Coffee. Maureen w gruncie rzeczy bardzo lubiła dzieci i gdy tylko objęła małą Gittę, wyraźnie odprężyła się, a jej twarz rozjaśnił mimowolny uśmiech. Ale trwało to ułamek sekundy, bo nagle spochmurniała i sztyw nym krokiem pomaszerowała na schody. - Przyślę Jeffie'ego na dół - zawołała z góry do Coffee. Ankę wchodziła po schodach z widocznym wysił kiem. Raz po raz waliza i torba obijały jej się o nogi. W pierwszym odruchu Coffee chciała pospieszyć jej z pomocą, ale jakaś nieuchwytna siła powstrzymała ją. Nie potrafiła tego zrozumieć, ale odniosła wraże nie, jakby obie kobiety zapomniały o niej i wręcz nie życzyły sobie jej obecności. Chyba jestem przewrażliwiona, pomyślała. Dopa truję się dziury w całym. Może to efekt ponownego, bulwersującego spotkania z Phillipsem? Nie chciała teraz myśleć o tym człowieku i z deter minacją całą wewnętrzną uwagę skupiła na Jeffim. Jak ma z nim postąpić? Dopuścił się karygodnego
nieposłuszeństwa, nie zamierzała jednak potraktować syna zbyt surowo. Cała sprawa zostałaby tylko niepo trzebnie rozdmuchana. W głębi duszy żywiła nadzieję, że fascynacja Phillipsem i szachami minie i chłopiec, jak to często z dziećmi bywało, skieruje swe zaintere sowanie gdzie indziej. Już ona się postara, aby w naj bliższy weekend miał co innego do roboty. Posprzą tają razem pokój, umyją ściany, a potem pojadą do North Conway po zakupy. Oczywiście, jeśli jej samej starczy energii na realizację tego napiętego planu. Co do tego miała niejakie wątpliwości. Porzucając jałowe rozważania, energicznym kro kiem skierowała się do kuchni, skąd zaczął dochodzić niemiły zapach przypalającego się gulaszu.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Przytrzymanie Jeffie'ego w domu nawet w najbar dziej sprzyjających okolicznościach nie było zadaniem łatwym, tym bardziej zaś w weekend, gdy wszyscy chodzili podminowani. Coffee dobrze znała przyczynę własnego podener wowania. Rano natknęła się znów na porsche Dodge'a Phillipsa. Widziała zaparkowany samochód, gdy pojecha ła do wypożyczalni po ekwipunek narciarski dla gości, którym za chwilę miała udzielić lekcji. Szczęśliwie nie natknęła się na właściciela. Ale samochód wystarczył - wydawał jej się tak groźny i złowróżbny jak czarny skoczek szarżujący na bezbronnego, białego pionka. Co jednak wyprowadziło z równowagi zazwyczaj wesołą Maureen? - Jeffie, co z ciebie za ślamazara! Mam już dosyć takiej pomocy - utyskiwała jego babka, podnosząc z podłogi kawałek żółtego sera, który chłopiec właśnie upuścił. - Mamusia kazała mi tobie pomagać. -Jeffie rzucił buntownicze spojrzenie matce, która akurat przecho dziła przez werandę, a potem na utartym serze leżą cym na desce zaczął rysować szachownicę. - O, nie! To nie jest do zabawy. - Maureen zabrała mu sprzed nosa deskę i sama zajęła się ucieraniem. - Dlaczego nie poczytasz sobie książki? - wtrąciła się Coffee, wchodząc do kuchni.
- Przeczytałem już wszystkie - odburknął. - Na pewno coś jeszcze by się znalazło. W salonie leży nowy numer Ski Magazine. - To głupie dziecko tam jest - naburmuszył się. Gdyby oświadczył, że w salonie znajduje się gniazdo żmij, zabrzmiałoby to zapewne tak samo. Coffee uśmiechnęła się w duchu. Mała Gitta, jeszcze wczoraj tak słodka i potulna, po dobrze przespanej nocy pokazała swe prawdziwe oblicze. Od samego rana rozrabiała tak, że tylko tuzin małp powiązanych ogonami mógłby prześcignąć ją w wy brykach. Ankę, wielce zażenowana, próbowała ją poskromić, ale nie odniosła sukcesu - bez smyczy i kajdanek nie było to możliwe. Przy śniadaniu Gitta za wszelką cenę postanowiła sprawdzić, co będzie, jak pociągnie za obrus - eksperyment ten oczywiście zakończył się katastrofą. Dobrze, że goście zgroma dzeni przy stole wykazali stosowne poczucie humoru i wyrozumiałość, czego nie można było powiedzieć o Maureen. Od rana chodziła z twarzą jak chmura gradowa. Może właśnie to niefortunne zdarzenie stało się przyczyną jej złego nastroju? - zastanawiała się Coffee. - Chodź, poszukamy razem tego czasopisma - zwróciła się do syna. Kiedy weszli do salonu, zastali Ankę i Gittę siedzą ce w fotelu przy oknie. Ankę czytała na głos bajkę. - Przyszliśmy tylko po gazetę - wyjaśniła Coffee, pospiesznie podchodząc do małego stolika przy sofie. Jeffie nie odstępował jej ani na krok. Co ta kobieta tutaj robiła? Coffee nie mogła prze stać myśleć o Ankę. Dlaczego odbyła tę długą drogę, skoro nie jeździła na nartach, a nawet nie zamierzała wyjść na spacer, mimo że dzień był piękny i słoneczny? Nie wspomniała, że zostaje na następną noc, a jednak
nie czyniła żadnych przygotowań do wyjazdu. Wszystko to wydawało się Coffee zadziwiające. - O, jest tutaj - powiedziała i podała magazyn Jeffie'emu. - Gitta, nein\ Brigitta wypuściła się jak strzała w kierunku Jeffie'ego, z roześmianą buzią i pazernie wyciągniętymi rączkami. „Nareszcie mam odpowiednie towarzy stwo" - zdawała się mówić. Jeffie wyraźnie był odmiennego zdania. Wyprężył się jak struna i wycelował oskarżycielsko palec w dziecko. - Nie! - wrzasnął. Ale mała dziewczynka biegła ku niemu chichocząc. Chłopiec z jękiem rozpaczy odwrócił się na pięcie i wypadł z salonu, na znak protestu zatrzaskując za sobą drzwi. - Nein, Gitta! Neinl - Ankę złapała córeczkę przy drzwiach i wzięła na ręce. Kiedy spojrzała na Coffee, obie serdecznie się roześmiały. - Biedna Gitta. - Coffee pogłaskała dziecko po główce. - Zobaczysz, że gdy wrócisz tu za dwanaście lat, nie będziesz się mogła od Jeffie'ego opędzić. Ankę uśmiech zamarł na ustach. Popatrzyła na Coffee jakimś dziwnym, niewidzącym wzrokem. Chyba czegoś nie zrozumiała, pomyślała Coffee i już chciała wolniej wytłumaczyć swą myśl, ale zrezygnowała. -Muszę już iść na lekcję - usprawiedliwiła się i chyłkiem wycofała do wyjścia. Lekcja zakończyła się sukcesem. Coffee była dum na ze swoich sześciu uczniów, którzy mając już nieja kie pojęcie o narciarstwie biegowym, dzisiaj poczynili ogromne postępy. Po wstępnej zaprawie na polu obok
pensjonatu Coffee zaprowadziła całą grupę na stok Eagle Mountain, a po godzinnym treningu udało się wszystkim zjechać znacznie trudniejszym szlakiem Yodel w dolinę. Tutaj lekcja dobiegła końca i zado wolone z siebie towarzystwo mogło już samodzielnie rozjechać się do pobliskich restauracji na obiad. Coffee udzieliła jeszcze ostatnich rad, pogratulowała i pomachała uczniom na pożegnanie. Dwójka młodych zapaleńców - prawników z Bos tonu, ociągała się z odjazdem. Joe Halloran oderwał wzrok od mapy w przewodniku i spytał: - Czy szlak Ellis River biegnie za tą drogą, Coffee? - Tak. Za tamtymi drzewami i dalej prosto. - Chcemy dostać się na nartach do Dana Place na lunch. Jedziesz z nami? - Nie, dziękuję. Nie mogę zostawić Maureen sa mej. - Uśmiechnęła się blado. Od trzech lat nie jechała szlakiem Ellis River i prawdopodobnie nigdy już tamtędy nie pojedzie. Richard udał się tą drogą, jadąc doGulf of Slides... Pożegnała się i zawróciła w kierunku domu. Droga biegła obok cmentarza i Coffee mimochodem ze rknęła na grób Richarda. Pochylony nad nagrobną tablicą stał tam mężczyzna w czerwonej, narciarskiej kurtce. Dodge Phillips... Coffee potknęła się, jej lewa narta wypadła z ubitej koleiny. Z ledwością łapiąc równowagę, Coffee ponownie spojrzała w bok i za uważyła, że mężczyzna również ją obserwuje. Mogła jeszcze uciekać - Dodge Phillips nie miał nart i nie byłby w stanie jej dogonić. Ale właściwie dlaczego miała uciekać? Była przecież u siebie, na swoim terenie. Dlaczego ma stale uciekać w obawie przed tym człowiekiem? Rozzłoszczona, na przekór sobie i światu, zboczyła ze szlaku i zaczęła brnąć przez kopny śnieg w stronę
żelaznego ogrodzenia, które oddzielało cmentarz od sąsiadujących pól. Phillips z rękami w kieszeniach wyszedł jej na spotkanie. Powiódł wzrokiem po jej twarzy i powital ny uśmiech zamarł mu na ustach. - Cześć, Coffee - powiedział niemal obojętnie. Stała bezradnie, nie pojmując, dlaczego w ogóle do niego podjechała. Powtarzanie mu, po raz nie wiado mo który, aby wynosił się z miasta, było zupełnie pozbawione sensu. Miał tak stanowczy wyraz twarzy, że z pewnością nie należał do ludzi, którzy łatwo zbaczają z raz obranego kierunku. - Powinnaś teraz powiedzieć: Cześć, Dodge - po instruował ją bezceremonialnie. - Albo spytać kur tuazyjnie: Jak leci? W innym miejscu i czasie, w innych okoliczno ściach mogłaby nawet polubić tego człowieka. Prze rażał ją, ale jednocześnie w niezrozumiały sposób pociągał. Czuła, że cała drży i sama już nie wiedziała, czy tłumi w sobie strach, czy rozbawienie. - A ja odpowiadam: Idzie jak po grudzie - ciągnął, gdy ona nadal milczała. -Dlaczego? - wyrwało jej się, nim zdążyła się zastanowić. - Nikt nie chce ze mną rozmawiać o twoim mężu, Coffee. Gdy tylko wymówię jego imię, wszyscy zamie niają się w słup soli. Co się za tym kryje? - spytał jakby trochę zniechęcony. Właśnie tego obawiała się najbardziej -jego docie kliwości i wietrzenia niepotrzebnych sensacji. Jeśli ten człowiek dojdzie do wniosku, że wokół tej sprawy kryje się jakaś tajemnica, będzie drążył materię tak długo, aż dogrzebie się do samego dna. Uparty, wścibski, inteligentny - niebezpieczne to cechy u ko goś, kto zamierza napisać biografię Richarda.
- Nikt niczego nie ukrywa - odezwała się wreszcie pozornie obojętnym tonem. - Po prostu ci nieliczni, którzy znali Richarda, wiedzą, że nie lubię plotek na jego temat. Reszta go nie znała. - Popatrzyła ze smutkiem na nagrobek z białego marmuru, pokryty teraz zlodowaciałym śniegiem. Wyglądał jak figura szachowa stojąca na wiekuistej straży i tęskniąca daremnie za czarnym przeciwnikiem, któremu mogła by wydać bitwę. - Richard rzadko rozmawiał z ludźmi - dodała. Właściwie w ogóle się nimi nie interesował. Ludzi nie można było podnieść, przesuwać, ustawiać na szachownicy... Richard nigdy im tego nie mógł wybaczyć. Nikomu. Nawet jej. Z zadumy wyrwał ją głos Phillipsa. - Ale skoro wychowywał się tutaj, musiał mieć tu jakichś przyjaciół. Doprawdy? Kogóż miał tu prócz niej? Spojrzała wymownie na Phillipsa i wyjaśniła: - Przyjeżdżał do matki tylko na lato. Jego rodzice rozwiedli się, gdy miał czternaście lat i wtedy Maureen tu wróciła. Większość czasu spędzał z ojcem w No wym Jorku. Sądzę, że jeśli miał przyjaciół, to tylko w gronie szachistów. Phillips pochylił się do przodu, ręce w czarnych rękawiczkach położył na żelaznym ogrodzeniu. Przy patrywała się im. Miał duże dłonie - co bardzo ją u mężczyzn pociągało. Takie ręce znamionowały siłę, gwarantowały kobiecie ochronę, dawały poczucie bezpieczeństwa. - Richard nie miał przyjaciół wśród szachistów, Coffee - powiedział dobitnym głosem. - Miał tam wyłącznie przeciwników. Tak... Błądziła wzrokiem po cmentarnych nagrob kach. Właśnie dlatego musi zrobić wszystko, absolut nie wszystko, aby trzymać Jeffie'ego z dala od tej gry.
-Czy ty go w ogóle znałaś? - spytał Phillips prowokująco. Sama wielokrotnie się nad tym zastanawiała. Od wróciła głowę, aby popatrzeć na góry. Ciemne, poros łe jodłami zbocza niższych gór zasłaniały stąd widok na znajdujący się na pomocy Mount Washington. Ale oczyma wyobraźni zawsze widziała ten groźny, stro my szczyt, skąd podmuchy lodowatego wichru raz po raz odrywały mieniące się słońcem śnieżne pióropu sze. Jeśliby znała Richarda dostatecznie dobrze, po winna wiedzieć, że nie zamierzał wrócić tamtego dnia. Powinna wiedzieć, że należało go zatrzymać... Drgnę ła, gdy Phillips objął jej rękę i uścisnął tak jakoś pokrzepiająco. Odwróciła ku niemu twarz. Przez chwilę po prostu patrzyli na siebie. W jego zmrużonych oczach kryło się chyba coś więcej niż ciekawość. Coffee ostatkiem sił powstrzymywała szloch. Nie mogła się rozpłakać. Nie chciała, by jej współczuł. Ale on wcale nie zamierzał jej współczuć - musiała go źle zrozumieć. Pytanie, które zadał, brzmiało bezlitośnie. -Jeśli go znałaś, może wiesz, dlaczego porzucił szachy? Dlaczego tak nagle wycofał się, będąc u szczy tu sławy? Ponownie przed oczami zamajaczył jej ośnieżony szczyt. Właśnie tam zaprowadził go jego talent... - Po zdobyciu tytułu mistrza świata w Berlinie nie rozegrał już ani jednej partii, prawda Coffee? Nie spotkałem nikogo, z kim by zagrał przez następnych osiem miesięcy. Dlaczego porzucił coś, co mu w życiu najlepiej wychodziło? - Może - zaczęła jąkając się -może go to zmęczy ło. Udowodnił, że jest najlepszy na świecie. Osiągnął szczyt. Co mu jeszcze pozostało? - Ale powinno być L
coś jeszcze, protestowało jej serce. Przecież była ona, Jeffie, Maureen i cały ten szalony, piękny świat! Dlaczego również i to porzucił? - Zmęczony? - parsknął Phillips. - Czy Barysznikowa zmęczył balet, kiedy już zatańczył w „Jeziorze łabędzim"? Zaskoczona, aż otworzyła usta. A więc to tak Phillips postrzegał szachy! Dwaj gracze tańczyli ra dosne pas de dewc i w niczym nie przypominali wrogów zwartych w pojedynku na śmierć i życie. Richard słynął ze swej bezlitosnej agresji, instynktow nej niemal potrzeby niszczenia przeciwnika. A jak zachowywał się przy szachownicy ten człowiek? - Dlaczego musisz pisać akurat tę książkę? -- wybuchnęła nagle. - Z pewnością są ciekawsze tematy. Dlaczego nie napiszesz o Barysznikowie albo... al bo... -A więc sądzisz, że w ten sposób zarabiam na życie? - Roześmiał się głośno. - Nie, nie jestem zawodowym pisarzem. Owszem, piszę, ale... progra my informatyczne, krótko mówiąc: gry komputerowe służące do nauki logiki w szkołach. Najpierw zdrętwiała ze zdziwienia, a potem zdzi wienie zaczęło powoli ustępować miejsca wściekłości. Jeśli nie dla pieniędzy, to znaczy, że robił to wyłącznie dla rozrywki! Odgrzebywał sprawy, o których należa ło zapomnieć, rozbudzał w Jeffim szachową pasję - wszystko po to, aby zaspokoić własne kaprysy! - A wiec... a więc, jeśli nie jesteś pisarzem - niemal krzyczała - dlaczego zabierasz się za pisanie czyjejś biografii? Nie masz żadnych kwalifikacji... - urwała, widząc jego urażoną minę. - Posiadam lepsze kwalifikacje, jak to nazywasz, niż kto inny, Coffee. Znam świat szachowy od pod szewki. Byłem wtedy w Berlinie, komentowałem mecz
dla telewizji, a poza tym poznałem Richarda osobi ście. Mam przewagę nad zawodowym biografem. A zresztą nie potrzebuję twojego pozwolenia na pisa nie tej książki. - Szczęśliwie się składa, bo byś go nie dostał! - Odsunęła się od ogrodzenia. Traci tu tylko czas. - Coffee! - Zdążył ją jeszcze chwycić za rękę. Gdy raptownie odwróciła głowę, włosy utworzyły wokół jej głowy złocistą aureolę. - Posłuchaj, niezależnie od tego, czy ci się to podoba, czy nie, zamierzam napisać tę książkę i w takim razie byłoby chyba lepiej, żebym zrobił to rzetelnie, nieprawdaż? Bez twojej pomocy mogę błędnie przedstawić niektóre fakty. Czy to cię nie martwi? Przeciwnie, niepokoiła ją wyłącznie prawda. Oba wiała się jednego - czy Phillips przypadkiem nie odgadnie, że Richard nie zgubił tak po prostu drogi na urwistych zboczach Mount Washington. Richard nie stracił życia - Richard je porzucił, uznał bowiem, że nie miało już dla niego wartości. Nie chciała, żeby Jeffie kiedykolwiek się o tym dowiedział. - O nie! Ten szantaż się panu nie uda, panie Phillips. - Warto było jednak spróbować. - Jego brwi unio sły się w wysoki łuk i uśmiechnął się chytrze. - A teraz proszę mnie puścić. - Spojrzała wymow nie na jego rękę. - Już się robi. - Puścił ją ostentacyjnie i dodał: - Przypomnij Maureen, że niedługo wpadnę po ten album, który mi obiecała. - Dzisiaj to niemożliwe - zaprotestowała. - Jeffie jest w domu. -Widać groźny jestem jak morowa zaraza. - Uśmiechnął się wesoło, ale zaraz spoważniał. Jego ciemne oczy natrętnie ślizgały się po jej twarzy.
- Właściwie czego tak się boisz, Coffee? - spytał z pewnym zdziwieniem. - Dlaczego tak się mnie boisz? - Wcale się nie boję - odrzekła głosem tak drżą cym, że przeczył wymowie słów. Kiedy odwróciła się naprędce, aby pokryć zmiesza nie, ujrzała w oddali żółtą kurtkę i znajomą sylwetkę Petera Bradforda. Strażnik jechał w kierunku Yodel. Złożyła ręce w trąbkę i zawołała za nim. - T o mój przyjaciel - rzuciła przez ramię do Phillipsa. „W przeciwieństwie do mnie" - zdawały się mówić jego oczy. „Tak" - odparły stanowczo jej własne. Posłała mu jeszcze fałszywie słodki uśmiech i zaczęła brnąć przez śnieg w kierunku Petera. Ani kwadrans mozolnego marszu pod górę, ani wesołe towarzystwo Petera nie zdołały ukoić starga nych nerwów Coffee. Była zła na Maureen, że za prosiła Dodge'a Phillipsa w czasie weekendu, wiedząc dobrze, że Jeffie będzie w domu. A jednak nie chciała dzisiaj robić teściowej wymówek. Zauważyła, że Mau reen od rana chodzi dziwnie rozdrażniona. Cóż, po prostu będzie musiała zająć czymś Jeffie'ego na górze, aby nie spotkał się z Phillipsem. Pełna takich rozterek odstawiła narty w sieni, uwolniła stopy od ciężkich, narciarskich butów i w skarpetkach przemknęła po schodkach na we randę. - Nie, Ankę. - Dobiegł z kuchni stanowczy głos Maureen. - Bardziej niż ja potrzebujesz pieniędzy. Zwrócisz mi, kiedy będziesz mogła. Coffee zatrzymała się w pół drogi. Najwyraźniej Ankę Meier nie była w stanie zapłacić za pokój, nawet tej zniżonej ceny, którą jej wczoraj zapropo nowała.
- Zwrócę - zapewniła Ankę - gdy tylko znajdę pracę... Coffee postanowiła ujawnić swoją obecność. Gdy weszła do kuchni, Ankę posłała jej wymuszony uśmiech, Maureen zaś zaniepokojone spojrzenie. Maureen zajęta była przygotowywaniem ciasta na herbatniki. U jej stóp, na podłodze siedziała Brigitta, bawiąc się breloczkiem od kluczy i nucąc jakąś melo dyjkę. Zapanowała chwilka niezręcznego milczenia, które w końcu przerwała Ankę. -Powinnyśmy już jechać - powiedziała z nutą urazy. - Muszę tylko znieść walizki. CofTee nie mogła pojąć, dlaczego Ankę miałaby się czuć dotknięta, skoro Maureen przenocowała ją za darmo. Ale może to było tylko zażenowanie? - Chodź, Gitto. - Ankę podeszła do córeczki, ale dziecko zajęte zabawą nie zwracało na matkę uwagi. - Popilnuję jej - zaofiarowała się Maureen, otrze pując ręce. - A ty znieś w tym czasie walizki. Podniosła Gittę, posadziła na swoim biodrze i za częła bujać z wprawą zawodowej niańki. Dziecko zaszczebiotało coś po niemiecku i potrząsnęło klu czami. Maureen sprawiała wrażenie szczerze rozba wionej, ale gdy tylko spojrzała na CofTee, sposę pniała. - Przepraszam za spóźnienie - usprawiedliwiła się CofTee. - Zaraz biorę się za sprzątanie... - Ależ nie ma pośpiechu - zapewniła ją Maureen pojednawczo i z dzieckiem na ręku wyszła do holu. -Maureen, słyszałam... że Dodge Phillips ma tu niedługo wpaść - odezwała się CofTee, podążając za teściową. - To prawda, przyjdzie po album, który mu obie całam. CofTee, dobrze wiem, o co ci chodzi i dopraw dy uważam, że robisz burzę w szklance wody! - Przy-
stanęła na chwilę, aby postawić dziecko na podłodze. - Szachy to nie choroba, którą można się zarazić. -Ależ, Maureen... Gdybyś tylko widziała Jeffie'ego... Ten wyraz jego oczu, gdy grał... - Nie możesz winy za wszystko zrzucać na szachy. - Maureen miała nieprzejednany wyraz twarzy. Och, doprawdy? Już wielokrotnie się o to spierały i nigdy nie doszły do porozumienia. Tak samo będzie i teraz. - Wiem, że Richard nie był łatwym człowiekiem - ciągnęła Maureen, nie dopuszczając Coffee do głosu. - Ale to nie była wyłącznie wina szachów. Sposób, w jaki wychował go ojciec... Podniecony, radosny pisk dziecka przerwał im rozmowę. Spojrzały na schody, skąd dochodził, i za marły. Mała Gitta pięła się samodzielnie pod górę. - Stój, Gitto! - Maureen zareagowała pierwsza i pędem ruszyła na ratunek. Coffee przystanęła z nogą na dolnym stopniu. Schody były za wąskie, by również mogła pospieszyć z pomocą. Dziewczynka chwyciła się poręczy i, podnosząc się do stojącej pozycji, zaczęła nagle niebezpiecznie od chylać się do tyłu. Maureen zdążyła jeszcze wyciągnąć rękę, aby ją przytrzymać, ale zaraz potem poślizgnęła się, straciła równowagę i upadła na kolana. Sięgnęła w przerażeniu do balustrady, jednak nie zdołała jej chwycić i zaczęła spadać w dół. - Maureen! - Coffee przytrzymała ją na trzecim stopniu od końca. - O Boże, Maureen! Nic ci nie jest? Odezwij się! - Co się stało? - Ankę Meier pojawiła się na górnym podeście i na widok leżącej Maureen upuściła walizkę. Przerażona Gitta usiadła na schodach i za niosła się płaczem.
- Nie ruszaj jej! - rozkazał męski głos. Spojrzała w bok i napotkała ciemne oczy Phillipsa. Pogładził ją po policzku. - Wszystko będzie dobrze - szepnął - tylko jej nie ruszaj. - Och, Dodge... - Coffee z trudem powstrzymała łzy. Na górze Gitta zawodziła głośno za nich wszy stkich.
ROZDZIAŁ PIĄTY
W szpitalnej poczekalni Dodge usiadł obok Coffee, postawił przed nią jedną z filiżanek, które właśnie przyniósł, i spytał: - Czy już coś wiadomo? Coffee, jakby wyrwana ze snu, potrząsnęła głową. - Nie, nadal ją prześwietlają - odparła i spo glądając na filiżankę podziękowała. - Nie ma za co. - Usiadł głębiej na twardej, plastikowej ławce, wyciągając ramię na jej oparciu. Miała mu za co dziękować. W „Owi Brook" zachował się bardzo przytomnie. Uspokoił histeryzu jącą Ankę, docucił Maureen i dokonawszy wstęp nych oględzin, zadecydował, by zawieźć ją natych miast do North Conway, nie czekając na karetkę, która pojechała akurat gdzieś daleko na Black Mountain. A teraz po prostu podtrzymywał ją na duchu. Ręka za jej plecami promieniowała ciepłem i Coffee czuła instynktownie, że jeśli się teraz załamie, jeśli się do niego przytuli, Dodge niezawodnie ją pocieszy. Podniosła gorący napój do ust. Była to czekolada. Nawet o tym pamiętał, pomyślała z rozrzewnieniem. Przymknęła oczy. „Wyzdrowiej Maureen, musisz wy zdrowieć" - modliła się. - Nie wygląda na swoje lata - wyszeptała. - Za wsze była taka silna, taka samodzielna... Nie zniosła by, gdyby to się zmieniło...
Gdy Phillips objął ją, nie protestowała, westchnę ła cichutko i, jakby bezwiednie, na chwilę zastygła z policzkiem wtulonym w jego ramię. Tak rozpacz liwie potrzebowała czyjegoś wsparcia. - Nic się nie zmieni - pocieszył ją. Czuła ciepło jego oddechu na swoich włosach. - Maureen wy zdrowieje... Nie martw się. Właśnie te słowa pragnęła usłyszeć, bez względu na to, czy były prawdą, czy nie, i on o tym wiedział. - Naprawdę ją lubisz - dodał, a głos ten płynął gdzieś z głębi jego serca, do którego przytknięte miała ucho. - Mieszkaliśmy z nią od czasu ślubu. - Nigdy nie mieszkaliście osobno? Potrząsnęła głową, jej włosy ocierały się miękko o jego flanelową koszulę. - Nie mieliśmy pieniędzy. Właśnie skończyłam liceum, a Richard był ode mnie tylko o rok starszy... Wszystkie pieniądze, które wygrywał, przeznaczał na podróże, na kolejne turnieje, na książki o szachach... Moi rodzice przenieśli się na Florydę i oni... Oni i Richard nigdy naprawdę... - Wzruszyła ramiona mi, odpychając bolesne myśli. - Chciałam zostać w Jackson. Mieszkałam tu od urodzenia. Maureen oddała nam strych. Mieliśmy tam kuchenkę i wszyst ko, co potrzeba... - Byliby bardzo szczęśliwi, gdyby tylko Richard... Poruszyła się niespokojnie. - Ale on większość czasu spędzał w Nowym Jor ku, gdzie trenował pod okiem ojca i włóczył się po klubach szachowych, prawda? - wtrącił Dodge. - Nie myślałaś o przeprowadzce do miasta, aby być bliżej niego? -Nie... Nawet jeśli tak było, cóż to ma teraz za znaczenie? Głęboko westchnęła i poczuła, że Dodge obejmuje
ją mocniej. Och, oczywiście, że się nad tym za stanawiała, ale nie czuła się stworzona do mieszkania w dużym mieście. Raz pojechała kibicować Richar dowi i nie mogła znieść tej atmosfery. Nie cierpiała tego hałasu, pośpiechu, miejskiego brudu i tłoku. Brakowało jej przestrzeni, do której była od dziecka przyzwyczajona i świeżego, górskiego powietrza. Po za tym ojciec Richarda jej nie lubił. Obawiał się, że odciągnie syna od szachów w momencie, gdy ten zbliżał się do samego szczytu. Nie, zdecydowanie lepiej było zostać z Maureen w Jackson. Tu była lubiana i potrzebna. A kiedy zaszła w ciążę, wiedziała już z całą pewnością, że pozostając w Jackson podjęła jedynie słuszną decyzję Tylko tutaj, wśród kochających ją ludzi, mogła odnaleźć piękno i spokój tak po trzebne do prawidłowego wychowania dziecka. To też została z Maureen pełna nadziei, że pewnego dnia, gdy Richard zakończy swoje wojny, przyjedzie tu na stałe i będą mogli zbudować razem prawdziwe małżeństwo. - W jaki sposób Richard trenował, kiedy przyjeż dżał do Jackson? - zapytał znów Dodge. - Nie miał tu przecież godnych siebie przeciwników. Otworzyła oczy. Od razu, w jednej chwili, wróciła do rzeczywistości. Otaczające ją ramię przestało być oparciem. Poczuła się jak w kleszczowym uścisku, jak w pułapce. Gorący rumieniec oblał jej policzki na samą myśl, że dała się nabrać na tak oczywisty podstęp. Ten mężczyzna jedynie udawał współczu cie, aby, wykorzystując jej słabość, uzyskać potrzeb ne mu informacje. Gwałtownie odepchnęła jego rękę i usiadła. - Nie chcę rozmawiać o szachach - powiedziała zimno.
- Wiem - odparł bez żenady - ale myślałem, że zmiana tematu dobrze ci zrobi. Coffee wstała z determinacją, choć nie bardzo wiedziała, dokąd zamierza się udać. Na szczęście w poczekalni właśnie pojawił się lekarz. - Catherine Dugan? - Czy z nią wszystko w porządku? Mogę ją zoba czyć? - spytała jednym tchem. - Jest mocno potłuczona, ma zwichnięte kolano i złamany nadgarstek, myślę jednak, że wszystko będzie dobrze. Chcemy ją zatrzymać na noc, ale nie wydaje się tym pomysłem zachwycona. To było delikatnie powiedziane. - Nie! - zaprotestowała Maureen, gdy tylko Co ffee weszła z lekarzem do gabinetu. - Nie zostanę tutaj za żadne skarby. - Zawsze musimy brać pod uwagę możliwość wstrząsu mózgu - przemówił lekarz uspokajającym tonem. - Naprawdę wolałbym zatrzymać panią na obserwację. Coffee pogłaskała zdrową rękę Maureen. - Maureen, jeśli doktor tak uważa... Ale starsza kobieta stanowczo pokręciła głową, spojrzała w stronę drzwi i zawołała: - Dodge! Ty mnie tu przywiozłeś, prawda? - Tak jest - przyznał. Stał w drzwiach i uśmiechał się pod nosem. -A więc zabierz mnie z powrotem do domu! Złamałam kolano i rękę, ale z moją głową wszystko w porządku. Nienawidzę szpitali i tu nie zostanę. - W porządku - odparł. - Kiedy ruszamy? - Zaraz - oświadczyła Maureen tonem nie przyj mującym sprzeciwu. - Dlaczego to zrobiłeś? - oburzyła się Coffee, gdy tylko opuścili gabinet.
- Bądźże konsekwentna, Coffee - odparł Dodge ze stoickim spokojem. - Sama mówiłaś, że podzi wiasz jej niezależność, a więc pozwól jej teraz decy dować za siebie. Ona jest dorosła. - Położył dłoń na ramieniu Coffee. Zirytowana cofnęła się o krok. - Ale jeśli jej stan się pogorszy w nocy... - zaczęła niepewnym głosem. - Mogę zostać u was na noc i pomóc w razie potrzeby - zaofiarował się skwapliwie. - Dziękuję, wystarczająco już narozrabiałeś. Podróż do domu odbywali w milczeniu. Mau reen siedziała z przodu obok Dodge'a. Miała posi niaczoną twarz, obandażowane kolano i rękę w plastikowych łubkach. Wyglądała na zatopioną w myślach, ale bez wątpienia cierpiała. Dwoje po zostałych pasażerów również nie kwapiło się do rozmowy. Dodge od czasu do czasu rzucał Maure en zatroskane spojrzenie, ale na Coffee nie patrzył wcale, zupełnie jakby z tyłu siedziała obca osoba. Coffee jednak nie mogła przestać o nim myśleć. Dlaczego wziął stronę Maureen? Czy argumenty, które podał, były prawdziwe? Jeśli tak, jego po stawa byłaby godna pochwały, ale jeśli nie... Może jedynie chciał przypochlebić się Maureen, aby umo cnić swą pozycję w ich domu? Maureen będzie teraz widziała w nim sojusznika. Pod pretekstem odwiedzania chorej będzie mógł stale bywać w „Owi Brook"... Znowu mnie przechytrzył, pomyślała z rezygna cją. Ale ona przecież w żadnym wypadku nie mogła zrezygnować! Gdy samochód skręcał na parking, przypomniała sobie o biednej Ankę, która przez wiele godzin sama opiekowała się domem. W pośpiechu, w jakim
zabierano Maureen do szpitala, nie było czasu, aby wezwać kogoś z zewnątrz do pomocy, Ankę zaś zaofiarowała się sama, poczuwając się do winy za wypadek Maureeen. Samochód zatrzymał się i Coffee pochyliła się do przodu w tej samej chwili, gdy odwrócił się Dodge. Ich twarze znalazły się tuż obok siebie. - Poczekaj chwilę, przygotuję Maureen pokój i zorientuję się w sytuacji - powiedziała. Była pewna, że Maureen wolałaby uniknąć niepotrzebnej sensacji i zainteresowania gości swoją osobą. Kiedy weszła do „Owi Brook", pani Higby, stały gość pensjonatu, właśnie opuszczała salon. - Och, Coffee, już jesteś! - Poklepała ją po ramie niu. - Ta wasza nowa kucharka jest absolutnie genialna! Mam nadzieję, że zdradzi mi przepis na kruche ciasteczka, które podała na podwieczorek. Po prostu rozpływały się w ustach. - Oczywiście, pani Higby - obiecała Coffee. A więc Ankę podała gościom podwieczorek? Z pewnym niedowierzaniem skierowała się w stro nę kuchni, skąd dochodziły nęcące podniebienie aromaty. W kuchni, na podłodze klęczał Jeffie zajęty budo wą wieży z drewnianych klocków. Stanowczym ges tem ręki powstrzymywał siedzącą naprzeciw Brigittę, która wierciła się niespokojnie w oczekiwaniu na swoją kolej. - Jeszcze nie teraz, Gitto - rozkazywał, dostawia jąc ostatni klocek na czubek swojej budowli. - Teraz możesz! - krzyknął i przezornie odsunął się od swego dzieła, a kiedy mała dziewczynka ochoczo rzuciła się na misterną budowlę i w jednej chwili zamieniła ją w kompletną ruinę, wybuchnął niepohamowanym śmiechem. t
Ankę zajęta pracą przy kuchennym stole uśmiech nęła się porozumiewawczo do Coffee, ale zaraz spoważniała. - Jak się czuje Maureen? - spytała z troską w głosie. - Uszkodziła sobie rękę i kolano, ale wszystko będzie dobrze - zapewniła Coffee uspokajająco, widząc szczery niepokój na twarzy dziewczyny. - Dzięki Bogu! - westchnęła Ankę z wyraźną ulgą. - Mamusiu, gdzie jest babcia? Czy jest chora? - zawołał Jeffie, podbiegając do matki. - Wszystko w porządku, kochanie. - Coffee uścis kała go serdecznie. - Babcia czeka teraz w samocho dzie. Musimy jej posłać łóżko. Kiedy w asyście Jeffie'ego i niesfornej Brigitty udało im się wreszcie wszystko przygotować, Coffee powiedziała do Ankę: - Poproszę teraz Dodge'a, żeby ją wniósł. Bądź tak dobra i zajmij gości rozmową. Chciałabym, aby przez chwilę nie opuszczali salonu. A ty, Jeffie - zwróciła się do syna - pobaw się z Gittą, dobrze? - Zbudujemy nową wieżę - zgodził się Jeffie. - Ona to uwielbia. Dodge ostrożnie wniósł Maureen do przygotowa nego na dole pokoju. W ramionach tego silnego mężczyzny Maureen wyglądała tak krucho i wzru szająco. Na jej twarzy malowało się wyczerpanie i ból. Powinna zostać w szpitalu i byłaby została, gdyby Dodge się nie wtrącił, pomyślała Coffee z obu rzeniem. Spojrzała na niego z niemą wymówką w oczach, gdy pieczołowicie układał chorą kobietę na łóżku. W odpowiedzi wykrzywił usta w lekkim uśmiechu. Coffee odwróciła od niego wzrok i zajęła się poprawianiem poduszek.
- Podać ci aspirynę, Maureen? - spytała. - Tak, proszę. A gdzie są dzieci? - W kuchni. Jeffie się o ciebie niepokoi. - Niech tutaj przyjdą. Ankę również. Po chwili pojawiła się cała trójka. I kiedy Ankę i Jeffie zajęci byli rozmową z Maureen, Coffee rozejrzała sie za Dodge'em. Stał w rogu za kominkiem zajęty wertowaniem czerwonego albumu. Coffee dobrze znała ten album. Był jednym z tych, które z taką dbałością prowadziła Maureen jeszcze za życia Richarda. Coffee poczuła, jak jakaś żelazna pętla zaciska się wokół jej szyi. - Co robisz? - wycedziła przez zęby. - A jak myślisz? - odparł z niezmąconym spoko jem. - Mówiłem ci już, że Maureen miała mi go pożyczyć. Czy uważasz, że powinienem ją jeszcze raz o to poprosić? Coffee szybko spojrzała na Jeffie'ego. Stał od wrócony do nich plecami i wpatrzony w babcię. W ogóle nie zauważył Dodge'a, ale przecież w każdej chwili mógł to zrobić. - Wiec weź go i idź już - powiedziała pośpiesznie. - Wiedziałem, że właśnie to usłyszę. - Zamknął album i wsunął pod pachę. - Odprowadzisz mnie? Dobrze znał drogę i już miała na końcu języka celną ripostę, ale w ostatnim momencie powstrzyma ła się. W końcu powinna mu być wdzięczna za wszystko, co dziś dla nich zrobił. Bez słowa po prowadziła go do wyjścia. - Na pewno nie chcesz, żebym tu dziś prze nocował? W oczach Dodge'a kryło się coś, czego nie po trafiła zdefiniować. Stała ze skrzyżowanymi ramio nami i czuła, że mimowolnie się czerwieni.
- Nie, dziękuję - szepnęła dziwnie zakłopotana. - Robię to dla Maureen, nie dla ciebie, Coffee - wyjaśnił kwaśnym tonem. - Nie wątpię. Przez chwilę patrzył jej prosto w oczy, potem powiódł wzrokiem po jej ustach i piersiach wyraźnie zarysowanych pod obcisłym sweterkiem. Rumieniła się coraz mocniej, świadoma, że się ośmiesza, dopa trując się aluzji tam, gdzie ich wcale nie było. W końcu oderwał od niej wzrok, zanotował coś na kartce wyrwanej z notesu i podał ją Coffee. - To mój numer telefonu. Gdybyś zmieniła zda nie, możesz zadzwonić o każdej porze. - Dziękuję. Otworzyła mu drzwi. Drwiąco wykrzywił swe pięknie wykrojone usta. Musi się czuć wyrzucany za drzwi, pomyślała i ogarnęły ją wyrzuty sumienia. Przecież tak wiele dziś dla nich zrobił. - Dodge... - powiedziała, gdy był już w przed sionku. Odwrócił się. W świetle zalewającym ganek jego profil rysował się ostro i wyraziście. -Dziękuję... - wyszeptała. - Wiem, że masz dobre intencje... - Doprawdy? - Uśmiechnął się z wolna, a w jego głosie zabrzmiała nuta szyderstwa. Poczuła powiew chłodnego powietrza. Sylwetka Dodge'a rozpłynęła się w ciemności. Co miał na myśli? Coffee oparła się o zamknięte drzwi. Pod wpływem zimna, przenikającego przez szyby, zadrżała. Do diabła z tym człowiekiem! Nie może pozwolić, by wprawiał ją w takie zakłopotanie. W holu pojawił się Jeffie, który właśnie opuścił pokój Maureen. Coffee odetchnęła z ulgą. Przynaj mniej to się udało. Nawet nie zauważył Dodge'a.
- Babcia teraz chce się zdrzemnąć - zakomuniko wał. - A Ankę zaprasza cię na kolację. My z Gittą już jedliśmy. Ankę okazała się wspaniałą gospodynią. Oprócz gulaszu wołowego na kolację, ugotowała wyśmienity rosół dla Maureen, upiekła ciasteczka na podwieczo rek, a teraz zagniatała ciasto na chleb z taką pasją, jakby od tego zależało jej życie. I przy tym wszystkim utrzymała w kuchni wzorowy porządek. - Bardzo się spracowałaś - powiedziała Coffee z uznaniem. - Gotowanie mnie odpręża - wyjaśniła Ankę, stawiając przed Coffee napełniony talerz. - Nie zamartwiaj się. To był po prostu wy padek. Nie było tu niczyjej winy. Maureen wy zdrowieje. - Mam nadzieję. Pójdę z nią teraz posiedzieć. - Ona chyba śpi - zauważyła Coffee. - Nie szkodzi. Posiedzę przy niej po ciemku - od parła Ankę i opuściła kuchnię. Coffee zabrała się do jedzenia. Czuła się komplet nie wyczerpana, a jutro bez pomocy Maureen czekał ją równie ciężki dzień. Będzie musiała zatrudnić kogoś na najbliższy miesiąc lub dwa. Z sympatią pomyślała o Ankę. Dziewczyna zachowała się tak życzliwie i tak bardzo się napracowała. Będzie mu siała w jakiś taktowny sposób anulować jej rachu nek. Coffee z wysiłkiem wstała od stołu. Pora była kłaść Jeffie'ego do łóżka. Gdy w chwilę później weszła do pokoju syna, jej z takim trudem odzyskany spokój ulotnił się jak kamfora. Ubrany w piżamę Jeffie siedział na pokrytym kapą łóżku. Środek kapy wyszywany był w niebie skie i różowe kwadraty, na których teraz Jeffie
ustawiał monety w tak dobrze znanym Coffee po rządku. Grał w szachy. Przechodząc przez pokój Coffee czuła, jak gdyby brodziła w lodowatym strumieniu. Stanęła obok syna, ale on nawet na nią nie spojrzał, skupiony nad swą prowizoryczną szachownicą. Przebywał gdzieś w innym świecie, zupełnie wyłączony z rze czywistości. - JefTie... Nie usłyszał jej. Podniósł monetę i przesunął ją o jeden kwadrat do przodu. To wszystko wina Dodge'a, pomyślała z nara stającą wściekłością, ale zaraz się opanowała. Te raz musiała zachować zimną krew. Położyła rękę na jedwabistych włosach dziecka. Chłopiec potrzą snął głową, jakby opędzał się od much. O nie, nie mogła pozwolić się odepchnąć. W swoim czasie powinna była bardziej stanowczo walczyć o Ri charda. Nie może popełnić tego samego błędu w stosunku do własnego syna. Potrząsnęła chłopca za ramię. - Czas do łóżka, Jeffie. Przez chwilę patrzył na nią nic nie widzącym wzrokiem, potem zamrugał długimi, gęstymi rzęsami i wreszcie przemówił. - Mamusiu... - Czas do łóżka - powtórzyła. - Odłóżmy teraz te pieniądze... - Pieniądze? - Rozkojarzony spojrzał na monety. - Och, przecież ja gram w szachy. Rozgrywam tę partię, którą przegrałem z Dodge'em. Ręce miała wilgotne, a krew pulsowała jej w skro niach tak głośno, że prawie nie słyszała jego głosu. Richard znał na pamięć setki partii. Ale Jeffie... Och, tylko nie Jeffie!
-Teraz już wiem, gdzie powinienem postawić króla. Wtedy zrobiłem błąd - wyznał - ale drugi raz go nie popełnię. Ja też nie, przysięgła sobie Coffee w duchu. Musiała tylko dokładnie zrozumieć, gdzie popełniła błąd i jak go naprawić. Wiedziała jedno: centralną postacią dramatu był ciemny, przystojny mężczyzna - czarny król, wokół którego toczyła się bitwa.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Tego ranka padał tak piękny śnieg, że większość gości czym prędzej po śniadaniu wybiegła korzystać ze świeżego powietrza. Pozostali właśnie schodzili na dół, stukając ciężkimi, narciarskimi butami. Coffee kończyła sprzątanie. Przystanęła na moment przy jednym ze stołów i zamyśliła się, wpatrzona w puszyste płatki opadające za oknem. Jeffie... Tej nocy miała koszmarny sen. Tuż po północy obudziła się z krzykiem na ustach. Nie była w stanie przypo mnieć sobie dokładnie treści snu, pamiętała jedynie jego groźną, złowróżbną atmosferę. Jakaś ciemna, przerażająca postać majaczyła nad Jeffim i wzywała go. Postanowiła, że jeszcze dzisiaj zabierze tę nieszczę sną kapę z pokoju Jeffie'ego. Powie, że musi oddać ją do pralni. Ale czy to coś pomoże? Wszędzie, gdzie by nie spojrzeć, można było znaleźć podobne kwadraty. Nawet linoleum w łazience było w biało-czarną krat kę. Zaczynała ulegać niebezpiecznej obsesji... Z ulgą pomyślała, że przynajmniej w ten weekend z powodu wypadku Maureen miała dogodny pretekst, by za trzymać JeffIe'ego w domu. Poleciła mu dotrzymywać towarzystwa babci, spełniać jej wszystkie życzenia i jednocześnie uważać na Gittę, którą zamknęły w po koju Maureen na czas porannego zamieszania. Zebrała sztućce, postawiła na tacy ostatnie filiżanki i pomaszerowała do kuchni. Zastała Ankę zajętą czyszczeniem kuchenki.
-Wszyscy goście jednogłośnie uznali, że twoje czekoladowe ciasto było wyśmienite - pochwaliła. - T o przepis mojej matki. Była znakomitą ku charką. - Odziedziczyłaś jej talent. - Coffee uśmiechnęła się serdecznie. Popatrzyła na dziewczynę z wdzię cznością. Ankę wstała bardzo wcześnie, nakryła stoły, zaparzyła kawę i nadal nie okazywała żad nych oznak zmęczenia. - Ankę, usiądź na chwilę i odpocznij - poprosiła. - Teraz nasza kolej na jedzenie. Ankę przysiadła na brzegu krzesła naprzeciwko Coffee i zaczęła skubać swój kawałek świeżego, sło dkiego ciasta. Przełykała kawę tak szybko, aż dziw, że nie poparzyła sobie ust. Najwyraźniej była zde nerwowana. Coffee próbowała nawiązać rozmowę, ale dziewczyna odpowiadała monosylabami. Za ka żdym razem, gdy Coffee odrywała wzrok od talerza, widziała wpatrzone w siebie niebieskie oczy. I za każdym razem, gdy przyłapała Ankę na tej inspekcji, dziewczyna błyskawicznie przenosiła wzrok gdzie in dziej. Coffee poczuła ulgę, gdy posiłek dobiegł końca. - Najgorsze minęło - powiedziała, składając se rwetkę. - Teraz wszyscy powinni już być na nartach, będę więc mogła zabrać się za sprzątanie pokojów. Jutro większość gości wyjedzie, tak że będzie znacznie mniej pracy. Ankę, doprawdy byłaś mi wielką po mocą. Blondynka wpatrywała się w nią szeroko otwar tymi oczami i milczała. - A co z tobą? - spytała Coffee. - Kiedy zamierzasz wyjechać? - Nie mogę. - Ankę zacisnęła rękę na serwetce. - Nie możesz? - powtórzyła zdezorientowana Co ffee. - Co masz na myśli?
- Nie mogę zostawić Maureen - powiedziała Ankę głosem drżącym z emocji. - Czuję się odpowiedzialna za jej upadek. Nie mogę wyjechać, aż wydobrzeje. Jestem jej to winna, to i jeszcze więcej. - Wielki Boże, Ankę! Niczemu nie jesteś winna. - To moje dziecko było na schodach - upierała się Ankę. - Jestem winna i za to zapłacę. Również tobie. Potrzebujesz teraz mojej pomocy, Coffee. Właściwie to nie był zły pomysł, pomyślała Coffee. I tak musiałaby zatrudnić kogoś do pomocy, a z pew nością nie znalazłaby nikogo równie odpowiedzial nego jak Ankę. - Mówiłaś o tym z Maureen? -Tak... -1 co ona c tym sądzi? - Powiedziała, że się zastanowi. W pokoju Maureen Coffee zobaczyła rozczulającą scenę. Maureen leżała wysoko na poduszkach, obej mując ramionami dwoje dzieci. Cała trójka w skupie niu oglądała film rysunkowy. - Nie oglądałam tego od lat - wyznała Maureen po cichu, aby nie przeszkadzać swym podopiecznym, choć wyglądało na to, że nawet wybuch bomby nie odwróciłby ich uwagi od ekranu. - Nie przeszkadzają ci zanadto? - zaniepokoiła się Coffee. - Istne żywe sreberka, ale bardzo nam razem dob rze. -Maureen sprawiała wrażenie uszczęśliwionej. - Co sądzisz o decyzji Ankę? - zagada Coffee. - Właśnie miałam cię o to samo zapytać. Czyżby zależało to od niej? Coffee w zamyśleniu przygryzła wargi. Od samego początku miała wraże nie, że Ankę w jej obecności czuła się dziwnie skrępo wana. Ale może jej się tylko tak zdawało? Może dziewczyna była po prostu nieśmiała? Z Maureen
Ankę rozumiała się znacznie lepiej. I była jeszcze Gitta... Maureen od razu zapałała do niej wyją tkową sympatią. Nigdy przedtem nie zajmowała się małą dziewczynką. Wychowywała Richarda, a później przelała uczucia na Jeffie'ego. Może bra kowało jej córki lub wnuczki, którą mogłaby roz pieszczać? - Uważam, że to znakomity pomysł - odezwała się w końcu Coffee. Późnym popołudniem, skończywszy robić porząd ki, Coffee nagle zaniepokoiła się. Od dłuższego czasu nie widziała Jeffie'ego. Zajrzała do pokoju teściowej. Maureen drzemała, a obok niej na kanapie otulona w koc słodko spała Gitta. Natomiast nigdzie nie było Jeffie'ego. W kuchni zastała Ankę przygotowującą podwie czorek. - Nie widziałaś Jeffie'ego? - spytała od progu, starając się ukryć narastające zdenerwowanie. - Może jest na werandzie - zasugerowała Ankę. Coffee pobiegła sprawdzić, ale i tam nie było nikogo. Nagle przechodząc przez sień zauważyła, że narty Jeffie'ego zniknęły i na dobre wpadła w panikę. Jeffie zawsze ją informował, jeśli wychodził bawić się z kolegami. W pośpiechu założyła buty i kurtkę i wybiegła na tył domu. Na wpół przysypane świeżym śniegiem ślady nart wiodły od tylnych drzwi prostym szusem w dół wzgórza, w kierunku szlaku prowadzącego do domku Dodge'a. Już miała przypiąć narty, gdy nagle usłyszała podjeżdżający na parking samochód. Okrą żyła dom i podbiegła do frontowego wejścia. Przed domem zatrzymało się właśnie czarne porsche. Drzwi samochodu otworzyły się i zobaczyła Jeffie'ego. Jego twarz tryskała radością. Z drugiej strony wozu powoli
wysiadł Dodge Phillips. Zdjął narty Jeffie'ego z ba gażnika. - No leć już, synu! - Gdy podawał dziecku narty, uniósł głowę i spostrzegł stojącą za Jeffim Coffee. Czy kiedykolwiek będzie potrafiła spokojnie po dejść do tego mężczyzny? Serce biło jej tak mocno, że omal nie wyskoczyło z piersi. Zaczerpnęła oddechu, by się nieco uspokoić i z wymówką odezwała się do syna: - Myślałam, że zajmujesz się Gittą... - Ona śpi. Poza tym męczy mnie zabawa z dziećmi. - Obrzucił Dodge'a pełnym oddania spojrzeniem. - Jechaliśmy do domu dłuższą drogą. Dodge się zgodził. Dodge chrząknął znacząco, podczas gdy Jeffie wpatrywał się w niego z dumą, Coffee zaś obrzucała ich obu morderczym spojrzeniem. - Gitta w każdej chwili może się obudzić - po wiedziała do syna. - A poza tym Ankę potrzebuje pomocy w przygotowaniu podwieczorku. Zmykaj już! Jeffie odmaszerował niechętnie, ale godnym kro kiem, z nartami na jednym ramieniu, jak mały żoł nierz udający się na front. Ale po chwili zawrócił i zawołał: - Dodge? -Tak? - Dzięki za przejażdżkę! - Jeffie odwrócił się zno wu i wbiegł po schodach do domu. Coffee w osłupieniu wysłuchała tej krótkiej, mę skiej wymiany zdań. Jej syn doroślał, a ona chciała, by dojrzewał w normalnej atmosferze, wolny od obsesji, którą przynosił ze sobą ten oto mężczyzna. Zmarszczyła brwi i odwróciła się do Dodge'a. Ale nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, znów usłyszała głos swego syna. Stał na ganku i machał ręką.
- Hej, Dodge! Wejdziesz? - Być może. - Dodge pomachał do niego, po czym odwrócił się do Coffee z oczami błyszczącymi radością. - Wytrwały, co? Obydwaj byli wytrwali. Coffee zupełnie straciła rezon. Jeffie ją całkowicie rozproszył tymi nie koń czącymi się przerywnikami. Znowu pojawił się na ganku. - Moja czapka! - zawołał. - Została w samocho dzie. W porsche - zaakcentował z dumą. - Drzwi są otwarte, synu. - Dodge roześmiał się, szczerze ubawiony i biorąc Coffee pod rękę zapropo nował: - Zapraszam cię na mały spacer nad rzekę. Będziesz tam mogła w spokoju mi nawrzucać. Pomysł był dobry, chociaż czuła już odpływ ener gii. Zerknęła za siebie i zobaczyła, że Jeffie podąża za nimi z oczami szeroko otwartymi z zainteresowania. Dodge również spojrzał do tyłu. - Ej, bracie! - zawołał. - W domu masz trochę roboty. Jeffie wreszcie zrezygnował i zawrócił. Dodge po prowadził Coffee na mały mostek nad strumieniem Owi Brook. Kiedy tak szła obok niego, nie mogła się nadziwić, czemu była mu tak posłuszna. Czy zauro czył ją ciepły timbre jego głosu, czy też cisza zapada jącego zmierzchu? Dodge strząsnął czapę śniegu z żelaznej barierki i oparłszy się o nią, począł obserwować w skupieniu rwący potok. Coffee przyjęła identyczną pozycję. W dole woda tętniła pod twardą skorupą lodu przy sypanego świeżym śniegiem. - Wcale nie jechaliśmy dłuższą drogą do domu - odezwał się. - To był taki szybki wypad do Black Mountain i z powrotem. Chyba chciałem się trochę
popisać - dodał z wdzięcznym, chłopięcym uśmie chem. - Mówiłam już, żebyś trzymał się z dala od Jeffie'ego! - Byłem w domu zajęty grą w szachy z kom puterem, gdy zobaczyłem go stojącego z nosem przy klejonym do szyby. Cóż miałem począć? - Chyba nie pozwoliłeś mu uczestniczyć w tej grze! - wybuchła. Uspokajającym gestem położył rękę w czarnej, skórzanej rękawiczce na jej dłoni. - Pomyślałem, że najlepiej zrobię, zabierając go na małą przejażdżkę. To wszystko, co nabroiłem. - To nie jest wszystko! - Była bliska łez. - Wczoraj wieczorem grał w szachy sam ze sobą. Kraciasta kapa posłużyła mu za szachownicę. - Naprawdę? - Nie potrafił ukryć satysfakcji. - Coffee, nie uda ci się go powstrzymać. Niepotrzeb nie tracisz nerwy i czas. - Jakim prawem to mówisz? - wycedziła. - Poja wiasz się tu nie wiadomo skąd i uważasz, że wiesz, co jest najlepsze dla mojego syna! - Wiem - powiedział spokojnie. - Byłem do niego podobny, choć nie twierdzę, że aż tak utalentowany. W każdym razie wiem, jak okiełznać własny talent... - Przytrzymał jej rękę, nim zdążyła ją cofnąć. - Cof fee, zrozum... Jeffie jest genialny i jeśli w porę nie ujarzmi swego talentu, nie zapanuje nad nim... ten talent go zniszczy. Musi nauczyć się samokontroli i mogę mu w tym pomóc. - Nie potrzebujemy twojej pomocy. Dawaliśmy sobie doskonale radę bez ciebie. - Doprawdy? - Mocniej uścisnął jej rękę. Zmieszana odwróciła głowę w stronę pensjonatu. O tej porze zapalały się umieszczone wokół okien
elektryczne lampki i dom wyglądał niezwykle urzeka jąco. Była tu szczęśliwa. Tak, żyła tu szczęśliwie i spokojnie przez ostatnie trzy lata, póki nie zjawił się ten mężczyzna. Nawet jeśli nie z wszystkim dawała sobie radę... Och, nie - nie może teraz myśleć o swojej samotności. Znów będzie szczęśliwa, gdy tylko ten człowiek stąd wyjedzie. Ale to było zaklęcie, które straciło moc. I dobrze o tym wiedziała, czując piesz czotliwy dotyk palców Dodge'a na swej dłoni. - Czy masz zamiar napisać o Jeffim w swojej książce? - spytała jakby z rezygnacją. -Tak. On jest fascynujący. Geniusz szachowy zazwyczaj nie powtarza się w następnym pokoleniu. Istnieje na ten temat wiele teorii. Zdarza się, że genialny ojciec celowo tłumi talent dziecka, by nie zostać zdetronizowany przez własnego syna. Przypomniała sobie strach w oczach Richarda, gdy ostatni raz grał z Jeffim. Jakie to dziwne, pomyślała. Gdyby Richard żył, mógłby skutecznie zniechęcić Jeffie'ego do szachów. Teraz nie żyje i ten obowiązek spoczywa na niej. - Nie możesz napisać o Jeffim - powiedziała sta nowczym tonem i równie stanowczo cofnęła rękę. - Mogę. - Nie! - Chwyciła go za ramię. - Nie możesz. Nie pozwolę ci! Czy przypatrzyłeś się dobrze Richardowi, naprawdę mu się przypatrzyłeś? Czy widziałeś, żeby się kiedykolwiek uśmiechał? Nie pozwolę wyrządzić krzywdy Jeffie'emu, Dodge. Nie pozwolę! -Wzburzo na zaczęła bić go pięścią w ramię. - Uspokój się. - Chwycił jej nadgarstek, a drugim ramieniem objął wpół. - No już... Uspokój się. Nagle łzy, które tak długo wstrzymywała, popły nęły po jej policzkach. - Do licha! - Zakrztusiła się i odwróciła głowę.
Przytulił ją do siebie mocno. Jego broda delikatnie muskała jej włosy. - Cicho, już cicho - mówił łagodnie. - Nie płacz. W pierwszej chwili chciała go odepchnąć, ale bijące od niego ciepło i siła obezwładniły ją. Westchnęła i cała drżąc oparła mokry policzek o jego ramię. - Już dobrze - szeptał miękko i kojąco, pocierając policzkiem po jej włosach. Był tak czuły i tak cudownie krzepiący, że chętnie pozostałaby w jego ramionach na zawsze. W dole huczała rzeka, płatki śniegu opadały miękko na jej włosy i rzęsy - mogła tak stać całe wieki, spokojna, że nie przytrafi się jej nic złego w objęciach tego silnego mężczyzny. Nagle przez most przejechał samochód. Snop świa tła reflektorów przesunął się po ich sylwetkach. Coffee próbowała oderwać się od Dodge'a, ale jej nie puścił. - Poczekaj - powiedział szorstko. - Daj mi chwilę pomyśleć. Zastygła więc w oczekiwaniu, ale błogi spokój, jaki jeszcze przed chwilą odczuwała, ulotnił się bezpo wrotnie. Zdała sobie sprawę, że po powrocie do pensjonatu będzie narażona na znaczące uśmiechy i ciekawskie spojrzenia gości, którzy przejeżdżając przez mostek. widzieli ją w objęciach Dodge'a. I na gle uświadomiła sobie, że jej piersi tak ściśle przyle gają do jego mocnego, prężnego ciała, że mimo mrozu i padającego śniegu była tak ciepła, tak rozgrzana... Poruszyła się niespokojnie w jego uścis ku. Pozwolił jej cofnąć się o pół kroku, ale nie puszczał jej rąk. - Chcę ci zaproponować pewną transakcję - po wiedział. - Transakcję? - zdziwiła się.
- Potrzebuję informacji, ty zaś chcesz, żebym po minął Jeffie'ego w swojej książce. Mamy więc o co się targować. - Strząsnął płatek śniegu z jej nosa i uśmie chnął się chytrze. - Nie wspomnę nic o Jeffim, jeśli obiecasz, że przyjdziesz i porozmawiasz ze mną o Ri chardzie. Oto moja propozycja. Bez zastanowienia potrząsnęła przecząco głową. Nigdy z nikim nie rozmawiała o Richardzie i za żadne skarby nie będzie opowiadać o nim temu mężczyźnie. -A więc nie? - Uśmiechnął się z lekkim żalem. - Cóż, wydawało mi się, że to dobry pomysł. W takim razie zwrócę się o pomoc do Maureen. Coffee kurczowo zacisnęła ręce. Wiedziała, że jeśli Dodge zacznie przychodzić do Maureen, nieuchron nie będzie spotykał Jeffie'ego. I było jeszcze jedno... To Maureen znalazła list. Co będzie, jeśli mimowolnie napomknie o samobójstwie Richarda? Oczywiście, nie wątpiła, że Maureen postara się ten fakt ukryć, niezależnie od swej sympatii do Dodge'a. Przecież była katoliczką i sposób śmierci syna musiał ją tym dotkliwiej zranić, zawsze jednak pozostawało praw dopodobieństwo, że mając do Dodge'a tak wiele zaufania, jakieś nieostrożne słowa wymkną się jej spod kontroli. A poza tym... Coffee wzięła głęboki oddech. Jeśli sama byłaby głównym informatorem, mogłaby z po wodzeniem kontrolować przepływ informacji, i tak manewrować, by Dodge nigdy nie doszedł prawdy. Spojrzała mu prosto w oczy i uderzył ją ich dziwny blask. Dojrzała w nich czujność, skupienie, nieustęp liwość i coś jeszcze, czego nie potrafiła zrozumieć. W jednej chwili straciła całą pewność siebie. Nie należał do mężczyzn, których byłaby w stanie prze chytrzyć. Miała do czynienia z mistrzem szachowym, który w każdym momencie gry potrafi przewidzieć
kilka następnych posunięć przeciwnika. Czy tę umie jętność stosował także w życiu? Czyżby znał już rozwiązanie i tylko droczył się z nią jak kot z myszą? Czy w ogóle miała jeszcze jakiś wybór? Czułą się jak przegrywający szachista, któremu przeciwnik bezli tośnie i systematycznie eliminuje możliwości wyboru, by osaczyć go w końcu w tym ostatnim kwadracie, skąd nie ma już ucieczki. Ale jeszcze tam nie jestem, pomyślała w przypływie nagłej odwagi. Byli zaledwie w środkowej fazie gry, jakby to fachowo określił Richard. I Richard zwykł mawiać, że nie zawsze wygrywa bardziej utalen towany - czasem wygrywa ten, kto bardziej za chłannie pragnie zwycięstwa. A Dodge Phillips nie mógł mieć motywacji tak silnej jak matka broniąca własnego syna. Uniosła podbródek i śmiało popatrzyła mu w oczy. - Zgoda - powiedziała. - Zawrzemy umowę.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Wyglądasz wspaniale! Radosny okrzyk rozległ się tuż nad uchem Coffee, aż podskoczyła i upuściła garnek, który właśnie zmywała. Stał przed nią Peter Bradford - z zagad kowym uśmiechem na twarzy i bukietem stokrotek w dłoni. - Przepraszam, nie chciałem cię wystraszyć. Puka łem, ale nie słyszałaś. - Nic się nie stało, Peter. Jestem dziś trochę pode nerwowana. Coffee istotnie była zdenerwowana. Za pół godziny miała być w domku Phillipsa. Zastanawiała się właś nie, co na siebie włożyć - czy pójść w tej niebieskiej sukience, którą miała na sobie, czy ubrać się po prostu w dżinsy. Chciała wyglądać jak najbardziej zwyczajnie. - Dla kogo te kwiaty? - spytała, zakręcając kran. - Dla Maureen. Słyszałem, że miała wypadek. - Zaraz cię do niej zaprowadzę. - Wytarła ręce i zaczęła wsypywać proszek do zmywarki. - Chyba czytałaś w moich myślach - powiedział Peter, przyglądając się z uznaniem jej niebieskiej sukience. - Zamierzałem poprosić cię, abyśmy razem wyszli wieczorem. - Dziś jestem zajęta. Mam spotkanie. - Właściwie nie musiała się tłumaczyć. Peter był jedynie jej dobrym kolegą, jeszcze ze szkolnych czasów.
- Czy przypadkiem nie chodzi o tego faceta, który zamieszkał w domku Elsy? - Peter nie dawał za wygraną. Cóż, Coffee musiała przyznać, że mieszkanie w ma łej miejscowości miało też ujemne strony. Ludzie, chcąc nie chcąc, wszystko o sobie wiedzieli. - Zaprosił mnie na drinka - wyjawiła niechętnie. - Lepiej uważaj na tych miejskich cwaniaków - ostrzegł Peter żartobliwym tonem. - Nie powinno się ufać facetom, którzy rozbijają się porsche. Wyjął z bukietu stokrotkę i wczepił ją Coffee we włosy tuż za uchem. Skwitowała ten gest rozbrajają cym uśmiechem. - Teraz wyglądasz bosko - skomplementował. Coffee nie bardzo wiedziała, czy w ten sposób udzielał jej swego błogosławieństwa na „randkę", czy też czynił delikatną wymówkę. Wielokrotnie Peter dawał do zrozumienia, że pragnie być dla niej kimś więcej niż przyjacielem, ona jednak nigdy nie zdecy dowała się na zmianę charakteru ich znajomości. Nim zdołała cokolwiek powiedzieć, drzwi otwo rzyły się i chichocząc piskliwie wbiegła do kuchni mała Gitta. Z korytarza dobiegał upiorny, przeraź liwy głos: - Gitto, gdzieee jeesteś? Zaraz cię dostanę! Dziewczynka rozejrzała się wokół w poszukiwaniu bezpiecznej kryjówki. Podjęła błyskawiczną decyzję - podbiegła do Petera i schowała się za nim, obej mując go z tyłu za nogi. - K t o to jest? - roześmiał się Peter, wyciągając szyję, aby przypatrzeć się stojącemu za nim dziecku. - To jest Gitta - wyjaśniła Coffee. - Jej matka pomaga nam teraz prowadzić pensjonat. - Gdzie jesteś? - wyjęczał Jeffie, pojawiając się w drzwiach. - Już nadchodzę!
Gitta zapiszczała, schwyciła mocniej Petera i wtu liła buzię w jego nogę, jak gdyby to mogło ocalić ją przed prześladowcą. Na widok Petera Jeffie zatrzymał się zmieszany, Gitta zaś z piskiem odwróciła się, aby uciekać dalej, ale potknęła się o stopę Coffee i wylądowała na brzuchu, wydając z siebie przeraźliwy wrzask. - No, już wszystko w porządku. - Peter postawił małą na nogi. - Nie płacz. Wiem, że dziewczynki bardzo nie lubią łapać zająca na oczach publiczności. Zobacz, mam coś dla ciebie. - Wyjął z bukietu jeszcze jeden kwiatek i wręczył go zawodzącej Gitcie. - Co się stało? - Ankę wpadła do kuchni akurat w chwili, gdy dzięki opiekuńczym staraniom Petera Gitta nieco się uspokoiła. - Potknęła się - wyjaśnił Peter. - Och, z niej jeszcze taka gapa - powiedziała Ankę czułym tonem i przytuliła dziecko. Peter przyglądał się tej scenie zafascynowany. Co ffee uśmiechnęła się pod nosem i podała mu kwiaty. - Lepiej oszczędź kilka dla Maureen - zażartowa ła, po czym zwróciła się do Ankę: - Zaprowadź Petera do Maureen, dobrze? Już jestem spóźniona. - Idziesz zobaczyć się z Dodge'em? - wtrącił się niespodziewanie Jeffie. Gdy już wcześniej pytał, dokąd wychodzi, zbyła go tajemniczym uśmiechem. Teraz nie mogła jednak uniknąć odpowiedzi. - Tak - przyznała. - Mogę pójść z tobą? - Nie. Musisz odrobić lekcje. - Pocałowała go i pospieszyła do garażu. Zanim dotarła do domku Dodge'a, była już niemal pół godziny spóźniona. Zapukała do frontowych drzwi raz i drugi, ale nikt nie otwierał. Z komina
unosiła się smuga białego dymu, co oznaczało, że lokator jednak był w domu. Uniosła rękę, by zapukać po raz trzeci i niemal w tym samym momencie drzwi otworzyły się. - Nareszcie jesteś -powiedział Dodge. Jego sylwet ka na tle ciepłego, złotawego światła wyglądała im ponująco. - Już myślałem, że nie przyjdziesz - dodał, a widząc że Coffee waha się, po prostu złapał ją za ramię i pociągnął do środka. - Wejdź, bo wypuścimy całe ciepło. Od niego samego promieniowało tyle ciepła, że nie powinien się obawiać, pomyślała, gdy zdejmował jej płaszcz. Dotyk jego rąk sprawił, że zrobiło jej się nagle gorąco i zaczęła się nawet zastanawiać, czy zanadto nie napalił w piecu, jak to często zdarzało się ludziom niedoświadczonym. W pomieszczeniu panował nastrojowy półmrok. Paliło się tylko światło nad kuchennym zlewem i lam pa naftowa stojąca na bufecie, oddzielającym kuchnię od salonu. Rozejrzała się nerwowo wokół w po szukiwaniu jakiegoś bezpiecznego miejsca, aby usiąść. Dodge uśmiechnął się, jakby czytając w jej myślach. -Właśnie zmywałem. Chodź, porozmawiaj ze mną, nim skończę. W małej kuchence było trochę ciasno, ale nie śmiała protestować. Oparła się o lodówkę. - Pozwól, że zrobię ci drinka - zaproponował. Nalał jej kieliszek białego wina, następnie wziął swój stojący przy zlewie. - Wypijmy więc za... - Lekko stuknął w jej kieliszek. - Za zimę! Jego wzrok ślizgał się po jej twarzy - po jej oczach i ustach, w górę i w dół. To tylko twoja chora wyobraźnia, myślała nerwowo. Chciała skrzyżować ręce, ale nie mogła, bo trzymała w dłoni kieliszek. Zamiast tego zacisnęła kurczowo palce na brzegu
bufetu. Zauważył ten ruch i uśmiechnął się. Podniósł kieliszek do ust i wysączył swoje wino. Coffee uczyniła to samo. - Oraz za rozmowne kobiety! - rzucił z ukrytym rozbawieniem. Odstawił kieliszek i zajął się z po wrotem zmywaniem. - Jak się czuje Maureen? - za gaił. Coffee zaczęła mówić i stopniowo, odpowiadając na kolejne szczerze i bezpośrednio zadawane pytania, odprężyła się. Zdawała sobie sprawę, że celowo roz począł rozmowę od tematów neutralnych, aby stwo rzyć atmosferę pełną spokoju i ufności. Kiedy zmywał naczynia, pochylony nad zlewem, Coffee mogła go swobodnie obserwować, uwolniona na chwilę od jego natarczywych spojrzeń. Przyglądała się jego spraw nym dłoniom o długich palcach, jego ustom lekko wykrzywionym w ironicznym uśmiechu, jak gdyby cały ten świat nieustannie go bawił. Gdy skończył zmywanie i poprowadził ją do po koju, znowu poczuła się niepewnie. Na fotelu oraz na krześle stojącym przy biurku leżały stosy książek. Mogła usiąść jedynie na kanapie. Czyżby wszystko przewidział i nie pozostawił jej wyboru? Podejrzliwie spojrzała na Dodge'a. Klęczał przy kominku, dorzu cając polana do rozżarzonego węgla. Widziała z pro filu jego twarz ostro zarysowaną na tle blasku ognia i zdawało jej się, że znowu wykrzywia usta w drwią cym uśmiechu. Po chwili usiadł obok niej na kanapie, zapalił lampkę i sięgnął po leżący na stoliku album - album Richarda. - Zaczynamy? - spytał. A zatem myliła się. Nie robił romantycznych pod chodów - przynajmniej na razie. Wziął do ręki notes i pióro, po czym rozłożył album na kolanach.
- Adnotacje Maureen są mało czytelne. Wiesz, na którym to było turnieju? - Wskazał zdjęcie na pierw szej stronie. - T a k . - Znała te zdjęcia na pamięć. Richard uwielbiał przeglądać własne albumy i w najdrobniej szych szczegółach relacjonował jej swoje zwycięstwa. - To było w Chicago. Po raz pierwszy występował publicznie. Pióro Dodge'a skrzypiało na papierze. - Miał wówczas dziewięć lat? - Osiem. - Był tylko o rok starszy od Jeffie'ego. Wpatrując się w posępną twarz Richarda, poczuła skurcz serca. Nie, tylko nie to! Zniesie te koszmarne rozmowy z Dodge'em, byle tylko trzymał się z dala od Jeftie'ego. Za szczęście swego syna chętnie zapłaci każdą cenę. - Kim jest ten gracz? Znałaś go? W miarę upływu czasu strony w notesie Dodge'a zapełniły się kanciastym, śmiałym pismem. Raz wstał, aby uzupełnić ich kieliszki i dorzucić drew do pieca, ale gdy wrócił, siadł w takiej samej bezpiecznej odleg łości, zachowując wyraźny dystans. Stopniowo Coffee uspokoiła się i odprężyła. Być może pod wpływem wysokiej temperatury panującej w pokoju lub wina, lub miękkiego, chrapliwego głosu Dodge'a, pogrążyła się we wspomnieniach tak dalece, że zaczęła mówić jak w hipnotycznym transie. Odnosiła wrażenie, że recytuje z pamięci historię kogoś innego - historię, która wydarzyła się gdzie indziej, daleko, dawno temu. Odczuwała skupioną na sobie, nieustającą uwa gę Dodge'a niemalże jak fizyczną presję, jak ciężar, który powoli, leniwie opada na jej ciało. W pokoju było bardzo ciepło... Powieki ciążyły jej coraz bar dziej. Musiała zamrugać oczami, by z niemałym trudem powrócić do rzeczywistości.
Dodge przewrócił ostatnią stronę. - Byliście bardzo różni - zauważył zdawkowo. - Co cię w nim tak bardzo urzekło? Usiłowała sobie przypomnieć, wyłowić z mgły pa mięci pewne fakty, szczegóły. Znowu zamknęła oczy. -Och... jego inteligencja... zdecydowanie... W wieku osiemnastu lat większość z nas bywa zagu biona. On był inny. Wiedział, czego chce. - Chciał ciebie? - spytał Dodge tak cicho, jak gdyby mówił wyłącznie do siebie. Uśmiechnęła się smutnym, gorzkim uśmiechem i wolno złożyła głowę na poduszce. - To prawda. - Dopiero znacznie później uświa domiła sobie, że pragnął jej tak samo jak wszystkich swoich zwycięstw. Jej początkowy opór podniecał go i rozjątrzał. - Przypuszczam, że jedynym sposobem, aby cię zdobyć, było małżeństwo? Coffee szeroko otworzyła oczy. Rozmowa niespo dziewanie zeszła na niebezpieczne tory. Jak to się stało? Zauważyła, że Dodge wyciągnął ramię na oparciu kanapy, tuż za jej plecami. Ich twarze niemal się stykały. Chciała się odsunąć, ale z boku nie było już miejsca. Czuła, że z powrotem ogarnia ją niepokój. - Jeśli chodzi o ścisłość, masz rację - odpowiedzia ła chłodnym, pedantycznym głosem, choć policzki jej płonęły. - Wtedy panowały bardziej surowe obyczaje. Jego natarczywe spojrzenie parzyło jej twarz. Za rumieniła się mocniej, aż oczy jej zwilgotniały i osten tacyjnie odwróciła głowę. Teraz zapewne pochyli się nad nią i zapyta, czy nadal jest taka pruderyjna... Ale nie zrobił tego. Zadał pytanie o wiele bardziej bolesne. -1 jak to było, gdy już wygrał? Tego miała już dość - więcej niż dość. Obrzuciła go rozwścieczonym spojrzeniem i zaczęła wstawać, ale
położył jej rękę na ramieniu i pozbawiona równowagi opadła z powrotem na kanapę. - Nie miałem na myśli seksu - wyjaśnił. - Mówię o szachach. Twego męża nigdy nie interesował po wtórny mecz z tym samym przeciwnikiem, jeśli już raz go pokonał. Natychmiast rozglądał się za kimś innym, silniejszym. Czy po wygranej nadal się tobą inte resował, Coffee? Ileż to razy sama się nad tym zastanawiała... Nie mogła zrozumieć, gdzie się podziała nieustępliwa, zachłanna namiętność Richarda zaraz po tym, jak wzięli ślub. Czyżby w jego oczach była po prostu królową, którą należało zdobyć i strącić z szachow nicy? A może szachy pochłaniały tak dalece jego energię i czas, że już nic dla niej nie pozostało? Nie potrafiła znaleźć odpowiedzi. Dodge delikatnie obrysował palcem kontur jej ust. - J a bym się, interesował - powiedział niskim, zduszonym głosem. W pierwszej chwili nie zrozumiała, o czym mówił, nie skojarzyła pytania i odpowiedzi. „Interesowałbym się tobą nadal, po zdobyciu cię" - to miał na myśli? Być może - ale Richard powiedziałby dokładnie to samo w tej sytuacji. Musiał szermować czułymi za klęciami, żeby podbić jej serce. I w końcu mu się udało. Ona jednak nie była już osiemnastoletnią dziewczyną skłonną wierzyć w namiętne słowa i gwał towne uniesienia. Odwróciła wzrok i chciała unieść podbródek, aby uwolnić się od jego palców błądzących po jej twarzy, kreślących dziwne linie na jej policzku, ale nie była w stanie. Ogarnęła ją fala emocji i napięcia, o które się nie podejrzewała. - No dobrze, a więc łatwiejsze pytanie - powie dział, uśmiechając się jakimś tajemniczym, nieco
wymuszonym uśmiechem. - A czy ty po ślubie inte resowałaś się nim nadal? Zachowywał się tak samo brutalnie w swym po ścigu za informacją, jak Richard w pogoni za zwycię stwem. Właściwie dlaczego ją to dziwiło? Przecież Dodge, podobnie jak Richard, był arcymistrzem sza chowym. Obrysowywał teraz palcem jej brodę i poli czek aż po linię włosów tuż przy uchu. Czuła, że drży. Nie, nie popełni tego samego błędu po raz drugi, nawet jeśliby bardzo chciała. Zdeterminowana po trząsnęła głową i wstała. Nie zatrzymywał jej. - T o oznacza „nie"? Nie interesowałaś się nim? - zapytał z lekką drwiną. - T o znaczy, że mam dość! - zaprotestowała. Kimże był, ośmielając się wtrącać w ten sposób w jej życie, wywoływać w niej podobne wzruszenia... - Mam dość graczy i męczą mnie gry - dodała, kierując się do wyjścia. - Aha... - szepnął. Wstał i poszedł za nią do drzwi. - Mam jeszcze jedno pytanie... - Jakie? - spytała, sięgając po płaszcz. W milczeniu odebrał jej płaszcz i przytrzymał go za jej plecami. Wsunęła ręce w rękawy świadoma, że wpada w zastawioną na siebie pułapkę, ale przecież nie mogła wyjść bez okrycia. Trzymając płaszcz za klapy, otoczył ją ramionami i lekko przycisnął do swego mocnego, rozgrzanego ciała. Czuła ciężki oddech na swoich włosach, a jego silne, męskie dłonie tak blisko swoich piersi... - Chciałem cię spytać... Co masz przeciwko grze? - wyszeptał, łaskocząc jej ucho swym oddechem. Jakże on może zrozumieć, skoro ona... ona była kimś zupełnie innym. Nie potrafiła grać - nigdy. Miłość nie była dla niej rodzajem gry. Jego lewa
zaciśnięta dłoń spoczywała tuż obok jej serca, które waliło teraz jak oszalałe. Bez wątpienia Dodge wy czuwał jego bicie. I na litość boską, chciała, żeby je czuł - pragnęła, żeby trzymał ją tak w swych mocnych objęciach i nigdy nie puścił... Ostatkiem woli ode pchnęła się od niego. Mocowali się przez ułamek chwili, by wreszcie oderwać się od siebie. Od drzwi dzieliły ją dwa długie - nieskończenie długie i samotne kroki. Przemierzyła je, nie odwraca jąc głowy. - Niektórzy ludzie nie widzą w grach nic złego - powiedziała i wyszła w mrok. Po ciepłych objęciach Dodge'a zimne powietrze podziałało na nią jak brutalny, lodowaty prysznic - orzeźwiający, lecz całkowicie niepożądany.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Aby dostać się do Jackson, należało zboczyć z au tostrady, która prowadziła przez Wbite Mountains i przejechać przez stary, zadaszony most, łączący brzegi Ellis River. Ten most fascynował Coffee od dzieciństwa. Zachodziła tu zawsze, ilekroć miała tro chę czasu. Odpięła narty i oparłszy je o pierwszą parę skrzyżowanych drewnianych bali, które umacniały konstrukcję ścian, weszła na zacieniony chodnik. Szum przelewającej się w dole rzeki odbijał się echem o blaszany dach mostu. Na pociemniałych ze starości drewnianych słupach widniały dziecięce inskrypcje. Od pokoleń mali miesz kańcy Jackson uwieczniali tu swoje imiona. Coffee zwolniła kroku i uśmiechnęła się na widok własnego rękodzieła. Dobrze pamiętała ten dzień, gdy z Elsą Warner wypuściły się na wagary. W dacie pod imie niem Elsy brakowało ostatniej cyfry. Elsa nie zdążyła dokończyć swej inskrypcji, na moście bowiem nie oczekiwanie pojawił się samochód jej matki. Coffee roześmiała się w głos na to wspomnienie i poszła dalej. Na następne urodziny musi podarować Jeffie'emu scyzoryk... Na środku mostu zatrzymała się i pochyliła nad barierką, aby popatrzeć na rzekę. Została jeszcze godzina do końca lekcji Jeffie'ego. Podobnie jak wczoraj chciała spotkać się z nim i razem wrócić do domu. Był to najpewniejszy sposób, aby nie zatrzymał
się przy domku Dodge'a. Jakiś samochód skręcił z autostrady i przejechał przez most, ale nie odwróciła się, by sprawdzić, kto to był. Zapewne turysta, sądząc z prędkości, z jaką jechał. Tutejsi ludzie żyli w spokoj niejszym tempie. Natomiast w jej własnym życiu brakowało ostatnio spokoju. Westchnęła ciężko. Ostatniej nocy po wi zycie u Dodge'a spała bardzo źle. Było jej gorąco i niewygodnie. Nawet jej ulubiona flanelowa koszula musiała ją jakoś uwierać, bo kiedy obudziła się rano, spostrzegła, że w nocy nie wiadomo kiedy ją zdjęła. Lekko zirytowana przyglądała się w sku pieniu wodzie. W tym miejscu rzeka była płytka, wystawały z niej pokryte śniegiem głazy. Bulgocząc, hucząc i rozbryzgując się o kamienie, rzeka pędziła na południe. Coffee drgnęła nerwowo, gdy ktoś przystanął tuż obok niej. - Od pewnego czasu chciałem się tu zatrzymać - powiedział Dodge Phillips. - Doprawdy? - Dowcipna riposta, zadrwiła w du chu, ale brakowało jej słów. Spojrzała mu w oczy i od razu zrozumiała, że popełniła błąd. Nie potrafiła oderwać wzroku od jego twarzy. Słyszała bicie własnego serca, jak odległe echo płynącej w dole rzeki. Cholerny facet, jakże on na nią działał... Richard nigdy... Odepchnęła tę myśl, po dobnie jak narciarz, który uchyla się od gałęzi, znaj dującej się na wysokości oczu. - Tak, to ładne miejsce - wymamrotała wreszcie, kierując słowa jakby do rzeki. - Musi tu być fantastycznie, gdy pada deszcz - zauważył Dodge, przypatrując się niezbyt syme trycznie ułożonym krokwiom. - Uwielbiam ocyn kowane dachy.
Ona też je lubiła. Zgarbiła ramiona i splotła razem ręce. Och, odejdź Dodge! Proszę, odejdź, myślała. Przerażasz mnie. Ale bardziej przerażał ją fakt, że naprawdę wcale nie chciała, by odszedł. Korciło ją, żeby przysunąć się do niego bliżej, dotknąć jego ramienia. Tymczasem Dodge coś mówił, czego ona nie sły szała. Teraz zawiesił pytająco głos, oczekując na odpowiedź. -Tak - szepnęła trochę bezwiednie i prawdopo dobnie bez związku. - Dobrze, a więc chodźmy. - Wziął ją pod ramię i skierował się do samochodu. - Dokąd? - Odwiedzić Maureen. Właśnie wracam z North Conway, gdzie kupiłem jej książkę i piękną bom bonierkę. Czy ona lubi czekoladki? - Nie. - Coffee zatrzymała się. - Nie lubi? - Dodge wziął narty Coffee i umieścił je na bagażniku. W jego oczach widniało rozbawienie, gdy dodał: - A więc ty będziesz musiała je zjeść. - Nie możesz nas teraz odwiedzić. Za pół godziny Jeffie wraca ze szkoły. -1 co z tego? - Wzruszył ramionami. -Zawarliśmy układ. Miałeś zostawić Jeffie'ego w spokoju, jeśli zgodzę się z tobą rozmawiać. - Mylisz się. - Dodge otworzył jej drzwi do samo chodu. W jego głosie pojawiło się zniecierpliwienie. - Uzgodniliśmy, że pominę Jeffle'ego w swojej książ ce. A wracając do rzeczy, kiedy mogę liczyć na następną rozmowę? Celowo ją poganiał, by nie zostawić jej czasu na zastanawianie się. To przypominało grę w szachy na czas - szybką jak błyskawica odmianę gry, którą tak uwielbiał Richard, gdzie nie używano zegara, a kolej-
ne posunięcia przypominały wymianę ciosów dwóch bokserów. Pokiwała głową z rezygnacją i wsiadła do samochodu. Wiedziała, że jeśli zechciał zobaczyć Maureen, to nic mu w tym nie przeszkodzi. Mogła jedynie przyspieszyć tę wizytę, by przy odrobinie szczęścia rozminęli się z Jeffim. Dotarli do miasteczka i Dodge nieco zwolnił, gdy mijali sklepy, restauracje i spacerujących turystów. Coffee zsunęła się trochę niżej w fotelu. Nie chciała, by zaczęto plotkować o niej i Dodge'u. - Wczoraj nie odpowiedziałaś na moje pytanie - podjął rozmowę. - Dlaczego nienawidzisz szachów? Coffee opuściła głowę. Nie potrafiła tego wyjaśnić bez wyjawiania swych najskrytszych sekretów. - Mieliśmy rozmawiać o Richardzie - powiedziała zimno. - Nie o mnie. - T e tematy ściśle się z tobą wiążą - zauważył równie posępnym tonem. Porsche przejechało obok białego, drewnianego budynku szkoły, następnie przecięło wygięty w łuk kamienny most w centrum miasta. Przelewały się pod nim wezbrane wody Wildcat Brook, płynące z gór skich wodospadów. Nieco dalej potok uspokajał się i płynął meandrami przez dolinę, aby na koniec leniwie i jakby niechętnie połączyć się z Ellis River. - Jeśli miałbym zgadywać - ciągnął Dodge głosem pełnym zadumy - powiedziałbym, że małostkowa i samolubna kobieta po prostu była zazdrosna o wszystko, co odrywało męża od jej własnej bezcen nej osoby. I tej kobiety wcale nie obchodziło, że szachy czyniły jej męża szczęśliwym... A więc tak ją oceniał Dodge. Coffee posłała mu spojrzenie pełne wyrzutu. Czyżby naprawdę była małostkową, zazdrosną kobietą? Ależ nie, jeśli szachy czyniłyby Richarda szczęśliwym... Nigdy nie
usiłowała odciągać go od szachów, nie powstrzymy wała go, gdy przymierzał się do zdobycia tytułu mistrza świata. Chociaż przez te wszystkie lata czuła się tak bardzo samotna, wspierała jego poczynania, tak jak potrafiła. Ale kiedy wreszcie wygrał i wrócił do domu taki zagubiony, taki nieszczęśliwy, zro zumiała, jaką krzywdę wyrządziła mu ta gra. A po tem, kiedy zginął... - To nieprawda - powiedziała z naciskiem. - Nie jestem taką kobietą. - Nie? - Pogłaskał ją po policzku. -Też jestem tego zdania. Dlaczego jednak tak nienawidzisz szachów? - nalegał. Dążył do uzyskania odpowiedzi w taki sam sposób, jakby podchodził wrogiego króla, strasząc rywala skoczkiem, a wymierzając cios gońcem. I będzie tak długo naciskał, aż wydusi z niej prawdę. - Nienawidzę szachów, ponieważ robią z człowie ka ograniczonego specjalistę, dziwaka ogarniętego obsesją na jednym punkcie, rozumiesz? Nie chcę, aby Jeffie był takim człowiekiem. Powinien mieć przyja ciół i różne zainteresowania. Nie chcę, żeby miał klapki na oczach i widział tylko jeden cel w życiu. Życie nie może składać się wyłącznie z szachów. Czy to mu wystarczy? Święcie wierzyła we wszyst ko, co mu powiedziała, ale jednocześnie czuła, że zwierzając się temu mężczyźnie, postępuje nielojalnie w stosunku do Richarda. -Ach... - Jechał chwilę w milczeniu, a potem zmarszczka w kąciku jego ust pogłębiła się i powie dział: - Musisz mnie również tak oceniać, ponieważ całe życie gram w szachy. Zatem sądzisz, że jestem ograniczony? - N i e . . . Za mało cię znam... - zaczęła się ase kurować.
- No to posłuchaj: oprócz gry w szachy nurkuję, gram w tenisa, uprawiam narciarstwo alpejskie, czytam beletrystykę, mam przyjaciół w całym kraju, potrafię brzdąkać na gitarze i całkiem nieźle gotuję, jeśli wypada mi się chwalić. Poza tym prowadzę własną firmę, która przynosi dochody, nie mówiąc już o tym, że rozróżniam gwiezdne konstelacje, a nawet potrafię od biedy zagwi zdać trzy oktawy... - Zrobił teatralnie smutną minę, ale jego oczy błyszczały rozbawieniem. - Masz całkowitą rację, jestem beznadziejnie ograniczony. Powinienem zakasać rękawy i zabrać się za coś jeszcze. - Nie każdy jest taki jak ty - powiedziała, mimo woli trochę rozbawiona. - Naprawdę niewielu jest takich jak Richard. Nie ma podstaw sądzić, że Jeff... - Są wszelkie podstawy - przerwała mu. - Jest synem Richarda i nie zamierzam ryzykować. - Postępujesz nierozsądnie - oznajmił, gdy wjeż dżali na most nad Owi Brook. - Oczywiście, genialne dziecko nie powinno być zmuszane do pracy ponad siły. Ojciec Richarda... - Dodge, uważam temat za zamknięty - ucięła. - Sama będę troszczyć się o Jeffie'ego. - Najwyższy czas, żebyś zaczęła nazywać go Jeff - mruknął, zakręcając na parkingu przed domem. - Zajmij się własnymi sprawami, dobrze? - Nie robię nic innego. - Wysiadł z samochodu i obszedł go dookoła, podczas gdy Coffee niezdarnie usiłowała odpiąć pas. Co chciał przez to powiedzieć? Na chwilę przestała mocować się z pasem i ze zdziwieniem spojrzała przez szybę na Dodge'a. Zła na siebie zdjęła rękawiczki i wreszcie natrafiła na przycisk. Dodge otworzył jej drzwi i ofiarował swą pomoc przy wysiadaniu.
Bez łaski... W ogóle nie potrzebuje jego pomocy, pomyślała w pierwszej chwili, ale w rzeczywistości po prostu bała się dotyku jego dłoni. Ciągle czekał z wyciągniętą ręką i w końcu, gdy postawiła nogi na śniegu, z rezygnacją poddała się. Objął jej małą, delikatną dłoń swymi ciepłymi palcami i poczuła dreszcz, jakby wstrząsnął nią prąd elektryczny. Z za rumienionymi policzkami wysiadła i stanęła trochę bezradnie naprzeciw niego. Oczy Dodge'a wydawały się ciemniejsze niż za zwyczaj. Poruszył nieznacznie ustami, ale nie zdołał się uśmiechnąć. - Dlaczego musimy stale ze sobą walczyć? - spy tał ochryple, a drugą ręką odgarnął jej z czoła kosmyk włosów, który wymknął się spod klamry. Delikatnie odpiął tę klamrę i teraz jej włosy jak jedwabna wstążka przelewały mu się przez palce. Wsunął pod nie dłoń i przyciągnął jej twarz do siebie. Nie, nie mogła pozwolić, aby ją pocałował. - Nie - powiedziała głosem cichym i zduszonym. - Nie? - Uśmiechnął się nieznacznie. - A jeśli nie przyjmę takiej odpowiedzi? - Lepiej to zrób. - Wbrew intencjom słowa jej nie zabrzmiały jak rozkaz, tylko jak ciche, pokorne błaga nie. Poczuła na karku miękką pieszczotę jego dłoni i poddała jej się. Nagle skrzypnęły drzwi domu. Coffee cofnęła się o pół kroku. - CofTee? - Na ganku stała Ankę, przyglądając im się z zaciekawieniem. - Och, przepraszam. - Popa trzyła swymi błękitnymi oczami na Dodge'a, a potem znów na Coffee i zarumieniła się. - Ktoś dzwoni i nie bardzo rozumiem, o co chodzi, a Maureen śpi - pró bowała się usprawiedliwić.
- J u ż idę - odparła Coffee. Powinna być Ankę wdzięczna za wybawienie jej z opresji, ale nie była. Do licha, to niemożliwe, żeby po raz wtóry zakochała się w szachiście! Musiałaby chyba stracić rozum. A poza tym, czy on odwzajemniał jej uczucie? Może chciał tylko wygrać kolejną partię? Taki schemat znała zbyt dobrze. Przede wszystkim jednak musiała myśleć o Jeffim. Kiedy za Ankę zamknęły się drzwi, spojrzała znów na Dodge'a. Twarz jego straciła już ten ciepły, pełen uroku wyraz. Teraz miał niemal groźnie zma rszczone brwi. - Kto to jest? - spytał ostrym tonem. - Ankę Meier. Poznałeś ją, gdy Maureen spadła ze schodów, pamiętasz? - Och, prawda. - Dodge stał w bezruchu i, chociaż trzymał jej rękę, znać było, że myślami poszybował gdzieś daleko. - Wygląda zupełnie inaczej, gdy nie histeryzuje. Kim ona jest? - Dodge, ktoś na mnie czeka przy telefonie. Dla czego nie wejdziesz i sam jej o to nie spytasz, skoro jesteś ciekawy? Była rozżalona na niego i nie potrafiła tego ukryć. Jeszcze przed chwilą pragnął ją pocałować, a teraz stał taki zaskoczony... prawie oszołomiony widokiem innej kobiety. Zamyślony patrzył gdzieś w dal, za rzekę, jakby w ogóle nie zdawał sobie sprawy z obecności Coffee. Wyrwała mu rękę i po biegła do domu. Rozmawiała przez telefon z dostawcą mazutu, więc kiedy pojawił się w drzwiach, niosąc pod pachą prezenty dla Maureen i album Richarda, przytknęła tylko palec do ust i wyszeptała: - Maureen śpi. - Zaczekam. Mogę zrobić sobie kawy?
Nie czekał na przyzwolenie i energicznym krokiem pomaszerował prosto do kuchni, gdzie przed chwilą udała się Ankę. - Ralph, pozwól, że sprawdzę zbiorniki na ropę i oddzwonię - powiedziała do słuchawki, ale Ralph musiał się jeszcze pochwalić zwycięstwem swej córki w slalomie na Mount Cranmore, więc minęło dobre dziesięć minut, nim udało się Coffee zakończyć rozmowę. W kuchni Dodge i Ankę siedzieli naprzeciw siebie przy dużym, sosnowym stole. Na widok Coffee Ankę zerwała się z miejsca niczym wystraszona sarna. Jej porcelanowa twarz była jeszcze bledsza niż zwykle, tylko na policzkach płonęły rumieńce. Tłumacząc się Gittą, wybiegła z kuchni jakby ją ktoś gonił. Coffee zaciskała ręce w kieszeniach dżinsów. Nie powinna okazać rozczarowania ani zazdrości. Nie powinna tak się czuć. Przecież zrobiła wszystko, żeby zniechęcić tego mężczyznę. Poza tym to tylko gracz - gracz, którego pociąga każda gra... Musiała przy znać, że Ankę była ładną kobietą. Już Peter całkiem zgłupiał na jej widok. - J a k myślisz, Maureen nadal śpi? - odezwał się Dodge. Jego twarz przybrała ten sam ironiczny i nieprze nikniony wyraz, co zazwyczaj, ale Coffee instynktow nie czuła, że głowę miał zaprzątniętą dziwnymi myś lami. Niech sobie myśli, co chce, buntowała się w du chu. Był wolny i nie obchodził jej. - Pójdę sprawdzić - powiedziała i odwróciła się na pięcie. Kiedy Dodge składał Maureen wizytę, Coffee krę ciła się niespokojnie po kuchni, raz po raz spoglądając na zegar. Denerwowała się o Jeffie'ego. Czy możliwe, żeby zatrzymał się przy domku Dodge'a? Było zimno,
powinien więc szybko zrezygnować i lada moment pojawić się w domu. Zapewne wejdzie przez werandę. Musiała szybko znaleźć jakiś sensowny pretekst, by natychmiast udał się na górę. Z zamyślenia wyrwał ją znajomy głos: - Coffee. W drzwiach stał Dodge. W ręku trzymał czerwony album - zapewne drugi z rzędu album Richarda. Było ich razem trzy. Tylko trzy albumy, pomyślała Coffee z rozrzewnieniem. Całe życie Richarda zamknęło się w trzech albumach . Łzy napłynęły jej do oczu i nie potrafiła ich po\ strzymac. Głupia... Nie płakała przez ostatnie k".A;a lat. Dlaczego teraz tak się roz czuliła? Dodge ujął jej ramię i natychmiast pojęła tego przyczynę. - Coffee? - Przyciągnął ją czule do siebie. - Co się stało? -Nic. Po prostu jestem zła... - Próbowała się roześmiać, ale wyszło to żałośnie. - Skończyło się mleko i majonez, a ja tak nie lubię zakupów... - Coffee, co z tobą... - Roześmiał się, potrząsnął głową, spojrzał na album, a potem znów na nią i nagle przestał się śmiać. - Ty naprawdę go kochałaś. Niepotrzebnie to powiedział. Oczy jej znów napeł niły się łzami. Właściwie nie była wcale pewna, czy miał rację. Richard obchodził ją... naprawdę ob chodził. Ale czy go kochała? Z jakiegoś niezrozumia łego powodu zaczynała w to wątpić. Dlatego... może właśnie dlatego nie udało jej się go ocalić? Popełniła błąd, bo go nie kochała tak jak powinna. Dodge objął ją w pasie i przytulił. Ukryła twarz w jego ramieniu. Oddychała głęboko, żeby pokonać płacz i za każdym oddechem czuła ciepły, kojący zapach jego skóry, zapach swetra i wody toaletowej.
- Nie przejmuj się mną. Jestem niemądra... - wy szeptała. - Bywa gorzej. - Pogłaskał ją po plecach, uścisnął pocieszająco i pocałował w czubek głowy. - Chyba ktoś wszedł na ganek. Jeff? - Puścił ją. Zdążyła wytrzeć twarz, gdy drzwi wolno uchyliły się i pojawił się w nich Jeffie. CofFee zaparło dech. Strużka zaschniętej krwi biegła od zaczerwienionego nosa w dół jego twarzy. Na białym kołnierzyku koszuli było widać więcej krwawych plam. Włosy miał zmierzwione, niemal stojące dęba. Był bez czapki. - Jeffie! - Klęknęła przy nim. - Jeffie, co się stało? - Nic - burknął, starając się wyzwolić z jej objęć. - Upadłeś? W odpowiedzi posłał jej tylko oburzone spojrzenie, ale dolna warga zaczęła mu drżeć, a oczy błyszczały łzami. Jeśli Coffee znałaby jakiś czarodziejski sposób, dzięki któremu Dodge zniknąłby natychmiast z po wierzchni ziemi, a przynajmniej z kuchni, bez wahania by go zastosowała. Wiedziała, że Jeffie nigdy by sobie nie darował, gdyby teraz się załamał i rozpłakał. Dodge przyklęknął i podał mu wilgotny ręcznik. - Nieźle oberwałeś, Jeff. - Mówił tonem rzeczo wym i pełnym podziwu. Bardzo po męsku. - Za służyłeś chyba na medal za odwagę. - Podsunął mu ręcznik. - Teraz wytrzyj buzię, bo mama umiera z niepokoju i powiedz, o co poszło. - Danny Lewis!... - wymamrotał Jeffie, ostrożnie przykładając ręcznik do nosa i krzywiąc twarz z bólu. - Nazwał mnie kłamcą. Powiedział, że nie prowadzi łem twojego porsche... Danny Lewis! Był prawie dwa lata starszy od Jeffie'ego i o wiele silniejszy! Coffee chciała wtrącić się do rozmowy, ale Dodge ją uprzedził: - Mam nadzieję, że wyprowadziłeś go z błędu.
- O, tak! - Jeffie znowu się nachmurzył. - Pró bowałem. -1 o to chodzi. - Dodge przyłożył mu palec do nosa i zmarszczył z powagą brwi. - Czy to boli? - Ooch, niee - Jeffie zaprzeczył odważnie, ale w oczach kręciły mu się łzy. - Nie jest specjalnie spuchnięty. Myślę, że tym razem nie jest złamany. Tym razem! Nie będzie żadnego następnego razu, obiecała sobie Coffee. Gdy tylko zobaczy się z Arlene Lewis, powie jej co potrzeba! - No, bracie - Dodge klepnął Jeffie'ego w ramię i odwrócił go tyłem do matki. - Twoja koszula jest w okropnym stanie. Leć na górę i przebierz się. Nawet nie patrząc na Coffee, Jeffie pomaszerował w stronę drzwi. - Aha, Jeff! - Słowa Dodge'a zatrzymały chłopca w drzwiach. - Jutro wybieram się do pierwszego obozu na Mount Washington. Jeśli chcesz pojechać ze mną, mogę cię zabrać po lekcjach. Zaczekam przed szkołą, dobra? Jeffie obdarzył Dodge'a spojrzeniem pełnym naj wyższego szczęścia. - Dobra! - Wyprostował ramiona i odszedł. Usły szeli jeszcze, że radośnie gwiżdże pod nosem, wspina jąc się po schodach. Dodge roześmiał się cicho, po czym spojrzał na Coffee z udanym zakłopotaniem i skruchą. - Wcale nie dałem mu prowadzić samodzielnie. Po prostu kręcił kierownicą... na pierwszym biegu. Oczy wiście pilnowałem pedałów. Patrzyła na niego z niemym wyrzutem. -Cóż... - Dodge wstał i wyciągnął do Coffee pomocną rękę. - Masz lepszy pomysł na przekonanie jego kolegów?
Nie miała żadnych pomysłów. Kipiała bezsilną wściekłością. Ze wszystkich sił próbowała trzymać tych dwoje z dala od siebie, i oto jednym posunięciem Dodge rozbił jej plan na kawałki. Jeffie nigdy jej tego nie wybaczy, jeśli teraz zabroni mu pojechać z Dodge'em na wycieczkę. Ale najgorszy był cel tej wyciecz ki. Mount Washington... Bezwiednie, głęboko zamyś lona podała Dodge'owi rękę i wstała z podłogi. Oczyma duszy widziała tę odległą, groźną górę. Za chodzące słońce tworzyło wokół jej szczytu płomienny krąg, ogromny zaś jej cień zdawał się przygniatać pół świata. Pod wpływem okrutnych wspomnień zadrżała. - Nie będę z nim rozmawiał o szachach, Coffee - obiecał Dodge. - Chłopcu w jego wieku przyda się jednak męskie towarzystwo. -Tak, ale nie twoje... - odparła. Potrząsnęła głową, starając się odsunąć od siebie wizję śnieżnej lawiny spadającej na samotną skałę. - A masz kogoś innego pod ręką? - burknął. W odpowiedzi wzruszyła tylko ramionami i pewna, że pójdzie za nią, podążyła do frontowych drzwi. Oczywiście zawsze był Peter, myślała, ale Jeffie chciał przebywać w towarzystwie Dodge'a. Była przerażona, Dodge bowiem bez względu na to, czy mówił o szachach, czy nie, stanowił dla jej syna żywe uosobienie gry. - Chciałbym, żebyś mi pomogła przy drugim al bumie - powiedział, gdy byli już przy wyjściu. - Mo żemy się spotkać dziś wieczór? Nie, dziś wieczorem nie mogłaby go znieść. Po trząsnęła przecząco głową. W jego obecności czuła, że nerwy napinają jej się i drżą jak struny skrzypiec. Jeszcze jedno szarpnięcie dzisiaj i struna pęknie. - A więc jutro? Przywiozę Jeffie'ego nie później niż o czwartej... - urwał.
Na schodach pojawiła się Ankę z małą Brigittą na ręku. - Jeffie... Widziałaś jego nos? - zwróciła się do Coffee, a gdy spojrzała na Dodge'a, jej blada twarz przybrała niemal wojowniczy wyraz. - Już do niego idę - zapewniła Coffee. Dodge stał jak wrośnięty w ziemię. Gdy Ankę podeszła do nich, wyciągną) rękę i pogładził Gittę po policzku. - Śliczne dziecko - powiedział zdawkowo. Ankę rozpromieniła się i szybko zniknęła w drzwiach salonu. Dodge popatrzył za nią nieobec nym wzrokiem, a potem zwrócił się do Coffee: - Zadzwonię do ciebie. - Jakby w roztargnieniu dotknął jej ramienia i wyszedł. Coffee wolno zamknęła za nim drzwi. Zachował się dziwnie. Zapomniał ustalić datę ich następnego spotkania. Może przestało go w ogóle interesować? Dlaczego ona miała się tym martwić? Och, dla czego ona... Wyprostowała ramiona i zdecydowanym krokiem poszła na górę.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- Tak, to jest pies. - Maureen uśmiechnęła się do dziecka, siedzącego obok niej na dużym fotelu. Gitta niestrudzenie przewracała strony i pokazy wała następne ilustracje. Była skupiona i niezwykle podniecona nauką. - Ani się obejrzysz, jak będzie mówić po angielsku - zwróciła się Maureen do Coffee zajętej rozpalaniem ognia w kominku. - A to? A to? - dopytywała się mała Gitta. - To jest kotek - wyjaśniła Maureen. Coffee uśmiechnęła się przyjaźnie, pomimo włas nych zmartwień i wycofała się cicho do holu. Była już prawie czwarta, a Dodge jeszcze nie przywiózł Jeffie'ego. Za chwilę powinna wyjść. Wczoraj, kiedy umawiała się z Dodge'em na następne spotkanie, które na całe szczęście nie zostało ostatecznie usta lone, zupełnie zapomniała, że na dziś miała wy znaczoną wizytę w biurze podatkowym w North Conway. Przechodząc koło biurka zabrała kwity podatkowe pensjonatu, a następnie zajrzała do salonu. Ankę ze ściereczką do kurzu w ręce stała przy ścianie i przyglądała się jak urzeczona oprawionym w ramki rodzinnym fotografiom. Jej uwagę szczegól nie przyciągnęło zdjęcie, które zrobiła Maureen tego dnia, gdy Coffee wraz z dwuletnim Jeffim pojechali do Bostonu odebrać z lotniska Richarda. Po prawie
dwumiesięcznej nieobecności wracał z turnieju w Bra zylii. Richard z Jeffim, siedzącym mu na barana, stał na zdjęciu obok Coffee - opalony, przystojny, wy glądał na szczęśliwego męża i ojca. Była to jedna z niewielu fotografii, na których się uśmiechał. Coffee bardzo lubiła to zdjęcie. Ankę na widok Coffee zmieszała się i jakby wy straszyła. Po chwili milczenia uśmiechnęła się prze praszająco i zapytała: - Czy to jest... był... twój mąż? - Tak... - Coffee stanęła obok niej. - To Richard. - Wygląda na bardzo... szczęśliwego. - Owszem. - Coffee uśmiechnęła się w duchu. „Triumfujący", to było lepsze określenie. - Właśnie wygrał ważny mecz. Pokonał wówczas byłego mistrza świata i miał nadzieję, a nawet pewność, że niebawem zwycięży aktualnego mistrza. - Ach... - Ankę westchnęła. - Ty też wyglądasz tu na szczęśliwą. -Tak. Chyba tak. - Coffee przyjrzała się foto grafii. Pamiętała, że była wówczas bardzo dumna z Richarda i nawet ją trochę onieśmielał, jakby był obcym człowiekiem, którego zabierała do swego do mu, do swej sypialni... Tak, była bardzo szczęśliwa, że miała go z powrotem. - Kochałaś go - oznajmiła Ankę zaskoczonym tonem. - Był moim mężem. - Nie chciała jednak myśleć teraz o Richardzie. Ale czy kiedykolwiek wyzwoli się od tych myśli? Czy to miłość sprawiła, że stale wracała do wspomnień? A może poczucie winy, że nie po trafiła go ocalić? Tak czy owak, nie mogła tak po prostu odgrodzić się od przeszłości. Tym bardziej, że mężczyzna, który teraz tak bardzo ją pociągał i kusił, ustawicznie do tej przeszłości nawiązywał...
- A gdzie jest twój mąż, Ankę? - spytała spon tanicznie, ale zaraz pożałowała tego pytania. Twarz Ankę zarumieniła sie aż po nasadę włosów. - Nie mam męża i nigdy nie miałam. - Odwróciła wzrok od Coffee. - Przykro mi - powiedziała ze współczuciem. - Nie musisz się nade mną litować - odparła Ankę z godnością. -Ależ oczywiście... - Coffee zmieszała się. - Chciałam tylko powiedzieć, że... jeśli tobie jest przykro, podzielam twoje uczucia. - Dotknęła jej ramienia. - Tak jak prawdziwy przyjaciel. Młoda kobieta milczała przez chwilę, jak gdyby musiała przetłumaczyć sobie te słowa w myśli na niemiecki, a potem uśmiechnęła się - ciepłym, pogod nym uśmiechem. Coffee odwzajemniła jej uśmiech i zmieniła temat. - Widziałaś to zdjęcie Petera? Zrobiłam je w parku na pikniku strażaków z okazji Święta Pracy. On jest członkiem ochotniczej straży pożarnej, wiesz? - Mówił mi o tym. Ale co on tutaj robi? - Gra na gitarze. - Coffee chciała jeszcze opowie dzieć o innych ukrytych talentach Petera, ale musia ła przerwać pogawędkę, w holu bowiem rozległ się tupot nóg i po chwili wpadł do pokoju rozradowany Jeffie. - Mamusiu! Wróciliśmy! Dodge kupił mi koszulkę, widzisz? - Rozpiął kurtkę, aby zademonstrować pod koszulek z barwnym wizerunkiem królika. -A Danny Lewis i inni chłopcy widzieli, jak wsiadałem do po rsche! - Wykonał krótki, skoczny taniec radości. - Muszę opowiedzieć babci. - Odwrócił się i na widok Dodge'a, stojącego w drzwiach, dodał: - Ona jest tutaj. - A potem zanurkował pod łokciem mężczyzny i zniknął na schodach.
- Widzę... - Dodge stał oparty o framugę drzwi. Czerwoną kurtkę trzymał przewieszoną przez ramię. Uśmiechnął się i pozdrowił obie kobiety. Ankę wyszeptała coś na temat Gitty i szybko podeszła do drzwi. Dodge grzecznie ustąpił jej z drogi, uśmiechnął się zdawkowo i znowu oparł się o framugę. Coffee, choć zdawała sobie sprawę, że powinna już wyjść, stała w miejscu jak zaczarowana. Do licha, co takiego było w tym mężczyźnie, że na jego widok oddychała szybciej i policzki jej płonęły. Do Jackson przyjeżdżało przecież wielu przystojnych mężczyzn - dlaczego właśnie ten? - A więc dziś wieczór? - Dodge podjął konwersa cję, dokładnie w tym samym miejscu, w którym ją wczoraj przerwali. - Może najpierw pojedziemy do jakiejś restauracji w North Conway, a potem... - Umówiłam się już dzisiaj, Dodge - powiedziała i dodała pół żartem: - Z najważniejszym dla mnie mężczyzną na świecie. Ściągnął brwi z udanym rozbawieniem i zapytał niefrasobliwym tonem: - Kimże jest ten szczęśliwiec? - Moim księgowym. Raz do roku staje się moim bohaterem dnia. - Mam nadzieję, że wyjdziesz z tego cało. W takim razie przyjadę po ciebie jutro o szóstej. ^ Dobrze. - Podeszła do niego i musiała niemal stoczyć ze sobą walkę, by nie położyć mu ręki na piersiach. Pragnęła -jakże pragnęła wsunąć swą małą dłoń pod jego rozpiętą koszulę i gładzić te ciemne, kręcone włosy, które wystawały spod rozchylonego kołnierzyka. Z wysiłkiem oderwała od nich wzrok. - Już jestem spóźniona. Wyjdziesz ze mną? - A więc do zobaczenia jutro - odrzekł, ignorując pytanie.
- Nie wychodzisz? - Nie, zostanę i pogawędzę chwilę z Maureen. - Ale Jeffie... - Przystanęła zmieszana. - Coffee... - Zacisnął nerwowo usta, a rysy twarzy mu stwardniały. - Myślałem, że przełamałem już twój... zabobonny strach. Przecież pozwoliłaś mi zabrać go dziś po południu. - Nie miałam innego wyjścia - wytknęła mu. - To prawda, nie miałaś - powiedział niemal jado wicie. - A więc teraz ty wychodzisz, a ja zostaję. Coffee, przysięgam - dodał nieco łagodniejszym to nem - że nawet nie wypowiem słowa „szachy". Będę miał usta zamknięte na kłódkę. - Powiódł palcem po jej wargach, od jednego kącika do drugiego i z po wrotem, jakby chciał to zademonstrować. - A zatem, czy mogę złożyć wizytę Maureen? Skinęła głową z rezygnacją, świadoma, że znów ją przechytrzył i wyszła na dwór. Z ustami drżącymi od jego dotyku stała przez chwilę na ganku, a potem cofnęła się do frontowych drzwi i zajrzała przez szybki. Dodge stał w końcu korytarza oparty o ścianę i przemawiał do Ankę. Ta zaś uśmiechała się niepew nie i potakiwała głową. Czyżby dlatego chciał zostać? Nie mogła wprost uwierzyć, że jeszcze przed chwilą pieścił jej usta, a teraz... Nagle w holu pojawił się Jeffie. Dodge poklepał go po ramieniu, powiedział jeszcze słowo do Ankę i wraz z Jeffim zniknął w pokoju Maureen. Zupełnie zbita z tropu Coffee westchnęła i ode rwała nos od szyby. Narty były doskonałym środkiem uspokajającym. Następnego poranka, po zakończeniu domowych prac, Coffee udała się na przejażdżkę. Chciała choć
na chwilę zapomnieć o Dodge'u. Nie wiedziała, czego sama chce, ani czego on chce, nie wiedziała, jak ochronić Jeffie'ego... A więc przestań o tym myśleć, powiedziała do siebie po raz pięćdziesiąty, gdy zbliżała się do stromej ścieżki, prowadzącej do domku Dodge'a. Instynktownie spojrzała do góry i zatrzymała się. Tą ścieżką ktoś dzisiaj zjeżdżał... W nocy sypał śnieg i teraz widniały na nim świeże ślady nart. Czyżby Jeffie zatrzymał się przy domku Dodge'a w drodze do szkoły? Ale nie, to nie mogły być ślady jej syna. Jeffie jeździł jak wariat i na pewno pomknął by z góry „na kreskę", natomiast ten narciarz jechał ostrożnie, zakosami. A poza tym... Coffee uśmiech nęła się szczerze ubawiona. Nieco powyżej miejsca, gdzie ścieżka łączyła się ze szlakiem widniała wyraźna łata na ubitym śniegu. Ktoś tutaj musiał się prze wrócić. Coffee zupełnie już pewna, że to nie mógł być Jeffie odepchnęła się kijkami i pojechała w dół. Nagle dzień wydał jej się bardziej radosny. W płucach czuła rześkie, przesycone zapachem żywicy powietrze. Gdy zjazd zrobił się bardziej stromy, ugięła mocniej kola na, przytrzymała kijki pod pachami i zmrużyła oczy. Minęła dwa następne ślady czyjegoś upadku i gdy kręciła ostro na stromym odcinku, w dole zobaczyła Dodge'a. Stał przy drzewie i opierał się na kijkach. Wykonała elegancki, zamaszysty zakręt, co było w tych warunkach nie lada sztuką, i obsypując mu buty pióropuszem świeżego śniegu, zahamowała. - Witaj! - Cześć. - Przynajmniej raz nie okazał entuzjazmu na jej widok, choć uważnym wzrokiem obrzucił jej smukłe ciało w obcisłych narciarskich spodniach. Pod wpływem impulsu płynącego z instynktów opiekuńczych, a może z poczucia wolności i siły, którego zawsze doznawała na nartach, czy też
z jakiegoś innego niewiadomego powodu, wyciągnęła rękę i strzepnęła śnieg z jego ramion i czapki. - Dobrze się bawisz? - zagadnęła. - Świetnie - burknął. - Gdy obudziłem się rano i zauważyłem ten cudny śnieg, pomyślałem, że wyjdę sobie na dwór i postoję pod drzewem. - Poklepał brzozę, o którą się opierał. - Nie przeszkadzaj sobie. Zapewne gdzieś się wybierałaś. - Och, nie śpieszy mi się. - Nagle zapragnęła być tu, nigdzie indziej. -Tego się obawiałem. W każdej cudownej blon dynce drzemie sadystka. Zgadnij, co teraz będzie? - Odepchnął się od drzewa, żeby stanąć bokiem do stoku. - Upadek na wznak, pikowanie w dół, czy też po prostu złamię sobie kark? Roześmiała się w głos. - Dlaczego nie zapisałeś się do szkółki narciarskiej? - Miałem wrażenie, że narciarz zjazdowy powinien poradzić sobie na biegówkach. Coffee uśmiechnęła się w duchu. Słyszała już ten ton oburzenia w głosie wielu narciarzy zjazdowych. - Widzisz, technika nie jest taka sama. - To powiedz o niej co nieco. Zamiast mówić zaczęła przebierać nogami w rytm jakiejś skocznej melodii. - Chcesz lekcji czy wolisz męczyć się bez świad ków? - Wstrzymała oddech w oczekiwaniu na jego reakcję. Do tej pory Dodge był zawsze górą, kon trolował wszystkie ich spotkania. Czy będzie chciał podporządkować się kobiecie? Uniósł brwi i zaraz opuścił je w geście rezygnacji. - Chyba przyda mi się lekcja. - Doskonale. - Spoważniała, jak przystało na pełną werwy i optymizmu instruktorkę, której nie wypada się roześmiać, nawet jeśli jej uczeń pada twarzą w śnieg.
- A więc popatrz na mnie... Zauważ, że podnoszę jedną nartę, aby łatwiej odepchnąć się bokiem. Uczył się szybko i miał dobre wyczucie równowagi. Stopniowo przestał walczyć z nartami i zaakceptował fakt, że nie może precyzyjnie ich kontrolować z po wodu innego rodzaju wiązań. Nie szczędząc mu słów krytyki i pochwały, Coffee wyprowadziła go na trud niejszy szlak północny, z dala od miasteczka. Nie chciała dzielić się z nikim towarzystwem Dodge'a. Tutaj, w ciszy przesyconej zapachem jodeł, gdzie słychać było jedynie ich oddechy lub głuche pacnięcia śniegu spadającego z gałęzi, miała pewność, że nikogo nie spotka. Poza tym na trudniejszym terenie Dodge czuł się trochę aiepewnie, co bardzo ją rozczulało. - Musimy teraz wdrapać się na ten szczyt - powie działa. - Dobrze, idź pierwsza. Postoję tu i chwilkę odsap nę. - Zdjął kurtkę oraz czapkę i zapakował do plecaka Coffee. Pod opalenizną na jego twarzy widać było zdrowe rumieńce. Coffee zaczęła piąć się pod górę. Było jej również gorąco, choć miała na sobie tylko flanelową koszulę i podkoszulek. W połowie drogi przystanęła dysząc i odwróciła się przez ramię. Dodge rozpiął koszulę i wyciągnął ją ze spodni. Już prawie doganiał Coffee. Swą potężną siłą fizyczną nadrabiał mizerne jeszcze umiejętności. - Zamarzniesz na śmierć w takim stroju - zawołała śmiejąc się. - Czuję się jak w tropikach - powiedział bez tchu. Kiedy dołączył do niej na szczycie wzgórza, podała mu butelkę z wodą. Zaczął pić tak łapczywie jak spragniony podróżny w pustynnej oazie. Zamknął oczy i zachłannie przełykał - strużki wody ciekły mu po brodzie i spływały w dół po porośniętej ciemnymi,
kręconymi włosami klatce piersiowej. Coffee stała za fascynowana tym widokiem. Był tak piękny, tak moc no zbudowany... Przez chwilę patrzyła na niego jak urzeczona, ale szybko spuściła oczy i spłoniła się, gdy zorientowała się, że on także ją obserwuje. Bez słowa schowała butelkę do plecaka i zaczęła biec. Dodge dogonił ją i jechali ramię w ramię. Raz po raz spoglądała na niego z ukosa i za każdym razem napotykała jego czujny wzrok. Żałowała teraz, że rozpięła dwa górne guziki koszuli. Aby przerwać nie zręczną ciszę, spytała nagle: - Jak idzie zbieranie materiału? -Przeanalizowałem właśnie posunięcia Richarda w decydujących grach z ostatniego roku. Poza tym przyjrzałem się dokładnie biografiom Fischera, Karpowa i innych wielkich mistrzów. Pozostaje mi jeszcze dokończyć notatki na podstawie albumów Maureen i, co się z tym wiąże, zadać ci trochę więcej pytań. Uświadomiła sobie nagle, że Dodge wyjedzie, gdy tylko skończy zbieranie materiału do książki. A ona... Ona tu zostanie i będzie wiodła monotonne życie w pensjonacie, zgodnie z ustalonym rytuałem, który jeszcze do niedawna tak bardzo jej odpowiadał. A jeśli ogarnie ją czasem samotność, będzie zabierać swój smutek w góry, będzie przemierzać odludne narciarskie szlaki, odwiedzać miejsca, które bez Dodge'a zionąć będą dręczącą ciszą i pustką. Potrzebuję miłości męż czyzny, pomyślała z rozpaczą. I pragnę kochać męż czyznę... Ale to nie może być ten mężczyzna. Jeśli nawet jej pragnął, przecież nie ofiarował jej swej miłości. Poza tym był jeszcze Jeffie... Jeffie zajmował w jej sercu pierwsze miejsce. Narastał w niej bunt, niemy bunt przeciwko temu mężczyźnie, który najpierw obudził w Jeflim nienasy-
coną tęsknotę za szachami, a teraz zasiał w jej sercu tyle niepokoju, rozniecił tyle pragnień i oczekiwań, które nie będą mogły zostać zaspokojone. - A więc zadaj mi te przeklęte pytania i będziemy nareszcie mieli to z głowy - powiedziała w przypływie nagłej złości. - Teraz? - Dlaczego nie? - Czuła, że jej ból będzie się nasilał, im dłużej Dodge tu zostanie. - Kiedy umieram z pragnienia i odpadają mi nogi? - Gdy skinęła głową, unikając jego wzroku, złapał ją za ramiona i zatrzymał. - Pani życzenie jest dla mnie rozkazem. A więc przede wszystkim chcę wiedzieć, dlaczego Richard porzucił szachy, gdy zdobył tytuł? Nie mogę napisać o nim książki, nie rozwiązując tej zagadki. Niepotrzebnie go sprowokowała. Chciała mu się wyrwać i biec dalej, ale jej nie pozwolił. Zmusił ją, by patrzyła mu prosto w twarz. - Dlaczego, Coffee? - nalegał. - Przecież to była jego jedyna pasja i umiejętność. Dlaczego się wycofał? Słyszała bicie własnego serca, tak silne, jakby ciągle biegła. Ciszę rozdarł przeraźliwy krzyk ptaka gdzieś w lesie. - Nie wiem - odezwała się w końcu, z trudem przełykając ślinę. Nie chciał o tym rozmawiać. Wrócił z Berlina bardzo zamyślony. Na całe dnie znikał w górach, a gdy zaczynała się dopytywać, po prostu na nią warczał. - Czy w waszym małżeństwie były jakieś... konflik ty? - Dodge położył rękę na jej ramieniu. -Tak! - Spojrzała w przestrzeń. - Masz zamiar o tym też pisać? - Usiłuję zrozumieć. - Zacisnął palce wokół jej ręki tak mocno, że prawie poczuła ból. - Powiedz mi... Gdyby żył, odeszłabyś od niego?
Nie drgnęła nawet. Stała spokojnie ze wzrokiem utkwionym gdzieś w dali. Czy opuściłaby go? Och, głęboko w sercu pragnęła tego, ale... Te ostatnie miesiące po jego powrocie były koszmarem. Łudziła się, że wszystko odmieni się na lepsze, gdy Richard powróci z Berlina, ale rzeczywistość rozwiała złudze nia. Po jego powrocie czuła się jeszcze bardziej samo tna. Leżąc u jej boku lub siedząc w martwej ciszy przy stole, Richard był nieobecny myślami, był tak odległy, jakby nadal przebywał w Berlinie. Ale czy zdecydo wałaby się na rozwód? - Nie... - powiedziała szeptem. Nie byłaby sobą, odwracając się od mężczyzny, któremu przyrzekła miłość. Ale, och... Kiedy wychodząc ostatniego dnia powiedział: „Coffee, to już koniec", poczuła przecież ogromną, niewysłowioną ulgę. - Nie - powtórzyła, bardziej sprzeciwiając się wymowie przytłaczających ją wspomnień, niż odpowiadając na pytanie Dodge'a. Wyrwała mu się z uścisku i zaczęła biec na oślep w oszalałym tempie. Ostatniego poranka Richard zamknął się w swym gabinecie. Po dłuższej chwili wyszedł objuczony sprzę tem do zimowej wspinaczki. Tym razem straciła cierpliwość. Postanowiła, że nie pozwoli mu wyjść bez zasadniczej rozmowy. Wysłuchał jej pytań i wątpliwo ści w kamiennym milczeniu, a potem bez słowa odwrócił się i podążył w stronę drzwi. - Richard! - zawołała za nim, zrozpaczona i wście kła. I wtedy zobaczyła jego twarz... twarz zimną i odległą jak góry, do których zmienał. Powiedział po prostu: „Coffee, to już koniec" i wyszedł. Pomyślała wówczas, że miał na myśli ich małżeń stwo i w pierwszym odruchu, niech Bóg jej to wyba czy, poczuła ulgę. Dopiero po chwili, gdy cała prawda dotarła do jej świadomości, serce jej przeszył dotkliwy
ból. Nie potrafiła go jednak okazać. Dumnie wzru szyła ramionami i zawołała: „Jak sobie życzysz!". Pozwoliła mu wyjść z domu w ten jasny, rześki poranek. Stała jak sparaliżowana przy oknie i ob serwowała męża zjeżdżającego ze wzgórza. Nie miała wówczas pojęcia, co naprawdę miały oznaczać jego słowa. Po dwóch dniach pojechała do obozu pod Mount Washington w nadziei, że zastanie tam Richarda i z nim porozmawia. Ale w schronisku nikt go nie widział. Ogarnęły ją wówczas niespokojne przeczucia. Chcąc je zagłuszyć, zaczęła sobie wmawiać, że Ri chard z pewnością pojechał autostopem do North Conway, a stamtąd autobusem do Nowego Jorku, do ojca. Niebawem jednak okazało się, że Peter spotkał Richarda w krytycznym dniu na szlaku Ellis River wiodącym na Mount Washington. Zorganizowano ekipę ratunkową i z początku wszyscy przejawiali ostrożny optymizm. Pogoda do pisywała, a Richard obozował już nieraz w warun kach zimowych i dysponował znakomitym sprzętem. Jednak po dwóch godzinach od rozpoczęcia poszuki wań szczyt zasłoniły mroczne, ołowiane chmury i roz pętała się jedna z tych gwałtownych śnieżnych burz, tak niebezpiecznych na Mount Washington. Zamieć zepchnęła ratowników do granicy lasu, a potem jesz cze niżej, do bezpiecznej kryjówki w dolinie. Tydzień później, gdy wiatr zelżał, na nowo podjęto poszukiwa nia, ale tym razem bez większych nadziei. Coffee znała już przerażającą prawdę. Maureen znalazła list pozostawiony przez Richarda. Mówiąc „to koniec" miał na myśli swoje życie, a nie swoje małżeństwo... Z zamyślenia wyrwał ją głos Dodge'a: - Coffee, zwolnij!
Nie chciała zwalniać. Schyliła głowę i jeszcze bar dziej wyciągnęła krok. Miała wrażenie, że frunie. Nie potrafiłaby teraz spojrzeć Dodge'owi w twarz. Musiał sobie poradzić i sam wrócić do domu. - Do diabła, Coffee! Masz moją mapę i kurtkę! Na wpół blokując drogę, leżała przed nimi ogrom na czapa śniegu, która prawdopodobnie spadła z ga łęzi rosnącego obok drzewa. Coffee uniosła nartę i przejechała obok. Dodge podążał tuż za nią z twarzą pociemniałą ze złości i wysiłku. - Coffee! - zdążył jeszcze krzyknąć, gdy jego lewa narta wbiła się w śnieg, a sam przekoziołkował bez ładnie machając kijkami i zarył nosem w ziemię tuż obok pnia sosny. -Dodge! - Odpięła narty, podbiegła i uklękła przy nim. Leżał całkowicie nieruchomo z twarzą zwróconą w dół. Odpięła klamry jego wiązań i z trudem prze wróciła go na wznak. Oczy miał zamknięte, gęste zaś, czarne rzęsy oblepione śniegiem. Naga klatka piersio wa, na której lśniły krople potu i stopionego śniegu, wznosiła się i opadała. Źył więc, ale jeśli nie zdoła go tutaj d ocucić... O Boże, zachowała się jak samolubna idiotka! Wydobyła z plecaka jego kurtkę i przykryła go, a potem ujęła w dłonie jego głowę. - Dodge? Zamrugał powiekami, ale oczu nie otworzył. Zaczęła delikatnie badać jego czaszkę pod gęstymi, miękkimi włosami, a potem szyję, szukając jakichś oznak zranie nia, ale nie znalazła niczego niepokojącego. Ściągając kurtkę, odkryła jego obojczyki. Były idealnie symetry czne. Nie wiedząc, co począć, położyła mu dłoń na sercu. Westchnęła z ulgą, czując wyraźnie jego bicie pod opuszkami palców. Wtem podskoczyła, gdyż nagłym, niespodziewanym ruchem przytrzymał jej rękę.
- Nie masz zamiaru reanimować mnie usta-usta? - spytał, otwierając oczy. - Do licha, nic ci nie jest! - zawołała zła, że dała się tak nabrać. Próbowała usiąść na piętach, ale przytrzymał ją mocniej za rękę. - Byłoby mi jeszcze przyjemniej, gdybyś przewró ciła się na mnie - zaśmiał się. - Ciekaw jestem, czy zamierzałaś mnie tutaj zostawić i czekać aż zamarznę? Uderzył w bolesny punkt. Na ciele Richarda nie było żadnej rany, gdy znaleziono go na wiosnę na skalnej półce zwanej Gulf of Slides. Czy wspinał się aż do skrajnego wyczerpania? A może po prostu usiadł, czekając na śmierć? Nigdy się tego nie dowie. Wstrząsnął nią dreszcz, otworzyła i zamknęła usta, ponieważ nie mogła wykrztusić ani słowa. Na widok jej pobladłej twarzy Dodge przestał stroić żarty. - Widzę, że to ty potrzebujesz reanimacji. - Objął ją w pasie i pociągnął na swą klatkę piersiową. - Nie - próbowała protestować, gdy jednak jej palce przywarły do jego ciepłego, sprężystego ciała, nie mogła ich od niego oderwać. - Tak. - Objął ją za szyję i nachylił jej usta do swoich. - Najwyższy czas, żebyś spróbowała - wy szeptał, całując ją delikatnie. Zmysłowo przebierał palcami w jej włosach, a koniuszkiem języka pieścił wargi jakby w niemej prośbie o pocałunek. Och, miał rację... Pragnęła go - pragnęła tego mężczyzny, którego ramiona obejmowały ją tak moc no i tak subtelnie zarazem, że robiło jej się gorąco i słabo, i dziwnie błogo na sercu. Westchnęła w upo jeniu i poddała mu swe wargi, a on wpił się w nie pocałunkiem tak namiętnym, że zdawał się wyrażać coś więcej niż pieszczotę. Powiódł rękami po jej ciele i przycisnął do siebie. Gdy przytuliła się doń mocniej
i objęła go za szyję, poczuła nagle, że zapadają się w śnieg. - Dodge! - Oderwała się na chwilę od jego ust. - Zamarzniesz tutaj. - Zamarznę? Za chwilę się ugotuję! Całował jej brodę, policzki, szyję i nawet skrawek wykończonego koronką podkoszulka. - Nie możesz tak leżeć na śniegu - protestowała. - A wiec usiądę. - Wprowadził słowa w czyn, ale nie przestał jej pieścić. Jeszcze jeden pocałunek, obiecywała sobie, i zmu si go, żeby wstał. Ale ich pocałunki zdawały się nie mieć końca. Jeden przeradzał się w następny - były niczym bezgłośny potok ustawicznych pytań i drżących odpowiedzi, niczym niestrudzony pęd ku wiedzy i rozkoszy. Powinna zmusić go, aby przestał, ale nikt przedtem nie całował tak jej po wiek i nie mogła już sobie wyobrazić nikogo innego w tej roli. Ale on przecież wyjedzie, a ona zostanie tu, w Jack son, i będzie pieściła w samotności wspomnienia jego pocałunków. Odrzuciła głowę do tyłu, bo jego usta błądziły w dół po jej szyi. Muszę z tym skończyć, nim będzie za późno, powtarzała sobie w duchu. Gdy jego zęby zacisnęły się delikatnie na jej ramieniu, wydała błagalny okrzyk: -Przestań... Musimy przestać. - Ale jej zmysły buntowały się przeciw tym słowom. Pogładziła jego drżącą klatkę piersiową. - Musi ci być zimno. To szaleństwo... - Szaleństwo? - Spojrzał jej w oczy. - Po raz pierwszy robimy coś sensownego. - Znów przyciągnął jej usta do swoich. - Musimy przestać - powtórzyła z uporem, spo glądając na słońce, które chyliło się za górami. - Za-
raz zrobi się jeszcze zimniej. Wstawaj, żołnierzu! - Wysunęła się z jego objęć i wstała. - Może masz rację - opanował się. - Poza tym o szóstej mamy przecież randkę, czyż nie? Zupełnie o tym zapomniała. Nie, teraz nie byłaby w stanie zostać z nim sam na sam w domu. Jeszcze jeden taki pocałunek, jak ten ostatni, i wiedziała, że dłużej nie powstrzyma płonącej w niej namię tności. Potrząsnęła przecząco głową. - Doprawdy, nie... - Tego się właśnie obawiałem - przerwał jej i wy krzywił drwiąco usta. - Zastanów się jednak. - Wstał i zaczął zapinać koszulę. - Już się zastanowiłam. Nie mogę, po prostu nie mogę, Dodge. Chwycił jej dłoń i położył na swym głośno bijącym sercu. - Nie możesz czy nie chcesz, Coffee? - To na jedno wychodzi - powiedziała stłumionym głosem, walcząc z pragnieniem gładzenia opuszkami palców jego skóry. Nie mogła okazać mu swoich pragnień. Nie chciała... Nie mogła zdradzić Jeffie'ego. - Och, niezupełnie, Coffee. - Puścił jej rękę. - Zrobiło się zimno - burknął, patrząc na nią przenikliwie. Tak. Okrutny chłód wkradł się do jej serca. Jeszcze przed chwilą myślała, że doznała czułości - czułości tak słodkiej, że mogłaby delektować się nią przez wieki. Ale myliła się - ofiarował jej tylko namiętność. Wszystko było grą... I teraz, gdy przegrał, nie potrafił sportowo przyjąć porażki. Jechali z powrotem w nieznośnej, grobowej ciszy. Spoglądając na Dodge'a z ukosa, Coffee widziała jego
twarz pełną rezerwy i głębokiego zamyślenia. Gdy dotarli do jego domku, wbiła kijki w śnieg i pat rzyła na Dodge'a z zażenowaniem. Nie musiała się usprawiedliwiać ani go przepraszać, tym niemniej pragnęła powiedzieć mu coś pokrzepiającego, jakieś słowo otuchy. Nie była jednak w stanie wydobyć głosu. Musiałaby po prostu paść mu w ramiona, pocałunkiem bowiem wyraziłaby najprościej swe uczucia, ale to byłoby szaleństwem, niebezpiecznym szaleństwem. Zastanawiała się właśnie, czy nadal chciał, żeby mu pomogła przy albumie, i jeśli tak, czy zgodzi się na spotkanie w jakimś bezpiecznym miejscu - może w restauracji, gdy Dodge odpiął narty i opierając je o barierkę schodów spytał z nagła: - Wejdziesz? Potrząsnęła głową. - Nie? Nawet w tej sytuacji... - Wskazał na złożo ne pod werandą małe narty - narty Jeffie'ego. - Nie zamknąłeś drzwi? - Serce jej ścisnęło się z rozpaczy. -Widocznie zapomniałem. - Nawet nie okazał skruchy, tylko posłał jej uśmiech pełen goryczy, non szalancko wzruszył ramionami i zaczął wchodzić po schodach. Uwolniła się od nart, pobiegła za nim i schwyciła go za ramię. - Dodge, kiedy wyjeżdżasz? Patrzył na nią z góry. Twarz miał odległą i nie odgadniona. - Tego właśnie chcesz? Ależ nie! Wcale tego nie chciała, ale przecież był Jeffie... Zapadło długie, męczące milczenie. Wreszcie Dodge uśmiechnął się kwaśno i wycedził:
- Wyjadę dopiero wtedy, gdy znajdę odpowiedź na jeszcze jedno pytanie... i ani minuty wcześniej. - Od trącił jej rękę i podszedł do drzwi. - A więc wejdziesz? - spytał raz jeszcze, nawet nie odwracając głowy. Do licha, wiedział - doskonale wiedział, że wejdzie, skoro Jeffie tam był. Z sercem przepełnionym stra chem i nadzieją wbiegła za nim po schodach.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Przez szklane drzwi Coffee zobaczyła Jeffie'ego. Klęczał przy niskim stoliku, wpatrzony w rozłożoną szachownicę. Przesunął właśnie czarną wieżę, a potem przekręcił szachownicę i zaczął grać białymi. Podniósł białą królową, przestawił ją o dwa pola do przodu i głośno powiedział: „Szach!" Coffee odczytała to słowo z ruchu jego warg. - Widzisz? - powiedziała z furią do Dodge'a. -Widzę dziecko, które robi to, co kocha. Nie pojmuję, czego tak się panicznie boisz, Coffee? - Nie pojmujesz! Dobre sobie! - Usiłuję. - Przytrzymał ją za rękę. - Na litość boską, usiłuję zrozumieć, ale ty walczysz ze mną przez cały czas. Coffee, zrozum, że najważniejszą rzeczą w życiu jest odnaleźć siebie w tym, co się kocha. Na tym polega radość życia. Jeffie odkrył właśnie swój talent i swoją pasję. - Rozluźnił uścisk i bezwiednie zaczął pieścić palcami jej dłoń, a przy tym patrzył na nią tak intensywnie, jakby chciał ją przekonać samym spojrzeniem. - Zastanów się... Czy Jeff znajdzie w życiu coś innego, co tak bardzo pokocha? A może się załamie? Może resztę życia będzie wieść bezmyśl nie, bez celu, albo gorączkowo poszukując czegoś, czego nigdy nie znajdzie? Zadrżała. Oczywiście, że nie życzyła Jeffie'emu takiej przyszłości. Pragnęła, by odnalazł cel w życiu - ale nie taki, który by go wypaczył.
- Zbyt się przejmujesz - ciągnął Dodge gorącz kowo. - Właśnie wówczas, gdy będziesz na siłę sepa rować Jeffie'ego od szachów, staną się one jego obsesją. Zakazany owoc smakuje najlepiej. Te słowa ją przerażały. A jednak... - Spójrz na niego, Dodge. Przebywa w innym świecie. Powinien wiedzieć, że tu jesteśmy, przecież nie mówimy szeptem. - Ma wspaniałą koncentrację. To nic złego. Zaufaj mi, Coffee, i nie rób z tego problemu, zgoda? Nie mówmy już więcej o szachach. Mam pewien pomysł na dzisiejszy wieczór... - Objął ją w pasie i zaczął wodzić koniuszkiem nosa po jej twarzy z taką czułością, że aż mocniej zabiło jej serce. - Ugotujemy kolację... mam stek w lodówce, a potem pójdziemy do kina na wczesny seans, żeby Jeffie zdążył się wyspać. Co na to powiesz? To brzmiało cudownie - taki zwyczajny, rodzinny wieczór... A może Dodge miał raq'ę? Może tylko pogarszała sprawę, walcząc z pasją Jeffie'ego? - No i co? - naciskał Dodge, całując ją w kącik ust. Czuła, że znowu drży. Czy to jego słowa tak ją poruszyły, czy może jego usta, że zapaliła się w jej sercu nowa iskierka nadziei. Chciał spędzić z nią wieczór - nawet w towarzystwie Jeffie'ego. Nie miała teraz czasu na rozmyślania, gdy jego wargi gwałtownie przywarły do jej ust. Patrząc w jej oczy wiedział już, że odniósł zwycięstwo i uśmiechnął się triumfalnie. - A zatem, przystąpmy do gotowania - powiedział z werwą, otworzył drzwi i wpuścił ją przodem do środka. Spojrzała na Jeffie'ego i znowu spochmurniała. Eliminował właśnie czarnego gońca z gry. Odwrócił szachownicę i w skupieniu przyglądał się pozostałym czarnym wojownikom.
- Witaj, Jeff - odezwał się Dodge. Chłopiec powiódł po nich błędnym wzrokiem i wrócił do swego problemu. Dodge przykucnął przy niskim stoliku i spytał: - Kto wygrywa? Jeffie zamrugał oczami, jakby nagle wyrwany z głę bokiego snu. - Białe... Ale czarne mogą jeszcze wygrać, jeśli... - Na jego oszołomionej twarzy pojawiło się ożywie nie. - Zagrasz białymi? Coffee stała z kurczowo zaciśniętymi rękami. Och, Dodge, czy mogę ci zaufać? - zdawało się krzyczeć jej serce. Dodge spojrzał na nią, jakby czytając w jej myślach, a potem znów popatrzył na dziecko. Znać było, że toczy ze sobą walkę. - Innym razem, Jeff - powiedział w końcu. - Dziś wieczór wybierzemy się do kina. A najpierw przy rządzimy wspaniałą kolację, dobrze? - Jeśli zagrasz białymi - nalegał Jeffie - oddam ci z powrotem skoczka i ... Dodge roześmiał się w głos. - Oddasz mi skoczka? Nie bądź frajerem, Jeff... - Zobaczysz, że i tak cię pokonam. - To mnie wcale nie zdziwi, bracie. Ale nie teraz... - Uniósł szachownicę nad stołem i zerknął na Coffee, która stała nadal jak wmurowana w ziemię. - Odstaw my to na potem, zachowując oczywiście cały układ. Coffee zrozumiała, że Dodge nie był jej sojusz nikiem. W tej okropnej grze stał po stronie Jeffie'ego. Musiała o tym pamiętać. Kiedy Dodge odstawił szachownicę na półkę, Jeffie uśmiechnął się niespodziewanie. - Właściwie nie potrzebujemy szachownicy - po wiedział triumfalnie. - Teraz grają czarne, więc prze suwam swego króla na BI. Twoja kolej, Dodge!
Twarz Dodge'a zesztywniała. - Skąd znasz tę terminologię? - Przeczytałem ten magazyn. - Jeffie wskazał na leżący na kanapie tygodnik szachowy. Twarz mu błyszczała radością. - Wielu ludzi gra w szachy, prawda? -Taak... - A więc jaki jest twój ruch? Dodge patrzył na Coffee płonącym wzrokiem, a w je go oczach kryła się niema prośba, niemal błaganie. - Wieża na Gl - odpowiedział Jeffie'emu głosem pełnym emocji. - Skoczek na G4 - odparował Jeffie. - Pionek... - Dodge urwał nagle, widząc że Coffee zapina kurtkę i zdejmuje z wieszaka okrycie Jeffie'ego. - Pionek na H3 - dokończył i zwrócił się do Coffee: - Nie odchodź. Prawie skończyliśmy. Potrząsnęła głową. Nic już nie zostało do powiedze nia. Podeszła do Jeffie'ego i włożyła mu czapkę. Jeffie zdawał się tego nie zauważać. - Nie radzę ci - ostrzegł Dodge'a. - Nie? - Błysk rozbawienia przemknął mu po twa rzy. - Zostań - powiedział znów do Coffee, która zakładała Jeffie'emu kurtkę. - A więc mój skoczek... skoczek na B3 - zdecydo wał Jeffie. Coffee, cała dygocąc, położyła rękę na ramieniu syna. Jakże mogła z tym walczyć? Jeffie nie potrzebo wał już nawet szachownicy ani figur, żeby grać. Mogła zabrać swego syna ze sobą, ale to Dodge zatrzymywał jego duszę. Chciała rzucić się na tego mężczyznę, bić go pięściami i krzyczeć. Dodge łagodnym gestem położył ręce na jej dło niach, spoczywających na ramieniu Jeffie'ego i powie dział spokojnie:
- To oznacza mata w dwóch następnych posunię ciach, Jeff. Jesteś całkiem niezły. Poddaję się. - Nie zamierzasz skończyć? - zaprotestował Jeffie. - N i e jest to całkiem zgodne z zasadami, ale tak grają dżentelmeni. Kiedy wiesz, że zostałeś pobity, poddajesz się. - Zacisnął palce na dłoniach Coffee, a potem zwolnił uścisk. - Dobra robota, Jeff. Dziękuję. -Chodźmy już, Jeffums. - Coffee ledwo mogła mówić, zbierało jej się na płacz. Ale nie będzie płakać... Nie powinna płakać w obecności Jeffie'ego. -Idziemy? - Spojrzał na nią wielce zaskoczony. - A co z ... - Pójdziemy do kina innym razem. Dziś nie jest dobry dzień. - Popchnęła go przed siebie. Wydał jęk rozczarowania jak mały, zawiedziony chłopczyk. - Coffee? - zawołał za nimi Dodge. - Idę jutro na narty. Pójdziesz ze mną? Nie odwracając się potrząsnęła głową. Łzy ciekły jej po policzkach. - Szlak Ellis River, Coffee - nalegał. - Około południa. Mam nadzieję, że zmienisz zdanie... - Ja pójdę - zakrzyknął skwapliwie Jeffie. - Bardzo bym tego chciał. - powiedział Dodge, przystając w drzwiach. - Musisz jednak spytać mamę. Potrząsnęła głową, ciągle unikając wzroku Do dge^. - Nie możesz, Jeffums. Jutro Ankę ma wolny dzień i chciałabym, żebyś po szkole popilnował Gitty. - Po pchnęła go znów delikatnie do przodu. - A teraz pędź i przypnij narty. Jeffie nie ukrywał swego rozczarowania. - Dobranoc, Dodge - powiedział bardzo smutnym tonem.
Nic ją nie wstrzymywało, ale nie mogła ruszyć się z miejsca. Lekko odwróciła głowę i spojrzała ukosem na stojącego za nią mężczyznę. - Wypuszczasz ciepło - mruknęła. - Chyba nie może być już zimniej, prawda? - Wzruszył ramionami. Miał rację. Jej oddech parował w ciemności, a chłód - dotkliwy chłód przenikał jej duszę. Gorące łzy płynęły jej po twarzy z żalu za czymś niezwykle cennym i ważnym, co, jak jej się zdawało, właśnie wymykało im się z rąk. - Dobranoc, Dodge - wyszeptała i zaczęła wolno schodzić po schodach. - Do zobaczenia - zawołał za nią głosem, w któ rym tliła się jednak nadzieja. Następnego poranka Coffee pojechała na nartach po zakupy. Musiała znaleźć sobie jakieś zajęcie, aby nie zadręczyć się ponurymi myślami. Kiedy wyszła ze sklepu spożywczego z plecakiem wypchanym pro wiantami, zatrzymała się na moment przy drzwiach i zerknęła z uczuciem ulgi na znajdujący się na przeciwko budynek szkoły podstawowej. Przez naj bliższe dwie godziny Jeffie będzie tam bezpieczny, a Dodge... Zmarszczyła brwi i popatrzyła na niebo. Zapowiadano dzisiaj obfite opady śniegu. Nie był to odpowiedni dzień na samotną wycieczkę szlakiem Ellis River. Musiał chyba o tym słyszeć. Przez chwilę zastanawiała się, czy do niego zadzwonić, ale po namyśle zrezygnowała. Dodge nie był przecież małym chłopcem i nie potrzebował opieki. Kiedy sięgnęła po narty oparte o ścianę, usłyszała nagle znajomy głos Petera Bradforda: - Coffee! Czy jest z tobą Ankę? - Na jego twarzy malował się niepokój.
-Ankę? Nie widziałam jej od rana. Ma dziś wolny dzień. Wspominała, że wybiera się do North Conway. - Och... - Zmarszczył swe krzaczaste brwi. - Ale jej samochód stoi tam zaparkowany na ulicy. - Wska zał ręką w kierunku, z którego nadchodził. - Myś lałem, że jest w centrum narciarskim, ale... - Urwał z pewnym zakłopotaniem. Coffee powstrzymała uśmiech. - Może jest w restauracji - zasugerowała, choć nie było to prawdopodobne, obiad w Wildcat kosztował bowiem słono. - Idę teraz na pocztę, Peter. Jeśli spotkam Ankę, powiem, że jej szukasz. - Dziękuję. - Peter poklepał ją po ramieniu i żwa wym krokiem pomaszerował w stronę restauracji. Coffee stała przez chwilę zamyślona, a potem zajęła się udzielaniem wskazówek jakimś poszukują cym właściwej drogi turystom. Nim skończyła zawiłe objaśnienia, zauważyła kątem oka Petera opuszczają cego Wildcat z wielce nachmurzoną miną. Nawet nie pomachał w jej kierunku, tylko odwrócił się na pięcie i pognał przed siebie. Zachował się co najmniej dziwnie, skonstatowała w myślach i powróciła do rozmowy z turystami. Kiedy wreszcie odjechali, wróciła po narty. Nie rozumiała, dlaczego Peter był taki wściekły. Instynk townie spojrzała znów w stronę Wildcat i pojęła, w czym rzecz. W drzwiach restauracji pojawiła się uśmiechnięta Ankę, a za nią Dodge... Dwoma długimi susami Coffee wpadła do sklepu. Do licha, przed czym tak uciekała... Jak gdyby nigdy nic włożyła ręce do kieszeni i przechadzała się wzdłuż półki z książkami. Teraz doskonale wiedziała, co odczuwał Peter. Zazdrość ukłuła ją w serce niczym ostry cierń.
Chwilę później czarny porsche przemknął za ok nem i Coffee odprężyła się. Jechał w górę w kierunku domku. A więc jeśli poszłaby dziś z nim na narty, miałby dwie randki jednego dnia. Szybki z ciebie facet, Dodge - zadrwiła w duchu, ale w gruncie rzeczy czuła tylko smutek i zażenowanie. Jeszcze wczoraj mogłaby przysiąc, że on... To już było bez znaczenia. Musi wziąć się w garść, załatwić sprawy na poczcie i szybko wracać do domu. Na poczcie czekała ją jednak kolejna niemiła nie spodzianka. - Proszę wyjaśnić Jeffie'emu, że to nie był najlep szy pomysł - powiedział urzędnik, uśmiechając się szeroko. Wyjął spod lady rozerwaną kopertę i pu dełko z bilonem. - Oto, co pani syn usiłował wysłać pocztą! - zaśmiał się, brzęcząc monetami. - W do datku przykleił znaczek tylko za dwadzieścia pięć centów. Koperta oczywiście rozerwała się, gdy ją wrzucił do skrzynki. Chyba opróżnił całą skarbon kę, żeby... Coffee nie słuchała dalszych wywodów. Tępym wzrokiem wpatrywała się w adres na kopercie wypisa ny dziecięcym pismem Jeffie'ego: Amerykańska Fede racja Szachowa w Bostonie. Wyjęła list z koperty i zaczęła czytać. Był to formularz wyrwany najprawdopodobniej z szachowego magazynu, który Jeffie czytał ostat niego dnia u Dodge'a. Zagryzła wargi i potrząsała głową z niedowierzaniem. Jeffie zgłaszał swój akces na turniej szachowy, który miał się odbyć w przyszłym miesiącu w Bostonie i przesyłał pieniądze jako opłatę wpisową. Och, Jeffie... Podziękowała urzędnikowi i jak lunatyczka poszła w kierunku drzwi. Na dworze głęboko wciągnęła w płuca mroźne powietrze. Ale to nie pomogło.
Narastał w niej strach - strach szalony, obezwład niający, który za chwilę przerodzi się w panikę. Zamknęła oczy. Musiała się jakoś opanować. Nie bezpieczeństwo było sprawą przyszłości. Na razie Jeffie siedział bezpiecznie w szkolnej ławce, a potem wróci autobusem do domu. Nalegała, żeby pojechał dziś do szkoły autobusem ze względu na zapowiadane obfite opady śniegu. A więc nie zatrzyma się przy domku Dodge'a. Miała jeszcze czas, by zapobiec nieszczęściu. To był odpowiedni moment, by ostatecz nie rozmówić się z Dodge'em. Po raz pierwszy jazda na nartach nie sprawiała jej przyjemności. Pędziła z rozdartym sercem, myśląc wyłącznie o Jeffim. Przez szklane drzwi tarasu zobaczyła Dodge'a, siedzącego przy komputerze. Był tak pochłonięty pracą, że nawet nie słyszał jej kroków. Zastukała w szybę i rozsunęła drzwi. - Och, Coffee! Cieszę się, że zmieniłaś zdanie, ale czyżbyś nie słyszała prognozy? - Uśmiechnął się przyjaźnie na powitanie, ale zaraz uśmiech zamarł mu na wargach. - Nie mam zamiaru jeździć z tobą na nartach - powiedziała z nasrożoną miną. - Przyszłam prosić cię, żebyś natychmiast wyjechał. Musisz wyjechać! Przez chwilę stał w bezruchu ze ściągniętymi brwiami. - Dlaczego? Z powodu ostatniego wieczoru? Wyjęła list i cisnęła mu w twarz. - Czy ty go namówiłeś? Obiecałeś mu, że go zawie ziesz? - Ze wszystkich sił starała się powstrzymać łzy, cisnące jej się do oczu. Dodge przeczytał formularz, a potem jego usta wykrzywił dziwny uśmiech. - Nic o tym nie wiedziałem, Coffee. Ale...
- Nie ma żadnego ale! - Złość i żal rozdzierały jej serce. - Tego się właśnie obawiałam od chwili, gdy postawiłeś nogę w tym mieście! Wszystko zniszczyłeś! A teraz proszę cię... proszę, odejdź z naszego życia i pozwól mi uratować to, co jeszcze pozostało. - Powiedziałem ci, Coffee, że nie odjadę, póki nie otrzymam odpowiedzi na ostatnie pytanie - odparł ze spokojem, choć w oczach jego czaił się gniew i coś jeszcze, czego nie potrafiła dokładnie zrozumieć. Szachiści nigdy nie rezygnują, jeśli mają jeszcze cień szansy na sukces, pomyślała z goryczą. Powinna o tym pamiętać. Dodge chciał poznać przyczynę, dla której Richard porzucił szachy. To było dla niego stawką w tej grze. Ale ona zupełnie inaczej pojmowała zwycięstwo. Walczyła o bezpieczeństwo i zdrowie psychiczne swego syna i tej partii za nic w świecie nie mogła przegrać. Niech się dzieje co chce - nawet jeśli Jeffie przeczyta kiedyś tę książkę, do tego czasu minie jeszcze wiele lat... - W porządku - powiedziała drżącym głosem - do bijemy targu, Dodge. Odpowiem na twoje pytanie najlepiej jak potrafię, ty zaś niezwłocznie stąd wyje dziesz. Zgoda? Dwoma, długimi susami dopadł do niej i chwycił ją za ramiona. - Tego właśnie chcesz? - spytał, przeszywając ją wzrokiem. - Naprawdę chcesz, żebym wyjechał, Coffee? - Tak - szepnęła głosem zduszonym przez łzy. - A więc zamieniam się w słuch. - Odsunął ją od siebie, a potem odwrócił się, podszedł do pieca i przy kucnął przy otwartych drzwiczkach. Odniosła częściowy sukces. Daleko jednak było do uczucia triumfu. Wyparowała z niej cała energia. Powoli, z opuszczonymi ramionami, przemierzyła po kój i ciężko opadła na kanapę.
- Mam jeszcze jedną prośbę, Dodge... Spojrzał na nią wzgardliwie, jakby chciał powie dzieć, że nie powinna liczyć na nic więcej, skoro dokonała już transakcji. - Chodzi o Jeffie'ego - ciągnęła. - Chciałabym, żebyś nie pisał o tym w swojej książce. Błagam cię! Za chwilę zrozumiesz dlaczego. - Wbiła wzrok w podłogę i łamiącym się głosem zaczęła opowiadać o tych ostatnich miesiącach spędzonych z Richa rdem, gdy powrócił do domu po zdobyciu tytułu mistrza świata. O jego rozterkach, goryczy i o ostat nich słowach, które od niego usłyszała. - To wszyst ko wina szachów, Dodge. Dlatego ich tak niena widzę. - Patrzyła nieruchomo przed siebie, a z oczu jej płynęły łzy. - Szachy obrabowały go ze wszy stkiego. I wszystko poświęcił w życiu dla osiągnięcia jednego celu: pragnął być najlepszy na świecie. A kie dy już to osiągnął... nic mu nie pozostało. Walczył z sobą przez te ostatnie osiem miesięcy i w końcu... poddał się. Dodge przykucnął koło niej i położył ręce na jej zaciśniętych dłoniach. -Myślisz więc, że poszedł w góry, aby tam po prostu z własnej woli zamarznąć? Och, Coffee, to bzdura! Z pewnością obsunął się, skręcił nogę albo zranił się. Tam, w górach, wszystko jest możliwe. Nie powinnaś przypuszczać... - To nie są przypuszczenia... Ja wiem. - Opowie działa mu o liście, który znalazła Maureen na biurku Richarda. Było to czwartego dnia po jego zaginięciu, kiedy straciły już wszelką nadzieję. Dobrze pamiętała tę scenę. Weszła do gabinetu męża i zastała tam Maureen pochyloną nad biurkiem i czytającą list Richarda. Na twarzy teściowej malował się strach. - Co tam było napisane?
- Nie czytałam tego listu. Maureen mi nie po zwoliła. Cierpiałam bardzo, Dodge. Obwiniałam się... Czułam, ze mogłam go uratować... Gdy Maureen powiedziała mi, że ten list zrani mnie jeszcze bardziej, uwierzyłam jej. Nie zniosłabym większego bólu. Dodge wziął Coffee w ramiona, posadził sobie na kolanach i przytulił mocno do siebie. -Biedne dziecko... - Przesuwał wargami po jej włosach. - Gdzie jest ten list? Czując się całkowicie pokonana i bezsilna, oparła głowę na jego ramieniu i wyszeptała: - Nie wiem. Pewnie Maureen go zniszczyła. - Wes tchnęła z ulgą. Teraz Dodge wiedział już wszystko i mógł bezzwłocznie wyjechać. - Widzisz więc, dlaczego nienawidzę szachów i nigdy nie pozwolę, żeby Jeffie... Dlatego musisz wyjechać. -Tak, ale... Spojrzała prosto w jego ciemne oczy. - Dodge, powiedziałeś, że wyjedziesz. Taka była między nami umowa. - Och, zgodziłem się - powiedział z pozornym spokojem - ale nie określiłem terminu. Chcesz, abym się natychmiast spakował i wyruszył w drogę w środku zamieci? Spojrzała w okno i wzdrygnęła się. Na dworze szalała śnieżna zawierucha. - Nie... może jutro? - Dobrze... ale jutro będziesz musiała mnie znowu o to poprosić. Nim zdążyła zaprotestować, pocałował ją szybko, jakby bezwiednie, i zsunął z kolan. - Musimy już jechać, zanim pogoda się pogorszy. Uparł się, że odwiezie ją do pensjonatu samochodem. - A gdzie jest samochód Ankę? - spytał, rozglądając się po parkingu, gdy już dotarli na miejsce.
- Widocznie jeszcze nie wróciła. -Miała zamiar robić zakupy w North Conway? - Zabębnił palcami o kierownicę. -Chyba tak. - Dlaczego ją pytał? Przecież roz mawiał z Ankę całkiem niedawno. Nie chciała po ruszać teraz tego niezręcznego tematu. Ogarnęło ją odrętwienie i miała nadzieję, że potrwa ono bardzo, bardzo długo. Wzruszyła ramionami i wyślizgnęła się z samochodu. Chwilę później stała z nartami w ręku, czując umykające z policzka ciepło jego pocałunku i obser wując, jak czarny porsche z zabójczą prędkością pędzi w dół wzgórza. Maureen bawiła się z Gittą w salonie. - Co się stało? - spytała, widząc przygnębioną twarz Coffee. Właśnie odprawiłam jedynego mężczyznę, którego mogłabym pokochać! - pomyślała CofTee, ale nie mogła tego powiedzieć. - Boli mnie głowa - usprawiedliwiła się. - Pójdę zrobić herbatę. JefFie jeszcze nie wrócił. W taką pogodę szkolny autobus będzie jechać bardzo wolno, rozmyślała Co fTee, nastawiając wodę. Ku swej radości usłyszała jednak po krótkiej chwili znajomy tupot nóg w holu. - Ale sypie! - Z policzkami zaróżowionymi z zimna Jeftie wpadł w podskokach do kuchni, wlokąc za sobą wełniany szalik. - Czy mogę pójść do Dodge'a i pograć z nim? - zapytał od progu. Czekała ją trudna rozmowa. Musiała mu powie dzieć. Musiała mu wyznać, że Dodge wyjeżdża. Za stanawiała się, za czym będzie bardziej tęsknić - za szachami, czy za tym dopiero co poznanym mężczyz ną. Poza tym był jeszcze ten list, który dostała na poczcie...
- Jeffie, dziś musisz zająć się Gittą - zaczęła trochę niepewnie. - Usiądź, zrobię ci czekoladę i poroz mawiamy. - Podeszła do plecaka i wyjęła kopertę. - Popatrz, co oddał mi listonosz. Wyraz twarzy Jeffie'ego z każdym jej słowem stawał się coraz bardziej nieodgadniony. Z bólem w sercu widziała, że jej syn zamyka się w sobie, oddala, patrzy na nią z chłodnym dystansem. - W każdym razie to nie był dobry pomysł, Jeffums - zakończyła pojednawczo. - Boston leży bardzo daleko. Nie mogłabym cię tam zawieźć. Musimy przecież zajmować się babcią i pensjonatem. - Dodge mnie zawiezie - odparł z uporem. - On lubi szachy. - Dodge nie może cię zabrać, kochanie. - Po gładziła go po włosach. - On wyjeżdża. Stał jak zamurowany. W jego nienaturalnie roz szerzonych oczach malowało się przerażenie. - Co takiego? - wybełkotał. - On nie może... Nie może wyjechać! - Obawiam się, że musi, kochanie. Jest tu tylko przejazdem. Ludzie stale tu przyjeżdżają i wyje żdżają... Ale nie Dodge! - zdawały się krzyczeć jego oczy. Odwrócił się nagle i wybiegł z kuchni. Chciała biec za nim, ale coś ją powstrzymało. Pomyślała, że powinna dać mu chwilę na ochłonięcie. W końcu był to dla niego cios. Była pewna, że pobiegł do Maureen. W krytycznych momentach zawsze szukał u niej pocieszenia. Ale po kilku minutach, gdy wniosła tacę do salonu, Jeffie'ego tam nie było. Okazało się, że Maureen w ogóle go nie widziała. Coffee postawiła tacę z her batą i ciasteczkami na stoliku i pobiegła w kierunku schodów, gdy nagle otworzyły się drzwi i do holu
wtargnęła uśmiechnięta para gości obładowanych na rtami i bagażem, a za nią następni niespodziewani przyjezdni. Okazało się, że mieli zarezerwowane po koje na weekend, ale z powodu pogarszającej się pogody postanowili dotrzeć na miejsce wcześniej. Formalności meldunkowe i cała reszta zajęły Coffee prawie godzinę. Dopiero wówczas z duszą na ramieniu pobiegła na górę do pokoju Jeffie'ego. -Jeffums? - Stanęła w otwartych drzwiach i wstrzymała oddech. Pokój Jeffie'ego był pusty. Z narastającym przerażeniem sprawdziła wszystkie pokoje na trzecim, a potem na drugim piętrze, ale i tam nie znalazła Jeffie'ego. Przeskakując po dwa stopnie zbiegła na dół w chwili, gdy frontowe drzwi otworzyły się i stanął w nich Dodge. - Co się stało? - spytał, przytrzymując ją. Za nim z pobladłą twarzą i szeroko otwartymi oczami stała Ankę. - Jeffie! - zdołała z siebie wydusić, wyrwała mu się i pobiegła do saloniku, a potem do kuchni. Dodge dopędził ją na werandzie. - Coffee! Powiedz mi, co się stało? -Jeffie... musiał pojechać do ciebie. Jego narty zniknęły! Czy zamknąłeś domek? - Pytanie było zbyteczne. Dobrze pamiętała, jak Dodge przekręcał w zamku klucz. - Chodźmy! - Chwycił jej rękę, gdy machinalnie sięgała po swoje narty. - Samochodem, Coffee. Drogi są jeszcze przejezdne. -1 tak biorę narty - odparła, modląc się w duchu, aby nie były jej potrzebne.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Przed domkiem Dodge'a wokół tarasu wydeptana ścieżka na wpół zasypana świeżym śniegiem świad czyła, że Jeffie tu był i maszerował czas jakiś w tę i z powrotem, aby nie zamarznąć. Dalej ślady biegły w dół wzgórza. - Jadę za nim! - krzyknęła Coffee, pędząc do samochodu po narty. - Zadzwoń najpierw do Petera Bradforda i poin formuj go, dokąd się udajemy - zawołał za nią Dodge, otwierając drzwi domu. - Przebiorę się szybko... Był opanowany i rozsądny. Jakże mu była za to wdzięczna. Gdy trzęsącymi się palcami wykręcała numer Petera, prześladował ją widok zranionych oczu Jeffle'ego. A więc Jeffie przybiegł do Dodge'a! Gdzie będzie go szukać? - zastanawiała się gorączkowo. Nie znalazł nart Dodge'a na swoim miejscu pod tarasem, ponieważ Dodge postawił je rano z drugiej strony domu. Nie zauważył również braku samochodu. Mu siał dojść do wniosku, że Dodge pojechał na nartach w kierunku Ellis River i tam zapewne będzie go szukać. O Boże, czy zdoła zawrócić, jeśli go tam nie znajdzie? Usłyszała sygnał automatycznej sekretarki Petera i powiedziała, przełykając łzy: - Peter, tu Coffee. Jest wpół do piątej. Jeffie prawdopodobnie udał się na szlak Ellis River. Jedzie my tam z Dodge'em.
Odwróciła się. Dodge stał za nią. - Myślisz więc, że pojechał mnie szukać? - Powiedziałeś wczoraj, że tam będziesz dziś ćwi czył. - Ależ, Coffee, nie było mojego samochodu. Czy nie domyślił się, że... - Nie sprawdzał. Nie ma jego śladów z drugiej strony domu. Poza tym był zdenerwowany. Przeżył szok. Przez całą drogę w dół wzgórza, aż do skrzyżowa nia z głównym szlakiem, Coffee modliła się: Boże, spraw, aby zakręcił pod górę. Boże, spraw, żeby pojechał do domu. Jednak ledwie widoczne ślady nieuchronnie kiero wały ich w dół. Najpierw Richard, a teraz Jeffie... Nie, to nie może się powtórzyć... - Jaką ma nad nami przewagę? - zawołał Dodge. Jego słowa zagłuszało wycie wiatru. - Około godziny, może mniej, jeśli długo czekał przed domkiem. - Znajdziemy go, Coffee. Obiecuję ci. Trzymaj się blisko, byśmy się nie zgubili. Szlak Ellis River... W iluż snach przemierzała tę przepaścistą ścieżkę wijącą się wzdłuż czarnej rzeki? Ile razy jechała w myślach śladami Richarda tym białym tunelem wśród ciemnych drzew? To nie koniec - zaprzeczała słowom Richarda. - To nie może być koniec! Dodge przyrzekł jej, że odnajdą Jeffie'ego. Ale ledwie widoczne ślady nart wiodły wciąż na północ w kierunku Mount Washington. Ale za kim podążał JefRe? Za ojcem, który przedzierał się tą ścieżką trzy lata temu, czy za tym mężczyzną, który teraz do trzymywał jej kroku? Dodge złapał ją za ramię. - Odetchnij chwilę! - krzyknął jej do ucha.
-Tylko minutę - zgodziła się niechętnie, choć prawdopodobnie nawet nie mógł usłyszeć jej słów. Przytulili się do siebie ciasno, ogrzewając się włas nym ciepłem. Coffee schroniła twarz w ramieniu Dodge'a. - Czy odchodzi od tego szlaku jakaś boczna droga? - spytał, muskając wargami jej ucho. Szlak Ellis River ograniczała z jednej strony rzeka, z drugiej skalista ściana. Tą właśnie drogą jechał Richard. Kilka kilometrów dalej zboczył ze szlaku i rozpoczął swą ostatnią wspinaczkę. Ale Jeffie... Jeśli jechał śladem Dodge'a, powinien trzymać się szlaku. - Nie - odparła. - Więc wkrótce znajdziemy go - zapewnił Dodge. Kilkaset metrów dalej Dodge nagle zatrzymał się. Nieco z boku leżała ogromna biała brzoza, powalona przez jedną z zimowych burz. Jej złamany pień utwo rzył trójkątną niszę, otuloną teraz zaspami nawianego śniegu. Małe narty Jeffie'ego stały oparte o strzaskany konar. Gdyby nie Dodge, nie zauważyłaby ich. - Jeffie! - Coffee odpięła narty i przedzierała się przez zaspy. Tuż za nią podążał Dodge. - Jeffums... Osłonięty od wiatru pod wiszącym pniem Jeffie siedział skulony jak małe zwierzątko. Sznurek od kaptura zaciągnął tak mocno, że nawet nie widać było jego oczu. - Wiedziałem, że przyjdziesz - wymamrotał, po czym przytulił się do piersi Dodge'a. - Jak najszybciej można się stąd wydostać? - spytał Dodge ponad głową Jeffie'ego. - Trzeba wracać tą samą drogą? Coffee przytaknęła. Śnieg sypał coraz mocniej, obawiała się, że to potrwa długo, zwłaszcza że będą musieli nieść Jeffie'ego. Była jednak pewna, że sobie
poradzą. Dziś wieczór razem z Dodge'em mogła przenosić góry. Raptem odwróciła głowę i, uśmiechając się radośnie, pociągnęła Dodge'a z powrotem na drogę. Z oddali poprzez ryk wiatru dochodził warkot silnika. Kierowca nadjeżdżającego skutera śnieżnego nosił znajomą, żółtą kurtkę. Uniosła rękę i pomachała do Petera Bradforda, wsuwając jednocześnie drugą rękę pod ramię Dodge'a. - Do diabła z nartami! Pojedziemy do domu ta ksówką. Do pokoiku Jeffie'ego docierał z dołu gwar rados nych głosów. Peter, wszyscy goście, Maureen i Ankę hucznie świętowali ich szczęśliwy powrót. Coffee sie działa przy Jeffim na brzegu łóżka. Był wykąpany, przebrany i teraz leżał już bezpiecznie otulony ciepłą kołdrą. - Gdzie jest Dodge? - wyszeptał. - Tutaj. Coffee odwróciła głowę i zobaczyła Dodge'a sto jącego w drzwiach z tacą w ręku. Z uśmiechem na ustach postawił tacę na stoliku obok łóżka. - Napijesz się czekolady, Jeff? Chłopiec przytaknął i uniósł głowę na poduszce. Dodge podał mu kubek, a sam usiadł na łóżku po przeciwnej stronie niż Coffee i podał jej kieliszek brandy. - Wypijmy za zdrowie szczęśliwie ocalonego! - Czy mogę też trochę? - wtrącił się Jeffie. Instyn ktownie skierował swą prośbę do Dodge'a. - To trunek wyłącznie dla ratowników - roześmiał się Dodge. - Ty pozostajesz na razie w niełasce. Przestraszyłeś nas nie na żarty. - To ty mnie przestraszyłeś - zaprotestował Jeffie. - Mama powiedziała, że wyjeżdżasz.
-Wiem... Ale to nie była prawda. Nigdzie nie wyjeżdżam. - Odwrócił twarz do Coffee i patrząc jej prosto w oczy powtórzył z wyzwaniem: - Nie wyjeżdżam. Kochała tego mężczyznę - kochała jego siłę i jego inteligencję, i to delikatne skrzywienie ust, gdy się uśmiechał, i jego natarczywe spojrzenia... Ale prze cież nadal nienawidziła szachów. - To dobrze - wyszeptał sennie Jeffie. - Nie wyjeż dżaj! A jutro nie pójdę do szkoły, więc przyjdź, to zagramy w szachy. Dodge wyjął mu kubek z rąk i odstawił na stolik. - Jeśli tylko będę mógł - obiecał. Pocałował go w czoło. - Przyjdę, jeśli będę mógł, Jeff. A teraz porywam ci mamę, dobrze? Jeffie zachichotał i skinął przyzwalająco głową. Dodge objął Coffee za ramiona i skierował się w stro nę drzwi. Tak właśnie pragnęła iść przez resztę życia - w ob jęciach tego mężczyzny. Ale czy mogła? W końcu korytarza, z dala od pokoju Jeffie'ego, Dodge odwrócił jej twarz do siebie i przyglądał jej się badawczo. Z westchnieniem rezygnacji Coffee padła mu w ramiona. Nie pocałował jej, ściskał ją tylko mocno - tak mocno, że ledwie mogła oddychać. Przyłożyła usta do jego szyi i zaczęła go całować, upajając się zapachem jego skóry. Tuliła się doń, a łzy szczęścia i niedowierzania napływały jej do oczu. - Obiecałeś, że wyjedziesz... - przypomniała. - Taak... - Błądził wargami po jej włosach. - Z re guły dotrzymuję obietnic, ale tym razem zrobię wyjątek. Tego właśnie się bała i jednocześnie to chciała usłyszeć. - Dlaczego?
Odrzucił głowę do tyłu, aby patrzyć jej prosto w oczy. - Ponieważ pragnę dzielić z tobą życie, Coffee. - Dodge, jeśliby chodziło tylko o mnie... - Bezrad nie potrząsała głową, a łzy płynęły jej po policzkach. - Nie chodzi tylko o ciebie i bardzo jestem z tego zadowolony. To niebywały dzieciak. Pokochałbym go, nawet gdyby nie grał tak znakomicie w szachy. - Ale on gra i właśnie... - Coffee, ja również gram. Obaj mamy je we krwi. Nie porzuciłbym szachów, a zresztą Jeffie nigdy by mi na to nie pozwolił. -Wiem... i dlatego... - Dlatego chciałbym, abyś z kimś porozmawiała. Zadręczasz się myślą, że Richard popełnił samobój stwo z powodu szachów i obwiniasz się, że nie potrafiłaś go uratować. Nadszedł czas, abyś zmieniła zdanie... - Sprowadził ją na dół, pod drzwi pokoju zajmowanego przez Ankę i zastukał. - Zaczekam u Jeffie'ego - szepnął i oddalił się. -Proszę cię, wejdź i usiądź - Ankę zaprosiła Coffee do środka, wskazując na dwa fotele stojące przy oknie. Na twarzy Coffee malowało się zdziwienie i wy czekiwanie, Ankę zaś miała wielce zakłopotaną minę. Wyjęła z sekretarzyka kopertę i ściskała ją nerwowo w palcach. - Nie chciałam cię zranić - zaczęła cichym głosem. -1 uwierz mi, że nie po to przyjechałam. Ale Dodge powiedział mi, że ty i tak cierpisz. Zresztą sama to widzę... Powiedział mi, że mogę ci pomóc. Pomóc? Jakże ona mogła jej pomóc? Coffee zbiera ło się znów na płacz, ale gdzieś głęboko w sercu zatliła się pewna iskierka nadziei, jakby promyk światła w wolno otwieranych drzwiach ciemnego pokoju.
- To takie trudne... - wyznała Ankę. - Boję się, że mnie znienawidzisz. Ale musisz to przeczytać... - Po łożyła jej na kolanach kopertę. List zaadresowany był do Ankę Meier w Kolonii. Coffee dobrze znała ten czytelny charakter pisma. Było to pismo Maureen. Otworzyła kopertę i wyjęła z niej dwie kartki papieru. - Najpierw przeczytaj pierwszy list - podpowie działa Ankę. Czytając, Coffee jakby słyszała Maureen wypowia dającą te suche, cierpkie słowa, za którymi chowała cały swój ból i całą czułość. „Droga panno Meier, Z bólem powiadamiam panią, że mój syn, Richard Dugan, nie żyje. Załączam wzmiankę prasową na ten temat. Jednocześnie z żalem muszę panią poinformować o czymś, o czym mój syn powinien był pani powie dzieć. Richard był żonaty. Zostawił pod moją opieką żonę i syna. W liście, który znalazłam dziś rano na jego biurku, prosi pani o pożyczkę w związku ze skomplikowaną ciążą..." Coffee głęboko zaczerpnęła powietrza. Oczywiście! Powinna się przecież domyślić. Spojrzała odważnie na zaróżowioną twarz Ankę. Oczywiście, Gitta była dzie ckiem Richarda. Jak to się stało, że się nie domyśliła? Nawet Jeffie instynktownie... Spojrzała znów na list. „Wysyłam pani czek. Proszę potraktować go jako dar i proszę mi nie dziękować ani się więcej ze mną nie kontaktować. Załączam również list, który napisał Richard do pani przed śmiercią, jakkolwiek zaznaczam, że nie podzielam podjętych przez mego syna decyzji. Życzę pani i dziecku wszystkiego najlepszego.
Z poważaniem Maureen Dugan" CofFee powoli złożyła list. Tak, powinna była wiedzieć... Niepokój Richarda, jego depresja i wiecz na irytacja, od czasu gdy powrócił z Berlina... Teraz wszystko zrozumiała. Nie miał żalu do niej, był zły na siebie. - Naprawdę mi przykro - szepnęła Ankę. - Nic nie wiedziałam o pani. Pracowałam jako barmanka w ho telu, gdzie mieszkali amerykańscy szachiści. On wy dawał się tak... tak inteligentny i silny. Sądziłam, że mnie kocha. Coffee uśmiechnęła się cierpko. Dobrze pamiętała, jaki potrafił być Richard, gdy czegoś pragnął. Być może - pomyślała, przypatrując się zadumanej twarzy Ankę - być może tym razem naprawdę kochał... -Teraz przeczytaj drugi list, ten od Richarda. Dodge powiedział mi, że podejrzewasz samobójstwo. To nieprawda. Richard nie odebrał sobie życia. Prze czytaj... - Nie mogę. Nie mogę, Ankę. Lepiej mi powiedz. - Czuła, że drzwi przed nią otwierają się coraz szerzej, a światło i nadzieja wychodzą na spotkanie trzem latom ciemności i smutku. - Och, napisał, że od czasu, gdy opuścił Berlin, ciągle rozmyślał i w końcu doszedł do wniosku, że nie powinien wyjechać. Napisał... - Zawahała się. - Na pisał, że ciebie bardzo lubi, ale że to nie jest praw dziwa miłość, że pobraliście się w bardzo młodym wieku i wówczas jeszcze nie wiedzieliście... Powinna odczuwać ból, ale tak się nie działo. Miał rację, nie znali miłości. Ona poznała ją dopiero teraz. - Napisał, że do mnie przyjedzie, ale najpierw musi znaleźć sposób, jak to tobie wytłumaczyć i to właśnie musi sobie jeszcze przemyśleć. Chciał rozpocząć nowe
życie. Powiedział, że przeżył już jedno z tobą i sza chami, a teraz otwierają się przed nim nowe drzwi... Przed Coffee drzwi otwierały się szeroko, na oścież. Czuła, że za chwilę przestąpi ich próg. - Na koniec dodał - ciągnęła Ankę - że wybiera się w góry i tam przygotuje się do rozmowy z tobą. Pisał, że ze szczytu Wbite Mountain w pogodny dzień można zobaczyć ocean i jeśli uda mu się wejść wy starczająco wysoko, będzie patrzył na morze i myślał o mnie i o dziecku po drugiej stronie... Coffee wytarła z łez policzki. A więc Richard nie umarł załamany i zrozpaczony - umierał przepełniony miłością i nadzieją. Czy można prosić o piękniejszą śmierć? Wstała i wytarła oczy. Zaczynało do niej docierać, że Richard nie zginaj z powodu szachów. A to oznaczało... że ona i Dodge... - Och, Ankę... dziękuję ci! -Trzymała ją w uścisku i uśmiechała się przez łzy. - Jesteś odważna, że mi to powiedziałaś. Przykro mi... ale dziękuję. - Nie gniewasz się? - dopytywała się Ankę z nie dowierzaniem. -Wszystko wspaniale się składa... - Szukała od powiednich słów. - To znaczy... jest mi smutno, ale jednocześnie jestem... szczęśliwa. Mogę teraz zapom nieć. - Mogła żyć dalej. Był ktoś, kto na nią czekał. Tam, za progiem, w oświetlonej słońcem przestrzeni czekał na nią Dodge. - Dziękuję - powtórzyła i prawie biegiem opuściła pokój. Tyle zostało do powiedzenia. Tak wiele zmitrężyła czasu. Na podeście straciła jednak następną minutę, po nieważ niemal zderzyła się z Peterem Bradfordem. - Gdzie się pali? - Roześmiał się, przytrzymując ją za ramiona. - Czy widziałaś może... - Popatrzył na nią z zaciekawieniem. - Ejże, co się stało?
- Nic. Tylko razem z Ankę popłakałyśmy sobie trochę. Coffee miała tak uszczęśliwioną minę, że Peter uśmiechnął się szeroko i pokiwał głową. -Ach, wy kobiety! Za chwilę sam się rozpłaczę, jeśli Ankę nie zejdzie na dół, żeby przyłączyć się do zabawy. Jak myślisz, czy ona potrafi tańczyć swinga? - Z pewnością zdołasz ją nauczyć. - Poklepała go po ramieniu. - I wiesz co, Peter? Jeśli chodzi o tego faceta, który rozbija się porsche... Nie obawiaj się o niego, już niedługo się ustatkuje. - Ach, tak? - Peter skierował kciuk do góry i roze śmiał się, gdy minęła go i pomknęła na górę. - Co zrobi? - spytał Dodge, który już czekał na nią na górnym podeście. Oczy Coffee tryskały radością. Roześmiała się i objęła go mocnym uściskiem. - Radzę ci, zrób to! - Im szybciej, tym lepiej - powiedział z widoczną satysfakcją, błądząc warganJ po jej twarzy. - Im szybciej, tym lepiej.
EPILOG
Kiedy Coffee Phillips weszła do saloniku, Jeffie i Dodge siedzieli na dywanie przed kominkiem. Roz dzielała ich niewielka podróżna szachownica, którą Jeffie dostał od Dodge'a na gwiazdkę i którą wszędzie woził ze sobą. Siedzieli naprzeciw siebie po turecku, z rękami na kolanach. Jasnoblond główka jej syna i ciemna jej męża pochylały się nad szachownicą. Dodge siedział z giętkością i swobodą leniwego kota, Jeffie zaś nieruchomo, w napięciu pochylony do przodu, jak gdyby miał zamiar za chwilę zanurkować w szachownicy. Całą swą uwagę skierował na jeden punkt. Nawet nie spojrzał na Coffee, chociaż twarzą zwrócony był w jej stronę. Dodge jednak odwrócił głowę i oczy ich na chwilę się spotkały. - Maureen zawiadamia, że kolacja będzie za pięć minut - ostrzegła Coffee i przysiadła na fotelu za plecami Dodge'a. Maureen, Ankę i Peter zaprosili ich dzisiaj na uroczystą kolację z okazji wydania biografii Richar da. Właśnie dostali pocztą pierwsze egzemplarze książki, którą Dodge ukończył rok temu. - Nie ma problemu. Za pięć minut zostanę roz niesiony na strzępy - uspokoił ją Dodge, opierając plecy o jej kolana. Pocałował jej rękę, którą położyła mu na ramieniu, a potem jęknął głośno na widok kolejnego posunięcia Jeffie'ego. - Szach! - zawołał Jeffie.
Coffee sięgnęła po książkę leżącą na stoliku przy lampie. Co prawda wiosną czytała maszynopis, zanim Dodge odesłał go do druku, ale z powodu dzisiejszej wizyty u lekarza w North Conway nie zdążyła jeszcze rzucić okiem na gotowe już dzieło. Na chwilę zacisnęła ręce na zamkniętej książce i uśmiechnęła się zagadkowo. Rzeczywiście dzisiaj był wyjątkowy dzień. Miała dla Dodge'a szczególnie ra dosną wiadomość. Chciała jednak, by najpierw nacie szył się swą książką. Wyjawi mu swój sekret wieczo rem, gdy będą leżeli w łóżku. - Szach - zakomunikował znowu Jeffie. Coffee otworzyła książkę i popatrzyła na fotografię zamieszczoną na wewnętrznej stronie obwoluty. Dzie sięcioletni Richard ugięty pod ciężarem swojego tro feum patrzył na nią smutnymi oczami. Z czułością pogładziła palcami jego policzek. Nie odczuwała żalu. Pozostawił po sobie wspaniałe dziedzictwo - setki mistrzowsko rozegranych partii i dwoje cudownych dzieci, które będą uśmiechały się za niego. Na końcu książki natrafiła na fotografię Jeffie'ego zrobioną ostatniej wiosny podczas jego pierwszego turnieju. Ściskając puchar, który zdobył za zajęcie drugiego miejsca, uśmiechał się szczerym, radosnym uśmiechem. Przypomniała sobie, że ponad głową fotografa patrzył wówczas na nią i na Dodge'a. Do oczu jej znów napłynęły łzy - były to łzy szczęścia. Spełniła się oto obietnica Dodge'a - znaleźli w życiu radość i cel. Och, kocham cię. Kocham! Pochyliła się do przodu i pocałowała go w policzek. - Hmm - uśmiechnął się z roztargnieniem i przy trzymał ją za szyję, a drugą ręką odstawił na bok swego króla. - Poddaję się - powiedział do Jeffie'ego. Puścił Coffee i wyciągnął do niego rękę. - Rozłożyłeś mnie na łopatki.
Na twarzy Jeffie'ego malowała się radość i uwiel bienie, gdy ściskał Dodge'owi dłoń. - To tylko gra - zbagatelizował. Nieco zażenowa ny spojrzał w kierunku holu. W drzwiach salonu stała mała Gitta. - Ho-ha! - wyjęczał i w okamgnieniu przeistoczył się z szachowego geniusza w małego, psotnego chłopca, jakim był w istocie. - Ho-ha! - uniósł ręce z rozczapierzonymi palcami i udając potwora zaczął gonić chichoczącą dziewczynkę. - Łatwo mu mówić - poskarżył się Dodge, zbiera jąc figury. - Jedyne, co mi się w tym tygodniu udawało, to dobrze losować. Z dnia na dzień robi postępy. Coffee usiadła przy nim na dywanie i wzięła do ręki czarnego króla. - Mamy jeszcze minutę do kolacji. Jeśli chcesz szybko wygrać, zagraj ze mną. Wyjął króla z jej ręki i muskając nim jej usta powiedział: -Odłóżmy to na później. Z tobą wolałbym... dłuższą grę. Patrząc mu w oczy, uśmiechnęła się obiecująco. - Szach i mat - powiedziała wesoło. Oboje roześmieli się i odwrócili głowy, bo do pokoju wpadł Jeffie. - Mamo, tato! Babcia prosi na kolację. - Już idziemy - odrzekli zgodnym chórem i, trzy mając się za ręce, wyszli za Jeffim z pokoju.