Nie znacie mnie Susan May Warren KSIĘGARNIA ŚW. WOJCIECHA (2014) Etykiety:
historia, chrześcijański kryminał, kryminał, chrześcijańska powieść
Poruszająca historia opowiedziana prosto z serca o tym, jak tajemnice mogą pogrzebać i zniszczyć nasze życie, nawet jeśli wierzymy, że chronimy tych, których kochamy. Dla wszystkich, którzy ją znają, Annalise Decker jest przykładną żoną i matką. Udziela się w szkolnej radzie rodziców, nigdy nie opuści żadnego meczu swoich dzieci i czynnie uczestniczy w kampanii wyborczej swojego męża na urząd burmistrza. Nikt nie wie, że Annalise była dawniej Deidre O’Reilly, młodą kobietą z burzliwą przeszłością, której zeznania wsadziły za kratki niebezpiecznego kryminalistę. Objęta programem ochrony świadków, została przeniesiona do małego, portowego miasteczka Deep Haven. Deidre otrzymuje nową tożsamość i nowe życie, które zaczyna, zakochując się w Natanie Deckerze, miejscowym agencie nieruchomości. Dwadzieścia lat później Annalise nie może być bardziej nieprzygotowana na spotkanie ze swoją przeszłością. Kiedy agent Frank Harrison pojawia z wiadomością, że mężczyzna, przeciw któremu zeznawała, został zwolniony warunkowo i pała chęcią zemsty, Annalise musi zmierzyć się z konsekwencjami skrywanych tajemnic. Czy znów będzie uciekać, czy odnajdzie w sobie odwagę, aby zaufać tym, których kocha najbardziej, i złożyć w ich ręce swoją przeszłość i przyszłość?
KAMA771
prolog
Nie miała tyle sił, żeby się pożegnać. Claire O’Reilly splotła dłonie na kolanach, jak tylko samolot oderwał się od ziemi, zostawiając za sobą na płycie lotniska w St. Louis jej serce, duszę, a nawet dotychczasowe postanowienia. Nie mogła tego zrobić. Nie przestała być matką Deidre. Oparła głowę o zagłówek fotela i głęboko odetchnęła. Jeszcze trzy godziny, aby ponownie rozważyć decyzję, której już dokonała. Trzy godziny żalu, który się w niej kotłował. Trzy godziny, zanim będzie musiała żyć z tą decyzją do końca życia. Jak mogli oczekiwać, że zrezygnuje, że nigdy nie pozna kobiety, jaką stanie się kiedyś jej córka? – W jakim celu leci pani do Portland? Siedząca obok niej blondynka, ubrana w kostium bizneswoman, wyciągnęła z kieszeni siedzenia notatnik i otworzyła stolik, aby popracować. Wyglądała na około trzydzieści lat, na tyle dojrzale, aby mieć dzieci, ale nie aż tak, aby mogła doświadczyć konsekwencji podjętych przez nich decyzji, które naznaczyłyby resztę jej życia. – Lecę do Portland… – Aby się pożegnać. Podjęła już decyzję. Dlaczego więc nie może tego z siebie wydusić? – …aby zobaczyć się z córką. – Ile ma lat? – Osiemnaście. Osiemnaście i dopiero co odnalazła siebie, dopiero co zerwała z latami życia w chaosie. Dopiero co zaczynała stawać się taką kobietą, jaką – Claire miała pewność – będzie w dorosłym życiu. Nie, nie mogła o tym opowiadać. – A pani ma dzieci? Kobieta przewracała kartki notatnika. – Tak. Czwórkę. Wszystkie w podstawówce. Claire uśmiechnęła się. – Pamiętam te czasy. Kiedy człowiek wciąż się zastanawia, czy to, co kładzie im do głowy, do nich dociera. – Och, wiem, o czym pani mówi! Ale myślę sobie, że jeśli odwalę tę ciężką
robotę teraz, zostanę nagrodzona, kiedy staną się już dorosłymi ludźmi. Claire nie przestawała się uśmiechać, ale słowa jej współtowarzyszki podróży trafiły na czuły grunt. Ona nigdy nie doczeka się tej nagrody. Nigdy nie będzie trzymała na rękach nowo narodzonych dzieci swojej córki, nigdy nie będzie czuła zapachu ich skóry, nigdy nie rozczuli się nad ich nieśmiałym uśmiechem. Nigdy nie zobaczy, jak wyrastają na nastolatki, być może na wierne kopie swojej córki, na mądrych, pięknych i silnych ludzi. Nie planowała takiego końca. Spojrzała za okno, obserwując umykającą pod nią ziemię, która zamieniała się w równe kwadraty pól. Gdyby tylko ludzie mogli mieć taki widok, dostrzec porządek wszystkiego, zanim zdecydują się zakochać, uciec z domu, zaprzepaścić swoją przyszłość. Dlaczego Deidre była w stanie dostrzec tylko krótką chwilę dobrej zabawy, a nie potrafiła spojrzeć daleko do przodu, na to, co mógł ofiarować jej Bóg? W którym momencie popełniła błąd, w wyniku którego jej dziecko stało się tak lekkomyślne? – A ile ma pani dzieci? – zapytała kobieta. – Trójkę – odparła Claire. Ale będzie musiała się przyzwyczaić do innej odpowiedzi już wkrótce? Dwoje. Chłopca i dziewczynkę. Będzie musiała zapomnieć o swoim najstarszym dziecku, tym, które złamało jej serce, tym, które ledwie rozpoznała, kiedy ostatni raz je widziała. – Pani córka jest bardzo odważna – powiedział jej mężczyzna o nazwisku Frank Harrison, kiedy wyszła ze szpitalnego pokoju, w którym leżała Deidre. Odważna. Odwagą były trzy złamane żebra, oderwane płuco, piękna twarz jej córki, która zmieniła się w posiniaczoną i zniekształconą maskę. Ale Claire i tak pewnie by jej nie rozpoznała, również ze względu na jej całkowicie inny wygląd: krótkie kruczoczarne włosy, wymizerowaną buzię, kości sterczące spod szpitalnej kołdry. Kiedyś, dawno temu, Deidre pilnie przeglądała foldery wyższych uczelni, grała w drużynie siatkówki. Potem poznała Blake’a Hayesa. Claire przełknęła gorycz, którą poczuła w gardle, kiedy ogłoszono przez głośniki, że za chwilę zaserwują napoje. Kobieta na siedzeniu obok dalej pisała w swoim notatniku. Claire zamknęła oczy. Och, Boże, nie jestem w stanie tego zrobić. Nie wiem, jak mam to zrobić. Nie, nie miała tyle sił, aby się pożegnać.
jeden
W takie dni szczęście Annalise Decker wydawało się niemalże niezniszczalne. Idealnie niebieskie niebo oznaczało więcej złotych, jesiennych dni. Wzgórze wznoszące się nad miasteczkiem Deep Haven spływało w dół kaskadą klejnotów – złotymi dębami, szkarłatnymi klonami, bujną zielenią sosen. W powietrzu unosiła się nutka dymu drzewnego. Mogłaby tak siedzieć nieruchomo, oddychać i wierzyć, że należy do tego miejsca. Wierzyć, że zasługiwała na takie życie. – Mamo! Patrz! – Głos Henry’ego skierował jej uwagę z powrotem na boisko piłki nożnej – dwudziestu nastolatków ubranych w wełniane czapki, klubowe koszulki naciągnięte na polary i spodnie dresowe z ochraniaczami na goleniach. Fryzura Henry’ego aż się prosiła o wizytę u fryzjera. Czapkę rzucił niedbale na ławkę z boku. Kiedy gnał za piłką, wiatr rozczesywał mu włosy. Chciała do niego krzyknąć, żeby włożył czapkę, ale to mogłoby wzmóc jego nową przypadłość unikania jej buziaków na do widzenia. Zrobiłaby wszystko, aby zatrzymać swojego jedenastolatka w objęciach, zanim wyrwie się do świata telefonów komórkowych, randkowania i młodzieńczych dramatów. Pewnie trzymała się go dużo mocniej niż starszych dzieci, ale macierzyństwo okazało się wypełnione zbyt wieloma smutkami, jak na jej gust. Nie była pewna, czy kiedy odejdzie, cokolwiek jej pozostanie. Annalise drgnęła, kiedy kopnął piłkę, która przeleciała obok bramki i wylądowała w leśnej plątaninie drzew poza polem boiska. Zwiesił ramiona z rezygnacją. – Nic się nie stało! – Krzyknęła do niego, bo nie była w stanie się powstrzymać. – Annalise, daj mi ten przepis na ciasteczka. – Beth Iverson, ubrana jak przystało na mecz futbolu amerykańskiego w dżinsy, wysokie kozaki, czerwoną parkę i czapkę naciągniętą na krótkie, ciemne włosy, podała Annalise plastikowe pudełko, teraz już w połowie opróżnione. – A wtedy przyrzekam oddać głos na Nathana.
– I tak na niego zagłosujesz – odpowiedziała Annalise, szczelnie zamykając pokrywkę. – Jest jedynym, który kandyduje. – Jeszcze ich nie chowaj. – Lorelei wyciągnęła rękę po pojemnik, aby poczęstować się ciasteczkiem z kawałkami czekolady, a potem podała go dalej, do Karin, siedzącej w pierwszym rzędzie i głośno dopingującej swoją córkę, która właśnie dorwała się do piłki. Ich drużyna klubowa nadal rozgrywała koedukacyjne mecze. – Jerry nigdy nie serwował nam ciasteczek. – Ani nie umieszczał banerów, ani reklam, ani nie podejmował nikogo lunchem – kontynuowała Karin. – Czy Nathan na pewno wie, że w wyborach nie startuje przeciwko niemu nikt inny? – On chce tylko… – Wygrać. Z jakichś powodów Nathan wzdychał i marzył o stanowisku burmistrza. Tak jakby całe jego życie obracało się wokół zdobycia uznania wyborców miasteczka Deep Haven. Jakby już go nie miał? – Chce tylko dobrze zrobić to, co do niego należy. Najwidoczniej rolą Annalise jako żony było zagwarantowanie mu głosów w całym Deep Haven, począwszy od szkolnej rady rodziców, przez zbiórki charytatywne, a na boisku szkolnym kończąc. Zakreśliła dzień wyborów na czerwono w swoim kalendarzu w nadziei, że potem wróci do niej dawny Nathan, jakiego znała, zamiast mężczyzny, który skradał się na palcach do domu dawno po zapadnięciu zmroku, po spotkaniach wyborczych z mieszkańcami miasta i pukaniem do drzwi ich sąsiadów i przyjaciół. Tak jakby w Deep Haven ktoś nie znał Nathana Deckera. Lub jego rodziny. Ale być może dokładnie to pchało go do przodu. Być może właśnie to sprawiało, że przesiadywał po godzinach u siebie, w biurze nieruchomości lub w domu swojej matki, albo zgłaszał się na ochotnika do pomocy w domu opieki lub prowadzenia finansów kościoła, i ogólnie działał w zbyt wielu komitetach miasta. Prawdopodobnie nawet nie potrzebował jej wyborczych ciasteczek, kiedy udzielał się w tych wszystkich miejscach, ale tak właśnie postępowały żony. One również prowadziły kampanię wyborczą. Czuwały, żeby wszystko się kręciło. Upewniały się, że rodzinne sekrety pozostaną w ukryciu. – Annalise, proszę. Wyjaw nam waszą tajemnicę – błagała Karin, trzymając okruszki ciastka w dłoni. W pierwszej chwili te słowa wstrząsnęły Annalise, bo trafiły prosto w ostatni, najbardziej chroniony zakamarek w jej sercu. Oniemiała i bez tchu spojrzała na Karin. Niech to! Nie była przecież ze szkła – nikt nie był w stanie
zobaczyć, co ma w środku. – Nie prędzej niż po wyborach – odpowiedziała bez zająknięcia. – Więc Minnesota będzie na nie. – Beth pokręciła głową. – Rodzina Deckerów wie, jak trzymać nas w niepewności. – O, idzie Henry. – Karin oddała jej pudełko. Annalise obserwowała, jak jej syn dowlókł się do ławki, kopnął ją, a potem na niej usiadł. Sięgnęła po swoją torbę. – No i to by było na tyle. – Już idziesz? – zapytała Beth. – Muszę lecieć. Dzisiaj jest przesłuchanie do Romea i Julii. No i muszę jeszcze zabrać coś do jedzenia dla Jasona przed meczem mojej córki. Błagam, błagam, niech Jason dostanie tę rolę. Ponieważ była to dla niego jedyna szansa wybawienia, po tym jak odrzucił ofertę pracy w sieci lodziarni Licks and Stuff Ice Cream. Nathan był tak bardzo skupiony na finansach i edukacji swoich dzieci, że właściwie zażądał od Jasona, aby porzucił teatr i poszukał pracy po szkole, aby mógł zarobić na swoje przyszłe studia. Ale chłopak mający takie zdolności aktorskie był w stanie dostać stypendium. Niech tylko otrzyma tę rolę, a wtedy razem powiedzą o tym Nathanowi. Tak naprawdę nie chciała niczego ukrywać przed Nathanem, ale nie chciała też żadnych napięć w domu. Poza tym każde małżeństwo ma jakieś tajemnice, prawda? Tak jak w przypadku Colleen i jej nowego chłopaka. Annalise i jej szesnastoletnia córka miały jeszcze do pomówienia w sprawie tego szumowiny Tuckera Newmana. Jeśli Colleen się opamięta, Annalise nie będzie musiała mówić Nathanowi o tym, jak nakryła ich na przednim siedzeniu jeepa, zaparkowanego w pobliżu latarni morskiej w porze lunchu, we wtorek. Z pewnością kampanii Nathana nie przysporzyłby żadnego pożytku fakt, że jej mąż-kandydat pojawiłby się w domu Tuckera, żeby z furią rozerwać go na kawałki. Tak, tajemnice chroniły ich. Te małe… i te duże. Jak ta, na przykład, że hasło: „Nathan Decker na burmistrza” mogło sprowadzić na nią – może nawet na nich wszystkich – śmierć. Ta odległa ewentualność pojawiała się i krążyła wokół niej coraz bliżej z każdym kolejnym krokiem Nathana w kierunku świateł reflektorów. No dobrze, to wciąż bardzo odległa ewentualność. Tak odległa, że Annalise błyskawicznie zapanowała nad ciarkami, które poczuła wzdłuż kręgosłupa, kiedy Nathan oznajmił dzisiaj przy śniadaniu, że media zamierzają przeprowadzić wywiad z nim – i z nią – jutro w porze lunchu.
W końcu mieszkali w miasteczku, które liczyło sobie mniej niż dwa tysiące mieszkańców, na północnym cyplu Minnesoty1. I po dwudziestu latach mogłaby już przestać z niepokojem oglądać się za siebie. Prawdopodobnie. – Oczywiście, że musisz zabrać obiad dla Jasona, kilka domowej roboty batoników energetycznych oraz talerz casserole, które ugotowałaś w wolnowarze Crock-Pot – odezwała się Beth. Rzeczywiście, tak miała zrobić, ale skrzywiła się, bo Beth zaśmiała się. – Kosisz równo. Czy nigdy nie pozwolisz zabłysnąć którejś z nas jako matce? Annalise wpatrywała się w nie nieruchomym spojrzeniem. – Zawsze jesteś na wszystkich treningach – zbyt często z ciasteczkami. Sama pieczesz chleb. Uczestniczysz w każdym zebraniu rady rodziców w szkole, w każdej wycieczce, w każdej imprezie szkolnej. Czujemy się przy tobie jak banda próżniaków, kiedy serwujemy mrożoną pizzę. – Mrożona pizza to nic złego… Słysząc tę rozmowę, Karin odwróciła się do nich. – Kiedy ostatni raz serwowałaś mrożoną pizzę? – Wolę tę domowej roboty… – No i nie wspomnę już o twoich bożonarodzeniowych dekoracjach. – Wtrąciła się Lorelei, która wstając z ławki, przerzuciła swój długi koński ogon przez ramię i zgarnęła koc, na którym siedziała. – Z moim wieńcem i migającymi światełkami czuję się jak filmowy Grinch2. Myślę, że miasto powinno uruchomić dodatkową sieć elektryczną tylko dla oświetlenia domu Deckerów podczas świąt. Roześmiały się, więc Annalise również zdobyła się na wymuszony uśmiech. – Nie jestem chyba taka straszna… Beth potrząsnęła głową. – Och, Annalise, chcemy ci trochę dać w kość. Posłuchaj, nie jesteś straszna. Jesteś wspaniała. A Nathan jest pewniakiem na burmistrza, więc w przyszłym tygodniu nie kuś nas już ciasteczkami. – Pochyliła się w stronę Annalise i objęła ją ramieniem. – Och! Kelli Hanson ruszyła prosto na Chipa – powiedziała Beth, uwalniając ją z uścisku. Annalise rzuciła okiem na boisko w momencie, kiedy Kelli dosiadła się do męża Beth, drugiego trenera drużyny, od razu nawiązując z nim rozmowę. Na głowie miała zawiązaną kolorową bandanę, co sprawiało, że jej długie rude włosy powiewały swobodnie na popołudniowym wietrze. Ubrana była w zielone wojskowe spodnie i duży wełniany sweter, na nogach miała parę
fioletowych conversów i wyglądała, jakby nadal była licealistką, a nie żoną miejscowego ogrodnika. Pomachała do swojej córki Marin, która chodziła do szóstej klasy i na boisku była pomocnikiem, grającym w środku pola. Jej syn, Casey, całkiem dobrze grał w futbol3 w drużynie Husky. Annalise przypomniała sobie, że kilka razy widziała jego nazwisko na pierwszej stronie gazet. – Lepiej tam pójdę. Może dziewczyna nie ma złych zamiarów, ale z natury jest flirciarą, a mój mąż wydaje się zupełnie nią oczarowany. – Kelli jest flirciarą? – Annalise, wiem, że mieszkasz tu dopiero od dwudziestu lat, więc po prostu mi uwierz – Kelli potrafi narozrabiać. Wiesz, że urodziła Caseya, mając siedemnaście lat? – Beth uniosła do góry swoje idealne brwi. – I ma tatuaż. – Pochyliła się do Annalise. – Piętno ladacznicy – tutaj. – Położyła rękę na lędźwiach. – To powinno ci co nieco wyjasnić. – Beth zacisnęła usta z niechęcią. – Wiem, że nie powinnam zbyt pochopnie oceniać, ale… My, dziewczyny, powinnyśmy być czujne. Ty też musisz mieć oko na Nathana. Annalise nie wiedziała, co na to wszystko powiedzieć. Zawsze uważała, że Kelli jest… może nie tyle ładna, co oryginalna. Patrzyła, jak Beth schodzi z trybuny i biegnie przez boisko. W każdym razie nie przypuszczała, żeby Nathan w ogóle zwrócił uwagę na Kelli. Ostatnio nawet na swoją żonę nie patrzył zbyt często. – Ona chyba żartuje! Nathan zawsze kochał tylko Annalise. Znam go od podstawówki i kiedy Annalise pojawiła się w mieście, stał się innym człowiekiem. Nigdy nie widziałam go tak szczęśliwego, jak w dniu ślubu. – Lorelei mrugnęła do niej. – Zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. Jak w prawdziwym romansie. No cóż, niezupełnie. Ale zdołali zbudować razem wspólne życie. – Do zobaczenia w przyszłym tygodniu – odpowiedziała Annalise. Spalone słońcem kruche liście kotłowały się wzdłuż krawędzi boiska. Upchnęła puste pudełko do torby i wyciągnęła z niej klucze, ciężkie od zawieszek ze zdjęciami dzieciaków oraz symboli jej życia: plastikowej piłeczki do gry w siatkę, logo agencji nieruchomości jej męża, karty rabatowej do Java Cup. Henry przyczłapał do niej, a ona przeskoczyła przez siedzenia na trybunie, aby jak najszybciej się przy nim znaleźć. – Henry, przecież nic się nie stało – powiedziała, kiedy podchodzili do jej chevroleta suburbana. Chłopiec otworzył klapę bagażnika, a potem oparł się o
zderzak i zaczął ściągać z nóg korki. – Nie za każdym razem uda się strzelić gola. – Rzucam to. – Otarł wierzchem dłoni twarz, na której wciąż pozostawał grymas niezadowolenia. – Nienawidzę futbolu. Dlaczego mnie w ogóle zapisałaś? – Odwrócił się, wsiadł do samochodu i skulił się na tylnym siedzeniu. – Nienawidzisz futbolu? Od kiedy? – Dziesięć minut temu machał do niej, żeby to, co się działo na boisku, przyciągnęło jej uwagę. – Jejku, mamo. Od zawsze. Annalise zerknęła na zegarek. Mieli jeszcze godzinę do meczu siatkówki Colleen. Zamykając klapę bagażnika, rozejrzała się po parkingu, szukając wzrokiem forda Nathana, jednak najwyraźniej nie dał rady dotrzeć na trening. Wprawdzie nie spodziewała się, że uda mu się przyjechać, ale jednak… – Wysadzisz mnie przy skateparku? – Henry rzucił swój zwinięty w kulkę sportowy strój na tylne siedzenie i przecisnął się do przodu. – A co z kolacją? Musisz coś zjeść przed meczem Colleen. – Nie jestem głodny. Poza tym babcia zawsze przynosi mi jakąś przekąskę. – Popcorn to nie posiłek. – Przynajmniej nie powinien nim być. Ale nawet ona lubiła te smakołyki przygotowywane przez Helen na mecze siatkówki. Czyż babcie nie są po to, aby rozpieszczać swoje wnuki? Często zastanawiała się, jak jej mama rozpieszczałaby jej dzieci. Czy robiłaby dla nich prawdziwą czekoladę na gorąco? A może ciasteczka snickerdoodles, które w jej własnym wykonaniu wciąż wydawały się nie dość doskonałe. – No dobrze. Zapnij pasy. – To tylko dwie ulice dalej. – Nic mnie to nie obchodzi. Takie jest prawo. Henry wzniósł oczy do góry, a ona powstrzymała się, aby odgarnąć włosy z jego twarzy. Był tak bardzo podobny do Nathana z jego chłopięcych fotografii – okrągła buzia, ciemne włosy, żywe, zielone oczy chłonące świat. Tyle energii – i to nie tylko w sporcie. Chłopak mógłby spokojnie wygrać jakieś światowe igrzyska w grze na Xboksie. Henry przypominał jej również jej młodszego brata Bena. Chciałaby go kiedyś jeszcze zobaczyć, poznać jako mężczyznę, którym pewnie już się stał. Annalise wjechała na parking skateparku. – Pójdę na kawę. Podejdziesz te parę kroków do szkoły na mecz twojej siostry. Spotkamy się na miejscu. Masz nigdzie nie chodzić.
– Dzięki, mamo – wyskoczył z samochodu. Uśmiechnął się do niej szeroko i wepchnął deskorolkę pod pachę. To prawie jak buziak. Obok swoją toyotą RAV4 przejechała Marybeth Rose, która właśnie przywiozła córkę na wieczorny mecz siatkówki, i pomachała do niej. Colleen została w szkole po lekcjach, aby poćwiczyć serwy. Annalise miała nadzieję, że przynajmniej to było prawdą. Przezornie tylko rozejrzała się po parkingu za jeepem Tuckera i trochę się za to znienawidziła. Ale widziała w Colleen zbyt dużo swoich cech i zachowań, a to sprawiało, że jeżyły jej się włoski na karku. Zjechała ze wzgórza w kierunku kawiarenki, trzymając w dłoniach telefon komórkowy. Może powinna wysłać Nathanowi SMS-a i przypomnieć mu o meczu Colleen. Biedak spędził większość nocy nad odpowiedziami na przesłane wcześniej pytania do radiowego show, który ma się odbyć jutro rano. Minęła domy przystrojone na Halloween – worki wypchane pomarańczowymi liśćmi na trawnikach, bele siana na podwórkach z wypchanymi strachami na wróble lub opartymi o nie szmacianymi postaciami, wystawki z dyni. Zostało kilka tygodni do Halloween – święta, do którego celebrowania od zawsze starała się namówić Nathana. Ale ich Kościół sprzeciwiał się Halloween w jakiejkolwiek formie, a ona, cóż… nie chciała robić kłopotów. Jednak ostatnio miała ochotę się przebrać. Może za Alicję w Krainie Czarów. W takie dni jak dzisiaj czuła związek z Alicją. Ktoś ustawił odręcznie wykonaną tablicę Siatkarki Husky – do boju! napisaną niebieskimi literami na białym tle. Zwycięstwo w dzisiejszym meczu zapewni im pierwsze miejsce w rozgrywkach ligowych. Annalise uwielbiała te wieczorne wypady na mecze. Pomagały jej pamiętać o tym, kim była – o tej lepszej części jej osoby – i dodawały nieco koloru zwykłym wieczorom, będąc jakąś odmianą od codziennych kolacji i domowych obowiązków. W pozostałe dni, dla rozrywki, mogła jedynie czasami poczytać książkę, w czasie, kiedy Nathan ślęczał nad finansami kampanii. A czasami – ale to musiało się jej bardzo poszczęścić – kładł się do łóżka o tej samej porze co ona. I nieraz trafiał jej się buziak na dobranoc. No dobrze, większość ludzi wiele by oddało za to ich nudziarstwo. Życie bez dramatów. Powinna być wdzięczna za mężczyznę, który wracał do domu
co wieczór, wiódł życie wiernego małżonka. Ale to, że w ich związku brakowało „chemii”, romantycznych uniesień i omdleń, wcale nie oznaczyło, że się nie kochali. Nie każde małżeństwo musi żyć jak w romantycznej powieści. Poza tym prawdopodobnie nie miała prawa chcieć czegoś więcej. Tak, wieczory z meczami siatkówki pozwalały jej zdać sobie sprawę, jak powinna być wdzięczna za wszystko, co miała – bezpieczne, uporządkowane, szczęśliwe życie. Na szybie Java Cup wymalowano olbrzymiego łosia. Był to ukłon w stronę obchodów Dni Szalonego Łosia, które również miały się odbyć w ten weekend. Miasteczko turystyczne Deep Haven było uzależnione od odwiedzin gości z południa stanu, spragnionych widoku jesiennych kolorów i dzikiej natury – orłów, niedźwiedzi, lisów, jeleni, a zwłaszcza łosi. W związku z tym rada turystyczna miasta postanowiła zorganizować dużą imprezę dla wszystkich mieszkańców przy okazji polowania na łosie, łącznie z tańcami Szalonego Łosia. Tego roku babie lato oszukało ich pogodą, więc będą musieli przenieść swoje kramiki i wszelkie inne atrakcje, które miały się odbywać na powietrzu, do hali miejskiego ośrodka kultury. – Co to jest Mokka Dzikiego Łosia? – zapytała Annalise, studiując wzrokiem menu. Kathy, blondynka, która była właścicielką lokalu, miała na głowie futrzaną opaskę z olbrzymimi uszami łosia. – To jest mokka z ciemnej czekolady, z bitą śmietaną i kawałkami karmelu. – No, nie wiem… – Och, Annalise! Raz się żyje! Właściwie… – Okej, niech będzie. Nathan nie musiał wiedzieć, że w ten sposób chwilowo przerwała swoją dietę. Znowu. Jeszcze jedna tajemnica dla dobra szczęścia rodzinnego. Późnym popołudniem Java Club huczał od rozmów. Skinęła głową do Jerry’ego, obecnie urzędującego burmistrza, siedzącego w kącie w fotelu i rozmawiającego z Normanem, który prowadził w mieście sklepik ze sprzętem wędkarskim. Przy długim stole siedzieli trenerzy futbolu: Seb Brewster i Caleb Knight. Na tablicy ogłoszeń ktoś – prawdopodobnie Nathan – powiesił znaczek: „Decker na burmistrza”. Rozdawała takie na stoisku Nathana na Pikniku Rybaka tego lata. Widząc te wszystkie twarze, ściskając te wszystkie dłonie, zdała sobie sprawę, jak bardzo mocno wrosła w Deep Haven.
– Jedna Mokka Dzikiego Łosia, proszę bardzo – powiedziała Kathy, wręczając jej kubek. – Gorące, uważaj! Annalise zapłaciła Kathy kartą wiszącą na breloku przy kluczach. – Będziesz na meczu? Uwielbiam patrzeć na Colleen podczas gry. Zrobi karierę w drużynie siatkówki Husky. – Kathy oddała jej kartę. – Jest cała przejęta tym, że gra – odrzekła Annalise. Zabrała z lady mieszadełko i zanurzyła je w bitej śmietanie. Rzeczywiście, w innej szkole Colleen jako uczennica drugiej klasy nadal siedziałaby na ławce rezerwowych niemalże do studiów. Ale małe miasto dawało możliwości, o których w metropoliach można było tylko pomarzyć. Tu można było na przykład ukryć się tak, że jej własne grzechy nie były w stanie jej dopaść. I zacząć wszystko od początku. I stać się kimś, kto desperacko pragnie zasłużyć na życie, jakie podarował jej Bóg. Ogromne panoramiczne okna wychodziły na port Deep Haven, na wzburzone wody Jeziora Górnego, którego platynowe fale mieniły się w olśniewającym świetle późnego popołudnia. Słońce wlewało się do środka oknami, wzmacniając zapach skóry i kawy. Na zewnątrz rubinowe i bursztynowe liście kotłowały się na chodnikach, jak szlachetne kamienie targane przez wiatr. Będzie musiała dziś wieczorem okryć chryzantemy w ogródku. Niedługo śnieg pokryje bielą świat, aż po skaliste wybrzeże, i skuje wszystko lodem. Ale dzisiaj – dzisiaj jej świat był niezniszczalny. Zdjęła wieczko z kubka, wypiła łyk, po czym się odwróciła. I nagle wszystko zamarło. Wprawdzie gwar rozmów w kawiarence wcale nie ucichł, a gdzieś na zewnątrz wiatr rytmicznie łagodnie uderzał w wiszące przy drzwiach dzwoneczki, ale Annalise, wpatrując się w mężczyznę siedzącego przy drzwiach, tego, który spoglądał na nią przepraszającym, smutnym wzrokiem, nie była w stanie złapać oddechu… Nie była w stanie się poruszyć. Nie była w stanie myśleć o niczym innym poza… Nie… Być może potrząsnęła głową, bo mężczyzna zerwał się na równe nogi. – Annalise. Nie zmienił się za bardzo od ostatniego razu, kiedy go widziała – bo ta chwila tak bardzo utrwaliła się jej w pamięci, że nie miała najmniejszego problemu z rozpoznaniem go. Wyblakła, nijaka, skórzana kurtka. Krótkie, teraz siwiejące włosy. Dżinsy i kowbojki – strój stworzony do tego, by niezauważenie wmieszać się w tłum. Ręce w kieszeniach. Z taką prezencją można by go wziąć za wujka, który przyjechał z daleka w odwiedziny.
Ani trochę się nie zmienił. Był człowiekiem, który uratował jej życie. Człowiekiem, który dał jej nową tożsamość. Który pomógł jej zbudować to cudowne, normalne, idealne życie. Mężczyzną, który mógł to wszystko zabrać. – Witaj, Frank – powiedziała cicho do swojego osobistego agenta programu ochrony świadków.
*** Nathan Decker wspiął się na szczyt świata. Stał na samej górze fundamentów nieukończonego domu, gdzie powinny znajdować się palladiańskie okna, i trzymał aparat fotograficzny przy oku, starając się zrobić odpowiednie zdjęcie. Tyle możliwości – zmrok sączący się szkarłatem po poszarpanych falach Jeziora Górnego, pieniących się wzdłuż skalistego brzegu; niebo wymieszane paletą fuksji, żółci i turkusów; słońce niczym rozgrzana kula dyni. Każde z tych ujęć przyciągnęłoby ciekawskie oko potencjalnego internetowego nabywcy. Odpowiedni kupiec mógłby zmienić ten dom w prawdziwy pałac. Musiałby być to ktoś z niezłą zdolnością kredytową, chęcią zamieszkania w najpiękniejszym zakątku Minnesoty i ukrycia się w domu w połowie ukończonym, w odległości około trzydziestu pięciu kilometrów od najbliższego sklepu spożywczego. W opisie zamieści, że dom wymaga szczególnej troski i opieki. Lokalizację określi jako czarującą, jako gniazdko uwite w lesie, używając przy tym takich słów, jak odosobnienie, schronienie, kryjówka. Nadal nie mógł uwierzyć, że udało mu się namówić panią Neldę McIntyre do rozstania się z tym miejscem. Oto, co mogą zdziałać dla jego kariery i reputacji lata niedzielnych śpiewów w domu spokojnej starości. Większość tych ludzi była znajomymi jego dziadka, jego wujków i kuzynów, i pamiętała czasy, kiedy nazwisko Decker oznaczało sukces, a nawet zaszczyt. Zamierzał to odzyskać. Jeszcze przez chwilę patrzył na fale rozbijające się o skały u stóp klifu, opadającego jakieś sześć metrów w dół. Siła, z jaką fale uderzały o skalisty brzeg, owładnęła nim i uwięziła rytmem – odgłosem atakujących klif fal, jak ciosy zadawane w bebechy skalistej ściany. Olbrzymia fala ustępowała tylko po to, aby znów z impetem rzucić się na skałę. Jeszcze raz i jeszcze raz, w nieskończoność, dopóki nie poczuł, jak ten rytm pulsuje również w nim, niczym tętno zagłady, przypominając mu, kim jest, i zakleszczając go w
dziedzictwie Deckerów. Zabrało mu to trzydzieści lat, ale ten wyborczy wyścig na burmistrza pozwoli mu uwolnić się od wstydu i porażki. Nathan zrobił jeszcze kilka zdjęć wysokich cementowych słupów, znajdujących się w ogromnym salonie, a potem przemieścił się, aby uchwycić cały budynek, który dzięki łagodnemu zakrzywieniu komponował się harmonijnie z liną brzegową, jakby był jej naturalną częścią. W rzeczywistości wyglądał jak cementowa muszla, niedokończone marzenie męża Neldy, człowieka, który odszedł o wiele za wcześnie. Odpowiedni właściciel musi po prostu mieć wizję, aby spojrzeć poza to, co zostało z budynku, i dostrzec potencjał tego miejsca. Kroki Nathana zachrzęściły na żwirze na podjeździe, po czym wsiadł do swojego starego forda focusa. Kupił go ze względu na małe zużycie paliwa; żadnych dodatków, wersja podstawowa, coś, czym mogliby jeździć Jason i Colleen. Kiedyś sprawi sobie coś lśniącego i szybkiego. Może po tym, jak Jason, Colleen i Henry ukończą już studia. I będzie mógł zastąpić czymś innym poobijanego SUV-a Annalise. A i mama będzie mogła zamieszkać na piętrze po czterdziestu latach mieszkania w tym samym ciasnym domku. Ale to kiedyś. Spojrzał na zegar na desce rozdzielczej i zawrócił, aby wjechać na długi, piaszczysty zjazd na autostradę. Annalise wspomniała coś o treningu piłki nożnej Henry’ego – chciał tam wpaść. Ale musiał jeszcze zdążyć umieścić te zdjęcia w Internecie przed meczem Colleen. Mimo to zmienił plany, czując, jak zalewa go nagła tęsknota, by ujrzeć swoją żonę, spędzić może pięć minut, trzymając ją za rękę i przyglądając się grze ich syna. Wleci tam na chwilę zobaczyć się z nimi, a potem wskoczy do biura, żeby zamieścić ogłoszenie. Jego kampania zależy od sprzedaży tej posesji i wyciągnięcia jego rachunku bankowego spod kreski. Na szczęście Annalise nie miała pojęcia, jak bardzo pogrążył ich w długach, inaczej znów zaczęłaby mówić o podjęciu pracy w domu spokojnej starości. Nie, żeby miał coś przeciwko dodatkowej pensji lub robieniu przez nią kariery, ale sprawiało jej radość to, że mogła zgłaszać się na ochotnika do pracy w szkole, w miejskim ośrodku Goodwill, centrum krwiodawstwa czy w komisji teatralnej, i lubiła chodzić na te wszystkie imprezy dzieci, lunche z mamami innych małych piłkarzy, wpadać na salę gimnastyczną. A jemu sprawiało radość to, że mógł jej ofiarować wolność robienia tych
wszystkich rzeczy. Gdy widział, jak jego piękna blondwłosa i błękitnooka żona macha do niego z trybun podczas meczu siatkówki w obecności całego miasta, czuł, jak ogarnia go dawne uczucie. Niedowierzanie, że tak dobrze się ożenił. Że Bóg podarował mu najpiękniejszą kobietę w Deep Haven. To, co mógł zrobić w podziękowaniu za łaskę poślubienia Annalise, to starać się być najlepszym mężem, takim jakim ślubował być. Szczerze mówiąc, pewnie zasługiwała na kogoś lepszego, ale nigdy jej tego nie powie. Wszystko, czego pragnął, to uczciwie żyć razem z nią. Zestarzeć się z nią. Przede wszystkim nie skończyć tak, jak jego ojciec. Nathan wjechał na autostradę, włączył radio i złapał lokalną stację. Vern and Neil, komentatorzy sportowi, podawali właśnie swoje prognozy dotyczące rozgrywanego dziś wieczorem meczu siatkówki. Wspomnieli o Colleen i jej ostrym ścięciu oraz o notowaniach drużyny. Spojrzał na zegar i docisnął pedał gazu. Kiedy dojechał na stadion, chłopcy właśnie skończyli trening i żywo dyskutowali. Zauważył Kellie Hanson, trenera Chipa Iversona i jego żonę Beth, rozdających ciasteczka grupie chłopców. Ani śladu Annalise. Siedział przez chwilę w samochodzie, rozmyślając, co robić, ale przyszło mu do głowy, że pewnie pojechała jeszcze z Henrym do domu przed meczem Colleen. Co oznaczało, że miał czas skopiować zdjęcia i przynajmniej zamieścić je z ogłoszeniem, które dzisiaj napisał. Doda jeszcze słowa klucze, opis, trochę grzeczności, a jutro rozpuści wici wśród swoich dawnych klientów. Jeśli będzie miał szczęście – dużo szczęścia – dom sprzeda się w ciągu tygodnia. Wprawdzie jest kryzys, ale odpowiednia posesja, z odpowiednim agentem i zmotywowanym sprzedawcą… Musiał tylko uruchomić swoje kontakty. Wiedział, że kilku inwestorów mogłoby to zainteresować. Wyjechał z parkingu przy stadionie, pomachał kilkorgu rodzicom i wjechał na główną ulicę. Z jego biura rozciągał się widok na jezioro na obrzeżach Deep Haven. Siedząc za biurkiem i obserwując słońce nad portem, które zalewało złotem maszty przycumowanych łodzi, był przekonany, że dokonał właściwego wyboru, zostając w Deep Haven. Nathan mijał właśnie Java Cup, kiedy zauważył wóz Annalise. Trudno było go nie dostrzec – naklejka drużyny siatkówki Husky na boku, wgniecenie na zderzaku, które zrobił, cofając i uderzając w przyczepione do auta sanie. Może zatrzyma się i zrobi żonie niespodziankę. A ona pośle w jego stronę uśmiech, jeden z tych, które przypominają mu,
dlaczego co rano wstaje z łóżka i wyrusza do pracy. Zaparkował i wyszedł z samochodu. Zauważył, że jego buty zakurzyły się od chodzenia wokół domu McIntyre’ów. Schylił się na chwilę, aby zetrzeć kurz skórzaną rękawicą, po czym otrzepał ręce i ruszył w kierunku kawiarni. Kiedy wszedł do środka, zadźwięczał dzwonek nad drzwiami. Kilka głów odruchowo się uniosło. Burmistrz Jerry Mulligan rozparty na fotelu w kącie rozmawiał z Normanem, właścicielem sklepu wędkarskiego. Nathan podniósł rękę na powitanie i uśmiechnął się. Potem rozejrzał się za Annalise. Znalazł ją siedzącą w przyległej sali, pogrążoną w rozmowie z kimś, kogo nie znał. Siwiejące włosy, skórzana kurtka. Ciemne, jakby zamyślone oczy. Mężczyzna rozmawiał z jego żoną, jakby ją znał. Jego dłoń wyciągnięta na stole niemal dotykała jej ręki. Nie usłyszeli, jak się do nich zbliża. Annalise pochylała się w stronę mężczyzny i miała dziwny wyraz twarzy. Mógłby przypuszczać, że był to strach, ale przecież widział już wcześniej strach na jej twarzy – kiedy Henry zjechał z klifu na rowerze i złamał rękę. Albo kiedy Colleen zgubiła się jej na godzinę na Targach Stanowych Minnesoty. Albo kiedy Jason miał wypadek na skuterze śnieżnym i musiał po zmroku złapać okazję, przez co spóźnił się dwie godziny. Nie, to nie był strach matki zamartwiającej się o swoje dzieci. Nie znał tego strachu i poczuł, jakby jakieś upiorne dłonie zaciskały się wokół jego szyi. – Lise? Uniosła głowę, spojrzała na niego i przez chwilę zamrugała oczami. Jakby go nie znała. Wyraz jej twarzy sprawił, że zaniemówił. Jeśli nie znałby jej lepiej, pomyślałby, że wtargnął na jakieś tajne spotkanie. Ale to była jego żona. Kobieta, z którą był od dwudziestu lat. Nie mogła mieć przed nim tajemnic, nawet gdyby chciała. Wtem uśmiechnęła się do niego i ucisk w jego piersiach puścił. – Nathan, cześć! – Wyciągnęła do niego rękę i złapała go za dłoń. – Och, mnie szukasz? Przenosił wzrok z mężczyzny na nią i z powrotem. – Nie… Przejeżdżałem tędy. Chciałem wpaść do Henry’ego na trening. A gdzie on jest? – Odwrócił się, spodziewając się zobaczyć ich syna w kąciku czytelnika ze swoim iPodem, udającego, że nikogo z nich nie zna.
– Jest… on jest… Zostawiłam go w skateparku. Dołączy do nas na meczu. Annalise zerknęła na mężczyznę i na sekundę upiorne uczucie wróciło. Ale Nathan zapanował nad nim i wyciągnął dłoń. – Nathan Decker, mąż Annalise. Chyba się nie znamy. Jest pan nowy w mieście? Mężczyzna spojrzał na Nathana, jakby oceniając go. Po czym wstał, uśmiechnął się i również wyciągnął rękę. Nathan najwidoczniej zdał egzamin. – Frank Harrison. – Zerknął na Annalise. – Wuj Annalise. Wuj. Nathan otworzył usta, ale brakowało mu słów. – Nie wiedziałem… nie miałem pojęcia, że Lise ma wujka. – Przeniósł na nią wzrok. – Nic nie mówiłaś, że masz wujka. Śmieszne, ale ona również wydawała się zszokowana wypowiedzą mężczyzny. Dziwnie się do niego uśmiechnęła. – Poznaj… mój… wujek Frank. Z… Pittsburgha. Nathan odwrócił się do Franka. – To cudownie. Sądziłem, że jej cała rodzina zginęła. Frank zamrugał, jakby zapomniał o śmierci jej rodziny. A potem skinął potwierdzająco głową. – Tak. Zginęli. Oprócz mnie. Znajdowałem się wtedy za granicą. W interesach. Nie było mnie w kraju… jakiś czas. Frank puścił jego rękę i Nathan mógł sięgnąć po krzesło. – A jakie to interesy? Czym się zajmujesz? – Jestem wojskowym. – Frank usiadł, odchylając się do tyłu, założył nogę na nogę i skrzyżował ręce na piersiach. – A ty czym się zajmujesz? – Pracuję w nieruchomościach. No i startuję na burmistrza. – To małe miasteczko. – Lise odezwała się trochę zbyt pośpiesznie, jakby start Nathana w wyborze na burmistrza był czymś błahym. – Bardzo małe. – Nie aż tak małe, żeby to, co robimy, nie miało znaczenia – odpowiedział Nathan, rzucając jej pytające spojrzenie. Odwróciła się i wypiła łyk kawy. Dziwne. – Latem, kiedy przyjeżdżają do nas turyści, liczba mieszkańców wzrasta nawet do dwudziestu tysięcy. Wprowadzając odpowiednie przepisy, możemy przyciągnąć jeszcze więcej turystów, jeszcze się rozrosnąć, wspierając jednocześnie rodziny, które mieszkają tu przez okrągły rok. I właśnie jutro jemy lunch z dziennikarzami z różnych mediów z Duluth, aby omówić wszystkie najnowsze pomysły, które zamierzam wprowadzić w życie, gdy obejmę stanowisko burmistrza. Frank spojrzał przeciągle na Annalise, po czym wlepił wzrok w swoją
kawę. Wstrzymała oddech, ale zaraz się odezwała. – Nathan będzie wspaniałym burmistrzem. Natomiast ja jestem zupełnie gdzieś z tyłu, za kulisami tego wszystkiego. Co ona wygaduje? – Nie powiedziałbym tego. Moja żona zasiada w każdej komisji tego miasta – począwszy od rady rodziców w szkole, a kończąc na miejscowym centrum krwiodawstwa. Jest fundamentem mojej kampanii. – Nathan chciał chwycić jej dłoń, ale szybko ją cofnęła i wsadziła do kieszeni. I jej uśmiech – tak wymuszony, jak wtedy, kiedy podarował jej pod choinkę lampkę do czytania. – Musimy już zbierać się na mecz. – Wstała. – Miło było się z tobą zobaczyć, wujku. Co? – Liso, co ty wyprawiasz? Nagle pojawia się ktoś z twojej rodziny, a ty go odprawiasz z kwitkiem? – Nathan odwrócił się do Franka. – Gdzie się zatrzymałeś? Przez moment wydawało się, że Frank nie był przygotowany na takie pytanie, jakby na moment stracił kontrolę. Zamrugał nerwowo, spoglądając na Annalise. – W Super 8 – odparł. – Już nie. Zostajesz u nas. Jesteś członkiem rodziny – pierwszym ze strony Annalise, jakiego kiedykolwiek poznaliśmy. – Nathan wstał i objął ją ręką wokół talii. – Annalise nie za wiele mówi o swojej rodzinie. Jakby nigdy nie istnieli. – Doświadczyła niewyobrażalnej straty – odparł cicho Frank. – Wiem. Co jest jeszcze jednym powodem na to, żebyś zatrzymał się u nas. Bardzo się cieszymy, że przyjechałeś. A jeśli nie jadłeś obiadu, z przyjemnością postawię ci hot doga na meczu siatkówki. Nasze siatkarki są nie do pokonania w swojej lidze, a moja córka gra w drużynie uniwersyteckiej. Potrafi tak ściąć piłkę, że padniesz z wrażenia. Ma to pewnie w genach po żonie, ponieważ ja nigdy nie byłem dobry w żadnych sportach. Chociaż ona zarzeka się, że w życiu nie grała w siatkówkę. Przez chwilę czekał na to, żeby Frank mu zaprzeczył, ale kiedy to się nie stało, wzruszył ramionami. – W każdym razie, na meczu będą również nasi dwaj synowie i moja matka. Ucieszą się, że będą mogli cię poznać, prawda, kochanie? Annalise wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. A czego od niego oczekiwała? Przecież to był jej jedyny żyjący krewny. Wreszcie jakiś łącznik z przeszłością jego żony. Może uda mu się dowiedzieć czegoś więcej o
wypadku, który zabrał jej rodziców i dwójkę rodzeństwa. I zostawił na nodze tę okropną bliznę. Wypadku, który do tej pory sprawia, że budzi się w nocy zalana łzami. Nathan znowu wyciągnął dłoń. – Witamy w Deep Haven, wujku Franku. 1 Minnesota – stan na północy USA. 2 Grinch – bohater filmu Grinch. Świąt nie będzie, zielony stwór, który nienawidzi świąt i robi wszystko, żeby je zniszczyć. 3 Chodzi o amerykańską odmianę futbolu.
dwa
Właściwie Frank żałował, że nie mógł być prawdziwym wujkiem. Deidre – a właściwie Annalise – zdołała w końcu ułożyć sobie życie, a on czuł się jak jej wujek. Frank chciał nawet ją uścisnąć. Jednak to mogłoby być dla niej za dużo. Nie co dzień kobieta, która została objęta programem ochrony świadków, zostaje nawiedzona – niczym przez ducha – przez swoją przeszłość. Ale również nie co dzień meldował się u swoich podopiecznych, przynosząc złe wieści, że grozi im niebezpieczeństwo. Podążał za nią do kawiarni, nie chcąc nachodzić jej na treningu futbolu jej syna. Dobrze wyglądała. Zapuściła włosy i teraz jej naturalnie słomkowe loki spływały puklami na ramiona. Złagodziły jej rysy i dodały elegancji, sprawiając, że na dobre zniknęła twarz ostrej nastolatki, którą kiedyś była, o kruczoczarnych nastroszonych włosach i przekrwionych oczach, obrysowanych czarną kredką tak mocno, że ledwie można było dostrzec ich błękit. Nabrała trochę ciała, zniknęła więc narkotyczna chudość, i dobrze wyglądała z opalenizną, a nie z ziemistą cerą ludzi żyjących na ulicy. Annalise prezentowała się jak kobieta, która wywodzi się z normalnego, zdrowego domu, dobrze wyszła za mąż i wiodła życie, z którego mogła być dumna. On z pewnością był dumny z tego, kim się stała. Niestety, być może będzie musiał jej to wszystko odebrać. Zaprowadził ją do odległego stolika w drugiej sali i od razu wyskoczył ze złymi wieściami. – Garcia wyszedł z więzienia. Jest na zwolnieniu warunkowym. Annalise opadła na krzesło i spojrzała tak, jakby próbowała odszukać w myślach to nazwisko. Ale on wiedział lepiej. Jak mogłaby nie pamiętać tego, co zrobił jej Garcia? Lub gróźb, które kierował pod jej adresem? Odezwała się niskim, niepewnym głosem. – Jak to możliwe, że Garcia dostał zwolnienie warunkowe? Przecież mówiłeś, że nikt go nigdy nie wypuści.
– Wyszedł na wolność, bo federalny system więziennictwa nie radzi sobie z przepełnieniem więzień, a Luis Garcia najwyraźniej dobrze się sprawował przez ostatnie dwadzieścia lat. – Albo przekupił kogoś z systemu. Usłyszał w jej głosie cynizm i nie mógł zaprzeczyć prawdziwości jej stwierdzenia. Pokręciła z niedowierzania głową, opadła na oparcie krzesła i wlepiła wzrok w świat za szybą. – Przykro mi, Annalise. To, co zrobiłaś, uratowało życie wielu ludziom. Dzięki tobie udało się zgarnąć z ulicy mordercę i dilera narkotykowego. – A teraz on znów wrócił na ulicę. – Odwróciła się do niego i spojrzała tym samym przeszywającym spojrzeniem, które znał sprzed dwudziestu kilku lat. – Wiesz, że zrealizuje swoją groźbę. Odnajdzie mnie i zabije. Wytrzymał to spojrzenie i odpowiedział na nie najbardziej solennym zapewnieniem, jakie był w stanie jej dać. – Dobrze cię ukryłem. Nikt nie wie, że tu jesteś – tak naprawdę tylko dwie osoby na tej planecie wiedzą, że nadal żyjesz. Westchnęła głęboko i zauważył, że jej podbródek zaczyna drgać. – Co u nich słychać? – Cóż, starzeją się. Ale są w dobrej formie. Twój ojciec przeszedł na emeryturę dwa lata temu. Dali mu na pożegnanie złoty zegarek. Napisali nawet o nim w gazecie. – Wiem. Wygooglowałam go. – Nie powinnaś… Uniosła dłoń i dostrzegł w jej twarzy cień poprzedniej Annalise, znanej jako Deidre, która niegdyś powiedziała mu dosadnie, co ma zrobić ze swoim pomysłem o donoszeniu przez nią na swojego handlującego narkotykami chłopaka, człowieka Garcii. – Tęsknię za nimi. I jestem ostrożna. – Mam nadzieję. – Frank nachylił się do niej. – Powiedz mi, czy ktokolwiek wie? Wstrzymała oddech i wbiła wzrok w swoją filiżankę kawy. – Nie, nikt nie wie. – Nawet twój mąż? Zacisnęła usta i pokręciła głową. – Kiedy go poznałam, zaczynałam od początku. Nie… nie chciałam mu mówić, kim byłam, więc… wymyśliłam sobie własną przeszłość. Powiedziałam mu, że moja rodzina zginęła w wypadku i że przyjechałam tu, aby zapomnieć. – Dobre kłamstwa są zbudowane na prawdzie.
Wyprostowała się. – Po dwudziestu latach łatwo jest uwierzyć. Żaden z moich krewnych dotąd się nie pokazał. Moja rodzina wierzy, że jestem sama. – W takim razie powinnaś być bezpieczna. Znajdziemy Garcię. Zamknęła oczy. Na tyle długo, że przeszedł go zimny dreszcz, który wymusił na nim pytanie. – Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć? – Chyba jednak mogę obawiać się kłopotów. Sposób, w jaki zniżyła głos, wypowiadając słowo kłopoty, spowodował, że wywołała bolesne wspomnienia o paśmie porażek. – Nie ochronię cię, jeśli nie będę wiedział wszystkiego. Pochyliła się w jego stronę. – Zaraz po tym… po tym, jak się tu przeniosłam, ja… cóż, nadal byłam zakochana w Blake’u. Blake Hayes, jej nieodpowiedni chłopak, który nakłonił ją, aby uciekła ze swojego idealnie porządnego domu, zamieszkała na ulicy, i namawiał na wypróbowywanie najróżniejszych narkotyków, dopóki nie zapomniała, jak się nazywa. Na szczęście jakiś świeżo upieczony glina znalazł ją któregoś dnia w jakieś uliczce i przekazał Frankowi, który włączył ją do programu ochrony świadków w zamian za zeznania przeciwko jednemu z najbardziej poszukiwanych bossów narkotykowych w St. Louis. Kosztowało ją to tylko życie jej najlepszej przyjaciółki. No i, cóż, jej własne. – Mówiłem ci, żebyś trzymała się od niego z daleka. – Frank, wtedy byłam taka głupia! Blake był wszystkim, co miałam. Czułam się tutaj samotna i… – Napisałaś do niego. Wyglądała, jakby miała zamiar się rozpłakać. Oparł się chęci dotknięcia jej i tylko bezradnie opuścił dłoń na stół. – Proszę, tylko mi nie mów, że użyłaś swojego nowego imienia. – Nie pamiętam. Ale na pewno napisałam, gdzie może mnie znaleźć, jeśliby chciał. A potem poznałam Nathana i od tej pory żyłam w śmiertelnym strachu, że Blake rzeczywiście się pojawi. – Przenieśliśmy go do Fairbanks na Alasce, kiedy wyszedł z więzienia. Nie chciałem, żeby się znalazł w pobliżu ciebie, bez względu na to, co mi powiedziałaś. – Ponieważ, cóż, była dla niego niczym własna córka. Spojrzała mu prosto w oczy. – Dziękuję. Prawdopodobnie znowu uratowałeś mi życie. – Dałem ci jedynie wybór. Sama uratowałaś sobie życie. Posłuchaj, mój partner jest właśnie w drodze do Fairbanks, aby przekazać mu te same wiadomości. Nakarmimy go historyjką, że zostałaś zabita, i postaramy się, aby
to łyknął. – Jeszcze jeden nekrolog. Nie skomentował tego – właściwie nie mógł, ponieważ jej życie było odmierzane nekrologami. – Lise? Frank poczuł się jak ojciec, któremu właśnie przedstawiono chłopaka swojej córki, kiedy ściskał dłoń jej męża Nathana. Według niego Nahtan Decker był dokładnie takim mężczyzną, jakiego powinna poślubić Annalise. Kochał ją. Ochraniał ją. Wcale tak bardzo nie skłamał, kiedy przedstawił się jako jej wujek. Jednak Frank nigdy by się nie spodziewał, że wyląduje w małym miasteczku, w szkole na sali gimnastycznej, i będzie dopingował córkę Annalise. Śliczną blondynkę, która była wierną kopią swojej mamy. Gdyby tylko jej rodzice mogli zobaczyć swoją wnuczkę! Nawet Frank czuł cień żalu z powodu tego, co Annalise utraciła. Nic dziwnego, że wyszukiwała informacji o swojej rodzinie w Internecie. – No dalej, Colleen, do przodu! – krzyczała Annalise. Dziewczyny wygrywały jednym setem. Sala była wypełniona kibicami ubranymi na biało i niebiesko, a ich wrzaski niemalże zagłuszały pisk butów, które tarły o parkiet. W powietrzu unosił się zapach popcornu i hot dogów zmieszany z zapachem rozgrzanych ciał. Grupa młodych mężczyzn z pomalowanymi na niebiesko twarzami porwała tłum, głośno dopingując brunetkę, która szła z piłką, aby zaserwować z końca boiska. Drużyna przeciwna, ubrana na czerwono, lekko przykucnęła, przygotowując się do przyjęcia piłki. – Mocną stroną Colleen są ścięcia. Zawsze znajdzie dziurę w obronie i walnie piłką w sam środek – powiedział Nathan. Nathan naprawdę polubił Franka, jakby rzeczywiście był członkiem rodziny. Po drugiej stronie Nathana siedział jego syn Henry i jadł popcorn. Frank dawał mu jakieś dziesięć lat, ale chłopak już miał szerokie ramiona i czarujący uśmiech młodszego brata Annalise, Bena. Pewnie o tym wiedziała. Ich starszy syn, Jason, dołączył do nich już po rozpoczęciu gry. Wysoki, o szerokich ramionach, wyglądał jak typowy środkowy obrońca. Usiadł obok Franka, zwijając w dłoniach cienką książeczkę. Frank dostrzegł ukradkiem – Romeo i Julia. Annalise przestała w końcu na niego patrzeć w taki sposób, że miał ochotę wiać. Teraz wiwatowała i głośno pouczała córkę, która właśnie przyczajała
się, aby uderzyć. Druga strona dała nura i odebrała piłkę. Brunetka rzuciła się do przodu. Kolejny set. I Colleen znowu przygotowująca się do ostrego ścięcia. Piłka wylądowała na aucie. – Dziewczyny Husky! Odzyskać serw! – krzyczała kobieta obok Annalise, mama Nathana, Helen. Wręczyła Frankowi torebkę popcornu jakieś dziesięć i pół sekundy po tym, jak Nathan go przedstawił. – Najwyższy czas, aby poznać kogoś z rodziny – powiedziała, ale jej uśmiech wskazywał, że była zachwycona. Rzucił w jej kierunku kilka ukradkowych spojrzeń. Smukła, a nawet dostojna, o twarzy okolonej siwiejącymi włosami i o pięknych, zielonych oczach. Colleen zrobiła blokadę. Piłka odbiła się jej od rąk i z hukiem uderzyła o parkiet – Husky wygrały decydującego seta. – Super, Colleen! Colleen rzuciła okiem na mamę i uśmiechnęła się do niej szeroko. Właśnie ten uśmiech córki Annalise – niewymuszony, promienny, pozbawiony jakiegokolwiek strachu – zadecydował za Franka. Zostanie, dopóki nie upewni się, że dopełnił swoich obowiązków i że Annalise i jej rodzina nadal będą żyli długo i szczęśliwie.
*** Annalise musiała tylko normalnie się zachowywać, a wszystko potoczy się gładko. – Powoli, Henry. Każde słowo wymawiaj wyraźnie. Siedziała na łóżku, otaczając go ramieniem i trzymając książkę z jednej strony. Lampa oświetlała otwartą stronę. Cieszyły ją te chwile wytchnienia, kiedy mogła mu pomóc przedrzeć się przez zbitki liter, które nadal były dla niego utrapieniem. Takie jak B i D. Przesuwał palcem po linijce, tak jak go uczyła, i składał całe zdanie. Załapie to. Ona również nie należała do najlepszych uczniów, ale w czwartej klasie nadążała z czytaniem za resztą klasy. Chodzi tylko o to, żeby ktoś go przypilnował i nie odpuścił. Zaczął czytać drugie zdanie. Starała się za bardzo nie rozglądać dookoła i nie patrzeć na koszulę przewieszoną na krześle, plątaninę dżinsów i skarpetek w kącie, jakieś rupiecie – on nazywał je swoimi skarbami – piętrzące się na szafce. Ulepione z gliny popielniczki, Bionicle i kilka modeli samochodzików wykonanych z drewna sosnowego. Wstęgi i nagrody za wygrane mecze piłki
nożnej. A nawet zdjęcie jego i brata mocujących się w zapasach. Nie zmieni nic w tym pokoju, dopóki syn nie wyprowadzi się z domu. Henry skończył czytać akapit i odwrócił stronę, wzdychając. – Na dzisiaj koniec, kolego. Świetnie ci idzie. – Wstała i pocałowała go w czubek głowy. – Nienawidzę czytać – powiedział. – Ale to się zmieni. Robisz postępy – odpowiedziała, wracając do krawędzi łóżka. Pomodliła się za niego, a potem pocałowała go w policzek, zatrzymując się na moment, aby sprawdzić, czy poczuje jeszcze ten jego dziecięcy zapach małego chłopca. Ich niespodziewane dziecko po dwóch poronieniach. Noszące imię jej ojca. Ukoronowanie jej i tak już opływającego w błogosławieństwa życia. – Lubię wujka Franka – odezwał się, kiedy wstała. – Jest zabawny. I zna się na czarach. Potrafi sprawić, że rzeczy znikają. Dokładnie. Ale to, aby Frank został wujkiem, było ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła. Jeszcze jedno kłamstwo, o którym musiała pamiętać. – Tak, jest miły… – Jak to się stało, że wcześniej nas nie odwiedzał? Stojąc przy drzwiach i zbliżając rękę do włącznika światła, zrobiła głęboki wdech. – Długo nie było go w kraju. – A teraz dlaczego przyjechał? – Był w pobliżu i wpadł z wizytą. Dobranoc, Henry. – Mam nadzieję, że zostanie z nami na zawsze – powiedział, kiedy wyłączyła już światło. Och, nie. Tylko nie to! Zatrzymała się przy pokoju Colleen i zapukała do drzwi, zanim je otworzyła. Colleen szybko wsunęła komórkę pod kołdrę. Cudownie! Pewnie esemesuje z tym okropnym Tuckerem. Jego imię już prawie wypływało z jej ust i w powietrzu zawisło widmo ostrej wymiany zdań. Widziała go zaraz po meczu przy automacie z napojami. Miał ciemne włosy zasłaniające oczy i rozsiewał wokół siebie aurę snowboardzisty – lekkomyślności, magnetyzmu złego chłopca, który najwyraźniej hipnotyzował jej córkę. Miał na sobie koszulę w czarną kratkę na zatrzaski narzuconą na czarny T-shirt, spodnie w jakieś wzory. I płaskie kółka w małżowinach usznych. No, nie mogła sobie wymarzyć lepszego chłopaka dla swojej słodkiej,
pięknej i mądrej córki. Trzymaj się od niego z daleka. On zniszczy ci życie. Słowa cisnęły jej się na usta, ale nie chciała zrujnować tego triumfalnego wieczoru. Innym razem. – Byłaś dziś świetna podczas meczu, kochanie. Colleen uśmiechnęła się szeroko. Czasami w takich chwilach wracała do niej przeszłość i Annalise znów miała szesnaście lat. Leżała owinięta w swoim łóżku w różowy miękki koc naciągnięty pod samą brodę i tak samo czekała, aż pojawi się jej matka, żeby życzyć jej dobrej nocy. A potem wszystko potoczyło się tak szybko. Annalise nie kryła, że żyła w ciągłym strachu o córkę. Że Colleen zakocha się w Tuckerze lub innym chłopaku z wiecznie przetłuszczonymi włosami, który oczaruje ją kuszącymi słowami i wykradnie z jej objęć. Tak, dwadzieścia lat później Annalise dokładnie wiedziała, przez co kazała przechodzić swojej matce. – Dzięki, mamo. Ale powinniśmy wygrać trzema setami pod rząd. – Pamiętaj, że nie jesteś sama na boisku. Musisz słuchać innych z drużyny. Oni też mogą dostrzec blokujących i powiedzieć ci, gdzie atakować. Wyraźnie słyszałam jak Ashely krzyknęła: linia! – przy ostatnim woleju w drugim secie. – Wiem. Ale kiedy zaczynam grać, nikogo nie jestem w stanie słuchać, tylko swojej adrenaliny. – Colleen wygładzała dłońmi fioletowy wełniany koc, muskając puszek palcami. Zawsze tak robiła, kiedy na nowo przeżywała grę. – I muszę jeszcze popracować nad uderzeniem z góry. Trener twierdzi, że nie oddalam się dostatecznie daleko od piłki i dlatego nie uderzam odpowiednio mocno. – Musisz wyskoczyć z rękami uniesionymi w górę – w ten sposób masz więcej siły. I nie opuszczaj drugiej ręki, kiedy odchylasz uderzającą rękę do tyłu, bo twój rozmach maleje. Przynajmniej tak mówił jej trener, wystawiając ją już w drugiej klasie do gry w drużynie uniwersyteckiej, kiedy była mocna w ataku, tak jak teraz Colleen. Gdyby tylko bardziej w siebie wierzyła… – Spróbuję. – Colleen zmarszczyła brwi. – Znowu buszowałaś po Internecie w poszukiwaniu treningów siatkówki? Annalise zaśmiała się, ale jej serce podskoczyło do gardła. Co mogłoby być złego w tym, że jej rodzina dowiedziałaby się, że kiedyś grała w siatkówkę? Tak mały okruch prawdy nie miałby znaczenia. Ale dokonała tak wielu
przeróbek w swoim życiu, zdeterminowana, aby wymazać najmniejszy ślad tego, kim była, i zacząć zupełnie od nowa, że straciła również i te cenne perełki, które mogły zmienić się w prawdziwe skarby. Na przykład mogła stać się prawdziwym autorytetem w sprawach siatkówki dla swojej córki. – Odpocznij sobie. Zostały tylko dwa dni do kolejnego meczu. – Annalise mrugnęła do niej porozumiewawczo, zanim zgasiła światło i zamknęła za sobą drzwi. Szła wzdłuż galerii zdjęć swoich dzieci. Na końcu korytarza wsunęła głowę do swojego pokoju, gdzie w łóżku, w piżamie w szare paski, leżał Nathan. W telewizorze cicho brzęczały wiadomości. Jej mąż miał na nosie okulary do czytania, ale mogła dostrzec, że przed chwilą zjechały z czubka głowy, mierzwiąc jego krótkie ciemne włosy. Lekki zarost na twarzy wskazywał, że golił się dzisiaj dwukrotnie. Robił tak od początku kampanii, zawsze starając się wyglądać schludnie. Trzymał komputer na kolanach i pisał coś, stukając w klawiaturę. Jej ciągle zapracowany Nathan. Ciągle walczący. Ciągle usiłujący coś zmienić na lepsze. – Nie jestem pewna, czy powinniśmy sprezentować Colleen telefon komórkowy albo jej własny komplet kluczy na urodziny. Nathan zamrugał powiekami, przenosząc na nią wzrok. – Colleen to mądra dziewczyna. Nauczy się odpowiedzialności. Pewnie jej mama też tak o niej mówiła, kiedy miała szesnaście lat. – Tak, tylko ona rośnie tak szybko… Nathan wrócił do pisania. Annalise westchnęła. – Zaraz wracam. Zajrzę tylko do wujka Franka i zobaczę, czy u niego wszystko w porządku. Skinął głową, a ona zamknęła drzwi i poszła do kuchni. Za stołem siedział Jason, ślęcząc nad jakimś zadaniem matematycznym, na które padało światło górnej lampy. Położyła dłoń na jego ramieniu i ścisnęła je. Taki wspaniały młody mężczyzna. I do tego przystojny, o jasnobrązowych, kręconych włosach i muskulaturze sportowca, nawet jeśli jego pasje wiązały się bardziej z teatrem. – Nie słyszałam, żebyś wspominał o przesłuchaniu tacie. Spojrzał na nią. Miał bursztynowe oczy jej ojca i coś, co po prostu zapierało Annalise dech w piersiach. No i odziedziczył po niej zdolności aktorskie, o których nie miała pojęcia, dopóki nie przeniosła się do Deep Haven.
– Jutro ogłoszą obsadę. Powiem mu, jeśli dostanę tę rolę. Jego twarz przybrała błagalny wyraz. Och, no i co miała teraz zrobić? Raz jeszcze ścisnęła jego ramię. Na zewnątrz, na tarasie, wiatr nawiewał liście pod balustradę, a drzewa trzęsły się od czegoś, co brzmiało jak deszcz. Lub deszcz ze śniegiem. Zapaliła światło na zewnątrz, oświetlając przykryty ruszt do grilla i puste donice. Wolała zasypiać ze światłem na zewnątrz, trochę jak na stadionie bejsbolowym. Była to pozostałość po pierwszych dniach w Deep Haven, kiedy wydawało się, że noc może ją pochłonąć i kiedy siedząc na sofie owinięta w koc, obawiała się zasnąć. Nic dziwnego, że wyszła za Nathana sekundę po tym, jak ją o to poprosił – chciała być z kimś, kto odgoni od niej wspomnienia. Ale nie tylko dlatego. Nathan był wspaniałym człowiekiem, który zaproponował jej życie, jakiego potrzebowała. A jej pokaleczone serce pokochało go tak mocno, jak tylko było w stanie. I nadal kocha. Zagotowała w kuchence mikrofalowej kubek wody, dodała gorące kakao i powędrowała na dół, do sutereny, gdzie umieścili Franka. Zapukała do drzwi z nadzieją, że jeszcze nie śpi. Otworzył kompletnie ubrany, z okularami na nosie. – Przyniosłam ci gorące kakao, wujku. – Och, Deidre, to bardzo miło z twojej strony. – Ciii, Annalise, bardzo cię proszę. Jason jest na górze. – Oczywiście. Przepraszam. Czasami zapominam. – A ja czasami zapominam, że kiedykolwiek byłam Deidre. Uśmiechnął się do niej, a potem wziął kakao i podmuchał na nie, zanim wypił łyk. – Pyszne. – Moja mama przygotowywała je w ten sposób – z cynamonem i gałką muszkatołową. Nie mam jej przepisu, ale eksperymentowałam, dopóki nie udało mi się zrobić czegoś, co smakowało podobnie. – Skrzyżowała ręce na piersiach. – Masz wszystko, czego potrzebujesz? – Ominęła go wzrokiem i spojrzała w głąb pokoju, gdzie Nathan wcześniej rozłożył sofę do spania. Nie spędzała w suterenie za dużo czasu – pachniało tu jak w męskiej szatni. Nathan wyciskał siódme poty na ustawionej w kącie bieżni, i czasami on i chłopcy oglądali tu na dole telewizję. Miała wielkie plany, aby pomalować ciemne panele ścienne na kremowo, być może założyć szynowy system oświetlenia, usunąć tapicerowane meble. Tymczasowo nakryłaby je czymś. Ale zmiana
wymaga czasu. Nie dokonuje się w ciągu jednego dnia. Chyba że ktoś jest objęty programem ochrony świadków. – Jeśli będzie ci zimno, przy łazience znajduje się szafa z pościelą. Są tam jakieś koce. – Wskazała na nią, nie wiedząc, co jeszcze miałaby powiedzieć Frankowi. Lub raczej chciała powiedzieć tak wiele, że nie wiedziała, jak zacząć. Odwróciła się w kierunku schodów. – Podjęłaś właściwą decyzję, Annalise. Może to właśnie chciała usłyszeć, ponieważ zatrzymała się i w ułamku sekundy poczuła, jak wilgotnieją jej oczy. – Naprawdę tak myślisz? – Tak. Wiem, ile cię to kosztuje, ale… Kiedy zamilkł, znowu się do niego odwróciła. Próbowała czytać w jego oczach. Zawsze okazywał jej życzliwość, nawet kiedy była… cóż, niezbyt skora do współpracy. Nadal pamięta, że kiedyś rzuciła w kierunku jego głowy talerzem jak frisbee. Tylko szybki refleks uratował go przed ścięciem głowy. – U nich wszystko w porządku. Na początku było ciężko. Twoja mama co jakiś czas do mnie wydzwaniała, ale oczywiście nie mogłem jej niczego powiedzieć. W końcu się z tym pogodzili i telefony ustały. Słysząc to, odetchnęła głęboko i ulokowała się w starym fotelu Nathana. – Myślę o moich rodzicach, zwłaszcza w takie wieczory, jak ten, kiedy na meczu wszyscy pojawiają się ze swoimi dziadkami. Mama pewnie byłaby zachwycona, widząc, jak Colleen gra w siatkówkę. Tata zabrałby Henry’ego i Jasona na ryby. Frank powoli przeszedł od drzwi, aby usiąść na sofie, trzymając w dłoniach kakao. – Zabawne, ale kiedy dzisiaj siedziałeś przy mnie na meczu, poczułam prawie, jak to jest, kiedy ma się krewnych. – Tak wiele udało ci się osiągnąć! – Niczego nie osiągnęłam. To Nathan. On mnie znalazł. On zbudował to życie. – Nie, Deidre, ty zbudowałaś to życie razem z nim. Ty stworzyłaś Annalise. Ty zostałaś matką i żoną. Ty skorzystałaś z drugiej szansy i zrobiłaś to w niesamowity sposób. – Czasami zastanawiam się, co by się stało, gdybym… cóż, gdybym odtrąciła wtedy twoją pomoc. Napotkał jej wzrok. Tak, znał odpowiedź na to pytanie.
Złączyła dłonie. Były zimne – zimą zawsze były zimne. – Nie cierpię ukrywać czegoś przed Nathanem. Frank pokiwał głową. – Czuję się, jakbym… pewną część siebie odgrodziła murem. Czasami wydaje mi się, że patrzę na swoje życie jak z jakiegoś tarasu widokowego. Jakby tak naprawdę nie należało do mnie. I Nathan nie może zrozumieć, dlaczego cały czas muszę mieć zapalone światła na zewnątrz ani dlaczego nie mogę oglądać seriali kryminalnych. Albo dlaczego czasami gramolę się do łóżka Colleen i tulę ją z całych sił. Frank cały czas kiwał głową. – Wiedziałeś, że co roku mama kupowała mi nową ozdobę choinkową do mojej kolekcji? Zastanawiam się, czy nadal to robi? – Podciągnęła kolana pod brodę i owinęła się swetrem. – Moja siostra nazwała swoją córeczkę Deidre. Ale to pewnie wiesz. Jeszcze raz przytaknął i odstawił kakao na stolik. – Czasami tak bardzo mam ochotę do nich zadzwonić, że zaczynam krążyć wokół domu z telefonem w ręku. – Nie rób tego. To byłoby jak powrót zza grobu, a poza tym… pojawiłoby się zbyt dużo pytań. No i Garcia pewnie nadal ma swoje kontakty w St. Louis. Odwróciła wzrok, pocierając dłonią o policzek. – Sądziłam, że mam to już za sobą. Przepraszam. – To moja wina. Nie powinienem się tak po prostu pojawiać. Ale nie chciałem, żeby jakiś inny agent nagle wskoczył w twoje życie… a poza tym musiałem zobaczyć, jak sobie radzisz. Czułość w jego głosie przypomniała jej, jak bardzo mogła na niego liczyć w pierwszych dniach nowego życia. – Co słychać u Margaret? Frank pochylił się do przodu i zacisnął dłonie. – Od ośmiu lat nie żyje. Rak. – Och, Frank. Tak mi przykro! – Poszło szybko. Do końca nic mi nie powiedziała, a kiedy to już się stało, no cóż… nie pozostało nam dla siebie zbyt dużo czasu. – Masz córkę, zgadza się? – Mieszka ze swoim mężem w Kalifornii. Mam jeszcze wnuka. Ma dwadzieścia lat. Czasami oglądam jego zdjęcia na Facebooku. Dziwne, ale wyglądało to tak, jakby Frank był jeszcze bardziej odseparowany od swojej rodziny niż ona. – Czy nie zbliżasz się już do emerytury? Nie myślałeś, żeby się przenieść do Kalifornii? Skrzywił twarz. – Wiesz, jak to jest. Córka ma pełno zajęć i nie potrzebuje,
żebym się wtrącał w jej życie. – Frank… Uniósł dłoń. – Naprawdę jeśli o mnie chodzi, jest okej, Annalise. Ludzie nie doceniają tego, co mają, dopóki tego nie utracą. Kiedyś to do niej dotrze. – Frank, ale ja wiem, co mam. I nie zamierzam tego stracić. I… kiedy patrzę Nathanowi w oczy, czuję ciężar tego kłamstwa. Chcę mu powiedzieć prawdę. Sądzę, że na nią zasługuje. Ale co potem? Wyobrażam sobie wyraz jego twarzy i reakcję… może w takim wypadku lepiej jest nie wiedzieć? Frank miał ten irytujący zwyczaj nieodpowiadania na pytania. To sprawiało, że słowa wracały do niej, odbijając się echem, uwierały i parzyły. – Powinnam była mu powiedzieć na początku. Frank podniósł kakao i wypił łyk. – Wiesz, że mnie wkurzasz? Myślę, że posiedzę tu kilka dni. Upewnię się, czy Garcia nie kręci się w okolicy. Wstała. – Proszę cię tylko o jedną rzecz – postaraj się nie zniszczyć mojej kryjówki, dobrze, wujku? Uśmiechnął się szeroko. – Posłuchaj, moja panno, trochę grzeczniej albo przełożę cię przez kolano. Rzuciła w niego poduszką. Zrobił unik. – Nadal jestem szybszy niż ty. Wyszła z pokoju, skrywając uśmiech i zostawiając go na dole. Czy nie tak jest właśnie z rodziną i krewnymi? Ma się ochotę ich udusić, ale nie da się bez nich żyć. Nadal uśmiechała się do siebie, wchodząc do ich sypialni. Nathan uniósł głowę znad komputera. – Co cię tak śmieszy? Właśnie wtedy, w tym cudownym momencie, otworzyły się drzwi do jej przeszłości, a na progu pojawiła się okazja. Może mogłaby wyjawić mu prawdę. To, że wujek Frank nie był jej prawdziwym krewnym, ale ochroniarzem, człowiekiem, który ją uratował. To, że sprowadził ją do Deep Haven, ponieważ lubił to małe miasteczko. Że kiedy zobaczyła Nathana stojącego w holu kościoła, z wyciągniętą do niej dłonią, ujrzała przyszłość, jakiej pragnęła. To, jak bardzo się bała, że Nathan ucieknie od niej natychmiast, jak tylko rzuci okiem na jej przeszłość, dlatego ją przed nim skrywała. I jak powoli jej kłamstwa utkały sieć tak ciasną, że stała się materiałem, na którym zbudowała swój świat. Ale może gdyby mu teraz powiedziała, zasłona wisząca pomiędzy nimi
rozerwałaby się. Ujrzałby ją całą i… i… I co wtedy? Nathan brzydził się zdradą. Jego ojciec zdradzał matkę i to zniszczyło ich wszystkich. Nigdy by jej tego nie wybaczył. Co gorsza, gardziłby nią. Nie mogłaby znieść odbicia Deidre w jego oczach. Tej Deidre, która przehandlowała samą siebie za narkotyki. Która zwykle budziła się gdzieś w jakiejś uliczce, nie pamiętając, kim jest ani jak się tu znalazła. Która spowodowała śmierć swojej współlokatorki i najlepszej przyjaciółki. Nawet Annalise gardziła tą Deidre. A jej dzieci? Co z nimi? Nie mogła ich utracić. – Nie, to nic śmiesznego – odezwała się w końcu. – Zaraz przyjdę do łóżka. Wyłączył telewizor, a ona zamknęła się w łazience i sięgnęła po wiszące na wieszaku rzeczy do spania. Długa flanelowa piżama, wełniane skarpetki i dodatkowy podkoszulek. Czasami sypiała nawet w rękawiczkach. Bardzo sexy. Zaczęła się zastanawiać nad ubieraniem tych wszystkich warstw. Nie, nie mogła mu powiedzieć prawdy – jeszcze nie – ale mogła znowu dodać nieco pikanterii ich małżeństwu. Pomóc wykrzesać tę iskrę, bliskość, za którą zawsze tęskniła. Być może wtedy by zrozumiał. Rozebrała się, przez chwilę przyglądając się bliźnie na nodze, po czym złapała ręcznik i owinęła się nim. Skropiła się odrobiną perfum, które dostała od niego w prezencie pod choinkę, zatykając przy tym nos, aby nie kichnąć, wymyła zęby, i w końcu, z bijącym sercem, opuściła łazienkę. Światło po jej stronie łóżka spływało po twarzy Nathana, po delikatnie zamkniętych powiekach, podwiniętych rzęsach, których cień odbijał się na policzkach. Komputer leżał na podłodze przy łóżku. Przeszła cicho przez pokój. Nie poruszył się. Usiadła po swojej stronie łóżka i położyła dłoń na jego piersi. – Nathan? Nic. Pochyliła się nad nim i powąchała jego szyję. Uwielbiała jego wodę po goleniu, sposób, w jaki wtapiała się w jego skórę, nadając mu męski, wyrazisty zapach. Pomimo braku iskrzenia, ich wzajemna miłość uleczyła ją, a ich związek zapewnił poczucie bezpieczeństwa, otaczając ją jakby kokonem. Zachrapał głośno. Przesunęła dłonią po jego podbródku, wyczuwając kłujący zarost. Po czym docisnęła dłoń do jego piersi, badając jego oddech, który wznosił się i opadał.
Tak, to mogło wystarczyć. Wspólne życie, wspólne dzieci. Świadomość, że przed nimi dobra przyszłość. Nie potrzebowała iskrzenia. Wróciła do łazienki, żeby włożyć swoją warstwę ubrań, zanim wśliznie się do łóżka.
*** Dawno, dawno temu Tucker Newman miał rodzinę czekającą na niego, kiedy wracał do domu. Mamę, która o godzinie szóstej stawiała casserole z tuńczyka na środku porysowanego sosnowego stołu. Brata, który zaciągał go do swojego pokoju, aby obejrzeć z nim najnowsze modele desek w czasopiśmie Snowboarder. Dawno, dawno temu Tuck nie otwierał drzwi wejściowych do zimnego, ciemnego domu, z wypełzającymi z kątów cieniami i zapachem zjełczałego mleka, dowodu na to, że ktoś – to znaczy on – zapomniał wyrzucić śmieci. Kiedy włączył światło, spłynęło po kuchni nad stertą poczty na środku stołu i przemknęło po górze lepkich talerzy z zaschniętym jajkiem w zlewie. – Mamo! – zawołał, ale nie spodziewał się odpowiedzi. Jego matka miała podwójną zmianę w tawernie Deep Haven, gdzie pracowała najpierw jako kelnerka, a potem jako barmanka. Prawdopodobnie nie pojawi się w domu przed drugą. Ale przecież potrzebowali pieniędzy. Może w tym roku nie załapią się na kościelny koszyk z jedzeniem na Dzień Dziękczynienia. Nie cierpiał otwierania drzwi i przyjmowania koszyka od pastora Dana i jego żony. Tak jakby byli biedni czy coś w tym rodzaju. Nie byli biedni. Tylko… tylko… Głodni. Tuck znalazł opakowanie makaronu z serem w szafce. Wyciągnął garnek, napełnił go wodą i postawił na kuchence, żeby się zagotowała. Potem zrzucił buty, wziął Rusty’ego ze stołu, ułożył stare kocisko na kolanach i przeciągając dłonią po jego grzbiecie, zaczął przeglądać pocztę. Goście z firmy Midwest Ski Supply nadal się nie zorientowali, że jego brat zmarł trzy lata temu. Mimo to Tuck otworzył katalog, aby rzucić okiem na nowy sprzęt tego sezonu. Rusty rozsiadł się na jego kolanach, pomrukując z rozkoszy. Co by dał za model Burton Nug! Jego deska była dłuższa i cięższa, a sądząc po wyglądzie Nuga, wystarczyłaby mu długość 142, znacznie mniej niż jego zwykłe 150. Z systemem V-Rocker, zawieszeniem jumper cables, krawędziami trzymającymi się wszystkich powierzchni da się na niej jeździć w każdych warunkach – na stokach, w skokach, w obrotach, w boxingu. Z nią mógłby
pewnie dotrzeć do finału zawodów The Sugar Ridge Free Boarding. No i kosztowała jedyne 400 dolarów. Zamknął katalog. Podniósł Rusty’ego i położył go sobie na ramionach. Kot przeciągnął się i ziewnął. – Kogo chcę oszukać? Pewnie nie ruszę się stąd przez całe życie i będę kelnerował, szuflował śnieg, i wynosił śmieci w kurorcie Sugar Ridge za 7,25 dolara za godzinę. Nie był w stanie zdobyć stypendium dzięki dobrym stopniom. Najwięcej kłopotów sprawiało mu czytanie – po prostu nie mógł pojąć słów. Litery odrywały się od strony i same się przemieszczały. Raczej ucieknie z lekcji, niż będzie czytał na głos. Pewnie będą trzymać go w szkole średniej do trzydziestki. Nie, pewnie sam odpuści na długo przedtem. Położył kota na podłodze, a Rusty zwinął się przy jego nogach. Tuck uważał, żeby przez przypadek nie nadepnąć na niego, kiedy wrócił do kuchenki, aby wsypać makaron. Woda zabulgotała, a potem wypłynęła brzegami na białą płytę. Zmniejszył nieco ogień, zamieszał i zakrył garnek pokrywką. Potem wyciągnął naczynia ze zlewu i odłożył na bok, aby wypełnić komory ciepłą wodą, i oddał się rozmyślaniom o Colleen. Złapał ją dzisiaj w sali gimnastycznej, kiedy ćwiczyła serwy. Jej długie jasne włosy zebrane w piękny koński ogon, jej niebieskie oczy jak zimowe niebo w siarczysty mróz były w stanie zrobić z niego niewolnika, sprawić, że zapomni, jak się nazywa. Tak jak w dniu, kiedy zauważył, że przygląda się jego skokom podczas turnieju. Zabrało mu całe osiem miesięcy, aby się z nią umówić. Nie było to łatwe. Przecież była córką Deckerów. Dzisiaj Colleen przerwała rozgrzewkę i podbiegła do niego. Wyrwał jej piłkę z rąk i zakręcił nią na palcu. Odebrała mu ją. – Szpaner! Chwycił ją w talii, przyciągnął do siebie i oparł się o ścianę. – To się nazywa szpanowanie. – Po czym pochylił głowę i pocałował ją. Całował się z całym tabunem dziewczyn – w końcu był w ostatniej klasie – ale z żadną tak jak z Colleen. Smakowała jak najczystsze promienie słońca, a całując ją, czuł, jakby jego ciało zamieniało się w złoto. Zarzuciła mu ręce na szyję i oparła się o niego. Zapomniał o tym, jak zostali przyłapani przez panią Decker w parku we wtorek.
Colleen oderwała się od niego, a on zbliżył twarz do jej szyi i zaciągnął się jej zapachem – czymś kwiatowym, co emanowało z jej skóry – a potem pocałował ją tuż przy uchu. – Czuję, że ich dzisiaj zniszczysz. Przygryzając wargi, spojrzała w kierunku drzwi, a potem na szatnię. – Właściwie mogłabym już skończyć rozgrzewkę. Może wyskoczymy do centrum na kawę? Popatrzył na nią uważnie. – Jesteś pewna? Pokiwała głową i uśmiechnęła się. – No to chodźmy. Zaparkował z tyłu sali gimnastycznej zaraz przy wyjściu, a ponieważ nie wzięła ze sobą kurtki, jak tylko odpalił swojego starego jeepa z miękkim dachem, włączył ogrzewanie. – Słyszałem, że w Montanie padał już śnieg – odezwał się Tuck, wyjeżdżając z parkingu. – Wiele bym dał, żeby być teraz na stoku. Dojechali do Java Cup i właśnie parkowali, kiedy Colleen położyła rękę na jego ramieniu. – Poczekaj. Widzę SUV-a mamy. Rzucił okiem na kawiarnię, ale nie dostrzegł pani Decker przez żadne z frontowych okien. – Nie chcę kawy – powiedziała, sztywniejąc. Zmarszczył czoło. – Dlatego że twoja mama jest w środku? Colleen, posłuchaj, wiem, że spanikowałaś, kiedy przyłapała nas, jak się całowaliśmy… – Mama cierpi na paranoję, że zajdę w ciążę czy coś w tym rodzaju. Zrujnuję sobie życie. – Ze mną. – Nie chciał, żeby to wyszło na jaw w ten sposób. Za bardzo się odkrywał. – No to co, że cię nie lubią. Nic mnie to nie obchodzi – stwierdziła, wzruszając ramionami. A nagle powiedział coś, co jeszcze bardziej pogorszyło sprawę. – Wiesz, nie byłoby to nic strasznego, gdyby mnie jednak lubili. Wiedział, że chciała być złośliwa, wybuchając śmiechem tak gwałtownie, ale mocno go to poruszyło. – Och, Tuck. Naprawdę? Zacisnął szczęki. – No tak, co sobie wyobrażałem? – Przerzucił bieg w samochodzie. – No to jedźmy do portu. Zagrzeję cię do walki przed meczem. A potem mrugnął do niej porozumiewawczo, bo potrzebował jej uśmiechu. Tego wieczoru Colleen zagrała nadzwyczajny mecz, a on cały czas mocno ją dopingował, pomimo słów, które płonęły w jego sercu. Zwłaszcza kiedy
obserwował Deckerów zajmujących cały rząd ławek, jedzących popcorn, śmiejących się. Tak jakby należeli do siebie. Jakby byli szczęśliwi. Pani Decker wchodząc do sali, na pewno go zauważyła, ale nie zaprosiła, aby usiadł razem z nimi. Czy naprawdę nie dało się go lubić? Tuck wstawił naczynia z zaschniętymi resztkami jedzenia do ciepłej wody z płynem, aby je namoczyć. Nalał wody na patelnię i postawił ją na blacie kuchennym. W dawnych czasach mieli działającą zmywarkę. Ale to było wtedy, kiedy jeszcze mieszkał z nimi tata, kiedy potrafił prawie wszystko naprawić. Oprócz swojego małżeństwa. Tuck przestał się zastanawiać, który weekend mógłby spędzić ze swoim ojcem. Szczerze mówiąc, wyglądało na to, że staruszkowi na tym w ogóle nie zależy. Wprawdzie podarował Tuckerowi kartę wstępu na wyciągi do Sugar Ridge, gdzie zarabiał na alimenty. I Tucker widział go gdzieś w tłumie podczas kilku ostatnich zawodów, w których startował. Ale jego ojciec był tam tylko dlatego, że obsługiwał wyciągi lub sprzęt do wytwarzania sztucznego śniegu albo ubijarkę do śniegu. Wspomnienia Tuckera o życiu, jakie niegdyś wiedli, bladły. Z tyłu, za nim, zaczęła pobrzękiwać pokrywka. Ale zanim zdążył się odwrócić, więcej mlecznobiałej piany wypłynęło i pokryło płytę kuchenki. W powietrzu unosił się fetor przypalonego makaronu. Wyłączył ogień i zdjął z niego garnek, aby nieco wystygł. Potem znowu ruszył do naczyń. Woda parzyła mu dłonie, kiedy szorował resztki jajka. No to co, że cię nie lubią. Nic mnie to nie obchodzi. Nie mógł wymazać z głowy tych słów i wyrazu twarzy Colleen. Tak jakby chodziła z nim tylko dlatego, aby zrobić na złość rodzicom. No tak, to poprawiało samopoczucie. Tak naprawdę to chciał zapukać do ich drzwi, wyciągnąć rękę i przeprosić za to, co pani Decker zobaczyła w jego jeepie na parkingu przy latarni morskiej w czasie lunchu we wtorek. Z innymi dziewczynami posunął się znacznie dalej. Ale one nie były Colleen Decker, córką prawie burmistrza, członkiem najbardziej szanowanej rodziny w mieście. A fakt, że ich córka lubiła go, sprawiał, że czuł się… jakby nie był do końca przegrany. Opłukał talerz i umieścił go na suszarce. Nie spodziewał się, że zaproszą go na obiad w Dzień Dziękczynienia, ale… no dobrze, to byłoby bardzo miłe. Prawdziwy rodzinny obiad, taki jaki kiedyś
w jego rodzinie. No nie, zaczynało to wyglądać jak kiepska reklama z kanału telewizji rodzinnej Hallmark. Opłukał następny talerz. No to co, że cię nie lubią. Nic mnie to nie obchodzi. Kiedyś jeszcze im udowodni, że nie jest taki, na jakiego wygląda – nieodpowiedzialny próżniak z deską snowboardową, próbujący skraść im córkę. Opłukał ostatni talerz, złapał za ścierkę i zaczął wycierać naczynia, zanim powkładał je do szafki. Wypuścił wodę ze zlewu, a potem chwycił durszlak, aby odcedzić makaron, który wpadł do niego zbity w gumową grudę. Kiedy przepłukał go wodą, makaron się rozkleił. Wrzucił go z powrotem do garnka, a potem otworzył lodówkę. Oczywiście mleko cuchnęło, jakby było popsute od kilku tygodni. Znalazł starą margarynę, oczyścił ją, dodał nieco wody i tym polał swoją ubogą wersję makaronu z serem. Nałożył na talerz i ruszył do swojego pokoju. Na ścianach wisiały plakaty z Tomem Simsem, należące do jego brata, co było pewnego rodzaju próbą podtrzymywania go przy życiu. Zanim usiadł na łóżku, rozłożył na nim dżinsową narzutę. Powinien tutaj posprzątać – przynajmniej oddzielić brudne rzeczy od czystych, które razem kotłowały się porozrzucane na podłodze. Nacisnął guzik „włącz” na swoim odtwarzaczu VCR i na ekranie telewizora pojawiło się wideo starego filmiku dla snowboardzistów, takiego, które jego brat zamawiał kiedyś co miesiąc, z trikami i spinami, i cudownym śniegiem w tle. Siedząc ze skrzyżowanymi nogami na łóżku i wcinając obiad, Tuck całkowicie zatracił się w poczuciu wolności, jaką daje snowboard. Kiedy skończył, odniósł talerz do kuchni, polał wodą i odstawił do suszarki. Potem wyszorował płytę kuchenki z osadu po gotowaniu. Wylał mleko z kartonika, zgniótł go i umieścił w odpowiednim pojemniku na śmieci. Zgasił światło w kuchni, ale zostawił dla mamy włączone na zewnątrz, oświetlające zniszczony ganek i pożółkłą funkię rozrastającą się na chodniku przed domem. O tej porze w nocy, kiedy panowała taka cisza, dom ożywał wspomnieniami – o jego bracie siedzącym po drugiej stronie pokoju, opowiadającym mu snowboardowe historyjki lub tę o dziewczynie, którą spotkał w Colorado, podróżując autostopem latem w poszukiwaniu pracy. Tuck położył się na plecach, układając ręce pod głowę. Gapił się na plakat, na którym błyszczący biały śnieg rozpryskiwał się za krawędzią deski przy
wykonaniu McTwista. Tak bardzo tęsknił za bratem. Miał nadzieję, że umarł szybko, kiedy porwała go lawina. Miał nadzieję, że nie leżał tam przez kilka dni, jak w grobie, dopóki się w końcu nie udusił. Nawet nie chciał wyobrażać sobie, jak to jest dusić się. A może już to wiedział? Zamknął oczy i zaczął wsłuchiwać się w ciszę. Tak, Colleen była namiętna, ale chciał czegoś więcej, niż tylko trzymać ją w ramionach. Chciał jej idealnego życia.
trzy
Pewnego dnia Helen Decker obudzi się w zimny, mroźny poranek i zobaczy, że prawdopodobnie wszystkie jabłka na jej drzewku odmiany Honeycrisp zmarzły. Jednak zbieranie ich zbyt wcześnie oznaczało, że nigdy nie osiągną idealnej kruchości. Helen stanęła na podwórku. Słońce dopiero co zaczęło podnosić się nad jeziorem. Wdychała zapach powietrza, czując ziemistą rześkość jesieni. Sięgnęła po jabłko z przeciążonego owocami drzewa i zaczęła sprawdzać, czy nie ma brązowych plamek, czy nie jest robaczywe i czy nie choruje. Jabłoń prezentowała owoce z idealnie czerwoną skórką, z odcieniami żółci i cytrynowej zieleni, co wskazywało na przepyszną, słodko-kwaśną kruchość, która rozpływała się w ustach i pozostawiała na języku nutkę subtelnej cierpkości. Doskonałe na szarlotkę, ciasto z kruszonką i z karmelem. Duma jej posesji na rogu Third Avenue i Sixth Street przez ostatnie czterdzieści lat. Tak, dzisiaj mogła zacząć je zbierać. Pierwszą partię zaniesie do domu Nathana. Na szczęście mieszkał zaraz po drugiej stronie ulicy, po skosie – żeby mógł mieć ją na oku. Może Colleen lub chłopcy będą mieli ochotę zabrać po jednym do szkoły. Później upiecze szarlotkę – albo trzy. Jedną dla swojej siostry Miriam, drugą dla Nathana. Trzecią zatrzyma dla siebie, chociaż większą jej część zamrozi. Taka szarlotka mogła wystarczyć jej nawet na dwa miesiące, jeśli ją pokroi i oddzielnie zamrozi każdy kawałek. Zawsze zbierała wystarczająco dużo jabłek, żeby zrobić dwadzieścia litrów musu jabłkowego, chipsy jabłkowe do pochrupania w zimowe wieczory, świąteczne placki dla siostry i jej rodziny, a czasami nawet cydr na coroczną potańcówkę z okazji święta Szalonego Łosia. Pewnie byłaby w stanie sama przytaszczyć prasę do wyciskania soku z jabłek. Nie była ciężka, tylko nieporęczna, a Nathan i tak miał dzisiaj za dużo na głowie. Nie może przegapić dzisiejszej audycji w radiu. Może nawet zadzwoni z pytaniem, na które Nathan odpowie w błyskotliwy sposób. Będzie też musiała
zadzwonić do Miriam i przypomnieć, żeby powiedziała o tym sąsiadkom z bloku. Wybór Nathana na burmistrza byłby najlepszą rzeczą, jaka mogła się przydarzyć temu miastu. A sam Nathan był z pewnością najlepszą rzeczą, jaka przydarzyła się jej. Helen włożyła rękawice i zaczęła zrywać jabłka z drzewa, sięgając tylko po najdojrzalsze. Będzie je tak powoli zbierać przez kolejne kilka dni, a nawet tydzień, modląc się o dodatnie temperatury, chociaż przeczuwała, że śnieg spadnie u nich jeszcze przed Halloween. Te obite i robaczywe czy podziobane przez ptaki wrzucała do papierowej torby. Dobre jabłka układała w czerwonym wiklinowym koszu, obchodząc drzewo dookoła, dopóki owoce nie wypełniły kosza. Pierwszy zbiór w tym roku. Nie mogła się doczekać, żeby pokazać to Annalise i wnukom. I może wujkowi Annalise, Frankowi, jeśli wcześniej nie wyjedzie. Nie, żeby jakoś szczególnie mu się przyglądała, ale spotkanie jednego z krewnych Annalise po tylu latach… Przyznała, że była go ciekawa. No i jego wygląd raczej nie sprawiał jej przykrości: krótkie szpakowate włosy, błękitne oczy, które zaintrygowały ją od pierwszego spojrzenia. Patrzył jej prosto w oczy i mocno uścisnął dłoń przy powitaniu. Lubiła tego rodzaju szczerość w mężczyznach. Sprawiała, że chciała mu zaufać. Jeśli w ogóle kiedykolwiek będzie znowu miała ochotę zaufać mężczyźnie. Przytargała koszyk z jabłkami na ganek i postawiła na stopniach, starając się ominąć uszkodzone deski. Potem zdjęła rękawiczki i weszła do domu. Kawa już się zrobiła, więc nalała sobie filiżankę, dodała mleczka migdałowego i słodzik. Dawniej piła wyłącznie czarną, ale z upływem lat zaczęła łagodzić mocny smak mlekiem. Czasami nawet zaglądała do Java Cup i próbowała którejś z ich kaw latte. Zauważyła, że na jesień wprowadzili nowy smak – dyniowy. Być może spróbuje tego przy najbliższej okazji. Postanowiła wziąć prysznic. Kiedy skończyła, usłyszała dzwoniący telefon. Jeszcze ociekając wodą, chwyciła słuchawkę i owinęła się szlafrokiem. – Nagrałam ci wiadomość. Gdzie byłaś? Miriam zrobiła się bardziej wymagająca po tym, jak jej mąż William zmarł trzy lata temu. Helen miała nadzieję, że nie zachowywała się podobnie po śmierci Dylana… ale nie, przecież odszedł od niej kilka miesięcy przed swoją
śmiercią. Od tamtej pory postanowiła nie stawiać nikomu żadnych wymagań, i tyle. – Dzisiaj jest dzień zbioru jabłek. Są już dobre. Byłam na podwórku. A myślałaś, że gdzie jestem? – Nie wiem. Widziałam cię wczoraj na meczu, jak rozmawiałaś z jakimś mężczyzną. – No i co z tego? Myślałaś, że poszłam z nim w tango czy coś w tym rodzaju? – Helen przełączyła siostrę na tryb głośnomówiący i zaczęła wklepywać krem w twarz. – Helen, co cię napadło? Oczywiście, że tak nie pomyślałam. Przywykłaś do bycia samą. – Miriam zmieniła ton głosu i dodała cicho: – To coś innego niż bycie wdową. Zawsze pozostaje to puste miejsce po drugiej stronie łóżka. Patrzyła na siebie w lustrze, na drobne linie wokół oczu. Prawda. Nic nie wiedziała o pustce po drugiej stronie łóżka. Pokręciła głową. – To wujek Annalise, Frank. Przyjechał do niej na dwa dni. – Wujek Annalise? Myślałam, że ona nie ma żadnej rodziny. Powoli wysunęła szufladę z kosmetykami do makijażu. Od lat tam nie zaglądała. Natknęła się na niebieskie cienie do oczu – a może zaszaleć z różowym? – i nałożyła je na powieki. Nie, nie wyglądało to dobrze. Starła je chusteczką. – Właśnie wrócił z dłuższego pobytu za granicą. Czy może kiedyś tu mieszkał? Nie znam wszystkich szczegółów. Kiedy znalazła tusz do rzęs, otworzyła go i wyciągnęła szczoteczkę. Na jej końcu wisiała zbrylona grudka. Wrzuciła go z powrotem do szuflady i zamknęła ją. – Wydaje mi się, że nie przyjechał na długo. Ale posłuchaj, chciałam ci powiedzieć, że dzisiaj o dziewiątej Nathan występuje w radiu. Odpowiada na pytania dotyczące jakichś kwestii społecznych. Wiem, że byłby wdzięczny za każdego słuchacza. – Nie wierzę, że startuje na burmistrza. Przecież Jerry doskonale wypełniał swoje obowiązki. Nie wiem, dlaczego rezygnuje. – Miriam, Jerry chce pójść na emeryturę. A Nathan jest twoim siostrzeńcem. Głosuj na niego. Osuszając włosy ręcznikiem, zaczęła przyglądać się sobie dokładnie w lustrze. Postarzała się, to prawda, ale jej oczy nadal były młode. Przynajmniej dzisiaj. Może powinna pofarbować włosy. Wyobraziła sobie, jak znowu staje się blondynką, zwłaszcza po tylu latach. Walka z rakiem odarła z niej kolor
włosów zbyt wcześnie. Boleśnie wcześnie. Postarzała się o dekadę lub dwie praktycznie w ciągu jednej nocy. W rzeczywistości wyglądała na sześćdziesiątkę przez ostatnich dwadzieścia lat. – Oczywiście, że będę na niego głosować – odezwała się Miriam. – Pomyślałam, że mogłabym wpaść i zerwać kilka jabłek. Nie będziesz miała nic przeciwko temu, prawda? Chciałabym zrobić szarlotkę dla Janice i chłopców. – W porządku. – To nic, że jej matka zasadziła tę jabłoń, kiedy urodził się Nathan. Że sprzedała dom Helen po jej rozwodzie. Że Helen spłaciła go i jest jego jedyną właścicielką od dwudziestu lat. Miriam nadal sądziła, że dom należy również do niej. – No to do zobaczenia! – Helen rozłączyła się, zanim siostra zdążyła wyprowadzić ją z równowagi. Miriam nigdy nie wybaczyła jej tego, że wyrzuciła Dylana na ulicę. Cóż, nie było jej wtedy w jej domu, kiedy wrócił, pijany i zły. Czy raczej to Helen była zła. I pozostała zła przez lata. Przymknęła powieki pod ciężarem wspomnień pęczniejących w jej pamięci. Takie odległe czasy! A mimo to nadal płaciła za to wysoką cenę. Nie miała wątpliwości, że start Nathana na burmistrza sprawi, że zostaną wywleczone na światło dzienne jeszcze jakieś głęboko skrywane urazy. Ale już się na to uodporniła. A tak szczerze mówiąc, to Miriam miała rację. Nie znajdzie sobie nikogo na męża, tak późno wkraczając do gry. Poza tym etykietka rozwiedzionej przylgnęła do niej na dobre, mimo że Dylan zmarł tak dawno temu. Rozwiedziona… nie wdowa. Uczesała włosy, a potem włożyła dżinsy i jasną dżinsową koszulę ze znaczkiem dyni wpiętym w klapę kołnierzyka. Rozglądała się za kolczykami i znalazła parę pasujących, w kształcie malutkich dyni, które Colleen podarowała jej kilka lat temu. Znów zerknęła na swoje odbicie w lustrze. Wyglądała nieatrakcyjnie. Ale może właśnie taka była. Stara i nieatrakcyjna. Babcia. Cóż, nie była to taka straszna rzecz. Powinna być wdzięczna za to, co ma. Równie dobrze mogła już nie żyć. Helen włożyła kurtkę, postawiła jej kołnierz, na szyi zawiązała różową chustkę – którą Annalise kupiła jej latem na jednym z tych lokalnych
jarmarków – i sięgnęła po rękawice. Kiedy schodziła ze schodów, słońce zdążyło już oczyścić horyzont, a teraz rozświetlało i ogrzewało delikatną białą mgiełkę, unoszącą się nad źdźbłami traw. Usłyszała skrzypienie na trzecim schodku i zamachnęła się ręką, chcąc się uchronić przed upadkiem. Ale jej noga zdążyła już zjechać po ruchomej desce, Helen potknęła się i poleciała do przodu. – Och! Zatrzymała się dopiero pod jabłonką, lądując na dłoniach i padając twarzą w trawę. No ładnie. Bardzo ładnie. – Nic ci się nie stało? Usłyszała z ulicy głos zbliżający się w jej kierunku i zamknęła oczy. Cudownie. Ale nie była w stanie powstrzymać się od śmiechu. Och, jak elegancko! Jeśli planowała wywrzeć wrażenie na wujku Franku, to na pewno jej się udało! Usiadła, czując, jak jej dżinsy nasiąkają lodowatą rosą. – Nie, wszystko w porządku! Ale oczywiście mężczyzna w czapeczce bejsbolowej, wytartych dżinsach i skórzanej kurtce wbiegł do niej na podwórko z prędkością obrońcy z drużyny Minnesota Vikings. Pozbierała się szybko i stanęła na nogi, na wypadek, gdyby miał przesadzić ze swoją rycerskością i chciał ją porwać w ramiona. – Widziałem, jak upadłaś. – Tylko się potknęłam. Schody z przodu domu wymagają naprawy. – Odwróciła się, aby ocenić zniszczenia. Deska na stopniach była pęknięta przez całą długość, a co gorsze, spadł również kosz z jabłkami, które rozsypały się po trawie. Nie cierpiała poobijanych jabłek. – Mogło ci się naprawdę coś stać. – Co, wyglądam już tak staro? Ten komentarz wywołał rumieniec na jego twarzy. Uśmiechnęła się. – Żartuję. To miłe, że zaraz przybiegłeś. Naprawdę. Ale nic mi nie jest. A w ogóle czemu jesteś tak wcześnie na nogach? – Sięgnęła po koszyk i zaczęła zbierać jabłka, sprawdzając, czy się nie poobijały. – Jestem rannym ptaszkiem. Widziałem cię, jak rano zbierałaś jabłka. – Pochylił się tuż przy niej i zaczął przyglądać się owocom. – Jaka to odmiana?
– Honeycrisp. Czysta finezja. – Podała mu jabłko, a on wytarł je o kurtkę i ugryzł. Uśmiechnęła się na widok tego, jak zamrugał oczami i skrzywił twarz. – Cierpkie. – Odezwał się pomiędzy kolejnymi kęsami. Miał ładne oczy. Szaroniebieskie, w których migotała iskierka humoru. – Są świetne na szarlotkę. I jabłka w karmelu. – Zebrała już wszystkie owoce i podniosła kosz. Szybko schował jabłko do kieszeni i rzucił się, aby jej pomóc. Stanęła. – Dam radę sama unieść. – Z całą pewnością, ale dla mnie to prawdziwa przyjemność. – Uśmiechnął się, zagryzając lekko dolną wargę. – Chciałam je zanieść do Nathana… – Doskonale. Właśnie zmierzam w tamtym kierunku. – Mrugnął do niej porozumiewawczo. Nie miała pojęcia, co z tym wszystkim zrobić. I nagle, choć nie wiedziała dlaczego, ale słowa po prostu popłynęły jej z ust, jakby powstrzymywała je przez lata. Jakby czekały, aby dojrzeć i nagle były gotowe do życia. Zanim nadciągnie mróz i je zniszczy. – Może miałbyś ochotę wejść, a ja zrobię dla ciebie szarlotkę?
*** Chciał tylko poznać świat Annalise i ludzi, z którymi żyła. Tak naprawdę nie zamierzał wpadać na szarlotkę. Ale co facet może na to poradzić? Helen śmiała się sama z siebie – z tego, jak potoczyła się aż pod drzewo, odbijając się z lekkością dwudziestolatki. Zabawne kolczyki w kształcie malutkich dyń dyndały jej przy uszach. No i ten zapach cynamonu i gałki muszkatołowej rozchodzący się z kuchni, kiedy podśpiewywała sobie piosenkę Sinatry, a on naprawiał schody przy ganku… Tak, podobała mu się. Dobrze było pracować własnymi rękami, podważyć deskę, wyciąć nową, wstawić w miejsce starej, a przy okazji, skoro już tam był, załatać jeszcze dwa inne miejsca. Helen nie będzie już więcej potykać się na ganku, przynajmniej nie wtedy, kiedy on będzie w pobliżu. A kiedy zaprosiła go do swojej kuchni na kruchą, pachnącą i ciepłą szarlotkę z kulką lodów, na moment jego życie przestało wirować i zatrzymało się w błogim, idealnym miejscu. Od śmierci Margaret czuł, jakby jego życie dryfowało bez celu. Ale siedząc
u Helen w kuchni, słuchając jej opowieści o tym, jak Nathan i Annalise się poznali i zakochali, i o wczesnych latach ich małżeństwa, poczuł się, jakby wrócił do domu po długiej podróży na morzu. – To była miłość od pierwszego wejrzenia. Jak tylko przekroczyła próg domu, wiedziałam, że to właściwa kobieta dla Nathana. Patrzyła na niego, jakby był jej bohaterem. A mnie traktowała jak drugą matkę. Helen postawiła przed nim kawę i kartonik z mlekiem, a potem znów usiadła na krześle. – To takie smutne, że straciła całą rodzinę. Cieszę się, że ma chociaż ciebie. Frank pokiwał głową, ignorując ukłucie, jakie poczuł wewnątrz. – Nathan mówił, że jesteś wojskowym? Gdzie służyłeś? Nalał sobie mleka i zamieszał. – W wielu miejscach. Ale o większości rzeczy nie mogę mówić. – Och, jesteś jakimś tajnym agentem? Podobał mu się sposób, w jaki się z nim droczyła, chociaż nie powinien jej tak oszukiwać. – Coś w tym rodzaju. Niestety, byłem nieobecny w domu przez wiele lat. Moja biedna żona całymi tygodniami nie miała ode mnie żadnych wieści. Jej uśmiech osłabł, kiedy wspomniał o żonie. Zobaczył, że zerknęła na jego dłoń, szukając obrączki na palcu, więc szybko dodał. – Zmarła jakieś osiem lat temu na raka. – Zacisnął kciuk wokół ucha na kubku z kawą. – Mamy córkę, która mieszka w Kalifornii. – Frank, tak mi przykro. Uniósł do góry rękę. Chciała szybko zmienić temat. – Więc Annalise ma kuzynkę?! Jeszcze jedną krewną, o której nie wspomniała. Bardzo ładnie, Frank. I właśnie taki jest problem z kłamstwami – są jak uszczelnianie przecieków w łodzi podwodnej. – Niestety, od lat nie miały ze sobą kontaktu. – Będzie musiał uczulić Annalise na tę wpadkę. – Szkoda. Nathan ma kuzynów w całym kraju. Rodzina Deckerów mieszka w okolicy od blisko pięciu pokoleń. Dziadek mojego byłego męża przybył tu na początku dziewiętnastego wieku jako traper, osiedlił się w Deep Haven, ożenił z miejscową dziewczyną z plemienia Ojibwa, więc jak teraz rzucisz kamień, to trafisz w kogoś z rodziny Deckerów. – Wielu ludzi rzuca kamieniami w Deckerów? Chciał, żeby zabrzmiało to jak żart, ale dostrzegł jakby cień smutku w jej oczach. Pochyliła się nad swoim talerzem z ciastem. – Niestety tak, Nathan i ja
jesteśmy czarnymi owcami w rodzinie. – Helen, trudno mi dostrzec w tobie czarną owcę. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się, i wtedy, na sekundę, jego świat lekko zakołysał się w posadach. Już prawie zapomniał o takich emocjach. – Jesteś bardzo miły. Prawda jest taka, że trzydzieści lat temu poślubiłam Dylana Deckera, chłopaka stąd, który zabiegał o mnie, doprowadził do ślubu, a potem złamał mi serce. – Odsunęła talerz z szarlotką. – Rozeszliśmy się po trzynastu latach małżeństwa, kiedy Nathan miał dwanaście lat. Nadal widzę go stojącego w pokoju, trzymającego w rękach piłkę i patrzącego, jak jego tatuś odjeżdża. Spędził całe lato, siedząc na schodach przed domem i czekając, aż tata wróci. Ale dla mnie to była ulga. Zamilkła, odetchnęła głęboko, a on od razu wyczuł, że za chwilę usłyszy rodzinną tajemnicę. – Po tym wszystkim Dylan pokazał się w domu kilka razy, zawiany, żądający spotkania z synem, ale nie pozwoliłam mu na to – nie w takim stanie. Pewnej nocy usiadł pijany za kierownicą i uderzył w człowieka. Dylan zginął, kiedy jego samochód zsunął się z krawędzi autostrady i spadł z mostu Cutaway Creek do rzeki. Ten drugi mężczyzna – Moe Jorgenson – zmarł na miejscu. Jego syn Shawn grał z Nathanem w futbol. Nathan od razu zrezygnował. Nigdy już nie zagrał. I… i właśnie z tego powodu miasto nigdy nie zapomni nazwiska Decker. – Bardzo mi przykro. – Wystarczą mi Nathan, Annalise i ich dzieci. Nie obchodzi mnie, co miasto o nas gada. Jeśli mam swoją rodzinę, moje życie jest spełnione. Uległ nagłej potrzebie dotknięcia jej i wyciągnął rękę. Miała mocne, gładkie dłonie i poczuł pod palcami, że są nieco chłodne. Nie odsunęła się, ale również nie odwróciła ręki, żeby chwycić jego dłoń. Mijały sekundy, a on słyszał tylko tykanie zegara. Helen pokręciła delikatnie głową. – Przepraszam. Jestem dzisiaj… – Wyciągnęła rękę i poklepała wierzch jego dłoni. – Frank, jesteś miłym człowiekiem. Dziękuję, że mnie wysłuchałeś… – Co tu się dzieje? Frank szybko zabrał rękę i aż podskoczył na krześle, niebezpiecznie się na nim przechylając. Kobieta, która mogłaby być obszerniejszą, niższą wersją Helen, wkroczyła do kuchni, zatrzaskując za sobą drzwi z siatkowym ekranem. Ubrana była w brązową marynarkę z wełny, odsłaniającą bluzę z wyhaftowanym fioletowym
kwiatem na przedzie. Na włosach ściągniętych do tyłu miała zrobioną na drutach przepaskę. Patrzyła na Helen, jakby przyłapała ją na obściskiwaniu się na tylnym siedzeniu jego starego mustanga. – Miriam! Wejdź, proszę. – Helen wstała, zerkając na Franka. – To jest wujek Annalise, Frank Harrison. Miriam miała okrągłą twarz, zaciśnięte, wąskie usta i chłód w oczach, który się jeszcze dziwnie nasilił, kiedy się do niego odwróciła. – Dzień dobry. Jestem Miriam. Siostra Helen. Wstał z krzesła. – Bardzo mi miło panią poznać. – To takie dziwne, że dopiero po tylu latach pojawia się ktoś z rodziny Annalise. Chciał coś powiedzieć, ale w tym momencie zabrzęczał telefon w jego kieszeni. Wyciągnął go, sprawdził numer i spokojnym głosem zwrócił się do kobiet. – Muszę odebrać. Przepraszam na chwilę. Helen wskazała mu gestem pokój obok, a on skinął głową w podziękowaniu i odebrał telefon. Zniżył głos. – Rozmawiałeś z nim? – A ty jak się masz, Frank? – Na miłość boską, Boyd, przecież wiem, że to ty. Rozmawiałeś z Blakiem? Co on wie? – Pracował z Parkerem Boydem już sześć lat i ciągle nie potrafił pomyśleć o nim inaczej niż żółtodziób. – Szefie, właściwie to jest problem. Był pewnie w pokoju Nathana – ściany pomalowane na brązowo, pojedyncze łóżko przykryte narzutą, ramka ze zdjęciem Annalise i jego w dniu ślubu stojąca na starym biurku. – Jaki problem? – Blake Hayes nie żyje. Frank usiadł na łóżku i mocniej docisnął telefon do ucha. – Co powiedziałeś? – Został zamordowany. Nie żyje najdalej od dwudziestu czterech godzin. Koroner jest w drodze. Wygląda na to, że był torturowany – przywiązano go do krzesła i… cóż, brakuje mu kilku części ciała. Garcia. Nie powiedział tego na głos, ale znał sposób działania tego człowieka. – A jego mieszkanie było przewrócone do góry nogami, jakby morderca czegoś szukał. Może listu? Z datą sprzed dwudziestu lat? Potarł dłońmi oczy. To mało
prawdopodobne, ale Blake mógł zachować adres Deidre, aby zabezpieczyć się na wypadek, gdyby Garcia miał się znowu nagle pojawić. Miał tylko nadzieję, że Annalise nie wyjawiła swojemu dawnemu chłopakowi nowego imienia. – Mogło to też być przypadkowe morderstwo – odparł Frank, wyrażając tymi słowami bardziej nadzieję niż prawdę. – Mogło tak być – odpowiedział cicho Boyd. – Szefie, myślę, że musimy przenieść Annalise… – Przestań gadać. Daj mi pomyśleć. Jak Garcia znalazł Blake’a? Nie mógł wiedzieć… chyba, że Blake nie pozostał w zupełnym ukryciu. Chyba, że kontaktował się z ludźmi z przeszłości. – Sprawdź Blake’a, zobacz, czy nie kontaktował się z ludźmi z dawnego gangu Garcii. – Jeśli to zrobił Garcia, oznacza to, że jest w drodze, że może do niej dotrzeć. – Zawiadom linie lotnicze… – Już to zrobiłem, kiedy odkryłem, że złamał zasady zwolnienia warunkowego. – Co oznacza, że porusza się samochodem. Jak długo może mu zabrać podróż z Fairbanks do Minnesoty? – Nie wiem. Może kilka dni? Poczekaj sprawdzę na MapQuest. Zza drzwi dochodził do niego głos Miriam. – Helen, co tu jest grane? Czy on trzymał cię za rękę? Helen syknęła: ciiii. Ale mimo to Frank podszedł bliżej drzwi. – Tylko zaprosiłam go na szarlotkę! – Powinnaś się wstydzić. – Nie jestem martwa – tylko rozwiedziona. – Właśnie! To ci powinno dać do myślenia, zanim rzucisz się w kolejny związek… Odszedł kilka kroków od drzwi i zaczął się wpatrywać w wiszące na ścianie zdjęcia. Na jednym Helen ze swoimi wnukami. Siedziała między nimi na stopniach schodów, które właśnie naprawił, otaczając ich ramionami i uśmiechając się do aparatu. – To jakieś plus minus sześćdziesiąt siedem godzin jazdy. – Więc około trzech dni? – Musi omijać główne drogi, no i jeśli podróżuje sam, musi jeszcze spać.
Poza tym z północy nadciągają burze, co pewnie go spowolni… Sądzę, że ma pan maksymalnie pięć dni, szefie. Pięć dni. Pięć dni na to, aby powiedzieć Annalise, żeby spakowała swoje życie. Aby dać jej nową tożsamość, znaleźć nowe miejsce do zamieszkania, stworzyć dla niej nowe życie. Z jej rodziną lub bez. Wpatrywał się w swoje odbicie w lustrze, słysząc głosy przeszłości. Musiał ją przenieść, jeśli miała przeżyć. A on bardzo chciał, żeby Annalise żyła. – Znajdź go, Boyd – powiedział i rozłączył się. Raz jeszcze zerknął na fotografię, czując, jak narasta w nim nienawiść do swojej pracy i ludzi takich, jak Garcia. Nienawiść do tego, że za pięć dni zabierze wszystko Annalise. I Helen. Chyba że… Chyba że przekona Helen, że można mu zaufać. Żeby oddała swoje życie w jego ręce. Żeby pozwoliła mu stworzyć dla niej nową tożsamość, również dla Annalise i jej rodziny. – No i co? Zamierzasz może zaprosić go na tańce dziś wieczorem? Znieruchomiał, aby usłyszeć odpowiedź. – Ja… I nagle, o nic nie dbając, ponieważ już wiedział, co robić, otworzył drzwi i szeroko się uśmiechnął. – Właściwie to ja zapraszam ją na tańce. – Spojrzał prosto w oczy Helen. – Czy pójdziesz ze mną? Kiedy się uśmiechnęła, a jej oczy pojaśniały i powiedziała „tak”, poczuł, jakby umawiał się na prawdziwą randkę.
cztery
Nathan nie miał pojęcia, w jaki sposób znalazł się w tak patowej sytuacji. Ale chyba musiał zrobić coś, co sprawiło, że żona go zdradziła. Okej, zdradziła to może za dużo powiedziane. Ale nie miał bladego pojęcia, jak zareagować, kiedy dziś rano podeszła do niego i powiedziała. – Czy naprawdę muszę być dzisiaj na lunchu? To ty startujesz na burmistrza, a nie ja. Co to miało znaczyć? Stanowili zespół i, szczerze mówiąc, nie było osoby w Deep Haven, która nie lubiłaby Annalise Decker. Doskonale wiedział, że prowadziła dla niego kampanię wyborczą na każdej radzie rodziców w szkole, na każdym meczu futbolu. Przez cały czas, pracując jako wolontariuszka w ośrodku Goodwill, na spotkaniach w kościele, w radzie teatralnej i ośrodku krwiodawstwa. Nie mógł zapomnieć o jej słowach przez cały ranek, zwłaszcza podczas godzinnej audycji śniadaniowej w radiu z Isadorą Presley, lokalną gwiazdą talk-show, która okazała się niezłą dziennikarką polityczną. Annalise była jego sekretną bronią i teraz potrzebował jej bardziej niż kiedykolwiek, jeśli miał nadzieję pokonać Seba Brewstera. Do dzisiaj, do godziny dziewiątej rano, Nathan Decker był przekonany, że zostanie następnym burmistrzem Deep Haven. Po czym Jerry – przebiegły Jerry Mulligan – ot, tak, pojawił się w czasie trwania programu radiowego i wyraził swoje poparcie dla spóźnionej kandydatury Seba Brewstera na burmistrza. Nathan powinien był to przeczuć. Człowiek ten zagrażał mu w wyścigu wyborczym, odkąd wrócił do Deep Haven rok temu. Co oznaczało, że Nathan potrzebował głosu każdego wyborcy. Spojrzał na bukiet kalii leżący na siedzeniu obok. Wypełniły wnętrze forda świeżością, powabem, którego jego małżeństwo nagle zaczęło potrzebować. Rzeczywiście, od wczorajszego przyjazdu jej wuja Annalise była jakby nieobecna, nerwowa. Dziś rano przy oknie aż podskoczyła z przerażenia, kiedy podszedł do niej, obserwującej z dziwnym wyrazem twarzy Franka zbierającego jabłka na podwórku u jego mamy. Stanął obok niej, a ona cicho
jęknęła. Przypominało to pierwsze lata małżeństwa, kiedy Annalise słysząc, jak on wchodzi do pokoju, wzdrygała się, jakby był bandytą. Albo kimś jeszcze gorszym. – Przepraszam – mówił, a ona uśmiechała się do niego blado, wracając myślami z jakiegoś odległego miejsca. Być może teraz z przeciwnej strony ulicy, gdzie jej wujek próbował oczarować jego matkę. Tak. Widział sposób, w jaki się śmiała. Widział, w jaki sposób Frank zabrał kosz z jej rąk. Pan Rycerski. Coś zacisnęło się w jego wnętrzu. Będzie musiał mieć oko na tego gościa. Może rzeczywiście to Frank wprawił Annalise w takie rozdrażnienie. Niemniej zadaniem Nathana było to naprawić. Podjechał pod dom, ale nie pofatygował się, aby wjechać do garażu. Jej SUV stał zaparkowany dalej na podjeździe. Miał nadzieję, że zastanie ją, jak bierze prysznic lub ubiera się do wyjścia na lunch. Może nawet, jak dawniej, uda mu się niespodziewanie skraść dłuższą chwilę i spędzić ją sam na sam z nią. Tęsknił za ich bliskością, ale tak właśnie się dzieje, kiedy życie przyśpiesza. Wszedł po schodach obok ustawionych w rzędzie dyni i donicy z czerwonymi chryzantemami, stojącej na wyplecionej z gałęzi ławce na ganku. Na drzwiach powiesiła wieniec z suchych liści i winorośli. Nathan poczuł gryzący zapach farby, jak tylko otworzył drzwi. Och, nie, tylko nie to. Zsunął buty i przemaszerował przez berberyjski dywan do kuchni, a potem schodami na dół, do piwnicy. – Lise! Obwiniał wujka Franka za ten jej nagły impuls do remontowania. Nie, żeby Annalise potrzebowała jakiejś szczególnej zachęty. Jego żona ubóstwiała zmiany w domu. Sama własnoręcznie odnowiła fronty szafek w kuchni, stylizując je na wspaniałe, prowansalskie meble. Do tego położyła zaraz kafelki, nie tylko w kuchni, ale i w dwóch głównych łazienkach. Ich sypialnie przemalowała dwukrotnie, a pokoje każdego z ich dzieci trzy razy, kiedy wyrastały z Tomka i przyjaciół, Boba Budowniczego, Dory, która poznaje świat, i przechodziły do etapu wydawnictwa Marvel4, aż w końcu pozwoliła im samym wybierać tematykę. Pod nadzorem, oczywiście. W salonie pomalowała ściany na czerwono, położyła dekoracje stiukowe w kolorze spłowiałej żółci i zmieniła ich stary dywan na berberyjski. Trudno
było policzyć, ile razy przemalowywali front domu, a on sam nie zdawał sobie sprawy, na ile sposobów można przekopać i na nowo układać chodnik z cegieł lub bruk z tyłu, na podwórku. Wprawdzie dom został zbudowany we wczesnych latach pięćdziesiątych i gdzieniegdzie można było dostrzec jakieś pęknięcie w murze, ale ona nieustannie chlapała wszystko farbą, jakby nigdy nie była zadowolona z osiągniętego efektu. Nie, żeby miał coś przeciwko temu. Ale to wszystko kosztowało. Poza tym nie wyglądało na to, że kiedykolwiek sprzedadzą ten dom. Lub wyjadą z Deep Haven. Całe ich życie było tutaj, w tym małym miasteczku, w tym starym domu. Musieli wycisnąć z tego miejsca, ile się dało. Ale dla Annalise musiało być jeszcze lepiej. Idealnie. Na dole, w piwnicy, przykryła dywan plastikową folią i prawie już kończyła malowanie brązowej boazerii, która teraz miała kolor skorupki jajka. Ubrana była w jeden ze swoich starych swetrów. Włosy związała wysoko w kitkę i osłoniła niebieską bandaną. Rześkie, październikowe powietrze wpadało do pokoju przez otwarte okno, łagodząc ostry zapach farby. – Lise, teraz? Teraz wzięłaś się za malowanie? Zeszła ze stołka, trzymając w dłoni wałek umoczony w farbie. – Czy nigdy nie zauważyłeś, jak ciemno jest tutaj na dole? I te stare sofy – po prostu cuchną. – Tak, napojami Mountain Dew, chipsami Cheetos i potem chłopców grających w Xboksa. Uwierz mi, nie ma sensu ich zmieniać, dopóki dzieci nie wyprowadzą się domu. Położyła wałek na puszce z farbą. – Wiem. Ja tylko… Nie mogę ani sekundy dłużej znieść widoku tej ciemnej boazerii. Wyciągnął kwiaty zza pleców. – Przepraszam, że byłem rano taki niemiły. Uśmiechnęła się do niego łagodnie i w tym samym momencie świat dla niego zwolnił. Wszystko stało się proste i jasne. Czasami, kiedy ich życie zaczynało wypełniać się imprezami szkolnymi, zebraniami w kościele i wyścigami do stołka burmistrza, zapominał o tych beztroskich, szczęśliwych okresach w ich życiu, kiedy jej jedno spojrzenie sprawiało, że czuł, że ma wszystko, czego potrzebuje do szczęścia. Jakby już był kimś znaczącym, ważnym. Złapała szmatkę, wytarła w nią ręce, a potem podeszła do niego i wzięła kwiaty. – Nathan, są przepiękne. Dziękuję. Jej słowa otuliły go, dodały mu sił. Objął ją rękami w talii i przyciągnął do
siebie. – Wszystko w porządku? Wydaje mi się, że myślami jesteś daleko stąd. Jesteś na mnie zła? – Próbował wytrzeć kciukiem smugę farby, ale nie chciała zejść. – Nie wiem, co mam zrobić, aby zdobyć twój głos, pani Decker, ale będę się starał. – Naprawdę? Jak bardzo? Och, mógł sprostać takiemu wyzwaniu. Uniósł jej podbródek, spojrzał przez moment głęboko w oczy i pocałował. Potrafiła przekonać go, że jest w stanie ją ocalić swym dotykiem, że kiedy bierze ją w ramiona, staje się bohaterem. Może była w tym jakaś uległość, w sposobie, w jaki przytulała się do niego, zaplatając dłonie w jego włosach. Wtedy zupełnie się zatracał w jej cichych westchnieniach i czuł, że jest w stanie dokonać wszystkiego. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj otrzymał jedynie, jak to nazywał, służbowy pocałunek, taki, podczas którego myślała o praniu lub podpisaniu usprawiedliwienia do szkoły, lub poduszkach, które należy dobrać do nowej narzuty na sofę. Jakby całowanie go było kolejnym punktem na liście rzeczy do zrobienia, liście, którą sporządzała, aby utrzymać życie w idealnym porządku. Pozwolił się jej odsunąć. – No dobrze, powiedz mi, co zrobiłem? – O czym ty mówisz? – Wiesz, o czym. Czuję się, jakbym całował zimną rybę. – Och, to miłe. Dzięki. – Wepchnęła lilie z powrotem w jego dłonie. – Muszę skończyć z malowaniem do przyjścia dzieci. – Lise. – Położył kwiaty na stole. – Powiedz mi. To nie fair. Dziwnie się zachowujesz. Co miałaś na myśli, mówiąc, że nie startujesz w wyborach na burmistrza? Wiesz, że równie dobrze jak ja mogłabyś startować na to stanowisko – miasto cię podziwia. – Nie powinni… – A właśnie, że powinni. I chciałbym, żebyś była na lunchu. Wiesz, ile to dla mnie znaczy. Podniosła wałek, zamoczyła w farbie, a potem odwróciła się do ściany i szybkimi ruchami zaczęła dalej malować. – Tego właśnie nie pojmuję. Dlaczego chcesz zostać burmistrzem? Już jesteś tak strasznie zajęty. Już nie udaje ci się dotrzeć na mecz Henry’ego i… – Raz. Nie pojawiłem się na jednym meczu. – I nie pojawiłeś się na meczu siatkówki. – Miałem zebranie rady zarządu w kościele.
– No właśnie. I teraz jeszcze zostaniesz burmistrzem. – Zgadza się. Zostanę burmistrzem. Burmistrzem Deep Haven, Lise. – Chciał ją złapać i zmusić, aby zaczęła go słuchać. Ale ona nie przerywała malowania. I wzdychała. Jak on nie cierpiał tego wzdychania. – Co znowu? Przesuwała wałkiem, dopóki nie wymalowała całej farby. Potem odwróciła się i znów zanurzyła wałek w kuwecie z farbą. – Wiesz, nie musisz nikomu niczego udowadniać. Nie jesteś swoim ojcem i każdy o tym wie. Jesteś tatą Jasona, Colleen i Henry’ego. I moim mężem. – To mi nie wystarcza. – Odpowiedział bez namysłu, pozwalając słowom po prostu wymknąć się z ust, i w tym samym momencie znienawidził się za to. Wstrzymała oddech. – Dziękuję za szczerość. – Lise, nie to miałem na myśli. – Wyciągnął do niej rękę, ale się odsunęła. – Chcę po prostu dla nas czegoś więcej. – Och, pogarszał sprawę. – Nie dlatego, że nie jestem szczęśliwy… – Muszę to skończyć. – Nie mogłabyś szybko wskoczyć pod prysznic i ubrać się na lunch? Porozmawiamy o tym później. Stanęła zesztywniała z wałkiem w ręku, z którego farba kapała na folię. – Jesteś mi tam potrzebna. Wyborcy chcą zobaczyć ciebie, zobaczyć nas. I teraz, kiedy zaczął startować Seb Brewster… proszę cię, Lise. – Seb Brewster startuje? Nawet nie słuchała programu z jego udziałem w radiu? Próbował zapanować nad bólem, jaki przeszył jego pierś jak włócznia, ale twarz musiała zdradzić to, co czuł, ponieważ pokręciła głową i ciężko westchnęła, poddając się. – No dobrze. Pojadę tam z tobą. – Upuściła wałek na kuwetę i chwyciła za szmatkę. – Nathan, nie ma dla mnie znaczenia, czy wygrasz, czy przegrasz, ponieważ ja jestem szczęśliwa i zadowolona z naszego życia. Jeśli zostaniesz burmistrzem, możemy to wszystko stracić. Jej słowa wstrząsnęły nim. Co to ma…? Trzasnęły drzwi na górze i usłyszał kroki, zanim jakiś głos nie zawołał: – Annalise? Frank. – Jestem na dole! – krzyknęła, niezbyt zapraszającym tonem. Nathan musiał przyznać, że jej krewny miał kiepskie wyczucie czasu. Na
schodach do piwnicy zadudniły kroki. – Annalise, muszę ci coś… Nathan odwrócił się, a Frank urwał w pół zdania. – Nathan, och, co tu robisz? Nathan nie potrafił ukryć rozdrażnienia. – Mieszkam tutaj. Kiedy się pojawił, Frank wydawał się miłym facetem, kimś poczciwym, komu pozwoliłby zabrać własne dzieci na ryby. Teraz wyłonił się z korytarza starszy mężczyzna, który przez chwilę wyglądał, jakby naprawdę służył w wojsku. Jego oczy były zimne, usta zaciśnięte. Nagle jego twarz zmieniła się. Pokiwał głową ze zrozumieniem. – No tak, przepraszam. Muszę porozmawiać z Annalise. Sprawy rodzinne. – Ja jestem jej rodziną. Zabawne, że Frank spojrzał na niego w taki dziwny sposób, jakby Nathan nic nie rozumiał. Znowu poczuł ten okropny ucisk w żołądku, który zawsze się gdzieś w nim czaił. Wydało mu się przez moment, że znalazł się poza kręgiem wtajemniczenia, że nie ma pojęcia o jakiejś oczywistej, przerażającej prawdzie. Przypomniało mu się, w jaki sposób ludzie patrzyli na niego wiele lat temu, w dniu, kiedy poszedł do szkoły, nie mając pojęcia o tym, że jego ojciec nie żyje. Sytuację jak zwykle uratowała Annalise. – Och, na litość boską. – Rzuciła szmatkę i ruszyła do wyjścia. Przeszła obok niego, zostawiając lilie na stole. – Muszę jechać na lunch. Cokolwiek to jest, porozmawiamy o tym wieczorem, wujku Franku. Jakoś dziwnie wymówiła słowo wujek. Jakby było groźbą. Wpatrując się w twarz Franka, Nathan stwierdził, że pewnie nią było.
*** Annalise stanęła, skrzyżowała ręce, a Nathan objął ją wokół bioder. Próbowała uśmiechnąć się naturalnie. Żeby tylko ukryć narastającą panikę. – Jeszcze jedno zdjęcie – powiedział Erland, spoglądając znad kamery. Próbowała przywołać taki wyraz twarzy, który sprawiłby, że stałaby się nierozpoznawalna dla każdego, kto kiedyś ją znał. Na przykład dla Luisa Garcii. Lub jej matki. Nie zdawała sobie dotąd sprawy, jak szybko jej życie zostało wystawione na widok publiczny. Niczym szalejący wirus, jeśli w słowach Lorelei, które
usłyszała, uciekając sprzed misy z ponczem, była choć odrobina prawdy. – Uwielbiam nową stronę Nathaniela na Facebooku. I to twoje przepiękne zdjęcie z całą rodziną! Kiedy zostało zrobione? Annalise przewijała do tyłu w pamięci film, kiedy to ostatni raz jej rodzinie udało się znaleźć w jednym miejscu, w czystych koszulach, z przygładzonymi włosami i przylepionymi uśmiechami. Może to było latem, na zakończenie roku szkolnego Jasona. Poprosiła fotografa, aby zrobił kilka ujęć całej rodzinie. Jedno, na którym siedzieli na skałach z jeziorem w tle, a Nathan trzymał ją za rękę, wyszło całkiem nieźle. Idealna rodzina. Ale już niedługo, jeśli Garcia zobaczy to zdjęcie. Ale czy ją rozpozna? Dwadzieścia lat temu miała krótkie czarne włosy i gniewne oczy. Nie miał szans jej odnaleźć. A Blake – Blake nie wydałby jej. Prawdopodobnie zupełnie o niej zapomniał. Powinna przestać się stresować. – Dziękuję za miłe słowa, Lorelei. W kącie, przy ogromnych panoramicznych oknach z widokiem na jezioro, Nathan rozmawiał z mężem Lorelei, Barrym, który był właścicielem sklepu spożywczego. Nathan mówiąc, mocno gestykulował rękami, co było niebezpieczne, bo jednocześnie trzymał w dłoni filiżankę z kawą. Podeszła do niego, aby mu ją odebrać, zanim wyleje zawartość na swoją wyprasowaną koszulę lub przyszłego wyborcę. Ich palce dotknęły się, kiedy ją zabierała, i wspomnienie ich kłótni odżyło w niej. Położyła filiżankę na stole obok niego. Napotkał jej wzrok i uśmiechnął się. Nie powinna być dzisiaj dla niego taka ostra – kwiaty były takie słodkie, a jego przeprosiny za nic, przecież niczego nie zrobił, nawet jeszcze słodsze. Była po prostu rozdrażniona. Obecność Franka sprawiała, że jej kłamstwa, tajemnice, wydawały się tak ogromne. Żywe. Nieuniknione. Mimo to nie potrafiła wymazać słów Nathana z pamięci. To mi nie wystarcza. Co oznaczało, że ona mu nie wystarcza. Że nie wystarczało mu ich wspólne życie. Wszystko, co do tej pory zrobiła, czemu się poświęciła… nie wystarczało. – Annalise? Wzdrygnęła się na dźwięk czyjegoś głosu i uroniła kilka kropel ponczu, który trzymała w dłoni. Och, kurczę, na te czarne spodnie! Na szczęście nie było na nich widać plamy. Odstawiła szklankę na stół i chwyciła serwetkę.
– Przepraszam bardzo. – Lee Nelson podsuwała jej drugą serwetkę. – Właśnie pracuję nad artykułem dla gazety Deep Haven i miałam nadzieję, że będziesz mogła odpowiedzieć na kilka moich pytań. Znała Lee – wdowę po Clayu, zastępcy szeryfa, który zginął w tej okropnej strzelaninie kilka lat temu. Dobrze wyglądała – smukła, świeżo obcięte, kasztanowe włosy – najwyraźniej doszła do siebie po tym, co się stało. Ale czy można dojść do siebie po traumie, która zupełnie zmienia twoje życie? Nawet jeśli uda się zacząć wszystko od nowa? Lee przypominała jej – każdemu – o tym, jak szybko wszystko może zostać nam zabrane. Annalise pragnęła zestarzeć się w Deep Haven u boku Nathana. Taka myśl przebiegła jej przez głowę i nawet udało jej się zdobyć na uśmiech. – Lee, bardzo chciałabym pomóc, ale to Nathan startuje w wyborach. – No proszę cię. Jesteś tak samo dobrą kandydatką na burmistrza jak twój mąż. To ty zasiadasz w zarządach – teatru, rady rodziców. Wydaje mi się, że również i w tym roku kierujesz stacją krwiodawstwa? Przynajmniej tyle mogła zrobić, ponieważ sama nie mogła oddawać krwi. Było to niemożliwe z powodu wirusa zapalenia wątroby typu A, który niegdyś zakaził jej krew. To sprawiało, że nie chciała rzucać się w oczy, działała na drugim planie, werbując ochotników. Ale kiedy ją pytano, używała powypadkowej transfuzji krwi jako wymówki. Po tylu latach nawet sama zaczęła w to wierzyć. – Tak, zgadza się. Chcesz się przyłączyć do naszego zespołu? – Annalise mrugnęła do niej porozumiewawczo. – Już jestem w zespole Lucy Brewster. Lucy Brewster. Żona Seba. Lee wzruszyła ramionami. – To małe miasto. Jeszcze nie zdecydowałam, na kogo głosować. – W takim razie pozwól, że wyjaśnię ci, dlaczego Nathan doskonale nadaje się do tej roboty. – Annalise przyciągnęła krzesło dla Lee i usiadła naprzeciwko niej, aby klarownie nakreślić stanowisko Nathana w sprawie wprowadzenia nowych podatków w kraju, podwyżki podatku turystycznego, referendum w sprawie szkół, propozycji zwiększenia liczby ścieżek rowerowych. Lee notowała. – Czy w tym roku również będziesz brać udział w kampanii antynarkotykowej? – Oczywiście. I antyalkoholowej.
– Oprócz tego jesteś bardzo zaangażowana w pracę szkoły. Annalise, jesteś idealną żoną burmistrza. Racja. Nieźle jej się udało wszystkich nabrać. Co zrobiliby mieszkańcy miasteczka, gdyby dowiedzieli się, że przez przeszło dwadzieścia lat ich okłamywała? Prawdopodobnie poczuliby się tak samo, jak czułby Nathan. Zdradzeni. Przecież nie miała żadnego wyboru. Zgodziła się stać się zupełnie nową osobą i pozwolić umrzeć przeszłości. Wymazać ją, jak zrobiła to ze swoim tatuażem jaskółki. – Nie jestem idealną żoną burmistrza. Ale jestem pewna, że byłaby nią Lucy Brewster. – To dziwne, że kibicujesz konkurencji. – Lucy i jej sklep są ważne dla miasta. Oczywiste jest, że byłaby doskonałą żoną burmistrza. Lee szeroko się uśmiechała, szybko zapisując słowa Annalise. – Zamierzam zamieścić tekst z twoim zdjęciem na stronie gazety. Wyślę ci go, żebyś mogła wstawić na Facebooku i Tweeterze. O nie, tylko nie to! – Bardzo dziękuję. – Przyłożyła dłoń do szyi i potarła dłonią mięśnie. Lee zmarszczyła czoło. – Wszystko w porządku? Dobrze się czujesz? – Tak, jestem tylko nieco spięta. – Powinnaś się umówić na wizytę u mojego kręgarza. Jest świetny. Być może chodzi o drobne nastawienie. O tak, przydałoby jej się nastawienie. Żeby potem stawić czoła prawdziwej rzeczywistości. Tylko jak by to miało wyglądać? – Kiedy poszłam do niego pierwszy raz, rozpoznał u mnie schorzenia, o których dawno zapomniałam. Zabrało to trochę czasu, ale w końcu, po wielu latach zaczęłam się dobrze czuć. To naprawdę zadziwiające, jak bardzo przyzwyczajamy się do życia z bólem. – Może powinnam pójść na masaż. – To też. – Lee pogrzebała w swojej torbie i wyciągnęła z niej wizytówkę. – Jego numer telefonu jest na dole. I ma również masażystę, który dla niego pracuje. Cała szyja Annalisy wymagała pomocy – była napięta przez długi czas. Na długo, zanim pojawił się Frank, jeśli miała być szczera. W pobliżu zaczęła krążyć Isadora Presley, która w końcu przysunęła sobie
krzesło i dosiadła się do nich. – Annalise, czy mogłabyś powiedzieć mi kilka słów do mikrofonu? Kilka lat temu Issy Presley była inaczej nazywana w radiu – Panna Złamane Serce. Nikt w mieście nie wiedział, że prowadziła późno w nocy talk-show poświęcony zawodom miłosnym, chociaż Annalise musiała przyznać, że słuchała jej audycji częściej, niż powinna. Nie przeżywała żadnego zawodu miłosnego. Być może czuła się raczej samotna, ale można się tak poczuć w dużej, pochłoniętej mnóstwem spraw rodzinie, prawda? Teraz Issy prowadziła zupełnie inne programy, takie jak dzisiejszy poranny wywiad z Nathanem. O którym Annalise zupełnie zapomniała, pochłonięta kupowaniem odpowiedniego koloru farby. A on złapał ją na tym. Okropnie się wtedy poczuła. – Nathan Decker jest szanowanym człowiekiem, który obejmując urząd burmistrza, gwarantuje uczciwą pracę oraz swoje oddanie dla rodziny i całej społeczności miasta. – Mówiła do dyktafonu trzymanego przez Issy, recytując zdanie, którego nauczyła się przed wyjściem na pamięć przy stole w kuchni. I wierzyła w nie. Nie musiała kłamać. – Dzięki – powiedziała Issy. Na jej palcu połyskiwał brylantowy pierścionek zaręczynowy. – Użyję tego w przerwach między reklamami, kiedy pojawisz się w programie. Kiedy ona zamierza… – Co takiego? – Nathan powiedział, że chętnie udzielisz wywiadu dla naszego programu Deep Haven Digest w przyszłym tygodniu. Po prostu przyjdziesz i opowiesz o sobie, rodzinie, o swoich poglądach, przekonaniach, swojej pracy charytatywnej i pracy w zarządach. Wiesz, o wszystkim, co sprawia, że Annalise Decker będzie naszą idealną żoną burmistrza. W takim razie kolejne oszustwo. Doskonale. Przełknęła ślinę i spojrzała na Nathana. Uśmiechał się do niej, jakby zobaczył milion dolarów. Podczas gdy, tak naprawdę, mógł przez nią wszystko stracić, wszystko, na co tak ciężko do tej pory pracował. – W porządku – odpowiedziała i nawet głos jej nie zadrżał. Ale być może nie było o co się martwić. Ponieważ była naprawdę dobra – bardzo dobra – w kłamstwach. 4 Marvel jest amerykańskim wydawcą komiksów, takich jak: Iron Man, Spiderman, X-Men, Thor.
pięć
Helen wpatrywała się w rzeczy wiszące w jej garderobie. Była przekonana, że nie kupiła sobie niczego nowego od 1983 roku. Ale nawet wtedy pewnie nie było to coś modnego. No i ten durny facet – dlaczego musiał ją zaprosić na dzisiejsze tańce? Jakby randka była jej potrzebna do szczęścia. Albo romans. Albo miłość. Nie była już naiwną, głupiutką dziewczyną. Taką, która mdleje z wrażenia, kiedy umawia się z nią jakiś przystojny mężczyzna. Zdecydowanie nie była dziewczyną, która zakochuje się na pierwszej randce i prze do małżeństwa. Cóż, może trochę do tego parła w przypadku Dylana, ale mając osiemnaście lat, zakochała się tak mocno, szybko, że wydawało się, że to będzie na zawsze. Może gdyby trochę poczekała, dostrzegłaby jego kłamstwa, to, że ukrywa swoje matactwa, oszukuje ją, i byłaby w stanie się uratować. Natomiast na nic nie zamieniłaby pojawienia się na świecie Nathana. Ale nie żyłaby z piętnem zdrady, ciężarem rozwodu. Mężczyźni oznaczali kłopoty. Zwłaszcza Frank, który znienacka wkroczył w jej życie. Te jego przepastnie błękitne oczy, które wpatrywały się w nią, kiedy wałkowała ciasto na szarlotkę. I te szerokie ramiona pod flanelową koszulą, kiedy naprawiał schody na ganku. Helen przestraszyło to, że tak łatwo mogła wyobrazić sobie Franka Harrisona w swoim życiu. Tak łatwo mogłaby się przyzwyczaić do jego widoku, kiedy popijał kawę, do słuchania tego, co mówi. Nie, żeby sprawiało jej przyjemność słuchanie wynurzeń o jego żonie lub jej śmierci. Biedny człowiek. Jednak osiem lat to dostatecznie długo, aby móc znowu zacząć się śmiać bez poczucia winy. Oczywiście Miriam nazwałaby ją heretyczką, gdyby znała jej poglądy na ten temat. Zamknęła garderobę. Patrzyła na swoje odbicie w lustrze, które wypełniało całe skrzydło drzwi.
Może powinna zostać w domu? Jedna randka mogła prowadzić do kolejnych. A potem co? Małżeństwo? Mało prawdopodobne. Wiodła dobre życie i lubiła je takie, jakie było. Nie potrzebowała mężczyzny, żeby zaczął w nim mieszać. Usiadła na łóżku. Przeciągnęła dłonią po przedramieniu. Wzdrygnęła się. Nabiła sobie siniaka przy dzisiejszym upadku. Trzymała rękę w górze, przypatrując się fioletowo-czarnej plamie. Dotknęła go i wykrzywiła z bólu twarz. Miała takiego samego na nodze, pewnie też od upadku. I trzeciego na biodrze, kiedy siłowała się dzisiaj z prasą do wyciskania jabłek. W końcu zgodziła się bez większych dyskusji, żeby Frank jej pomógł. Razem wyciskanie soku rzeczywiście szło im lepiej. I cóż było strasznego w tym, że miała towarzystwo? Znów nacisnęła siniak i przeszył ją ból. Tak, zwracanie się o pomoc, wpuszczenie kogoś do swojego życia mogło jej zaoszczędzić siniaków. Czy może przysporzyć ich? – Helen? Chwyciła błyskawicznie szlafrok i zarzuciła go na ramiona w momencie, kiedy Annalise pojawiła się drzwiach. – Och! Przepraszam! – Annalise odskoczyła do tyłu. – Och, na miłość boską, Annalise, wejdź. Nie stoję tu przecież, jak mnie Pan Bóg stworzył. Ale Helen musiała wyjść na hol po swoją synową. Annalise trzymała w rękach ich zdjęcie rodzinne, zrobione latem nad jeziorem, wpatrując się w nie, jakby nigdy wcześniej go nie widziała. – Jaka piękna rodzina! – powiedziała cicho Annalise. Czy Annalise otarła przed chwilą łzę z policzka? – Kochanie, wszystko w porządku? – Tak. Wszystko gra. Ale jej synowa wyglądała na zmęczoną. Oczywiście nadal przyciągała spojrzenia mężczyzn swymi długimi blond włosami, figurą, błękitnymi oczami. Helen nie mogła nie zauważyć, z jaką uwagą patrzyli na nią kawalerowie – i nie kawalerowie – w mieście. Ale ona nie była Dylanem, nie była oszustką, nie kłamała, nigdy nie zdradziłaby swojej rodziny. Dlatego była dla Nathana idealną żoną. Jakby Bóg spojrzał na nich łaskawszym okiem, wybaczając Helen jej złe
wybory, i wpuścił do ich życia kobietę, która przypomniała, czym jest wierność. Kochała swoją synową tak, jak kochałaby własną córkę. Annalise uleczyła ich wszystkich, kiedy poślubiła jej syna. – Jak było dzisiaj na lunchu? – Nathan został, żeby zobaczyć się jeszcze z kilkoma ludźmi. Musiałam wrócić do domu, żeby przygotować dzieciom coś do jedzenia przed wyjściem na tańce. Ale tak naprawdę to mam ochotę zostać i poczytać książkę. – Annalise potarła dłonią ramię. Miała na sobie ładną czerwoną bluzkę, czarne szerokie spodnie i włosy upięte w luźny kok. – Ale Nathan twierdzi, że musimy tam pójść. Prawdziwa z niego dusza towarzystwa. – Czy dobrze widzę, że na brodzie masz białą farbę? Annalise zaczęła trzeć brodę ręką, posyłając Helen krzywy uśmiech. – O, kurczę! A już myślałam, że wszystko mam pod kontrolą. – Prawie nie widać – odpowiedziała Helen, przechodząc do kuchni, aby podać jej mokrą ściereczkę ze zlewu. – Malowałam piwnicę. Zrobię tam prawdziwą rewolucję. Właśnie się za to zabrałam. – Brzmi to dość groźnie. Może rewolucja nie jest konieczna…? – Tam brzydko pachnie. I sądzę, że mogą tam być myszy. Nie, to musi być prawdziwa rewolucja. Przemalowywanie na biało niczego nie załatwi. – I znowu ten oszczędny uśmiech. – Annalise, naprawdę wszystko w porządku? Wydajesz się taka spięta – może masz ochotę na szarlotkę? – Nic mi niej jest. Tylko… cały ten medialny szum. Nathan miał dzisiaj sesję zdjęciową, a w przyszłym tygodniu ma wywiad w telewizji… – Wybory za trzy tygodnie i będzie po wszystkim. Wszystko wróci do normy. – Mam nadzieję. – Annalise patrzyła na nią z powagą. – Ale chciałam cię zapytać, czy nie mogłabyś zostać z dziećmi dziś wieczorem. Jason wychodzi ze znajomymi, ale Colleen i Henry zostają w domu. No i Tucker powiedział, że wpadnie, więc… – Zrobiła minę. Tucker. Tak, zgadza się – Colleen wspomniała jej o chłopcu ze szkoły, który jej się podobał. Zatem wszystko jasne. Nie musiała iść dzisiaj na tańce. – Oczywiście. Z przyjemnością z nimi zostanę. I właśnie w tym momencie rozległ się dzwonek u drzwi. Zanim Helen była w stanie ją powstrzymać, Annalise odwróciła się i wyjrzała przez okno. Na ganku stał Frank Harrison.
Z kwiatami. I prezentował się elegancko w czarnych spodniach i krawacie pod skórzaną marynarką. – Co tu się dzieje, Helen? – zapytała cicho Annalise. – Co F… wujek Frank tutaj robi? O, kurczę! – Mieliśmy iść razem na tańce. – Mocniej opatuliła się przy szyi szlafrokiem, przeszła przez pokój i otworzyła drzwi. – Frank, posłuchaj… – Muszę przyznać, że myślałem, że wystąpisz dzisiaj w czymś innym. – Zabawne. – Co ty tu robisz? Nawet Helen zdziwił ton, jakim Annalise się odezwała. Czuła, że zmarszczyła czoło, kiedy Annalise wysunęła się zza niej i ruszyła do przodu. – Zabierasz Helen na tańce? – Annalise napierała na swojego wuja, stojąc przy nim prawie na palcach. – Czyś ty stracił rozum? Nie była w stanie tego słuchać. – Co, proszę? Frank zmrużył oczy. – Zaufaj mi, Annalise. – Wymówił jej imię powoli, jakby było mu mało znane. – Nie jestem przekonana, czy powinnam. Och, nie! – Posłuchaj, kochanie, twój wuj zaprosił mnie na tańce i kolację… Spojrzała na Franka. Kiedy ich oczy się spotkały, uśmiechnął się do niej. Obudziło to w niej coś, co było od dawna uśpione. Nie, nie była głupią dziewczyną. – Ale dzisiaj nie będę mogła wyjść, Frank. Annalise potrzebuje mnie, abym zajęła się dziećmi… – Idziesz na tańce. – Wszedł stanowczym krokiem do środka, minął Annalise i podszedł do niej. – Jeśli ty idziesz na tańce, to my też. Zdecydowanie odbijało się w jego oczach. Annalise położyła ręce na biodrach. Zaczepnie odchyliła głowę do tyłu. – A jeśli zostanę w domu? Helen nigdy wcześniej nie znała Annalise z tej strony. Nigdy nie słyszała u niej takiego tonu. – Idziesz. Helen i ja wychodzimy na kolację, a potem potańczyć. Więc idź do domu, przebierz się i spotkamy się na miejscu. Mięśnie zadrżały na zaciśniętej szczęce Annalise i przez sekundę coś niebezpiecznego, nawet groźnego zaświeciło w jej oczach. – Lepiej uważaj, wujku. To jest moja teściowa. Moja rodzina. Frank spojrzał na Helen, a potem odwrócił się do Annalise. Pochylił się nad nią i powiedział jej coś szeptem do ucha.
Cokolwiek to było, wzdrygnęła się. Zmusiło ją to do spojrzenia na Helen. – Do zobaczenia na tańcach – powiedziała cicho. Do zobaczenia na tańcach? Annalise zamknęła za sobą drzwi – wprawdzie nie trzaskając nimi, ale prawie. Frank odwrócił się do Helen i podał jej kwiaty – róże. Żółte róże. – Nie mam nic przeciwko temu szlafrokowi, ale gdybyś chciała włożyć coś wygodniejszego do tańca, to poczekam. Nieważne, jak długo będzie musiała szukać; zamierzała włożyć na ten wieczór coś oszałamiającego.
*** Dlaczego Colleen nie dała mu nawet szansy, aby poznał jej rodziców? Tuck nie cierpiał ukrywania się. Prawie chciał już odjechać, bo czekał na nią jak jakiś gangster w swoim jeepie zaparkowanym w cieniu budynku pralni, dwie ulice od jej domu. Na niebie pojawił się ogromny księżyc, który jak gigantyczne oko obserwował ją, wynurzającą się od strony podwórka Johnsonów, okrążającą żywopłot Magnussonów i wchodzącą na ocieniony parking. Wsunęła się do samochodu, zdyszana. – Przepraszam za spóźnienie. Rodzice nie chcieli wyjść, dopóki Jason nie przyrzekł, że zostanie w domu. A potem zostałam przez niego poddana przesłuchaniu, dlaczego mam zamiar oglądać film w swoim pokoju. Jakby sam nie spędzał godzin u siebie na Facebooku z Harper Jacobsen. Pochyliła się do niego i oplotła ręką jego szyję. Wyglądała dziś niesamowicie w krótkiej czarnej spódniczce, legginsach i krótkim sweterku. Jego irytacja wyparowała, kiedy spojrzał w jej piękne niebieskie oczy. – Tęskniłam za tobą – zdążyła powiedzieć i pocałowała go. Sposób, w jaki zaczęła go dotykać, wzmógł jego czujność. Odsunął ją od siebie, zanim wszystko skończy się tym, że nie pójdą na tańce. – Ja też za tobą tęskniłem. Podjechałbym po ciebie do domu. Nie cierpię tego skradania się. – Pewnie – odpowiedziała, odwracając się do niego i wślizgując na jego kolana. – A mój tata przyjąłby cię z otwartymi ramionami. Wierz mi – nie chciałbyś być przez niego przesłuchiwany. Kurczę! Odpędził od siebie jej słowa i tylko przesunął palcem po jej twarzy.
– Ładnie wyglądasz. Złapała jego dłoń i wplotła w nią swoje palce. – Wystarczająco ładnie, żeby zabrać mnie do domu? Przełknął ciężko ślinę, nie wiedząc, co odpowiedzieć. – Colleen, ja… cóż… – Przestań gadać. – Jeszcze raz go pocałowała, tym razem dłużej. Odsunął się. – Co się dzisiaj z tobą dzieje? – Chyba z tobą coś się dzieje? – Zeszła z jego kolan. – Jedź do latarni morskiej. Mamy się tam spotkać z Brianną i Ronnie. – Po co? Położyła dłoń na jego udzie. – A jak myślisz, po co? Żeby się zabawić! Chwycił jej dłoń i odsunął na jej nogę. No nie, naprawdę zaczęła go przerażać. – Myślałem, że pojedziemy potańczyć. – Co? Potańczyć? Moi rodzice tam będą. I połowa miasta. Będą grać muzykę dla starszych ludzi z lat osiemdziesiątych. Albo sześćdziesiątych. – Sądziłem, że można się trochę powygłupiać. Wlepiała w niego wzrok, jakby go nie poznawała. – Mówisz serio? Od wczoraj, od wyjazdu na kawę – nie, czekaj – od kiedy mama przyłapała nas na całowaniu, dziwnie się zachowujesz. Jakbyś… Czuł się winny? Przełknął ślinę. – Nie mogę zapomnieć, jak kazała ci wyjść z samochodu i wtedy spojrzała na mnie, jakby chciała pokroić mnie żywcem. – Nie wątpię. – Zaśmiała się, zbliżając twarz do jego ucha. – To część zabawy. – Jakiej zabawy? Jego ton musiał ją zaskoczyć. – Myślisz, że jest mi przyjemnie, kiedy twoi rodzice patrzą na mnie jak na jakiegoś kryminalistę? Otworzyła szeroko oczy i potrząsnęła głową. Dobra, może nie był gogusiem z dobrego domu ani tak wyrafinowany jak jej brat, ale to, że nie miał ciuchów z Abercrombie&Fitch, nie oznaczało, że jest jakimś śmieciem. I znowu to do niego wróciło, przeczucie, że być może spotykała się z nim dlatego, że wyglądał jak kryminalista. – Jedźmy już. Czekają na nas. – Odsunęła się trochę od niego. W końcu się uspokoił i mógł zacząć normalnie oddychać. Ale nie zapalił samochodu.
– A teraz o co ci chodzi? – Paliłaś już kiedyś trawkę? – Pewnie, że paliłam. – Nie, nie paliłaś. – No nie, Tuck. Myślałam, że to ci się spodoba. – Nie palę już trawki. – Nie, odkąd zaczął na serio trenować snowboarding. Nawet kiedy robili to jego kumple. Nie chciał skończyć jak jego brat, albo, co gorsza, wylądować, przytulając się do jakiegoś drzewa. – Nie możemy po prostu pójść potańczyć? – Nie. Nie chcę tańczyć. Chcę się spotkać z Ronniem i Brianną i dobrze się zabawić. – Nie chcę być gościem, przez którego będziesz miała kłopoty. Słuchaj, kupmy po drodze pizzę. Możemy jechać do mnie. – Zapomnij. – Chwyciła za klamkę na drzwiach. Położył rękę na jej ramieniu, żeby ją zatrzymać. – Poczekaj. – Niby po co? Położył dłonie na kierownicy. Jego kostki zrobiły się białe. Chciał, żeby ta dziewczyna lubiła go bardziej niż kogokolwiek innego. Może po prostu musi się wyszumieć. Przypilnuje, żeby nic jej się nie stało, upewni się, że nie zrobi niczego głupiego. – Ale tylko ten jeden raz, okej? Skrzywiła twarz. – Taaa… Pewnie. Głęboko odetchnął i uruchomił samochód. Nienawidząc się za to trochę. Nie odzywali się do siebie przez całą drogę do portu, gdzie w cieniu budynku Straży Przybrzeżnej, przy swoim mustangu, czekał na nich Ronnie. Stał odwrócony do nich tyłem, trzymając ręce na dachu samochodu, a Brianna wiła się wokół niego, prawdopodobnie już upalona, sądząc po tym, jak go obwąchiwała. Colleen spojrzała na Tucka i uśmiechnęła się. Poczuł w żołądku mocny skurcz. Sprawy nie miały tak wyglądać w jej przypadku. Przecież sprawiała, że czuł się dobry i lepszy, a nie jak ktoś, kto mieszka w podłej dzielnicy i jada bryłowaty makaron z serem na obiad. Chciał to zrobić we właściwy sposób, a nie uciekać przed jej rodzicami za każdym razem, kiedy pojawiali się w szkole. Wysunęła się z jeepa i podeszła do Ronniego. Nie może pozwolić, żeby zrobiła to sama. Tuck wyłączył silnik i wysiadł. Stanął za nią w momencie, kiedy podawała zwinięty rulonik banknotów.
Ronnie nie spojrzał nawet na Tucka, tylko wyciągnął ze swojej kieszeni torebkę i bez słowa dokonał wymiany. Brianna gapiła się na nich i dziwnie uśmiechała. Jej długi czarny koński ogon powiewał na wietrze. Ale wzrokiem była nieobecna. Colleen włożyła paczuszkę do kieszeni. – Wsiadaj – zaproponował Ronnie. – Wypróbujemy towar razem. – Odsunął się od Brianny i otworzył drzwi po stronie pasażera. Tuck złapał Colleen, zanim zdołała cokolwiek powiedzieć. – Nie sądzę. Ronnie odwrócił się do niego, wykrzywiając twarz. – Chłopie, daj dziewczynie robić, co chce. Ronnie nie był zbyt dużym gościem, chociaż górował nad nim parę centymetrów. Ale Tuck był na pewno od niego szybszy, zwłaszcza w przysiadach, a poza tym był teraz tak nastawiony, że jeśli Ronnie szukał zaczepki, nie dałby mu się zagiąć. – Odsuń się – powiedział Tuck cicho. Brianna uratowała sytuację. – Ronnie, dalej – pocałowała go w szyję. – Spadajmy stąd. Kiedy mustang odjechał, Colleen odwróciła się do Tucka z błyszczącymi oczami. – Spokojnie dałbyś sobie z nim radę. – Po prostu wsiądźmy do samochodu, zanim nas złapią. Zrobiła dziwną minę, ale posłusznie weszła do auta. – I co teraz? – Obwąchała torebkę, a potem sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła małą rurkę. – Skąd to masz? – Od Alexis. Pożyczyła od swojego chłopaka. Pokręcił głową. – Od kiedy stałeś się takim świętoszkiem? – Ale jej ręce drżały i rozsypywała trawkę, próbując wepchnąć ją do fajki. – Nie rób tego w moim samochodzie. – Przestań się na mnie wydzierać! Po prostu mnie odwieź. – Żebyś się naćpała w domu? – Być może. Właściwie tak. Co, jeśli bym to zrobiła? – Zaczęła jeszcze bardziej rozsypywać zioło. – Zabrudziłaś mi cały samochód. – Wyciągnął rękę po torebkę i fajkę. – Musisz ją ciasno naładować, inaczej nie będzie się dobrze palić. Oddała mu wszystko, uśmiechając się, widząc, jak napełnia trawą fajkę. Sposób, w jaki na niego patrzyła, sprawił, że poczuł się jak ten zły, którym chciała, żeby był.
Nagle na parkingu rozbłysły światła. Uniósł głowę i zobaczył samochód patrolujący, zbliżający się w ich kierunku. Tuck zaklął. – To zastępca szeryfa, Hueston. – Co robimy? Błyskawicznie wsunął torebkę i fajkę do kieszeni. Objął Colleen ramionami i przyciągnął ją do siebie. Nie chciał, ale jego pocałunek był gwałtowny, pełen złości, kiedy całował ją tak na pokaz, dopóki światło nie zaświeciło wprost w okna samochodu. – Hej, wy dwoje! Tuck osunął się od Colleen, udając zdziwienie. Odkręcił szybę. – Dobry wieczór. – Tuck, co ty tu robisz? – Policjant oświetlił latarką wnętrze jeepa. Serce skoczyło mu do gardła, kiedy Colleen położyła rękę na siedzeniu i zaczęła strzepywać z niego okruszki trawki. Tuck uśmiechnął się, próbując mówić jak najbardziej naturalnie. – Tylko… jeździmy sobie. Hueston poświecił latarką w twarz Tucka, który zaczął mrugać oślepiony światłem. – No dobra, zjeżdżajcie stąd. Jedźcie potańczyć. Trzymajcie się z dala od kłopotów. – Spojrzał na Colleen. – Cześć, Colleen, będę głosował na twojego tatę. – Dziękuję, Kyle. – Wysłała w jego kierunku jeden z tych olśniewających uśmiechów, a Tuck poczuł, jak jakiś supeł zaciska mu się w środku. Tacy faceci mają łatwo. Każdy uwielbiał byłą gwiazdę koszykówki w Deep Haven. Hueston i goście tacy jak on nie mieli pojęcia, co się czuje, kiedy na twoich oczach rozpada się twoja rodzina. Tuck obserwował, jak szeryf wsiada do swojego wozu. Ledwie był w stanie wydobyć oddech ze ściśniętej klatki piersiowej. – To było szalone! – powiedziała Colleen. – To było idiotyczne! – Przełożył biegi w samochodzie. Przysunęła się do niego, spodziewając się, że weźmie ją za rękę. Cały ten wieczór przyprawiał go o mdłości. Tuck podjechał do supermarketu i zatrzymał się. – Po co się tutaj zatrzymaliśmy? – Poczekaj chwilę. Zaraz wracam. – Wysiadł i wszedł do sklepu. Na szczęście toalety były puste. Wysypał zawartość torebki do ubikacji i spuścił wodę. Patrzył, jak się kręci i znika.
Kiedy wrócił do samochodu, wsiadł do środka, nawet nie spoglądając na Colleen. – Dobrze się czujesz? Skinął głową i zapalił samochód. – Gdzie jedziemy? – Ty jedziesz do domu. – Co? Dlaczego? Myślałam, że pojedziemy do ciebie. Wyluzujemy się. Nabrał głośno powietrza. – Wyrzuciłem to do ubikacji, Colleen. Znieruchomiała. – Co takiego? – Wyrzuciłem to do ubikacji. Trawkę. Ach, oddaję fajkę, proszę. – Wręczył jej szklany przedmiot. Pusty. – Nie chcę skończyć w poprawczaku i nie chcę również, żebyś ty tam skończyła. – To moje życie… – To bardzo dobre życie. Nie mam pojęcia, dlaczego upierasz się, żeby je zniszczyć? – Myślałam, że się trochę zabawimy. Myślałam, że tego właśnie chcesz. Jej słowa sprawiały, że poczuł się brudny, jakby to on doprowadził ją do tego. – Nie, nie chcę tego – powiedział cicho. Schowała fajkę do kieszeni. Potrząsnęła głową i ze złością odparła: – Wisisz mi pięćdziesiąt kawałków. Przytaknął głową. Prowadził przez miasto w ciszy. Kiedy zatrzymał się przed jej domem, nie wyłączył silnika, tylko wrzucił jałowy bieg. – Mamy ostatnią szansę, aby pójść potańczyć. Powiedziała mu dosadnie, gdzie ma sobie pójść. Jej słowa jeszcze przez chwilę wybrzmiewały w nocnej ciszy. Patrzył, jak wchodziła na ganek. Trzasnęła drzwiami. Wyłączył światła. Siedział tam jak dureń, znacznie za długo. W końcu odjechał.
*** Annalise nie wiedziała, w jakiego rodzaju grę „wujek” Frank postanowił grać, ale chciała, żeby wyjechał z miasta. Przerażał ją tajemnicami, które znał. Mógł zniszczyć jej życie jednym słowem. Lub imieniem. Na przykład Garcia. Lub nawet Deidre. I wyszeptał jej to ucha, przypominając, że był tutaj, aby ją chronić, co oznaczało, że musiał pojawić się na tańcach. Dlatego potrzebował dobrego powodu. Na przykład randki.
I teraz mężczyzna ten tańczył z jej teściową, jakby był na jakimś wielkim balu, niczym Fred Astaire. Uwodząc ją przed całym miastem, w rytm wolnych standardów, granych przez lokalną kapelę JayJ Bump. Nawet Nathan to zauważył. – Co twój wuj wyprawia? I jeszcze: – Jak długo zabawi w mieście? W końcu: – Kiedy mama nauczyła się tak tańczyć? Nie potrafiła odpowiedzieć na żadne z tych pytań. Stała tylko na przedzie tłumu, obserwując Helen uśmiechającą się do Franka, i próbowała wymyślić, w jaki sposób przekonać go, aby wyjechał. Teraz. I na zawsze. – Chodź, kochanie, zatańczymy. – Nathan nie czekał na jej odpowiedź, tylko wziął ją za rękę i pociągnął na parkiet w Sali Łosia. Ogromny łoś unosił się przy suficie, ze zwisającą do podłogi brodą i rogami wystającymi z głowy niczym skrzydła. Raz natknęła się na łosia, który wyszedł na drogę, kiedy jechała do Nathana, aby towarzyszyć mu w jednym z jego wystąpień. Zwierzę wpatrywało się w nią i przez chwilę, czując się bezpiecznie w samochodzie, odważyła się odwzajemnić spojrzenie, patrząc prosto w jego zimne, ciemne oczy. Jego ciepły oddech buchał w ciemności parą, krystalizując się na przedniej szybie samochodu, a ciężka szczęka opadła, odgryzając kawałek jej serca. Cofnęła się, wstrzymała oddech, a potem nacisnęła klakson. Łoś zerwał się i popędził przez krzaki, sosny, topole, wprost w objęcia lasu. Jednak nie zapomniała o nim – czasami przychodził do niej w środku ciemnej nocy, a wtedy budziła się, cała dygocząc. Teraz, kiedy Nathan trzymał ją w swoich ramionach i przesuwał nią po parkiecie w rytm muzyki, nie chciała patrzeć na łosia. Kątem oka zobaczyła, że Helen obejmuje Franka za szyję. Musi temu przeszkodzić, aby zapobiec cierpieniom Helen. – Och, Lise… – powiedział Nathan. – Przepraszam. No dobrze, poczeka z tą konfrontacją do jutra rana, kiedy to Nathan jak zwykle pójdzie pobiegać w niedzielny poranek. Zejdzie wtedy na dół, obudzi Franka i powie mu, żeby się pakował. Przykro mi, ale wujek Frank musiał wyjechać z powodu pilnych spraw służbowych. Tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Najwyraźniej Garcia nie zamierzał odnaleźć jej w Deep Haven. Upłynęły
dwadzieścia cztery godziny, odkąd Frank się pojawił. No i dokonał dobrego wyboru, kiedy zdecydował się ukryć ją właśnie w Deep Haven. Annalise oparła brodę na ramieniu Nathana i uśmiechnęła się do Eli Huestona i jego żony, Noelle. Biedna Noelle przewróciła się zimą tak niefortunnie, że straciła pamięć, ale ostatnio doszły Annalise słuchy, że w ciągu kilku miesięcy jakieś odłamki, fragmenty zdarzeń zaczynają do niej wracać. Nie była pewna, czy to dobrze. Nathan prowadził ją na parkiecie. – Jest tutaj Seb Brewster – wyszeptał, gdy dostrzegł byłą gwiazdę bejsbolu i obecnego kontrkandydata na burmistrza tańczącego ze swoją drobniutką żoną, Lucy. – Będę udawał, że go tu nie ma – mówił cicho do jej ucha. A potem przysunął usta do jej szyi i musnął nimi jej skórę. – Pięknie wyglądasz. Uwielbiam cię w tej sukience. Powinnaś częściej w niej chodzić. No dobrze, może po prostu powinna się zrelaksować. W końcu co takiego strasznego może zrobić Frank? Jest dobrym człowiekiem – była o tym przekonana. A Helen zasługiwała na to, żeby jeszcze zatańczyć, i to nie raz. Frank wyjedzie najdalej za kilka dni i nic złego się nie stanie, jeśli Deep Haven zobaczy, że Helen może się podobać przystojnym, atrakcyjnym mężczyznom. Jej teściowa nie zasługiwała na oszczerstwa, na rzucanie w nią kamieniami przez długie lata. Annalise nie znała szczegółów, ale miała pewność, że nie było prawdą, że Helen wyrzuciła swojego męża na ulicę, zrobiła z niego alkoholika, odtrąciła, kiedy błagał ją o przebaczenie, i usunęła go z życia ich syna. Znała Helen. Ta kobieta nie skrzywdziłaby nawet muchy. Przebaczyłaby. Zwłaszcza, jeśli szczerze by przeprosił. Jeśli żałowałby. Jeśli nie można było inaczej postąpić. – Już drugi raz nadepnęłaś mi na nogę – odezwał się Nathan. – Wszystko w porządku? To zwykle ja na ciebie wpadam. – Przepraszam. – Wyplątała się z jego objęć, złapała za rękę i ściągnęła z parkietu. – Może napijemy się ponczu? Mieszkańcy miasta przygotowali suto zastawiony stół – z ciastem, czekoladowymi ciasteczkami, babeczkami. Annalise dostrzegła resztki szarlotki Helen Decker, ale nie skusiła się, zostawiając kawałek jakiemuś szczęściarzowi. Nathan właśnie podawał jej szklankę z ponczem, kiedy od tyłu podeszła do
nich Ellie Matthews. – Przyjmijcie moje gratulacje. Annalise uniosła w zdziwieniu brew. – Jason dostał rolę Romea – tylko mi nie mówcie, że nic nie wiedzieliście. Spotkałam Chloe Jacobsen na naszym kobiecym spotkaniu czytania Biblii. Powiedziała mi, że Harper wróciła do domu bardzo podekscytowana, bo będzie grać Julię, drugą główną rolę, wraz z nim. Nathan cały czas miał przylepiony do twarzy swój uśmiech kandydata na burmistrza. – Tak, oczywiście, bardzo się cieszymy. Annalise udało się przytaknąć głową i utrzymać uśmiech jeszcze przez chwilę po tym, jak Ellie oddaliła się od nich. Udawała, że wsłuchuje się w muzykę i wypiła łyk ponczu, ale czuła na sobie wzrok Nathana. – Wiedziałaś o tym. – Odezwał się spokojnym, niskim głosem, zagłuszając słowa piosenki. Nie była w stanie na niego spojrzeć. – Jason kocha teatr. – A może niech pokocha pracę, która opłaci mu studia? Teatr to nie praca. To hobby! Nie chciała się kłócić. Nie tutaj. – Porozmawiamy o tym w domu. Potrząsnął głową. – Lise, nie możesz mieć przede mną tajemnic. Czy są jakieś inne? O, matko! Odstawił szklankę z ponczem. – Jedźmy już do domu. Jestem zmęczony. Pójdę po nasze płaszcze. Zostawił ją, torując sobie drogę przez tłum. Trójka ludzi zatrzymała go i witała się z nim, ściskając jego dłoń, a ona cały czas słyszała w głowie to pytanie. Czy są jakieś inne? Być może przywołała go myślami, bo Frank nagle zmaterializował się u jej boku. – Muszę z tobą porozmawiać. – Nie teraz, Frank. Jestem zmęczona. Nathan poszedł po nasze płaszcze i wracamy do domu. – Tak, teraz. To jedyna okazja. – Złapał ją za łokieć i poprowadził przez tłum, na chłód panujący na parkingu. Księżyc nawiedził już nocne niebo, a w powietrzu unosił się zapach palonego drzewa, wilgotnej ziemi i gnijących liści. Trzęsąc się z zimna, pocierała dłońmi ramiona. – Więc co? Frank odwrócił się do niej. – Znaleźliśmy Blake’a. Nie zdawała sobie sprawy, w jakim napięciu żyła przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny. Położyła dłoń na jego ramieniu. – To dobrze. Jak
przyjął wiadomość o mojej śmierci? Nie, żeby chciała, aby Blake ją opłakiwał – prawdopodobnie nie poruszyło go to jakoś szczególnie. Ale lata temu mieli szalony, namiętny – choć niebezpieczny – romans. Taki, jak Romeo i Julia. Taki, za który Annalise zapłaciła życiem. – Annalise… Sposób, w jaki wypowiedział jej imię, sprawił, że cofnęła rękę. Objęła się rękami w talii. – Nie. – Sądzimy, że nie żyje najwyżej dobę. – Nie. – Potrząsała głową i odsunęła się od niego. Frank złapał ją za rękę. – Ciii, oddychaj. Wszystko będzie dobrze. Znajdziemy ci nowe miejsce… – Co? – Odepchnęła jego rękę. – Nie. Nie! – Musisz stąd wyjechać. Zamrugała oczami. Jego słowa wstrząsnęły nią. – Słyszysz? – Muszę… muszę co? – Posłuchaj, Annalise. Blake’a nie tylko zamordowano. Był torturowany. Garcia chce cię dopaść. Co oznacza, że dopadnie też twoją rodzinę. Twoje dzieci. Twoją teściową. – Moją… Próbujesz namówić Helen, aby wyjechała razem ze mną. Dlatego zaprosiłeś ją na tańce. Przytaknął głową. – Nigdzie nie jadę, Frank. Tutaj jest moje życie. Wspaniałe życie. – Możesz mieć wspaniałe życie gdzie indziej. – Jesteś pewien? A co z moimi dziećmi? – Zdała sobie sprawę, że krzyczy, więc zniżyła głos. – Colleen właśnie zaczęła grać w drużynie siatkówki. Jason dostał rolę Romea. Henry ma jedenaście lat i dopiero co polubił swoją szkołę. Ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebuje, to zmiana szkoły. No i pewnie nie zauważyłeś, ale mój mąż startuje w wyborach na burmistrza. Nie mogę im tego wszystkiego zabrać. Frank spojrzał na drzwi, a potem znowu na nią. – Możesz ich jeszcze zostawić. Jego słowa były dla niej jak policzek. – Zostawić… Zostawić moją rodzinę? – Przełknęła ślinę. – Znowu? – Blake nie wiedział, że wyszłaś za mąż – co znaczy, że Garcia też o tym nie wie. Mogłabyś wyjechać, a on nigdy nie będzie w stanie odnaleźć twojej
rodziny. Poczuła, jak zaczyna rozpadać się na kawałki. Słowa tak mocno wstrząsnęły nią gdzieś głęboko w środku. – Możesz to zagwarantować? Jego twarz przybrała marsowe oblicze. – Nienawidzę cię. Nienawidzę tego, co mi zrobiłeś. Mam tutaj swoje życie – dobre życie. Szczęśliwe życie! Nie możesz po prostu się pojawić i wyrwać mnie z niego, niszcząc wszystko, co udało mi się zbudować. Jego dłonie spoczęły na jej ramionach – mocne, ciepłe, silne. – Już dobrze… Zrzuciła je z siebie. – Tylko bez „już dobrze”. Czy ty masz pojęcie, o co mnie prosisz? Ku jej zaskoczeniu pokiwał głową. – Mam. Dlatego daję ci kilka dni na zastanowienie się, co zamierzasz zrobić. – Nie potrzebuję kilku dni. Zostaję. – W takim razie odbędzie się to bez mojej ochrony. Zostaniesz z tym sama. – Frank… – Umowa jest taka – daję ci pięć dni na zastanowienie się, co chcesz zrobić z życiem, które ci podarowano. Czy chcesz je zabrać ze sobą, zostawić czy narazić na zemstę Garcii. – To nie fair. – Zakryła usta dłonią. – To nie fair! – Wiem. Odwróciła się, słysząc otwierające się za nią drzwi. – Annalise, tutaj jesteś! – Nathan wkroczył na taras, trzymając jej płaszcz przewieszony przez ramię. A za nim Helen, która również wyszła na wieczorne zimno. Nathan przenosił wzrok z Franka na Annalise i z powrotem. – Wszystko w porządku? Nie. Nic nie jest w porządku. Annalise zagryzła wargi, ale udało jej się skinąć głową. Nathan narzucił jej płaszcz na ramiona. – Zakładam, że odwieziesz moją mamę do domu? – zwrócił się do Franka. Frank raz jeszcze rzucił Annalise ostatnie, błagalne spojrzenie. Zaufaj mi, Deidre. Zaraz potem odwrócił się do Nathana. – Obiecuję, że będzie ze mną bezpieczna – zapewnił Frank-kłamca.
sześć
Blake z taką łatwością wślizgiwał się do snów Annalise, jakby tylko czekał gdzieś na ich obrzeżach, aby się do niej podkraść, objąć ją w talii, przyciągnąć do siebie i obudzić w niej ten straszliwy impuls. – Hej, kochanie, tęskniłaś za mną? Nie tęskniła. A może tak? Wiedziała, nawet jeśli znalazła się w jego objęciach i zarzucała mu ręce na szyję, że był to tylko sen. Że coś kazało jej uciekać. Że coś jest nie w porządku. Ale nigdy nie była w stanie oprzeć się powabowi tych ciemnych oczu, temu leniwemu, niedbałemu uśmiechowi, który był przeznaczony tylko dla niej. Zahaczył palcami o szlufki jej dżinsów, jakby należała tylko do niego, i przyciągnął ją do swojej twardej piersi. Potem zaczynał ją całować, a ona zupełnie zatracała się w uczuciach, które w niej rozpalał – niebezpieczeństwie i ryzyku. I zwycięstwie. Bo tylko ona była w stanie poskromić Blake’a Hayesa. Przeciągnął ręką po jej krótkich czarnych włosach, które plątały się wokół jego pierścieni. – Gdzie byłaś? Wszędzie cię szukałem. Wreszcie ujrzała siebie wyraźnie. Rozpoznała miejsce w centrum St. Louis. Knajpę, z której sączył się kołyszący blues. Jakaś grupa facetów szukających kłopotów kręciła się pod wiaduktem. Po ulicy rozchodził się zapach taniej wołowiny. Tak, znała to miejsce. Nawet spała tu kilka razy. Zatrzęsła się, kiedy przejechał obok nich samochód, a podmuch wiatru rozchylił jej kurtkę. Blake dotknął ustami jej szyi. Gdzie była? Pytanie kołatało się w jej głowie. I wtedy, kiedy znowu spojrzała w jego prawie czarne oczy, dotarło to do niej. Była bezpieczna. W schronisku dla bezdomnych na Siódmej ulicy, serwując posiłki w zamian za pokój, ponieważ grzechy, które popełniła, nie pozwalały jej wrócić jej do domu. Ale zdołała uciec od Blake’a i jego szefa, Luisa Garcii. Zdrowiała. Przybierała na wadze. Nie brała. – Blake, muszę już iść – powiedziała, wyplątując się z jego objęć.
– Nie, kochanie. Zostań ze mną. Tęskniłem za tobą. Ja też za tobą tęskniłam. Słowa utknęły w jej gardle, zostały tam, ugrzęzły. Ale jeśli Blake odkryje… – D’Nell na mnie czeka. Złapał ją za ramiona. – Kim jest D’Nell? Kim jest D’Nell? Zobaczyła teraz siebie, poza swoim ciałem, ponad miastem, wyzwoloną z objęć Blake’a, jak gna ulicami, próbując znaleźć odpowiedź na to pytanie. Kim jest D’Nell? Schronisko na Siódmej ulicy wyglądało dokładnie tak, jak je zapamiętała. Trzypiętrowy budynek z cegły stojący pośrodku ogrodzonej płotem działki, z ogromnym tarasem i ciemnymi oknami, niczym oczy żałobnika lamentującego nad miastem. Ulicę dalej światła policyjnych wozów oświetliły budynek, zmieniając jego kolor na krwistoczerwony. Tłum ludzi gromadzi się wokół wejścia, wokół samochodów, karetki. Zwolniła, nie słysząc niczego poza biciem swego serca. Sanitariusze wynoszący nosze z budynku rozdzielili tłum. Deidre przycisnęła dłoń do ust, tłumiąc krzyk. Ledwo rozpoznała w dziewczynie leżącej na noszach swoją najlepszą przyjaciółkę. Twarz D’Nell była opuchnięta, ciało zmaltretowane – zbyt zakrwawione, aby móc stwierdzić, co się naprawdę stało. – Znaleźli ją tuż za rogiem – odezwał się ktoś stojący blisko niej. – Pobitą i pokłutą nożem. Głos wydawał jej się znajomy, ale nie była w stanie oderwać oczu od sceny, w której sanitariusze zatrzymali się, aby rozpocząć reanimację. Załadowali D’Nell do karetki, nie przestając robić masażu serca. I wtedy Deidre zaczęła biec. Jej nogi z każdym krokiem stawały się coraz cięższe. Zamiast ją nieść, uderzały w jedno miejsce, w przesuwający się pod nimi chodnik. Nie uciekła dalej niż ulicę od schroniska, nadal pozostając w jego cieniu i w cieniu krwawych świateł, nie mogąc złapać tchu. I nagle jakaś dłoń złapała jej ramię w żelaznym uścisku. Pociągnęła ją do tyłu i rzuciła o ziemię. Ledwo była w stanie się poruszyć i oddychać. Ogromny cień wyrósł tuż nad nią. – Blake? – Nie uciekniesz przede mną, Deidre. – Rozległ się głos, a jego właściciel złapał ją za kurtkę i mocno pociągnął, próbując postawić na nogi, po czym
zbliżył jej twarz do swojej. Luis Garcia. Krzyknęła. W rzeczywistości był to jęk, ale Annalise obudziła się, zrywając się do pionu, cała drżąc od zimnych dreszczy, wstrząsających jej ciałem. Mrugała powiekami, próbując odgonić ciemność. Po chwili, mocno ściskając w rękach ciepłą kołdrę, zaczęła wdychać ciszę, bezpieczeństwo jej domu. To nie St. Louis. To Deep Haven. Bezpieczne Deep Haven, schowane tak daleko od podejrzanych miejsc i złych wspomnień, że nikt tu jej nie odnajdzie. Cicho pomrukując, włączył się piec. Światło z zewnątrz wlewało się oknami do środka. Odgłos równego oddechu Nathana, kiedy tak leżał odwrócony do niej plecami, uspokajał ją. Położyła rękę na jego ramieniu. Bezpieczni. Byli bezpieczni. Teraz. A co, jeśli Garcia odnalazł Blake’a? Wytropił go w Fairbanks? Co ona zrobiła? Ukryła twarz w dłoniach. Nie powinna była okłamywać Nathana, a teraz… teraz oni wszyscy być może będą musieli uciekać. Możesz ich jeszcze zostawić. Nie. Odpędziła od siebie słowa Franka. Nigdy. Dorastanie bez ojca pozostawiło głębokie blizny w duszy jej męża. Nie pozwoli na to, aby jej dzieci były pozbawione któregoś z rodziców. Poza tym jak mogłaby bez nich żyć? Byli dla niej powietrzem. Jej życiem. Boże, błagam, nie zabieraj mi ich. Z jej ust wypłynęła modlitwa, ale był to bardziej jęk bólu niż głęboka refleksja. Ale taka właśnie była, prosta i bardzo prawdziwa. Bóg podarował jej życie, na które nie zasługiwała. A teraz wygląda na to, że będzie musiała Mu za to zapłacić. Najwidoczniej nie wybaczył jej. A dlaczego miałby to zrobić? Niezupełnie uciekła od swoich grzechów. Zbudowała na nich życie i gorliwie z nich korzystała. Annalise odrzuciła kołdrę. Poczuła zimno na skórze i sięgnęła po szlafrok, wsuwając nogi w kapcie. Musi napić się herbaty, aby zebrać myśli, zdecydować, co dalej robić. Zbliżając się do salonu, usłyszała cichy dźwięk, jakby ktoś zanosił się od płaczu. Kto to…? W fotelu swojego ojca siedziała Colleen z kolanami pod brodą, owinięta
fioletowym, wełnianym szalem, który zrobiła dla niej na drutach Helen. W pokoju było ciemno, ale Annalise dostrzegła błysk łez na jej policzkach. – Kochanie? Colleen podskoczyła, przestraszona. – Mamo? – Dlaczego nie śpisz? Colleen wyprostowała się i znowu odwróciła w kierunku okna, wpatrując się w oświetloną przestrzeń, gdzie wiatr rozgarniał liście po deskach tarasu. Wyglądała na tak przybitą, że Annalise miała ochotę przyciągnąć ją do siebie, posadzić na kolanach, pogłaskać po głowie i pocałować w czoło. Zamiast tego opadła na skórzaną sofę. – Co się stało? Colleen westchnęła. Podniosła rękę, aby obetrzeć policzek. – Jestem taka głupia! Annalise wstrzymała oddech, próbując mówić spokojnym głosem, mimo że serce waliło jej jak młotem. – Dlaczego? – Nie wiem. Ja tylko… chcę tylko, żeby mnie lubił. – Colleen zakryła twarz rękami. Kurczę! Tego się właśnie obawiała. Rozmawiały o Tuckerze. W ciszy, która zaległa, Annalise słyszała tykanie zegara i przeczuwała najgorsze. Błagam… – Mamo, tak naprawdę to dobry chłopak. Colleen uniosła głowę i spojrzała na Annalise, jakby szukała potwierdzenia. Annalise uśmiechnęła się, nie chcąc wszczynać kłótni. Jakimś cudem udało jej się zachować spokojny głos. – Co się stało? – Nie to, co myślisz. – O nic cię nie oskarżam. Sama nazwałaś siebie głupią. Colleen zamrugała powiekami i odwróciła wzrok. Annalise miała ochotę krzyczeć, ale się powstrzymała. Pierwsza rodzicielska zasada w wychowywaniu nastolatka – nie panikować. Ale była w stanie zrobić prawie wszystko, aby uchronić Colleen od powtórzenia jej błędów. Od zrujnowania sobie życia z jakimś Blakiem Hayesem. – Chcę się po prostu zakochać. Wyjść za mąż i być szczęśliwa, jak ty i tata. Tak. Oczywiście. Annalise tak dobrze umiała udawać. A może nie wszystko było udawaniem. Miała nadzieję, że nie. – Będziesz szczęśliwa, kochanie. Bóg ma dobre plany na twoje życie. – Naprawdę w to wierzysz? Na zewnątrz wiatr pobrzękiwał ozdobnymi dzwoneczkami, kołatał oknami. –
Oczywiście, że tak. – Jej głos nie zdradzał pustki ziejącej gdzieś w jej wnętrzu czy chichotu dochodzącego z głębi jej serca. Posłała córce pełen ufności uśmiech. W końcu robiła tak od lat. – Obiecuję, że któregoś dnia właściwy chłopak pojawi się w twoim życiu. Musisz tylko trochę na niego poczekać. – Nie jestem tego taka pewna. Co, jeśli Bóg nie chce dla mnie tego samego, czego ja chcę? Co, jeśli nie podaruje mi w prezencie szczęśliwego zakończenia, jakiego oczekuję? Było to bardzo dobre pytanie, prawda? Oczy Annalise zapłonęły. Czy tak naprawdę kiedykolwiek w pełni zaufała Bogu? Czy po prostu wskoczyła w to swoje nowe życie, oglądając się przez ramię i mając nadzieję, że Bóg za nią podąży i pobłogosławi je? No tak, teraz mamy tego rezultaty. Colleen nie dostrzegła, jak jej matka przygryza wargi i ledwo przełyka ślinę. – Nie mogę przestać myśleć o tym, że przecież mogę gdzieś po drodze popełnić jakiś straszny błąd. Z Tuckerem? Tak, tego Annalise również się obawiała. W końcu zaczynały mówić tym samym językiem. – Co, jeśli utracę jedynego chłopaka, który mnie naprawdę kocha? Albo nie kocha. Tylko nie zakochuj się w Tuckerze Newmanie! Ale Annalise poskromiła swój głos. – Wiem na pewno, że Bóg zawsze daje nam drugą szansę. I że jest w stanie wszystko naprawić, nawet zmienić nasze błędy w coś dobrego dla nas. Przynajmniej kiedyś w to wierzyła. Do godziny 5.45 w czwartkowy poranek. Jej słowa smakowały jak popiół w ustach. – Mamo, czy zrobiłaś kiedyś coś głupiego ze względu na chłopaka, żeby mu się spodobać? Annalise nie była w stanie wykrztusić z siebie słowa. Jak to się stało, że Blake zmaterializował się w połowie ich rozmowy, usiadł na poręczy fotela Colleen, posyłając Annalise upojny uśmiech i wpatrując się w nią tak śmiałym wzrokiem? To, co niegdyś czuła, błyskawicznie zawładnęło nią i trzymało w mocnym uścisku. Spojrzała w oczy swojej córki, pragnąc wyjawić prawdę. Ale jak miała dobrać się do swojej przeszłości i wydusić z siebie jakieś mądre słowa, nie demaskując się? Kłamstwa odbierały jej prawo do bycia rodzicem. – Popełniłam wiele błędów, Colleen. A Bóg… a Bóg i tak okazał mi łaskę.
Jej słowa dziwnie zabrzmiały. Bóg i tak okazał jej łaskę. Przynajmniej to życie, które miała, wydawało się przejawem jego łaski. Dlaczego Bóg miałby obdarzać łaską kogoś, kto całe życie oszukuje? Wstała. – Masz ochotę napić się herbaty? Dolna warga Colleen drgała, jakby znowu zbierało jej się na płacz, ale pokiwała głową. Annalise dobrze to wszystko znała. – Skarbie, kocham cię. I Bóg też bardzo cię kocha. Wiem, że kiedyś się zakochasz i będziesz miała szczęśliwe życie. Jeśli twoja matka go nie zniszczy.
*** Nathanowi trudno byłoby dokładnie wskazać moment, w którym ta kłótnia się zaczęła. Albo dlaczego tak szybko się nasilała i była tak głośna, zwłaszcza w kolejce po kawę w Java Cup. Może ukrywała się gdzieś przyczajona od kilku dni i tyko czekała na dogodny moment. A już zupełnie nie wiedział, dlaczego pozwolił, aby skończyła się w taki sposób. Wiedział tylko dwie rzeczy. Będzie potrzebował czegoś więcej niż bukietu kalii, aby to naprawić. I że do jutra całe miasto będzie wiedziało, że Nathan Decker wszystko schrzanił, znowu podtrzymując przy życiu rodzinną tradycję. Szedł jakieś dziesięć kroków za swoją żoną, która wydawała się bardzo skoncentrowana na tym, aby nie mógł za nią nadążyć w drodze do domu. Jej blond włosy wystające spod czapki z wyszytym z boku uroczym kwiatkiem – roboty jego mamy – powiewały na wietrze. Ręce schowała w kieszeniach płaszczyka w kolorze limonki. Tego ranka, zanim wyszli z domu, złapał za szalik od kompletu, przyciągnął ją do siebie i pocałował. – Dziękuję, że zgodziłaś się wyjść ze mną i towarzyszyć mi dzisiaj w kampanii. Posłała mu uśmiech, ale trudno było odgadnąć, czy był szczery, czy nie. Miała cienie pod oczami, jakby nie spała w nocy. Czy słyszał dzisiaj, jak wstawała? Nic nie pamiętał. Sam wiercił się tej nocy w łóżku, łapiąc zaledwie odrobinę głębokiego snu. Nathan cały czas czuł się zraniony z powodu ukrywania przed nim prawdy o roli Jasona w przedstawieniu teatralnym. Próbował przejść nad tym do porządku dziennego, kiedy obserwował ją, jak zabiera broszury jego kampanii i wychodzi z domu w słoneczny, sobotni poranek. Ale jak tylko pchnęła drzwi
wejściowe i znalazła się na zewnątrz, w rześkim, jesiennym powietrzu, znów poczuł to nieprzyjemne ukłucie, przypominające mu, że nie była w stanie mu zaufać. Po prostu zachowując tylko dla siebie to, co robi ich syn, zdecydowała nie brać pod uwagę jego zdania, a tym samym przyzwalała Jasonowi na nieposłuszeństwo. I co miał z tym teraz zrobić? Zmusić dzieciaka do zrezygnowania z głównej roli? Tak, rana trochę się jątrzyła, ale nie tylko z powodu jej kłamstwa. Jeśli Nathan nie pogrążyłby ich tak bardzo w długach, Jason nie musiałby szukać pracy. Mógłby liczyć na fundusz na naukę, który jego ojciec mu obiecał. Być może ostatecznie to była jego wina? I ta prawda zaczęła boleć jeszcze bardziej, kiedy zaczynali składać wizyty wyborcze w swojej dzielnicy. Nathan zostawił sobie najbliższe domy sąsiadów na koniec, wiedząc, że będzie musiał zwerbować jeszcze kilka głosów w Dzień Wyborów. Ale teraz, kiedy Seb zdecydował się startować, Nathan żałował, że nie odwiedził sąsiadów wcześniej. Być może nie wyglądałoby to na taką desperację. Nie, to nie była desperacja. Nie był zdesperowany. Po prostu zdecydowany. Pukając do drzwi maleńkiego bungalowu Buchananów, przywołał na twarzy uśmiech. Też mieli wieniec z winorośli. Dla Shelly, która pojawiła się jeszcze w szlafroku, była to niespodzianka. Pchnęła frontowe drzwi. Nathan znał bardzo dobrze Shelly, która ukończyła liceum dwa lata po nim, i jej męża Briana, mechanika samochodowego w firmie Buchanan Auto and Tire. Wszyscy w Deep Haven znali się bardzo dobrze. – Czy to nie Deckerowie? Wcześnie dzisiaj wstaliście, co? – Dzień dobry, Shelly. – Nathan wyciągnął do niej rękę. Przywitała się, owijając mocniej drugą ręką szlafrok przy szyi. – Wiem, że jest dość rześko na zewnątrz, więc nie będę cię długo trzymał. Chciałbym tylko zapytać, czy ty i Brian nie rozważylibyście oddania głosu na mnie w wyborach na burmistrza. Zostawię wam informacje na ten temat. Jeśli będziecie mieli w związku z tym jakieś pytania, jestem do dyspozycji. Ćwiczył tę przemowę przed lustrem w łazience tak długo, że teraz wypłynęła z jego ust bez zająknięcia. Uśmiechał się. Shelly wzięła od Annalise broszurkę i rozwinęła ją. – Nathan, myślę, że wiem, co sobą reprezentujesz – odrzekła. Przez sekundę jej słowa wstrząsnęły nim. Co takiego? – Masz wspaniałą rodzinę. Wszyscy ją uwielbiamy. Mikey gra w futbol i często z chłopakami dopinguje dziewczyny na meczach siatkówki. Colleen jest
prawdziwą gwiazdą. Prawdopodobnie tak samo jak jej mama. – Shelly wyszczerzyła zęby w uśmiechu przeznaczonym dla Annalise. Annalise odwzajemniła uśmiech, ale nie wydawała się zachwycona komplementem. Być może przez ten ziąb. – Dziękuję, Shelly. Będziemy bardzo wdzięczni za wasz głos. Uśmiech na twarzy Shelly zbladł. – Seb jest trenerem Mike’a – powiedziała cicho. – Nathan, dziękuję bardzo. Powodzenia! Zdołał wydusić z siebie uśmiech i słowa pożegnania, ale nie był w stanie oddychać, kiedy znalazł się już na chodniku przed domem. Annalise szła obok niego, nie odzywając się ani słowem. W końcu przemówiła. – No i co z tego, że Seb startuje? Mieszkasz tu znaczniej dłużej od niego. A ludzie cię uwielbiają. – Ludzie wcale mnie nie uwielbiają. – Ależ tak, Nathan! Prowadzisz dobrze prosperującą firmę i masz porządną rodzinę. – Seb poślubił w Deep Haven dziedziczkę fortuny zbitej na pączkach. Sam jest gwiazdą sportu z czasów, kiedy miasto zdobyło mistrzostwo w bejsbolu. A teraz jest trenerem pomocniczym futbolu, a do tego szefem trenerów koszykówki. – Potrząsał głową, idąc po chodniku w kierunku następnego domu. – A to miasto szaleje na punkcie sportu. Położyła dłonie na jego ramionach i odwróciła go do siebie. Spojrzała mu prosto w oczy, a na jej ustach pojawił się łagodny uśmiech. Taki, który był w stanie wyrwać go z niekończącej się spirali rozpaczy. – Jeśli widzą w tobie to, co ja, przyrzekam ci, że wygrasz. Tak, pragnął jej wierzyć. Co więcej, pragnął wziąć ją w ramiona właśnie tu i teraz, na progu domu Michaelsów. Przez jakąś sekundę wszystko wydawało się zaleczone. Bez skazy. Idealne. Drzwi otworzył Joe i przez pięć minut rozmawiał z Nathanem na temat nowego basenu w miejskim ośrodku sportowym i funduszach na szkolną salę gimnastyczną. Nathan musiał mu przerwać pisanie jednego z jego bestsellerów, ponieważ Joe trzymał w dłoniach kubek z kawą, był ubrany w koszulkę z napisem Deep Haven Huskies, dresowe spodnie, a okulary miał przesunięte na tył głowy. – Widzisz, Joe będzie na ciebie głosował, a pracuje razem z Sebem w ochotniczej staży pożarnej. – Odezwała się Annalise, kiedy odeszli już jakiś kawałek. Kiedy złapał ją za rękę, przypomniały mu się czasy, kiedy spacerowali tak
razem, trzymając się za ręce po obiedzie, holując za sobą Jasona na rowerku i Colleen na jej trzykółce. Miał wtedy tyle marzeń i nadzieję, że będzie im w stanie tak wiele zaoferować. Dwadzieścia lat później nadal mieszkali w tym samym, podniszczonym domu, próbując iść naprzód. Jednak chciał wierzyć w to, co widziała w nim Annalise. Być może niedługo wszystko się dla niego zmieni – a więc i dla nich. Wtedy dystans, jaki wyczuwał w Annalise, zniknie. Frank wyjedzie i wszystko wróci do normy. Nie – będzie lepiej. Będą szczęśliwsi. Nathan zmierzał w kierunku starego domu Svensonów. Słyszał, że się wyprowadzili, ale jeszcze nie zdążył poznać nowego właściciela. Najwidoczniej miał ten sam gust co Svensonowie, ponieważ nie usunął głowy jelenia przytwierdzonej do drzewa na podwórku przed domem. Nathan zapukał i uśmiechnął się do Annalise. – Po wszystkim wjedziemy na chwilę do Java Cup, okej? – zaproponował. – Musisz spróbować Mokki Dzikiego Łosia – jest przepyszna! I wtedy otworzyły się drzwi. Nathan stał pełne trzydzieści sekund, zanim jego serce znowu zaczęło bić. Na szczęście w tym czasie Annalise dostrzegła, jak robi się biały jak kreda, i uratowała go. Jak zwykle. – Dzień dobry, nazywam się Annalise Decker, a to jest Nathan, mój mąż. Startuje w wyborach na burmistrza i chcieliśmy wpaść do państwa na chwilę, aby dowiedzieć się, czy moglibyśmy liczyć na państwa głos, i zapytać, co jeszcze moglibyśmy dla państwa zrobić. Nic nie wiedziała. Nie rozpoznała tego mężczyzny. Shawn Jorgenson, syn mężczyzny, którego zabił jego ojciec, stał z rękami skrzyżowanymi na piersi nad sterczącym brzuchem i gapił się na Nathana zimnym wzrokiem. – Wynoście się z mojego domu. Nathan złapał Annalise za rękę. – Chodźmy stąd. Ale Annalise zmarszczyła czoło i mówiła dalej. – Bardzo przepraszam, ale czy czymś pana obraziliśmy? – Wynocha stąd! Nathan szybko zbiegł na chodnik. Czuł, jak jego kark płonie. Błyskawicznie stał się dwunastolatkiem i tchórzem. – Nathan, o co tu chodzi? Nic nie mówił, tylko szedł dalej ulicą, w kierunku skrzyżowania. – Chodźmy
już na tę kawę. Ledwo mogła za nim nadążyć. – Dlaczego on był taki wściekły na nas? Kiedy Shawn Jorgenson przeprowadził się do Deep Haven? Nathan wiedział, że wyjechał z miasta po szkole średniej, i słyszał, że potem wrócił, aby pracować w pobliskim tartaku, ale sądził, że zamieszkał w domu swojego ojca, w lesie. – Co się dzieje? Zwolnił i odwrócił się do niej. Zobaczył, że Annalise prawie biegnie, aby go dogonić. Zaczynało brakować jej tchu. – Przepraszam. Zwijała broszurki w dłoniach osłoniętych rękawiczkami. – Kto to był? Nie miał siły, aby raz jeszcze przez to wszystko przechodzić. – To był Shawn Jorgenson. Jego ojcem był Moe. Żadnej reakcji na jej twarzy. Ale może nie powinien się niczego spodziewać. Tak naprawdę nigdy jej nie opowiadał o tej części swojego życia – jedynie kilka suchych faktów. Resztę miała uzupełnić jego matka. – Jego ojca zabił mój ojciec. Och! Jej usta złożyły się do krzyku, ale nie wyszedł z nich żaden dźwięk. A potem odezwała się cicho. – Ale dlaczego on wścieka się na ciebie? To nie ty zabiłeś mu ojca. Próbował, ale nie mógł się powstrzymać. Wybuchnął śmiechem, który nie miał nic wspólnego z dobrym nastrojem. – Ponieważ to jest małe miasteczko, Annalise, i ludzie tutaj są pamiętliwi. Nie wiesz, jak to jest. Jesteś w tej luksusowej sytuacji, że przeprowadziłaś się tu i zaczęłaś wszystko od nowa. Ale ja nie. – Kręcił głową. – Czasami żałuję, że nie mogę zacząć wszystkiego od nowa. Ale utknąłem na dobre w Deep Haven. Nigdy nie uda mi się stąd uciec. Nie chciał, aby to tak zabrzmiało. Chciał powiedzieć, że ciąży na nim zbyt wiele obowiązków, zbyt mocno jest związany z wieloma rzeczami tutaj. Ale po jej twarzy przebiegł skurcz, jakby wymierzył jej policzek. To plus jego błyskotliwa uwaga wczoraj i… cóż, nic dziwnego, że nie miała ochoty na niego patrzeć. – No dalej, chodźmy na kawę. – Próbował się uśmiechnąć, aby załagodzić wydźwięk swoich słów. Annalise szła z nim do kawiarni, nie odzywając się, więc w duchu wytłumaczył sobie, że pewnie mu wybaczyła. Ale kiedy zobaczył, jak powstrzymuje łzy, stojąc w kolejce w Java Cup… – Annalise, przepraszam. Nie miałem na myśli, że tu utknąłem.
Przygryzła wargi. Powinien był to tak zostawić. Zwłaszcza, że w ten sobotni ranek kawiarnia była zapchana ludźmi pochłoniętymi rozmową, prawdopodobnie o nim, i pomimo panującego tu zgiełku wszyscy zapewne wychwytywali każdy niuans ich rozmowy. Ale rany z przeszłości nie chciały się zabliźnić. – Chciałem tylko powiedzieć, że nie wiesz, jak to jest, kiedy wszędzie czai się twoja przeszłość, a ty nie możesz od tego uciec. Wytarła dłonią policzek. No tak, tego pewnie też nikt nie zauważył. Świetnie! – Porozmawiajmy o tym w domu. – Odwróciła się, aby wyjść z kolejki, ale złapał ją. – Nie skończyliśmy na dzisiaj z kampanią. Jakaś iskra przeskoczyła w jej oczach i przez krótką chwilę wydawało mu się, że jej nie poznaje. – A co, jeśli nie chcę być żoną burmistrza? Co, jeśli chcę być tylko twoją żoną? Mamą naszych dzieci? To ci nie wystarcza, prawda? Chcesz zostać burmistrzem i wszystko zniszczyć! Co ona opowiada? – Wiesz co, Nathan? Lubię nasze życie. Nie utknęłam w nim. I nie pragnę niczego bardziej, niż żeby było takie, jak jest teraz. Chciałabym, żebyś lubił nasze życie tak bardzo jak ja. Ale być może chcemy zupełnie innych rzeczy – być może zawsze chcieliśmy innych rzeczy. Być może po prostu do siebie nie pasujemy. Co takiego? I oczywiście cała kawiarnia zamilkła. Słyszał tylko bicie swego serca i dzwoneczki przy drzwiach, kiedy Annalise szarpnęła nimi i wybiegła, zostawiając go samego w kałuży wstydu. Schylił głowę i ruszył za nią. Ale przez całą drogę do domu nie udało mu się jej dogonić.
siedem
Prawdopodobnie John Christiansen znał Nathana lepiej niż ktokolwiek inny w Deep Haven. Był jedyną osobą, która z nim nadal rozmawiała po tym, jak jego ojciec zabił w wypadku ojca Shawna Jorgensona. Dwunastoletni John z premedytacją postawił tacę ze swoim lunchem na stole, przy którym siedział Nathan, po tym strasznym wydarzeniu na boisku futbolowym. Powstrzymał Nathana przed zrezygnowaniem ze szkoły, a tak naprawdę – przed zrezygnowaniem z życia. Zaprosił go do swojego domu nad jeziorem Evergreen i pozwolił mu uwierzyć, że nie jest sam. John Christiansen być może pozostał jedynym przyjacielem Nathana po tych wszystkich latach. Zapewne z tego powodu Nathan pojawił się na progu jego domu w sobotę o trzeciej po południu, ubrany w strój do biegania. John był dużym mężczyzną, typem, który wolał siłownię od długich, samotnych godzin ubijania stopami piaszczystej drogi, która wiła się wokół jego rodzinnego domku i chatek z bali, wynajmowanych przez niego turystom. Dawno temu zgubił włosy – a przynajmniej większość z nich. Wolał golić to, co zostało. Dzisiaj, kiedy otwierał Nathanowi drzwi, miał na głowie swoją charakterystyczną czarną czapeczkę bejsbolową, z godłem swojej rodziny na przedzie, która jednak nie zdołała zakryć jego oczu, ciemnoniebieskich i mądrych. John tylko raz rzucił okiem na Nathana i krzyknął do swojej żony, Ingrid, że idzie pobiegać. Nie, nie wie, jak długo go nie będzie. Tak, będzie z powrotem na wieczorny mecz siatkówki. Nathan musiał przyznać, że było to więcej, niż on obiecał, kiedy po południu wychodził z domu. Głos Annalise, nieco drżący, dogonił go już na korytarzu. – Proszę, nie przegap meczu Colleen. Jesteśmy rodziną. Musimy trzymać się razem. W takim razie nie powinna wprawiać go w zakłopotanie w centrum miasta. Annalise nie musiała wysłuchiwać tych wszystkich oskarżeń – a one cały
czas tam były, cały czas żywe, obecne. Nie tylko w oczach Shawna. Nathan widział je w oczach Jenny Jorgenson, wdowie po Moe, i na twarzy urzędnika w urzędzie miasta, kiedy załatwiał zastaw pod jakąś nieruchomość. I za każdym razem, kiedy przejeżdżał mostem Cutaway Creek, słyszał ten głos, który mówił mu, że nigdy nie uda mu się uciec od tego miasta, od hańby, którą dziedziczył. Jego żona dodała oliwy do ognia, obnażając ich małżeńskie problemy przed całym miastem. Nie pomogło pewnie też i to, że wtargnął do ich pokoju po tym, jak zamknęła przed nim drzwi od wewnątrz – zamknęła się przed nim! Musiał szukać klucza głównego, który otwierał wszystkie zamki w domu. I znalazł ją stojącą przy oknie, patrzącą w dal, nie na niego, jakby w jakiś sposób naruszał jej prywatność czy coś w tym rodzaju. Nigdy się przed nim nie zamykała w ich pokoju, ani razu przez dwadzieścia lat. Ale wiele się zmieniło przez kilka ostatnich dni… a im więcej o tym myślał, tym bardziej wszystko wskazywało na to, że ogniskiem zapalnym było pojawienie się Franka. Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że Frank nie wpadł do Deep Haven przypadkiem, z miłą rodzinną wizytą. Myślami wrócił do tego dnia, kiedy zastał ich w Java Cup. Powinien wtedy poświęcić więcej uwagi przerażeniu, które malowało się na twarzy jego żony. I posłuchać swojej intuicji. Między nią a Frankiem coś się działo, coś, co wymagało rozwiązania. Ale jeśli Annalise będzie się przed nim zamykała w ich pokoju, nie będzie w stanie do tego dojść. – Ile biegniemy? – Zapytał John, wychodząc na ganek przebrany w czarne dresy i czarny T-shirt z emblematem drużyny Husky na piersi. Usiadł na schodach zrobionych z drewna, które zapewne jeden z jego przodków – jakiś Christiansen – własnoręcznie ściął i przytaszczył w to miejsce z lasu. John mieszkał w domu przekazanym mu przez jego ojca, gdzie już czwarta generacja zajmowała się zarządzaniem majątkiem Evergreen Lodge Outfitter i wynajmowaniem domków letniskowych z balii. John oczywiście unowocześnił to miejsce, tak jak jego ojciec przed nim, i miał teraz dom, który bił na głowę wszelką konkurencję, nawet tę z magazynów wnętrzarskich. Czasami Nathan stawał w ogromnej, urządzonej ze smakiem kuchni Johna,
patrzył przez panoramiczne okno, które wychodziło na rozległy trawnik, jezioro w kolorze indygo, i pragnął tylko zatopić się w jednym z ręcznie robionych, dębowych foteli, i wszystko rzucić. Nigdy nie zdoła pozostawić po sobie takiej spuścizny, jak Christiansenowie. – Nie wiem, może osiem? Dziesięć kilometrów? – odrzekł Nathan. – Jak chcesz. Mamy czas. – John skończył zawiązywać buty, wszedł na trawnik i zaczął się powoli rozciągać. Nic nie było w stanie złagodzić napięcia, jakie Nathan czuł wewnątrz, ale rozciągał łydki, ścięgna udowe, zauważając obtarcia na nogach. Nie biegał chyba od kilku tygodni. I to nie dlatego, że stanął na ringu, aby walczyć o stanowisko burmistrza, jak wczoraj stwierdziła Annalise. Ale po ich kłótni potrzebował czegoś, co pomogłoby mu uporządkować myśli. Może przekona sam siebie, że nie powinien poddawać się wyścigowi wyborczemu. Ale na tym etapie nadal rozważał tę opcję. Jak miał pobić lokalnego bohatera, Seba Brewstera? – Wzdłuż jeziora? – zapytał John, podbiegając do niego. Nathan skinął głową i zaczęli biec obok siebie. John grał dawniej w futbol na Uniwersytecie Minnesoty i nigdy nie udało mu się zrzucić swojej masy. Biegł z wysiłkiem, jak byk torujący sobie drogę po ubitym trakcie. Nathan natomiast zaczął biegać tej feralnej wiosny, w szóstej klasie, dołączając do zespołu biegaczy. To trzymało go z daleka od Shawna Jorgensona, który uprawiał niemalże wszystkie sporty. Dzięki bieganiu stał się szczupły i silny. Tak, kiedy biegł, mógł dokonać wszystkiego. – Colleen była w tym tygodniu w gazecie. Napisali, że sama jest w stanie wywalczyć dla drużyny pierwsze miejsce w lidze. Zdobyła w tym sezonie ponad dwieście punktów w ataku i prawie tyle samo w obronie – odezwał się John, ciężko sapiąc. Nathanowi prawdopodobnie można by przypiąć łatkę kiepskiego ojca. Jego najlepszy przyjaciel znał wyniki sportowe jego córki lepiej niż on. Cisza, która zapanowała, jeszcze to uwydatniła, bo John dodał: – Pisali o tym zaraz przy kolumnie z futbolem. Nathan pokiwał głową. Wbiegli na piaszczystą ścieżkę, która wiła się przez las i prowadziła z powrotem do domków z bali przy jeziorze. Wiatr mieszał zapach sosen z krystalicznie czystym i rześkim powietrzem. Zrobił głęboki wdech i… – Myślę, żeby wycofać się z wyborów. John nie spojrzał na niego.
To go ośmieliło. – Wiesz, że Seb Brewster od wczoraj startuje w wyścigu na stanowisko burmistrza? – Pozwolisz Sebowi się zastraszyć? John zawsze walił prosto z mostu, nawet trzydzieści lat temu. – Odwiedzałem dzisiaj moich potencjalnych wyborców w ich domach. Taka kampania wyborcza wśród sąsiadów. John nadal dobrze biegł, ale trochę zwolnił. Być może zdawał sobie sprawę, że Nathan wolałby biec, niż rozmawiać. – No i co? – Wiedziałeś, że Shawn Jorgenson przeprowadził się do miasta? – Nie. – Mieszka na trzeciej ulicy w domu ze spiczastym dachem i trójkątnym gankiem, tym z porożem jelenia na podwórku, przymocowanym do drzewa. – W starym domu Svensonów. – Zgadza się. Też nic nie wiedziałem. Otworzył nam drzwi tego ranka i tylko stał w nich, gapiąc się na mnie. To było straszne. Znowu przed oczyma stanął mi ten dzień, po kolei, każda sekunda. Jak wchodzę na boisko, gotowy do treningu. Shawn stoi przy trenerze, który trzyma rękę na jego ramieniu. Nigdy nie byłem w stanie pojąć, dlaczego pozwolili mu przyjść na trening? – Trener Presley był dla większości z nas kimś więcej niż tylko trenerem. Shawn pewnie potrzebował kogoś, kto by mu powiedział, że wszystko będzie dobrze. – Tak. Ja też. Nie wiem, dlaczego nikt mi nie powiedział, co zrobił mój ojciec – albo co się z nim stało – zanim tam poszedłem. Widziałem, jak Shawn i cała drużyna gapi się na mnie. Widziałem to w ich oczach – nienawidzili mnie. – Byli dziećmi – przestraszonymi i rozgniewanymi. Shawn był rok starszy i grywał w drużynie uniwersyteckiej. Wyczuli w tobie łatwą ofiarę, kogoś, kto będzie kozłem ofiarnym. Ale nie John. Miał nosa i dowiódł, że tak nie jest. Ale nikt nie chciał wracać pamięcią do tamtego treningu. – Shawn nadal tak czuje. – A spodziewasz się po nim czegoś innego? Dorastał bez ojca z powodu twojego staruszka. – Dziękuję ci bardzo.– Nathan zwolnił do chodu. – Sądziłem, że mam to już za sobą. John zrównał się z nim. – I właśnie w tym rzecz. Ty nie masz mieć niczego
za sobą. Nie miałeś nic wspólnego ze śmiercią Moe Jorgensona. – To nie ma znaczenia. Cokolwiek zrobię w tym mieście, zawsze będę synem Dylana Deckersa. Synem pijaka. Oszusta i mordercy. I moje dzieci też będą musiały to znosić. Dlatego startuję w wyborach na burmistrza, John. Nie dla siebie, ale dla moich dzieci. Dla mojej żony. Zasługują na lepsze nazwisko. – Decker to dobre nazwisko. Nathan znowu zaczął biec. – Nie wycofuj się z wyborów, Nate. Dobiegli do zakrętu i pognali na skróty przez las, ścieżką w kierunku jeziora. Ich stopy uderzały miękko w podłoże usłane sosnowymi igłami. Przy końcu ścieżki otwierał się widok na jezioro. Nathan poczuł na skórze uderzenie wiatru, kiedy poślizgnął się na mokrym podłożu. Zatrzymał się i zgiął wpół. – Pokłóciłem się z Annalise. John był tuż za nim. Słyszał jego ciężki oddech z tyłu. Nathan zamknął oczy. Utknąłem w Deep Haven. – Zdaję sobie sprawę, że to ja zacząłem, ale… ona mnie okłamała, John. W każdym razie zataiła fakt, że Jason starał się o rolę w sztuce. – Obserwował stado gęsi nad głową, zmierzające na południe. – Dostał rolę Romea. – Chłopie, to świetnie! – Nie, nie jest świetnie. Wyraźnie mu powiedziałem, że musi znaleźć sobie pracę. Potrzebuje pieniędzy, aby opłacić studia. – Nathan patrzył, jak John głęboko oddycha z rękami opartymi na kolanach. Teraz albo nigdy… – Zadłużyłem się na dziesięć tysięcy dolarów w tych wyborach. Będę musiał to spłacić z oszczędności na studia dla Jasona. John uniósł głowę i spojrzał Nathanowi w oczy. No tak… – Ale przecież nie miałeś żadnego przeciwnika. Dlaczego…? – Nie wiem. Może po prostu chciałem to zrobić jak należy. Przekonać wszystkich, że podjęli właściwą decyzję, ufając mi. Ale… – Ledwo mógł oddychać. – Annalise nic o tym nie wie. – Więc nie tylko ona kłamie. Nathan odwrócił wzrok. I to pogorszyło sprawę. Ponieważ jego utknięcie w mieście miało więcej wspólnego z siecią utkaną z jego własnych kłamstw, niż z tym, co mu serwowało Deep Haven. – Proszę cię, tylko mi nie mów, że ty i Ingrid nie macie przed sobą żadnych tajemnic. John oparł się o drzewo i zaczął się rozciągnąć. – Tajemnice niszczą
małżeństwo. Nie ma znaczenia – duże czy małe. – Tajemnice to normalna sprawa. Ratują małżeństwo. Chcę powiedzieć, że jest wiele rzeczy, których nie wiem o Annalise. Ale to nie znaczy, że jej nie kocham albo że nasze małżeństwo nie jest udane. Do dzisiaj. Ale to tylko kłótnia. Nie rozwali im przecież wspólnego życia. – Czy w małżeństwie nie chodzi o bliskość? O to, aby się wszystkim dzielić? Aby zmniejszyć tę przepaść pomiędzy dwojgiem ludzi? – John, znam swoją żonę. A ona zna mnie. Zapewniam cię, że jesteśmy blisko. Mimo to słowa Johna ukłuły go. Rzeczywiście, czasami Nathan czuł, jakby pomiędzy nim a Annalise była jakaś ogromna przepaść. Jakby stali na jej przeciwległych krańcach, nie słysząc się nawzajem. Nagle jej słowa wypowiedziane w kawiarni nabrały sensu. Ale być może chcemy zupełnie innych rzeczy – być może zawsze chcieliśmy innych rzeczy. Być może po prostu do siebie nie pasujemy. Nie. Nie był w stanie w to uwierzyć. – Nate, nie mówię o fizycznej bliskości. Mówię o tym, żeby kogoś naprawdę znać. Bez żadnych sekretów. Pełna akceptacja. Właśnie to ofiarował nam Bóg i takie powinno być małżeństwo. Nathan wpatrywał się w jezioro, jak wiatr formuje na jego tafli drobne zmarszczki, po całej powierzchni, aż do brzegów. Czy tego właśnie nie mieli? Sądził, że tak, ale… Nie. Nie był jak jego ojciec. Kochał swoją żonę i uda im się z tego wyjść. Poza tym miał swój plan. – Dostałem dom McIntyre’ów na wyłączność. Mam nadzieję, że prowizja pozwoli mi spłacić dług. – Nathan, musisz powiedzieć o tym Annalise. Nie naprawisz tego, mając nadzieję, że sprzedasz dom. Musisz to naprawić, mówiąc prawdę. Wlepił wzrok w Johna. Facet miał ułatwioną sprawę. Miał własny dom. W spadku po swoich przodkach otrzymał charakter twardy niczym skała. A jego dzieci… – Słyszałem, że Owen w końcu zdecydował się podpisać kontrakt z drużyną Minnesota Wild. To naprawdę niesamowite! – Pewnie przez jakiś czas posiedzi na ławce rezerwowych, ale mamy nadzieję, że zacznie grać. Uwielbia to. Granie dla Minnesoty to dla niego spełnienie marzeń. Niedługo wybierzemy się na jego mecze. – John złożył ręce na piersiach. – Ale nigdy nie naciskaliśmy na niego, żeby grał w hokeja. Sam bardzo chciał to robić. My tylko go wspieraliśmy w jego wyborze. Mecz za
meczem, aż któregoś dnia znalazł się na liście kandydatów do Minnesota Wild. – Potrząsnął głową. – Tak budujemy swoje życie. Dzień po dniu. Dopóki nie zdamy sobie sprawy, że zbudowaliśmy coś solidnego. Coś solidnego. – Dawniej też tak myślałem. Tego dnia, kiedy poznałem Annalise. Nie widziała we mnie przegranego dzieciaka Dylana Deckera. Potrzebowała mnie. Wierzyła we mnie. I sprawiła, że sam w siebie uwierzyłem. – Przeciągnął ręką po karku, uciskając napięte mięśnie. – Tylko ostatnio stała się taka odległa. Od momentu, kiedy przyjechał jej wuj. Ale jest coś na rzeczy – nie wiem dlaczego, ale nie ufam mu. Obserwuje mnie. Obserwuje nasze miasto. A wczoraj zabrał moją mamę na tańce. – Twoja mama była na randce? – Może nie nazywajmy tego tak, dobrze? To było… No, dobrze. Może to była randka. Tańczyli ze sobą całą noc. John uśmiechnął się, a w jego oczach rozbłysły iskierki humoru. – Powinieneś się cieszyć. Oddała ci całe swoje życie. Włożyła całe serce w twoje wychowanie. Randka jej się należy. Może nawet powinna się zakochać… – Nie jest w nim zakochana. John zaśmiał się. – Niby dlaczego? Bo jest twoją matką? – Może po prostu biegnijmy dalej. Nathan ruszył z miejsca, biegnąc po gąbczastym podłożu ku drodze, słyszał tylko pulsowanie krwi w uszach. Czy to nie było śmieszne – jego mama zakochana we Franku. Zaraz odpędził tę myśl. Ale na wszelki wypadek będzie miał oko na tego faceta. Być może po drodze uda mu się nabrać dystansu do tego wszystkiego, co gryzło Annalise. – Więc naprawdę zamierzasz wycofać się z wyborów? Pozwolisz, żeby Seb Brewster cię pokonał? – John biegł obok niego. Nathan wybiegł z lasu i przyspieszył na drodze. John sapał gdzieś w tyle za nim. Jeśli bieganie czegokolwiek go nauczyło, to z pewnością wytrwałości. Nie, jeszcze nie odpadł z tej gry.
*** Frank potrafił grać rolę wujka bez większego wysiłku. Wujka, który pojawia się z niesamowitymi prezentami pod choinkę, takimi jak wędki, noże fińskie
czy labrador retriever. W tym domu przydałby się labrador. Czarny, o imieniu Winifred. Zawsze podobało mu się imię Winifred. Znaczyło „błogosławione pojednanie” lub „pokój”. A on chciał wprowadzić pokój zamiast wojny między Annalise i nim. Od najwcześniejszych lat Frank był facetem, który lubi imiona. A ponieważ zajmował się pomaganiem ludziom w określaniu siebie na nowo, podchodził poważnie do tej gry z imionami. Tak jak to miało miejsce z Annalise. Jej imię oznaczało „łaska Boga”. Otrzymanie czegoś, na co się nie zasługiwało. Nie chodziło o to, że Annalise nie zasługiwała na to, aby rozpocząć wszystko na nowo w Deep Haven. Złożyła zeznania, utraciła przyjaciółkę, musiała porzucić całe swoje życie, żeby sprawiedliwości stało się zadość. Ale może po prostu fakt, że ktoś jest w stanie zacząć wszystko od nowa, powtórnie siebie stworzyć, wiąże się nierozerwalnie z otrzymaniem łaski. Jeśli Frank miałby wszystko zaczynać od nowa, mógłby to zrobić w Deep Haven. Być może w tym właśnie domu, otoczony rodziną Annalise. Wydawało się, że go polubili. Wszyscy poza Annalise, która wyglądała, jakby była gotowa przyłożyć mu siekierę do głowy w środku nocy. Ale trudno mu było ją winić. Wyraz jej twarzy wczoraj wieczorem, kiedy postawił jej ultimatum, spowodował, że odżyły stare koszmary. Tak bardzo chciał cofnąć swoje słowa, powiedzieć jej, że nie musi wyrywać z korzeniami całego swojego życia i tworzyć go na nowo gdzie indziej. Ale nie miał wyboru. Już przez to przechodził. Widział makabryczny koniec spowodowany decyzją, aby pozostać i walczyć. Ludzie nie walczą z Luisem Garcią. Oni przed nim uciekają. A Frank miał mniej więcej cztery dni, aby chronić Annalise, zanim ona podejmie decyzję, co dalej. – Twój ruch, wujku. Przygotuj się, bo będzie cię to drogo kosztować. Och, jej syn Henry był tak samo wygadany jak ona. Już zdołał pozbawić go posesji Marvin Gardens i Ventnor oraz Atlantic Avenues, i teraz należały do niego wszystkie nieruchomości od St. Charles Place do Pennsylvania Avenue, nie wspominając o tym, że zdążył zostać potentatem w branży kolejowej. Kamienice czynszowe Franka można już było spisać na straty. Jedyna nadzieja w tym, że zostały mu jeszcze deptak Boardwalk i park. A może… Frank zerknął na zegar. Może będą musieli przerwać grę ze
względu na obowiązki związane z obsługą stoiska z przekąskami podczas turnieju siatkówki. Reszta popołudnia przeleciała dość szybko, pomijając to, że przesiedział je całe w domu Annalise. Pomijając fakt, że ostatnią godzinę po tym, jak wyłoniła się ze swojego pokoju, spędziła gapiąc się na niego. Rzucił kostką. Przesunął pionek na pole Kasa Społeczna. Wziął kartę. – Jesteś pewien, że nie potrafisz grać w Clue? Jestem znacznie lepszy w Clue. – Wujku, przeczytaj kartę! Otoczył dłonią mały kartonik. – Tu jest napisane, że musisz mi oddać cały swój dochód z tego roku. I wszystkie swoje nieruchomości. – To nieprawda! – Henry wyciągnął rękę, żeby zabrać mu kartę, ale Frank zdążył się odsunąć i trzymał teraz kartę w górze, nad swoją głową. – Chcę zobaczyć! Frank wstał i zaczął przed nim uciekać wokół stołu, śmiejąc się i odpychając chłopaka jedną ręką. – Wszystko się zgadza! Wszystkie twoje pieniądze i nieruchomości, i – czekaj – wpadły mi też dwa hotele. Henry zaczął skakać, a Frank zwrócony tyłem, schował kartę do kieszeni. – To oszustwo! Frank odwrócił się do niego, szczerząc zęby. Dzieciak przypominał mu Taylora, jego wnuka, na rok przed śmiercią Margaret. Wtedy jego córka Caroline przyjechała ze swoim dwunastolatkiem na Święto Dziękczynienia. Frank nagrał się wtedy w Ryzyko i Scrabble na całe swoje życie. Taylor był w wieku, kiedy do szczęścia nie potrzeba niczego więcej poza konkurentem, a Frank mógł mu to zapewnić. Uwielbiał obmyślanie, jak przechytrzyć przeciwnika i upewnić się, że za każdym razem wygra. Jeśli tylko nie musiałby przeprowadzać tych trudnych i bolesnych rozmów. I jeśli dzieciak trzymałby się z dala od kłopotów. Ale Taylor nie trzymał się z dala od kłopotów. Nie wtedy, kiedy Caroline przez całe miesiące opiekowała się matką i podróżowała pomiędzy Kalifornią i Portland. Minęło kilka lat i Taylor zaczął zadawać się z nieodpowiednimi ludźmi, został przyłapany na posiadaniu narkotyków i oczywiście Caroline obwiniała o to Franka. Nie mógł tego znieść, więc przestał do nich przyjeżdżać. Tak samo trzymał się z daleka po zdiagnozowaniu Margaret. Nie był w stanie patrzeć na cierpienie swojej żony. Po prostu – łatwiej było traktować swoją rodzinę tak, jak traktował świadków koronnych w pracy. Nie przywiązywać się, ponieważ mógłby zostać zraniony.
Naprawdę zraniony. Tak, Frank mógł grać w tę grę i być udawanym wujkiem Henry’ego do końca życia. Jeśli nie wymagało to od niego zbyt dużego zaangażowania. Ale musiał przyznać, że dobrze było poczuć – nawet udając – że jest się częścią czegoś, częścią rodziny. Słuchać podśpiewującej sobie w kuchni Helen, czuć zapach cynamonu i gałki muszkatołowej deseru jabłkowego, jaki dla nich przygotowywała. Dobrze, że mieszkała już po drugiej stronie ulicy. I że rano wychodziła na dwór, aby zrywać jabłka. Była to dla niego doskonała przykrywka, aby wyjść z domu i mieć oko na Annalise i Nathana, kiedy wybrali się rano na obchód sąsiednich domów, żeby jeszcze zdobyć głosy wyborców. Był gotów wskoczyć do swojego wypożyczonego samochodu, kiedy nagle zniknęli mu z oczu, kierując się w stronę miasta. Poszedł za nimi, ale nie odnalazł ich. Kiedy wrócił do domu, zobaczył, jak wracają. Annalise wbiła ręce w kieszenie płaszcza, trochę jak w dniu, kiedy wyciągnął ją z aresztu i zaproponował, że pomoże jej skończyć z życiem na ulicy. Tak, pewnie mąż ją rozzłościł. Frank wnioskował to po sposobie, w jaki miała ręce skrzyżowane na piersiach, i nawet na niego nie spojrzała, kiedy wchodzili do domu. Nathan wyleciał jak oparzony godzinę później w stroju do biegania. Frank próbował udawać, że nie słyszy błagania w głosie Annalise, kiedy poprosiła go, aby wrócił na mecz. Jesteśmy rodziną. Musimy trzymać się razem. Miał nadzieję, że Nathan wziął sobie jej słowa do serca. – No, dobrze. Tak naprawdę jest tu napisane… – Wyciągnął kartę z kieszeni. – Zapłać 10 procent podatku stanowego. Doprowadziłeś mnie do ruiny, chłopie. Henry wyszczerzył zęby w uśmiechu, usiadł i wyciągnął rękę. – Proszę wpłacić kasę do banku. Frank rzucił kostką, a potem wyciągnął plik setek i odliczał po kolei banknoty, słysząc z kuchni cichy śmiech Helen. – Coś mi się wydaje, że wyrośnie na jakiegoś gracza z Wall Street – krzyknął Frank do Helen. – Nie, zawsze będę mieszkał w Deep Haven – odpowiedział Henry, układając kupkę pieniędzy w banku. – Zamierzam zostać burmistrzem jak mój tata. Mhmm. – W takim razie praca na stoisku z przekąskami będzie dla ciebie dobrą
szkołą – odezwała się Annalise, która nagle pojawiła się w korytarzu. Miała na sobie niebieską bluzę z napisem Drużyna siatkówki Husky Liga Mistrzów, a w uszach dyndały jej kolczyki w kształcie piłeczek do siatki. Nawet nie spojrzała na Franka, całując Helen w policzek. – Do zobaczenia na meczu. – Mamo, chcę skończyć grać w Monopol. – Henry, Frank znajdzie sposób, aby cię ograć. Lepiej zakończyć grę teraz, kiedy wygrywasz. Hej, a co to ma znaczyć? Frank zmarszczył brwi, a potem złapał ją za rękę, kiedy przechodziła obok niego. – Nie możesz tam sama jechać. Muszę cię ochraniać. Annalise wyrwała się i pomasowała nadgarstek. – Będę sprzedawać hot dogi i snickersy, Frank. Nie narażam się na żadne niebezpieczeństwo. Rzucił nerwowo okiem w kierunku kuchni. Helen schyliła się do dolnej szafki i szperała w garnkach i patelniach. – Jednak… – Czy nie możesz mnie zostawić samej nawet na godzinę? – syknęła Annalise. No, tak. Pewnie miała rację. Poza tym będzie otoczona ludźmi. Chociaż… – Frank, czy mógłbyś sięgnąć dla mnie garnek do popcornu? – Helen wskazywała jakieś naczynie na górnej półce szafki. Spojrzała na Annalise. – Przestawiłaś go. – Tylko ty go używasz, Helen. Nikt nie robi takiego popcornu jak ty. – Zrób nam popcorn z masłem orzechowym! – Odezwał się Henry, wciągając na nogi rolki przy drzwiach. Po czym wstał i złapał za kurtkę. – Henry, robię to tylko dla ciebie. – Helen mrugnęła do niego porozumiewawczo. – Ale Frank będzie mi musiał pomóc. Nie dam rady jednocześnie mieszać i wlewać masła do garnka. Annalise uniosła do góry brew. – Macie się grzecznie zachowywać! Frank nie wiedział, co na to wszystko powiedzieć. – Tylko jedna godzina. Masz nigdzie indziej nie chodzić. Przewróciła oczami. – Gdzie miałabym pójść? Idziemy, Henry! – Chwyciła klucze wiszące na wieszaku przy drzwiach i weszła do garażu, zamykając za sobą drzwi. Frank ledwo się powstrzymał, żeby za nią nie pobiec. Tak mu nakazywał rozsądek. Ale miała rację. Miał taką nadzieję.
Mógł albo za nią pobiec i wzbudzić podejrzenia, albo… Albo zostać tu z Helen. Może uda mu się ją przekonać, że można mu zaufać. A kiedy zaproponuje, żeby wyjechała razem z Annalise… Sięgnął po garnek. – Jak się robi popcorn z masłem orzechowym? – To jest popcorn oblany sosem z masła orzechowego i miodu. Ale sos stygnie tak szybko, że trzeba do tego dwóch osób – jednej do wlewania, a drugiej do mieszania. Smakuje trochę jak popcorn z karmelem, tylko jest słodszy. Ustawiła garnek na kuchence. Miał taką samą rączkę jak stare maszynki do lodów. Helen włączyła gaz, a potem wyjęła z szafki olej i wlała trochę do garnka. – Zaczęłam robić popcorn dla Nathana, kiedy był jeszcze mały. Zwykle siadaliśmy razem w piątki wieczorem i oglądaliśmy filmy. W mieście nie działało jeszcze kino, więc to było najlepsze, co mogliśmy robić. I tak robiliśmy… To właśnie zbliżyło nas, kiedy zachorowałam na raka. Frank znieruchomiał, słysząc jej słowa, choć starał się niczego po sobie nie pokazać. Helen podała mu rękawice i dodała: – Teraz musisz pokręcić rączką. Wrzuciła kilka ziaren popcornu na olej i nakryła garnek pokrywką. Nie mając pojęcia o tym, że Frank niemalże nie jest w stanie złapać tchu, odmierzyła połowę filiżanki brązowych kulek popcornu i wsypała do szklanki. – To był dla Nathana okropny okres. Dostał państwowe stypendium na Uniwersytecie Winona i zamierzał zostać prawnikiem. Ale odmówił jego przyjęcia i został tutaj, aby się mną zaopiekować. Uratował mi życie, bo został dawcą szpiku kostnego. Potem woził mnie tam i z powrotem do Duluth na leczenie. Troszczył się, żebym się dobrze odżywiała, żeby opłacić rachunki. Wtedy zdobył licencję agenta nieruchomości i odkrył, że ma do tego smykałkę. Ziarna popcornu zaczęły pękać, więc Helen podniosła pokrywę i dosypała ich więcej. – Mieszaj! Frank posłusznie obracał rączką. – Poznał Annalise rok po tym, jak choroba zaczęła się cofać. Dopiero co sprowadziła się do miasta i zamieszkała w domu po rodzinie Sjoderberg na Piątej Alei… Frank doskonale to pamiętał. Żółty domek z czarnymi okiennicami i różanym ogródkiem z przodu. Agencja zakupiła go na fikcyjne nazwisko, wiedząc, że kiedyś będzie go potrzebować. – Szukała kościoła i pewnej niedzieli po prostu pojawiła się w nim. Nathan witał wtedy wchodzących. Frank powiedział jej, żeby tak postąpiła. Żeby poszła do kościoła. Chciał
właśnie w ten sposób zupełnie zmienić jej życie, uzyskać dla niej nową tożsamość. Najwidoczniej dobrze jej doradził. – Nathan wydawał się szczęśliwy. Nigdy nie wspomniał o tym, że chciałby wyjechać. – Popcorn w garnku zaczął strzelać. – Czasami jednak się zastanawiam, jakie byłoby jego życie, gdybym nie zachorowała. Wyjęła słoik z masłem orzechowym ze spiżarki. – Albo gdybym mu nie powiedziała o swojej chorobie. Wybuchy popcornu w garnku stawały się coraz gwałtowniejsze. Frank mieszał z pasją. – Gdzie mogę to wszystko wysypać? Helen postawiła ogromną miskę na blacie stołu. Zdjął garnek z palnika i wysypał wszystko z garnka do miski. Popcorn zaskwierczał i zalśnił. – A teraz zabierzemy się za sos. Ale zamiast tego Frank szybko odstawił garnek na kuchenkę i chwycił Helen za nadgarstek odzianymi w rękawice kuchenne dłońmi. – Dobrze, że mu powiedziałaś. Spojrzała na niego. – Chyba nie chciałabyś, żeby przyjechał w któryś weekend i zobaczył, że umierasz? Żeby zdał sobie sprawę, że przegapił szansę, żeby cokolwiek naprawić, postąpić właściwie, wypowiedzieć słowa, które zawsze chciał ci powiedzieć? Być może wówczas byłoby za późno na jakikolwiek ruch z jego strony i nigdy nie mógłby stać się mężczyzną, jakim pragnął być. Przełknęła głośno ślinę i zmarszczyła czoło. Odwrócił od niej wzrok. – Moja żona zataiła przede mną, że ma raka. Dowiedziałem się, kiedy była już w czwartym stadium. Nie chciała, żebym się o nią martwił. Czasami czuł, jak dawna złość mocno ściskała jego serce. Niemalże podskoczył, kiedy Helen położyła swoją dłoń na jego dłoni, nadal osłoniętej rękawicą. Jej głos był łagodny, ale czuł, że i tak rani. – Frank, bardzo mi przykro z powodu twojej żony. Ale jeśli zdecydowała, żeby ci nic nie mówić, nie możesz za to winić siebie. Och, ależ mógł! Bał się jej bólu – a może swojego bólu. Całe życie walczył z emocjami; przeraziło go, że strata Margaret mogłaby rozwalić go na kawałki. – Sam nie wiem, Helen. Zamknąłem się szczelnie przed nią z obawy, że mogę ją utracić. A straciłem ją na długo przedtem, zanim zabrał ją rak. Ale jeśli pozwoliłby sobie poczuć ten ból, być może nie straciłby jej i nie
odczuwałby teraz tak ogromnego żalu, tak wielkiego, że nawet nie był w stanie spojrzeć w oczy Caroline. Nie mógł do niej zadzwonić. Nie mógł napisać do Taylora do więzienia. – Tak, to moja wina. Zanim zorientował się, że powiedział to głośno, poczuł dłoń Helen na policzku. Spojrzała mu w oczy z takim współczuciem, że jego wnętrze zapłonęło. Stanęła na palcach i pocałowała go delikatnie w policzek. – Jesteś dobrym człowiekiem, Franku Harrisonie. Twoja żona była szczęściarą, że cię miała. I Annalise ma szczęście, że jesteś blisko. Znów pogładziła jego policzek. – A teraz, jeśli podasz mi miód, zrobimy wnukom niezłą ucztę.
*** Nudności nie miały nic wspólnego z tłustym hot dogiem, którego Annalise zjadła pomiędzy drugą a trzecią częścią meczu. Albo z nachos, które pochłonęła na spółkę z Henrym. Albo z lepkim popcornem z masłem orzechowym, który przyniosła jej teściowa. Nie, Annalise przypisałaby to raczej spojrzeniom, jakie Helen od czasu do czasu rzucała w kierunku Franka, tak jakby on – no nie – czy on naprawdę mógłby się jej spodobać? Wyjście na tańce i trochę rozrywki to jedna spawa. Ale zupełnie inna sprawa to zakochać się we Franku, mężczyźnie, który może złamać jej serce. Nawet jeśli próbował utrzymać swoją rodzinę w całości, serce Helen jest na dobrej drodze do kompletnej rozsypki. Och, kogo próbowała oszukać? Frank miał ten łobuzerski urok. I potrafił był naprawdę przemiły, kiedy chciał. Jak wtedy, gdy zabrał ją z policyjnego aresztu do swojego domu w Portland – wbrew przepisom – tylko po to, aby ją nakarmić. Doskonale pamiętała Margaret, jego żonę, która pomogła jej ufarbować włosy na kolor zbliżony do jej naturalnego i ułożyć je w delikatne fale wokół twarzy. Która pozwoliła jej spać przez cztery dni i jak przynajmniej dwa razy Annalise budziła się, znajdując śpiącą Margaret na krześle obok i trzymającą ją za rękę, jakby przyszła w środku nocy, aby pomóc jej walczyć z nocnymi koszmarami. Podobnie jak Nathan w pierwszych latach. Wystarczająco długo był nękany przez zabliźniające się rany jej tajemniczej przeszłości, aby skończyć z tym wszystkim, zwłaszcza po tym, jak się dzisiaj zachował. Czasami żałuję, że nie mogę zacząć wszystkiego od nowa. Być może winę za wywołanie nudności należy zrzucić na fakt, że jednym
słowem mogła spełnić marzenie Nathana. Nie była pewna, jak Frank to zorganizuje – okropny wypadek samochodowy albo pożar w domu. Ale zniknęliby w ciągu zaledwie jednej nocy, jak bandyci, niczego ze sobą nie zabierając. Żadnej fotografii. Żadnego czasopisma. Żadnej książki. Żadnej pamiątki. Może nawet musieliby zostawić ich ślubne obrączki. Obróciła swoją na palcu. Frank wymyśliłby dla nich nowe imiona. Na przykład Kirsten lub Gretchen, Neil lub Thomas. Imiona, które nie są zbyt wymyślne, ale też nie za pospolite. Na pewno nie John Smiths, bo to też mogłoby wzbudzić podejrzenia. – Colleen! Dawaj! Dawaj! – Jason siedział obok niej, co chwilę zanurzając rękę w torbie z popcornem. Nie było go prawie cały dzień. Czytał scenariusz z resztą obsady. Również z Harper Jacobsen. Siedziała teraz w alejce wyżej, trzy rzędy nad nimi, ze swoimi przyjaciółmi, więc Annalise nie mogła nie zauważyć, jak jej syn od czasu do czasu odwraca się i zerka w tamtym kierunku. Jason musiałby na nowo rozpocząć swoją karierę aktorską, znowu zaczynając od mniejszych ról, dopóki nie dostanie czegoś większego. A Henry – rzuciła okiem na ławki po przeciwnej stronie, gdzie siedział wśród grupy skaterów. Może to wyszłoby mu na dobre. Znalazłby nowych przyjaciół. Zacząłby uprawiać inny sport, taki, który by lubił, w samą porę, jeszcze przed czasem dojrzewania. – Punkt dla Husky! Usłyszała głos spikera i znowu spróbowała skupić się na grze. Husky prowadziły 20 do 13 w trzecim secie. Jeszcze pięć punktów i przejdą do półfinałów. Colleen odbiła osiem decydujących bloków w dzisiejszym meczu i przynajmniej cztery razy zaatakowała po skosie. Nawet miała jeden as serwisowy. Colleen również mogłaby znaleźć sobie nową drużynę. Może gdyby Frank przeniósł ich do większego miasta, grałaby w lepszej lidze, z lepszymi przeciwnikami. Przecież jest na tyle dobra, prawda? A może właśnie teraz grała z lepszym przeciwnikami. Być może cały ten czas, kiedy występowała w prowincjonalnej drużynie Husky, sprawi, że wszystkich zakasuje w jakiejś większej szkole? Przeprowadzka oznaczałaby także, że Annalise zabrałaby córkę daleko od tego oprycha, Tuckera Newmana. Chłopak miał czelność pomachać do niej ze swojej ławki, kiedy wchodziła do sali na mecz. Przedziwne zachowanie.
Powinien się schować pod ławkę ze wstydu. Annalise przyłożyła dłoń do żołądka. Nie powinna była jeść waty cukrowej. Dobrze, że Nathan dał radę przyjść na mecz. Usiadł z Johnem Christiansenem na końcu ławki. Kiedy wchodził, odnalazł ją wzrokiem i uśmiechnął do niej. Jakby proponując przebaczenie. Sama miała na sumieniu zbyt dużo własnych grzechów, aby oficjalnie gniewać się na Nathana. Mimo to jego słowa nadal były krwawiącą raną w jej sercu. To mi nie wystarcza. Utknąłem tu na dobre. Nie mogła uwierzyć, że upokorzyła go w ten sposób przed całym miastem. Ale być może rzeczywiście wcale nie powinni ze sobą być. Być może między nimi nigdy nie było tej iskry, ponieważ ona była rozbita i pełna lęków, a on solidny i nieugięty. I przystojny, tak, zdecydowanie. I dobry. I był Nathanem Deckerem, najbardziej godnym zaufania człowiekiem, jakiego znała. Ale czy to była miłość? Co, jeśli ona nigdy prawdziwie nie pokochała swojego męża? Może w ogóle popełniła błąd, wychodząc za mąż? Tak, chyba jednak jest chora. Wstała i zaczęła przeciskać się koło Jasona. – Mamo, wszystko w porządku? – Muszę do toalety… – Zostały jeszcze trzy punkty do zdobycia! Ale nie zważała na to, co powiedział, i szła dalej wzdłuż ławki, tuż przy krawędzi boiska, przechodząc obok Nathana, który chwycił ją za rękę. – Lise? Nie zwolniła kroku, czując, że robi się zielona. Przeszła koło stanowiska z biletami i wyszła na korytarz. Szła obok stoisk z przekąskami – zapach tłuszczu z hot dogów wcale nie pomógł – więc puściła się niemalże biegiem w kierunku toalet. Annalise dała nura do pierwszej kabiny z brzegu i ledwo zdążyła. No, ładnie! Bardzo ładnie! Oderwała kawałek papieru toaletowego i wytarła usta. Oparła się o ściankę kabiny i zamknęła oczy. I ujrzała Nathana z czasów swojej młodości. Opalonego młodego człowieka o zielonych oczach i z potarganymi włosami, jak stał w holu kościoła ubrany w spodnie koloru khaki i białą elegancką koszulę. Nigdy nie olśnił jej jak Blake, ale nadal był przystojny. Zwłaszcza kiedy się uśmiechał – jej całe ciało
promieniało, jak w upalny, letni dzień, kiedy się do niej uśmiechał. Jesteś nowa w mieście? To były jego pierwsze słowa skierowane do niej, zanim wręczył jej gazetkę kościelną i wskazał, gdzie ma usiąść. Po mszy zabrał ją na kawę i spędził z nią całe popołudnie, pokazując jej Deep Haven, a potem nauczył ją puszczać kaczki na jeziorze. Nadal pamięta, jak wybierał idealnie gładkie kamienie, a potem stanął tuż za nią, aby pomóc jej ułożyć nadgarstek pod odpowiednim kątem. Pozwoliła mu na to, bo czuła jego mocne ramiona i potrzebowała czyjegoś uścisku. Po miesiącu samotnego życia w Deep Haven była kompletnie wyczerpana. Przez te wszystkie dni nie przespała ani jednej nocy. Nie miała pojęcia, czego oczekiwał od niej Frank? Jak ma zbudować to nowe życie? Annalise puściła potrójną kaczkę za pierwszym razem. Pięciokrotną za drugim. Mogłaby zostać na plaży cały dzień i słuchać, jak Nathan jej dopinguje. Później oglądali zachodzące za horyzontem słońce. I po raz pierwszy od nie wiadomo jak długiego czasu mogła słuchać, jak on opowiada o swoim życiu i swoim mieście, i czuła zupełny spokój. Nic dziwnego, że kiedy stanął na progu drzwi żółtego domu na Piątej Alei i zapytał ją, czy ma jeszcze ochotę z nim się spotkać, odpowiedziała „tak”. Nic dziwnego, że musiała go okłamywać – kłamstwami stworzonymi przez Franka. Ale pierwszy raz użyła ich dopiero, kiedy zabrał ją na kolację ze świecami i zapytał o jej rodzinę. Nic dziwnego, że pozwoliła mu się wziąć w ramiona, po tym jak odprowadził ją do domu. Jego pocałunek był delikatny i poruszający swoją czułością jej duszę. To nie był Blake. I szczerze mówiąc, dlatego właśnie powiedziała „tak” po czterech randkach, kiedy poprosił ją o rękę. Annalise przetarła rękami twarz. Kochała Nathana; oczywiście, że kochała. Urodziła mu trójkę dzieci. Wspierała go. A to, że nigdy nie obudził w niej tego groźnego, zaślepiającego pulsu, nie oznaczało, że do siebie nie należeli. Mieli rodzinę. Życie. Nie mogła żadnemu z nich tego odebrać. – Annalise? Och, nie! Helen ją znalazła. Nie mogła wyczuć lepszego momentu. – Nic mi nie jest. – Naprawdę? Bo nie wyglądałaś za dobrze.
– Za dużo niezdrowego jedzenia. Annalise usłyszała obroty rolki z papierowym ręcznikiem, a potem szum odkręconej wody. – Zawsze twierdziłam, że jedzenie ze stoisk nie powinno zastępować porządnego obiadu. Dlatego przynoszę popcorn. Zawsze odpędza pokusę. Zwitek mokrych ręczników wysunął się spod drzwi. – Dziękuję. – W razie czego jest tu tego więcej. Przez szparę w ścianie zobaczyła, jak jej teściowa przykucnęła przy ścianie. – Możesz już iść. Czuję się znacznie lepiej. – Och, kochanie. Ja też muszę trochę odetchnąć. Annalise otworzyła drzwi, wpatrując się w swoją teściową. Helen wyglądała… jakoś młodziej. Na szyi miała śliczną, białą apaszkę, jak dziewczyny na plakatach z lat pięćdziesiątych. I… – Czy ty zrobiłaś sobie makijaż? Helen przycisnęła dłonie do policzków. Pokiwała głową. – Nie wiem… nie wiem, co we mnie wstąpiło. Annalise umyła dłonie nad umywalką, zawahała się przez chwilę, a potem przykucnęła obok niej. – On jest takim miłym człowiekiem, ten twój wujek. Och, Helen! – Tak, jest miły. – Kiedy nie niszczy nikomu życia. No dobra, czasami je również ratuje. – Jestem taką durną babą. – Helen klasnęła w dłonie. – Przecież zdaję sobie sprawę, że kiedyś stąd wyjedzie. Tak? Czy Frank jej coś powiedział…? – Bo on wyjedzie, prawda? – Ja… Tak. Kiedy jego wizyta dobiegnie końca… Helen zrobiła głęboki wdech. – Wiesz, cały czas myślę o Dylanie, ojcu Nathana. Tak. Annalise wiedziała, kim był Dylan. Trudno nie pamiętać człowieka, który stoi za każdym wyborem życiowym Nathana. – Tak mocno się w nim zakochałam, tak szybko. Chociaż chodziliśmy do tej samej klasy w liceum, prawie go nie znałam. Pokręciła głową. – Nie chcę popełnić tego samego błędu. Ale kobiecie w moim wieku… Cóż, takie rzeczy nie zdarzają się zbyt często. Och, nie! Miała nadzieję, że się myli, widząc, jak Helen spogląda na Franka. – I ja… On jest po prostu takim miłym człowiekiem.
Annalise powtrzymała się, aby nie zrobić miny. – Helen, Frank jest… skomplikowany. Helen spojrzała na nią matczynym wzrokiem. – Annalise, wiem o jego żonie – twojej cioci. Nie musisz mnie chronić. Powiedział mi, że umarła na raka i jak bardzo żałuje, że nie spędził z nią więcej czasu. Jak bardzo pochłaniała go jego praca. Ale zbliża się do emerytury i byłoby miło mieć kogoś… – Nie, Helen, och… – Kurczę! Annalise nie chciała jej przerywać w tak obcesowy sposób, ale… – Frank nie jest dokładnie takim człowiekiem, jakim się wydaje. Helen zmarszczyła czoło. – Co? Och! Jej kłamstwa zalewały ją jak woda, wlewały się w nią do środka porami, ciągnęły ją w dół. – On po prostu… on ma nieco pogmatwaną przeszłość. – Masz na myśli jego doświadczenia wojskowe? Powiedział mi, że zajmował się… czymś tajnym? Ostatnie słowa wymówiła, jakby był jakimś Jamesem Bondem czy kimś w tym rodzaju, ale bez zbytniego przestrachu w głosie. Pora się stąd zwijać, wujku Franku. – Nie chcę, żeby ktoś cię skrzywdził. Helen uśmiechnęła się. – Annalise, to takie słodkie! Idealna synowa. Jestem wdzięczna Bogu, że pojawiłaś się naszym życiu. Pochyliła się, pocałowała ją w policzek, a potem starła z niego pomadkę. – Obiecuję, że będę uważać. Chciała wstać, ale Annalise przytrzymała ją za rękę. – Helen, mogę cię o coś zapytać? Helen usiadła na twardych kaflach podłogi. – Oczywiście, kochanie. – Czy kiedykolwiek chciałaś wyjechać z Deep Haven? Helen zmarszczyła czoło, a potem nagle się roześmiała. – Dlaczego? Przecież tu jest mój dom. – Ale… cóż, Nathan powiedział, że czasami żałuje, że nie może raz jeszcze wszystkiego zacząć na nowo i dlatego… byłam ciekawa, jak to jest z tobą. – Och, skarbie! Jestem za stara, żeby wszystko zaczynać od nowa. Należymy do Deep Haven. Nie mogę sobie wyobrazić, że mogłabym mieszkać gdzie indziej. To prawda, przeszliśmy w tym mieście swoje, ale przecież nie porzuca się własnego życia, nie ucieka się od niego. Trudności wzmacniają człowieka. Zaczyna więcej rozumieć. – Położyła dłoń na dłoni Annalise. – Wiem, że Nathan bardzo to przeżył. Musiał znosić i dźwigać na swych barkach cały ten skandal. Ale on też należy do tego miejsca. A kiedy zostanie
burmistrzem, może w końcu w to uwierzy. Annalise oparła głowę o zimną ścianę. – A jeśli błędy, które się popełniło, są tak ogromne, że mogą cię zniszczyć? Nie chciała, żeby to pytanie wymknęło się jej z ust. Ale siedząc tak z kobietą, która była dla niej jak prawdziwa matka, musiała zapytać. Ku jej zaskoczeniu Helen nie zdziwiła się, nawet się nie wzdrygnęła. Tylko ścisnęła mocniej dłoń Annalise. – Wtedy starasz się jeszcze mocniej i modlisz się, aby te błędy nigdy nie znalazły drogi powrotnej do ciebie. Annalise wciągnęła powietrze i zatrzymała je. Otworzyły się drzwi. – Mamo! – Colleen tanecznym krokiem weszła do łazienki. – Co ty i babcia tu robicie? Wygrałyśmy! – Stanęła nad nimi dwoma, wyciągając dłonie do przybicia piątki. Annalise klepnęła w jedną, Helen przybiła piątkę w drugą. – Będziemy grały w półfinałach ligi we wtorek. Za plecami Colleen ukazały się jeszcze dwie zawodniczki, które wpadły do łazienki, krzycząc, przybijając sobie piątki i ściskając się. Nie. Do wtorku może już nie być po nich śladu w Deep Haven.
osiem
Pasowali do siebie i pragnęli tego samego. Nathan musiał tylko naprawić tę sytuację, powiedzieć Annalise prawdę, i wszystko wróci do normy. Nic nie było w stanie zagrozić jego małżeństwu. Musiał tylko spojrzeć prawdzie w oczy, że to on narobił bałaganu. Nie mógł zapomnieć tego, co powiedział John: Tajemnice niszczą małżeństwo. Nie ma znaczenia – duże czy małe. Rzeczywiście, ile razy pastor Dan to powtarzał: „małżeństwo, które wypełniają kłamstwa, jest jak przeciekający okręt”. Mocno opatulił się szlafrokiem i wsunął stopy w skórzane kapcie, które dostał od Annalise w zeszłym roku pod choinkę. Idąc przez korytarz w kierunku kuchni, zatrzymał się przy drzwiach do pokoju Jasona. Zapukał, a potem wsunął głowę. Jason siedział na łóżku z komputerem na kolanach i coś pisał. – Co porabiasz? Jason odwrócił ekran komputera. Facebook. – Czatuję z ludźmi z obsady sztuki. Rozmawiamy o kostiumach. Myślimy o wystawieniu Romea i Julii w stylu steampunk. Cokolwiek to znaczy. Ale… – Hej, synu! Gratuluję otrzymania roli. – Nathan oparł się o framugę drzwi. – Wiesz, następnym razem po prostu mi o tym powiedz. Nie podoba mi się, że skrywasz coś przede mną. Jason zamknął komputer. – Wiem, przepraszam, tato. Po prostu pomyślałem… myślałem, że będziesz na mnie zły. – Dziękuję za szczerość. Ale wiesz co, ja spróbuję nie być zły, a ty spróbuj rozmawiać ze mną otwarcie, jak mężczyzna. Jason uśmiechnął się. Być może sam powinien skorzystać ze swojej rady. Zamknął drzwi od pokoju syna. Annalise siedziała przy kuchennym stole i tylko poświata z komputera opromieniała jej twarz. Zewnętrzne światła oświetlały ganek z przodu, chodnik i całą ulicę, niemal aż do progu domu jego matki. Światło wpadało
przez zasłony na oknie. Przyzwyczaił się do uzależnienia Annalise od iluminacji na zewnątrz domu, jakby był właśnie środek dnia. Jego żona nadal miała na sobie pełen rynsztunek kibica drużyny Husky. Ta dziewczyna wiedziała, jak się wystroić na mecz siatkówki. Zdjęła tylko kolczyki i teraz dwie małe piłeczki do siatkówki leżały na stole, a ona bawiła się nimi, wlepiając wzrok w komputer. Usiadł na krześle obok niej. – Hej. Spojrzała na niego i gdyby nie wiedział lepiej, pomyślałby, że oglądała w komputerze coś zabronionego. Mówiły to jej szeroko otwarte oczy i niemal niesłyszalny oddech. Nie mógł się oprzeć, żeby się nie pochylić i sprawdzić, co było na ekranie. – Czytasz blog? – Przeczytał nagłówek. – Kylie’s Korner. Sama słodycz. Nathan przysunął bliżej krzesło, żeby się lepiej przyjrzeć. Kobieta wyglądała jakoś znajomo, ale nie potrafił przypisać do nikogo jej twarzy. Trzymała na rękach ładne dziecko – duże, niebieskie oczy, ciemne włosy. – Kim ona jest? Spojrzał na Annalise. Czy właśnie wytarła dłonią policzek? – Nikim. Czasami śledzę niektóre blogi. Ta kobieta zamieszcza zdjęcia swojej córki. Mieszka w St. Louis. – Słodki dzieciak. Dotknął ekranu. – Przypomina mi Colleen. Ma te same pucołowate policzki. Annalise zamknęła notebooka. Położyła na nim dłoń. Uśmiechnęła się do niego w półcieniu. Ale jej oczy pozostały smutne. – Wszystko w porządku? Przytaknęła głową. – Świetny mecz, co? Nie chciał rozmawiać o meczu. – Lise, muszę z tobą o czymś porozmawiać. Jeszcze jeden sztuczny uśmiech. Więc może powinien zacząć od przeprosin. Znowu. Lepszych od tych, które wypowiedział w kawiarni. – Kochanie, bardzo mi przykro, że… cię uraziłem. – Głęboko odetchnął i kiedy dostrzegł, że jej oczy złagodniały, zdobył się na odwagę. – Nie nadaję się na burmistrza. – Och, Nathan! – Zacisnęła swoją dłoń na jego dłoni. – Jeśli ktokolwiek miałby zostać burmistrzem, to tylko ty. Znasz to miasto i wiesz, czego potrzebuje bardziej niż ktokolwiek inny. Nie tylko zauważasz wszystkie jego problemy, ale zależy ci również na mieszkańcach miasta. Udzielasz się w tylu miejscach. W domu spokojnej starości jesteś tak często, że można cię
właściwie nazwać członkiem personelu. Ludzie cię kochają. Jestem pewna, że będziesz najlepszym burmistrzem, jakiego to miasto kiedykolwiek miało. Jej słowa mogły ugasić jego pragnienie, utrzymać go przy zdrowych zmysłach. Dotknął czołem jej delikatnej dłoni. Byli dla siebie przeznaczeni. Potwierdziła to swoimi cichymi słowami. – Przepraszam, że narobiłam ci wstydu w kawiarni. Czekał, żeby odwołała to, co powiedziała o ich małżeństwie, ale zamilkła. Nie ma sprawy. W porządku. – Naprawdę nie ma sprawy. Kiedy Nathan podniósł głowę, zobaczył, że żona wpatruje się w niego, a jej oczy zaszkliły się. Pogładził kciukiem po jej policzku, natykając się na opadającą łzę. – Lise, jesteśmy sobie przeznaczeni. Uśmiechnęła się do niego. Pokiwała głową. Poczuł, że znów może oddychać pełną piersią. John nie miał racji: Nathan znał swoją żonę. Wiedział, że nie chciała tego powiedzieć. Byli świetnym małżeństwem. Nie rozwali go byle burza. Jednak najtrudniejsze zadanie jeszcze przed nim. – Muszę ci coś powiedzieć… Obciążyłem naszą kartę kredytową na dziesięć tysięcy dolarów. Uniosła brwi w niedowierzaniu. Przełknęła ślinę. – Och! – Wiem, że to okropne, co zrobiłem, i bardzo przepraszam. Wydawałem pieniądze na promocję kampanii, banery i radiowe spoty, a potem musiałem wpłacić depozyt za salę na lunch, a jedzenie kosztowało więcej, niż dali sponsorzy, i… przepraszam. Powinienem był ci powiedzieć. Obserwowała go, czekając. I właśnie za to ją kochał. Bez względu na to, co zrobił, co powiedział, jaki błąd popełnił, nic nie było w stanie nią wstrząsnąć. Była silna. Opanowana. Skała w porównaniu do jego zwariowanych, ruchomych piasków. Sprawiała, że zaczynał wierzyć, że wszystko się ułoży. – Ale posłuchaj tylko. Dostałem właśnie wyłączność na sprzedaż domu McIntyre’ów i będzie z tego duża prowizja. Spłacimy kartę bez problemu. Wyciągnęła rękę, aby dotknąć jego policzka. – Wcale się nie martwię. Nathan, jesteś najbardziej odpowiedzialnym człowiekiem, jakiego znam. I najbardziej honorowym. Jej oczy rozbłysły. – Nie zasługuję na ciebie. Na te słowa zmarszczył czoło. – Oczywiście, że zasługujesz. – Nie. Potrząsnęła głową. – Nie. Nie zasługuję. Są rzeczy… Jej dłoń zsunęła się po jego twarzy i z powrotem opadła na laptop. – Rzeczy,
których o mnie nie wiesz. Rzeczy, o których ci nie powiedziałam. Och, Annalise! Ujął jej dłoń. – Kochanie, wiem, że są rzeczy, o których mi nie powiedziałaś. Czasami mam wrażenie, że twoją przeszłość oddziela jakaś linia, której po prostu nie jestem w stanie przekroczyć, bez względu na to, jak bardzo bym się starał. A w obecności wujka Franka zachowujesz się… Cóż, to mi uzmysłowiło, że powinienem poświęcać ci więcej uwagi. Ale jeśli nie chcesz mi czegoś powiedzieć, nie muszę tego wiedzieć. Jesteś niesamowitą kobietą, niesamowitą żoną. Twoja przeszłość jest już za tobą – nie jest częścią naszego życia. I przysięgam ci, nie ma takiej rzeczy, która mogłaby zmienić moje uczucia do ciebie. Poczuła się obnażona. Nie spodziewał się, że wywoła u niej taki wyraz twarzy. – Naprawdę? Sposób, w jaki to powiedziała, niemal szeptem, obudził w nim to straszliwe uczucie, które przebiegło wzdłuż kręgosłupa i utknęło w piersi. Ale zdołał skinąć głową. – Nathan, ja… ja nie jestem tą osobą… – Co twój wuj robi w domu mojej matki? – Nathan tak szybko poderwał się na nogi, że krzesło przewróciło się i z łoskotem uderzyło o podłogę. Frank stał na ganku przed domem Helen, obejmując jedną ręką drewniany słup i pochylając się, jakby… jakby… – Dość tego! – Doskoczył do drzwi, zanim zdążyła go powstrzymać. Otworzył je gwałtownym ruchem. Prawie nie słyszał słów Annalise. – Nathan, zatrzymaj się… Ale on był już na zewnątrz i gnał przez trawnik. – Tylko nie waż się jej pocałować! Nie wiedział, czy ma wbiec na ganek, czy zostać na chodniku. Ale już zupełnie stracił głowę, kiedy zobaczył, w jaki sposób jego matka – jego własna matka! – uśmiecha się do tego mężczyzny. Jakby chciała, żeby ją pocałował. Gdzieś w połowie drogi Nathan wpadł w poślizg. Mróz zdążył już wygładzić ulice, a jego skórzane kapcie sunęły po nich jak narty. Najpierw jedna noga, a potem druga. Krzyknął, czując, że leci do przodu. Próbował złapać równowagę, machając rękami do tyłu. Jego ramiona zataczały w powietrzu rozpaczliwie kręgi, jakby chciał się unieść w powietrzu, ale i tak runął i wylądował na chodniku, aż w oczach zamigotały mu gwiazdki. Leżał tak, ciężko dysząc, w majtkach, szlafroku i niczym więcej. Kapcie
odleciały gdzieś daleko od niego i pewnie nawet gwiazdki miały niezły ubaw, migocząc nad jego głową. – Nathan! Kiedy matka doskoczyła do niego, poczuł się, jakby miał pięć lat. Zdążył usiąść, kiedy zobaczył, że Frank wyciąga do niego rękę. Miał ochotę w nią uderzyć. Ale w końcu chciał zostać burmistrzem, więc rozsądek wziął górę. Nigdy nie wiadomo, kto może ich obserwować. Frank pomógł mu się podnieść. – Nic ci się nie stało? To był naprawdę spektakularny upadek. Spojrzał na swoją matkę, które odsunęła się nieco do tyłu, i stanął bliżej Franka, po czym zniżył głos. Wiele go kosztowało, żeby nie złapać go za szyję i nie udusić. – Lepiej uważaj, wujku Franku. To jest moja matka. Próbowałeś… próbowałeś… pochylić się nad moją matką. Oczy Franka badały twarz Nathana i można było dostrzec w nich smutek. – Wiem – odpowiedział cicho. A potem odwrócił się do Helen. Stała na ulicy z otwartymi ustami. Najwidoczniej Nathan nie powiedział tego tak cicho, jak zamierzał. – Zobaczymy się jutro rano – Frank zwrócił się do Helen. Helen skierowała swoje słowa do Nathana. – Tak. Msza zaczyna się o dziesiątej. – A potem zacisnęła usta, wyraźnie powstrzymując wściekłość, i pomaszerowała do domu, nawet się nie odwracając. Więc ten dzień zakończył jako dwunastolatek. Bardzo ładnie. Nathan wszedł za Frankiem do domu i stanął jak gladiator na szczycie schodów, upewniając się, że mężczyzna zszedł do swojego pokoju w piwnicy. Potem usiadł w kuchni, obserwując światła w domu swojej matki, dopóki nie pogasły. Kiedy wszedł do sypialni, Annalise leżała po swojej stronie łóżka, ubrana jak na Syberię, i spała.
*** Tucker chciał tylko przeprosić. Słowa Colleen, po których z trzaskiem zamknęła za sobą drzwi po wyjściu z samochodu, nie dawały mu spokoju. Zdarzało się, że dziewczyny na niego krzyczały – jedna nawet wymierzyła mu policzek – jednak… co też wstąpiło w Colleen? Być może była zła lub samotna. Sam robił głupie, szalone rzeczy tego roku, kiedy jego rodzice się rozstali. Rzucił szkołę, dopuścił się aktu wandalizmu –
chociaż, wiadomo, kto by nie chciał namalować farbą w sprayu sylwetki ogromnego misia w parku? No cóż, w końcu nawet wylądował na jakiś czas w rodzinie zastępczej. Ale potem zaczął uprawiać snowboarding i to ukierunkowało jego energię na coś pożytecznego i dobrego. Zaczął podnosić ciężary, żeby poczuć się silniejszy. Zdrowszy. Jakby należał do siłowni razem z pozostałymi osiłkami, nawet jeśli był w stanie udźwignąć zaledwie ułamek ciężaru, jaki mogli unieść aroganccy futboliści. Pewnie nie powinien mówić Colleen, że czasami spędzał czas z drużyną gimnastyczek, wykorzystując ich trampolinę do pracy nad kątem nachylenia przy wykonywaniu ewolucji na desce i ćwiczeniach na rampie. No i zaczął biegać. Zwykle w sobotę rano, przed wyjściem do pracy. Wzmocniło to jego wytrzymałość i zdolność odzyskiwania energii pomiędzy treningami. Być może powinien był opowiedzieć Colleen o tym wszystkim, kiedy chciała palić trawkę. Czy nie pragnęła grać dalej w drużynie siatkówki na studiach? Tak ciężko pracowała, żeby coś zrobić ze swoim życiem. Jej zachowanie wczoraj wieczorem było bezsensowne. Chciał tylko, żeby sprawy między nimi przybrały właściwy obrót, chciał zacząć wszystko od nowa. Naprawić to. To by mogło tłumaczyć, dlaczego racjonalna część jego umysłu wyłączyła się. Dlaczego zaparkował w pobliżu pralni po meczu siatkówki, a potem ruszył w kierunku jej domu. W środku nie paliły się żadne światła, za to na zewnątrz od domu biła łuna jak na Święta Bożego Narodzenia. Czuł się jak włamywacz, kiedy skradał się do jej okna z tyłu domu, poza zasięgiem lamp. Wspiął się na odwrócony do góry dnem pojemnik, prawdopodobnie ochraniający jeden z różanych krzaczków, hodowanych przez panią Decker. A potem zapukał w okno. Odczekał chwilę. Znowu zapukał. Już tak kiedyś zrobili, kilka tygodni temu, kiedy Colleen zadzwoniła do niego o pierwszej w nocy. Był w domu sam i pewnie, że miał ochotę się spotkać. Nie spodziewał się, że będzie chciała się wymykać cichaczem, ale tak zrobiła – wypadła z okna wprost w jego ramiona. Obściskiwali się pod rozgwieżdżonym niebem. Obawiał się nieco tego, na jak wiele mu pozwoli, ale był pierwszym, który przystopował. Odprowadził ją do pokoju o trzeciej w nocy, czając się jak jakiś bandzior. Teraz chciał po prostu spojrzeć jej w oczy i usłyszeć, że nadal chce, by był częścią jej życia.
Próbował nie dopuszczać do siebie myśli, że sprawa wygląda na przegraną. Znowu zapukał. Zasłonki rozsunęły się i oto pojawiła się ona, w niebieskiej piżamie i z rozpuszczonymi blond włosami. Wpatrywała się w niego, marszcząc brwi, a on wstrzymał oddech. Potem podniosła do góry okno. – Co ty tu robisz? – Ale w jej głosie nie było złości, tylko ciekawość. Och, i wyglądała tak ładnie, nawet bez makijażu – zwłaszcza bez makijażu. Świeżo, niewinnie i słodko. Jak wtedy, kiedy pierwszy raz ją zobaczył. Uśmiechała się do niego, kiedy schodził z rampy na zawodach. Podobała mu się właśnie taka. – Przyszedłem cię przeprosić za wczoraj. Jej uśmiech potrafił skruszyć jego serce. Colleen ukucnęła i położyła ręce na parapecie. – To ja powinnam przeprosić. Policjant Hueston nieźle cię przestraszył, co? Tuck wyprostował się. Przyłożyła dłoń do jego twarzy. – Tuck, przepraszam. Ja… nie powinnam była tego robić. Pewnie myślałam, że tobie to się spodoba… – Przygryzła wargę. – Pewnie chciałam tylko, żebyś mnie polubił. Jego serce niemalże eksplodowało w klatce piersiowej. – Lubię cię, Colleen. Przysięgam. – Naprawdę? – Uśmiechnęła się jaśniej od gwiazd. Kiedy była tak blisko niego, jej zapach, jej delikatna, mlecznobiała skóra zmieniały jego umysł w płynną bezkształtną masę. Pogłaskał ją po głowie, oplatając włosami swoje palce. – Tak, naprawdę. I pocałował ją. A kiedy zarzuciła ręce wokół jego szyi, przyciągając go bliżej do siebie, zupełnie się zatracił. Odsunęła się, ale nadal dotykała jego szyi. – Chcesz wejść? Och… ufff… Tuck nie był w stanie odpowiedzieć. Wyraził zgodę, wspinając się do jej pokoju. Sypialnia miała jej zapach. Na dużym, podwójnym łóżku leżała odrzucona do połowy kołdra. Ściany pokoju były oblepione motywującymi plakatami. Prawdziwy pokój sportsmenki. Colleen znów przygryzła wargi i skrzyżowała ręce na piersi. – Podoba ci się mój pokój? Chciał przytaknąć, ale nagle przylgnęła do jego rąk, a on poczuł miękkość jej ciała.
Co miał robić? Uniósł jej podbródek i zaczął ją znowu całować, dopóki zupełnie nie zapomniał, kim jest, gdzie jest i… Tuck odsunął się, ciężko dysząc. – Colleen, nie sądzę, żebyśmy… Położyła palec na jego ustach. Uśmiechnęła się, ale kąciki jej ust drżały. Dostrzegł w jej oczach cień strachu. To on będzie musiał zachować zimną krew w tej sytuacji. – Powinienem stąd wyjść. – Tak. Kiwnęła głową. – Ale… jeszcze chwilę. Będziemy cicho. Och, to wszystko się źle skończy… Przyszedł tylko przeprosić. Tuck wypuścił głośno powietrze i nadal nie pozwalał jej się przysunąć. – Nie powinienem tu być… – Nie chcę, żebyś sobie poszedł. – Objęła go rękami w pasie. – Wiem. Odgarnął włosy z jej twarzy. – Ja też nie chcę wychodzić. Ale… Colleen nie ułatwiasz mi sprawy. Nie przyszedłem tu, żeby się z tobą obściskiwać. Niezupełnie po to. Zmarszczyła czoło i zrobiła krok do tyłu. – Co takiego? – Pomyślałem, że być może mógłbym pójść z tobą i z twoją rodziną jutro do kościoła. – Naprawdę tak pomyślałeś? – Po czym szybko zakryła dłonią usta. – Przepraszam. – Ja… – Teraz czuł się jak idiota. – Pomyślałem, że może mógłbym porozmawiać z twoim tatą, wiesz, jakoś mu się przedstawić. Być może wtedy przestanie myśleć, że jestem jakimś oprychem… – Tuck, ale ja wiem, że nie jesteś oprychem. Ale… dlaczego tego chcesz? Dobrze, że noc wypełniająca pokój ukryła jego twarz, ponieważ cała płonęła. – Chcę, żeby twoi rodzice mnie lubili. Nie chcę się ciągle skradać. Chcę siedzieć z twoją rodziną na meczu i jeść z nimi popcorn. Chciałbym wpaść w niedzielę i pooglądać z nimi jakiś mecz piłki nożnej. Colleen gapiła się na niego, jakby z jego uszu i głowy zaczęły wyrastać gałęzie drzewa. – Wydaje mi się, że ze strony moich rodziców nie powinno być przeszkód. Mogę zapytać… – Naprawdę? Pokiwała głową. Złapał ją za nadgarstki, przyciągnął do siebie i delikatnie pocałował. Za drzwiami, na korytarzu zaskrzypiała podłoga. Colleen spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. – Chowaj się! Miał wątpliwości, czy się zmieści pod łóżkiem, ale i tak dał nura, czując się
jak przestępca. Colleen błyskawicznie zaciągnęła zasłony przed otwartym oknem i wskoczyła do łóżka. Modlił się, aby zdążyła naciągnąć kołdrę na głowę i zdołała udać, że śpi głębokim snem, zanim otworzą się drzwi. Zupełnie wstrzymał oddech i tylko słyszał zdradzieckie bicie swego serca. Ktokolwiek otworzył drzwi, stanął i rozglądał się po pokoju. Jeśli uda mu się z tego wyjść cało, nigdy więcej nie będzie się skradał do jej pokoju. Błagam, błagam… Colleen musi być aktorką wartą Oscara, bo usłyszał dźwięk zamykanych drzwi. Tuck wytoczył się spod łóżka i stanął na nogi. Pani Decker w szlafroku stała w pokoju, ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, wlepiając w niego wzrok. Przełknął głośno ślinę. – To nie jest tak, jak pani myśli. – Wynoś się stąd. Colleen odrzuciła kołdrę i usiadła. – Mamo… Pani Decker uniosła do góry palec i nawet Tuckerowi zrobiło się zimno od jej spojrzenia. – Nie chcę o tym teraz rozmawiać. Uniosła brew i znacząco spojrzała na Tuckera. – Proszę stąd wyjść. Tak, proszę pani. Kłębiły się w nim te słowa, ale nie był w stanie ich wypowiedzieć. Tuck niemalże rzucił się do okna i wypadł, przewracając się na trawę, a potem puścił się biegiem w kierunku parkingu przy pralni. Dwukrotnie ocierał twarz z łez, zanim dotarł do swojego jeepa.
*** Frank leżał na niewygodnej sofie z telefonem przy uchu, wsłuchując się w sygnał biegnący z Kanady. Przynajmniej spodziewał się, że tam przebywa jego partner. W ostatnim SMS-ie Boyd napisał, że rusza na południowy wschód. Podtrzymywał głowę na ręku, nadal czując dłoń Helen na policzku, jakby zostawiła na nim ślad. Podobało mu się to. Za bardzo. Nie powinien odprowadzać jej do domu po meczu, ale, cóż, drogi zrobiły się takie śliskie, a ona już raz się przewróciła. Potem Helen zaprosiła go na szarlotkę. I wtedy również powinien odmówić, ale tak bardzo lubił, jak opowiadała o Colleen i Henrym i Jasonie, o Nathanie, a zwłaszcza o Annalise. Lubił spoglądać na świat jej oczyma, wiedząc, że przez krótką chwilę również może go z nią dzielić. No i prawie ją pocałował. Gigantyczny błąd, przed którym uratował go
Nathan, kiedy wywinął orła na drodze. To jest moja matka. No, dobra. Frank doskonale to wiedział. A mimo to jego słowa zabolały jak cios pięścią. To była matka Nathana. Ale zabolała też niesprawiedliwość. Fakt, że pierwsza kobieta, która pozwoliła mu się poczuć pełnowartościowym mężczyzną, należała do rodziny, której życie miał zniszczyć. Franku Harrisonie, jesteś dobrym człowiekiem. Niezupełnie. Utknął w tym, rozważając wszystkie za i przeciw, kiedy – jakimś cudem – połączył się z Parkerem Boydem. – Frank, pewnie czekasz na raport. – Błagam, powiedz mi, że namierzyłeś już Garcię, albo że przynajmniej jesteś na jego tropie. – Mam dobre wieści. Widziano jego samochód przy motelu w Whitehorse w Yukon, na terytorium Kanady. Zawiadomiłem już lokalną policję i mamy nad nim nadzór. Przymkniemy go najpóźniej dzisiaj wieczorem. Miejmy nadzieję, że rano znów będzie siedział. Frank potarł kciukiem oczy, aż zobaczył srebrne mroczki. – Proszę, informuj mnie o wszystkim na bieżąco. – Frank, mówisz, jakbyś był zmęczony. Wypuścił głośno powietrze. – Nie chcę po prostu zniszczyć życia tej kobiety. I tak już dużo przeszła. – Wiem, że zeznawała przeciw Garcii… – I jeszcze przeciwko trzem innym członkom gangu. Jej teczkę można czytać jak powieść kryminalną. Zaczęła się zadawać z Blakiem w liceum, rzuciła szkołę w klasie maturalnej i uciekła z nim. Żyła niemalże rok na ulicy, podczas gdy Blake pracował dla Garcii. Handlował narkotykami i z czasem piął się coraz wyżej. Czasami im się nie przelewało i myślę, że mogła przejść prawdziwe piekło. Nie znam szczegółów i nie chcę znać. Wkroczyliśmy do akcji, kiedy została zatrzymana za włóczęgostwo i zażywanie narkotyków. Dogadała się z sekcją narkotykową z St. Louis, że będzie zeznawać przeciwko Garcii. Ale Garcia odnalazł ją w schronisku dla bezdomnych, do którego uciekła, zanim udało nam się ją ściągnąć z ulicy. Skatował ją prawie na śmierć. Blake zdołał uciec. Annalise cierpiała – miała złamaną szczękę, kręg szyjny, trzy żebra. Margaret miała do niej słabość, więc zanim ją przenieśliśmy, była przez jakiś czas u nas. – Serio? To wbrew przepisom.
– Przypominała Margaret naszą córkę, Caroline. I szczerze mówiąc, mi też. Była dobrą dziewczyną, która po prostu zaczęła się zadawać z niewłaściwym chłopakiem. Garcia groził, że ją zabije, nawet z więzienia. I poprzez swoje kontakty był w stanie to zrobić. Dlatego zdecydowaliśmy się na tak radykalny krok, jak przeniesienie jej tutaj. – Upozorowałeś jej śmierć. – Tak. Tylko jej matka i ojciec wiedzą, że nadal żyje. Dla swojego rodzeństwa jest martwa. Usunęła tatuaż, kolczyki i przefarbowała włosy. Przeniosłem ją do Deep Haven, gdzie czasami przyjeżdżałem na ryby. Spokojne, bezpieczne miasteczko. W takim miejscu łatwiej było jej znaleźć miłego faceta, wyjść za mąż i zacząć wszystko od nowa. – Co też zrobiła. – Dopóki nie wkroczyłem z wiadomością, że Garcia jest na wolności i jej szuka. – Może nie będzie musiała wyjeżdżać. Jeśli go znajdziemy, wszystko się dobrze skończy. Zostawisz ją w spokoju i będzie się mogła tam zestarzeć. – Mam taką nadzieję. – Dam ci znać, jak tylko coś będziemy wiedzieli – powiedział Boyd. – Szefie, jeśli to był on, obiecuję, że go złapiemy. No dobra. Może nawet polubi tego żółtodzioba. Ale tylko trochę. Frank się rozłączył. Annalise miała rację – pokój w piwnicy dziwnie pachniał, a panele na ścianach przypominały nieco celę więzienną. Nie wspominając o toksycznych oparach świeżej farby, które próbowała bez powodzenia wywietrzyć, otwierając okno. Nie wiedział, co było gorsze: zamarznąć na śmierć pod lichym kocem – w szafie był tylko jeden dodatkowy – czy zaczadzić się zapachem farby. Zakładał jednak, że przeżyje, aby ją chronić, jeśli Garcia się pokaże. Wsłuchiwał się w odgłosy domu. Pomrukiwanie zmywarki. Włączający się piec. Skrzypienie drewnianych klepek podłogi nad jego głową. Nagle usłyszał jakieś kroki. Usiadł wyprostowany. Cisza. Potem, nagle, tupot stóp, jakby ktoś biegł. Zanim w ogóle zdążył pomyśleć, Frank wysunął pistolet z kabury przy kostce i już trzymał go w dłoni. Wypadł z łóżka i popędził, pokonując schody po dwa stopnie. Na korytarzu zupełny spokój. Pomyślał, że kroki, które słyszał, mogły dochodzić z zewnątrz. Podszedł do okna. Dom był oświetlony jak więzienie o zaostrzonym rygorze, ale nie dostrzegł niczego poza zasięgiem lamp.
Gdzieś w głębi korytarza drzwi się otworzyły i zamknęły. Znowu więcej kroków. Zdążył schować pistolet za siebie, kiedy do salonu weszła Annalise. Miała płonący wzrok i zaciśnięte szczęki, jakby chciała kogoś uderzyć. Może jego. – Wszystko w porządku? – zapytał pośpiesznie szeptem. – Dlaczego jeszcze nie śpisz? – rzuciła w jego kierunku. – Mógłbym ci zadać to samo pytanie. Podparła dłonią podbródek i zaczęła wpatrywać się w okno. – Nie mogę zasnąć. – Myślisz, że ja mogę? Spojrzała na niego, mrużąc oczy, jakby coś takiego nigdy nie przyszło jej do głowy. Wiesz, Deidre, rozwalenie twojego życia nie jest dla mnie taką łatwą sprawą. – Wydawało mi się, że coś słyszałem na górze. Potrząsnęła głową i odwróciła się, przypatrując się fotografiom wiszącym na ścianie, od zdjęć jej dzieci jako noworodków po duży portret rodzinny, na którym wszyscy wystąpili w białych koszulach, a ona siedziała na skałach, z jeziorem w tle. Piękne, rodzinne ujęcie. Jej oddech drżał. Frank wsunął pistolet za pasek na plecach i wyciągnął na wierzch koszulę. Jego głos brzmiał znacznie łagodniej. – Annalise, naprawdę wszystko w porządku? – Nie – odpowiedziała cicho. – Nic nie jest w porządku. Nie wiem, czy w ogóle cokolwiek będzie w porządku. Nagle spojrzała na niego, a jej usta wygięły się w ponurym grymasie. – Podjęłam decyzję. Wyjeżdżamy z Deep Haven. Potem odwróciła się i odeszła, zamykając za sobą drzwi do sypialni.
dziewięć
Jak mogło do tego dojść? Stała w rodzinnej ławce Deckerów, w trzecim rzędzie na lewo od ołtarza, chwytając się gładkiego drewnianego oparcia, i śpiewała: „Jak łania pragnie wody ze strumienia, tak dusza moja pragnie Ciebie, Boże”. Jej serce było przepełnione takim gniewem, że prawie nie mogła stać. Ledwie wydusiła z siebie uśmiech. Nie mogła już dalej brać udziału w tej farsie. Miała ochotę po prostu złapać swoją córkę, zaciągnąć do jednej z salek szkółki niedzielnej i powiedzieć jej, że jest na prostej drodze, aby zniszczyć całe swoje życie. Że skończy tak, jak jej matka. Nie była w stanie zapomnieć widoku Tuckera stojącego tam w świetle księżyca, patrzącego niewinnym wzrokiem łani. Ani tego, jak rzuca się na niego i rozdziera go kawałek po kawałku. Blake, zostaw ją w spokoju! Nieopanowanie, gniew i złość plątały jej myśli. Tucker może uważać się za szczęściarza, że udało mu się wyjść z tego żywym. Tak, musiała wywieźć córkę daleko, bardzo daleko stąd. Zrobi tak albo pozwoli Frankowi zastrzelić Tuckera Newmana. „Dusza moja pragnie Boga, Boga żywego: kiedyż więc przyjdę i ujrzę oblicze Boże?” Kiedy śpiewała, słowa w jej ustach zamieniały się w brud. Nie czuła w tej chwili, że posiada duszę. Czuła wewnątrz zupełne odrętwienie z powodu wydarzeń ostatnich dni. Spojrzała wzdłuż rzędu, przesuwając wzrokiem po Henrym i Jasonie, aż do Colleen, która nie spojrzała na nią, ale zachowując skamieniałą, cierpiętniczą minę, ciężko wzdychała. Colleen prawdopodobnie również nie miała pojęcia, o czym śpiewa. Obok Colleen stała Helen, radosna, jasna i rozpromieniona. Jakby się zakochała czy coś w tym rodzaju. Tuż przy niej stał winowajca tej
nadchodzącej katastrofy, Frank, cały odświętnie wystrojony. Włosy gładko zaczesane, czysta koszula i krawat pod skórzaną kurtką. Prawdziwy dżentelmen. Wczoraj w nocy nie wyglądał na takiego dżentelmena, kiedy Annalise natknęła się na niego z bronią w ręku w ich salonie. Tak, zauważyła pistolet, zanim udało mu się go schować. Frank powinien już wiedzieć, że w jej przypadku takie gierki nie mają sensu. Zdała sobie sprawę, że zgubiła się w słowach pieśni i spojrzała na ekran, który znajdował się w głębi ołtarza. Ale nie była w stanie śpiewać, nie z tą ciemnością, która zalewała jej serce i zaczynała dusić. Złapała się mocno ławki i zdobyła się na uśmiech, jakby kontemplując, adorując Boga Wszechmogącego w muzyce rozbrzmiewającej wokół niej. Tak naprawdę uważała, że dach kościoła powinien się rozsunąć i jakiś boski piorun powinien zmienić ją w popiół w samym środku świątyni. Dobrze, że reszta wiernych kościoła w Deep Haven nie mogła czytać w jej myślach i dostrzec kłamstw, które były jak bakterie mnożące się w jej wnętrzu. Inaczej wyrzuciliby ją z kościoła, na parking. Może obrzuciliby kamieniami. Nawet nie próbowałaby się bronić. Nathan stał przy niej na końcu ławki, skąd miałaby łatwiejszą ucieczkę. Nie była nawet potrzebna do opieki nad dziećmi w szkółce niedzielnej – chociaż się zgłosiła. Tkwiła w potrzasku. W potrzasku między staniem przed obliczem Boga z jej mroczną, nieposłuszną i próżną duszą, a prawdą, że z tego powodu zniszczy życie jej bliskich, znajdujących się w tej ławce. Skończyli śpiewać i zwracali się teraz do siebie nawzajem w chrześcijańskim powitaniu. Annalise ściskała ręce członków rodziny Kingów, którzy siedzieli za nimi. Julie trzymała na rękach ślicznego, jasnowłosego berbecia. – Nie mogę się doczekać, kiedy nasza ławka będzie wyglądać jak wasza – odezwała się Julie. – Tacy przystojni mężczyźni, a twoja córka jest dokładną kopią ciebie. Wielki dzięki za tę uwagę, Julie. – Mały Matthew tak bardzo urósł. – Annalise położyła dłoń na główce jednorocznego chłopca, czując jakby skurcz w sercu. One wszystkie tak szybko rosną. Wszyscy usiedli, a pastor Dan pozwolił oddalić się ministrantom. Jeszcze tylko dwadzieścia minut i będzie mogła uciec do świata piłki nożnej i gorących skrzydełek kurczaka. Ostatnie szczęśliwe chwile z rodziną.
Cisza, jaka zapanowała na ołtarzu, sprawiła, że podniosła wzrok. Pastor Dan wpatrywał się w zebranych. Polubiła go już przy pierwszym spotkaniu – mocno stąpający po ziemi pastor, który służył również w ochotniczej straży pożarnej i do modlitwy wkładał dżinsy oraz flanelową koszulę. Czasami nawet odbierał SMS-y z pytaniami od wiernych podczas mszy. Wszyscy wiedzieli, że należy się spodziewać po nim nieortodoksyjnych kazań. Czasami jakiejś improwizowanej modlitwy za czyjeś uzdrowienie. Okazjonalnie skeczu lub opowieści zamiast kazania. Teraz jego oczy badały tłum, a na jego twarzy malował się ból. – Pomijam dzisiejsze kazanie, ponieważ Bóg podpowiedział mi, aby zrobić coś innego. Annalise wpatrywała się w swoje dłonie, modląc się w duchu, aby nie poprosił o niespodziewaną, otwartą modlitwę sławiącą Boga. Ze wszystkich dni właśnie dzisiaj nie byłaby w stanie wytrzymać presji związanej z nazwiskiem Decker i dziękować Bogu za wspaniałe rzeczy, które uczynił jej i jej rodzinie. – Rozpocznę Psalmem 103. Odetchnęła głęboko i spojrzała przez okno w kierunku parkingu. Stado gęsi kanadyjskich wylądowało na stawie, prawdopodobnie robiąc sobie przystanek w drodze na Florydę. – „Błogosław, duszo moja, Pana, I całe moje wnętrze – święte imię Jego!” Annalise otworzyła biuletyn, aby przeczytać ogłoszenia na ten tydzień. – „Błogosław, duszo moja, Pana I nie zapominaj o wszystkich Jego dobrodziejstwach!” Za tydzień składkowy piknik. Zrobi pewnie makaron… Och, nie! Chwila! Nie! – „On odpuszcza wszystkie twoje winy, On leczy wszystkie twe niemoce”. Henry otworzył swoją Biblię i zaczął śledzić palcem tekst linijka po linijce. Musiała przełknąć ślinę, bo paliło ją w gardle. – „On życie twoje wybawia od zguby, On wieńczy cię łaską i zmiłowaniem”. Nathan oparł się wygodnie, otoczył ją ramieniem i przytulił do siebie. Musiała zamrugać, żeby odpędzić napływające do oczu łzy. – „On twoje dni nasyca dobrami:
Odnawia się młodość twoja jak orła”. Jason wyciągnął rękę w kierunku Colleen, zamierzając grać z nią w wojnę kciuków. – „Pan czyni dzieła sprawiedliwe, Bierze w opiekę wszystkich uciśnionych”. Gęsi na zewnątrz nagle poderwały się do lotu. – „Drogi swoje objawił Mojżeszowi, Dzieła swoje synom Izraela. Miłosierny jest Pan i łaskawy, Nieskory do gniewu i bardzo łagodny”. Annalise otwierała szeroko oczy, aby je osuszyć, nie chcąc podnosić ręki i ocierać łez. – „Nie wiedzie sporu do końca I nie płonie gniewem na wieki”. Och, dlaczego Nathan uwięził ją w tej ławce? Głęboko odetchnęła – zbyt głęboko, bo zaczęła drżeć, wypuszczając powietrze, i Henry na nią spojrzał. – „Nie postępuje z nami według naszych grzechów Ani według win naszych nam nie odpłaca”. Poklepała syna po kolanie, zdobyła się na wymuszony uśmiech, a potem szybko wykorzystała moment, żeby jednym ruchem ręki wytrzeć twarz. Sytuacja opanowana. Wszystko wróciło do normy. – „Bo jak wysoko niebo wznosi się nad ziemią, Tak można jest Jego łaskawość dla tych, co się Go boją”. Czy wyjęła skrzydełka, żeby się rozmroziły? – „Jak jest odległy wschód od zachodu, Tak daleko odsuwa od nas nasze występki”. Po południu na deser zrobi snickerdoodles. – „Jak się lituje ojciec nad synami, Tak Pan się lituje nad tymi, co się Go boją”. Zamknęła oczy i poczuła, że ściany zaczynają napierać na nią. – „Wie On, z czego jesteśmy utworzeni, Pamięta, że jesteśmy prochem. Dni człowieka są jak trawa;
Kwitnie jak kwiat na polu. Ledwie muśnie go wiatr, a już go nie ma, I miejsce, gdzie był, już go nie poznaje”. Zerknęła ukradkiem na ławkę, w której siedziała jej wspaniała rodzina, na Helen obok Franka. Miejsce, gdzie był, już go nie poznaje. – „A łaskawość Pańska na wieki wobec Jego czcicieli”. Annalise spojrzała na pastora Dana, który recytował fragment z pamięci z zamkniętymi oczyma. – „A jego sprawiedliwość nad synami synów, I tymi, którzy strzegą Jego przymierza, I pamiętają, by pełnić jego przykazania”. Oto, gdzie leżał problem. Być może nie miała wyjścia i musiała uciekać, i rzeczywiście być może udało jej się uratować życie wielu ludziom, ale jej życie zostało zbudowane na oszustwie. I teraz jej dzieci będą musiały za to zapłacić. – „Pan w niebie tron swój ustawił, A swoim panowaniem obejmuje wszechświat. Błogosławcie Pana, wszyscy Jego aniołowie, Pełni mocy bohaterowie, wykonując Jego rozkazy, By słuchać głosu Jego słowa”. Powie im o wszystkim dzisiaj, po meczu. – „Błogosławcie Pana, wszystkie Jego zastępy, słudzy Jego, pełniący Jego wolę! Błogosławcie Pana, wszystkie Jego dzieła Na każdym miejscu Jego panowania”. Zamknęła oczy, pragnąc zmusić się do słuchania, poczuć w sobie życie, coś, co mogłaby błogosławić. – „Błogosław, duszo moja, Pana!” Nic. Bóg opuścił ją w jej grzechu. Cisza wypełniła kościół. Z wyjątkiem, oczywiście, bicia jej serca, które waliło oskarżycielsko. Annalise otworzyła oczy i ujrzała pastora Dana stojącego przed ołtarzem, na posadzce świątyni. – Mam dzisiaj do przekazania wam wiadomość od Pana, kochani. Nie wiem
dokładnie, do kogo jest skierowana, ale ten ktoś musi ją usłyszeć. Uśmiechnął się, a w jego uśmiechu było tyle dobroci, że Annalise musiała odwrócić wzrok. – „Miłuję cię”, mówi Pan. „Widzę cię, znam cię i cię miłuję. Kropka. Wiem o tobie rzeczy, których nie podejrzewasz, że wiem, a mimo to cię miłuję. Wiem o rzeczach, które ukrywasz, a mimo to cię miłuję. Tak bardzo cię miłuję, że nawet to, co o tobie wiem, nie powstrzymało Mnie przed wysłaniem Jezusa na krzyż, aby cię zbawić. W rzeczywistości z tego powodu, że cierpisz, Jezus zawisł na krzyżu. Aby cię odkupić. Moja miłość nie jest równaniem, czymś, na co należy zarobić lub co można wymienić. Miłuję cię – błogosławię cię, nawet jeśli tkwisz w grzechu. Nie godzę się na to, ale przypominam o chwalebnym zespoleniu, które na ciebie czeka, kiedy do mnie przyjdziesz. Zsyłam moje błogosławieństwa, aby przypomnieć ci o Mojej wielkiej miłości i aby skierować cię w moje ramiona. Nie możesz odpłacić mojej Miłości czy mojej Łaski. Możesz się tylko nimi radować”. Annalise nie była w stanie oddychać. Nie była w stanie się poruszyć. Jej serce pewnie przestało bić. Modliła się, aby spojrzenie pastora Dana nie zatrzymało się na niej, ponieważ mogłaby wybuchnąć niepohamowanym płaczem. – To moje jedyne kazanie na dzisiaj. Nie pozwól, aby okoliczności zewnętrzne definiowały miłość Boga do ciebie. On cię kocha. Koniec. Kropka. Koniec. Kropka. Znowu zamknęła oczy, przerażona tym, jak szybko słowa te przenikały do jej wnętrza, niemalże boleśnie. – Poproszę teraz grupę modlitewną, aby podeszła i stanęła przy ołtarzu. Jeśli te słowa były skierowane do ciebie, proszę cię, podejdź również i pozwól nam się modlić za ciebie. Powstańmy i zaśpiewajmy na zakończenie pieśń. Grupa modlitewna. Annalise znieruchomiała. Nathan zabrał oplatające ją ramię. Och, nie! Ale co miała robić? Podczas gdy wierni śpiewali wieńczącą kazanie pieśń, Annalise wysunęła się z ławki i ze spuszczoną głową podeszła do pastora Dana stojącego przy ołtarzu. Jego żona, Ellie, stała po jego drugiej stronie. Błagam, błagam, niech tylko nikt do mnie nie podchodzi! Zaśpiewali jedną zwrotkę, a potem następną. Dostrzegła parę butów
górskich, które stanęły przed starszą panią obok niej. Jakaś kobieta na wysokich obcasach wybrała sobie Ellie. Jeszcze ostatnia zwrotka. Błagam, błagam… Ktoś w skórzanych butach kowbojskich stanął przed nią. Uśmiechnęła się i podniosła wzrok. Lata w ćwiczeniu właściwych reakcji nie poszły na marne. Stała przed nią Kelli Hanson, a łzy płynęły strumieniami po jej szczupłej twarzy. Jej dwa długie, rude warkocze zbierała z tyłu głowy zielona bandana. Kelli ubrana była w połatane dżinsy i ten sam ogromny wełniany sweter, w którym Annalise widziała ją na czwartkowym treningu piłki nożnej. Jej zielone oczy otoczone czerwoną obwódką były pokonane, zawiedzione. – Cześć, Kelli – odezwała się cicho Annalise. – O co mam się modlić dla ciebie? Kelli głęboko odetchnęła i przełknęła głośno ślinę, a potem zamknęła oczy. – Pomóż mi uwierzyć w Bożą łaskę. Pomóż mi uwierzyć w Bożą łaskę. Tak. Annalise również zamknęła oczy i złapała zimne dłonie Kelli. A potem, może dlatego, że nie miała wyboru, a może dlatego, że nie do końca się poddała, lub po prostu z czystej desperacji, zaczęła się modlić za Kelli. Mając nadzieję, że być może Bóg usłyszy cichy płacz dochodzący z jej własnego serca.
*** – Może Bóg daje mi drugą szansę. Helen bacznie przyglądała się reakcji siostry na swoje stwierdzenie, szukając najmniejszego grymasu na twarzy Miriam, najmniejszego wzruszenia jej ramion, wznoszenia oczu do góry. Ale Miriam nie przerywała wlewania ciasta do formy od chleba. Potem wyskrobała miskę silikonową szpatułką, jakby puściła mimo uszu zaczepkę Helen. Światło słoneczne późnego popołudnia zalało maleńką kuchnię kolorem pomarańczowej marmolady, a unoszący się wszędzie zapach cynamonu, goździków i gałki muszkatołowej zostanie w domu na dobry miesiąc. Helen nie miała wątpliwości, że po drugiej stronie ulicy Annalise i chłopcy zgromadzili się przed dużym ekranem telewizora, żeby obejrzeć, jak Chicago Bears niszczy Minnesota Vikings. Biedy Nathan. Z jakiegoś powodu Annalise kibicowała Arizona Cardinals.
Miriam pojawiła się w domu Helen z wiaderkiem w ręku. I jeśli jej siostra zamierzała coś upichcić po zebraniu odpowiedniej ilości jabłek, Helen nie będzie miała nic przeciwko temu. Była pewna, że Miriam chce wygłosić jej kazanie po tym, jak zobaczyła Helen siedzącą obok Franka w kościele dziś rano, ale, jak dotąd, jeszcze nie zaczęła. Milczenie siostry działało Helen na nerwy. Co miała zrobić? Sytuacji nie ratował fakt, że gołym okiem widać było, że Frank jest przystojniakiem. I tak ładnie pachniał, korzennie, wodą kolońską, której użył jak oręża na tańcach. Podczas mszy zbyt dużo czasu poświęciła rozważaniom, jak to by było, gdyby znalazła się w jego ramionach. Prawdopodobnie nie o tym powinna rozmyślać w kościele. Ale czy mężczyźni i kobiety nie byli stworzeni, żeby żyć w małżeństwie? Żeby sobie towarzyszyć? Frank potrafił ją rozśmieszyć i wkroczył w jej życie bez jakichkolwiek uprzedzeń co do jej przeszłości, jej reputacji w Deep Haven. Lubiła sposób, w jaki na nią patrzył, jakby mu sprawiało przyjemność słuchanie jej. Nawet wczoraj wieczorem, kiedy odprowadził ją do domu po meczu siatkówki i wpadł do niej na chwilę na kawę i kolejny kawałek szarlotki. Wypytywał ją o jej życie, jej pracę – tak, uwielbiała pracować jako pielęgniarka, ale nie za bardzo lubi emeryturę. Nie, nie podróżowała za wiele. Gdzie chciałaby pojechać, gdyby mogła wybierać? Może do Włoch, ale lubiła Deep Haven i nigdy nie miała zamiłowania do podróży. A kiedy się do niej odwrócił, wychodząc, kiedy oparł się o drewnianą balustradę, pragnienie, aby zbliżyć się do niego, pocałować go, znaleźć się w jego ramionach – tak jak na parkiecie – niemalże zaparło jej dech w piersiach. Powinna podziękować swojemu szalonemu, nadopiekuńczemu synowi, że przerwał im i zrobił z siebie głupca, zanim ona tego nie zrobiła. Czy się myli? Sama nie wiedziała, czego chce. Nathan nawet próbował usiąść pomiędzy nią i Frankiem dzisiaj w kościele. Ale Frank wstał i wyszedł, po czym wrócił i wcisnął się koło niej. Możliwe, że to była dla niej druga szansa, żeby „żyć długo i szczęśliwie”. Jej jedyna szansa. Ale Helen nie chciała nawet dyskutować z Miriam o tej sprawie, choć jej siostra wspierała ją przez wiele lat, zapraszając do swojej ławki w kościele, a nawet goszcząc Helen i Nathana w każdą rodzinną uroczystość. Chciała po prostu, aby siostra ją zrozumiała. Zwłaszcza jeśli nie da jej swojego błogosławieństwa. – Myślę sobie, dlaczego nie? Słyszałaś, co pastor Dan dzisiaj mówił: „Pan
czyni dzieła sprawiedliwe, bierze w opiekę wszystkich uciśnionych”. Może to oznacza, że powinnam ignorować plotki na swój temat… – Helen podniosła ciepłe snickerdoodle z tacki, na której ciasteczka stygły, ugryzła kawałek i pozwoliła cynamonowej słodkości rozpuścić w ustach. Przepis Annalise – doskonałość. – Helen, to nie plotki powstrzymywały cię przez te wszystkie lata przed tym, aby jeszcze raz wyjść za mąż. To ty sama. Helen położyła dłoń na piersi, co miało ją uratować od zakrztuszenia. – Co takiego? To ty zawsze insynuowałaś, że nie powinnam wychodzić ponownie za mąż, ponieważ jestem rozwiedziona. Ponieważ zgrzeszyłam. Miriam odstawiła miskę do zlewu i nalała do niej wody. Chociaż była dwa lata młodsza od Helen, zawsze roztaczała wokół siebie aurę starszej i mądrzejszej. Tylko dlatego, że była mężatką przez trzydzieści sześć lat, miała trójkę dzieci i nie zgrzeszyła ani razu w swoim poukładanym życiu… – Czy nie zgadzasz się z tym, że Bóg nienawidzi rozwodów? – Miriam wytarła ręce w ściereczkę. Znowu będą wałkować to samo. – Tak, ale nie sądzę, że mamy za to ponosić karę przez całe życie, nie pozwalając sobie na ponowne odnalezienie szczęścia. – Naprawdę? O mało bym się nie nabrała. – Miriam otworzyła piecyk i umieściła foremkę na środkowej blaszce. – O czym ty mówisz? – Całe życie zamykałaś się przed ludźmi, prawie jakbyś sama siebie karała. – Miriam nastawiła zegar. – Żaden mężczyzna nie mógł się do ciebie zbliżyć, nawet jeśliby spróbował. – To nieprawda. Nikogo nie odpychałam od siebie – zaprzeczyła Helen. Miriam skrzyżowała ręce na piersi i oparła się o blat stołu. – Błagam cię. Przez trzydzieści lat robiłaś wszystko, żeby każdy mógł wiedzieć, że sama potrafisz się sobą zaopiekować. Helen, nie jestem głupia. Byłam przy tym, jak nakryłaś Dylana na zdradzie. Pamiętam naszą rozmowę. – Ja też! Powiedziałaś mi, żebym wybaczyła temu łajdakowi i pozwoliła mu wrócić do domu frontowymi drzwiami. Zawsze wygłaszałaś tylko swoje chrześcijańskie repliki, suche regułki. Miriam potarła dłońmi o przedramiona. – Czy zastanawiałaś się kiedykolwiek nad tym, że poślubiając Dylana, zgodziłaś się być z nim na dobre i na złe? – Ale nie na aż tak złe. Nawet w Biblii jest napisane, że można się rozwieść,
jeśli twój małżonek cię zdradza. – Tak. To prawda, ale… – Miriam odwróciła wzrok. Wdowieństwo postarzyło ją, rysując na jej twarzy cieniutkie linie zmarszczek i dodając jej kilka kilogramów. Ale Miriam nadal była ładna, jej twarz okalały ciemnobrązowe włosy, a łagodne orzechowe oczy dodawały jej uroku. Helen przypuszczała, że również dla Miriam może się gdzieś kryć jej druga szansa. – Zastanawiam się tylko, co by się stało, gdybyś jednak mu przebaczyła. – Dlaczego miałabym to zrobić? Zdradził mnie. Nie wiesz, co zrobił potem? Zaczął pić… i zabił człowieka. Miriam pokiwała głową. – Wiem, Helen. Wiem też, że nie ma w tym żadnej twojej winy. Dylan dokonał własnych wyborów. Uśmiechnęła się do siostry, a zapach pieczonego chleba zaczął wypełniać kuchnię. – Ale zawsze wierzyłam, że małżeństwo nie tylko ma nam sprawiać radość, ale również uczynić z nas silniejsze, lepsze osoby. Uczynić z nas ludzi, jakimi Bóg chciałby, abyśmy się stali. A my powinniśmy dążyć do tego przez cały czas – dobry i… zły. – A jak dużo mamy wytrzymać tego złego czasu? Miriam wzięła ostry szpikulec i otworzyła piekarnik. Chleb dopiero co zaczął rosnąć. Zamknęła drzwiczki. – To zależy, jaki ten zły czas jest. Ale wiem, że wtedy jesteśmy bliżej Boga, a to jest dobra rzecz. I może nawet powinniśmy dostrzec w tym wybawienie dla naszego małżeństwa. Helen wyciągnęła plastikowe pudełko, oderwała kawałek papierowego ręcznika, aby je wyłożyć, i zaczęła wkładać do środka ciepłe ciasteczka. – Łatwo ci powiedzieć. Ty i William przez całe życie nigdy się nie pokłóciliście. – Tak naprawdę… Dziesięć lat po naszym ślubie zakochałam się w pewnym mężczyźnie. – Miriam powiedziała to bez żadnych emocji, bez cienia dramatu w głosie. Mimo to Helen stanęła jak wryta. – To był taki biurowy romans. Nic się nie wydarzyło poza tym, że trochę ze sobą poflirtowaliśmy. Przechodziliśmy wtedy z Williamem ciężki okres w naszym małżeństwie. Oddaliliśmy się od siebie. Byliśmy za bardzo skupieni na dzieciach. Zapomnieliśmy o romantyzmie z czasów młodości. I moje serce uległo pokusie. Jeszcze jedna hipokrytka… – Pewnej niedzieli, stojąc w kościelnej ławce otoczona rodziną, zdałam sobie sprawę, że jestem na krawędzi zniszczenia wszystkiego. To pozwoliło mi się otrząsnąć. Miriam chwyciła ściereczkę i zaczęła wycierać blat. – Pamiętam dzień, w którym powiedziałam o tym Williamowi. Próbowałam
sobie tłumaczyć, że nie muszę tego robić, ale tajemnice są rakiem dla małżeństwa, a poza tym… poza tym nie potrafiłabym z tym żyć. Nie chciałam, żeby nasze małżeństwo tylko przetrwało, chciałam, żeby rozkwitało. Więc wyznałam, co się stało, spodziewając się, że mnie znienawidzi, może nawet mnie wyrzuci. Helen nie przestawała pakować ciasteczek do pudełka, uważając, aby ich nie pokruszyć. – Przebaczył mi, Helen. A Bóg wybawił nasze małżeństwo. Helen się odwróciła i wyciągnęła rękę z pudełkiem. – Miriam, myślę, że powinnaś już sobie pójść. Miriam spojrzała na nią, a potem potrząsnęła głową. – Wcale nie jestem zdziwiona. Tak właśnie postępujesz, kiedy ktoś cię rani. Wyrzucasz go ze swojego życia. – Idź już, proszę. Miriam wzięła pudełko. – Helen, chcę tylko, żebyś była szczęśliwa. Cieszyłam się, widząc, jak tańczysz z Frankiem. Ale boję się, że znowu będziesz cierpieć. – Nie poślubię mężczyzny podobnego do Dylana. Miriam odłożyła ciasteczka na blat. – Poślubisz mężczyznę. Z definicji oni doprowadzają nas do szaleństwa. Zabawne, ale wcale nie było jej do śmiechu. Miriam znowu otworzyła piekarnik, gdzie na chlebie zaczynała formować się skorupka. Zapach sprawił, że do oczu Helen napłynęły łzy. – Jesteś gotowa zobowiązać się, że tym razem z Frankiem to „na dobre i na złe”? Czy z kimkolwiek innym? – Miriam spojrzała jej prosto w oczy. Uśmiechnęła się. – Zgadzam się z tobą, Helen. Bóg rzeczywiście daje nam drugą szansę. I rzeczywiście nas chroni – naprawia to, co jest nie do naprawienia. Zwłaszcza jeśli trzymamy się mocno naszych zobowiązań. Frank wydaje się miłym facetem, ale pytanie brzmi: czy ty jesteś gotowa na swoją drugą szansę? Słowa siostry sprawiły, że oczy jeszcze mocniej zapiekły Helen, a gardło się zacisnęło. – A może to jest moja ostatnia szansa? Miriam przysunęła podstawkę, aby wyjąć chleb z piekarnika. – William uwielbiał mój chleb jabłkowy. Zdjęła kuchenne rękawice. – Jeszcze chwilę powinien zostać w piekarniku. Zostawiam ci go. Dzięki za snickerdoodles. Odwróciła się do Helen i przyciągnęła ją do siebie, aby uścisnąć. – Bóg cię kocha, siostrzyczko, i chce dla ciebie wszystkiego, co najlepsze i najwspanialsze.
Straszne, ale Helen poczuła, że zaraz zacznie płakać. Odsunęła się. – Helen, ty krwawisz! Ręka Helen dotknęła nosa i opadła zaplamiona krwią. Miriam oderwała kawałek ręcznika papierowego, a Helen przycisnęła go do nosa i odchyliła głowę do tyłu. Poczuła dłoń Miriam na łokciu, prowadzącą ją do krzesła przy kuchennym stole. – To pewnie przez to wysokie ciśnienie – powiedziała. Miriam podeszła do zlewu, złapała ścierkę, umoczyła ją w wodzie i wróciła do niej. Helen delikatnie dotknęła nosa i zamieniła papierowy ręcznik na mokrą ścierkę. – Naprawdę? Jesteś pewna? Helen dostrzegła znajomy strach w oczach siostry. – Tak, nic mi nie jest. Trzy miesiące temu miałam robione badania kontrolne. Nie ma śladu raka. Ale uśmiech Miriam wydawał się nieco wymuszony. – Może jednak powinnam zostać. – Nic mi nie jest. – Helen odsunęła ścierkę od nosa. – Widzisz, krwawienie ustało. – Czułabym się lepiej, gdybyś jednak jutro poszła do lekarza. – Miriam… – Proszę cię, Helen. Miriam ścisnęła jej ramię. – Nie zniosę tego, jeśli stracę i ciebie. Helen umyła ręce, nos i wytarła oczy ręcznikiem. – Dziękuję za chleb. Zapach unosił się długo po tym, jak Miriam wyszła, długo po tym, jak chleb się upiekł, otulając jej malutki domek słodyczą jabłkowego urodzaju. Helen przygotowała sobie kąpiel, wrzucając do niej sole morskie i zapalając świece. Słowa Miriam wisiały nad jej głową niczym pętla: Małżeństwo nie tylko ma nam sprawiać radość, ale również uczynić z nas silniejsze, lepsze osoby. Uczynić z nas ludzi, jakimi Bóg chciałby, abyśmy się stali. A my powinniśmy dążyć do tego przez cały czas – dobry i… zły. Helen rozebrała się i zanurzyła w bąbelkach po samą szyję. Kiedy zamykała oczy, przypomniała sobie noc, kiedy przyłapała Dylana na zdradzie. Nathan płakał w swoim pokoju, dwunastolatek, który wyglądał jak sześcioletni chłopiec, zwinięty w kłębek z piłką przyciśniętą mocno do piersi. Bardzo mi przykro, Helen – to był głupi błąd. Tak jak to, że cię poślubiłam. Za każdym razem, kiedy przypominała sobie te słowa, parzyły ją, i teraz też przeszył ją dreszcz. Czy kiedykolwiek będzie w
stanie wymazać z pamięci cierpienie malujące się na twarzy Dylana? Jak kręcił głową, jak trzasnął drzwiami, aż dom zatrząsł się w posadach? Weszła do łóżka, gdzie spał Nathan, i wsłuchiwała się w odgłos odjeżdżającego gdzieś w noc samochodu Dylana. Co by było, gdyby mu jednak wybaczyła? Dylan miał swoje sposoby, aby ją rozśmieszyć i pozwolić otrząsnąć z problemów, które przynosiła ze zmiany w szpitalu. Ile razy gdy przyjeżdżała do domu późno w nocy, na kuchni stał ciepły garnek z chili, a mały Nathan leżał skulony w ramionach swojego tatusia, oglądając mecze piłki nożnej? Głupi błąd. Mogło nim być odtrącenie go tego wieczoru, kilka miesięcy później, kiedy znowu przyszedł błagać o wybaczenie. Nic dziwnego, że próbował złagodzić ból większą ilością piwa. Że wszedł w zakręt przy Cutaway Creek zbyt szybko. Jej wina. Błąd, którego nigdy nie naprawi. Helen wyszła z wanny, zgasiła świece i owinęła się ręcznikiem. Może gdyby mogła cofnąć czas, zastanowiłaby się chwilę, zanim by go wyrzuciła, pomyślałaby o swoim życiu zamiast o złamanym sercu, wysłuchałaby jego przeprosin. Dałaby mu drugą szansę. Na dobre i na złe. Tak, tylko wtedy to złe wydawało się nie do pokonania. Wypuściła wodę z wanny, a potem wciągnęła na siebie flanelowe spodnie od piżamy, podkoszulkę, wełniane skarpetki. Filiżanka herbaty, popcorn i dobry film pozwolą jej pozbyć się tych wspomnień. Być może gorąca kąpiel, którą wzięła, a potem to, że przeszła do zimnego pokoju, spowodowało lekki zawrót głowy, kiedy ruszyła w kierunku salonu. Musiała się oprzeć o framugę drzwi, żeby poczuć się pewniej. Herbata, tak, i kawałek chleba jabłkowego. Miriam robiła doskonały chleb jabłkowy. Helen napełniła czajnik i postawiła na kuchence. Kiedy wyjmowała chleb i chwyciła nóż, jej ręce zadrżały. Odłożyła go i złożyła obie dłonie razem. Poczuła, że pokój zaczyna się pochylać w jedną stronę, i musiała się złapać blatu. A potem poczuła, że coś mokrego sączy się po jej twarzy i spływa do ust. Złapała ścierkę ze zlewu, przyłożyła do nosa i niepewnym krokiem podeszła do krzesła, cały czas tamując strumień krwi.
Kuchenny zegar odliczał sekundy. Minuty. Może ostatecznie było za późno na drugą szansę.
*** Annalise czuła się jak pobita. Poobijana do kości. Pobita i wyśmiana przez przesłanie pastora Dana. – „Pan wieńczy cię łaską i zmiłowaniem… Nie postępuje z nami według naszych grzechów; ani według win naszych nam nie odpłaca”. Z wyjątkiem jej. Ponieważ wyglądało na to, że jej odpłaca. Annalise wyrzuciła obgryzione skrzydełka kurczaka do śmieci, a potem włożyła naczynie do zlewu. Wycisnęła na nie kilka kropel płynu do naczyń i odkręciła do końca gorącą wodę. Resztki sosu barbecue od skrzydełek wymagały porządnego namoczenia. Za nią, w pokoju obok naprzeciwko kuchni, jej rodzina dobrze się bawiła, oglądając niedzielny mecz. Orły przegrywały z Patriotami jednym przyłożeniem na początku drugiej połowy. Sądząc po krzykach, Orły musiały właśnie być przy piłce. Lub ją przejąć. Lub coś tam, coś tam. Nie to, że tak bardzo przejmowała się futbolem, ale Nathan go uwielbiał, więc ona również. Lub udawała. Jej życie stało się jednym wielkim udawaniem. Przynajmniej w tej chwili tak to wyglądało. Jeszcze trzy dni temu wszystko wydawało się rzeczywiste, dobre i pełne. Trzy dni temu była Annalise Decker. Dzisiaj czuła się jak Deidre O’Reilly. I dzisiaj pragnęła zadzwonić do mamy. Usłyszeć jej głos, powiedzieć jej, jak strasznie jest jej przykro, każdego dnia, bez ustanku. Wzięła ostrą szczotkę i zaatakowała garnek, nie zważając na gorącą wodę, która parzyła jej dłonie. Albo jeszcze lepiej, pragnęła polecieć do St. Louis i wejść frontowymi drzwiami do domu. Poczuć zapach cynamonu i słonecznego ciepła w znajomych ścianach; usłyszeć zegar z kukułką wybijający godziny w kuchni; zobaczyć jaskrawożółty blat z formiki, jasnobłękitne szafki, stary, owalny stół z serwetką pośrodku. Zastałaby mamę zmywającą naczynia albo pijącą kawę przy stole w kuchni. Cześć, mamo. To ja, Deidre. Mama wstrzymałaby oddech, a potem by się uśmiechnęła, z przebaczeniem w oczach. Och, błagam, niech będzie w nich przebaczenie.
Wstałaby z krzesła i objęłaby Annalise ramionami. I tak po prostu stałyby przytulone do siebie. – Annalise? Cichy głos za jej plecami sprawił, że podskoczyła przestraszona. Odwróciła się, a drobne pęcherzyki piany poleciały na kafle podłogi. – Frank! Kurczę! Nie wiesz, że nie powinieneś się za mną skradać? – Przepraszam, ale nie skradałem się. – Ustawił suszarkę do naczyń na blacie. – Pomyślałem, że możemy pogadać. O tym, co powiedziałaś wczoraj. O wyjeździe. – Ciii. Mogą cię usłyszeć. Wyciągnął rękę i wyjął jej szczotkę z dłoni. – Wyjdźmy na zewnątrz. Frank poprowadził ją do drzwi w kuchni z siatkowym ekranem, gdzie był dobudowany ganek. Mieli także taras, na który wychodziło się z salonu, ale ten mały ganek, z parą ratanowych krzeseł i otomaną, Annalise uczyniła swoim schronieniem. Czasami czytała tu Biblię, nawet w październiku, opatulona w koc, a jesienny wiatr tarmosił kartki. Teraz opadła na jedno z krzeseł i owinęła się kocem, który zostawiła na zewnątrz dzisiaj rano, kiedy na chwilę usiadła, aby przeanalizować w wyobraźni scenariusze zbyt wielu rozmów z Colleen. Nie pamiętała, jak wcześnie wstała lub czy w ogóle spała. Frank stał w jakiejś odległości od niej, trzymając ręce w kieszeniach. – Kiedy zamierzasz im powiedzieć? Musimy zacząć działać. Bez względu na to, jak delikatnie je wypowiedział, słowa te były jak ostry nóż. Przełknęła ślinę, spojrzała w dół, na swoje ręce pomarszczone od wody. – Wiem, co powiedziałam wczoraj. Ale… nie jestem pewna, Frank. A co, jeśli się mylisz? A jeśli Garcia nie zabił Blake’a? A jeśli jestem tu zupełnie bezpieczna – i mam teraz rozwalić całą swoją rodzinę? Frank nabrał powietrza, ale ona wyprzedziła jego słowa, zanim zdołał cokolwiek powiedzieć. – Jason ma szansę dostać stypendium teatralne. Colleen ma możliwość grać w ligowej drużynie. Henry wreszcie jest w szkole w grupie, w której robi postępy w czytaniu. Nie wspomnę już o Nathanie i jego matce. Helen ma tylko nas. A ona prawdopodobnie nie wyjedzie. – Wiem – powiedział cicho. On wie? – Co jej powiedziałeś? – Nic. – Usiadł na krześle naprzeciw niej i otarł dłonią twarz. Mmm… – A tak przy okazji mój mąż chciał cię wczoraj zamordować.
Powinieneś się trzymać od niej z daleka, jeśli chcesz, żeby ci zaufał. Frank odwrócił wzrok. – Wiem, że to nie jest łatwe… – Nie jest łatwe? Frank, prosisz mnie, żebym porzuciła wszystko, dzięki czemu jestem teraz tym, kim jestem. Zbudowałam tutaj swoje życie. Jestem Annalise Decker i to naprawdę coś znaczy. – Wiem, że to coś znaczy. – Nadal mówił szeptem. – Zobaczyłem, jak wygląda twoje życie, i czuję się zdruzgotany, że muszę ci je odebrać. – Posłuchaj, wczoraj spanikowałam. Nakryłam Colleen z chłopakiem w jej pokoju. Nie sądzę, żeby do czegoś doszło, ale usłyszałam głosy i w sekundę byłam na nogach. – Słyszałem skrzypienie podłogi… – Widziałam twój pistolet. – Uniosła do góry brew. – Jesteś bardziej czujny niż pies. – Uznam to za komplement. Chcesz, żebym wyśledził tego dzieciaka i pogadał z nim? – Nie, myślę, że to powinien zrobić Nathan. Ale… właśnie dlatego powiedziałam, że wyjeżdżamy. Nie chcę przechodzić przez to, przez co przeszła moja matka. Pokiwał głową. – Ale… zrozum. Chcę wierzyć, że… Cóż, słyszałeś dzisiejsze kazanie. Frank, kiedyś mi doradziłeś, żeby pójść do kościoła i posłuchałam cię. A Bóg podarował mi to cudowne życie i… chcę wierzyć, że kazanie pastora Dana było skierowane właśnie do mnie… Udała, że nie dostrzega jego marsowej miny. – Nathan jest dobrym człowiekiem. Musimy tylko zaufać Bogu, że nas ochroni… Ale Frank kręcił głową. – Nie, Annalise. Nie możesz zostać. Musisz… – Dlaczego nie, Frank? – Ponieważ tym samym zabijesz siebie i swoją rodzinę. Wzdrygnęła się, słysząc panikę – nawet złość – w jego głosie. – Musisz mi zaufać – powiedział. – Ufam ci. Tylko myślę, że się mylisz. Myślę, że nie rozumiesz… – Annalise, rozumiem! Robię to od czterdziestu lat! Rozumiem. Jego głos zadrżał delikatnie, gdy wypowiadał ostatnie słowo. – Frank, czy jest coś, o czym powinnam wiedzieć? Głęboko odetchnął, potem wstał i podszedł do krawędzi ganku. – Pracowałem w programie ochrony świadków już jakieś dziesięć lat, kiedy dostałem zadanie, żeby znaleźć nowe miejsce młodej dziewczynie. Była w
takim samym wieku, jak ty, kiedy cię przenosiłem. Była… cóż, była do ciebie podobna. Dzielna i zadziorna, ale pogubiona i zastraszona. Obiecałem jej, że będzie bezpieczna. I sprawdzałem to. Mnóstwo razy. Wiatr nawiewał liście na siatkę drzwi. Annalise mocniej owinęła się kocem. – Po jakichś pięciu latach od jej ulokowania mężczyzna, przeciw któremu zeznawała, uciekł z więzienia. Oczywiście pojechałem do niej, powiedziałem, że może być w niebezpieczeństwie. Ale, tak samo jak ty, wyszła za mąż. Była w ciąży z drugim dzieckiem. Stworzyła sobie nowe życie, uzdrawiające i wypełnione miłością. I tak jak ty, nic nie powiedziała swojemu mężowi. W jego głosie nie było żadnych oskarżycielskich tonów, ale ona tak właśnie to odebrała. – Byłem… byłem młody i uległem jej błaganiom. Chciała zostać, a ja przyrzekłem utrzymać wszystko w tajemnicy. Nie przeniosłem jej. Annalise wkładała palce w maleńkie dziurki w kocu, oczekując z przerażeniem reszty opowieści. Odwrócił się i spojrzał jej w twarz. Jego oczy zabłyszczały. – Cała jej rodzina została zamordowana, łącznie z dwuletnim dzieckiem. Bezwiednie przycisnęła rękę do piersi. – Ale to mnie się nie przytrafi – powiedziała, ledwo łapiąc powietrze. – Masz rację. Ponieważ na to nie pozwolę. Wczoraj wieczorem rozmawiałem z moim partnerem. Miał nadzieję, że namierzył Garcię, ale on wymknął im się w okolicy Whitehorse. Przehandlował samochód Blake’a i kupił ciężarówkę, prawdopodobnie zmieniając kilkakrotnie tablice. Zgubiliśmy jego ślad. I dopóki znowu go nie odnajdziemy i nie przyskrzynimy, musisz wyjechać, Annalise. Możesz zabrać ze sobą rodzinę. Lub… nie. Ale po prostu nie mogę pozwolić ci zostać. Podciągnęła kolana pod brodę i otoczyła je ramionami. Ze środka dochodziło coraz więcej wrzasków. Pewnie ktoś zdobył punkt przez przyłożenie. – A jeśli… jeśli wyjadę tylko ja – tylko do czasu, kiedy go złapiecie? Czasami, kiedy współczucie malowało się na jego twarzy, wyglądał jak jej wujek. – Annalise, jak myślisz, ile może nam zająć złapanie go? To może potrwać nawet lata. A co w tym czasie zrobi twoja rodzina? Twój mąż? Zamierzasz powiedzieć im prawdę? Czy zamierzasz po prostu odejść od niego? Chcesz, żeby pomyślał, że go zostawiłaś? – Nie odejdę od mojego męża! Podniósł ręce do góry, jakby się poddawał.
– Frank, to nie fair. Zrobiłam to, co miałam zrobić. Wszystko zostawiłam. I… i czułam, że Bóg wynagrodził mi za to moimi dziećmi, mężem, tym miastem. A teraz co, mam to uznać za żart? Czuję się, jakbym była za coś karana. Otarła dłonią policzek i pokręciła głową. – Oczywiście, że to kara. Nie wiem, dlaczego wcześniej tego nie zrozumiałam. Wiedziałam, że nie zasługuję na szczęście. Nigdy nie powinnam była stracić czujności. Odwróciła wzrok, aby zakryć mokrą od łez twarz. – Nie ma szczęśliwego zakończenia dla ludzi takich jak ja. – Annalise? Dołączysz do nas, aby pooglądać mecz? – W drzwiach stanął Nathan, marszcząc z niezadowoleniem czoło na widok Franka. Wszedł na ganek. – Co wy tu robicie? Straszna zimnica. Frank spojrzał na nią, jakby oczekiwał odpowiedzi. Ale nie mogła oderwać oczu od Nathana. Miał w sobie zawziętość, jakiej wcześniej u niego nie widziała. Spoglądając na Franka, mocno zaciskał szczęki. Jakby przyszedł tu, aby jej bronić. Przebrał się w sprane dżinsy i czarny golf, który mógł się trochę wstąpić w praniu, ponieważ wcześniej nie zauważyła, aby tak opinał jego klatkę piersiową. A może trochę schudł? Jego ramiona wydawały się szersze. Jego włosy były rozczochrane – widoczny znak frustracji spowodowany grą Patriotów. I rano, przed wyjściem do kościoła, nie ogolił się, pozostawiając warstewkę zarostu, który dodawał nieco nieokrzesania jego wyglądowi grzecznego chłopca. Prawie nie poznawała tego człowieka. Nagle zmrużył oczy i spoglądał na Franka, jakby chciał go ostrzec, zanim odwrócił się do niej. – Lise, wszystko w porządku? Coś w jego wyrazie twarzy kazało jej pokiwać głową. Usta Nathana zacisnęły się groźnie, kiedy zaczęła ocierać policzki. Ale grał dalej w jej grę. – To dobrze. Ponieważ Patrioci przegrywają i jesteś nam potrzebna. Wyciągnął do niej dłoń. Chwyciła ją, pozwalając, aby pomógł jej wstać i złapać koc, który ześlizgnął się z jej ramion. Nathan okrył ją z powrotem i weszli razem do domu.
dziesięć
Słowa Annalise przeszyły go jak ostrzem, na wskroś. Nie ma szczęśliwego zakończenia dla ludzi takich, jak ja. Z pewnością musiało być. Nie mógł być tym, który zniszczy jej życie – znowu. W pokoju obok toczył się mecz futbolu, jego ćwierćfinał, ale on siedział w ciemności przy kuchennym stole, popijając kawę. Był za bardzo wykończony, żeby oglądać mecz. Zamiast tego utkwił wzrok w świetle płynącym z domu Helen, który lśnił jak latarnia morska. Nathan niemalże chciał go zabić wzrokiem dziś rano, kiedy zobaczył go w kościelnej ławce. Ale co miał robić – uwierzyć, że Garcia nie dopadnie ich w domu Bożym? Chociaż jego pistolet w kaburze przy kostce wydawał się odrobinę nie na miejscu. I czy naprawdę muszą siedzieć z przodu, tak blisko ołtarza? Nie można być dobrym chrześcijaninem, zasiadając w tylnej ławce? Ale wytrwali na nabożeństwie i, szczerze mówiąc, kiedy siedział tam i śpiewał wraz z nimi pieśni, obudziło się w nim drzemiące pragnienie. Margaret chodziła do kościoła, a kiedy byli młodym małżeństwem, razem uczęszczali na mszę. Ale później zaczął podróżować, a potem na nic już nie miał czasu… Chociaż ten pastor mówił mądrze, a jego słowa nadal dźwięczały Frankowi w głowie, kiedy tak wpatrywał się okno. – „On życie twoje wybawia od zguby, On wieńczy cię łaską i zmiłowaniem. On twoje dni nasyca dobrami: Odnawia się młodość twoja jak orła!” Będąc z Annalise i jej rodziną, z Helen, poczuł się wybawiony od zguby, która wypełniała jego życie. Znowu czuł się jak młody mężczyzna, za każdym razem, kiedy Helen na niego patrzyła. Wiedziałam, że nie zasługuję na szczęście.
Może nikt z nich na nie nie zasługiwał? Ale nagle tak bardzo tego zapragnął. Wypił jeszcze jeden łyk kawy. Potem odstawił kubek, chwycił kurtkę i wybiegł z domu frontowymi drzwiami. Miał moment zawahania, zaraz po tym, jak zapukał do drzwi, bo usłyszał w głowie głos: Co, jeśli…? – Frank. – W drzwiach stanęła Helen, ubrana w flanelowe spodnie od piżamy i za dużą bluzę. Włosy miała spięte klamrą. W głębi domu leciał film – jakaś czarno-biała produkcja. – Wejdź. Jej dom pachniał szarlotką. Zmywarka mruczała, zagłuszając nieco głosy płynące z ekranu. W salonie, gdzie uwiła sobie gniazdko na tweedowej sofie z wełnianym pledem, paliła się tylko mała lampka. – Przeszkodziłem ci. – Przeszkodziłeś Bingowi Crosby. Po naszej potańcówce miałam ochotę na musical. Podeszła do sofy, podniosła pilota i wyłączyła telewizor. W pokoju zrobiło się tak cicho, że niemal słychać było uderzenia jego serca. Dłonie zaczęły mu się pocić, więc schował je do kieszeni. Wielkie nieba! Czuł się jak nastolatek na randce. – Masz ochotę na kawę? Pokręcił głową. Nie był pewien, czego chciał. Okej, może wiedział, trochę. Przez chwilę zapragnął być kimś pewnym i szczerym. Nie udawanym wujkiem Frankiem, ale Frankiem, facetem, który mieszka w pustym domu w Portland, otoczony wspomnieniami, których nie był częścią. – Wyglądasz na zdenerwowanego. Czy Nathan…? – Nie. On i Annalise oglądają mecz. Helen pokiwała głową i potarła dłońmi ramiona. Wyglądała dzisiaj jakoś szczuplej, może nawet była odrobinę bledsza. – Dobrze się czujesz? Uśmiechnęła się do niego. – Tak, oczywiście. – Może… Miałabyś ochotę na spacer? Na zewnątrz jest tak przyjemnie – bezchmurne niebo, mnóstwo gwiazd, świeże powietrze. – Tak, tego właśnie potrzebował. Jej drugi uśmiech był nawet jaśniejszy. – Tak, właściwie to miałabym ochotę. Nie przebrała się, została we flanelowych spodniach od piżamy – co mu się spodobało. Wciągnęła tylko parę wysokich futrzanych butów, narzuciła zimową kurtkę i wełnianą czapkę, ale nie wzięła rękawiczek.
– Nie zamykasz drzwi na klucz? – Zapytał, kiedy pociągnęła i zatrzasnęła je za nimi. – To jest Deep Haven. Nigdy nie zamykam drzwi na klucz. Wepchnęła ręce do kieszeni i zeszła ze schodów. Na szczęście naprawił je. Może planowała jeszcze jakieś naprawy w swoim domu, którymi mógłby się zająć. Dopóki Annalise nie nabierze rozumu. Oby Annalise zaczęła kierować się zdrowym rozsądkiem. Tak długo, jak Garcia jest na wolności, nie będzie bezpieczna. Ale wtedy, oczywiście, on także będzie musiał wyjechać. Co oznacza, że nigdy więcej nie zobaczy Helen. On również upchnął ręce w kieszeniach i ruszył za nią wzdłuż chodnika. – Gdzie chcesz pójść? Wzruszył ramionami. – Doskonale. Chodź za mną. – Uśmiechnęła się do niego szeroko i zaczęła iść w kierunku portu. Księżyc na niebie wytyczał połyskującą, mlecznobiałą ścieżkę wzdłuż krawędzi ciemnej wody. Gwiazdy odbijały się w błyszczącej tafli, mrugając do niego. Kiedy tak szli, za ich plecami, poganiane przez wiatr, unosiły się jakby na palcach wirujące w tańcu liście. – Nie jest ci zimno? – Jestem z Minnesoty. To dla mnie pogoda na bikini. – Helen odwróciła się do niego i mrugnęła. Przeszli na drugą stronę, a ona poprowadziła go drogą wzdłuż jeziora, cały czas trzymając ręce w kieszeniach. Fale odbijały się łagodnie od brzegu. Przeszli skrótem przez park, obok ostatnich przycumowanych łodzi, stacji ratowniczej, a potem kamienistą ścieżką do falochronu. Na przeciwległym końcu wznosiła się latarnia morska, nieoświetlona. – Dlaczego latarnia morska nie świeci? – Włączają tylko czerwone światło podczas sztormu. Jest wtedy naprawdę piękna. Helen usiadła na falochronie i zapatrzyła się w ciemność. Frank usiadł obok niej, obserwując uderzające o cementowy filar fale, jak się odrywają, a potem znów roztrzaskują. – Kiedyś przychodziłam tu w nocy z Nathanem. Wysyłaliśmy nasze życzenia do księżyca. Po śmierci jego ojca zaczął się strasznie bać wody. Ale przesiadywał tu ze mną, wsłuchując się w fale. Jakby nie chciał się poczuć przez nie pokonany. – Jak zginął jego ojciec?
Westchnęła i założyła ręce za siebie, obejmując jeden z kamiennych bloków. – Jego samochód obrócił się na moście i wylądował w wodzie. Utonął. A może hipotermia go zabiła. Woda tam jest bardzo zimna. Nie dostałam orzeczenia o zgonie od koronera. Martwy to martwy, nic nie mogło Dylanowi przywrócić życia. – Bardzo mi przykro. Wzruszyła ramionami. – Nie powinno mnie to za bardzo przygnębić – byłam przecież już z nim rozwiedziona – ale przygnębiło. Cierpiałam z powodu Nathana. I jakaś część mnie zawsze wyczekiwała, że usłyszę, jak Dylan podjeżdża samochodem pod dom. Tak, wyrzuciłam go z domu, ale to nie znaczy, że przestałam za nim tęsknić. Po chwili uśmiechnęła się. – Nathan poprosił w tym miejscu Annalise o rękę. To pewnego rodzaju romantyczna tradycja w Deep Haven. Może chodzi o ten szczególny sposób, w jaki promienie słoneczne prześwietlają latarnię morską? Jakby zapowiadały szczęśliwe zakończenie. Wiem, że to sentymentalne, ale… cóż, dla Nathana i Annalise się sprawdziło. Całe swoje życie poświęciłam, żeby zapewnić mu dobre dzieciństwo, dobrze go wychować. Najszczęśliwszym dniem w moim życiu był ten, w którym w naszym życiu pojawiła się Annalise. Helen zadrżała. Frank zawahał się tylko przez sekundę, zanim otoczył ją ramieniem. Schowała się w zagłębieniu jego ramienia. Pasowali do siebie idealnie. – Pamiętam dzień, w którym Margaret zgodziła się mnie poślubić. Właśnie skończyłem Akademię West Point. Cały dzień miałem obmyślony – róże i szampan na plaży, nad brzegiem morza. Pracowała jako kelnerka i studiowała wieczorowo. Chciała zostać nauczycielką. Mój samochód się zepsuł, cały dzień padało i w końcu wylądowaliśmy w restauracji na obiedzie. Ale powiedziała „tak”. Helen zaśmiała się. – Wygląda na to, że pragnęła mężczyzny, a nie magii. Życie nie musi układać się idealnie, żeby było szczęśliwe. Ale czasami musisz odnaleźć te szczęśliwe miejsca pomiędzy bólem, jaki odczuwamy. Szczęśliwe miejsca pomiędzy bólem, jaki odczuwamy. Jak teraz, rytm wody u ich stóp, nad głową baldachim z gwiazd, muzyka nocy wokół nich. Mógłby poczuć teraz szczęście. Teraz był tylko facetem siedzącym na falochronie z piękną kobietą. Kobietą, która cieszyła się z jego towarzystwa. Kobietą, która uważała go za dobrego człowieka. Nie był takim człowiekiem, ale wszystko to było magiczne.
– Dziękuję, że zabrałaś mnie na ten spacer. Potrzebowałem tego. Kiedy Helen spojrzała na niego, Frank nie był w stanie się opanować. Pochylił się i pocałował ją. Łagodnie. Bardziej, jakby to był szept tęsknoty niż pocałunek, ale ona rozchyliła delikatnie wargi i odwzajemniła pocałunek. Od czasów Margaret nie całował żadnej innej kobiety, ale ten był jak esencja pierwszego pocałunku, z trzepotaniem serca w piersi, słodkim posmakiem bliskości. Przez ulotną, radosną chwilę świat stał się bezpieczny, spokojny. Młody. Ale nagle, z ogłuszającym hukiem, fala uderzyła z impetem w falochron, rozpryskując się w powietrzu i opadając na nich jak lodowata ulewa. Poczuł na skórze mroźny bryzg, który spłynął po jego kurtce. Czapka Helen połyskiwała zmoczona wodą, a flanelowe spodnie były całkowicie przemoczone. – Och! – Wykrzyknęła, ale zaraz zaczęła się śmiać. – Uuups! Przyciągnął ją do siebie. Miał ochotę znowu ją pocałować, ale… Ale co on wyprawiał? Za dwa dni wyjeżdżał i miał nigdy nie wrócić. Jeśli dopisze im szczęście. Z trudem przełknął ślinę, a potem złapał Helen za rękę. – Musimy uważać – odezwał się, kiedy tak szli wzdłuż falochronu. – Zrobiło się ślisko.
*** Nie odejdę od mojego męża! Nathan nie mógł się pozbyć tych słów ze swojej głowy. Stał przy kuchennym zlewie, opłukując talerz, kiedy przez cienkie drzwi na ganek usłyszał głos Annalise, mocny i wyraźny. Przez dłuższą chwilę chciał stamtąd uciec, zignorować to, co powiedziała. Szok sprawił, że nie mógł złapać tchu. Ale potem zaczął obserwować ją przez drzwi i coś w sposobie, w jaki patrzyła na wujka Franka, wywołało we wnętrzu Nathana gniew, który kazał mu wyjść na ganek i poprosić faceta o spakowanie się. Annalise była roztrzęsiona. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że wkroczył z butami w jakiś rodzinny sekret, którego on również powinien być częścią. Zasługiwał na to. Odetchnął głośno, pomasował dłonią kark, po czym zamknął laptop i położył go na stoliku nocnym. Żadnego zainteresowania domem McIntyre’ów. Błagam, Boże, nie pozwól mi popsuć tego wszystkiego, na co pracowała moja rodzina.
Annalise była z Henrym w jego pokoju. Czytali. Mógł słyszeć dukanie swojego syna. Serce ścisnęło mu się z żalu – jak dobrze, że miał Annalise, która pomagała chłopcu. Nathan po prostu nie miał cierpliwości, aby siedzieć obok swojego syna i patrzeć, jak walczy. Ale pewnie dlatego Bóg uczynił z nich zgrany zespół. Powinien odrywać w nim aktywniejszą rolę. Taka myśl pojawiła się w jego głowie. Wstał i poszedł do kuchni po szklankę wody. Przechodząc obok pokoju Jasona, usłyszał jego głos. Pewnie ćwiczył do inscenizacji szkolnej. Stanął, aby posłuchać. – „Nie ma miejsca we wspólnej dwojga serc przestrzeni Dla barier, przeszkód. Miłość to nie miłość, jeśli, Zmienny świat naśladując, sama się odmieni Lub zgodzi się nie istnieć, gdy ktoś ją przekreśli. O, nie: to znak, wzniesiony wiecznie nad bałwany, Bez drżenia w twarz patrzący sztormom i cyklonom”5. Szekspir. Nic dziwnego, że wystawiali Romea i Julię – pewnie pokrywało się to z materiałem, jaki przerabiali na lekcjach angielskiego. Nathan dobrze pamiętał, że nauczył się kilku sonetów w szkole średniej w Deep Haven. Nie wszystko tak bardzo się zmieniło przez ostatnie dwadzieścia lat. Poszedł do kuchni i otworzył lodówkę. Zaburczało mu w brzuchu, a może tylko mu się wydawało, ale i tak przeglądał jej zawartość. W końcu wyciągnął butelkę wody i nalał do szklanki. Miłość to nie miłość, jeśli, zmienny świat naśladując, sama się odmieni. – Chyba lubił Szekspira. Wydało mu się, że zaczyna coś rozumieć. Podszedł do frontowego okna domu i zaczął wpatrywać się w oświetlony chodnik. Nagle jakaś postać poruszyła się na zewnątrz i zobaczył Franka otwierającego cicho drzwi. Nathan odstawił szklankę. – Tylko mi nie mów, że byłeś u mojej matki. – Powiedział cicho, kontrolując swój głos, ponieważ obawiał się tego, co mogłoby mu wymknąć się z ust. Frank spojrzał na niego. Nathan był ojcem nastolatka wystarczająco długo, aby jednym rzutem oka rozpoznać winnego. – Nie wierzę. Co ty wyprawiasz? Powiedziałem ci, że masz się od niej trzymać z daleka. – Nie, właściwie to przypomniałeś mi, że jest twoją matką. Co doskonale
wiem. – Frank uniósł ręce do góry. – Nathan, proszę, uspokój się… – Dlaczego mam się uspokoić? – Okrążył stół i podszedł bliżej. – Co tu się dzieje? – Nic. Byliśmy na spacerze. – O dziesiątej w nocy? Mięśnie zadrżały na szczęce Franka. Nathan nigdy tak bardzo nie miał ochoty nikogo uderzyć, jak pragnął przyłożyć Frankowi. Dlaczego w ogóle zaprosił go do ich wspólnego życia? Wysłałby gościa jeszcze dziś do Super 8, jeśli byłby pewny, że nie zrani tym Annalise. – Posłuchaj, moja matka wiele przeszła. I niepotrzebne są jej kolejne cierpienia. – Nie będzie cierpiała przeze mnie. – Muszę to wiedzieć teraz. Jak długo masz zamiar zostać? Ponieważ twoje trzy dni już się skończyły, chłopie. To tak jak z rybą, po trzech dniach już trochę cuchnie. Frank nawet nie mrugnął okiem. – Nathan, przysięgam, że zniknę z waszego życia najszybciej, jak tylko się da. – Super! A do tego czasu chciałbym, żebyś trzymał się od mojej matki na odległość, na jaką pozwala Deep Haven. Rozumiesz? Frank przytaknął. – Przepraszam… – Skoro przepraszasz, to może mógłbyś mi powiedzieć, co takiego powiedziałeś mojej żonie, że tak ją zdenerwowałeś? O czym we dwoje rozmawialiście? Kiedy Frank zacisnął usta, Nathan miał ochotę zacisnąć ręce wokół szyi tego mężczyzny i wycisnąć to z niego. – Zapytaj ją – odezwał się w końcu Frank. A potem zszedł schodami na dół. Nathan przez moment stał w kuchni, roztrzęsiony, opierając się nagłemu impulsowi, aby zbiec na dół i wyrzucić Franka na ulicę. Wypił wodę. Wstawił szklankę do zlewu. Zrobił głęboki wdech. Tak, zapyta swoją żonę. Ale Annalise leżała zwinięta w łóżku pod kołdrą, naciągniętą po same uszy. Jej oczy były mocno zaciśnięte, jakby toczyła we śnie jakąś walkę. Kurczę! Tak kiepsko spała ostatniej nocy… Nathan wszedł do łazienki i zaczął wpatrywać się w swoje odbicie w
lustrze. Wyglądał staro. Nawet gniewnie. Prawie siebie nie rozpoznał. Annalise zostawiła odkręcony słoiczek z kremem do ciała na szafce. Sięgnął po niego, aby zamknąć, ale najpierw powąchał. Lilie. Więc dlatego ona zawsze tak ładnie pachnie. Zakręcił krem i umył zęby. Przebrał się w piżamę, a potem wsunął się do łóżka obok niej i wsłuchiwał się w jej oddech. Nie pogodzili się od ich kłótni. Niezupełnie. Nie tak, jakby chciał. Nie odejdę od mojego męża! Jej słowa wracały do niego. Cały czas. Proszę, Boże, nie pozwól jej odejść ode mnie. Nathan odwrócił się do niej, zamknął oczy i powąchał skórę na jej szyi. Potem, nie chcąc jej zbudzić, delikatnie objął ją ramieniem. Od razu wyczuł, że nie spała. – Lise, ty płaczesz? – Odwrócił ją na plecy. Zakryła dłońmi twarz. – Lise, kochanie. Co się stało? Nie odpowiedziała mu, tylko cała drżała od płaczu. Jej smutek miał szpony, które szarpały jego ciało, kiedy tak leżał obok, bezradny, poddając się narastającej frustracji. Płacząc, posiadała władzę, które zupełnie go rozbrajała. Przyłożył czoło do jej ramienia. – Błagam, Lise, powiedz mi. Pokręciła głową, a on delikatnie odciągnął jej dłoń i pocałował ją w policzek, słony od łez. – Ja… – Przycisnęła drżącą dłoń do ust. – Ja tęsknię za mamą. Och! Oczywiście! Więc to o to chodzi! Jakim był idiotą, że wcześniej na to nie wpadł! Może Frank przyjechał, aby zaprosić ją na jakąś rodzinną uroczystość upamiętniającą tamto wydarzenie, czy coś w tym rodzaju? Coś, co przebudziło smutek i znów wywołało traumę związaną z tak wielką stratą. Był palantem, skupionym wyłącznie na własnych sprawach, tych głupich wyborach. – Lise, tak mi przykro, oczywiście, że rozumiem. – I za moją siostrą, i bratem. I za moim ojcem. Naprawdę za nimi tęsknię. Postanowił sobie, że będzie lepszym człowiekiem, nie takim tępakiem. Przyciągnął ją do siebie i mocno objął. Dłonią przejechał po jej miękkich, pięknych włosach. – Wiem, że tęsknisz. Tak mi przykro. Bardzo chciałbym ich poznać. Jej oddech drżał. – Polubiłbyś mojego ojca. Był taki jak ty. Wrażliwy. Dobry. On… pomagał ludziom.
Rzadko opowiadała o swojej rodzinie, więc nie przerywał jej. Po prostu trzymał ją w objęciach, delikatnie gładząc dłonią jej ramię. Czuł się trochę jak drań, próbując sobie przypomnieć, kiedy ostatnio trzymał ją tak w ramionach. – Pracował w policji. Jej ojciec był gliną? – Mama uwielbiała jeść lody zimą. Zabierała mnie i moją siostrę na diabelski młyn, koło naszego domu. Kiedyś Kylie podeszła tam zbyt blisko i mama szalała ze strachu. Była nadopiekuńcza. Kylie. Nigdy też nie wypowiedziała imienia swojej siostry. Ani nie opowiedziała tej historii, ale stało się jasne, dlaczego musiała przejechać się na diabelskim młynie za każdym razem, kiedy byli w parku rozrywki. Tak, to były właśnie takie drobne rzeczy, które pragnął o niej wiedzieć. Drobne rzeczy, które sprawiały jej za dużo bólu, aby się nimi dzielić. – Kochanie, tak mi przykro z powodu twojej rodziny. Trudno mi sobie wyobrazić, że tracę swoją matkę, i to tak nagle. Jednego dnia jest z tobą, a drugiego znika. Pocałował jej włosy. – Wiem, że ci ciężko. I mogę się założyć, że twój wuj Frank wywołał swoją osobą całe mnóstwo wspomnień. Powiedziała coś niewyraźnie. Jakby: Nie masz bladego pojęcia. Potem westchnęła i uniosła głowę. Och, miała takie piękne oczy! Jak jeziora w upalny, letni dzień, zapraszające i wyzwalające, i patrząc w nie, mógł zapomnieć, kim jest i kim będzie. Mógł się po prostu nimi cieszyć. – Przypomina mi o wszystkim, co tutaj mam, o wszystkim, co kocham. I o wszystkim, czego nigdy nie porzucę. Nigdy nie porzucę. Poczuł niemalże ulgę, kiedy jej słowa spłynęły do jego serca i pozwoliły znów swobodnie oddychać. – Jesteś taka piękna. Może to nie był najlepszy moment, żeby to mówić, kiedy jej twarz był cała czerwona, a włosy potargane… ale dla niego nigdy nie wyglądała piękniej. W rzeczywistości być może z każdym dniem stawała się piękniejsza. – Przepraszam za tę kłótnię, Annalise. Przyrzekam, że będę dla ciebie lepszym mężem. Jej uśmiech zbladł i przez chwilę wydało mu się, że wszystko popsuł. Ale zaraz spojrzała na niego wzrokiem, jakiego nigdy wcześniej nie widział. I pocałowała go. Czuł sól jej łez i pastę do zębów, której użyła przed pójściem spać, i słodycz swojej żony z lat młodości. Zatopiła się w nim. Obrócił się, cały czas
trzymając ją w ramionach, i pogłębił pocałunek. Och, jak bardzo ją kochał! W dniu, w którym pojawiła się w jego życiu, wszystko nabrało kolorów, stało się jaśniejsze i żywsze. Jak bardzo za nią tęsknił przez ostatnie dni – a może tygodnie? Miesiące? Teraz, w półmroku, kiedy tak leżąc i gładząc kciukiem jej policzek, ujrzał radość w jej oczach, poczuł wieczność. – Lise, kocham cię. Należymy do siebie. Zawsze należeliśmy. Pokiwała tylko głową i mocniej się w niego wtuliła. Ale jej słowa, które powiedziała na ganku, wróciły do niego. Nagle ogarnęło go przerażające uczucie. Miał wrażenie, jakby się z nim żegnała. 5 William Shakespeare, Sonety, tłum. Stanisław Barańczak, Wydawnictwo a5, Kraków 2012, s. 199.
jedenaście
– Jeśli mam raka, nie zamierzam o tym mówić Nathanowi. I ty też, Paulo, masz milczeć. Doktor Paula Walgren siedziała na stołku obrotowym przy biurku w swoim gabinecie. Miała na sobie biały fartuch narzucony na czarny sweter i dobrane do niego spodnie oraz lekkie chodaki. Jej krótkie blond włosy i orzechowe oczy sprawiały, że mogłaby uchodzić za młodszą siostrę Helen. Była młodą kobietą, zaraz po studiach medycznych, odbywającą staż w miejscowym szpitalu, kiedy Helen pierwszy raz się u niej pojawiła. Paula przeszła z nią przez jej chemie, przeszczep szpiku kostnego i każdego roku razem z Helen wstrzymywała oddech, kiedy czekały na wynik badań. Teraz spoglądała znad karty na Helen, która siedziała na kozetce, zmarznięta w swojej cieniutkiej halce. Na zewnątrz powietrze pachniało deszczem i chłodem, a nad jeziorem unosiły się obłoki mgły. – Helen, jeśli rak wróci, będziesz potrzebowała swojej rodziny. – Oczywiście, ale dopiero po świętach. – Uśmiechnęła się do Pauli, mając nadzieję, że nie wypadło to zbyt sztucznie. Nie mogła znowu zrobić tego Nathanowi. Nie teraz, kiedy miał wygrać w wyborach na burmistrza. Miał swoje życie – nie mógłby wszystkiego rzucić i znowu opiekować się swoją matką. A i życie Annalise było wypełnione po brzegi – zajmowaniem się dziećmi, pracą charytatywną w mieście. Helen doskonale rozumiała, dlaczego żona Franka utrzymywała chorobę w sekrecie przed nim. Frank mógł ją obwiniać, ale nikt nie chce być traktowany jak inwalida. Nikt nie chce litości. Nie, na pewno nie powie Frankowi. Nie po wczorajszym wieczorze. Nie po tym pocałunku. Jej dłoń powędrowała do ust, kiedy przypomniała sobie jego dotyk i słodki szept. Nadal trudno jej było uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Życie nie musi układać się idealnie, żeby było szczęśliwe. Ale czasami musisz odnaleźć te szczęśliwe miejsca pomiędzy bólem, jaki odczuwamy. Jej własne słowa wróciły do niej, jakby odbijając się echem.
Wczoraj wieczorem była w takim szczęśliwym miejscu. Zamierzała w nim zostać tak długo, jak tylko się da. Może to samolubne, ale nie mogła znieść myśli, że jej rodzina rzuca wszystko z jej powodu, wiedząc, że zostało jej… cóż… – I żadnej chemioterapii. Zrobię sobie wakacje i wyjadę do Włoch. Będę się cieszyć każdym dniem. Jej własne słowa sprawiły, że zachichotała. Włochy. Dobre sobie! Ale pytania Franka wzbudziły w niej ciekawość. Dlaczego nie podróżowała? Nie zwiedziła świata? Teraz mogła to być jej jedyna szansa. Zabawne, że od czasu, kiedy się do niej odwrócił i uśmiechnął, czuła, że dotyka drugiej szansy koniuszkami palców. – Nie zapędzajmy się tak daleko, Helen. Pobierzmy krew, zróbmy kilka badań i dopiero wtedy będziemy mogły coś ustalić. Paula wstała, wsunęła kartę pod pachę i dotknęła ramienia Helen. – Teraz zrelaksuj się, może poczujesz się lepiej. Obiecuję, że zadzwonię, jak tylko będą wyniki. Wyszła, ale Helen nie musiała czekać na wyniki, aby wiedzieć. Siniak na ręku zniknął, ale miała kolejny na biodrze, w miejscu, gdzie uderzyła się wczoraj o kuchenny blat, i trzeci na przedramieniu, ale nie miała pojęcia, skąd się tam wziął. Nie było krwotoków z nosa, ale dzisiaj leżała w łóżku jak worek ziemniaków, wpatrując się w sufit, zastanawiając się, jak można się tak zestarzeć przez noc. Jej kości stały się ciężkie jak kamienie, a mięśnie miękkie jak rozgotowany makaron. Jeśli znowu nie zachoruje, zapisze się na pilates lub coś podobnego po Nowym Roku. Albo poszuka jakichś wakacji na Florydzie. Gdzieś blisko plaży. Wykorzysta swoje oszczędności i zacznie naprawdę żyć. Popłynie na pełne morze na połów ryb, złowi rekina. Rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju weszła pielęgniarka. Helen tak dobrze pamiętała dni, kiedy to ona pobierała krew, mierzyła temperaturę i ciśnienie. W końcu przeniosła się do tego szpitala i pracowała na oddziale położniczym, a potem na ostrym dyżurze. Lubiła być potrzebna, lubiła pomagać innym przechodzić przez traumatyczne momenty. Emerytura dała jej tylko długie, puste dni, a bez Annalise i wnuków być może nie potrafiłaby się w tym wszystkim odnaleźć. Ale pewnie nawet oni nie potrzebowali jej już tak bardzo. – Pani Helen Decker? – zapytała pielęgniarka. Miała na sobie różowy fartuch, a jej długie, ciemne włosy związane były z tyłu w niedbałą kitkę. Kiedy Helen była w jej wieku, nosiła biały uniform i czepek. – Tak, to ja.
Pielęgniarka wyrecytowała jej datę urodzenia i numer ubezpieczenia, co Helen potwierdziła. – Pobiorę tylko od pani krew – powiedziała pielęgniarka i wyciągnęła zestaw do pobierania krwi. Helen obserwowała jej ruchy, starając nie być zbyt krytyczna. Wkłuła się w żyłę za pierwszym razem. – Dobra robota – powiedziała Helen, kiedy pielęgniarka zdejmowała opaskę uciskową. – Dziękuję. – Pielęgniarka wypełniła szklaną rurkę i opisała ją. – To wszystko. Przyłożyła do ranki kulkę waty i plaster. – Miłego dnia, pani Decker. Pani Decker. Została przy tym nazwisku, bo była przekonana, że tak będzie łatwiej dla Nathana. Ale chyba już nie chciała być Helen Decker. Może powinna wrócić do swojego panieńskiego nazwiska – Helen Gilbertson? Lub nawet… Helen Harrison. Chyba rzeczywiście była chora… na głowę. Ale spojrzała na siebie w lustrze i uśmiechnęła się. Ubrała się i wychodząc, pomachała personelowi na pożegnanie. Na zewnątrz od razu wpadła w kałużę. W powietrzu unosił się zapach wilgoci. Na niebie nie było śladu słońca. Ale wkrótce napłynie ostry wiatr i może nawet przed Halloween z nieba posypią się białe płatki. Uwielbiała zmianę pór roku, oczekiwanie na roziskrzone światło świeżego śniegu, skuty lodem port, który przejmowali w posiadanie łyżwiarze, świąteczne wieńce ozdabiające staromodne lampy na głównej ulicy. I wtedy, kiedy już czuła się zmęczona zimą, nadchodziła wiosna z pączkami na gałęziach górskich jesionów, świeżością sosen budzących się do życia. Tak, lubiła zmiany. Więc dlaczego tak kurczowo trzymała się Deep Haven? Helen podniosła kołnierz płaszcza. Uważnie stawiała kroki. Nie chciała się przewrócić i nabić sobie kolejnego siniaka do kolekcji, a tym samym urządzić przedstawienia na parkingu. Doszła do samochodu, wsiadła do niego i włączyła ogrzewanie. Włożyła na chwilę ręce do kieszeni, żeby je rozgrzać. A jeśli naprawdę ma raka? Czy rzeczywiście nikomu o tym nie powie? Jednak istotniejsze wydało się jej pytanie: co zrobi, jeśli nie ma raka? Przypomniała sobie słowa Miriam: Żaden mężczyzna nie mógł się do ciebie zbliżyć, nawet jeśliby spróbował.
To nieprawda. No dobrze, może odrobina prawdy w tym była. Ale wczoraj pozwoliła Frakowi na bliskość i nie było to nic strasznego. Przeciwnie – bardzo, bardzo przyjemnego. Może przez trzydzieści lat karała samą siebie. Bez względu na to, czy miała raka, czy nie, pora zacząć żyć. Wrzuciła wsteczny, wyjechała z parkingu i podążyła przez miasto do sklepu spożywczego, mijając jezioro, wzburzone dzisiaj i niespokojne. Musiała kupić mleko, jajka, mąkę i zauważyła też w gazetce w promocji pieczeń wieprzową. Może wypróbuje jeden z tych wymyślnych przepisów z książki kucharskiej, którą Miriam podarowała jej na Boże Narodzenie kilka lat temu? Może pieczony schab z glazurą żurawinową. Mogłaby zrobić purée z ziemniaków i upiec bułeczki z pomarańczowym nadzieniem. Zaprosiłaby dzisiaj swoją rodzinę – no i oczywiście Franka – na pyszną kolację. Wyciągnęłaby nieużywaną zastawę porcelanową i ozdobnie wyszywany obrus, który podarowała jej ciocia Audrey w prezencie ślubnym. Tak, zacznie naprawdę żyć. Najpierw w Deep Haven, a później zajmie się resztą świata. Po kolacji mogłaby się zalogować w Internecie – Nathan pokazałby jej jak – i poszukać jakiegoś miejsca na wakacje na Florydzie. Lub nawet we Włoszech. Może Frank pojechałby z nią. Jej myśli zatrzymały się w tym miejscu. Być może nieco za bardzo przyśpiesza całą sprawę z Frankiem. Ale przecież ją pocałował. Mogłaby przecież naprawdę zacząć żyć i zakochać się. Helen poczuła radość rozlewającą się w całym jej ciele, kiedy tak płynęła przez sklep, wrzucając do koszyka pieczeń wieprzową, puszkę żurawin i ilość ziemniaków wystarczającą, żeby nakarmić całą armię. Podniosła koszyk. Och, kiedy stała się taka słaba? Może nie powinna czekać do Nowego Roku, żeby zapisać się na pilates lub na te zajęcia z ciężarkami, o których cały czas czyta w lokalnej gazecie. Wyładowała zakupy na ruchomy pas przy kasie, przejechała kartą przez terminal i obserwowała, jak chłopak z obsługi pakował wszystko do plastikowych toreb. – Sama zaniosę – powiedziała i podniosła je, trzymając po jednej w każdej ręce. Zobaczyła ciemną plamę przed oczyma, zachwiała się i osunęła, uderzając
biodrem o ladę przy kasie. – Jest pani pewna? – zapytał chłopak. Helen zamrugała oczami, odganiając ciemność. – Tak, oczywiście, nie potrzebuję pomocy. Wychodząc ze sklepu, zacisnęła zęby. Wrzuciła zakupy na tylne siedzenie samochodu. Dzięki, ale sama sobie poradzi, i na pewno nie pozwoli, aby cokolwiek stanęło na drodze jej drugiej szansy.
*** Jeśli udałoby się jej przemówić do rozsądku córce, może Annalise przestałaby panikować i zaczęła myśleć logicznie. Może przekonałaby samą siebie do tego, co należało zrobić. Musiała wyjechać. Musiała pozwolić swojej rodzinie dalej żyć, upewniając się, że są bezpieczni. Jak tylko Annalise wspomniała Frankowi o wyjeździe, słowa te przylgnęły do niej, wrosły w nią, ożyły. Mogłaby wyjechać, ukryć się, a kiedy – okej, jeśli w ogóle – Frank złapie Garcię, wróciłaby. Może nigdy jej tego nie wybaczą. Ale będą żyć. Ich życie zostanie ocalone. To z pewnością jest lepsze rozwiązanie niż ucieczka. Wszystko jest lepsze niż kurczowe trzymanie się kłamstw. Błagam, niech Colleen to dostrzeże i zaufa jej. Niech zrozumie, że jej matka chce dla niej jak najlepiej. Niech zachowa tę odrobinę prawdy, która poprowadzi ją przez życie. Tucker nie był typem Romea, stojącego pod oknem, aby zdobyć jej serce. Wziąłby je, wykorzystał i rozerwał na kawałki. Ten obrazek nie miał w sobie nic z romantycznej powieści. Już samo to, że wkradł się do jej pokoju, powinno włączyć w głowie Colleen ostrzegawczą, czerwoną lampkę. Modliła się, żeby Colleen usłyszała ją, uwierzyła jej, postanowiła poczekać. Poczekać na kogoś takiego, jak Nathan. Annalise zamknęła oczy, przypominając sobie, jak mąż bierze ją w swoje ramiona. Wczoraj w nocy sprawił, że poczuła się bezpieczna, spokojna. Przypomniał jej, że był dokładnie takim mężczyzną, jakiego oczekiwała. A ponieważ wiedziała, jak kruche potrafi być życie, odtrąciła wszelkie wątpliwości i po prostu odwzajemniła jego miłość. Nie był dziki i szorstki. Nigdy nie rozpalił w niej ognia jakąś romantyczną namiętnością.
Całował jej łzy. Mówił jej, że jest piękna. Przyrzekam, że będę dla ciebie lepszym mężem. Jej serce krwawiło, kiedy uświadomiła sobie, że mógł pomyśleć, że tak nie było. Jeśli ktokolwiek był w stanie zaopiekować się jej rodziną po jej odejściu, to z pewnością był to Nathan. Ta świadomość ją uspokajała. Zjedli dzisiaj razem lunch – a ona starała się ignorować Franka siedzącego na parkingu i obserwującego ją jak pies. Po tym, jak odejdzie, nie chciała, żeby Nathan myślał, że to z jego winy. Że zrobił coś nie tak. Dlatego z takim zapałem ściskała dłonie jego wyborców, zjadła bez słowa nieco zwiędniętą sałatę i ucałowała go na pożegnanie, cały czas się uśmiechając. Cierpiąc w środku. Potem wróciła do domu i spędziła zbyt dużo czasu, pakując torbę ze swoimi wspomnieniami. Nic, co by zdradziło zbyt wiele o jej życiu, ale rzeczy, takie jak diamentowy naszyjnik, który Nathan podarował jej na ich dwudziestą rocznicę ślubu. I stary kocyk Colleen – nie mogłaby go zostawić. Leżał zwinięty z tyłu szafy przynajmniej przez rok. Ale nadal pachniał jej córką. Wiersz, który napisał Jason w czwartej klasie, wyliczający jego ulubione rzeczy. Słowo „Mama” napisał zaraz pod Bożym Narodzeniem. Ulubioną książeczkę Henry’ego, tę, którą ciągle razem czytali – Corduroy, o misiu, który nie miał domu. Zapakowała to wszystko i schowała torbę w garażu do chwili, kiedy oznajmi Frankowi, że jest gotowa. Będzie musiała poczekać z kosmetykami, butami i ubraniami do samego wyjazdu, jeśli nie chciała, żeby Nathan zaczął coś podejrzewać. Ale bez tego mogła się obejść, jeśli będzie musiała. Nie mogłaby się obejść bez wspomnień. Kiedy wszystko już upchnęła, pojechała do szkoły i zaparkowała przed budynkiem. Obserwowała wylewający się strumień dzieciaków. Po chwili zaczęli wychodzić siatkarze z rozkołysanymi torbami treningowymi na ramionach. Annalise poczuła, jak kurczy się jej żołądek, i przycisnęła do niego dłoń. Cały dzień była przerażona, bo zbyt dobrze pamiętała podobną rozmowę, którą odbyła wiele lat temu z jej matką. Annalise uciekła tej samej nocy i zamieniła swoje życie w koszmar. W podwójnych drzwiach ukazała się Colleen. Annalise zdobyła się na
uśmiech dla swojej córki, kiedy ta wsiadała do SUV-a. – Hej, kochanie. Jak było na treningu? Pewnie jesteś zmęczona. – Och, zbyt rozpromieniona, zbyt szczęśliwa. Colleen spojrzała na nią z nieufnością. – Nie, nie za bardzo. – Rzuciła swoją torbę na tylne siedzenie. – Czy zjadłaś coś przed meczem? Zapakowałam ci w pudełku na lunch dodatkowo jabłko. – A teraz zbyt mocno się starała. Colleen oparła się o siedzenie i zamknęła oczy. – Mamo, nie jestem głodna. Za chwilę Colleen wyciągnie swojego iPoda i wyłączy się. Annalise zapaliła samochód i powoli odbijała od krawężnika, szukając w myślach odpowiednich słów. – Pomyślałam, że mogłybyśmy skoczyć na kawę i pogadać. Siedząca obok niej Colleen zesztywniała i Annalise niemalże słyszała jej myśli: Kawa w publicznym miejscu, gdzie nikt nie będzie urządzał żadnych scen. – Cokolwiek chcesz powiedzieć, powiedz to tutaj. Poza tym trener zalecił nam, abyśmy nie piły kawy w tym tygodniu. Annalise podejrzewała, że to kłamstwo, ale nie brnęła w to dalej. Zrobiła głęboki, uspokajający wdech i ruszyła w kierunku biblioteki. Miały poczekać, aż skończą się zajęcia czytania grupy Henry’ego. Colleen miała rację. Nie ma potrzeby ujawniać spraw rodzinnych przed całym miastem. Ponownie. Wjechała na parking i znów głęboko odetchnęła. Jeśli Bóg w ogóle jej słuchał, mogła uczynić pożytek ze swojej mądrości. – Chcę ci ufać, Colleen. Co mam sobie myśleć, kiedy znajduję Tuckera w twoim pokoju o drugiej w nocy? Colleen wyprostowała się. – Widzisz, zawsze wszystkich osądzasz! Niczego złego nie robiliśmy. Niczego. Tak, więc taką linię obrony sobie zbudowała. Nieźle! Annalise próbowała nie podnosić głosu. Ale to było silniejsze od niej. – Ależ oczywiście. Powinnam była zauważyć na wierzchu planszę do scrabble. I przypuszczam, że on szukał pod łóżkiem pionka, który mu upadł? – Bardzo śmieszne, mamo. Przyszedł, żeby pogadać. Tylko pogadać. – Pogadać o czym? – Cóż, jeśli już musisz wiedzieć… chciał pójść z nami do kościoła. – Colleen uniosła do góry brew, prowokując. No naprawdę… – Więc oboje zajmowaliście się w twoim pokoju żarliwą modlitwą, co?
Colleen zacisnęła usta. – To prawda, bez względu na to, czy w to wierzysz, czy nie. Tuck jest miły i chce tylko, żebyście go polubili. – Bardziej bym go lubiła, Colleen, gdyby w środku nocy trzymał się od twojego pokoju z daleka. Zacznijmy może od tego. – Och, udało jej się nie podnieść głosu, nawet odrobinę. Colleen skrzyżowała ręce na piersiach, odwróciła wzrok i patrzyła teraz na zachód słońca. Przedzierało się przez gałęzie drzew, rzucając na ulice długie cienie. Głos Annalise stał się łagodniejszy. – Ostatnio wydaje mi się, że cię nie znam. Masz taką wspaniałą przyszłość przed sobą. Możliwość otrzymania stypendium sportowego – uczelnie już się tobą interesują. Dlaczego miałabyś wybrać kogoś takiego, jak Tucker Newman? – Mamo, zachowujesz się, jakbym miała zamiar z nim uciec. My po prostu ze sobą chodzimy. – I tak to się zaczyna, Colleen. Wybierzesz niewłaściwego chłopaka i on może ci zniszczyć całe życie. Colleen patrzyła na nią i kręciła głową. – Naprawdę przesadzasz. – On był w twoim pokoju! – Uuups, zaczynała tracić kontrolę. Emocje z zeszłego tygodnia zawrzały. – Colleen, a co by się wydarzyło, gdybym nie weszła? Chcesz, żeby twoje życie tak się skończyło? Małżeństwem z kimś takim, jak Tucker Newman? Życiem w nędzy z chłopakiem, który prawdopodobnie nie będzie w stanie cię utrzymać? Będę pamiętać, żeby wpisać cię na listę korzystających z darmowych, świątecznych obiadów w kościele. Colleen otworzyła usta. – No, nie! To, co mówisz, jest okropne! Ale Annalise słyszała tylko szum w uszach. – Próbuję tylko zaplanować wszystko z wyprzedzeniem. Ile dzieci zmieści się wam do przyczepy? A może będziecie chcieli zamieszkać u nas w piwnicy? A czy planujecie najpierw ślub, czy możemy śmiało skorzystać z pieniędzy odkładanych na twoje wesele i pojechać na wycieczkę na Jamajkę? Lub rejs turystyczny na Alaskę? Twój ojciec zawsze chciał zobaczyć orki. – To bardzo miłe z twojej strony, mamo! – Oczy Colleen poczerwieniały. Annalise nie radziła sobie z rozmową, która nie przebiegała tak, jak sobie zaplanowała. Ale nie mogła powstrzymać zalewu słów, kiedy w głowie błyskały migawki z jej przeszłości i desperacja jej matki. Tak, teraz wybaczyła matce najdrobniejszy nawet detal tej kłótni. Przeprosi, kiedy – nie, jeśli – kiedykolwiek ją znowu zobaczy.
– Upewniam się, czy za tobą nadążam, Colleen. Ponieważ w zeszłym roku mówiłaś coś o grze w drużynie olimpijskiej siatkówki. I czy jakieś sześć miesięcy temu nie wspominałaś, że chciałabyś studiować przynajmniej jeden semestr w Nowej Zelandii? Masz rację – Tucker to znacznie lepszy wybór. Ma świetną fryzurę. Może ty i on będziecie mogli korzystać z tych samych akcesoriów do włosów. – Ja go kocham – odburknęła Colleen. To wprawiło Annalise w osłupienie. Patrzyła na swoją córkę, czując w sercu taki strach, że ledwie mogła mówić. – Nie. Nie, nie kochasz go. Nie masz pojęcia, co to znaczy kogoś kochać. Zaangażować się na dobre i na złe. Wspierać tę drugą osobę, wierzyć w nią, troszczyć się bardziej o nią niż o siebie samą. To jest miłość. Colleen wzruszyła ramionami, demonstrując postawę: zupełnie-mnie-to-nieobchodzi-co-myślisz. – Kocham go. Annalise miała ochotę złapać swoją córkę za ramiona i potrząsać nią, dopóki nie nabierze rozsądku. Udało jej się powstrzymać od krzyku, ale w jej głosie pojawiła się nuta odrazy, kiedy znowu zwróciła się do Colleen. Starała się wyrazić precyzyjnie i miała nadzieję, że coś dotrze do jej córki. – To, co ty nazywasz miłością, zmusi cię do podjęcia najgłupszych decyzji w twoim życiu. Wpuszczanie chłopaka w środku nocy do swojego pokoju jest tego początkiem. – Ty nic nie rozumiesz – ucięła Colleen, a jej błękitne oczy lśniły. – Tuck jest niesamowity. Nie znasz go. On cię nawet nic nie obchodzi. – Masz zupełną rację: on mnie nic nie obchodzi. Ty mnie obchodzisz. Uwierz mi, chłopcy tacy jak Tucker przynoszą tylko kłopoty. – Potrafisz tylko szybko osądzać! Co ty wiesz o chłopakach takich, jak Tuck? Raz na niego spojrzałaś i od razu stwierdziłaś, że jest przegrany. To bardzo po chrześcijańsku, mamo. Annalise odczekała chwilę, żeby się uspokoić, nabrać dystansu i przemówić w tonie skruchy, którego powinna była użyć już wieki temu. – Wiem mnóstwo o chłopakach takich, jak Tucker. I wiem, że chcą tylko jednej rzeczy, Colleen. Szczęściarz z niego, bo niemalże dałaś mu to w niedzielę w nocy. Colleen wlepiała w nią wzrok z otwartymi ustami. – Serio? Naprawdę tak o mnie myślisz? – Myślę, Colleen, że jesteś moją córką. I niestety, wiem dokładnie, co myślałaś w niedzielę w nocy, kiedy wpuściłaś Tuckera do swojego pokoju. Oczy Colleen zaszkliły się i zaczęła potrząsać głową, jakby była na siebie
zła, że może się rozpłakać. – Akurat wiesz, z tym swoim poukładanym, nieskalanym życiem, jak to jest, kiedy się chce, żeby najfajniejszy chłopak w szkole zwrócił na ciebie uwagę. Na pewno też masz pojęcie, jak to jest, kiedy odczuwa się z każdej strony presję – dobre stopnie, turnieje sportowe, rodzina, która oczekuje od ciebie, że będziesz kimś w rodzaju księżniczki, żeby wybrano jej tatusia na burmistrza. – Naprawdę, Colleen. Więc to o to chodzi? O kandydowanie ojca na burmistrza? Colleen ledwo na nią patrzyła. – Bierzesz mnie za idiotkę? Nawet przez sekundę nie pomyślałaś o ojcu w tej całej historii, inaczej nie pozwoliłabyś sobie na takie wygłupy z Tuckerem, wiedząc doskonale, że ojciec by oszalał, gdyby wiedział, co się dzieje. – Ja… – I nie oczekujemy od ciebie, żebyś była księżniczką, żebyś brała jakikolwiek ciężar na siebie – ale oczekujemy, żebyś zachowywała się tak, jak cię wychowaliśmy. – Jak grzeczna dziewczynka. – Jak mądra, młoda kobieta. Taka, która pomyśli, zanim otworzy pokój nastoletniemu chłopakowi, który tylko czeka, żeby się z nią przespać. – Mamo! Annalise uniosła do góry brew. Twarz Colleen poczerwieniała – Annalise nie wiedziała: ze złości czy ze wstydu. – Mam dosyć dyktowania mi, jak powinno wyglądać moje życie. Jesteś taka idealna, taka… małomiasteczkowa. Czy kiedykolwiek przeszło ci przez myśl, że nie chcę żyć tak, jak ty? Chcę czegoś lepszego, bardziej znaczącego. Chcę żyć pełnią życia, smakować go, być jego częścią. Ale przede wszystkim nie chcę być taka jak ty. Broniąc się tak zaciekle, Colleen zupełnie nie trafiła tym oskarżeniem. W jaki sposób Annalise dopuściła do tego? To nie była rozmowa, którą powinna prowadzić ze swoją córką. Zwłaszcza nie – och, błagam, nie – ich ostatnia rozmowa. Pragnęła pochwycić każde złośliwe, sarkastyczne słowo wypowiedziane w samochodzie i pochłonąć je z powrotem. Desperacko chciała uwierzyć w to, co powiedziała jej piękna córka, naprawdę chciała wierzyć, że się pomyliła. Że ona i Tucker naprawdę rozmawiali o kościele. Przerażona Annalise wydusiła z siebie tylko cichy szept, pełen strachu. – No to masz pecha, Colleen. Może nie chcesz być taka jak ja, ale obawiam się, że już taka jesteś.
Oczy Colleen zrobiły się okrągłe. Potem potrząsnęła głową. Otworzyła drzwi, wyszła i trzasnęła nimi z całą siłą, jaką w sobie miała, po czym ruszyła w ciemną noc.
*** W takie dni Nathan chciał zatrzymać chwile i sprawić, żeby trwały wiecznie. Jak wschód słońca podczas dzisiejszego porannego biegu. Złote wiązki nadziei i spokoju na ciemnym horyzoncie, rozlewające się po błękicie jeziora. Zaskakująco rześki wiatr. Zdążył już się zdrowo spocić, przebiegając w niezłym tempie całe osiem kilometrów, czując się, jakby znowu miał osiemnaście lat i całe życie przed sobą. Wrócił do domu pełen wigoru i zastał swoją żonę w kuchni, przygotowującą śniadanie, a koniuszki jej ust unosiły się w uśmiechu, bez śladu czarnej rozpaczy z wczorajszej nocy. Pewnie udało mu się w końcu to naprawić. Potem, w drodze do pracy, słuchał, jak w porannym programie radia Deep Haven analizowano piątkową rozmowę polityczną i stwierdzono, że Nathan był lepszy od Brewstera. Dlatego trudno mu było uwierzyć, kiedy – o wilku mowa – Seb zostawił wiadomość na jego służbowej skrzynce głosowej z prośbą o pokazanie mu posiadłości McIntyre’ów. A do tego trzy inne telefony z prośbą o umówienie spotkania. Być może uda mu się sprzedać to miejsce. Zapłacić rachunki. Może rzeczywiście wyląduje na stołku burmistrza. Wtedy jego imię nareszcie zniknie z legend krążących po Deep Haven, albo przynajmniej nada mu nieco blasku. Da swoim dzieciom powód do dumy. Żonie motywację, aby w niego wierzyła. Nawet zadzwonił do Annalise, aby spotkała się z nim na lunchu, i zamierzali go zjeść w Blue Loon Café – cóż, jednak tak wielu ludzi gratulowało mu z powodu udziału jego córki w mistrzostwach, nowej roli Jasona, a nawet jego programu wyborczego – niższe podatki, skoncentrowanie się na rozwoju turystyki w regionie – że musiał odesłać swoją zupę i poprosić o ponowne podgrzanie. Ale nawet wtedy, kiedy wreszcie zdołał usiąść i łapczywie ją pochłonąć, zupa z dzikiego ryżu okazała się brejowata i zimna. Podobnie było, jeśli chodzi o rozmowę z Annalise. Ale pocałowała go czule, jakby nie miała nic przeciwko temu, i zaproponowała, że zrobi mu kotlety schabowe na kolacje.
Bóg z pewnością dał mu dobrą żonę. A teraz dobrobyt i nawet zaszczyty. Tak, chciał tak stać na skraju posiadłości McIntyre’ów, obserwując, jak słońce zanurza się w ciemności wody. – Jak długo to miejsce stoi puste? – Zapytał Seb Brewster, podchodząc do Nathana. Nathan odwrócił się plecami do zapierającej dech w piersiach scenerii i skrzyżował ręce, chroniąc się nieco przed zimnem próbującym przedrzeć się przez jego wełniany płaszcz. Powinien był zmienić swoje lekkie buty – Seb przyjechał ubrany jak na wyprawę po lesie, miał wysokie trapery, pomarańczową kurtkę myśliwską i czapkę z daszkiem drużyny koszykówki Husky. Ale Seb zawsze ubierał się, jakby za chwilę miał ruszyć do boju. A dlaczego nie? Facet nadal miał budowę piłkarza, nawet dziesięć lat po stanowych playoffach. Nadal roztaczał wokół siebie aurę mistrza, nawet jeśli wyglądał nieco starzej, bardziej odpowiedzialnie. Nathan pamiętał, jak obserwował go z trybun podczas gry i kibicował jego drużynie, a może nawet właśnie Sebowi. Ale przypomniał sobie też aroganckiego, młodego mężczyznę obnoszącego się ze swoją sławą, jakby na nią zasługiwał, kiedy natykał się gdzieś w mieście na swoich fanów. Najwidoczniej nikt nie zaprzątał sobie głowy tym, że ojciec Seba jest pijakiem i że Nathan pomagał zgarniać go z ulicy, kiedy zdarzało mu się natknąć na niego, zwiniętego gdzieś na ulicy pomiędzy budynkiem jego biura a budynkiem straży pożarnej. Ale Nathan nie zamierzał pozwolić się omamić jego małomiasteczkowym urokiem. To nie Seb pracował przez dwadzieścia lat na rzecz tego miasta, aby zdobyć jego zaufanie. Tylko że w tym właśnie tkwił problem. Seb od samego początku je miał. – Myślę, że Nelda jest właścicielką tego miejsca od dwudziestu lat. Nie potrafiła się z nim rozstać. Chociaż nigdy nie wiedziała, co zrobić z tym nieukończonym domem. Utknęła tutaj. Seb zapatrzył się na jezioro. – Świetnie to rozumiem. Trudno wyrwać się z rutyny. Poprawił czapkę. – Dlatego wróciłem do Deep Haven. Aby uwolnić się od kogoś, kim powoli się stawałem. Zacząć wszystko od początku. Zerknął na Nathana. – Mam wiele do nadrobienia w czasie tych wyborów. Nadrobienia czego? – Seb, jeśli dobrze pamiętam, zostałeś mianowany głównym marszałkiem podczas tegorocznej Parady Pikniku Rybaka. Miasto jest zachwycone, że wróciłeś. – Nathan powstrzymał się przed pokusą
dodania, że Seb z łatwością może go pokonać – nie ma potrzeby być zbyt wspaniałomyślnym. Ale Nathan nie był głupcem. Seb, noszący flanelowe koszule, sportowe kurtki, z trochę przydługimi, zmierzwionymi włosami pod czapką bejsbolówką, nawet wyglądem przypominał burmistrza północnych rejonów stanu. – Och, wiadomo, wszyscy cię lubią, jak dobrze podajesz piłkę. Ale to było kiedyś. – Seb uśmiechnął się. – Mężczyzna musi codziennie udowadniać, kim jest, a nie budować na swojej przeszłości. Nathan zaczynał podejrzewać, że Seb zaciągnął go tu po coś więcej niż rundkę po starym, nieukończonym domu na wzgórzu. Dzięki, ale nie miał ochoty rozmawiać o wyborach. Albo poprawiać Sebowi samopoczucie, jeśli ten skradnie je Nathanowi. Co mu się nie uda. – Mam nadzieję, że dostrzegasz potencjał tego miejsca. Nathan wskazał ręką dom, odwracając uwagę Seba od widoku. – Tu można by urządzić salon z ogromnym oknem na otwartą przestrzeń. Tam jest miejsce na kuchnię. Przeszedł na drugą stronę wylanego cementem patio. – A tutaj może sypialnia główna? Można by się budzić każdego ranka z widokiem wschodu słońca nad jeziorem. Uśmiechnął się, mając nadzieję, że Seb to dostrzegł. Ale mężczyzna patrzył na Nathana, jego zielone oczy bacznie mu się przyglądały. – Jesteś wizjonerem, prawda? Nie był tego pewien… – Muszę przyznać, Nathan, że jechałem tu, zastanawiając się, przeciw komu startuję. A nagle czuję, że mam ochotę kupić dom. – Seb przeszedł obok niego. – Tak. Moglibyśmy postawić nasze łóżko w tym miejscu, a po drugiej stronie domu urządzić jeszcze dwie dodatkowe sypialnie. – Dla dzieci? – Być może jedna dla mojego ojca. Staruszek się starzeje. I pewnie ktoś będzie się musiał nim zaopiekować. Nie narzeka na zdrowie, odkąd przestał pić, ale wszystkie te lata wyniszczyły go. – Bardzo mi przykro to słyszeć. Seb przeszedł do miejsca, w którym miała być przestronna łazienka połączona z garderobą. – Próbował przegonić swoje demony. Do momentu, kiedy się zorientował, że wszystko zostało mu wybaczone i nie ma już przed czym uciekać. Obrócił się. – Myślę, że tutaj idealnie pasowałaby sauna. Nie ma już przed czym uciekać. Może rzeczywiście chodziło o to, żeby
przestać uciekać. I mocno stanąć na nogach. – Oczywiście, a nawet jacuzzi. – Nathan przeszedł do pokoju i pokazał Sebowi mapę pomieszczeń. Żartowali o żonach, które potrzebują dwa lub trzy razy więcej miejsca na garderobę. Rozplanowali razem kuchnię, a potem zaczęli rozmawiać o instalacji elektrycznej, gazowej i kanalizacji, jaką należy pociągnąć wzdłuż brzegu jeziora. – To mnóstwo pracy, ale kiedy się to skończy, to może być niesamowite miejsce – powiedział Nathan. Seb pokiwał głową. – Wszystko, co jest czegoś warte, wymaga pracy. Tak mówił nam trener Presley. Jeśli chcemy czegoś, co ma jakąś wartość, na przykład wygrać mistrzostwa stanowe, musimy być gotowi o to walczyć. Oczywiście wszystko było sprowadzane do futbolu. Zawodnicy myślą, że tylko oni mają patent na bycie twardym, bycie odważnym. Ale to wcale nie znaczy, że jeśli Nathan w ogóle nie grał w piłkę, nie wie, jak walczyć o coś, czego pragnie. Robił to przez całe swoje życie, prawda? Poza tym spróbuj przebiec maraton, a zobaczysz, czy nie wymaga to odwagi. Nathan oparł się chęci wzniesienia oczu do góry i zdobył się na wymuszony uśmiech. – Daj znać, kiedy będziesz gotowy złożyć ofertę. Seb uścisnął jego dłoń i przytrzymał nieco dłużej, niż Nathan się spodziewał. – Dziękuję za pokazanie mi domu, Nathan. Masz dobre oko do wyszukiwania perełek. Muszę usiąść z Lucy i zobaczymy, czy będzie miała ochotę na taką przygodę ze mną. Bardzo bym chciał zakasać rękawy i zobaczyć, co jesteśmy w stanie razem stworzyć. Nathan wychwycił tę iskrę młodzieńczej radości w jego głosie. Och, być znowu młodym i zaczynać wszystko od nowa z Annalise! – Jeśli będziesz potrzebował pomocy z wyliczeniami, po prostu daj mi znać. Chętnie popracuję nad ofertą razem z tobą – powiedział, kiedy zmierzali do swoich samochodów. Seb odwrócił się do niego, przytrzymując otwarte drzwi i jakby od niechcenia posłał mu uśmiech, w rodzaju tych, które zjednywały mu zaufanie drużyny – i wyborców. – Z tobą raczej nie przegram, ale gdyby, to będę wiedział, że miasto jest w dobrych rękach. Nathan nie wiedział, jak na to zareagować, więc po prostu wsiadł do samochodu. Potem jechał za nim do autostrady. Może mieć duże kłopoty z Sebem Brewsterem i sposobem, w jaki ten rozbraja swoich przeciwników. W drodze do miasta Nathan próbował dodzwonić się do biura. Kiedy
wreszcie znalazł się w strefie, gdzie miał zasięg, zjechał na pobocze. Na tym odcinku autostrady sygnał pojawiał się i znikał. Dzisiaj, przy tak bezchmurnym niebie, telefon działał bez zarzutu. Nagle zorientował się, że jest na zakręcie Cutaway Creek, ale był tak pochłonięty myślami, że nie słyszał żadnego sygnału ostrzegawczego w swojej głowie. No i nie miał przed oczyma widoku swojego ojca, skręcającego zbyt gwałtownie i uderzającego w subaru Moe Jorgensona. Przebijającego potem barierki i wpadającego do wody. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz się tu zatrzymał, zwabiony chęcią dokładnego zbadania zakrętu i krawędzi mostu, odtworzenia tragedii. Przez chwilę się zawahał, a potem wyszedł z samochodu. Twarz owiał mu ostry wiatr, porwał mu krawat, owijając go wokół szyi. Wąwóz rzeki Cutaway Creek biegł z jakiegoś jeziora na północy wprost do Jeziora Górnego. Było to kłębowisko poszarpanych głazów przecinających krajobraz, formujące raczej pieniącą się rzekę niż łagodną przełęcz. Wiosną przypływ był tak silny, że woda niemalże dotykała mostu. Turyści często stawali tu z aparatami, wpatrując się w poszarpane, kamienne krawędzie, pokrętny nurt rzeki. Nathan znał go na pamięć. On także spędził tu długie godziny, wściekły, że strach nadal ma nad nim władzę. Z powodu Cutaway Creek był tak przerażony, że zaczął się bać pływać. Z powodu Cutaway Creek budziły go w nocy – czasami nawet teraz – koszmary, że tonie, że jego gardło napełnia się piaskiem, a lodowaty uścisk pozbawia go oddechu. Nawet myśl, że jego głowa znajduje się pod wodą, mogła go sparaliżować. Zmienić go w dwunastoletniego dzieciaka, który odmawia wejścia do basenu w szkole. Który chowa się w szatni jak tchórz, dopóki jego mamie nie uda się go zwolnić z lekcji WF. Nawet teraz, kiedy odważnie przechylił się przez krawędź, huk wody spowodował skurcz w jego sercu, jakby ktoś ściskał je pięścią. Zdołał odpędzić strach i sprawdził pocztę głosową. Nie miał żadnych wiadomości. Odwrócił się tyłem do rzeki i zadzwonił do Annalise, do domu, ale włączyła się automatyczna sekretarka, a Annalise nie odbierała komórki. Patrzył na rzekę, tym razem od strony północnej, gdzie spadała z wodospadu do wąwozu. Może znalazł się tu teraz, żeby potwierdzić, że nie jest swoim ojcem. Że
nigdy, przenigdy nie zostawiłby ludzi, których kocha. Wsiadł do swojego sedana i ruszył. Może wpadnie do szkoły na próbę Jasona? A może powinien raczej zatrzymać się i porozmawiać ze swoją mamą tak od serca, zanim Frank na dobre nie rozgości się w jej życiu. Nathan przełknął gorycz, którą poczuł w gardle. Nie wiedział, dlaczego na samą myśl, że Frank zaleca się do jego matki, wszystko się w nim burzyło. Ale musiał, musiał się jakoś pogodzić z faktem, że jego matce sprawiało przyjemność towarzystwo tego mężczyzny. Czy nie zasługiwała na to, żeby się zakochać? Być szczęśliwą? Tak bardzo się poświęcała, wychowując go. Co, jeśli rzeczywiście jest zakochana? Czy Nathan wybrałby kogoś innego niż Frank? Wjeżdżając do miasta i skręcając na parking przy szkole, pomachał do Joann Hauck, która spacerowała po chodniku ze swoim malutkim terierem, psem ubranym na zimę w różowy sweterek. Odmachała mu i uniosła do góry kciuk. Wygląda na to, że może liczyć na jej głos. We Franku było coś, co sprawiało, że nie mógł mu zaufać, zwłaszcza po rozmowie z Annalise, którą podsłuchał. Ale może za dużo wyczytał z tego, co zostało powiedziane. Annalise nie wracała do tego, nie zachowywała się w najmniejszym stopniu z rezerwą, jakby zamierzała naprawdę go opuścić. Może tak zareagowała na jakąś prośbę, aby gdzieś pojechać z Frankiem, może na jakiś zjazd rodzinny. Jeśli Frank przeprowadziłby się do miasta, być może wypełniłoby to samotność, smutek, które zawsze gdzieś w jego żonie się skrywały. Zamiast walczyć z tym człowiekiem, Nathan powinien się wysilić i spróbować go poznać. Zrozumieć go. Dać mu szansę, żeby udowodnił, kim naprawdę jest, jak to ujął Seb. Wychodząc z samochodu, Nathan zerknął na parking przed szkołą, szukając wzrokiem SUV-a Annalise. Nie dostrzegł go, co oznaczało, że pewnie odbierała Henry’ego, a może została w domu i gotowała. Jason często sam organizował sobie transport, kiedy wracał z prób przedstawienia, w których występował – pewnie ucieszy się, że będzie miał się z kim zabrać. Nathan otworzył drzwi do sali teatralnej. Usłyszał głosy dochodzące z końca korytarza przy tylnym wyjściu. Fragment z Romea i Julii. Nawet on rozpoznał te słowa. – „Romeo! Czemuż ty jesteś Romeo! Wyrzecz się swego rodu, rzuć tę nazwę!
Lub jeśli tego nie możesz uczynić, To przysiąż wiernym być mojej miłości, A ja przestanę być z krwi Kapuletów”. Pamiętał, kiedy czytali tę sztukę na lekcji angielskiego wiele lat temu w tej samej szkole. A ten głos był słodki i lekki, jakby mówił najszczerszą prawdę. Wyrzeka się swojego imienia, tożsamości dla mężczyzny, którego kocha. To właśnie wciąż robią kobiety. Usłyszał przekładanie kartek, a potem: – „Zwij mię kochankiem, a krzyżmo chrztu tego sprawi, że odtąd nie będę Romeem”. – Jason, źle, opuściłeś mój ulubiony fragment: „Czymże jest nazwa? To, co zowiem różą, pod inną nazwą równie by pachniało…” Nathan zwolnił i słuchał, jak głos jego syna cichnie. Wcześniej oglądał próby Jasona, ale nigdy nie dostrzegł w nim takiej głębi. Pewnie był stworzony do tej roli. – „Z nazwiska nie mógłbym tobie powiedzieć, kto jestem; Nazwisko moje jest mi nienawistne, bo jest, o! święta, nieprzyjazne tobie”. – Jason… – Mów swoją kwestię. – No dobrze: „Jestżeś Romeo, mów? Jestżeś Montekio?” – „Nie jestem ani jednym, ani drugim, jednoli z dwojga jest niemiłe tobie”. Dziewczyna zaśmiała się w momencie, kiedy Nathan skręcił w korytarz. – Nie powinieneś mnie jeszcze całować! – Po prostu improwizuję. Rzeczywiście. Nathan zatrzymał się na widok swojego syna, który jedną ręką opierał się o ścianę, drugą trzymał otwarty scenariusz i pochylał się nad Harper Jacobsen, aby ją pocałować. Nie wiedział, co zrobić. Chrząknąć znacząco? Odwrócić się na pięcie? Stać tak nieruchomo na korytarzu? Ale, uff, przypomniał sobie dokładnie ten moment, kiedy po raz pierwszy pocałował Annalise. Krótka, skradziona chwila, kiedy odprowadzał ją do domu. Była taka zdenerwowana – podszedł z nią do drzwi, a ona upuściła klucze na ganku. Rzucił się, aby je podnieść i zorientował się, że ona również ukucnęła obok niego. Nie wiedział, dlaczego to zrobił – spojrzał jej w oczy i poczuł, że musi się pochylić do niej i ją pocałować, spróbować smaku lodów waniliowych na jej
ciągle zimnych ustach. Najpierw zesztywniała, a potem uśmiechnęła się i spojrzała mu w oczy. I szczerze powiedziawszy, nie był tego pewien, ale wydało mu się, że otarła łzę. A potem wstała i pocałowała go w policzek. – Dziękuję – powiedziała. Jakby oddał jej przysługę. Ale tak naprawdę to ona była dla niego błogosławieństwem. Przez dwadzieścia lat wiedli spokojne, bezpieczne życie. Żadnych dramatów, tragedii w typie Romea i Julii, żadnych scen. Prawdziwe błogosławieństwo. Nathan delikatnie chrząknął. Jason odskoczył od Harper jak oparzony. Nathan uśmiechnął się. – Przepraszam, że wam przerwałem. Czy próba się już skończyła? Jego syn patrzył na niego, jakby chciał go udusić. Lub jakby z przerażenia chciał uciec. Harper zrobiła się czerwona. – Poczekam w samochodzie. Chyba, że chcesz kontynuować i najpierw wypić truciznę, żeby skrócić swoją niedolę? – Zaraz przyjdę, tato – odpowiedział Jason przez zaciśnięte szczęki. Nathan obrócił kluczyki wokół palca i śmiejąc się, wsiadł do samochodu. Tak, powinien być wdzięczny, że zdołał ustrzec się przed mękami nastoletniej miłości. Kiedy się zakochał, było to coś poważnego, w kobiecie swoich marzeń. Swojej bratniej duszy. Jason pojawił się w samochodzie kilka minut później. Nie patrzył na ojca. Nathan ukrył swój uśmieszek. – Lubisz tę dziewczynę? – zapytał, wyjeżdżając z parkingu. Chłopak wzruszył ramionami. – Jason, jeśli całujesz się z dziewczyną, to powinno to dla ciebie coś znaczyć. – Wiem, to dla mnie coś znaczy. Nathan powinien pogadać z nim później, o tym, co to znaczy kogoś kochać. Jak bardzo wiąże się to z szacunkiem, wiarą i lojalnością. Nathan wjechał do garażu. Wszedł do domu z nadzieją, że poczuje zapach smażonych kotletów schabowych. Jednak w pustej kuchni panowała zupełna ciemność. Nie było śladu patelni na kuchence ani żony krojącej warzywa na sałatkę, ani śladu Henry’ego przy kuchennym stole, walczącego z pracą domową.
– Annalise? Nathan postawił teczkę na podłodze. Usłyszał telewizor na dole. Zszedł tam, gdzie jego syn siedział na sofie zwinięty w kłębek, z pilotem w ręku. – Gdzie mama? – Nie wiem. Powiedziała, żebym pooglądał telewizję. Annalise powiedziała ich synowi, żeby pooglądał telewizję? Musiała chyba mieć wysoką gorączkę! Wrócił z powrotem na górę, stanął na środku salonu, a potem powędrował korytarzem do sypialni. W pokoju było zgaszone światło i zasunięte rolety. Nie zauważyłby jej, gdyby nie szloch wydobywający się spomiędzy toaletki a garderoby. – Annalise? – Kiedy zapalił światło, zobaczył ją – potarganą, z czerwoną twarzą, z nogami przyciągniętymi do piersi. – Co się dzieje? Potrząsnęła głową, a potem nakryła ją rękami, jakby chciała zwinąć się w kłębek. Przykucnął przy niej, położył dłoń na ramieniu. Na Boga, co się dzieje? – Nic nie rozumiem. Czy coś się stało? Czy chodzi o… Franka? Mamę? – Kiedy zadał to pytanie, poczuł ucisk w klatce piersiowej. – Nie. – Wydobyła z siebie drżący głos. – Chodzi o to… Wszystko stracone, Nathan. Wszystko. Jej spojrzenie sprawiło, że serce mu zamarło. – Nie mogę dłużej udawać. To koniec. – Annalise ciężko przełknęła ślinę. – To koniec wszystkiego.
dwanaście
Niczym człowiek uzależniony, Frank znalazł się na progu domu Helen, zwabiony przez palące się w środku światło. Ciągnęło go tam jak do własnego domu. Dom. Poczuł to, kiedy otworzyła drzwi i uśmiechnęła się do niego z tak serdecznym wyrazem twarzy, jakby już należał do tego miejsca. Usiadł na stołku i zajadał się ostatnim kawałkiem szarlotki, a ona w tym czasie odcedzała ziemniaki, żeby je rozgnieść na purée. Cały dom wypełniał wyrazisty zapach słodkich wypieków. Na widok świeżego chleba na stole ciekła mu ślinka. Jeśli jego partner zobaczyłby go teraz, wysłałby Franka do lekarza. Na odwyk. Poza tym, cóż, stanowczo za długo pracował w sekcji ochronny świadków, i już od dobrych kilku lat proponowali mu, żeby przeszedł na emeryturę. Mógłby spędzić swoją emeryturę tutaj. W Deep Haven lub… Frank o mało co nie zakrztusił się mlekiem. – Wszystko w porządku? – Helen miała na rękach błękitne rękawice kuchenne i pasujący do nich fartuch, który narzuciła na dżinsy i limonkowozieloną bluzkę, idealnie pasującą do jej oczu. Zwłaszcza kiedy się do niej uśmiechał, jaśniały, i pojawiał się w nich błysk. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz sprawił, że kobieta się uśmiechała. – Och, uch! – jakoś się opanował i powiedział: – Ta szarlotka jest tak dobra, że niemalże połknąłem ją w całości. Postawiła garnek z powrotem na kuchence i wsypała do niego ziemniaki z durszlaka. – Co dzisiaj robiłeś? – zapytała, dodając mleko i masło do ziemniaków. Było jak za starych, dobrych czasów w kuchni z Margaret. Przytulnie. Dobrze. – Niewiele. – W rzeczywistości poza tym, że jeździł za Annalise cały dzień, spędził całkiem sporo czasu, dzwoniąc i organizując jej przeniesienie na wschód stanu Tennessee. Kiedyś odkrył tam miasteczko, które było podobne do tego, małe i spokojne. Przyjazne.
Annalise mogłaby stać się Carrie Ann Fuller, a jeśli reszta rodziny zdecyduje się pojechać z nią, byliby Justinem, Rosi i Harlanem. Nathan mógłby być Nickiem lub Thadem. Podobało mu się to imię, oznaczało „nagrodę”. Coś, co Frank otrzyma, jeśli uda mu się ochronić tę rodzinę. I Helen. Och, Helen! Nie był w stanie wymyślić lepszego imienia niż Helen. – Mam wrażenie, że większość dnia spędziłaś, gotując. Odwróciła głowę i zerknęła na niego. – Spróbuj jednej z tych bułeczek, a przestaniesz się naśmiewać. – Mrugnęła do niego i wróciła do ziemniaków, które zaczęła rozgniatać. – Pozwól, że ja to zrobię. – Podszedł do niej, stanął za jej plecami i wyjął jej tłuczek z ręki. – Dziękuję. – Odsunęła się, a on miał ochotę kopnąć sam siebie za to, że tak szybko pozwolił jej się wymknąć. Chciał ją znowu pocałować. Tak naprawdę nie mógł przestać o tym myśleć – o tym, że była w jego ramionach. Czuł się wtedy niepokonany. Młody. Pełen nadziei. Może mógłby zamieszkać w Tennessee. Helen Harrison… nie była to jakaś przerażająca wizja. A może Boyd złapie Garcię i nikt nie będzie musiał wyjeżdżać. – Chyba potrzebujemy więcej mleka – powiedział Frank, intensywnie używając swoich mięśni do rozgniatania. – I pieprzu. Podeszła bliżej i wrzuciła kolejną porcję masła, po czym wsypała sól i pieprz. Czuł zapach jej perfum, delikatny i upajający, otulający go dookoła. Dużo myślał nad propozycją Annalise, żeby sama zniknęła. Może należałoby zabrać całą rodzinę na długie wakacje, pod ochroną, dopóki nie złapią Garcii. Ale ile tak naprawdę miałyby one trwać? Całe lata. Garcia był szybki, miał kontakty i swoją siatkę dilerów. Być może wymykałby się im znacznie dłużej, niż Frank byłby w stanie ochraniać Annalise i jej rodzinę w nowym miejscu. Nie, albo Frank przeniesie wszystkich na stałe, albo będzie musiał upozorować śmierć Annalise. Znowu. – Frank, teraz chyba są ubite na zupełną miazgę. Spojrzał w dół i rzeczywiście, ziemniaki wyglądały trochę jak mleczna pulpa; nie uchowała się żadna grudka. – Przepraszam. – Ale mnie to odpowiada. – Helen położyła pokrywkę na garnku. – Czy mógłbyś wyjąć pieczeń z piecyka? Robi się ciężka, kiedy mięso puszcza soki. – Podała mu rękawice kuchenne.
Nie miał wątpliwości, że była na tyle silna, aby wyjąć pieczeń, ale lubił być przydatny w kuchni. Tak naprawdę lubił być przydatny w życiu. Położył brytfannę na blacie i podniósł pokrywę. W środku skwierczała obwiązana sznurkiem pieczeń wieprzowa z czerwoną glazurą na wierzchu. – To jest żurawina. – Powiedziała Helen, wkładając szpikulec termometru w pieczeń. – Doskonale. Przykryj ją, proszę, a ja nakryję do stołu, zanim się wszyscy pojawią. – Więc cała rodzina przychodzi na kolację? – Zdziwienie odjęło mu na moment mowę, ale kiedy zaczęła wyjmować porcelanę z kredensu, podszedł, żeby jej pomóc. – Tak dawno nie jedliśmy razem – przynajmniej nic poza popcornem na meczach Colleen. Pomyślałam, że byłoby miło zjeść prawdziwą kolację. Zostawiłam Annalise wiadomość na jej komórce. Mam nadzieję, że nic nie gotowała. – Stała przy drugim końcu stołu. – Pomożesz mi rozsunąć stół? Podszedł do blatu, złapał za drugi koniec i pociągnął. Odrobinę za mocno. Helen zachwiała się i niemalże upadła na krzesło stojące za nią. – Nic ci się nie stało? Zaśmiała się, ale jakoś niepewnie, jakby ten upadek nieco ją zdenerwował. – Nic mi nie jest. Jesteś po prostu silniejszy niż większość moich gości. Frank poczuł nagłe dziwne pragnienie, aby znowu stać się szesnastolatkiem, zwinnym i sprawnym. Ale zamiast tego nosił eleganckie talerze z kredensu na stół. Rozstawiał je, a ona szła za nim i układała srebrne sztućce i serwetki. Wyglądali faktycznie jak para małżeńska. Jak partnerzy. Jakby mogli przez resztę życia nie robić nic innego, tylko nakrywać do stołu, tłuc ziemniaki i razem się śmiać. Nigdy nie spotkał kobiety, która sprawiała, że czuł się mężczyzną, jakim pragnął być, poza Helen. Przynajmniej od czasów Margaret, ale po paru latach nawet i ona przestała w niego wierzyć i po prostu dała za wygraną. Chyba że… Co, jeśli to samo zrobi Helen? Co, jeśli pewnego dnia, po jakimś czasie bycia z nim, jej uśmiech straci blask i nic poza rozczarowaniem nie będzie pobrzmiewać w jej głosie, kiedy będzie go witać w progu domu? Będzie chyba potrzebował boskiej interwencji, ponieważ wszystko to się stanie, jak tylko Helen się dowie, że nie jest wujkiem Frankiem dla Annalise, a… Kłamcą. Hipokrytą. Grającym z nią w jakąś grę. – Frank, dobrze się czujesz?
Spojrzał na nią, a kiedy podała mu cieniutkie świeczki, zdołał się do niej uśmiechnąć. – Wszystko w porządku. Nic mi nie jest. W co je włożymy? Wręczyła mu parę świeczników w kształcie żołędzi. Kiedy zaczął do nich wciskać świeczki, zadzwonił telefon. Słyszał jej rozmowę. – Och…, tak. Aha… Dziękuję za telefon. Jakiś dziwny ton w jej głosie sprawił, że popatrzył na nią. Spojrzała mu w oczy i przez sekundę wydawało mu się, że wyczytał w nich panikę. I jakby na potwierdzenie tego odwróciła się do niego plecami. – Aha… Mhmmm. – Jej ręka drżała, kiedy podniosła drewnianą łyżkę, aby zamieszać sos żurawinowy w garnku na kuchence. – Dobrze. Tak, rozumiem… okej. Będę jutro z samego rana. Dziękuję. Rozłączyła się i położyła telefon na blacie. Nie odwróciła się. – Helen? – Frank czuł nieprzyjemny ucisk w żołądku. Jakieś napięcie wypełniło pokój. – Czy wszystko w porządku? Pokiwała głową, ale nadal się nie odwracała. Podszedł do niej, a ona złapała ścierkę leżącą na blacie i szybko wytarła nią oczy. Nie znał jej aż tak dobrze, ale był w stanie rozpoznać, kiedy kłamie. – Nic mi nie jest. Polecę szybko na drugą stronę ulicy i przyprowadzę dzieciaki. Zaraz wracam. I nagle, jak to kobieta, zupełnie go zaskoczyła, bo stanęła na palcach i pocałowała go. Szybko i słodko, jakby muskała jego usta nadzieją – lub pewnie desperacją. Chciał ją przytrzymać, uchwycić moment, który tak szybko przemija. Ale wymknęła mu się, chwyciła kurtkę i buty i wybiegła z domu. Frank obserwował, jak szła przez trawnik, a potem podniósł słuchawkę i sprawdził połączenia przychodzące. Ostatni numer wyświetlił się z nazwą. Wpatrywał się w nią i poczuł, że serce zamiera mu w piersi. Klinika Medyczna w Deep Haven. Więc nie był jedynym, który miał coś do ukrycia.
*** Annalise wpatrywała się w Nathana, który nie był w stanie nic powiedzieć. Chciała wyciągnąć ręce i pogładzić jego włosy, znaleźć się w jego ramionach i tak pozostać, wdychając jego zapach. Jak bardzo będzie tęsknić za tym zapachem – wody kolońskiej, której używał, zmieszanej z wiatrem od zbyt częstych wędrówek po
nieruchomościach na sprzedaż, rozrzuconych na północnym brzegu. I za tym, co czuła, będąc w jego ramionach. Jak będzie bez tego żyć? Nie mogła się zdobyć na zniszczenie swojego świata własnymi rękami, własnymi słowami. Myślała, że wymazała wszelkie ślady po Deidre, a mimo to, jak duch z przeszłości, jej córka stała się dziewczyną, którą Annalise zostawiła daleko za sobą. Buntowniczą. Gniewną. Colleen zachowywała się jak ona w wieku szesnastu lat, a Annalise nie miała pojęcia, jak to zatrzymać. Odejdzie, ale najpierw musi powiedzieć im prawdę. Zakryła twarz dłońmi. Nie chciała, żeby Nathan wrócił do domu i zastał ją w takim stanie – chciała wstrzymać się z tym przynajmniej jeszcze jeden dzień. Jeszcze jeden dzień, żeby nacieszyć się drugą szansą, którą jej ofiarowano. – Kochanie, ale co się stało? – Nathan usiadł na podłodze naprzeciwko niej, chwycił jej dłonie i pogładził je kciukami. – Trochę mnie wystraszyłaś. Nathan miał takie silne ręce. Takie, które podrzucały ich dzieci w powietrze i łapały je, kiedy spadały w dół. Takie, które były w stanie naprawić cieknące rury pod zlewem, zmienić olej i wymasować barki po ciężkim dniu. Jego dłonie sprawiały, że czuła się bezpieczna. Nie była w stanie ich teraz trzymać. – Muszę ci coś powiedzieć. Annalise zamilkła, wsłuchując się w swoje słowa skierowane do Colleen, które dudniły jej w głowie. Nie masz pojęcia, co to znaczy kogoś kochać. Zaangażować się na dobre i na złe. Wspierać tę drugą osobę, wierzyć w nią, troszczyć się bardziej o nią niż o siebie. To jest miłość. Nathan na to nie zasługiwał. Ale… ale, błagam, Boże, spraw, żeby mógł nadal mnie kochać, tak jak przyrzekał. Błagam, pozwól mu zrozumieć. Annalise nabrała powietrza i złożyła dłonie razem. – Ukrywałam coś przed tobą. – O czym ty mówisz? Czy zrobiłaś coś, czego nie powinnaś zrobić? Przesadziłaś z zakupami czy coś w tym rodzaju? O, tak. Chciałaby, żeby tak było. Dość już puchatych kapci z masującą podeszwą do końca życia. Prawie wybuchłaby histerycznym śmiechem, gdyby tak strasznie się nie mylił. I gdyby nie to zmarszczone czoło. Jakby mówił poważnie. Biedak nie miał pojęcia o ogromie jej oszustwa. To sprawiło, że chciała zwinąć się w kłębek i szlochać. Odwróciła wzrok, zrobiła głęboki wdech i zamknęła oczy. Zagłębiła się myślami w faktach i bez emocji pozwoliła im wypłynąć na
powierzchnię. – Nazywam się Deidre O’Reilly. Nie jestem z Chicago, a z St. Louis. Przeniosłam się do tego miasta, ponieważ byłam – jestem – objęta programem ochrony świadków. Przerażająca cisza. Otworzyła oczy i zobaczyła Nathana wpatrującego się w nią, jakby jej nie znał. A czego się spodziewała? Och, nie da rady tego zrobić. – Złożyłam zeznania przeciw dilerowi narkotykowemu, Luisowi Garcii, który zabił moją najlepszą przyjaciółkę i który próbował zamordować również mnie. Mój chłopak pracował dla niego i kiedy jego szef dowiedział się, że współpracuję z policją, zaczął mnie ścigać. W czasie procesu Garcia przysiągł, że mnie zabije, nawet zza krat. Frank nie miał wyjścia. Musiał upozorować moją śmierć i przenieść mnie. – Zatrzymała się, żeby nabrać powietrza. – Tylko moi rodzice wiedzą, że nadal żyję. – I tylko ta pewność, i nadzieja, że jej matka się za nią modli i nadal o niej myśli, sprawiały, że była w stanie opanować swój smutek. Czasami nawet wyobrażała sobie, że czuje te modlitwy. Nathan nadal się w nią wpatrywał chmurnym wzrokiem, jakby nie był w stanie jej zrozumieć. Tak, Nathanie, to prawda. Potem nabrał powietrza. Przyłożył dłoń do czoła. W nikłym świetle lampki wydawał się rzeczywiście blady. – Ja… nie wiem, co powiedzieć. – Powędrował trzęsącą się dłonią w dół twarzy. Musiała mu przyznać, że podziwiała go za jego spokój, ponieważ ona miała ochotę krzyczeć. – Pozwól mi się tylko upewnić, że dobrze zrozumiałem. Jesteś objęta programem ochrony świadków. Skinęła głową. – A Frank? Nie jest twoim wujkiem? Pokręciła głową. – Jest moim agentem odpowiedzialnym za zmianę miejsca zamieszkania. Nie rozmawiałam z nim od lat. Kiedy kilka dni temu weszłam do Java Cup i zobaczyłam go, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. – Nie wiem, dlaczego, ale po tym, co powiedziałaś, poczułem dziwną ulgę. Pewnie wiesz, jakie będzie następne pytanie: dlaczego się pojawił? Ma to coś wspólnego z tym, dlaczego się ukrywasz, prawda? – Nathan nieco zmarszczył czoło.
Chciała wyciągnąć rękę i wygładzić tę zmarszczkę między oczami. Zamiast tego otarła mokre policzki. – No, tak. To jest część problemu. Widzisz, ten człowiek, którego wsadziłam do więzienia, wyszedł… – Jak to możliwe? Szuka cię? – Frank tak sądzi. Garcia złamał zasady zwolnienia warunkowego i w jakiś sposób odszukał Blake’a… – Kim jest Blake? – Był… był moim chłopakiem. Tym, który pracował dla Garcii. Przenieśli go w inne miejsce. Najwidoczniej został zamordowany. Nathan potrząsał głową, a w jego oczach po raz pierwszy pojawiła się czujność. – Annalise, czy ten człowiek jest w stanie cię odnaleźć? – Tak. Ja… napisałam do Blake’a zaraz po tym, jak się tu przeniosłam i… – Spojrzała na niego. – Nathan, wtedy cię jeszcze nie spotkałam. Byłam samotna i… wydawało mi się, że go kocham. – Powiedziałaś mu, gdzie mieszkasz. Zacisnęła szczęki. Pokiwała głową. Nathanowi wyrwało się słowo, którego nigdy nie słyszała z jego ust. Odwrócił się od niej. – Jak mogłaś zrobić coś takiego? – Nathan, nie miałam wyboru. Powiedziano mi, żebym zaczęła wszystko od początku. Przyjęłam nową tożsamość. Dla świata nie żyłam… Znów na nią spojrzał, ale jego twarz miała wyraz, jakiego nigdy wcześniej u niego nie widziała. Nie, chwila – widziała go wczoraj na ganku, kiedy wyglądał, jakby chciał rozerwać Franka na strzępy. Zrobiło jej się zimno i chciała zwinąć się w kłębek. Głos Nathana drżał. – Nie, Annalise. Jak mogłaś nie powiedzieć mi o tym wcześniej? Frank jest tutaj od pięciu dni. Wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie! Powinno nas już tu nie być. Jego słowa wywołały u niej szloch, a z jej gardła wydobył się szept. – Ja… nie chcę, żeby nasze dzieci zaczynały wszystko od nowa. Jeśli stąd wyjedziemy, ich życie zostanie zniszczone. Jason ma swoje przedstawienie, Colleen stypendium, a Henry właśnie zaczął nową szkołę. To okropny czas na wyjazd… – Więc zaczniemy wszystko od nowa! Ktoś cię szuka i chce cię zabić. Annalise, nie mogę uwierzyć, że narażasz naszą rodzinę na takie niebezpieczeństwo! – Wstał i zaczął przemierzać pokój, trzymając ręce na
biodrach. – Nic o was nie wie – odezwała się cicho, obejmując się mocno rękami. – Nie wie, że wyszłam za mąż, że mam dzieci. Mogłabym… mogłabym wyjechać tylko ja. Nathan spojrzał, jakby wymierzyła mu policzek. – Zostawiłabyś mnie. Nas. Annalise odwróciła wzrok, a jej oczy napełniły się łzami. Słyszała, jak Nathan głęboko nabiera powietrza. A potem te słowa: – Tak. Pewnie byłoby cię na to stać. Jego słowa przecięły ją jak mieczem. Milczenie Nathana było tak długie, że musiała na niego spojrzeć. Opadł na łóżko i przyglądał się jej ze zmarszczonym czołem. – Dlatego zawsze musisz mieć włączone światła. I podskakujesz, kiedy ktoś wchodzi do pokoju. I nie oglądasz seriali policyjnych. Z powodu wspomnień, tak? Pokiwała głową. Zaśmiał się okropnym śmiechem, w którym nie było cienia radości. – Nagle wszystko nabiera sensu. Twoja rodzina nie zginęła – ty zginęłaś. Dlatego nie masz żadnych ich zdjęć i dlatego nigdy o nich nie mówisz. Wymazałaś ich z pamięci, ponieważ wymazałaś również siebie. Jej wnętrze płonęło. – Ci ludzie na Facebooku, których śledzisz? To twoja rodzina, tak? Znów kiwnęła głową. – Twoje dzieci mają dziadków. Ciocie i wujków. Kuzynów. – Nathan, tak mi przykro. Znieruchomiał, zmrużył oczy, jakby przetwarzał te informacje. – Dlatego, po kilku randkach, zgodziłaś się za mnie wyjść. Dlatego zachowywałaś się, jakbym był dla ciebie ratunkiem. Dlatego stałaś się idealną żoną. – Zaczął mówić ciszej. – Byłem dla ciebie przykrywką. Twoją kryjówką. Częścią udawanego świata, który dla siebie stworzyłaś. – Nathan, wyszłam za ciebie, ponieważ cię kochałam. I nadal cię kocham. A to jest mój prawdziwy świat, a nie udawany. Nie ma w nim żadnego oszustwa. – Wstała i zaczęła iść w jego kierunku. On również wstał, uniósł ręce do góry i cofnął się. – Poza tym, że wszystko jest oszustwem. Wcale cię nie znam. – Znasz mnie. Wszystko o mnie wiesz. – Nie przejmowała się tym, że w jej głosie słychać było coraz większą desperację. – Poza twoim imieniem. Twoją przeszłością. Wszystkim, co sprawiło, że stałaś się tym, kim teraz jesteś.
– Wy sprawiacie, że jestem teraz tym, kim jestem. Ty i Jason, i Colleen, i Henry. – Bardzo się cieszę, że tak wpasowaliśmy się w twoje fałszywe życie. – Nathan, błagam cię… – Mamo! Zastygła, kiedy rozległ się głos Henry’ego, po którym nastąpiło pukanie do drzwi. – Przyszła babcia. Chce, żebyśmy poszli do niej na kolację. Och, tak! Wiadomość w skrzynce głosowej. Annalise nie wiedziała, co mogłaby powiedzieć, więc postarała się mówić jak najbardziej normalnie. – Henry, idźcie. Zaraz do was dołączymy. Spojrzała na Nathana. – Zgadza się? Nie poznawała go. Nie poznawała tego mężczyzny, który wpatrywał się w nią lodowatym wzrokiem – w jego oczach widziała zdradę, a nawet odrazę. – Ani słowa mojej matce – rzucił, szarpnięciem zdejmując krawat i ruszając w kierunku drzwi.
*** Czasami Tuckowi śnił się śnieg. Śniło mu się, że leży rozciągnięty na lodowym kocu, wpatrując się w gwiazdy, a płatki śniegu unoszą się nad nim, pokrywając jego twarz i jego ciało. Oblepiając go całego, wolno i delikatnie, jak puch, dopóki… Dopóki był w stanie oddychać. Dopóki jego całe ciało nie zostało zagrzebane i nie zaczęło mu brakować tlenu, a ciężar śniegu nie zaczął łamać mu żeber i zgniatać go. Czasami nawet słyszał nawołujące głosy, jakby ktoś go szukał, ale kiedy otwierał usta, aby krzyknąć, nie mógł z siebie wydusić niczego oprócz cichych pisków. Przebudził się cały roztrzęsiony i ledwo wyrównał oddech, kiedy znów rozległo się walenie do drzwi. – Tuck! Och, zasnął na sofie, przykryty wełnianą, ręcznie robioną narzutą w kolorze złota. Kobieta z Kanału Meteorologicznego cały czas zapowiadała na jutro opady śniegu, co było jak podmuch nadziei, że będzie można ruszyć na górki narciarskie, które nazywali górami. – Tuck! – Idę! – Zapalił światło. Nie zamierzał zasypiać, ale prawie nie spał od sobotniej nocy. Prześladował go obraz rozgniewanej pani Decker, a dzisiaj chciał nawet zwiać ze szkoły. Ale jednak poszedł, a potem ćwiczył po
lekcjach, ale poczuł się jak słabeusz, kiedy obserwował piłkarzy wyciskających ciężary po czterysta razy. Był w stanie podrzucić jedynie jakąś setkę. Ale nadal ćwiczył, bo snowboard był dla niego ucieczką, a w tym roku planował wygrać zawody Sugar Ridge Free Boarding. Włączył światło na zewnątrz i otworzył drzwi. Na schodach stała Colleen, drepcząc w miejscu, mając zapuchnięte od płaczu, czerwone oczy. – Dziecino, co ty tu robisz? – Próbował ją dzisiaj odnaleźć w szkole, ale nie było jej w ich umówionym miejscu przy źródełku z wodą i, cóż, pomyślał, że może rodzice zabronili jej się z nim spotykać. – Nienawidzę mojej matki! – Weszła do środka, przepychając się obok niego. Spojrzał na ulicę, rozglądając się za samochodem. – Przyszłaś tu pieszo? Nie mieszkał daleko od miasta, zaledwie kilka ulic dalej, ale blisko kilometr od szkoły i jeszcze dalej od jej domu. Rzuciła torbę na stary fotel ojca. – Uciekłam mamie. Ponieważ ona… zaczęła cię osądzać. Nie uwierzyła, że chciałeś iść ze mną do kościoła. – Cóż, wcale jej się nie dziwię, że jest poruszona po tym, jak mnie zobaczyła w twoim pokoju. – Ale niczego nie robiliśmy. Spojrzał na nią znacząco, a ona nieco się zaczerwieniła. Tak, robili wystarczająco dużo, żeby mógł się wystraszyć. – Płakałaś? – Zamknął drzwi i podszedł do niej, aby kciukiem pogładzić jej policzek. – Myślałem, że będziesz chciała ze mną zerwać. Colleen uśmiechnęła się przez łzy. – Nie. Zanurzył palce w jej jedwabistych włosach. Nie chciała z nim zrywać. Nie był w stanie ukryć ulgi, jaką poczuł w piersi, nawet gdyby próbował. – Myślałem, że… może powinienem pójść i przeprosić twoich rodziców. Wiesz, dać im do zrozumienia, że nie jestem taki zły. – Nie wiem, czy to coś pomoże. Mamie się wydaje, że możesz mi tylko narobić kłopotów. Pewnie w tej kwestii miała rację. Zwłaszcza że dzisiaj czuł się samotny, dom wydawał się wyjątkowo opustoszały, a Colleen gotowa wpaść mu w ramiona. Odsunął się od niej. – Masz ochotę się czegoś napić? Otworzył lodówkę i pochylił się, tak że nie widziała jego twarzy. Oczywiście, że jej rodzice nigdy go nie polubią. Nigdy nie usiądzie razem z
nimi i nie będzie zajadał popcornu na widowni. Chwycił butelkę Dr Peppera i podał jej. Zawahała się. – Nie masz czegoś mocniejszego? Chciał jej wyrwać puszkę z rąk. – Nie! Nic dziwnego, że twoi rodzice mnie nienawidzą. Co się dzieje, Colleen? Kiedy cię poznałem, nawet nie piłaś. A teraz kupujesz trawkę i przychodzisz tu, żeby… Kompletnie cię nie rozumiem. W jej oczach pojawił się chłód. – No dobra, zapomnij o tym. – Nie, nie zamierzam o tym zapomnieć. I wiesz co? Zrobiłbym wszystko, żeby moja mama była tutaj, kiedy wracam do domu i przygotowywała kolację. Albo żeby tata dręczył mnie o pracę domową. Albo żeby brat… – urwał, wypowiadając to słowo – bił się ze mną o pilota. I to się nigdy nie stanie. Przez chwilę, tak, byłem wściekły. Tak wściekły, że zacząłem zadawać się z ludźmi, którzy, tak sądziłem, sprawią, że poczuję się lepiej. Ale przez nich miałem tylko kłopoty i robiłem głupie rzeczy. Ale nie jestem już tym samym facetem. – Przepraszam. – Znowu zaczęła płakać. – Pewnie powinnam już pójść do domu. – I dobrze, bo właśnie tam powinnaś teraz siedzieć. – Zdążył przytrzymać dłonią drzwi, zanim ona je otworzyła. – Ale odwiozę cię. – Nie, nie odwieziesz. – Popchnęła go i rzuciła się do drzwi. Złapał ją i zagrodził wyjście. Skrzyżował ręce na piersi. – Colleen, czego ty ode mnie chcesz? Lubię cię. Podobasz mi się, a kiedy zgodziłaś się ze mną umówić, sądziłem, że zrobiłaś to, bo też mnie lubisz. Myślałem, że mam szczęście, że taka dziewczyna chce ze mną być. Ale teraz nic nie rozumiem. Próbuję ze wszystkich sił, które w sobie mam, pomóc ci w tej sytuacji i zachować się jak porządny facet, ale ty mi nie pozwalasz. Jej oczy znowu się zaszkliły. – Wiesz, nigdy nie będziesz pasował do mojej rodziny. Oni myślą, że jesteś nieudacznikiem. Moja mama ma ochotę cię zabić – a tylko poczekaj, jak mój ojciec dowie się, że byłeś w nocy w moim pokoju. Sposób, w jaki to powiedziała, sprawił, że skulił się w sobie. – Colleen, w takim razie co ty tutaj robisz? Dlaczego chcesz ze mną być? Zacisnęła usta. Potem przyłożyła dłoń do warg i potrząsnęła głową. Nie miał pojęcia, jak ma to rozumieć. – Zabiorę kluczyki. Nie ruszaj się stąd. – Nie… – Colleen złapała jego rękę. – Przepraszam, Tuck… Mam taki mętlik w głowie. Zamknęła oczy, a jej ramiona zaczęły drżeć. Nie wiedział, co ma zrobić. Więc położył ręce na jej ramionach i
przyciągnął ją do siebie. Objęła go w pasie i mocno trzymała. – Przepraszam. Ja tylko… boję się. Uniósł do góry jej brodę. Spojrzał w oczy. Miała takie śliczne, niebieskie oczy, nawet, kiedy pokrywał je czarny tusz. – Czego się boisz? – Nie wiem. Raz wszystko jest dobrze, a za chwilę zaczynam panikować, jeśli chodzi o moje życie. Wszystko popsuję. Wiem to. – O czym ty mówisz? – Całe życie mama wierzyła, że jestem niesamowita, że będę taka jak ona. Ale nie będę. Nie jestem nią. Zawiodę ją. – Nie zawiedziesz jej. – Nie rozumiesz. Czasami to jest silniejsze ode mnie. Wyobrażam sobie, że dzieją się te wszystkie straszne rzeczy – zawalam serw, dostaję zły stopień. Co, jeśli będę miała nieudane życie? – Otarła łzy z policzków, rozmazując czarny tusz na twarzy. – Co, jeśli nie zrobię tego? – Nie zrobisz czego? – zapytał cicho. – Nie wiem – nie wygram meczu, nie dostanę stypendium, nie pójdę na studia, nie zakocham się. Nie zrobię tego, jak należy. Chcę, żeby w moim życiu wiele się działo, żeby było spełnione i szczęśliwe. Chcę mieć pewność, że wszystko się uda. Ja.. ja tylko chcę przestać się bać przez cały czas. Tucker otarł jeszcze jedną łzę z jej policzka. Powinien pójść do łazienki i przynieść trochę papieru toaletowego, żeby zrobić porządek z tym makijażowym bałaganem. – A czasami jestem taka wściekła. Rodzice są idealni. Nie mają pojęcia, jak to jest być mną. Wiodą sobie takie urocze życie, a kiedy napotykają mój przypadek… Oni wcale mnie nie rozumieją. Spojrzała na niego. – Tuck, naprawdę cię lubię. Myślałam, że będziesz chciał być z kimś bardziej… cóż, z jakąś bardziej imprezową dziewczyną. A ja taka nie jestem i dlatego… – Colleen. Przestań się tak mocno starać. – Ujął jej twarz w dłonie i uniósł do góry jej podbródek. – I tak cię lubię. Tucker pocałował ją. Delikatnie, jak zrobił to za pierwszym razem, ponieważ był oszołomiony tym, że była razem z nim. Myślał, że da mu w twarz, ale nie zrobiła tego. I teraz, tak jak wtedy, słodko odpowiedziała na jego pocałunek, nie zachowując cienia urazy z tamtej nocy. Przypomniał sobie dziewczynę, w której się zakochał, która zerkała na niego z ławki na meczu siatkówki, czerwieniąc się odrobinę, bo był na trybunach, albo która kibicowała mu przez cały czas konkursu snowboardowego.
Odsunęła się. Tucker uśmiechnął się. – Widzisz, to jest ta Colleen, dla której straciłem głowę już rok temu. – Naprawdę? Pokiwał głową. – Lubię tę prawdziwą Colleen, nie imprezową Colleen. Może trudno ci się połapać we wszystkim, ale nie musisz. Spokojnie, któregoś dnia wszystko stanie się jasne. Znowu ją pocałował. – Zawiozę cię do domu. I mogę nawet przeprosić twoich rodziców, spróbować, żeby mnie jednak polubili. – Odetchnął głębiej i wydusił z siebie słowa: – I przestali myśleć, że jestem nieudacznikiem. Colleen odsunęła się od niego i skrzywiła twarz. – Przepraszam, że to powiedziałam. Cóż, nie mogła na to nic poradzić, jeśli to była prawda. Kiedy odwoził ją do domu, na drodze zaczęła się układać lśniąca warstwa śniegu. Zatrzymał się na podjeździe, gdzie zewnętrzne światła zmieniły kolor śniegu na pomarańczowy. – Boję się wejść. – Colleen mocno złapała się siedzenia. Wpatrywał się w ciemne okna jej domu. – Myślisz, że ktoś jest w domu? Ale w tym momencie światło przy drzwiach wejściowych rozbłysło i z domu wyszła babcia Colleen. Miała kurtkę zarzuconą na ramiona, na nogach gumowce, a białe płatki śniegu padały na jej siwiejące włosy. Od razu podeszła do jeepa i zapukała w okno. Tuck spiął się, kiedy Colleen odkręciła szybę. – Cześć, kochanie. Właśnie byłam przypomnieć mamie o kolacji. Spojrzała na Tuckera serdecznie, a on uśmiechnął się do niej najmilszym uśmiechem, na jaki był w stanie się zdobyć. – Czy to twój chłopak? Zrobił głęboki wdech. Colleen ścisnęła jego dłoń i powiedziała: – Tak, babciu. Ma na imię Tucker. – Miło cię poznać, Tucker. Czy miałbyś ochotę zjeść z nami kolację? Zrobiłam pieczeń wieprzową. Tuck otworzył usta, ale żaden dźwięk się z nich nie wydobył. Colleen rzuciła mu spojrzenie i uśmiechnęła się z takim ciepłem w oczach, że jego serce aż podskoczyło z radości. – Tak. Wszystko to wydawało się takie nierzeczywiste. W jednej chwili zastanawiał się nad wyborem pomiędzy lasanią z mikrofali a Cheerios, a w drugiej przekraczał próg do świata rodziny Deckerów. Babcia Colleen miała czysty, schludny dom, z jaskrawożółto-czerwoną
kuchnią, ze szlaczkiem jabłek namalowanych według szablonu wokół sufitu. Pachniał mocno i intensywnie, czosnkiem i słodką konfiturą. W kuchni stał jakiś mężczyzna – nie był to jej dziadek, bo Tucker wiedział, że zmarł dawno temu, a mimo to wydawało się, że mężczyzna ten jest tu na swoim miejscu. Bacznie się mu przyglądał. Sposób, w jaki uścisnął Tuckerowi dłoń, przyprawił go o zimny dreszcz. – Frank Harrison – odezwał się. – Tucker. Jestem kolegą Colleen. – On jest jej chłopakiem. – Powiedziała babcia Colleen i mrugnęła do niego porozumiewawczo, naprawdę przyjaźnie. Dziwne. Czy starzy ludzie chodzą ze sobą? Tuck nie chciał teraz o tym myśleć. Usłyszał hałas przy drzwiach i zaraz pojawili się bracia Colleen: Henry i Jason. Jason rzucił na niego okiem, marszcząc czoło. – Cześć, Tuck. Znał Jasona ze wspólnych zajęć w szkole i jego reputację. Jeśli należałoby się zająć czyimś przypadkiem, to… – Hej. Henry, najmłodszy brat Colleen, zrzucił z siebie kurtkę i powiesił ją, a potem podbiegł do stołu i porwał słodką bułeczkę. Frank złapał go i na żarty zakleszczył w swoim uścisku. – Co tam przemycasz, łobuzie. Henry śmiał się. Tymczasem Colleen zaniosła dzbanek z wodą do stołu i postawiła między porcelanową zastawą oraz lnianymi serwetkami. Białe świece mrugały, jakby przywołując do stołu. – Już podaję pieczeń – powiedziała Helen, trzymając talerz z soczystym mięsem, z którego spływał czerwony sos. Nikt nie zauważył czerwonej, zapuchniętej twarzy Colleen. Na szczęście ślady płaczu zaczęły znikać. Kiedy Tuck usłyszał kroki na ganku, a potem odgłos otwieranych drzwi, wstrzymał oddech. Och, miał nadzieję, że pani Decker nie wspomniała jeszcze swojemu mężowi o tym, co widziała tamtej nocy. Ale Tuck wyprostował się i był gotów przyjąć karę. Był gotów przeprosić. Był gotów nawet paść na kolana. Naprawdę bardzo chciał być na tej kolacji. Ale pan Decker zaledwie spojrzał na niego przy powitaniu, odsuwając sobie krzesło od stołu. Usiadł z dziwnym uśmiechem na twarzy i zaczął wypytywać Henry’ego, jak mu minął dzień. Następnie przyszła pani Decker i chociaż był zupełnie sparaliżowany, mógł
dostrzec, że ona również płakała. Jej oczy zatrzymały się na chwilę na Tuckerze i pojawiło się w nich coś w rodzaju zdziwienia. Potem spojrzała na córkę i uśmiechnęła się do niej. Colleen odwzajemniła się tym samym. Może już mu wybaczyła. No właśnie, tak się dzieje w rodzinie. Wybacza się. Zjada się wspólnie kolacje. Siada razem przy stole. Trzyma się za ręce przy modlitwie. Dziwne, że można się modlić w ten sposób, a zwłaszcza trzymać za rękę babcię Helen, a po drugiej stronie mieć Colleen. Ale podobało mu się, kiedy nieco mocniej ścisnęła jego dłoń, zanim zaczęli, jakby rzeczywiście cieszyła się, że jest tu z nimi. I słowa modlitwy, wypowiedziane przez babcię, również głęboko w niego zapadły. Obdarz nas dzisiaj, tutaj zebranych, swoją radością i pomóż nam wytrwać we wzajemnej miłości. Kiedyś będzie chciał mieć rodzinę dokładnie taką, jak ta. Kochającą. Lojalną. Taką, która spotyka się na wspólnej kolacji i trzyma za ręce, i wspiera w ciężkich chwilach. Obiecał to sobie, a cała rodzina Deckerów odpowiedziała: – Amen.
trzynaście
Nathan pewnie prędzej zamarznie na tym malutkim ganku u swojej mamy, zanim pozna wszystkie odpowiedzi. Na przykład odpowiedź na pytanie, w jak wielkim są niebezpieczeństwie? I co się wydarzy, jeśli ten gość, Garcia, wyląduje na progu ich domu? Czy Frank zamierza urządzić strzelaninę na trawniku przed domem? I, co ważniejsze, dlaczego jedzą sobie spokojnie kolację w rodzinnym gronie, siedząc za stołem, kiedy ktoś zamierza ich zabić? Cóż, przynajmniej Annalise… lub Deidre – czy nie wspomniała, że tak właśnie było jej na imię? Deidre. Obracał to imię na języku. Zwyczajnie było bez smaku, nie czuł go. Dzisiaj przy kolacji cała ta sytuacja sprawiła, że czuł, jakby patrzył na swoje życie z zewnątrz. Obserwował swoją żonę podającą sos, gawędzącą z jego matką, która cały czas uśmiechała się do Franka, wujka jego żony. Tylko, że to nie był jej wujek, ale agent programu ochrony świadków. Nic nie szkodzi, że Frank zachowywał się jak prawdziwy wujek, kiedy opowiadał chłopcom jakąś historię o łowieniu ryb w pobliskim jeziorze Evergreen, cały czas przyglądając się koledze Colleen, Tuckerowi, jakby mógł być notorycznym kryminalistą. Tuck wydawał się miłym dzieciakiem – spokojnym, dobrze wychowanym. Może przydałaby mu się wizyta u fryzjera, ale który dzieciak teraz nosił normalną fryzurę? Unikał wzroku Nathana, co mówiło mu, że musi lubić Colleen bardziej, niż ona zdawała sobie sprawę; chociaż przedstawiła go jako kolegę i nie wykonała żadnego gestu, który by świadczył, że może być kimś więcej. Nawet Jason zachowywał się dziwnie, nie spoglądał na swojego ojca i skupił się na nadziewaniu pieczeni na widelec. No ale w końcu Nathan przyłapał go na całowaniu się z Harper. Chłopak miał prawie osiemnaście lat i powinien zacząć spotykać się z jakąś ładną dziewczyną. Tak, świat Nathana wydawał się surrealistyczny i plastikowy. Ładny na zewnątrz, pusty w środku. Ale wiedział jedną rzecz, chociaż nie był nigdy
typem bohatera kina akcji – zrobiłby wszystko, aby uratować swoją rodzinę. A zacznie od zadawania pytań Frankowi Harrisonowi, bez względu na to, ile mu zajmie pomaganie matce Nathana w zmywaniu naczyń. Co się działo z tym człowiekiem? Znosił ze stołu naczynia, wyrzucał resztki, zmywał porcelanę, a teraz przecierał ścierką blat kuchenny. Nathan siedział na jednym z leżaków, obejmował się z zimna rękami i spoglądał raz po raz do kuchni swojej matki i na jego własny dom, gdzie światła jaśniały niczym latarnia w ciemności. Zimny wiatr przeszywał jego płaszcz, jego plecy, przyprawiając go o gęsią skórkę. Będzie przymrozek, a może nawet dziś w nocy spadnie pierwszy śnieg. Annalise wyszła razem z dziećmi. Wróciła do domu, aby zapędzić je do łóżek, a on nie był w stanie przestać patrzeć na swój dom i czekać na pojawienie się czarnego sedana, a być może także na wybijanie okien i rozpętanie strzelaniny. Nie, coś takiego nie wydarzyło się nigdy w Deep Haven. Nie udzielali schronienia kryminalistom i przesiedlonym ofiarom programu ochrony świadków. Nathan jeszcze raz w myślach przeanalizował wyznanie Annalise i spróbował skoncentrować się na jej słowach: Złożyłam zeznania przeciw dilerowi narkotykowemu, Luisowi Garcii, który zabił moją najlepszą przyjaciółkę i który próbował zamordować również mnie. Wybrzmiały cicho i delikatnie, z łatwością wślizgując się do jego świata, pozwalając dokładniej zajrzeć do wnętrza kobiety, którą sądził, że zna. Nic dziwnego, że była taka spokojna, niemalże zamknięta jak w skorupie, kiedy ją poznał. Przypisał to temu rzekomemu wypadkowi samochodowemu, który przeżyła, ale straciła w nim całą rodzinę. Teraz okazuje się, że nadal tę rodzinę miała. Był nią również nie−wujek Frank. Tysiące drobnych wspomnień, jak kawałki rozbitego lustra, zaczynały układać się w jego głowie. Niektóre wciąż intensywne i żywe – jak wtedy, kiedy zastał ją o drugiej nad ranem, z rozpalonym wzrokiem trzymającą w objęciach maleńkiego Jasona. Żałuję, że nie może odwiedzić mnie mama. Byłaby bardzo szczęśliwa, gdyby go mogła zobaczyć. Wtedy jej słowa przypisał zmęczeniu. Teraz nabrały sensu. Ile razy widział ją pochylającą się nad dziećmi, kiedy już pozasypiały, lub klęczącą przy ich łóżkach i pogrążoną w modlitwie. Nadal to robiła – zaglądał do nich każdej nocy. Annalise miała swoje
rytuały związane z każdym z dzieci, które miały ich chronić, zapewnić bezpieczeństwo. Mierzwiła czuprynę Henry’ego i podnosiła jego brudne dżinsy z podłogi, po poczytaniu mu przed snem. Ćwiczyła z Jasonem kilka linijek sztuki. Zwijała się w kłębek obok Colleen w jej łóżku, chociaż na kilka chwil. Nigdy by mu się nawet nie przyśniło, że przyczyną tego mógł być prawdziwy strach o ich życie. Nathan znowu zerknął w kierunku kuchni i zobaczył Franka wycierającego ręce w ręcznik. Panie, miej go w swojej opiece, jeśli uczyni choćby jeden ruch, aby pocałować jego matkę… Ten mężczyzna zaleca się do niej od jakiegoś tygodnia, kłamiąc w żywe oczy przez ten cały czas. Jedynie wizja złamanego serca mamy powstrzymywała Nathana przed wywleczeniem go z kuchni i zaciągnięciem na zewnątrz podczas obiadu. Zauważył naprawione stopnie ganku i błysk w oku matki, kiedy patrzyła na Franka. Och, jakiż ten człowiek zostawi po sobie bałagan! Na szczęście Nathanowi został oszczędzony horror przyglądania się, jak ten kłamca całuje jego matkę. Drzwi się otworzyły i Frank wyszedł na ganek. Był zdziwiony, kiedy zobaczył Nathana. – Co ty tutaj robisz? Nathan wstał. – Nie tutaj, chodźmy. – Zszedł z ganku, wsadził ręce do kieszeni, zacisnął je w pięści, cały zdrętwiały z zimna. – Musimy pogadać. Przynajmniej tym razem Frank się nie odezwał, chociaż Nathan usłyszał jego westchnienie, kiedy przechodzili na drugą stronę ulicy. Prowadził ich na taras jego domu, oświetlonego, jakby to był środek dnia. Przez chwilę rozważał strzepnięcie śniegu z jednego z metalowych krzeseł, aby usiąść, ale zdecydował się stać. Na wypadek, gdyby musiał porządnie przyłożyć Frankowi. – Annalise powiedziała mi wszystko. Jeśli Nathan mógł mieć jeszcze wątpliwości, czy mówiła mu prawdę, jeśli myślał, że być może zmyśliła całą tę historię, to reakcja Franka nie pozostawiła mu żadnych złudzeń. Frank głęboko odetchnął i pokręcił głową. Spojrzał Nathanowi w oczy. – Przykro mi. Przykro mi? – Przykro mi?! Moja żona okłamywała mnie przez dwadzieścia lat, ponieważ jej kazałeś, i wszystko, co mi możesz powiedzieć, to przykro mi?
– Nie miała wyboru, Nathan. Co byś chciał, żeby zrobiła – żeby powiedziała ci prawdę i naraziła również twoje życie? – Może zacznijmy od faktu, że jestem jej mężem. Nie mamy przed sobą tajemnic. A przynajmniej myślałem, że nie mamy tajemnic. Najwidoczniej mamy gigantyczne, kosmicznie wielkie tajemnice. A jeśli chodzi o narażanie naszego życia… cóż, co mam zrobić, słysząc: „Garcia wyszedł z więzienia i chce mnie zabić”? – Nathan, uspokój się. – Frank uniósł ręce. – Obiecuję ci, że to nastąpi, kiedy tylko będę wiedział, że moja rodzina jest bezpieczna. – Właśnie to próbuję robić – zapewnić twojej rodzinie bezpieczeństwo. – To zabawne, bo myślałem, że to należy do moich obowiązków. Frank nabrał powietrza. – Nie w tym przypadku. Luis Garcia jest okrutnym człowiekiem. Nic by go nie powstrzymało od torturowania całej twojej rodziny, podczas gdy ty byś się temu przyglądał. Nathan wzdrygnął się i od razu znienawidził się za to. Musi być twardszy. – Nikt nie skrzywdzi mojej rodziny. – Dlatego właśnie powiedziałem Annalise pięć dni temu, że musi wyjechać. Ale nie chciała zabierać tobie i dzieciom waszego życia. Wiedziała o niebezpieczeństwie od pięciu – pięciu! – dni. I znowu próbowała zapewnić im bezpieczeństwo, izolując się. Nie ufając, nie wierząc w niego – kompletnie. Jak mógł być tak ślepy? Urządziła mu przez te wszystkie lata niezłe przedstawienie, odgrywając rolę idealnej żony, idealnej matki. Nie miał nawet pojęcia, jak ogarnąć ogrom tego morza kłamstw. Niemalże pragnął, aby zrobiła coś łatwiejszego, żeby go omotać – na przykład zdradziła go lub popadła w monstrualne długi. Nic dziwnego, że tak szybko mu wybaczyła. Zajmie się tym później. A teraz… – Frank, powinieneś przyjść z tym do mnie. Jestem jej mężem i głową rodziny. Powinienem o tym wiedzieć. Oczy Franka zwęziły się. – Odegrajmy przez chwilę ten scenariusz. Przychodzę do ciebie i mówię ci, że twoja żona była kiedyś dilerem narkotykowym, bezdomnym zbiegiem, który rozprowadzał dragi i sypiał w tanich norach, pomagając swojemu chłopakowi, który pracował dla najbardziej bezwzględnego bossa narkotykowego w kraju, i co? Przyjmujesz to do wiadomości bez zmrużenia oka? Nie zamierzasz walnąć mnie i zrzucić z tarasu? Ponieważ patrząc teraz na ciebie, mógłbym się założyć o wszystko, że właśnie to chodzi ci po głowie.
Och! Cóż, zgadza się. – Brała narkotyki. – Musiała przejść odwyk i być zupełnie zdrowa, zanim została przeniesiona do nowego miejsca. Blake zniszczył ją. Nie wiedziała nawet, jak się nazywa, kiedy policja z St. Louis zabrała ją pierwszy raz z ulicy. Znaleźli ją wpółrozebraną, w hipotermii i niemalże martwą, kiedy do mnie zadzwonili. Zaproponowałem jej układ – zeznania przeciw Garcii w zamian za nowe życie. Pomogłem jej skończyć z ulicą, pójść na odwyk i znaleźć dom. Była przerażona. Ale zgodziła się i pracowaliśmy razem przez trzy miesiące, zanim nie zebraliśmy na niego wystarczająco dużo dowodów, aby go zgarnąć. Garcia to odkrył i tak ją pobił, że była o krok od śmierci. Nathan ledwo powstrzymywał się, żeby w coś nie uderzyć, nie zacząć krzyczeć. Nic dziwnego, że czasami niemalże podskakiwała z przestrachu, kiedy za szybko podchodził do niej i stawał za jej plecami. – Ukryłem ją, a moja żona opiekowała się nią, dopóki nie wróciła do zdrowia. Podczas procesu Garcia przysiągł, że ją odnajdzie i ją zabije – a jeśli nie on, zrobią to jego ludzie. Zdecydowaliśmy się upozorować jej śmierć i przenieść ją do Deep Haven. Zmienić jej imię, wygląd, usunąć jej tatuaż. – Jego głos złagodniał. – Cokolwiek to znaczy, Annalise nie ma nic wspólnego z Deidre. Jest innym człowiekiem. Lub w końcu stała się kobietą, którą powinna była się stać. – Nigdy mi nie wspomniała, że miała tatuaż. – Był tutaj. – Frank położył dłoń trochę nad kolanem. – Ma w tym miejscu bliznę. Powiedziała, że to z wypadku. – Ona ma mnóstwo blizn, Nathan, i jestem pewien, że mój przyjazd wszystkie je na nowo otworzył. Jednak im dłużej zwlekamy, tym narażamy ciebie i twoją rodzinę na większe niebezpieczeństwo. Musimy was przenieść. Jutro, jeśli będzie to możliwe. Jutro. Słowo to poruszyło Nathana do żywego. Jutro odetnie się od swojego życia w Deep Haven. Porzuci wszystko. Nie potrafił się powstrzymać od spojrzenia na dom swojej matki. Światło na ganku nadal się paliło, przebijając się przez gałęzie starej, rodzinnej jabłoni. – Ona może pojechać z wami – powiedział cicho Frank. – Och, naprawdę? – Nathan nie chciał odezwać się zbyt ostro, na dobrze, może chciał. Tylko w ten sposób znalazł ujście dla tego, co się w nim kotłowało. – Naprawdę? A jak to wszystko ma się do niej? Mam znaleźć jej nowy adres, ciągnąć gdzieś do nowego miasta, gdzie będzie musiała szukać
przyjaciół i rozpocząć życie na nowo? Całe swoje życie przeżyła w Deep Haven. Co ty sobie myślałeś – że tak po prostu zdobędziesz jej zaufanie, a potem zrzucisz na nią tę bombę? Frank wydawał się zakłopotany. – Tak, rzeczywiście. – Ty durniu, chciałeś, żeby cię polubiła, uwierzyła ci, żebyś mógł zniszczyć jej życie? – Żebym mógł ochronić Annalise. Już i tak zbyt wiele straciła. – Zacznijmy od tego, że to była jej wina! Kto robi coś takiego − porzuca rodzinę, ucieka ze swoim chłopakiem, który jest kretynem, zaczyna brać narkotyki? Słyszał swoje słowa, ale nie był w stanie ich powstrzymać. – Zbyt wielu – powiedział cicho Frank. – Ale niewielu dostaje szansę, aby zresetować swoje życie. I niewielu ma odwagę, którą wykazała się Annalise. No więc tak, okłamałem ciebie i twoją matkę. Ale pomyślałem, że może jesteście takimi ludźmi, jakimi miałem nadzieję, że będziecie. W jaki sposób Nathan miał odpowiedzieć na coś takiego? Zacisnął szczęki tak mocno, aż przeszło mu przez myśl, że połamie zęby. – Mama będzie zdruzgotana. Frank odwrócił wzrok. – Nie tylko ona. Nathan zmarszczył czoło. Nawet nie chciał wdawać się w roztrząsanie tej sprawy. Frank nie żywił wobec jego matki prawdziwych uczuć, prawda? A nawet jeśli, Nathan nie chciał tego mężczyzny w ich życiu, odgadywania, co jest faktem, a co fikcją. Co oznaczało, że będzie musiał wyjechać z miasta bez mówienia o tym matce. Nathan opadł na krzesło. Nakrył rękami głowę. Poczuł, jakby zbierało mu się na mdłości. – Wyjedziemy jutro po szkole. Frank zrobił w jego kierunku ruch, jakby chciał wykonać jakiś ojcowski gest, być może położyć dłoń na ramieniu Nathana. Nathan podniósł głowę i spojrzał, jakby próbował go zetrzeć wzrokiem w pył. Tak na wszelki wypadek. – Kiedy wyjedziemy, masz dopilnować, żeby mama była bezpieczna. Frank pokiwał głową. – Nathan, proszę, do jutra nie podejmuj żadnych pochopnych działań. Znajdziemy wam dobrą kryjówkę. Nathan uniósł do góry dłoń, kiedy Frank posłał mu pełne współczucia spojrzenie. – Proszę, tylko nie to. Frank westchnął; po czym Nathan usłyszał, jak przeszedł przez taras,
przesunął szklane drzwi i wślizgnął się do środka. Nie podejmuj żadnych pochopnych działań. Jego całe życie było jak ciąg pochopnych działań następujących po sobie. Kiedy rzucił grę w futbol, schodząc natychmiast z boiska, gdy tylko zdał sobie sprawę, co zrobił jego ojciec. I kiedy zrezygnował ze stypendium, aby zostać i zaopiekować się mamą, gdy zachorowała na raka. I kiedy wystartował w wyborach na burmistrza. I teraz, wymykając się z Deep Haven pod osłoną nocy. Pochopne reakcje na decyzje, które podejmowali za niego inni. Nathan wstał, wszedł do domu, zasunął szklane drzwi, a potem zaciągnął zasłony, które miały ich ukryć. Przyciągnął krzesło do szafy, wspiął się na nie i zaczął szperać w głębi półki. Leżała tam dwudziestka dwójka, strzelba jego ojca. Kiedy miał siedemnaście lat, Nathan i kilku jego kumpli używali jej do ćwiczenia strzelania do celu na żwirowisku poza Deep Haven. Teraz ją wyjął. Była zabezpieczona. Sprawdził magazynek i zobaczył, że jest pusty. Wyciągnął z półki naboje, zabrał je do salonu i usadowił się na swoim fotelu. Załadował nabój do magazynka, położył kciuk na zabezpieczeniu, a potem ułożył wiatrówkę na kolanach. Nie podejmuj żadnych pochopnych działań. Lepiej powiedz to kobiecie, która śpi w pokoju w głębi korytarza.
*** Chciał, żeby wyjechała. Nathan chciał, żeby wyjechała. Annalise siedziała na środku łóżka, ubrana w swoje warstwy do spania, modląc się, aby Nathan w końcu przyszedł, popatrzył na nią z dobrocią w oczach, gotowy, aby skończyć ich rozmowę. Gotowy, aby sprzeciwić się jej stwierdzeniu, że może wyjechać. Sama. Tak. Pewnie byłoby cię na to stać. Słowa te kotłowały się w niej, wywracając do góry dnem jej całe życie. Marzenia związane z jej dziećmi – studiami, małżeństwem, ich własnymi dziećmi. Jej wspomnienia – zapach nowo narodzonych dzieci, ich śmiech w poranek Bożego Narodzenia, ciepło ich ciał, kiedy wspinały się jej na kolana, aby opowiedziała im jakąś historyjkę. Jak będzie w stanie żyć bez ćwiczenia z Jasonem roli czy dopingowania Henry’ego na meczu? Jak miała wyjechać, czując cały czas w ustach niesmak po kłótni z Colleen? Nathan, proszę, przyjdź do łóżka.
Ale światło z salonu wpadało cienką strużką do korytarza. Słabe i blade, nie na tyle mocne, aby rozgonić mrok, ale wystarczające, aby ukazać ponury profil twarzy Nathana, kiedy na palcach weszła do salonu w swoich wełnianych skarpetach i mocno owinięta szlafrokiem. Zastygła na widok błysku stalowego magazynka pistoletu. Nathan siedział w fotelu i wpatrywał się we frontowe drzwi, jakby Garcia miał za chwilę do nich zapukać. Nadal miał na sobie spodnie od garnituru, ale wyciągnął z nich koszulę, zrolował rękawy i odpiął guziki przy szyi. Jego ciemne włosy były zmierzwione. Z popołudniowym zarostem wyglądał… cóż, groźnie. Z trudem zdołała się odezwać, a w jej głosie pobrzmiewały nuty paniki. – Co ty tutaj robisz? Spojrzał na nią. Jego twarz zdradzała napięcie, a oczy patrzyły oskarżycielsko. – Annalise, idź spać. – Myślę, że powinieneś to odłożyć, zanim komukolwiek stanie się krzywda. Jego zielone oczy były lodowato zimne. – Myślę, że już to przerobiliśmy. Chcę mieć tylko pewność, że dzisiaj jesteśmy bezpieczni. Jutro wyjeżdżamy z Deep Haven. – Wyjeżdżamy? Wszyscy? – A czego się spodziewałaś, Annalise? Że zostanę, a Frank odbierze mi żonę i ukryje ją przede mną? Nie, tkwimy w tym wszyscy razem. No ale niestety, nie zabrzmiało to tak, jakby tkwili w tym wszyscy razem, a raczej tak, jakby tkwienie w tym razem z nią było ostatnią rzeczą, jakiej pragnął. Objęła się mocno ramionami. – A co z twoją mamą? Odwrócił od niej wzrok, utkwił go znowu w drzwiach i pokręcił głową. – Proszę, idź spać. Musiała się przytrzymać ściany, żeby nie stracić równowagi, kiedy odwróciła się i zaczęła iść w stronę sypialni. Jak mogłaby zostawić Helen? Jej oczy płonęły, kiedy zatrzymała się przy pokoju Jasona. Patrzyła, jak śpi, owinięty kołdrą jak burrito, w unoszących się nad nim ramionach księżyca. I Henry. Podeszła do jego łóżka, po drodze podnosząc z ziemi plecak, porozrzucane rzeczy, deskę skateboardową, aby odgarnąć z jego twarzy włosy i pocałować go. Uwielbiała delikatną cerę jego policzków. Był jeszcze takim słodkim dzieciaczkiem! Colleen zamknęła drzwi do swojego pokoju. Annalise przez chwilę nasłuchiwała, zanim przekręciła klamkę i weszła do środka. Colleen leżała na
boku, zwinięta pod kołdrą. Annalise nie była w stanie się opanować. Podeszła na palcach do łóżka i położyła się na nim, układając się tuż za owiniętą kołdrą córką. Colleen oddychała rytmiczną melodią snu. Annalise uniosła rękę nad jej ciałem i delikatnie ją objęła. Colleen nie poruszyła się. Potem Annalise zamknęła oczy i wdychając słodki zapach jej skóry, jeszcze raz przeanalizowała w głowie ich kłótnię. Nie chcę być taka, jak ty. Słowa te dudniły w jej głowie. To był jej głos, jej słowa rzucone kiedyś w twarz własnej matce. Kocham go! I Blake kocha mnie! Nie masz prawa go osądzać! Annalise oparła czoło o plecy Colleen. Chciała tu tak zostać, przeczekać. Och, dostać szansę, aby wszystko wymazać, napisać wszystko od nowa. Annalise nie mogła znieść myśli, że jej córka mogłaby na zawsze zniknąć. Nie, nie miała tyle sił, aby się pożegnać. Boże, przepraszam, tak strasznie przepraszam! Jak wiele razy wracała do tej chwili, tkwiąc w jakimś nieokreślonym, zabezpieczonym mieszkaniu, do którego ją przywieźli, aby definitywnie się z nią pożegnać? Jej matka, wymizerowana i z wymuszonym uśmiechem na twarzy. Mocno uścisnęła swoją córkę i powiedziała jej, że ją kocha. Nigdy nie przestanę się za ciebie modlić, Deidre. Wtedy zabrzmiało to jak jakiś religijny frazes. Teraz Annalise trzymała się tego ze wszystkich sił. Przez jej głowę przelatywały fragmenty wczorajszego kazania Dana. – „Wie On, z czego jesteśmy utworzeni; pamięta, że jesteśmy prochem… Ledwie muśnie go wiatr, a już go nie ma, I miejsce, gdzie był, już go nie poznaje. A łaskawość Pańska na wieki wobec Jego czcicieli”. Chciała w to wierzyć, ale te słowa nie były w stanie zapaść jej głębiej w serce. Annalise pocałowała córkę w ramię, tuż ponad koniuszkiem flanelowej piżamy, potem wstała i wyszła z pokoju. Stojąc w przedpokoju, słyszała tylko tykanie uciekającego czasu w jej wnętrzu, w uszach. Nigdy nie przestanę się za ciebie modlić, Deidre. Zawsze będę cię kochać. Annalise zamknęła za sobą drzwi sypialni i usadowiła się na środku łóżka, naciągając na siebie kołdrę. Potem sięgnęła po telefon.
Nigdy nie zapomniała tego numeru. Kiedy go wybierała, czas się cofnął, a ona była osiemnastoletnią dziewczyną, przestraszoną i głodną, poranioną i zmarzniętą, i zdesperowaną, jak wtedy, gdy ledwie była w stanie stać w budce telefonicznej. Trzymała słuchawkę przy uchu, wsłuchując się w płynący z niej sygnał. I nagle: – Halo? Zamarła. Jak wtedy, nie była w stanie wydusić z siebie żadnego słowa. – Halo? – Głos był taki, jakim go zapamiętała, delikatny, ale mocny i wyczekujący. Dłoń Annalise powędrowała do przycisku przełączającego na tryb wygłuszający dźwięk, aby się nie zdradzić. – Deidre? Annalise przycisnęła dłoń do ust, mimo trybu wygłuszającego dźwięk, nie chcąc, aby słyszano jej westchnienie. Mama. Zamknęła oczy i wsłuchiwała się w oddech matki, jakby chciała go pochłonąć. Nagle jej matka zaczęła nucić. Cicho. Na początku brzmiało to jak lament, a potem wyraźnie było słychać pieśń, coś jej tak znanego, że nie musiała nawet słyszeć słów, aby je rozpoznać. – „O, Panie, łaska Twa przyniosła światło mi, kiedym brnął jak nędznik w grzechu mrok!” Nucenie stało się głośniejsze, a potem przeszło w wersję szeptaną. – „Choć wciąż przedzieram się przez świata zło i ból, chociaż wciąż tak trudno naprzód iść, łaska Twa pomaga mi pielgrzymki znosić znój i da do domu wrócić mi”6. Zalała ją fala tęsknoty za domem. Za zapachem ciasteczek z kawałkami czekolady jej mamy. Za krokami ojca po kuchennym linoleum, kiedy wracał z patrolu. Za Kylie zwiniętej w fotelu z podwiniętymi nogami i słuchającej o tym, jak jej minął dzień, za błękitem jej oczu, które tak ją podziwiały. Oraz za Benem wrzucającym piłki do kosza na podjeździe. Proste, z pozoru nieistotne wspomnienia, których tak strasznie była spragniona. Zbyt bolesne do przywołania były te prawdziwe wspomnienia, ze Świąt Dziękczynienia czy Bożego Narodzenia albo jej urodzin. Mama znów zaczęła nucić. Annalise, trzymając słuchawkę przy uchu, zwinęła się w kłębek i chłonęła każdy dźwięk. Kocham cię, mamo. W końcu się rozłączyła, przyłożyła telefon do serca, nadal wsłuchując się w
myślach w melodię i prawdę z niej płynącą. „Tyś odnalazł mnie u samych piekła drzwi i dał mej ślepej duszy wzrok”. Ale nic nie widziała. Nie mogła nic dostrzec. I nigdy nie czuła się bardziej zagubiona. Przez kilka ostatnich dni czuła, że Bóg ją porzucił. Co gorsza, śmiał się z jej szczęśliwego zakończenia. Przypomniał jej, że niezależnie od tego, jak bardzo się będzie starała, nigdy nie wymaże swoich win. Nigdy nie dostąpi Jego łaski. A teraz jej cała rodzina będzie musiała za to płacić. Znowu. Trzymając cały czas telefon przy piersi, Annalise zaczęła płakać. Nie wiedziała, jak to się stało, ale w końcu zasnęła. Z całą pewnością zasnęła, bo w innym razie widziałaby, jak noc blednie, przechodząc w ranek, i usłyszałaby skrzypienie podłogi w korytarzu. Wtedy wstałaby, podeszła do drzwi i zobaczyłaby Henry’ego snującego się wzdłuż korytarza w poszukiwaniu śniadania. Zawołałaby go albo poszłaby za nim lub nawet zatrzymała go. Ponieważ doskonale pamiętałaby, że jego ojciec siedzi w salonie, wyczekując niebezpieczeństwa, które miało na nich niespodziewanie spaść. Wyczekując go, ponieważ to przez nią zostało sprowadzone na ich dom. Przez nią nad nimi wszystkimi wisiało widmo katastrofy. Przez nią teraz Nathan spał na krześle, gotowy w każdej chwili zerwać się i odbezpieczyć strzelbę. Gotowy w każdej chwili strzelić ze swojej dwudziestki dwójki. Annalise zerwała się, jej serce łomotało jak oszalałe, a każdy nerw czuła na wierzchu. Strzał. Słyszała strzał. Krzyk wypędził ją z łóżka i kazał pędzić wzdłuż korytarza. A potem ten krzyk okazał się jej własnym, kiedy zobaczyła Henry’ego stojącego w bałaganie zbitego szkła i odpadniętego tynku, i Nathana trzymającego wyładowaną strzelbę, bladego i wyglądającego dokładnie tak, jak wygląda człowiek, który o mało co nie zabił swojego najmłodszego syna. 6 Fragment angielskiej protestanckiej pieści religijnej z XVIII w., Amazing Grace, dosł. Cudowna łaska Boża lub Zdumiewająca łaska.
czternaście
Zabawne, że kiedy postanowiła trzymać wszystkich w ciemnościach niewiedzy, świat Helen stał się jaśniejszy. Jakby postanowiła, że gdy ukryje wszystko w tajemnicy, rak tak naprawdę nie będzie jej dotyczył. Oczywiście, nadal gdzieś się w niej czaił – czuła, że doktor Walgren potwierdzi to dzisiaj podczas jej wizyty – ale dopóki mogła się cieszyć, serwować pieczeń i ziemniaki, tak jak wczoraj, zaglądać w oczy Franka z uśmiechem na ustach, to po prostu nie mogło być prawdą. Jeszcze nie. Ma jeszcze dużo do przeżycia. Helen zarzuciła na ramiona kurtkę i schyliła się, aby wciągnąć buty. Zawsze wpadała i wypadała z gabinetu lekarza, zanim ktokolwiek się zorientował, że wychodziła z domu. Bardzo odpowiadało jej to, że klinika była otwarta od 7 rano – może zdąży wrócić i zrobić jeszcze jedną szarlotkę, tak aby była gotowa na lunch. Tylko po to, żeby zobaczyć minę Franka. Och, cały czas rozmyślała nad rzeczami, które jeszcze chciałaby zrobić. Wyruszyć w rejs statkiem wycieczkowym. Przemalować dom. Może napisać książkę kucharską na temat ciast, a głównie ciast jabłkowych. Być może nawet zjeść z rodziną jeszcze kilka takich posiłków, jak wczoraj wieczorem. Chciało jej się płakać z radości na widok całej rodziny zebranej wokół stołu. I chłopak Colleen wydawał się taki miły – widziała, jak odprowadził ją do domu i pocałował w policzek. Nawet Frank to dostrzegł, obserwując Colleen, tak jak zrobiłby to prawdziwy dziadek. W rzeczywistości być może choroba wniosła do jej życia dodatkowy ładunek energii. Czas, żeby żyć pełnią życia, zanim zgaśnie. Będzie podróżować i tańczyć, i gotować egzotyczne dania, i wyciskać, ile się da, z dni, które jej pozostały. Złapała torbę i wyszła w jasne światło dnia. W powietrzu unosiła się rześka nuta jesiennego poranka, a na niebie wspaniałe, różowozłote słońce na tle
cętek z chmur. Tak, to będzie wspaniały dzień, niech się dzieje, co ma się dziać. Strzał rozerwał powietrze, brutalnie przerywając poranną ciszę. Podskoczyła, a krzyk, który nastąpił po strzale, sprawił, że zatoczyła się. Pochodził z domu Nathana. Potem usłyszała podniesione głosy, ale już biegła chodnikiem, rzuciła się przez ulicę i dopadła klamki frontowych drzwi, które okazały się zamknięte. Zaczęła szukać swoich kluczy, nadal słysząc podniesione głosy… – Mogłeś kogoś zabić! – A czy to moja wina? Ktoś płakał, a teraz ktoś jeszcze. Helen zaczęła walić w drzwi. – Nathan! To ja, mama! Wpuść mnie! Jakieś kroki. Drzwi otworzyły się szeroko dokładnie w momencie, kiedy znalazła klucze. Na progu stała Colleen we flanelowej piżamie, szeroko otwierając przerażone oczy. – Co tu się dzieje? – złapała Colleen za rękę. – Nic ci się nie stało? – Tata strzelił do ściany. Helen zamrugała oczami. Nathan? Co takiego? Ale kiedy weszła do salonu, ujrzała, że rodzinna fotografia – olbrzymi, oprawiony w ramy metr na półtora portret, który zrobili sobie w zeszłym roku nad jeziorem – leży rozbita na ziemi, a odłamki szkła migotały na sofie, rozsypane po całym dywanie. W tynku na ścianie widniała dziura. Nathan stał na boso na środku pokoju, trzymając w ręku szczotkę, ubrany w wymięte spodnie od garnituru, wyciągniętą koszulę, całą pogniecioną, jakby w niej spał. Roztrzęsiona i płacząca Annalise przyciskała do siebie Henry’ego tak mocno, że przez chwilę Helen pomyślała, że coś mu się stało. Henry miał zamknięte oczy, jakby próbował powstrzymać się od płaczu. – Co się stało? – odezwała się. Annalise spojrzała na nią zaczerwienionymi oczami. Jason z gołym torsem, jedynie w spodniach od piżamy, stał za nią i tylko patrzył na cały bałagan. – Kiedyś kogoś zabije. – To był głos Franka, który zmaterializował się tuż za jej plecami. Wyglądał na zmęczonego, miał rozczochrane włosy i zarost na twarzy. Chyba właśnie wyleciał z łóżka, ale zdążył wskoczyć w dżinsy i w biały T-shirt, który wkładał, jeszcze biegnąc po schodach na górę. Helen pierwsza zauważyła broń leżącą na podłodze. – Czy to twojego ojca? – Spojrzała na Nathana.
– Mamo, wszystko jest w porządku… – Nic nie jest w porządku. Co ta strzelba tu robi? Podeszła, żeby ją podnieść. – Zostaw to – odezwał się Nathan. – Mamo, idź do domu, proszę. Helen zastygła. Nigdy wcześniej nie słyszała takiego tonu w jego głosie. – Nie, dopóki ktoś mi nie powie, co się tutaj dzieje! – Jak mogłaś to zrobić? Wybuch Colleen za jej plecami kazał się jej odwrócić. Na twarzy wnuczki malowała się furia i zdrada. Mocno obejmowała swoje szczupłe ciało rękami i wlepiała wzrok w Annalise. – Powiedziałaś mu, tak? Dlatego tata wyciągnął strzelbę. Powiedziałaś mu o Tuckerze! Jej słowa odbiły się echem w ciszy, która zapadła w pokoju na nieznośnie długi moment, a z twarzy Nathana odpłynęła krew. Pochylony zamiatał szkło z drewnianej podłogi w holu, ale teraz powoli się wyprostował. Patrzył na swoją córkę takim wzrokiem, że nawet Helen chciała uciekać. – Co miałaś mi powiedzieć o Tuckerze? – Ja… przyłapałam Tuckera w pokoju Colleen w sobotę w nocy – powiedziała cicho Annalise. Ale wszyscy w pokoju to usłyszeli, bo przez dwadzieścia sekund nikt nie powiedział ani słowa. Zobaczymy, czy Helen jeszcze zaprosi Tuckera do siebie na pieczeń. Ale teraz wyciągnęła ręce i przyciągnęła do siebie Colleen. Nathan potrząsnął głową i odezwał się tonem przepełnionym jadem. – Jeszcze więcej tajemnic, Annalise? Nie mamy ich już dosyć? Annalise oparła czoło o głowę Henry’ego. Nathan odwrócił się tyłem do Colleen, a jego wzrok płonął. – Nie spotkasz się z nim więcej. Nigdy. Obejmując Colleen, Helen czuła, jak jej wnuczka ledwie łapie oddech. – To niesprawiedliwe, tato… Nathan podniósł do góry palec i miał tak zawzięty wyraz twarzy, że nawet Helen nie odważyłaby się odezwać. – Idź do swojego pokoju i przygotuj się do szkoły. Collen wyplątała się z objęć babci. Helen pocałowała ją w głowę i pozwoliła jej odejść. Nathan odwrócił się w kierunku Jasona. – Ty też, Henry… – Tato, przepraszam, przepraszam. – Henry patrzył na niego ogromnymi oczami. – Nie chciałem cię obudzić.
Nathan zamknął oczy, a jego twarz wykrzywiła się w bolesnym grymasie. Rozłożył ręce, a Annalise wypuściła Henry’ego, który wpadł w ramiona swojego taty. – To nie twoja wina. – To dlaczego siedziałeś w pokoju ze strzelbą? – Helen, chodźmy, już po wszystkim – powiedział Frank. Zastygła. – Na miłość boską! Mój syn właśnie strzelił i zrobił dziurę w ścianie własnego domu. Nigdzie nie idę. – Wszystko jest już pod kontrolą. Przecież masz dzisiaj wizytę, której absolutnie nie możesz odwołać. – Powiedział i dodał błagalnym tonem: – Proszę cię. I znowu cały pokój ogarnęła cisza. Helen czuła, że jej gardło zaczyna palić. Ledwie była w stanie wydusić z siebie słowo. – Jak się o tym dowiedziałeś? – Spojrzała Frankowi w oczy, czując, że narasta w niej furia. – Szpiegowałeś mnie? – Mamo, o jakiej wizycie on mówi? – Odezwał się Nathan za jej plecami, już prawie normalnym głosem. Frank mocno zacisnął usta, a do jego oczu napłynął smutek. – Helen, powiedz im. – Co mam im powiedzieć? Niczego jeszcze nie wiem! To było tylko kilka badań. – Helen, czy coś ci dolega? – Pytanie wyszło od Annalise. Zobaczymy, czy kiedykolwiek jeszcze upiecze dla Franka szarlotkę lub czy jeszcze zaprosi go do siebie. Chciała uciszyć Franka swoim pełnym wściekłości spojrzeniem, ale on je wytrzymał. No dobrze. Odwróciła się do swojego syna i Annalise. – Lekarze sądzą, że to może być nawrót raka. Jakby skurcz przebiegł przez twarz Nathana. Annalise zasłoniła dłonią usta. – Helen. Dlatego, właśnie dlatego nie chciała, żeby wiedzieli. Teraz narobią wokół tego zamieszania i znów poczuje się… jak inwalidka. – To nic takiego. Idę do kliniki, ale najpierw pomogę wam sprzątnąć ten bałagan… – Zawiozę ją do kliniki – odezwał się Frank. Helen odwróciła się do niego. – Nigdzie z tobą nie jadę. Nie wiem, jak się dowiedziałeś, ale naruszyłeś moją prywatność. Oszukałeś mnie. Po prostu trzymaj się z daleka od mojego życia. Jej słowa nie zniechęciły go. – Pozwól, żebym cię odwiózł…
Uniosła rękę. – Ale ja się nigdzie nie wybieram. – Mamo, proszę. Jedź do kliniki. Musimy to posprzątać i wyprawić dzieciaki do szkoły – powiedział Nathan. – Przyrzekam, że tutaj wszystko jest już w porządku. – Chyba jednak nie. Nathan, czy… czy grozi ci jakieś niebezpieczeństwo? Co cię opętało, żeby przynieść tu strzelbę ojca? – Helen… Miała ochotę odwrócić się i wymierzyć Frankowi policzek, ale tylko odcięła się. – Frank, trzymaj się od tego z daleka. Nie jesteś częścią mojego życia, więc trzymaj się z daleka. – A mimo to jej głos zadrżał pod koniec. Nie będzie płakać przed całą rodziną. Musiała być dla nich silna. – Mamo, wszystko jest już dobrze. – Nathan podszedł do niej, złapał ją za ramiona i uśmiechnął się tak, jak uśmiechał się podczas kampanii… nigdy wcześniej nie czuła się tak oszukana, jak teraz. Jej syn okłamywał ją. Patrząc prosto w oczy. W końcu zamienił się w swojego ojca. Ból, jaki poczuła w sercu, groził tym, że za chwilę wybuchnie płaczem. Ale zamiast tego potrząsnęła tylko głową. – Dobrze. Nathan, skoro nalegasz, pojadę. – Nabrała powietrza. – Ale wrócę po wizycie. I wtedy będziesz mi musiał wytłumaczyć, co spowodowało, że strzeliłeś do rodzinnej fotografii. Odepchnęła Franka i wyszła na zewnątrz w jesienny, jasny dzień, zastanawiając się, dlaczego zrobiło się tak ciemno.
*** Nigdy nie uda im się uciec przed swoimi lękami. Wiedziała o tym, obserwując Nathana sprzątającego szkło, które było jak zamarznięte łzy na drewnianej podłodze w holu. Zawsze żyłby z tym lękiem, czającym się gdzieś w nim, nieustannie próbując ich chronić. I w tych staraniach, żeby stać się bohaterem, wszystkich by ich pozabijał. Musiała wyjechać, sama, zanim za jej wybory będą musieli zapłacić najwyższą cenę. – Mamo, potrzebuję pieniędzy na lunch. – Henry pochylił się do niej z tylnego siedzenia. – Pamiętaj. Wydawało się, że zupełnie się otrząsnął z porannego, niemalże traumatycznego zdarzenia. Jakby miseczka Cheerios i tost z masłem orzechowym były w stanie naprawić świat. – Wypiszę ci czek, kiedy dojedziemy do szkoły.
Próbowała nie zauważyć tego, że Nathan sprzątnął cały bałagan. Nadal coś zbierał, kiedy ładowała dzieciaki do samochodu. Tak bardzo chciała się pożegnać! Objąć go ramionami w pasie i przytulić się, jeszcze ten jeden raz. Poczuć mocny, znajomy i prawdziwy zapach mężczyzny, którego poślubiła. Ale wtedy wszystko stałoby się oczywiste. I prawdopodobnie odepchnąłby ją. Wyraz zawodu na jego twarzy, z powodu oszukania go po ujawnieniu sprawy Colleen, mówił wszystko. Obok niej, bez słowa, usiadł Jason, jakby próbował odgadnąć, co się wydarzyło w ich domu; Colleen nadal rzucała gniewne spojrzenia w kierunku Annalise, jakby to wszystko w rzeczywistości było jej winą. Cóż, pewnie było. Ale nie chciała tak się z nimi rozstawać. Nie chciała, żeby dzisiejszy ranek był ich ostatnim wspomnieniem o niej. Jeśli mogłaby, zatrzymałaby ich w domu, ale, według Franka, szkoła ze swoim systemem bezpieczeństwa mogła być dla nich najbezpieczniejszym miejscem. Skręciła na parking przed szkołą. Zachowaj spokój. Uśmiechaj się. Zatrzymała samochód, a Jason złapał za klamkę. Położyła dłoń na jego ramieniu. – Jason, kocham cię. Odwrócił się i uśmiechnął do niej. – Ja też cię kocham, mamo. Miłego dnia. A potem, jakimś cudem, pochylił się do niej i pocałował ją w policzek. Chciało jej się płakać. Ale zdołała się uśmiechnąć. Colleen zdążyła już wysiąść. Annalise wyłączyła silnik i wysiadła. – Colleen, kochanie! – Zawołała do niej ponad dachem samochodu. Colleen spojrzała znad ramienia. – Co? – Wszystko będzie dobrze! Wszystko się ułoży, obiecuję. Po prostu… pamiętaj o tym. Colleen zmarszczyła czoło. – Skoro tak twierdzisz… Do zobaczenia wieczorem na meczu. Do zobaczenia. Gardło Annalise zacisnęło się. – Mamo, a pieniądze na lunch? Och, najdroższy, najdroższy Henry. Stał przy drzwiach samochodu z plecakiem przewieszonym przez jedno ramię. Tak po dorosłemu. Pokiwała głową i szybko sięgnęła po torbę, bo do oczu zaczęły napływać jej łzy. Wyciągnęła książeczkę czekową, napisała kwotę, a potem wydarła kwit i podała mu.
Wyciągnął rękę, a ona złapała go za kurtkę, zanim zdążył odejść. – Cały czas czytaj, Henry. Codziennie. Ćwicz, a czytanie stanie się łatwiejsze. Przyrzekam. Wzruszył ramionami. – Okej, mamo. A potem, cóż, nie mogła się powstrzymać. Złapała go i mocno uścisnęła. Wyjątkowo, tym razem nie wykręcił się. Tylko też ją uścisnął, oplatając ręce wokół jej talii. Zbierało jej się na płacz. – Pa, kochanie. Wyślizgnął się z jej ramion i pognał w kierunku budynku z podskakującym za nim plecakiem. – Paaa! Obserwowała go, nie zważając, że widziała jego zamazany obraz, dopóki nie zniknął za drzwiami szkoły. Potem natychmiast, zanim zdążyłaby się rozmyślić, wsiadła do samochodu i odjechała. W dół wzgórzem, potem ulicą Główną i poza miasto. Wzdłuż jeziora, gdzie słoneczne krople światła na niebieskiej wodzie świeciły tak jaskrawo, że raziły ją w oczy. Niebo było nieskazitelnie czyste. Jodły i sosny zachwycały soczystą zielenią, a olśniewające dęby i klony zrzucały na autostradę swoje klejnoty – ostatnie wielobarwne liście. Malownicze zakończenie, które zaprzeczało ruinie jej życia. Przyłożyła dłoń do żołądka, jakby to miało jej pomóc w utrzymaniu się w pionie i nie pozwoliło na pochylenie nad kierownicą, i wylądowanie gdzieś w rowie. A co gorsza, w wodzie. Nie mogła utonąć lub zamarznąć na śmierć jak ojciec Nathana. To byłoby już za wiele – ostatecznie doprowadziłaby tym do kresu życia swojego męża. A teraz nic nie widziała. Nacisnęła hamulec i zjechała na pobocze. Brzegiem bluzki wytarła oczy. Nie była umalowana, ale czuła, że jej twarz jest cała brudna i mokra. To było jedyne rozwiązanie. Garcia przyjedzie do miasta, nie znajdzie jej, nie wie, że wyszła za mąż i ma rodzinę, i pojedzie dalej. Jeśli kiedykolwiek ją wytropi, skrzywdzi tylko ją. Tak. To było lepsze wyjście. A jeśli miała jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, czy wyjeżdżać, widok Helen roztrzęsionej faktem, że ma raka, przypieczętował dzisiejszego ranka jej decyzję. Nie mogła odciągać Nathana od matki i sprawić, że nigdy już jej nie zobaczy. Annalise wiedziała dokładnie, jak to jest. Helen zasługiwała na lepszy los. Może jeśli Frank złapie Garcię, nie będzie jeszcze za późno, by wrócić do
dzieci. Może pewnego dnia nawet jej wybaczą. Przepraszam, przepraszam… Wyjechała na autostradę, powtarzając to słowo. Przepraszam… Tak naprawdę nie miała pojęcia, gdzie jechać. Nie miała żadnego planu, żadnego kierunku, nic konkretnego, poza uczuciem paniki gnającej ją z Deep Haven i spakowaną torbą, rzuconą gdzieś w kąt bagażnika. Może pojedzie do Duluth, sprzeda SUV-a i kupi coś innego, jakiś używany samochód. Potem może zadzwoni do Franka. Kiedy już okrzepnie w swojej decyzji. Ale musiała wybiec swoim planem dalej. Teraz, będąc jakieś pięćdziesiąt kilometrów od miasta, pod wpływem impulsu zjechała z autostrady na jedną z bocznych dróg prowadzącą do prywatnej posiadłości jednego z klientów Nathana. Na jedną noc to będzie miało sens. Zimą Millerowie wynajmowali dom wypoczynkowy narciarzom i ludziom, którzy chcieli na chwilę wyrwać się z miasta. Proponowali to wiele razy Nathanowi i Annalise, za darmo, w zamian za opiekę i utrzymanie posesji. I zawsze dzwonili, zanim mieli przyjechać, tak aby Annalise miała czas na zaopatrzenie lodówki. Klucz trzymała w schowku. Tutaj będzie również poza zasięgiem komórki. Był to jeden z niewielu zakątków w Ameryce, gdzie nie można było złapać stałego sygnału. I dobrze, bo jeśli Nathan do niej zadzwoni, sam jego głos może ją zwabić i osłabić jej postanowienie. Wstukała kod bezpieczeństwa przy bramie i wjechała długą drogą, ciągnącą się wzdłuż jeziora. Millerowie byli właścicielami długiego pasa nabrzeża Jeziora Górnego, a ich dom miał ogromne okno widokowe, wychodzące na skaliste wybrzeże, olbrzymi taras i gigantyczny kominek zrobiony z kamieni zebranych na plaży. Jednak nikt nie był w stanie dostrzec domu z autostrady. Ale co ważniejsze, nikt nie odgadnie jej kryjówki. Zatrzymała samochód, cały czas rozmyślając o planie. W takim razie jutro zatankuje do pełna i wyjedzie z Deep Haven na zawsze. Ale dzisiaj wieczorem Colleen grała w meczu półfinałowym. Musiała zostać, aby przynajmniej posłuchać relacji w radiu, wyobrażając sobie, jak siedzi na widowni. Wyobraziła sobie swoją rodzinę w komplecie. Wyobraziła sobie szczęśliwe zakończenie swojego życia. Annalise znowu przycisnęła dłonie do oczu, aby obetrzeć napływające do nich łzy. Da radę to zrobić. Dla swojej rodziny, dla ich bezpieczeństwa, będzie
w stanie. Podmokły podjazd z brązowego piachu przy jeziorze pokrywały liście. Kiedy spojrzała w lusterko wsteczne, zobaczyła ślady opon swojego samochodu. Oby dziś w nocy spadł śnieg i przysypał je. Podjechała do budynku z garażem na trzy auta, wysiadła i przekręciła zamek w drzwiach garażowych, a potem nacisnęła włącznik otwierający je. Zaparkowała samochód przy eleganckiej łodzi Millerów, zamknęła drzwi i ruszyła ścieżką do domu. Sophie Miller sama zaprojektowała teren wokół domu, wykorzystując bloki czarnej skały znad jeziora i chryzantemy, które wystawały teraz spomiędzy nich czerwonymi i pomarańczowymi kwiatami zesztywniałymi z zimna. Kamienna ścieżka połyskiwała nocnym szronem, a brązowa trawa upstrzona była łatkami śniegu. Stanęła na plecionej wycieraczce i zaczęła szukać kluczy. Jej wzrok przyciągnęła tabliczka znajdująca się nad drzwiami: Gdziekolwiek pójdziesz, Bóg już tam był i przetarł dla Ciebie szlak. Miała duże wątpliwości, czy Bóg z nią był. Utajniona tożsamość, przerażająca świadomość, że skrzywdziła najbliższych. Beznadziejna samotność, która zbliża się z każdym kolejnym krokiem. Opuszczenie. Porażka. Nie, była z tym wszystkim sama. Słowa Psalmu 103 z kazania pastora Dana po prostu nie dotyczyły jej, bez względu na to, jak wielką żywiła na to nadzieję. Bóg jej nie kochał. Otworzyła drzwi i weszła do foyer, które wypełniała cisza. Dźwięk zamykających się drzwi rozległ się głośnym echem po olbrzymim, masywnym pokoju, który był wysoki na dwa piętra. Zsunęła buty i rzuciła torbę na ławkę przy drzwiach. Weszła do kuchni i pogładziła dłonią kamienny blat wyspy kuchennej. Pragnęła takiego domu. Domu, którego nie trzeba przemalowywać co roku. Domu, który pachniał dobrobytem, bezpieczeństwem i powodzeniem. Domu z włoskimi kaflami z wbudowanym piecem i okapem, i długim barem, gdzie dzieciaki mogły się rozpychać, pomagając przygotowywać jej obiad w Święto Dziękczynienia. Z wielkim salonem, z masywną kanapą, która pomieściłaby ich wszystkich oglądających mecz w telewizji. I z niedźwiedzią skórą przy kominku, aby leżeć na niej w ramionach Nathana. Na zewnątrz jezioro skuwałby lód lub jego fale uderzałyby o przybrzeżne skały, a oni obserwowaliby to przez masywne okna, grzejąc się w cieple kominka lub siedząc na skórzanych krzesłach przy stole z grubo ciosanego drzewa
orzechowego. Lub z piętra na górze, gdzie mieliby swoją sypialnię z widokiem. Tak, pragnęła takiego domu, miejsca, gdzie mogłaby wychowywać dzieci bezpiecznie. I szczęśliwie. Podeszła do niedźwiedziej skóry, usiadła na środku, krzyżując nogi, i przejechała palcami po futrze. Mogłeś kogoś zabić! Echo jej podniesionego głosu, w którym słychać było panikę, wywołało na jej twarzy grymas. Ale zobaczyła przestraszone oczy Henry’ego i strach po prostu wziął górę. Objęła nogi ramionami i przyciągnęła do siebie. A czy to moja wina? Nie, Nathanie. To nie jest twoja wina. Żałuje, że tego nie powiedziała, ale wszystko potoczyło się tak szybko, a potem przyszła Helen i sprawiła, że stali się zakładnikami własnych tajemnic. A może powiedzieli sobie już wszystko, co było do powiedzenia? Przechyliła się i zwinęła w kłębek na podłodze. Wsłuchiwała się w ciszę ogromnego domu, huk fal za zewnątrz, obmywających brzeg. Słyszała powracającą do niej piosenkę śpiewaną przez matkę. „Choć wciąż przedzieram się przez świata zło i ból, chociaż wciąż tak trudno naprzód iść, łaska Twa pomaga mi pielgrzymki znosić znój i da do domu wrócić mi”. Wzdychała do tych słów, powtarzając je nieustannie i chcąc w nie uwierzyć. Ale dla niej nie było łaski. Już nie. Bóg dał to wyraźnie do zrozumienia. Co oznaczało, że nigdy nie wróci do domu.
piętnaście
Frank nie wiedział, kiedy cała operacja zaczęła zmierzać w niewłaściwym kierunku. Powinien był dostrzec szaleństwo w oczach Nathana wczoraj wieczorem, powinien wiedzieć, że zrobi coś idiotycznego. Mógł zabić własnego syna. Lub kogoś innego. A do tego Annalise. Ona też miała szaleństwo w oczach. Rozpoznał je w tej samej chwili, kiedy pokonał schody i zobaczył szkło rozsypane na podłodze salonu. Wystarczająco dużo szaleństwa, aby zrobić coś nierozważnego. Coś głupiego. Na przykład wyjechać z miasta, nie mówiąc o tym nikomu – łącznie ze swoim opiekunem. Zapadając się pod ziemię, gdzie Frank nie był w stanie zapewnić jej bezpieczeństwa. Oczywiście każdy odszedłby od zmysłów po strzale rozrywającym spokojny poranek. Sam o mało nie dostał ataku serca, niemal uniósł się nad łóżkiem i spadł na podłogę. Wbił się w spodnie i był na górze, zanim zdążył złapać drugi oddech. Widok Henry’ego stojącego w odłamkach szła i roztrzaskanej fotografii zmroził go. Jak blisko, jak bardzo blisko byli tragedii! I jakby tego szaleństwa było mało, pojawiła się Helen, która uparła się, że zostanie, a on wyjawił jej tajemnicę. Jej spojrzenie mówiło, że zniszczył wszystko, co było dobre, urocze i magiczne w tworzeniu się ich relacji. Musiał przyznać, że zachował się jak skończony dureń. Nie chciał jej wydać. A na domiar złego Jason zauważył, jak Frank wsunął pistolet za pas spodni z tyłu. Będzie mu to musiał jakoś wyjaśnić, i to szybko. Cała operacja wymknęła się spod kontroli. Bez względu na to, od jakiego momentu zaczął wyliczać swoje błędy, doszedł do jednej, zasadniczej konkluzji. To on powinien być tym, który siedzi w salonie z nabitą strzelbą. Chroniąc Annalise i jej rodzinę. Zamiast tego Frank był na dole, jak jakiś krewny, zapominając, że miał
konkretne zadanie do wykonania. Zapominając, że Annalise nie była jego bratanicą, ale jedną z jego podopiecznych, kimś, kogo życie zaczynało rozpadać się na kawałki. W rzeczywistości głowę miał zaprzątniętą Helen, telefonem z kliniki i tym, co zrobi, jeśli to rzeczywiście nawrót raka, i jak wielki to wszystko sprawiało mu ból. Tym razem zostanie do końca. Będzie dzielny. Będzie silniejszy. Będzie przygotowany na to, że może być ciężko, a nawet że może zostać zraniony. Pewnie dlatego prawda wymknęła mu się z ust. Żałował, że Helen nie poczekała na niego i wybiegła z domu. Ponieważ właśnie to chciał jej powiedzieć – że nie wyjeżdża. Że jeśli będzie go potrzebowała, zostanie. Może powinien być wdzięczny za to, że poczuł w kieszeni wibracje telefonu. Bo gdyby nie to, być może złapałby ją za rękę i wyznał jej, że może na niego liczyć. Co oznaczało, że…? No, tak. Chyba wszyscy dzisiaj oszaleli! – Zabierz dzieci do szkoły; tam będą bezpieczniejsze – odezwał się, przerywając Annalise i Nathanowi prowadzoną stłumionym głosem kłótnię. Annalise spojrzała na niego z taką ulgą w oczach, że miał ochotę ją uścisnąć. Ale zamiast tego odebrał telefon i wyszedł przed dom, bo miał ochotę w coś uderzyć. – Co takiego? – rzucił do aparatu. – Dobre wieści, szefie – odezwał się Parker Boyd. – Mów. – Obserwował Helen wsiadającą do samochodu i odjeżdżającą. Słyszał, jak w domu Annalise pogania dzieci do szkoły. Dobra dziewczyna. – Dorwaliśmy go. Frank usiadł na drewnianej ławce przy drzwiach i rozmasował napięty mięsień na szyi. – To rzeczywiście dobre wieści. Gdzie? Kiedy? – W Duluth. Namierzyliśmy go w samochodzie, który ukradł – lokalna policja się nim zajęła. Urządził im niezły pościg, który zakończył się dachowaniem jego samochodu. Wypadł z niego i zginął na miejscu. Ciasny węzeł w klatce piersiowej Franka rozluźnił się i poczuł on wyraźną ulgę. Annalise nie musiała opuszczać swojej rodziny, swojego domu. Może w końcu ona i Nathan będą mogli spokojnie żyć. W prawdzie. Ale w Duluth? To tylko dwie godziny drogi od Deep Haven. Tak blisko.
Wstrząsnął nim zimny dreszcz. – Jesteś pewien, że to on? – Koroner powiedział, że zbada jego DNA. Był nieźle zmasakrowany, ale tak, wygląda na Garcię. Zabierają go do kostnicy. Właśnie tam jadę. Wyślę ci zdjęcie, kiedy już tam dotrę, ale wygląda na to, że to on – ta sama budowa ciała, ten sam tatuaż na karku. – Kobra? – W każdym razie wąż. To może być kobra. – Garcia w ten sposób określał swoje terytorium. Taki tatuaż był charakterystyczny dla jego ludzi. – Mam tu jego zdjęcie. Czekaj. Wyślę ci je. Kiedy telefon zabrzęczał, Frank odsunął go od ucha i otworzył wiadomość. Przyglądał się ziarnistemu zdjęciu. – Nie wiem, czy to on, czy nie. Prawdopodobnie tak, ale… Posłuchaj. Przyjadę do ciebie. Chcę mieć absolutną pewność, że złapaliśmy właściwego człowieka. Poczeka, jak Annalise zawiezie dzieciaki do szkoły, a potem zabierze ją ze sobą. To, że zobaczy Garcię martwego, da jej poczucie zamknięcia tego rozdziału jej życia. – Będę czekał. – Boyd rozłączył się. Frank siedział tak, wdychając poranne powietrze, aby się uspokoić. Żywił nadzieję, że ten koszmar może za chwilę się skończy. Żywił nadzieję, ponieważ, cóż, słowa pastora Dana ciągle tkwiły w jego głowie. Miał nadzieję, że Bóg mówił właśnie do niego: Widzę cię, znam cię i cię miłuję. Kropka. Wiem o tobie rzeczy, których nie podejrzewasz, że wiem, a mimo to cię miłuję. Może było inaczej, ale jego nadzieja została rozbudzona. Usłyszał dźwięk otwieranych drzwi garażu. Annalise wyjeżdżała swoim SUV-em. Nie spojrzała na niego. Proszę, Boże, ochroń tę rodzinę od skutków moich błędów. Frank wrócił do środka. Nathan nadal zbierał szklane odłamki z podłogi. Salon wyglądał jak strefa wojny, jakby dywan i meble pokryły odłamki szklanej bomby. – Gdzie jest odkurzacz? Pomogę ci. – Sądzę, że już dość narobiłeś – rzucił Nathan, kiedy do niego podszedł. – Żarty sobie stroisz? To nie ja wyciągnąłem jakąś starą broń. Masz szczęście, że Henry żyje. Nathan zamachnął się, jakby chciał go uderzyć, ale Frank zrobił krok w tył. Nathan wyglądał na wykończonego, miał mocno zarysowane zmarszczki i
przekrwione oczy. – Powinieneś pozwolić jej powiedzieć mi o tym na początku – na samym początku. Nie wiem, czyja to jest wina, ale wiem, że kiedy Annalise wprowadziła się tutaj, była przestraszona i samotna, i ufała tobie. Powinieneś jej pozwolić zaufać również mi. Może nie doszłoby do tego. – Jednak przez ponad dwadzieścia lat udało mi się zapewnić jej ochronę – odparł Frank, ale były to puste słowa, nawet dla niego. Nathan pokręcił głową, a jego głos był niski i pełen gniewu. – Teraz moja mama ma raka, a ja muszę wybrać pomiędzy opieką nad moją rodziną a opieką nad nią. Doskonale. – Przykro mi. Mięśnie na jego szczęce zadrżały. – Nie wiesz, jak to jest, kiedy komuś jest przykro. Nie była to wcale prawda. – Nathan, wiem, że jesteś zdenerwowany. Po prostu uspokój się i wszystko się ułoży – powiedział cicho Frank, zerkając na telefon. Nie chciał dawać im nadziei, że są bezpieczni. Jeszcze nie. Ale co jeszcze mogła spowodować ich panika? – Dzwonił do mnie mój partner. Sądzi, że mają Garcię. Nathan stał i wlepiał w niego wzrok, zakłopotany. – Jadę do Duluth, aby to potwierdzić, ale czekam na Annalise. Chcę ją zabrać ze sobą, aby po raz ostatni spojrzała na Garcię… – Czyś ty oszalał? Nadal budzą ją koszmary – sądziłem, że to przez wypadek, ale ponieważ nie było żadnego wypadku, z pewnością chodzi o Garcię i to, co jego ludzie jej zrobili. Kiedy o tym pomyślę, chcę mi się wyć, a przecież żyję z tym tylko jeden dzień. Wyobraź sobie, jak to jest mieć to wszystko w głowie przez lata, jak nachodzą cię te obrazy, a ty nie możesz nikomu o tym powiedzieć. – Podniósł rękę do góry, jakby przeciwstawiał się propozycji Franka. – W żadnym przypadku ona tam nie pojedzie, żeby spojrzeć w jego twarz i jeszcze raz przechodzić przez ten koszmar. – To mogłoby pomóc… – Nic tu już nie pomoże. Przez ostatnie kilka dni zdołałeś zrujnować wszystko, co udało się stworzyć Annalise. Wszystko, co razem stworzyliśmy. Frank, po prostu wyjedź. Proszę, po prostu wyjedź i nigdy tu nie wracaj. – Nathan, nie mogę tego zrobić. Ona jest pod moją ochroną. Muszę jej zapewnić bezpieczeństwo. – Ona jest pod moją ochroną. Stało się to, kiedy stanęła ze mną przed ołtarzem. Razem przez to przechodzimy i obiecuję ci, że pod moją opieką nic się jej nie stanie.
– Na przykład nie zostanie postrzelona? Nathan znów się zamachnął. Frank odskoczył, ale zdążył złapać jego rękę i zablokować ją. – Nathan, bądź poważny! Wyobrażasz sobie, że kim ty jesteś? Jesteś agentem nieruchomości z małego miasteczka. Nigdy nie miałeś do czynienia z tego rodzaju ludźmi. Wiem, co mam robić i musisz mi na to pozwolić. – Puść mnie! Nathan zadał mu cios łokciem w żebra, a Frank uwolnił go. – Nathan, nie chcę tego robić w ten sposób. Faktem jest, że nie ty jesteś za nią odpowiedzialny – ja jestem. To, że włączyłeś się w całą sprawę, może mieć tylko taki skutek, że ktoś… – znacząco spojrzał na zdjęcie leżące na podłodze – na tym ucierpi. Nathan rzucił przekleństwo w jego kierunku. Ciche, mocne i zasłużone. Frank zacisnął szczęki. – Przykro mi, ale poczekam na twoją żonę i zabieram ją ze sobą. – Po moim trupie. – Mam nadzieję, że nie. Nathan nic nie odpowiedział. Ale Frank zauważył malującą się w jego oczach frustrację. Ten sam rodzaj frustracji, który kiedyś odczuwał Frank, obserwując, jak jego żona wymyka mu się z rąk. Nawet przed rakiem. Głos Franka złagodniał. – Posłuchaj, może uda nam się wypracować jakiś kompromis? Poczekasz tu na Annalise, a kiedy się pojawi, zamknijcie się w domu. Pojadę do Duluth i stamtąd do was zadzwonię. Jeśli pojawią się jakieś kłopoty, zadzwonię do biura szeryfa i poproszę o ochronę dla was. Ale proszę, bez żadnych szaleństw. Frank zerknął na swój telefon. Widać, że słowa przychodziły mu z trudem. – Czy mógłbyś przeprosić twoją mamę ode mnie? – A co byś chciał, żebym jej powiedział? Że była tylko pionkiem w twojej grze? Jego słowa były jak cios prosto w serce Franka. – Powiedz jej, co chcesz. – Nawet nie spojrzał na Nathana, wychodząc z domu w kierunku swojego wypożyczonego samochodu. Pewnie Nathan miał rację – być może nigdy nie dowie się, jak to jest, gdy komuś jest przykro. Zwłaszcza, jeśli Luis Garcia nie był martwy.
*** Nathan miał ochotę uderzyć kogoś. Lub coś.
Dać fizyczny wyraz szarpiącemu go wewnątrz bólowi. Mógł zabić własnego syna. Zabić. Chwila ta trzymała go w żelaznym uścisku, pozbawiała oddechu, kiedy odtwarzał ją w zwolnionym tempie. Zasnął z ręką na spuście. Jakiś hałas i panika, zbudzona gdzieś głęboko w jego podświadomości. Obudził się, gotowy, aby zaatakować, kierując pistolet w kierunku hałasu. Ale nacisnął spust, zanim zdołał wymierzyć w cel, którym był jego syn. Dzięki Ci, Boże. Uderzyła go fala gorąca, a wzdłuż kręgosłupa spłynęła strużka potu, kiedy próbował strząsnąć z siebie tę chwilę. Przyłożył dłoń do piersi. Jego serce waliło jak młotem. Henry’emu nic się nie stało. Nikomu z nich nic się nie stało. Kiedy skończył odkurzać, zerknął na zegarek. Annalise powinna już być z powrotem w domu. Być może szkoła była dzisiaj dla dzieci najbezpieczniejszym miejscem. W tym musiał przyznać Frankowi rację. Przejechał odkurzaczem jeszcze sofę, zdejmując poduchy i znajdując szkło nawet między nimi. Odkurzył również swój fotel, a potem znów zjechał na dywan, słysząc chrzęst szkła w rurze od odkurzacza. Powinien włożyć coś innego na stopy, ale japonki leżały przy drzwiach, a on złapał je z przyzwyczajenia. Jakiś kawałek szkła oparł się sile ssania odkurzacza i wbił się w jego stopę. Zrzucił klapki i wyciągnął go. Ze stopy zaczęła kapać krew. Wyłączył odkurzacz i utykając podszedł do zlewu w kuchni. Złapał za ściereczkę i przyłożył ją do rany. Zostawił krwawe odciski stóp wzdłuż całego dywanu i drewnianej podłogi. Trzymając ścierkę przy stopie, skacząc na jednej nodze, dotarł do sypialni. Jak zwykle panował tu rozgardiasz jak każdego ranka, ale coś było nie tak… Chwileczkę. Szuflady komody Annalise były powysuwane, a ich zawartość leżała porozrzucana na podłodze i na łóżku. Buty walały się pod nogami niczym odłamki bomby. W łazience tacka z kosmetykami na blacie opustoszała, jakby jego żona wrzuciła wszystko luzem do torby. Najwidoczniej niewiele wzięła, bo mało rzeczy ubyło. Ale zabrała Biblię ze swojego stolika nocnego. I paszportowe zdjęcia dzieci w potrójnej ramce. Zostawiła większe zdjęcie z ich ślubu i pomniejszoną
replikę fotografii ich rodziny z salonu, która została zniszczona strzałem. Nie mógł pozbyć się przeczucia, które znów zaczęło się skradać gdzieś w okolicy żołądka. Annalise zostawiła go. Nathan usiadł na łóżku. Na pewno uciekła, bo pragnęła ich chronić, ale… Ale nie wierzyła wystarczająco mocno w niego, w to, że ją obroni, będzie przy niej trwał. Co oznaczało, że kłamała również w tej kwestii, przez lata. Na dobre i na złe – akurat! Siedział, wsłuchując się, jak mocno bije jego serce. Rzucił okiem na zegarek. Potem nieco trzęsącymi dłońmi sięgnął po telefon. Połączył się z jej skrzynką głosową. Może wyłączyła komórkę. Odstawił telefon na miejsce. Wstał. Zrobił głęboki wdech. Więc do tego doszło. Spojrzał na rozgardiasz na łóżku, zwykle tak idealnie zaścielonym rano przez jego żonę. Dzisiaj pościel leżała w nieładzie, dowodząc niespokojnego snu – jeśli w ogóle spała – i ich burzliwego poranka. Miał ochotę zedrzeć ją z łóżka, zwinąć w kłębek i rzucić przez pokój. Zamiast tego, podskakując, wrócił do łazienki. Otworzył szufladę z apteczką i wyciągnął pudełeczko z plastrami. Usiadł na ubikacji, aby przykleić jeden na ranę. Potem wstał i kuśtykając, wrócił do sypialni, ale jego umysł był dziwnie spokojny. Odeszła od niego. Z całym tym bałaganem, który uczyniła z ich życia. Złapał za kołdrę, pociągnął ją i wygładził na wierzchu. Rzucił poduszki – może nieco za mocno – na szczyt łóżka. Nathan odwrócił się i wyszedł z pokoju. Zatrzymał się na progu salonu. Krople krwi wsiąkły w berberyjski dywan, który leżał tu od niedawna. Oszczędzali na niego każdy grosz przez rok, a Annalise czekała do corocznej wyprzedaży, żeby wybrać odporny na plamy, dokładnie taki, jakiego potrzebowała. Podszedł do zlewu w kuchni i wyciągnął spod niego stare wiaderko po lodach, po czym napełnił je wodą i wlał nieco środka czyszczącego Pine-Sol. Nie zważał na to, że gorąca woda parzy mu dłonie, kiedy zanurzał w niej szmatkę. Rzucił się na plamy. Tarł każdą z osobna z taką siłą, że właściwie niszczył dywan.
Właśnie żona go opuściła i o mały włos zastrzeliłby własnego syna. Woda przybrała metaliczny kolor. Jego dłonie zrobiły się szorstkie. To była wina Annalise. Jeśli tylko zaufałaby mu – nie tylko dzisiaj, ale od początku, od samego początku… Ale ona twierdziła, że w niego wierzy. – Nathan, możesz wszystko osiągnąć. Jesteś moim bohaterem – zaczął ją przedrzeźniać. Potrącił wiadro i krwista woda wylała się drugą stroną, a czysty dywan natychmiast nią nasiąknął. Doskonale. Najgorsze, że nadal widział krwawe odciski swoich stóp. Rzeczywiście, niesamowicie odporny na plamy. Postawił wiadro i znów podszedł do zlewu, żeby wylać resztki zakrwawionej cieczy. Wypłukał wiaderko i nalał do niego świeżej, niemalże wrzącej wody. Usunie te plamy. Dywan będzie jak nowy. A jeśli ona chce zrobić to sama, jeśli chce go porzucić… To ona ich w to wpakowała; niech się wynosi z miasta. Z ich życia. Dźwignął wiadro ze zlewu z taką siłą, że woda opryskała mu nogi. Zaklął, po raz drugi dzisiaj – tak, przez nią stawał się człowiekiem, którym nigdy nie chciał być – i zaniósł wodę do salonu. Nogi paliły go od gorącej wody. Nie czuł nawet dłoni, kiedy wykręcał ścierkę, a potem zdecydował się po prostu wylać wodę bezpośrednio na zabrudzone miejsca. Dywan nasiąkał wodą, która wylewała się poza kontury plam, przelewając się na czyste miejsca. Dalej zaciekle szorował, przesuwając się od jednej do drugiej. – Nie poślubiłem Deidre O’Reilly, nie, dziękuję bardzo. – Nathan? Wzdrygnął się i odwrócił gwałtownie, znów uderzając w wiadro. Przewróciło się do góry dnem, ale Nathan zignorował to, bo wlepił wzrok w Johna Christiansena. Miał na sobie kurtkę Pogotowia Ratunkowego, a w oczach troskę. – Z kim rozmawiasz? Nathan zdołał powstrzymać się od odpowiedzi i odwrócił się, aby ratować wiadro. – Z nikim. Ze sobą. Z idiotą sprzątającym bałagan, którego narobiła jego żona. John odwrócił się i wszedł do kuchni, nic nie mówiąc. Po chwili wrócił z rulonem ręczników papierowych. Rzucił je na dywan zalany wodą i zaczął ubijać stopami. Nathan stanął na nogi. Był cały mokry, jego spodnie i koszula również. Zaczęły go uwierać.
– Byłem w drodze do szkoły na zajęcia z pierwszej pomocy. Pomyślałem, że najpierw wpadnę i napiję się z tobą kawy… Co tu się dzieje? – John uniósł do góry brew, tocząc wzrokiem po Nathanie, jego skaleczonej nodze, a potem po roztrzaskanej ramie obrazu. W końcu po dziurze, którą zostawił w ścianie wystrzał Nathana. – Czy wszystko w porządku? Nathan chwycił wiadro, chcąc nim rzucić. – A czy to wygląda na porządek? – Ale powstrzymał się i odparł. – Nic mi nie jest. – Jasne. Właśnie widzę. – John… – Miał ochotę zamachnąć się na niego i wyładować swój gniew. John powstrzymał jego rękę. – Wiesz, że jestem po twojej stronie. Co się stało? Nathan wpatrywał się w ręczniki nasiąkające krwią i wodą. – Annalise odeszła ode mnie – to się stało. – Raczej wątpię. – Naprawdę, zostawiła mnie. – Nathan, nie zrobiłaby tego. Ona cię kocha i kocha swoje dzieci. Przez cały ten czas, który się znamy, nie było ani jednej chwili, w której nie chwaliłaby ich i nie byłaby z ciebie dumna. Nie zostawiła cię. – Nie znasz Annalise. John zmarszczył brwi. – Znam Annalise tak długo jak ty. – Nie, nic nie rozumiesz. Żaden z nas nie znał Annalise. Nie jest tym, za kogo się podaje. – Nathan poczuł gdzieś w tyle głowy ostrzeżenie, ale szczerze mówiąc, nie był już w stanie ani chwili dłużej dźwigać tych wszystkich tajemnic. Jak Annalise mogła to robić przez dwadzieścia lat? – Nazywa się Deidre O’Reilly i od kiedy przyjechała do Deep Haven, jest objęta programem ochrony świadków. Nathan musiał przyznać, że zareagował lepiej niż John, który wpatrywał się w niego, jakby mówił po portugalsku. – Tak. Przez wszystkie te lata okłamywała nas. Okłamywała mnie. Ukrywa się przed jakimś dilerem narkotykowym, który jest teraz na wolności i chce ją dorwać. – Nathan… – Och, i jeszcze coś. Wujek Frank? To nie jej wujek. Lepiej usiądź, bo wujek Frank tak naprawdę to jej ochroniarz i jest tu, aby przenieść ją i naszą całą rodzinę. John rzeczywiście usiadł. – Jednocześnie zaczął spotykać się z moją mamą, która, jak sądzę, zakochała
się w nim. Jeszcze coś na dokładkę? Ale dopiero się rozkręcam… Mama… ma… raka. Wyrzucił to z siebie najszybciej, jak mógł, mając nadzieję, że te słowa nie dotkną go; dusił je w sobie od momentu, kiedy wyznała to – a właściwie zrobił to Frank – dzisiejszego ranka. – Tak mi przykro! – Och, wiedzie się teraz naprawdę fajnie w rodzinie Deckerów. A zwłaszcza Colleen, bo ponoć którejś nocy jej chłopak był u niej w pokoju. – Co? John zerwał się na równe nogi i wyglądał, jakby dla Nathana mógł rozedrzeć chłopaka na kawałki. Oddany przyjaciel. – Tak. A wczoraj jadłem z nim kolację. I wydawał się nawet miłym dzieciakiem. Podałem mu rękę na powitanie. A powinienem wyrwać mu ją razem z obojczykiem. – Nie może być aż tak źle. – Nic bym nawet nie wiedział, ponieważ Annalise nie puściła o tym pary z ust. Jeszcze jedna tajemnica, którą przede mną ukrywała. Ale przecież nie usłyszałeś jeszcze najlepszego… Kto zrobił tę dziurę w ścianie i prawie zabił mojego jedenastoletniego syna? Ja. Niemalże zabiłem własnego syna, John. – Pokręcił głową i podszedł do okna. – Siedziałem całą noc ze starą dwudziestką dwójką na kolanach, a kiedy rano Henry wszedł do pokoju, obudziłem się, podskoczyłem i strzelba wystrzeliła. – Czuł, że jego głos zaczyna się łamać, a ból w klatce piersiowej natężać. – I tylko dzięki łasce Boga Henry nie leży tutaj martwy. Zrobiło mu się niedobrze, musiał się pochylić i objąć kolana. Oddychać. Prawie nie słyszał swojego głosu, bo serce waliło jak oszalałe. – Więc kiedy ci mówię, że Annalise odeszła ode mnie, uwierz mi. Nie żartuję. Uciekła ode mnie, od tego bałaganu. Modlę się tylko, żeby zabrała go ze sobą i pozwoliła nam żyć w spokoju. Zamknął oczy, próbując się opanować i uspokoić. Przez chwilę nikogo bardziej nie nienawidził niż siebie. – Jak mogłem pozwolić na coś takiego? Jak sprawy mogły przybrać taki zły obrót? – Nathan, usiądź. Wyglądasz, jakbyś miał za chwilę zasłabnąć. Nathan poczuł na ramieniu rękę, strząsnął ją, ale zdołał paść na swój fotel. Nie, tylko nie to miejsce. Przeniósł się na sofę. Ukrył twarz w dłoniach. – Czuję się, jakbym wchodził na boisko trzydzieści lat temu, w bałagan, którego narobił mój ojciec. Widzę katastrofalne skutki jego decyzji, jego
błędów, a teraz ja muszę żyć na tym rumowisku. – Nathan potarł dłonią kark. – Ogromna część mnie mówi… cóż, krzyżyk na drogę! Pozwól jej odejść. Zapomnij o Annalise – lub Deidre – i ratuj, co się da. Zamknął oczy. Ratować, co się da. Tak, jak zrobiła to jego matka. Poradził sobie bez ojca, więc jego dzieci mogą nauczyć się żyć bez swojej matki. Czy mają inny wybór? – Więc zamierzasz się poddać. Odejść. Zrobić tak, jak twój ojciec. Nathan spojrzał na Johna, który trzymał ręce w kieszeniach, przeznaczonych na różne przybory. – Nie jestem moim ojcem. Poza tym to nie ja odszedłem. – Właśnie, że tak, Nathan. Oddajesz swój ekwipunek, jak wtedy na boisku szkolnym. I może nie zdradziłeś żony, ale znowu to robisz – pozwalasz zepchnąć się na aut z powodu tego, co ktoś zrobił, zamiast walczyć o to, czego pragniesz. – To nie jest futbol, John. To jest moje życie. Byłem oszukiwany przez dwadzieścia lat! Proszę, już bez żadnych sportowych metafor. – Okej. Dobra. Ale prawda jest taka, że kiedy poślubiłeś Annalise, poślubiłeś zarówno jej przeszłość – tę dobrą i tę złą – jak i jej przyszłość. Zgodziłeś się na cały pakiet, kiedy stanąłeś z nią przed ołtarzem. – Nawet nie znam osoby, z którą się ożeniłem. Jeśli nie jest tym, za kogo się podawała, kiedy się z nią żeniłem, czy mój ślub jest nadal ważny? Nie pomyślał o tym wcześniej i nagle przeraził się, z jaką łatwością przyszło mu zwolnienie z przysięgi małżeńskiej. Nigdy nie poślubił Annalise… ponieważ nie istniała. Bóg nie będzie miał nic przeciwko jego rozwodowi w przypadku, kiedy tak naprawdę nigdy jej nie poślubił, zgadza się? – Nate, to kłamstwo! Annalise jest osobą, z którą się ożeniłeś. Nie ma znaczenia, jak się nazywała. Poślubiłeś jej serce, jej duszę, umysł i ciało, i kochałeś ją przez dwadzieścia lat. A że miała przed tobą jakieś tajemnice – czy powiedziałeś jej o tym, jak zanim wróciłeś do domu, upiłeś się i zostałeś aresztowany za nieprzyzwoite zachowanie i obnażanie w miejscach publicznych? Nathan spiorunował go spojrzeniem. – To był dziecinny wygłup licealisty. Nie można tego nawet porównywać. John wyprostował się. – Zatem niech nastąpi pełne odsłonięcie. Kąpanie się nago w Jeziorze Górnym może nie będzie dla niej żadną rewelacją. – Przestań. – Widzisz, właśnie o to mi chodzi. To nie ty. Teraz byś tego nie zrobił – ona
również nie jest osobą, jaką była w przeszłości. Annalise jest kimś, kim była każdego dnia przez ostatnich dwadzieścia lat. Nathan, ona cię kocha. A Bóg kocha was oboje. Zesłał wam tyle łask, a teraz z Bożą pomocą uda ci się to naprawić. Nathan nie poruszył się. – Nie mów mi o Bożej łasce. John, nie zepsułem tego. Dotrzymałem swoich obietnic. Byłem wierny, utrzymywałem rodzinę. Próbowałem być dobrym mężem. I co dostaję w zamian? Kłamstwa. Gdzie teraz jest ta Boża łaska, Boża pomoc? Gdzie te obietnice? – Twoje obietnice polegają na trzymaniu się wyznaczonego kursu. Na posłuszeństwie. Na twoim „tak” i „Amen”, które wypowiadasz dziełu Boga, i jego obecności w twoim życiu, cokolwiek się dzieje. W ten sposób przejawiają się Boże obietnice. Nathan potrząsnął głową. – Nie osądzaj miłości Boga do ciebie w tych okolicznościach, Nathan. Osądzaj ją w oparciu o to, co na pewno wiesz, że jest prawdą. Bóg cię kocha i da ci siłę, aby zrobić to, co jest właściwe. Tylko trzymaj się kursu. Tego chce od ciebie Bóg – wiary na co dzień. A nie… – John wskazał na ścianę. Nathan podążył wzrokiem do małego otworu w ścianie. Pęknięcia biegły od ziejącej dziury niczym pajęczyna. Ale jak wiele innych pęknięć w domu, mógł naprawić i to, zagipsować, pomalować i sprawić, że ściana będzie wyglądać jak nowa. Nawet ładniej. Mocniej. Być może jego dom nigdy nie będzie luksusowy, ale zawsze będzie… domem. A Nathan Decker znał wartość domu. Być może nie był twardzielem, może nie potrafił posługiwać się bronią, ale jak długo będzie żył i oddychał, nie pozwoli odejść Annalise bez walki.
szesnaście
Zegar w sali angielskiego przestał działać. Wskazówka utknęła na stałe na 11:33. Jeszcze dwie minuty. Dwie nieznośnie męczące, pełne zaciskania zębów i skurczy żołądka minuty, zanim Tuck będzie mógł uciec od paplaniny pani Hallberg o relacji pomiędzy Makbetem a Darth Vaderem – co byłoby niezłym zestawieniem, gdyby w ogóle był zainteresowany wiedzą o tragicznych bohaterach. A on pragnął tylko widywać się z Colleen. Przyciągać ją do siebie, całować. Na potwierdzenie tego rzeczywiście, wczoraj wieczorem zjadł kolację z jej rodziną i nikt nie wytoczył mu procesu, nikt go nie skazał. Nikt nawet nie dał mu odczuć, że jest jak bezdomny wędrowiec zaproszony na świąteczną kolację. Czuł się jednym z nich – Deckerem. Członkiem jej rodziny. Tak jakby znów mógł zostać do nich zaproszony. Och, musiał być durniem, że w to uwierzył. Jak mógł pomyśleć, że pan Decker naprawdę nie skrywał urazy, kiedy uścisnął jego dłoń na powitanie. I że przyszło mu do głowy, że pani Decker mu wybaczyła. Ale chwila. Widział dzisiaj Colleen wchodzącą do szkoły. Wyglądała na trochę zagniewaną, jakby znów pokłóciła się z matką. Proszę, żeby tylko znowu nie chodziło o niego. Próbował ją dogonić, ale zadzwonił dzwonek i dała nura do swojej klasy na lekcję angielskiego. Nie odpowiadała też na jego SMS-y. Zobaczy się z nią podczas lunchu w stołówce. Na szczęście nie lubiła wtorków, kiedy serwowano tortille, więc może zaproponuje, żeby poszli gdzieś na kawę albo do baru kanapkowego. Oczywiście przez to wpadli w zeszłym tygodniu – mieli potajemną schadzkę na parkingu przed latarnią morską. Ale wszystko przybrało inny obrót od ostatniego wtorku. W ten wtorek pani Decker go polubi. W ten wtorek zaprosi Colleen na
randkę w piątkowy wieczór, a w sobotę może będzie już oglądać mecz z całą rodziną. Jeszcze trzydzieści sekund. Pani Hallberg zapisywała zadanie domowe na tablicy. Zwykle musiał przeczytać je kilka razy, zanim był w stanie poskładać litery. Teraz wlepiał w nie wzrok, próbując rozszyfrować właściwie numery stron, kiedy – wreszcie! – zadzwonił dzwonek. Tuck zgarnął książki – później zajmie się zadaniem domowym – i wypadł z klasy wraz z innymi uczniami. Wrzucił książki do szafki i ruszył w kierunku stołówki. Na przodzie kolejki stały szkolne gwiazdy sportu ze swoimi dziewczynami przyklejonymi do ich ciał. Kilka przyjaciółek Colleen z drużyny siatkówki zajmowało miejsca przy stołach. Zwykle siadała z nimi, ale kiedy zaczęła spotykać się z Tuckerem, wolała jego towarzystwo i kilku swoich koleżanek z ich chłopakami. Znał ich – jeden grał w koszykówkę, drugi uprawiał narciarstwo. Nie byli jego przyjaciółmi, ale szczerze mówiąc, nie miał ich zbyt wielu. Tuck oparł się o drzwi, wyciągnął telefon i zaczął szukać wiadomości od niej. Nic. Przyglądał się rosnącej kolejce. Zapach pikantnej, mielonej wołowiny i tłuszczu wypełnił stołówkę, wraz z szumem rozmów, przerywanym sporadycznymi okrzykami. Pewnie wszyscy już się zaczęli na niego gapić, więc raz jeszcze rzucił okiem na pomieszczenie, a potem ruszył w kierunku stołu, przy którym siedziały siatkarki. – Cześć, Tuck – odezwała się Amelia Christiansen, kiedy do nich podszedł. Jej rodzina miała ośrodek wypoczynkowy nad jeziorem Evergreen. Była ładną dziewczyną o ciemnych włosach i zielonych oczach. – Cześć. Widziałaś Colleen? Obok niej siedziała Ginny Iverson. Jej blond włosy były ściągnięte w wysoką kitkę. – Tak. Pewnie jest na sali gimnastycznej, pracuje nad serwami. Była jakaś rozdrażniona dzisiaj na angielskim, więc trener powiedział jej, żeby poćwiczyła na piątej lekcji. Rozdrażniona. Być może rzeczywiście pokłóciła się z mamą. Myśl ta była jak uderzenie, które na chwilę pozbawiło go oddechu. Znowu wyciągnął telefon. Wszystko OK? Colleen, no dalej, odpowiedz. Ale nic nie odpisała. Ruszył do wyjścia, kierując się do sali gimnastycznej. Właśnie był na zakręcie, kiedy z męskiej toalety wyszedł Jason.
– Cześć, Jason. – Tuck przechodził obok niego, ale coś szarpnęło nim do tyłu. Ręka Jasona zacisnęła się na jego ramieniu. – Jeśli szukasz mojej siostry, to lepiej trzymaj się od niej z daleka. – Jason obrócił go w drugą stronę. Jego oczy pociemniały. Jakaś pięść zacisnęła się w jego żołądku. – Dlaczego? – Między wami już wszystko skończone. Koniec. Zrzucił ręką Jasona. – Odczep się, koleś. Jason stał przez chwilę. Na jego twarzy malowało się napięcie. Nie był dużym dzieciakiem – większość czasu spędzał na scenie, recytując Szekspira – ale widać było, że jest silny, kiedy tak stał na korytarzu. Dzieciaki przechodzące obok zaczęły się na nich gapić. Na pewno nie potrzebował bójki tutaj, na środku korytarza. Tuck uniósł do góry ręce. – Gościu, nie wiem, o co cała ta afera… – Może o wizytę w pokoju mojej siostry o północy? – Co…? Poczekaj chwilę… Jason zamachnął się. Nie był na tyle blisko, żeby go mocno uderzyć, ale jego pięść otarła się o Tucka, który zdążył odskoczyć. – Hej, koleś! Ale Jason nie zatrzymał się. Podszedł szybko do niego i popchnął go. Tuck zachwiał się, upadł na podłogę, ale błyskawicznie zerwał się na nogi i zaczął krążyć wokół Jasona. Kilkoro dzieciaków zatrzymało się, żeby popatrzeć. Tuck mówił cichym głosem. – Jason, to nie tak, jak myślisz. Nic się nie wydarzyło. – Jesteś bydlakiem, Newman. Trzymaj się od mojej siostry z daleka. – Jason znów ruszył w jego kierunku. Tuck uskoczył, a Jason się zachwiał. Uderzył w rząd szafek. Zbierał się coraz większy tłum. Czuł pulsujące w powietrzu słowa. Walcz. Walcz. Tucker uniósł ręce do góry. – Gościu, uspokój się. Jason wyprostował się i rzucił się na Tuckera. Ten złapał go w pasie, a Jason uderzył w szafki po przeciwnej stronie korytarza. Odsunął go i uderzył dłonią w mostek, co pozbawiło Jasona oddechu. Upadł, ledwo dysząc. Tuck odskoczył od niego. – O co ci chodzi? – Chodzi mi o to, żebyś trzymał łapy z daleka od mojej siostry. – Jason, ciężko dysząc, rzucił się na Tucka. Och, nie! – Nic nie rozumiesz, człowieku. Nie śpię z twoją siostrą. Tak
naprawdę właśnie robię wszystko, żeby z nią nie spać. Wyobraź sobie, durniu. Tuck usłyszał, że ktoś z trudem łapie powietrze. Odwrócił się i kątem oka wyłowił Colleen. Stała na korytarzu w stroju do treningu pobladła na twarzy. Nie powiedziała ani słowa w jego obronie. Nie zrobiła nic, żeby go ratować. Jakiś mężczyzna stał tuż za nią. Duży facet – Tuckowi przyszło do głowy, że być może jest to tata Amelii. Miał na sobie kurtkę, która wyglądała trochę jak polowy mundur gliniarza. Cóż, nie pozwoli się uciszyć, zanim nie wygarnie komuś całej prawdy. Odwrócił się do Jasona i głosem pełnym złości powiedział. – No proszę cię, każdy wie, że kręcisz z Harper Jacobsen. Ale przecież to nie ma znaczenia, prawda? Nazywasz się Decker i jesteś chodzącym ideałem. Zawsze postępujesz właściwie. Ale taki facet jak ja, bez względu na to, co zrobi, nigdy nie zazna spokoju. Wiesz co – naprawdę polubiłem twoją siostrę i po prostu chciałem wiedzieć, czy u niej wszystko w porządku. Spróbuj trzymać ją z dala od kłopotów, okej? Ale do tego możesz potrzebować smyczy. Kiedy spojrzał na Colleen, miała zaciśnięte usta i odwróciła od niego wzrok. Trochę żałował swoich słów. A może żałował wszystkiego – jak mógł uwierzyć, że taka dziewczyna będzie z nim chodzić, że stanie się częścią jej rodziny, że zmieni swoją reputację. Przepchnął się przez tłum obok Colleen. Tata Amelii stał na jego drodze. Tuck rzucił w jego kierunku. – Rusz się. Tego również pożałował, ale właśnie tego się po nim spodziewano, a on lubił spełniać oczekiwania innych. Był zszokowany, że mężczyzna ustąpił, patrząc na niego jakby ze smutkiem. – Rób to, co uważasz za właściwe, Tucker – odezwał się na tyle głośno, że usłyszał go Tuck i cała szkoła. Cóż, próbował już pójść i tą drogą. Niemalże zaczął biec, po tym jak majestatycznie wyszedł ze szkoły, jakby uciekał przed aresztowaniem, zawieszeniem w szkolnych obowiązkach. Może nigdy tu nie wróci. Pędził, nie zatrzymując się, dopóki nie znalazł się na parkingu. Przy krawężniku stała z włączonym silnikiem, brudna po przebytej drodze, stara, poobijana honda. Miał opuszczoną głowę, ale zerknął na faceta siedzącego w środku. Kierowca prześliznął się wzrokiem po sylwetce Tuckera. Miał zaciśnięte usta i kilkudniowy zarost. I tatuaż, który ciągnął się
wokół jego szyi, aż do podbródka. Tucker raz jeszcze rzucił na niego okiem, kiedy go mijał. Wydawało mu się, że to był wąż. Mężczyzna wyglądał na kryminalistę. Pewnie w ten sam sposób widziała go rodzina Deckerów. Rzeczywiście był głupcem, sądząc, że kiedykolwiek będzie pasował do ich świata.
*** Po wielu godzinach badań i jeszcze dłuższym czasie oczekiwania na wyniki Helen przynajmniej nie musiała stawić czoła temu, co miała usłyszeć ubrana w bawełniane prześcieradło z rozcięciem na plecach, w które ciągle jej wiało. Paula zwróciła jej godność, umieszczając ją w prywatnej poczekalni, gdzie mogła obserwować promienie słoneczne spływające z nieba w dół. Ale nie były w stanie dosięgnąć jej duszy. Jak Frank mógł ją tak zdradzić? Szpiegować ją, a potem wyjawić jej tajemnicę całej rodzinie? Powinna była słuchać swojej intuicji i nie wpuszczać go do swojego życia. Nie potrzebowała Franka Harrisona. Tak, przy nim czuła się młoda i pełna życia i uwierzyła, że mogłaby żyć poza Deep Haven. Ale nie potrzebowała go, żeby czuć się szczęśliwa, aby zmienić swoje życie. Na litość boską, znała go tydzień, a nawet mniej i już zdecydowała się budować z nim swoje życie? Musiała chyba mieć również guza mózgu. Od kilku dni w ogóle siebie nie poznawała. Oszukiwała się, wierząc, że mogła jej się trafić druga szansa na miłość. Stara, głupia kobieta. Powinna raczej skoncentrować się na tym, co się wydarzyło w domu Nathana, że zasnął ze strzelbą na kolanach. Helen przycisnęła dłoń do klatki piersiowej. Dobry Boże, wydał jej się taki obcy dzisiaj rano, kiedy kazał jej wyjść. Co gorsza, patrzył na Annalise z taką złością… Przypominało jej to bardzo sposób, w jaki Dylan patrzył na nią tego ostatniego dnia, kiedy powiedziała mu, jeśli ona mogłaby o tym zdecydować, to nigdy nie zobaczyłby już swego syna na oczy. Przełknęła ślinę przez zaciskające się jej gardło. Błagam, Boże, spraw, żeby Nathan nie popełnił moich błędów. Rozległo się pukanie do drzwi. Kiedy Helen podniosła głowę, do pokoju weszła Paula. Wyglądała tak świeżo i młodo dzisiejszego ranka, ubrana w biały fartuch ze stetoskopem przewieszonym wokół szyi.
– Helen, dziękuję, że przyszłaś. Och, nie miała siły jeszcze raz przez to przechodzić. Nabrała powietrza. – Zanim zaczniesz, ja już zdecydowałam. Nie chcę chemioterapii. Nie mogę narażać mojej rodziny… – Helen. – Helen potrząsnęła głową. – Nie masz raka. Helen wlepiała w nią wzrok i słyszała tylko pulsowanie w skroniach. Nie miała… – W takim razie co mi dolega? – O, nie! A jeśli to coś gorszego? Jak choroba Gehriga lub Huntingtona? Położyła ręce na oparciu krzesła. – Być może masz toczeń. Zmęczenie, utrata wagi, nawet bóle głowy i podrażnienia żołądka. Masz wszystkie symptomy. Muszę zrobić jeszcze kilka badań, w tym test ANA, oraz będziemy musieli zbadać twój mocz, aby sprawdzić, czy nerki nie zostały zaatakowane. Masz niską hemoglobinę i delikatną anemię, ale trzy miesiące temu miałaś robiony skan całego ciała. – Paula pochyliła się do przodu i położyła dłoń na jej kolanie. – Nie masz raka. – A te siniaki? – To się nazywa plamica – wygląda jak siniaki, a niektóre z nich rzeczywiście są siniakami, ale właśnie tak objawia się toczeń. – Co to jest toczeń? – To przewlekła choroba autoimmunologiczna, która pojawia się kiedy twój system odpornościowy zaczyna atakować własne komórki i organy, łącznie ze skórą, krwinkami, mózgiem, sercem i płucami, nerkami, a zwłaszcza stawami. Może temu towarzyszyć fibromialgia i prowadzić do poważnych komplikacji, takich jak zawał lub atak serca. – Więc nie umrę powolną śmiercią. Mogę paść trupem w tym miejscu. – Helen. – Spokojnie, Paula. Trochę się z tobą przekomarzam. Paula uśmiechnęła się delikatnie. – Nie ma na to lekarstwa, ale potrafimy leczyć objawy. Jest jeszcze kilka możliwości leczenia homeopatycznego. Zrobimy jeszcze więcej badań, ale na tym etapie nie sądzę, abyś powinna oznajmiać swojej rodzinie, że masz raka. Mogliby spanikować. Och, kurczę! Nie pomyślała o tym. – Paula, bardzo dziękuję. Lekarka zostawiła Helen samą w poczekalni. Nie ma raka. Więc nie będzie musiała się mierzyć z powolną śmiercią. Nie będzie musiała desperacko zmieniać swojego życia, ruszać na podbój świata, żyć na krawędzi niebezpieczeństwa, jakby to były jej ostatnie chwile. Spojrzała na zegar i dużą wskazówkę zbliżającą się do dwunastej. Poruszała się w rytmie
jej serca, w rytmie jej życia. Ale może nie potrzebowała jakiegoś szczególnego powodu, żeby rzucić się na swoją drugą szansę. Może po prostu szukała powodu, takiego jak rak, aby znów zaryzykować i zakochać się. Zaryzykować i znowu stać się kobietą, która ciągle w niej tkwiła. Kobietą, która kiedyś wdrapała się na tylne siedzenie motoru Dylana. Kobietą, którą była, zanim jej nie zdradził. Kobietą, do której wracała… zanim Frank jej nie oszukał. Poza tym, że to ona była tą, która oszukiwała. Ludzie, którzy się kochają, nie mają przed sobą tajemnic. Może Frank zasługiwał na poznanie prawdy. Na wybór – zostać czy… wyjechać. Narzuciła płaszcz, starając się zwalczyć palące uczucie w gardle. Tak, powinna być z nim szczera. Teraz pewnie biedak główkuje, jak wyplątać się z jej życia, nie raniąc jej. Stała na korytarzu, gapiąc się przez okno na parking, gdzie połyskujące liście klonu rozłożyły się krwistą plamą na ziemi. Dlaczego musiała żyć wiedziona impulsami, składając razem strzępki rezultatów jej pochopnych działań? Zadzwoni do niego. Może… zaprosi go gdzieś na lunch. Lub kawę. Ale przede wszystkim zacznie od powiedzenia mu prawdy. Nigdy więcej żadnych tajemnic. Helen wyszperała w torbie telefon. Padł. Lub może jest po prostu wyłączony… No, tak. Wyłączyła go w kościele kilka tygodni – a może kilka miesięcy – temu, kiedy pastor o to poprosił. Przycisnęła guzik „włącz” i telefon ożył. Chwila… Czy miała numer do Franka? Może ma go Annalise… Telefon zabrzęczał, kiedy złapał sygnał. Cztery nieodebrane połączenia. Jak miała się dostać do skrzynki głosowej? Wykręciła numer i czekała na sygnał, a potem wbiła numer swojej polisy ubezpieczeniowej. Była to jedyna kombinacja liczb, którą była w stanie zapamiętać. I udało się! Pierwsze dwa połączenia pochodziły z kółka modlitewnego. Stare informacje, które skasowała. Musi koniecznie się zgłosić i nadgonić zaległości kościelne. Albo po prostu mieć włączony telefon. Następne to automatyczne połączenie z biblioteką. Zwróciła tę książkę już tydzień temu.
Ostatnie połączenie było od nieznanego numeru. Ale znała ten głos. – Helen. Nie wiem, czy odbierzesz tę wiadomość, czy nie. I kiedy. Ale… Muszę cię przeprosić. Tak, cóż…. ona też. Helen usiadła na ławce, dociskając telefon mocniej do ucha. Frank brzmiał, jakby był gdzieś na zewnątrz, słyszała wiatr wiejący w telefonie. – Muszę wyjechać. Wiem, że jesteś na mnie zła z powodu wyjawienia wszystkim twojej tajemnicy, ale… muszę z tobą porozmawiać. Wiem, co ci powiedział Nathan, ale nie mogę pozwolić na to, abyś uwierzyła, że to, co nam się zdarzyło, to jakaś gra lub kłamstwa. Gra? Kłamstwa? O czym on mówił? – Lub że nie było to dla mnie ważne. Pewnie już wiesz o Annalise i dlaczego zrobiliśmy to, co zrobiliśmy. Wszystko dla jej bezpieczeństwa, ale przysięgam, że nie chciałem cię oszukiwać. Jej serce ścisnęło się. – Miałem tylko nadzieję, że zdołasz mi zaufać, i jeśli będziemy musieli cię przenieść, zrozumiałabyś, że naprawdę próbowałem pomóc. Przenieść ją? O czym on mówi? – Zmieniłaś mnie, Helen. Obudziłaś coś we mnie…. Przepraszam, że nie będę mógł z tobą być. Chcę żebyś wiedziała, że jeśli kiedykolwiek potrzebowałabyś czegoś, zawsze możesz do mnie zadzwonić. Przykro mi…. Tak strasznie mi przykro. Telefon zamilkł. Helen wpatrywała się w aparat. Nic z tego nie rozumiała. Przenieść ją? A co z tym wszystkim miała wspólnego Annalise? Przysięgam, że nie chciałem cię oszukiwać. Co oznaczało, że jednak ją okłamywał… przynajmniej w jakiejś kwestii. Zamknęła oczy, powstrzymując się przed zrobieniem czegoś pochopnego, jak na przykład rzuceniem telefonem o podłogę. Lub oddzwonieniem do niego z prośbą, aby trzymał się od niej z daleka. Telefon zawibrował w jej dłoni. Spojrzała na numer. Nie. Nie chciała wiedzieć. Nie chciała już zawiedzionego uczucia. Nie chciała przerabiać jeszcze raz lekcji z przeszłości. Odebrała. – Co takiego? – Helen, błagam, nie rozłączaj się – muszę z tobą porozmawiać.
– Nie. Nie musisz. Już sobie wszystko powiedzieliśmy. Proszę, nie dzwoń już do mnie. Rozłączyła się i wcisnęła guzik zasilania. Tak, nigdy nie lubiła tych rzeczy. Dość już wygłupów. Drugie szanse po prostu zbyt dużo kosztują.
*** Tucker! Jego imię przylgnęło do serca Colleen. Nie odchodź. Colleen stała w drzwiach, obserwując, jak Tucker odjeżdża, z taką złością, z takim piskiem opon gwałtownie opuszczając parking. Nie winiła go za to. Powinna była coś powiedzieć, powstrzymać tę bójkę, a tylko stała w tłumie i obserwowała, jak walczy z jego bratem w holu. To ona była powodem bójki, a teraz miała ochotę po prostu zwiać. Może polecieć za nim. A może uciec jak najdalej stąd. Od momentu, kiedy przebudził ją strzał dzisiejszego ranka i zobaczyła brata stojącego w holu pełnym szkła, a potem… Dlaczego mama nic nie powiedziała tacie o Tuckerze? Przerażenie na twarzy ojca sprawiło, że chciała się rozpłakać. Może mama po prostu chciała ją ochronić. Na myśl o tym poczuła suchość w gardle i nie pomogło nawet przywoływanie obrazu bójki, który przewijała cały czas w swojej głowie. I teraz zostawił ją nawet Tucker. Spróbuj trzymać ją z dala od kłopotów, okej? Ale do tego możesz potrzebować smyczy. Tucker na pewno nie chciał, żeby to tak zabrzmiało. Czuł się po prostu zraniony. Zobaczyła Jasona otoczonego grupką gratulujących mu przyjaciół. Podeszła do nich, złapała go za ramię i odciągnęła na bok. – Czy to prawda, co on powiedział o tobie i Harper? – zapytała cicho. Jason obejrzał się ponad swoim ramieniem. – Zamknij się. Co…? – Po prostu trzymaj się z daleka od tego kretyna. – Zniknął w głębi korytarza. Patrzyła za nim, czując, jakby ją ktoś uderzył pięścią w brzuch. Więc Jason również miał swoje tajemnice. Jedyna różnica między nimi była taka, że on nigdy nie został przyłapany.
Widziała, jak odchodzi, i miała ochotę czymś w niego rzucić. A wczoraj, siedząc przy kolacji, była pewna, że wszystko się ułoży. Że mama wybaczyła jej ich kłótnie. Przecież wczoraj w nocy mama przyszła do jej łóżka i spały razem, jakby miała dziesięć lat. Myślała o tym, leżąc tak razem z nią, ze splecionymi rękami. Uwielbiała ręce mamy, ich siłę. Powinna być dla niej dzisiaj milsza, kiedy wychodziła z samochodu. Zadzwonił dzwonek, oznajmiając koniec przerwy. Colleen przez chwilę wahała się, po czym podeszła do swojej szafki, wyciągnęła z niej telefon i kurtkę. Narzuciła ją na ramiona i ruszyła do głównego wyjścia. Mogła pójść do domu na piechotę – nie było to tak daleko. Wiatr rozwiewał jej włosy, tarmosił liście u jej stóp, kiedy przechodziła przez parking. Żal palił jej wnętrze, rozpraszał ją. Nie usłyszała nadjeżdżającego samochodu, dopóki nie zatrzymał się tuż przy niej, dopóki nie wysiadł z niego kierowca, który ruszył w jej kierunku. Odwróciła się, zdziwiona. Mężczyzna miał posturę jej ojca, ciemne włosy, ciemną brodę z siwymi kosmykami. Pachniał, jakby nie kąpał się od kilku tygodni. Ubrany był w ciemną płócienną kurtkę i niebieską wełnianą czapkę. Rozejrzała się dookoła, szukając na parkingu innych ludzi, ale o tej porze dnia było tu pusto. Przeszło jej przez myśl, żeby zacząć krzyczeć, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu, kiedy mężczyzna chwycił ją za nadgarstek, szarpnął do siebie i przyłożył nóż do gardła. – Wsiadaj do samochodu, mała Deidre.
siedemnaście
Annalise weszła pod prysznic i skierowała twarz do góry, w kierunku padającego strumienia, pozwalając wodzie zmyć z niej okropności dzisiejszego dnia. Być może pomoże jej rozgrzać zmarznięte kości, ogrzać jej serce, sprawi, że poczuje się jak nowa. W końcu nie mogła być już Annalise Decker. Musiała znaleźć dla siebie nowe imię. Nową tożsamość. Ale jak miała wymazać wspomnienie swojego jedenastoletniego synka obejmującego ją na pożegnanie? Albo kiedy czytała mu wieczorami, a on wtulał się w jej bezpieczne ramiona? Albo słodki zapach Colleen, jej zachwycający uśmiech, to jak potrafiła wypełnić szczęściem jej serce, nawet kiedy miała ochotę zamknąć ją w pokoju na rok? Albo Jason? Słuchanie, jak recytuje wiersz i dumnie kroczy po salonie, jak prawdziwy Romeo. Był pierwszym jej dzieckiem, na którego widok zaparło jej dech w piersiach. Jak mogłaby zapomnieć Nathana? Smak jego ust. Jego mocne dłonie wokół jej talii. Zadygotała od gorąca płynącego z prysznica i zakręciła go. Złapała ręcznik. Nie, nie mogła już być nikim innym, tylko Annalise Decker. Może zmienić imię, ale nie tożsamość. Ostatnie cztery godziny spędziła, gapiąc się na wygasły kominek, a potem obserwując blask popołudniowego światła bijący od jeziora, wyobrażając sobie, co teraz może porabiać jej rodzina. Czy już się zorientowali, że odeszła? Helen byłaby na nią wściekła. A Nathan… Nathan już dawno jej wybaczył. Kiedy Colleen dowie się o kłamstwach swojej matki… och, Annalise modliła się tylko, aby jej córka nie wykorzystała tego jako wygodnej wymówki, żeby uciec z Tuckerem. Może powinna była zabrać Colleen ze sobą. Ale co wtedy? Miałaby jeszcze bardziej okaleczyć swoją rodzinę?
Annalise owinęła się ręcznikiem, uczesała włosy, a potem usiadła na brzegu mokrej wanny. Mogłaby tu zorganizować imprezę z okazji Super Bowl. Niemalże słyszała odbijające się echem o włoskie kafle bicie swego serca. Jak mogła ich opuścić? Ale jak mogła zostać? Jeśli Garcia wiedział, gdzie ona jest, nie byli bezpieczni. Narażała ich na niebezpieczeństwo. Zrobi wszystko, aby ich chronić. Annalise sięgnęła po balsam stojący na brzegu wanny, wycisnęła go na dłoń i zaczęła rozprowadzać na nogach. Jej ręka przesunęła się bo bliźnie na kolanie. Zniekształconej, wielkości mniej więcej gumki do ścierania. – Co to było? Upuściła butelkę z balsamem. W drzwiach stanął Nathan, w rozpiętej zielonej kurtce wojskowej, narzuconej na flanelową koszulę, wytartych dżinsach, wysokich butach, z których kapało na czysty dywan. Był nieogolony i wyglądał nieco szorstko, a nawet…. przerażająco. Nie uśmiechał się, a ona nie potrafiła niczego wyczytać z jego twarzy. Złość? Zmartwienie? – Chyba nie myślałaś, że pozwolę ci tak po prostu odejść, co? Że nie będę cię szukał? Że zostawię cię z tym samą? Objęła się rękoma. – Jak mnie odnalazłeś? – Szukam cię od kilku godzin… byłem już w połowie drogi do Duluth i wtedy zdałem sobie sprawę, że… musiałaś zostać w mieście ze względu na mecz Colleen. Przynajmniej posłuchać go przez radio. Więc zacząłem myśleć, gdzie czułabyś się bezpieczna? – Spojrzał za nią na jezioro. – Kochasz ten dom. Powinienem na to wpaść wcześniej. Jej gardło zacisnęło się. – Nie powinieneś był przyjeżdżać. Powinieneś pozwolić mi odejść. – Nie. – Wszedł do łazienki i ukląkł przed nią na mokrym dywaniku. Och, miał takie piękne oczy, takie, który przeszywały ją na wskroś. Jednak wydawały się być jakieś… inne. Silniejsze. – Annalise, jesteś moją żoną. Naprawdę tak uważam – na dobre i na złe. – Teraz jest zdecydowanie to złe. Potrząsnął głową. – Zdecydowanie nie. Złe byłoby, gdybyś od nas odeszła. Złe byłoby, gdybym nie wiedział, gdzie jesteś, i szalałbym z rozpaczy. Złe to myśl, że mógłbym budzić się codziennie bez ciebie i patrzeć, jak nasze dzieci cierpią bez matki. – Przełknął ślinę, odwrócił wzrok i zamknął powieki, jakby zbierał siły, żeby znów spojrzeć jej w oczy. – Złe byłoby wtedy, kiedy każdego
dnia zadawałbym sobie pytanie, czy jeszcze żyjesz? Otarła palcami łzy spływające po policzkach. Zacisnął mocno szczęki, jakby chciał zatrzymać wzbierający w nim ból. – Złe to wiedzieć, że pomyślałaś, że nie kocham cię wystarczająco mocno, aby zostać z tobą. Chronić cię. Być twoim mężem. Złe to zrezygnować z nas. – Nie zrezygnowałam z nas… ja tylko… – Przestałaś w nas wierzyć. – Chwycił jej rękę. – A dlaczego nie? Nathan, przecież Henry mógł dzisiaj zginąć przeze mnie. – O czym ty mówisz? Henry o mało co nie ucierpiał, ponieważ to ja zrobiłem coś głupiego i lekkomyślnego, podobnie jak ty, uciekając. Sądziłem, że sam to rozwiążę. Ale nie jesteśmy pozostawieni sami sobie w tym wszystkim. Przypominam sobie, że dodałem – tak mi dopomóż Bóg – do naszej przysięgi małżeńskiej. To znaczy, że w tym wszystkim jest z nami Bóg. – Bóg tego nie naprawi. Naśmiewa się ze mnie. W końcu dostałam, na co zasługuję. – Annalise bezradnie rozłożyła ręce. – Mówisz poważnie? Naprawdę tak myślisz? – Tak. Wszystko było doskonałe i nagle… – Nic nie było doskonałe, Annalise! – Nathan wstał. – Jason ma dziewczynę, o której nic nie wiemy i kto wie, co się między nimi dzieje. Colleen, którą w nocy odwiedził Tucker… Annalise odwróciła wzrok. – Tak, powinnaś mi powiedzieć, chociaż muszę przyznać, że morderstwo nie pomogłoby mi w kampanii. Spojrzała na niego, chcąc się upewnić, czy żartuje, czy nie. Być może nie. – Nathan, przepraszam. I twoją biedną matkę. Nie mogę uwierzyć, że ma nawrót raka. Wstrzymał oddech. – Tak, cóż, życie jest bolesne, chaotyczne i nieprzewidywalne. I ten Garcia jest tylko jedną ze strasznych rzeczy, które nam się mogły przytrafić. Ale nie możemy uciekać i zmieniać naszych imion za każdym razem, kiedy coś zagraża naszemu życiu. – To nie tak… – Ja wiem, kochanie, wiem. – Znowu przykucnął przy niej. – Może wyjazd z Deep Haven byłby najmądrzejszą rzeczą, jaką moglibyśmy zrobić. – Ściszył głos. – Ale podejmiemy tę decyzję razem. Ty i ja. Na dobre i na złe. W bogactwie i w biedzie. Jako rodzina Deckerów lub Smithów. – Spojrzał jej w oczy. – Powiedziałaś, że być może chcieliśmy innych rzeczy. Ale tak nie jest.
Zawsze chcieliśmy tego samego, od momentu, kiedy powiedzieliśmy sobie „tak”. Tak bardzo chciała mu wierzyć. – Nie rozumiesz. Garcia jest złym człowiekiem… – Lise, wiem, Frank mi powiedział. – Dotknął dłonią jej policzka. – Powiedział mi też, że być może go złapali. Znieruchomiała, wstrzymując oddech. – Naprawdę? – Ale nawet jeśli nie, nie pozwolę cię skrzywdzić. Ani naszej rodziny. Jeśli jest na wolności, wyjedziemy. – A twoja mama? Przełknął ślinę i zacisnął usta. – Coś wymyślimy. Może jechać z nami. – Nie wiem, co robić… – Jej wzrok zaszklił się. – Boję się, Nathan. Boję się, że to wszystko źle się skończy. – Jeszcze mocniej objęła się rękami. – Nie zasługuję na ciebie. Wiedziałam to w chwili, kiedy cię poznałam. Wiedziałam, że pewnego dnia dowiesz się, kim byłam, i że wszystko się zawali. Zbudowaliśmy to życie – to nasze „żyli długo i szczęśliwie”. Bałam się, że to kiedyś runie i znowu wszystko stracę. Potrząsnął głową i ujął w dłonie jej twarz. – Nie, Lise, to ja nie zasługuję na ciebie. Pojawiłaś się w moim życiu i nagle przestałem być tym, za kogo się uważałem. Spojrzałem w twoje oczy i zobaczyłem człowieka, którym chciałem być. Uwierzyłaś we mnie i chciałem stać się mężczyzną, którego zobaczyłaś. – Jesteś nim, Nathan. – Próbuję nim być. Każdego dnia. Właśnie o to chodzi. Może nie zasługujemy na siebie – ale to właśnie jest łaska. Dostać coś, na co się nie zasługuje. Miłość od Boga, nawet jeśli On wszystko wie, zna nasze błędy, nasze niepowodzenia. – Pogładził kciukiem po jej policzku z czułością, która ścisnęła jej serce, napełniła całe jej ciało. – Kocham cię, Annalise. Oddałbym za ciebie życie. Jesteś najsłodszą nagrodą w tym chaosie, trudnych i niebezpiecznych momentach życia. Ty i Jason, i Colleen, i Henry. „Żyli długo i szczęśliwie” to nie jest miejsce; to jest perspektywa. Musimy się tego trzymać, ponieważ tylko w ten sposób zdołamy przejść przez ten czas. Wierząc w miłość Boga, Jego łaskę. Tylko tak będziemy żyć długo i szczęśliwie, każdego dnia. – Łaska zaprowadzi cię do domu. – Słowa te ożyły w jej sercu. – Ale wszystko zniszczyłam. Nic nie będzie już takie samo. Nigdy już nie spojrzysz na mnie w ten sam sposób. Zawsze będę widziała Deidre w twoich oczach. Próbowała odwrócić wzrok, ale on obrócił jej twarz ku swojej, nie
pozwalając na to. – Lise… poślubiłem ciebie. Nie ma dla mnie znaczenia, jak masz lub miałaś na imię. Zewnętrzne okoliczności nie zmienią mojej miłości do ciebie. A ona jest i zawsze będzie. Kocham cię. Kropka. Kocham cię. Kropka. Patrzyła na niego. Widziała, jak wbijał w nią wzrok. Jego zapach ją przyciągał. Zarost nadawał jego skórze ciemny odcień. Nawet się dzisiaj nie uczesał – zamiast tego ruszył na jej poszukiwania. Jakby jej potrzebował. Jakby rzeczywiście nie mógł bez niej żyć. Jego głos był cichy. W oczach pojawiła się łagodność, a w kącikach ust uśmiech. – Ale masz rację. Nic nie będzie już takie samo. Będzie lepiej. Ponieważ w końcu… ciebie znam. Nathan pochylił się do przodu i pocałował ją. Delikatnie, ale zdecydowanie, tak jak trzeba. Potem odchylił się i spojrzał znowu w jej oczy. Annalise otworzyła usta, nie będąc pewna, co powiedzieć. Zaczęła się uśmiechać… I wtedy pocałował ją naprawdę. Pocałunkiem, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyła w jego ramionach. Objął dłońmi jej szyję i przyłożył usta do jej ust ze słodką desperacją. Całym sobą. Teraz, kiedy ją znał i smakował jej usta, jakby rzeczywiście chciał dowieść prawdy swoich słów. – Oddałbym za ciebie życie. Coś się w niej uwolniło, jakieś uderzenie gorąca i życia, które w sobie tłamsiła przez lata, bojąc się głębi swoich uczuć, swojej zależności od mężczyzny, na którego nie zasługiwała. Nie zasługiwała, ale był jej dany. Z powodu ogromnej miłości Boga, który kochał ją przez Nathana, w zdrowiu i chorobie, w bogactwie i biedzie, na dobre i na złe. Zwłaszcza na dobre. – Znam cię i kocham cię. Osunęła się w ramiona Nathana, odwzajemniając pocałunek. Smakował powietrzem, zapachem sosen i odrobiną szaleństwa. Zanurzyła palce w jego włosach, a on przyciągnął ją jeszcze mocniej do siebie. Zapomniała, jak silnym był człowiekiem. Teraz jego siła roznieciła ogień w jej wnętrzu. Nathan – niesamowity, dobry, słodki Nathan – położył ją delikatnie na podłodze, obejmując ramionami. Jej serce biło jak oszalałe, kiedy przylgnęła
do niego, poddając się zupełnie jego uściskowi, upajając się jego dotykiem, przesuwając palce po jego pięknej twarzy. Rozkoszując się jego delikatnością, siłą, darem miłości. Należała do niego, bez względu na to, jakie będzie jej imię. Kiedy odsunął się, zanim otworzyła oczy, czuła, jak się do niej uśmiecha. Jego oczy chłonęły ją, do samej głębi, która wibrowała w jego słowach. – Kocham cię, Annalise. I Deidre. I kimkolwiek możesz się stać w przyszłości. Bo, jak wczoraj usłyszałem od Jasona, to, co różą zwiemy, pod inną nazwą równie by pachniało… – A teraz jesteś Romeo? Kiedy się uśmiechnął, wyglądał jak ten chłopak, w którym się zakochała, mężczyzna, którym był w ich noc poślubną, bohater, którym stawał się każdego dnia ich życia. Jak mogła o nim kiedykolwiek pomyśleć, że jest nudnawy? Przejechał dłonią w dół, do jej kolana, do blizny w tym miejscu. – To był wróbel. – Powiedziała, biorąc go za rękę. – Kiedyś w kościele usłyszałam, że Bóg ma w swojej opiece nawet wróble i bardzo mi się to spodobało. Trzymałam się tego nawet, kiedy przed Nim uciekałam. Było to lepsze niż jakiś kwiat czy gołąb, czy czterolistna koniczyna. – Wróbel. – Przejechał po bliźnie kciukiem i znowu ją pocałował. Tym razem w jego dotyku poczuła świeżość, nowość dni, które były przed nimi. – Jesteś gotowa, żeby jechać do domu? – wyszeptał. Annalise wsunęła dłoń pod jego kurtkę, gdzie T-shirt dotykał szyi. Przesunęła kciukiem po szyi. Uśmiechnęła się. – Jeszcze niezupełnie.
*** – Helen też nie odbiera, żadne z nich. – Frank rzucił telefon na deskę rozdzielczą wypożyczonego samochodu. – Dzwoniłem do biura szeryfa i już wysyłają patrol policyjny w pobliże domu, ale nikogo tam nie ma. – Frank, uspokój się. Nikomu nie pomożemy, jeśli się za chwilę rozbijemy. – Boyd siedział na siedzeniu pasażera, trzymając się deski rozdzielczej. – I uważaj na łosie. – Na zewnątrz słońce zaczynało powoli obniżać się nad horyzontem, pokrywając wszystko palącym światłem. Powinien był słuchać swojego przeczucia i przywieźć Annalise ze sobą, bez względu na to, co mówił Nathan. – Witamy w północnej Minnesocie. Garcia mógł już dotrzeć do Deep Haven; Annalise i jej cała rodzina może już nie
żyć… – Przykro mi. Nie bardziej niż Frankowi. Miał ochotę walnąć w coś, kiedy znalazł się już w biurze koronera i spojrzał na ofiarę, rzekomego Luisa Garcię. Tylko, że to nie był Garcia. Słyszał swoje słowa odbijające się w nim echem. – To jest Ramos Steele, prawa ręka Garcii – powiedział cicho. – Garcia musiał przywieźć go tu z Kalifornii. Nigdy nie byliśmy w stanie go złapać. – Do teraz. Dopóki Ramos w jakiś sposób nie pomógł Garcii wymknąć się kanadyjskiej policji i ludziom Franka. – Spróbuję znowu zadzwonić do Nathana – powiedział Boyd, chwytając za telefon. – Powiedziałem mu, żeby znalazł żonę i ukrył ją w jakimś bezpiecznym miejscu. Ale nie sądzę, żeby mnie posłuchał. – Frank przyhamował, wchodząc w zakręt. Więc może nie zginą w drodze do Deep Haven. Ale dużo może się zdarzyć przez dwie godziny. Lub cztery. Nie mógł pozbyć się z głowy obrazu Helen, która wchodzi prosto w zasadzkę w jej własnym salonie, a Garcia czeka na nią w ciemnościach. Pomijając już myśli związane z tym, co może zrobić Annalise. Albo Colleen. Jak Nathan ginie, próbując ratować własną rodzinę. Jak jego synowie umierają razem z nim. Zacisnął mocniej zęby i jeszcze bardziej przyśpieszył. Nie mógł powstrzymać wzburzenia. – Powinienem był ich przenieść pierwszego dnia. Dlaczego siebie nie posłuchałem? – Nie mieliśmy przecież pojęcia, że w ogóle są w niebezpieczeństwie… – Przecież ja to wiedziałem! – Frank uderzył rękoma w kierownicę. – Wiedziałem. – Spojrzał na Boyda. – Robię to przecież od dawna. Jeśli oni zginą, to będzie moja wina. Och, Boże. Jeśli kiedykolwiek pragnął się modlić, to właśnie teraz. Ale nie wiedział nawet, od czego zacząć. Od jak dawna nie był w sytuacji jeden na jeden z Wszechmogącym? Może wtedy nad grobem swojej żony. Tak, wtedy zamienili ze sobą parę słów. Frank bardziej przepraszał, ale było też kilka oskarżeń. I kilka osobistych postanowień. Takich, które na okrągło w tym tygodniu co chwila łamał, kiedy pozwolił Annalise i jej rodzinie wciągnąć go do ich życia. Wujek Frank. Powinien się powstrzymać, zanim te słowa wypłynęły z jego ust. A co do
Helen… Potarł dłonią klatkę piersiową. Czuł w niej narastające napięcie. Nie powinien był zdradzać jej sekretu. Nic dziwnego, że się rozłączyła i nie chciała z nim rozmawiać – w jej wyobraźni zmienił się w jej męża. I teraz już wiedziała, że ją okłamywał. Czego się spodziewał? Musiał się przyznać sam przed sobą, że miał nadzieję, że mu wybaczy. Że będzie w stanie wszystko jej wytłumaczyć. Że… że pozwoli mu przy sobie zostać i być facetem, jakiego potrzebuje. Już zaczął rozmyślać nad tym, że weźmie sobie urlop, może nawet… – Frank, zatrzymaj się. Ja poprowadzę. Zerknął na Boyda. – Mówię serio. Zatrzymaj się. Jesteś zdenerwowany i prowadzisz jak szaleniec. Na pewno nikomu nie pomożesz, jeśli nas zabijesz. Frank zacisnął zęby, ale zatrzymał się przy jednym z punktów widokowych. Boyd wysiadł, przemaszerował wokół samochodu i szarpnął za drzwi kierowcy. – Natychmiast. Miał wielką ochotę mu przyłożyć. Ale ten żółtodziób miał rację. Frank wyszedł, usiadł na siedzeniu pasażera i zapiął pasy. – Spróbuj nie zgubić drogi. – A ty spróbuj się z kimś skontaktować. – Boyd wyjechał na autostradę. W porządku, Frank poczuł się nieco lepiej, kiedy Boyd zaczął prowadzić. Przynajmniej teraz mógł wybierać numer bez zbędnych akrobacji. Telefon Helen połączył go znowu z jej skrzynką głosową. – Helen, błagam, zadzwoń do mnie. Przepraszam cię – ale to jest naprawdę pilna sprawa. Annalise jest w niebezpieczeństwie – wszyscy jesteście w niebezpieczeństwie. Przyłożył telefon do czoła, dodając własną modlitwę do tej wiadomości. Być może desperacja ułatwiała to odrobinę. Nieważne, jaka była jego relacja z Bogiem, w tej chwili mógł udawać, że Wszechmogący jest po jego stronie. – Znam sprawę Giny Sullivan. Frank rzucił swojemu partnerowi ostre spojrzenie. Boyd wysunął się nieco do przodu. – Rozmawiałem któregoś dnia z innymi agentami i opowiedzieli mi, co się stało. – To było dawno temu. – Przeniosłeś Annalise dokładnie w tym samym czasie, co Ginę. Myślę, że to cię prześladuje.
– Ty mnie prześladujesz. Jedź szybciej. – Szefie, jesteś legendą w agencji. Nikt tak nie ukrywa ludzi jak ty. Ale nie jesteś w stanie ochronić każdego. Wiem, że chciałeś uratować tę dziewczynę… i że śmierć twojej żony niemal cię zabiła, ale nie jesteś odpowiedzialny za każdego i nie możesz takiego ciężaru brać na siebie. – Obiecałem im, że będą bezpieczni. – Nie powinno się składać tego rodzaju obietnic. Frank odwrócił wzrok. – Mogę spróbować. – A kiedy coś idzie nie tak, to cię niszczy. – Nic mi nie jest. – Frank, martwisz się o ludzi, których ochraniasz, bardziej niż ktokolwiek inny. Wiem, że nie jesteś w Deep Haven po raz pierwszy, odkąd przeniosłeś Annalise. – W północnej Minnesocie są świetne warunki do łowienia ryb. – Nie zachowuj się, jakby ci nie zależało i jakby cię to nie ruszało, ponieważ tak nie jest. Frank patrzył w okno na zachodzące za drzewami słońce i ciemniejące niebo. – To tylko praca. – Nie, Frank. Nie tylko. Znam twoją historię. Wiem, że twoja żona umarła. Jestem twoim partnerem na tyle długo, żeby wiedzieć, że czujesz się samotny. – To nieprawda. Nie potrzebuję nikogo. – Naprawdę, wujku Franku? Rzucił okiem w kierunku Boyda. – Uważaj, co mówisz. – Wiesz co? Sądzę, że nie przeniosłeś Annalise, ponieważ stałeś się częścią jej rodziny. Powtarzasz sobie, że tylko udawałeś, ale głęboko w sercu czułeś, że to prawda. Najszczersza prawda. Poprosi o nowego partnera, kiedy to wszystko się skończy. – Nie jestem idiotą. Wiem, że to nieprawda. – Ale dlaczego nie może się stać prawdą? Postaraj się o to. Frank zmarszczył czoło. – O czym ty mówisz? – Frank, jesteś już zmęczony. Zmęczony tą całą robotą. Zmęczony spaniem w różnych miastach, rozmontowywaniem ludziom życia i wymyślaniem go na nowo. Nie byłeś w stanie się przed tym obronić. Jesteś pełen złości. Czy naprawdę był pełen złości? Może i tak. Może był zły na niesprawiedliwość, potworności i ból, których doświadczał. Wściekły, że jest tym, który jeszcze pogarsza sprawę. Był zły, że zbyt wielu ludzi musi płacić za zbrodnie innych. Że zbyt wiele
matek zastanawia się, gdzie są ich dzieci. Tak jak Clarie O’Reilly, matka Annalise. Pewnie nigdy nie będzie w stanie wymazać z pamięci jej twarzy. – Frank, chciałbym ci coś wyjawić. My jesteśmy tymi dobrymi facetami. Najwyższy czas, żebyś zrobił coś, co będzie dla ciebie najlepsze. – Co takiego? – Wymyśl siebie na nowo. Nadaj sobie nową tożsamość. Bądź naprawdę tym wujkiem Frankiem – nie gościem, który przynosi złe wieści, ale tym, który zabiera dzieciaki na ryby. – Nie mogę być wujkiem Frankiem… – Ale już nim jesteś, szefie. Frank zobaczył siebie grającego w Monopol z Henrym. I dopingującego Colleen na meczu. I pomagającego Helen zrobić popcorn. Ale już nim jesteś. – Ale nie naprawdę. Helen nigdy mi nie wybaczy. Nawet jeśli powiem jej, że chciałbym zostać. Nie zrozumiesz tego – jej były mąż ją zdradził. Oszukał ją, a teraz ja zrobiłem to samo. – Więc może musiałbyś nad tym trochę popracować. Udowodnić jej, że nie jesteś nim. Pokazać, że chcesz z nią być. To znaczy, jeśli chcesz z nią być. Och, chciał z nią być! Chciał być tym, który odśnieża ganek, pilnuje szarlotki w piecu i zabiera ją na tańce. I trzyma ją za rękę, kiedy razem będą przechodzili przez to, co przyniesie im przyszłość. Helen sprawiała, że znowu zaczął coś czuć. I chciał tego. To ona zmieniła go w wujka Franka. Jeśli mu wybaczy, może uda mu się wymyślić jakiś sposób, aby zostać, przejść całą drogę razem, aż do końca. – Boyd, szybciej. Jedź szybciej – odezwał się Frank i znowu chwycił za telefon.
*** Wiadomość od Franka kotłowała się w jej głowie: Pewnie już wiesz o Annalise i dlaczego zrobiliśmy to, co zrobiliśmy… Wszystko dla jej bezpieczeństwa… Zaczęło jej to przypominać szpiegowski film – Annalise uwikłana w jakieś kłopoty. Jej synowa i Nathan przyjechali do domu na krótko przed tym, jak Henry wrócił ze szkoły późniejszym autobusem. Nie mogła się powstrzymać,
żeby tam nie zajrzeć. Tak na wszelki wypadek, gdyby Annalise chciała cokolwiek wyjaśnić. Pewnie już wiesz o Annalise. Annalise była w kuchni i obierała ziemniaki na obiad. – W piecyku dochodzą klopsy. Czy to wszystko, co ma do powiedzenia? Kogo poślubił jej syn? I jakie tajemnice skrywała ta kobieta, które usprawiedliwiałyby takie zdanie, jak: Wszystko dla jej bezpieczeństwa…? W pokoju obok Nathan rozkładał strzelbę. Nikt nie wspomniał nawet słowem o tym, gdzie jest Frank. A ona nie chciała pytać. – Przypilnujesz ziemniaków, Helen? – Zapytała Annalise, posyłając jej promienny uśmiech, a potem natychmiast zniknęła w drzwiach. Och, cała ta sprawa wykończy ją. W porządku, jeśli chcieli udawać, że dzisiaj nic się nie wydarzyło… Daleko na horyzoncie żarzyły się resztki słońca, wypalone przez kończący się dzień. O tej porze roku w Deep Haven tak szybko robiło się ciemno! Helen zerknęła do klopsów w piecyku, a potem zdjęła z kuchenki ziemniaki i wyrzuciła je do durszlaka w zlewie. Unosząca się para, zamazała szybę w oknie. Po wrzuceniu ziemniaków z powrotem do garnka otworzyła lodówkę i poszukała w niej mleka i masła. Z dzbanka wyciągnęła tłuczek. Annalise wróciła do kuchni i usiadła na krześle. – Helen, muszę z tobą porozmawiać. Helen wlewała mleko i kątem oka dostrzegła, że pojawił się Nathan. Skinął głową. Co to znaczy? Czy on też chowa przed nią jakieś tajemnice? Ukroiła kawałek masła i wzięła do ręki tłuczek. – Mamo, proszę, usiądź – odezwał się Nathan. – Tu mi dobrze. – Helen pochyliła się nad garnkiem i zaczęła ubijać ziemniaki. – Mamo! Jego ton sprawił, że odłożyła tłuczek. – Musimy porozmawiać o raku. Och! Rak. Więc to o to chodziło. Teraz czuła się głupio. Spojrzała na Nathana z niepewnym uśmiechem. – Nie mam raka. Zrobili mi badania i prawdopodobnie to coś innego, coś, co można leczyć. Przepraszam, że napędziłam wam stracha. Nathan założył ręce na piersi, jakby zwracał się do dziecka. – Mamo,
naprawdę? Nie mówisz tego, żeby nas chronić? Helen przełknęła gulę, którą poczuła w gardle, i spróbowała mówić normalnym głosem. – Nie. Przepraszam, że wam nie powiedziałam, ale obiecuję, że nie kłamałabym w takiej sprawie, jak rak. – Chwyciła za tłuczek i rozgniatała ziemniaki na gładkie purée, jakby chciała zagłuszyć oskarżycielski głos w swojej głowie. W końcu by im powiedziała. – Helen… jest coś jeszcze. Powiedziała to Annalise, cicho, drżącym głosem, który sprawił, że Helen przerwała ubijanie. Odwróciła się w jej kierunku. Annalise zaczęła nerwowo pocierać dłonie. – Nie wiem, jak ci to powiedzieć, więc może po prostu powiem. Nie jestem tą osobą, za którą się podawałam. Pewnie już wiesz o Annalise… Helen wstrzymała oddech, czuła, jak pali jej płuca. – Mów dalej. Annalise zerknęła na Nathana, jakby czekała na przyzwolenie. Jego spojrzenie było jak nóż wbity w serce Helen. Jej syn też ją okłamywał. – Nazywam się Deidre O’Reilly. Przeprowadziłam się do Deep Haven dwadzieścia lat temu, bo zostałam objęta programem ochrony świadków. Helen patrzyła na nią, słysząc słowa, ale nie będąc w stanie ich rozszyfrować w głowie. – A Frank Harrison jest moim agentem nadzorującym. Nie jest moim wujkiem. Nie jest moim wujkiem. – Helen? Nie jest jej wujkiem. Helen objęła się rękami w talii, czując, jak ogarnia ją kompletna pustka. – Więc tego dotyczyła wiadomość, którą dzisiaj dostałam. Annalise zmarszczyła czoło. – Jaka wiadomość? – Frank zostawił wiadomość, w której przepraszał. Powiedział, że chciał cię tylko chronić. – Badała wzrokiem Annalise, próbując naprawdę jej się przyjrzeć. Przez moment ujrzała kobietę, którą poznała dwadzieścia lat temu, kiedy Nathan przyprowadził ją do domu na kolację. Zdenerwowaną, bladą blondynkę. Helen złapała za krzesło i usiadła na nim. – Nadal masz kłopoty? Dlatego Frank jest tutaj? Dlatego mój syn siedział w salonie z bronią? Nie chciała, żeby jej słowa brzmiały tak ostro. Zwłaszcza kiedy Annalise przyłożyła dłoń do ust, jakby w ten sposób chciała powstrzymać łzy. Ale jaką trzeba być kobietą, aby narażać swoją rodzinę na niebezpieczeństwo?
– Nie, mamo – powiedział cicho Nathan. – Już nie. Umieścili ją tutaj, ponieważ zeznawała przeciwko bossowi narkotykowemu. Wyszedł na wolność i usiłował ją odnaleźć, i z tego powodu Frank znalazł się tutaj. Ale złapali tego faceta. Helen spojrzała w oczy Annalise i wytrzymała jej spojrzenie. – Przyjechałaś tutaj, aby się ukryć? Annalise pokiwała głową. – A… twoja rodzina? Czy oni naprawdę nie żyją? Annalise cicho westchnęła. – Moi rodzice żyją i mieszkają w St. Louis. Mam brata Bena i siostrę Kylie. – A czy oni wiedzą, że żyjesz? – Rodzice wiedzą. – Och, twoja biedna matka! – Helen nie chciała tego mówić, ale po prostu jej się wyrwało. Nie mogła sobie nawet wyobrazić, żeby Nathan pewnego dnia zniknął, a ona nie wiedziałaby, gdzie jest. Wyobraziła sobie, że jej życie mogłoby wyglądać jak życie w żalu po uprowadzeniu dziecka lub żołnierzu zaginionym w akcji. Kiedy niemalże nienawidzi się nadziei, której nie można porzucić. Chciała wziąć Annalise za rękę. Ale zamiast tego uderzyła dłońmi w kolana. – Frank wyjechał, ponieważ jego praca została zakończona – powiedział Nathan. Annalise przytaknęła głową. – Nie sądzę, że go jeszcze zobaczymy, Helen. Tak po prostu. Cóż, w porządku. Helen zmusiła się do uśmiechu. – Miło było go poznać. – Mamo… Uniosła do góry dłoń. – Nie chcę o nim rozmawiać. Najważniejsze, że wam obojgu nie już nie grozi. – Spojrzała na Annalise. – Czy to oznacza, że wrócisz do swojego dawnego życia? Na te słowa Annalise wykrzywiła twarz. – To jest moje życie. Ty i Nathan, i dzieci. – Ale kłamałaś. Stworzyłaś fałszywe życie. – Jaka część tego życia jest fałszywa? Wy? Moje dzieci? Nie miałam wyboru, Helen. Musiałam się stać Annalise Decker. To jestem ja. – A co z twoją rodziną? Tak po prostu pozwolisz im myśleć, że nie żyjesz? Annalise wyglądała, jakby ktoś wymierzył jej policzek. – Ja… – Musimy lecieć na mecz, kochanie – odezwał się cicho Nathan. – Zaczną grać za pół godziny.
– Och, nie miałam pojęcia, że jest tak późno. – Annalise zerwała się z krzesła. Podeszła do drzwi prowadzących do pokoju w piwnicy i zawołała: – Henry, wkładaj buty. Więc w taki sposób zachowuje się Annalise – nie biorąc żadnej odpowiedzialności za swoje postępowanie. Za ból zadany rodzinie. Helen z odrazą potrząsnęła głową. Henry pojawił się na schodach. – Jestem głodny. A kolacja? Helen wstała. Wściekłość zagłuszała jej myśli. Podeszła do drzwi, ale zatrzymała się przy nich i odwróciła. – Nie wymazuje się swojej przeszłości, Annalise. Wyciąga się z niej wnioski. Nie oglądając się za siebie, wyszła na zewnątrz. – Mamo! – Nathan poleciał za nią aż na ganek, trzymając ręce w kieszeniach. Zamknął za sobą drzwi. – Annalise nie miała wyboru. Nie chciała nikogo z nas okłamywać. – Nie jesteśmy jedynymi, których okłamała… – Zamierzamy później powiedzieć o tym dzieciom. – Mówię o mieście. O Deep Haven, panie Kandydacie na Burmistrza. Myślisz, że nam to wybaczą? Jego twarz pobladła. – Nie pomyślałeś o tym, prawda? – Dowiedziałam się o tym dzisiaj po południu. A mimo to stał tutaj, pełen wybaczenia dla Annalise? Zachowując się, jakby wszystko było po staremu? Ta kobieta zniszczyła jego nadzieję na zostanie burmistrzem. Zrobiła z nich głupców. – Kocham ją, mamo. Jest moją żoną. I zamierzam walczyć o nas. Wiem, że kłamała, ale ja przysięgałem trzymać się obranego kursu przez całe życie, aż do samego końca. I wierzę, że dzięki łasce Bożej tam dotrzemy. Stał tak, z pewnością bijącą z jego oczu, że nagle ją to uderzyło. – Wiesz, jesteś jak twój ojciec. Nathan zesztywniał i otworzył ze zdziwienia usta. Helen podeszła do niego. Stali teraz w świetle lampy, która paliła się na ganku. – Nie, nie w tym sensie. Twój tata cię kochał. Niczego bardziej na świecie nie pragnął, niż wrócić do nas. Ja… po prostu nie mogłam mu wybaczyć. – Nie była w stanie spojrzeć na Nathana. Do jej oczu napłynęły łzy. – Odrzuciłam go tej nocy, kiedy zginął. Powiedziałam mu, że już nigdy cię nie zobaczy… – Oplotła się mocno rękami, a wiatr smagał jej mokre policzki. –
Nigdy z ciebie nie zrezygnował, nawet kiedy go odtrąciłam. Powinieneś o tym wiedzieć. Słyszała przyśpieszony oddech Nathana i przez chwilę spodziewała się jakiegoś oskarżenia. Nawet usłyszała je w myślach. Ukradłaś mi mojego ojca. Ale zamiast tego poczuła, jak jego ramiona obejmują ją i przyciągają do siebie. – Kocham cię, mamo. I wybaczam ci. Och, Nathan. Nie miała pojęcia, jak udało jej się wychować tak niesamowitego człowieka. Zaplotła wokół niego ręce i przytuliła się, chowając twarz w jego kurtce. Dylan, przepraszam. W końcu wyswobodziła się z jego uścisku. Pogłaskał kciukiem jej policzek, patrząc na nią swoimi zielonymi, dobrymi oczyma. Helen otarła płynące łzy. – Posłuchaj, jedź z Annalise na mecz. Podam obiad Henry’emu i za chwilę tam przyjadę. – Poklepała syna po policzku. – Poza tym muszę zrobić popcorn. – Nie musimy mieć popcornu, mamo. – Oczywiście, że musimy. W domu Henry wkładał już kurtkę, a Annalise przekładała ziemniaki do pojemnika. – Annalise, dam mu obiad – powiedziała Helen, zerkając na nią. – Ja… – W porządku, Annalise. Mama za chwilę do nas dojedzie. – Nathan wyciągnął rękę. Henry zrzucił z siebie kurtkę. – Dziękuję, babciu. – W końcu od czego są babcie? – uśmiechnęła się, całując go w czubek głowy. – Helen, dziękuję – powiedziała Annalise. Helen nie mogła na nią patrzeć. Nathan może był gotów wybaczyć, ale ona nie była pewna, czy potrafi. Jeszcze nie. Obserwowała, jak odjeżdżają sedanem Nathana, a ich światła znikają w ciemności nocy. Włączyła radio. Neil i Vern gawędzili o swoich meczowych rokowaniach. W tle słychać było gromadzący się tłum. Ale kiedy wkładała bułeczki do koszyka, znów wróciły do niej słowa Franka. Wszystko dla jej bezpieczeństwa, ale przysięgam, że nie chciałem cię oszukiwać. Ale ją oszukali, czy nie tak? Wyciągnęła z piecyka klopsy i ustawiła je na kuchence. Były przesiąknięte
keczupem, co nadawało im pikantnego smaku i aromatu. To był przepis Annalise. Aż ciekła ślinka. Idealne. Helen wpatrywała się w danie, a aromat zdążył już wypełnić całą kuchnię. A potem podniosła ściereczkę i przyłożyła do oczu. Jak do tego doszło, że stała się taka zawzięta? Dlaczego nie mogła przebaczyć, tak jak Nathan? Nie wymazuje się swojej przeszłości… Wyciąga się z niej wnioski. Najwyraźniej ona tak nie robiła. Nie wyciągnęła żadnych wniosków, obserwując, jak Nathan przez lata opłakuje ojca, tylko dlatego, że ona nie potrafiła wybaczyć. Czy znowu chciała tego dla niego? Dla swoich wnuków? Mogła stać się zimna i samotna w domu po drugiej stronie ulicy lub… Lub mogła przebaczyć. Mogła kochać, bez względu na oszustwa swojej synowej. Wzdrygnęła się na samą myśl, jak potraktowałaby tę dziewczynę, znając wszystkie okoliczności. Nigdy nie była kobietą tolerującą najgorsze. Chciała tego, co najlepsze. A jeśli Annalise ujawniłaby, z jakim bagażem przychodzi… Być może ukrywając przeszłość Annalise, Bóg podarował jej synową, jaką zawsze miała nadzieję mieć. Przepraszam cię. Słowa pulsowały w jej głowie. Przepraszam cię, Annalise. Przepraszam cię, Nathan. Ponieważ życie nie tylko przynosi to, co dobre… przynosi też to, co złe. Zło, które Bóg mógł pewnie naprawić, jeśli pozwoliłaby Mu na to już tak dawno temu. Nie chciała kolejny raz ryzykować złamanego serca. Lub znowu zostać zraniona. Ale czy właśnie nie taka jest natura miłości? Ryzykowanie, że się zostanie oszukanym? Wybaczanie? Wycieranie kamiennej tabliczki i zaczynanie wszystkiego od nowa? Czy nie taka właśnie jest natura Boga? Tego potrzebował Dylan tamtego dnia wiele lat temu. Drugiej szansy. Bezwarunkowego przebaczenia. Być może nadal by ją zdradzał. Ale jeśli by mu wybaczyła, zapewne zostawiłaby swojemu synowi zupełnie inne dziedzictwo. Zamiast tego Helen pozwoliła wziąć górę swojemu bólowi i trzydzieści lat spędziła, ponosząc tego konsekwencje. – Panie Boże, przepraszam, że nie dotrzymałam przysięgi. Że nie zaufałam Ci, że pomożesz mi przejść przez to najgorsze. Przepraszam, że nie kochałam. – Babciu, dobrze się czujesz?
Henry stał w kuchni, wpatrując się w nią szeroko otwartymi oczami. Uśmiechnęła się do niego. – Tak, myślę, że tak. – Będziemy zaraz jeść? Nałożyła tłuczonych ziemniaków, klopsa, dodała bułeczkę i położyła talerz dla Henry’ego na stole. – Muszę gdzieś zadzwonić. Wyciągnęła swój telefon – sześć nieodebranych połączeń od nieznanego numeru. Frank. W radiu słyszała śpiew hymnu narodowego. Ściszyła dźwięk i wcisnęła automatyczne wybieranie numeru, jednocześnie tarmosząc włosy Henry’ego, kiedy czekała na połączenie. Błagam, odbierz. – Oddzwoniłaś do mnie. Och, dzięki ci, Boże, oddzwoniłaś do mnie. Nie spodziewała się aż takiej wylewności. – Frank? – Słuchaj, jestem w drodze do Deep Haven – powinienem dotrzeć tam za jakieś trzydzieści minut lub może trochę więcej. Wracał! Odwróciła się od Henry’ego, nie chcąc, aby zobaczył jej uśmiech. Frank wracał! – Frank, przepraszam, że ci nie powiedziałam… – Czy Annalise jest z tobą? Och, próbowała nie poczuć się urażona. – Nie, jest na meczu. – Mecz! Oczywiście… okej… mhmm… Coś w jego głosie kazało jej odejść od stołu na tyle daleko, żeby Henry nie słyszał ich dalszej rozmowy. – Frank, co się dzieje? – Zostań na miejscu. Już dzwonię do szeryfa. Annalise jest nadal w niebezpieczeństwie. Wszyscy jesteście. Tak myślę. Zamknij wszystkie drzwi. Przyjadę najszybciej, jak się da. – Frank, nie martw się o mnie. Zaopiekuj się moją córką. Ja zajmę się Henrym i sobą. – Wiem, Helen. – Zapadło milczenie, a potem jego głos stał się cichszy. – Kiedy to wszystko już się skończy, będziemy musieli porozmawiać. Przepraszam, że wydałem twój sekret rodzinie. Ale… jeśli mi pozwolisz, chciałbym spędzić z tobą trochę czasu… Cóż, wiem, że nie jestem mężczyzną, za jakiego mnie brałaś, ale chciałbym się nim stać. Och, Frank. Zakryła dłonią telefon. – Jesteś dokładnie takim mężczyzną, za jakiego cię brałam. Musimy tylko wszystko zacząć od nowa. A tak przy okazji… Nie mam raka.
Znowu cisza. – Naprawdę? – Pewnie pomieszkam jeszcze w Deep Haven jakiś czas. Wydawało jej się, że po drugiej stronie słuchawki usłyszała cichy śmiech. – Mam nadzieję, że ja też. Proszę cię, pozamykaj drzwi. Przyjadę najszybciej, jak tylko będę mógł. – Będę tu na ciebie czekać.
osiemnaście
– Szkoda, że Colleen nie wpadła do domu przed meczem. Chciałam z nią porozmawiać, przeprosić ją. – Annalise chuchnęła w dłonie. Jechali samochodem do szkoły. Od kiedy powrócili z kryjówki Millerów, zaczął padać deszcz ze śniegiem, zmieniając drogi w ślizgawki. Czuła skurcz w żołądku, kiedy przypomniała sobie gniew Helen. Przez dwadzieścia lat teściowa ani razu nie podniosła na nią głosu. Dlatego teraz tak ją to zabolało, a jej pytania głęboko utkwiły w jej głowie. A co z twoją rodziną? Tak po prostu pozwolisz im myśleć, że nie żyjesz? Tak, może byłoby lepiej, gdyby dla nich pozostała martwa. Zostało tak wiele otwartych pytań, tak wiele otwartych ran. Nathan wjechał na parking szkolny. – Sądzę, że to Colleen jest ci winna przeprosiny. – To także moja wina. Tak bardzo się bałam, że ją stracę, że sprawiłam, że poczuła się jak jakiś przestępca. – Wpuściła do pokoju chłopaka… – Który najwidoczniej przyszedł do niej, aby zapytać, czy mógłby pójść z nią do kościoła. Na twarzy Nathana pojawił się uśmieszek. – Akurat. – A co, jeśli ona mówi prawdę? Tak poważnie, Nathan, to bałam się, że stanie się mną i dlatego nawet jej nie słuchałam. Nie ufałam jej. – Po pierwsze, co jest złego w byciu tobą? – Nie mną – Annalise. Mną – Deidre. – Co z tego? Nie znałem Deidre, ale nie wierzę, że nie miała cech, które wypłynęły na to, kim dzisiaj jesteś. – Znalazł miejsce do parkowania. – Ale nie musisz się spowiadać Colleen ze swojej przeszłości. Jesteś jej matką. A twoim zadaniem jest pokierowanie jej ku przyszłości. Robisz to czynem i słowem przez całe jej życie. I przez cały ten czas dajesz jej z siebie wszystko, jesteś najlepszym rodzicem, jakim możesz być. Najmniejsza wskazówka, każdy twój wysiłek pchający Colleen ku jej przyszłości jest ważny. Nie przekreślą tego twoje błędy. Więc nie, nie sądzę, że jesteś winna Colleen
jakiekolwiek wyjaśnienia lub przeprosiny. Zatrzymał samochód. – Kochanie, nie wiem, kim byłaś, ale wiem, kim jesteś. I tej kobiety właśnie teraz potrzebuje nasza córka. – Pochylił się, ujął jej twarz i pocałował ją. – Więc zabieraj swoje pompony i pędź na mecz naszej córki. Złapała go za rękę. – Co zrobisz, kiedy ludzie w mieście się dowiedzą? Może to zrujnować twoje szanse w wyścigu na burmistrza. – Tak naprawdę to kto chciałby zostać burmistrzem? Ale znała go zbyt dobrze, aby mu uwierzyć, nie dostrzec błysku żalu w jego oczach. Gdyby tylko wiedziała, jak mogłaby to wszystko naprawić… Nie. Bóg to naprawi. Musi Mu na to pozwolić. Czyż nie tym właśnie było zaufanie Jego łasce – Jego miłości – w każdej chwili życia? Podążanie za nim nawet w ciemności, aby mógł poprowadzić ich ku światłu? Wysiadła i zabrała torbę z rzeczami. W szkole, na sali gimnastycznej panowało wyraźne ożywienie. Trenerzy zagrzewali zawodników do walki. Drużyny w swoich kręgach uderzały piłkę, przekazując ją sobie nawzajem. Poszukała wzrokiem Colleen i zobaczyła ją ćwiczącą serwy. Włosy miała uczesane w wysoki koński ogon. Była lekko zarumieniona. Annalise uniosła rękę. – Colleen! Jej córka odwróciła się w kierunku, skąd dochodził głos. Annalise uśmiechnęła się i pomachała do niej. Oczy Colleen zrobiły się okrągłe ze zdziwienia, że widzi mamę na sali. Czy myślała, że taka mała kłótnia powstrzyma Annalise przed przyjściem na najważniejszy mecz w karierze jej córki? Annalise uniosła kciuki do góry, mimo że Colleen pokręciła głową. – Dasz radę! Tylko się skoncentruj! – Dawniej grałaś w siatkówkę, prawda? – Odezwał się cicho Nathan, stając blisko niej. Jaka to ulga móc w końcu przytaknąć. Wsunęła dłoń w jego dłoń i uśmiechnęła się, przeciskając się do ich miejsc na trybunach. – Uwielbiałam to i pewnie byłaby w tym naprawdę dobra, gdybym nie zakochała się w niewłaściwym chłopaku. – Któregoś dnia będę gotów, aby z tobą o tym porozmawiać – odparł Nathan, ściskając jej dłoń. Skanowała wzrokiem ławki w poszukiwaniu niewłaściwego chłopaka Colleen. Tucker zachowywał się jak prawdziwy dżentelmen wczoraj wieczorem na kolacji – czy to naprawdę było zaledwie wczoraj wieczorem?
Wydawało się, jakby upłynęła cała wieczność. Ledwie go zauważyła, trawiona tym, co wyznała Nathanowi. Teraz chciała z nim porozmawiać, może pozwoliłaby mu na przeprosiny. Wysłuchałaby go. Ustaliliby kilka podstawowych zasad. Takich jak jawne randki, jednak pod pewnym nadzorem. Podzieliłaby się z nim łaską, która na nią spłynęła. Zaczęliby wszystko od nowa. Kibice z Deep Haven wypełniali trybuny. Pomachała do wielu znajomych jej rodziców. Wypatrzyła Jasona siedzącego ze śliczną Harper Jacobson, a potem podążyła za swoim mężem do środkowego sektora. Vern i Neil przedstawili drużyny, a potem wstali do odśpiewania hymnu narodowego. Colleen wpatrywała się w nią cały czas z takim napięciem, że Annalise zaczęło się zbierać na płacz. Najwidoczniej tych kilka ostatnich dni – zwłaszcza poranny kryzys – zupełnie wyczerpało ją emocjonalnie. Och, Panie, błagam, pomóż jej! Znowu podniosła kciuki do góry, tak żeby Colleen mogła je zobaczyć. Drużyna zebrała się, a potem podeszła do ławki. Na początek Colleen miała grać jako napastnik skrzydłowy. – A ty na jakiej pozycji grałaś? – Takiej samej jak Colleen – w ataku. Nathan przysunął się do jej ucha. – Czuję się, jakbym dopiero co cię poznawał. Spojrzała na niego. – Nie, zawsze mnie znałeś. Teraz dowiadujesz się, dlaczego… Dalej, Colleen! Zupełnie zmarnowała tego seta! – Zaraz pokaże, co potrafi. Tłum zaryczał, kiedy drużyna Husky odegrała serw. Annalise brakowało popcornu i towarzystwa Helen. Muszę stać się Annalise Decker. Właśnie nią jestem. A co z Deidre? Ledwie słyszała wynik ogłaszany przez Verna, że drużyna Husky prowadzi trzema punktami. Dlaczego miałaby chcieć zostać znowu Deidre? Deidre zmierzała ku śmierci. Annalise była życiem i nadzieją. Annalise była imieniem, które oznaczało łaskę. Deidre jedynie przypominała jej o tym, jak to jest pokutować za swoje winy. Zapomniała, jakie to uczucie. Ale być może w otoczeniu mieszkańców Deep
Haven, dopingując swoją córkę, która w końcu odparła atak, z drużyną Husky bijącą Wolves o dziesięć punktów, nie będzie to już tak bolesne wspomnienie. Być może przez wybielanie swojej przeszłości, przez zupełne jej odcięcie, pozbawiła się głębi i siły cudownej łaski. Być może również to było przesłanie, jakie jej matka próbowała przekazać jej wczoraj wieczorem przez telefon – łaska. Łaska oznaczała, że Bóg zna jej przeszłość, a nadal szykuje dla niej wspaniałą przyszłość. I zawsze dobre zakończenie. Colleen przeszła na pozycję serwującej i zdobyła punkt dla drużyny. – Moja krew! – odezwał się Nathan. Córka wzięła piłkę i zakręciła nią w ręku. Jeszcze dwa punkty do końca pierwszej części. Drużyna przeciwna odebrała drugi serw, ale Husky przyjęły go pięknym uderzeniem i znowu zaatakowały. Wolves rzuciły się, aby odbić, ale piłka wylądowała na siatce. Jeszcze tylko jeden punkt do końca tego meczu. Wyglądało na to, że Husky wygrają te rozgrywki. Colleen cisnęła piłką ponad siatką. Drużyna przeciwna błyskawicznie rzuciła się na piłkę, ale ta uderzyła w sufit sali, a drużyna Husky wybuchła radością zwycięstwa. – Rozniosą je w drobny pył! – wykrzyknął Nathan. Telefon Annalise zawibrował jej w kieszeni. Wyciągnęła go. Jak to się stało, że przegapiła sześć połączeń? Spojrzała na numer, ale nie rozpoznała go. Ach, tak. Biedny Frank – pewnie chciał się pożegnać. Po tym wszystkim, co dla niej zrobił, na tyle przynajmniej zasługiwał. – Halo? Frank, czy to ty? – Annalise przycisnęła dłoń do ucha. Nic nie słyszała. – Wyjdę na korytarz na chwilę. Wyciszyła telefon i zwróciła się do Nathana – To Frank. Wyjdę porozmawiać w holu. Podniósł dłoń, żeby przybić z nią piątkę, a ona zaczęła schodzić z trybuny i kierowała się do wyjścia w chwili, kiedy dziewczęta ustawiły się w linii, aby rozpocząć drugą część meczu. – Halo, Frank, jesteś tam? Kurczę, przerwało połączenie. Może wcisnęła niewłaściwy przycisk. Albo jeśli był w drodze, mógł wjechać w strefę bez zasięgu. Szła w kierunku ustronnej wnęki przy centrum fitnessu obok damskich łazienek, poszukując numeru, aby do niego oddzwonić.
– Rozłącz się. Usłyszała głos dochodzący zza jej pleców. Jej ciało zareagowało gwałtownym szarpnięciem – zapach, głos, oddech, których nigdy nie zapomni. Uniósł do góry swój telefon. – Dzięki za odebranie mojego telefonu. Garcia zmienił się. Więzienie odchudziło go, wyżłobiło bruzdy na jego twarzy, sprawiło, że jego oczy pociemniały. Spod kaptura wystawała łysina, a tatuaż z kobrą wokół jego szyi wydawał się wypłowiały. Zabawne, że w jej koszmarach prezentował się znacznie wyraźniej. – Deidre O’Reilly. Tęskniłaś za mną? Powinna zacząć krzyczeć. Ale kto by ją usłyszał przy całym zamieszaniu w sali gimnastycznej? A teraz było już za późno. Przystawił pistolet do jej pleców. – Chodź, przejedziemy się. Nie ruszy się stąd. – Nie. Będziesz mnie musiał zabić tutaj. – A może zacznę od ciebie, a potem pojadę do twojego domu i poczekam tam na twojego męża i córkę? Jest taka ładna. Ucięliśmy sobie dzisiaj miłą pogawędkę. Jego słowa zmroziły ją jak lód. Rozmawiał z Colleen? – Ty… trzymaj się od mojej córki z daleka. – Wiesz, wygląda dokładnie tak jak ty. I tak jak ty jest prawdziwą gwiazdą siatkówki. Uniosła rękę, żeby wymierzyć mu policzek, ale złapał ją za nadgarstek i ścisnął go. – Och, Deidre! Po co te ceregiele? Wiedziałaś przecież, że to się stanie. – Złapał jej rękę. – Nie rób scen. Jeśli będę musiał pójść na dno, zabiorę ze sobą tylu twoich bliskich, ile się da. Kiedy prowadził ją do wyjścia, wsunęła telefon do kieszeni, wciskając szybkie wybieranie numerów. Śnieg z deszczem spływał po kurtce, wpadając jej za kołnierz. – Weźmiemy twój samochód. – Nie mam kluczyków. – Ale ja mam. Jeśli miała jakiekolwiek wątpliwości co do tego, czy Garcia sterroryzował dzisiaj jej córkę, to zniknęły, kiedy wyciągnął kluczyki Colleen. – Dowiedziałem się, że dopiero co zrobiła prawko. Nie wiedziała, dlaczego Garcia wypuścił Colleen, ale zapewne miał w tym swój udział Bóg, podarowując jej w ten sposób ostatnią miarkę swej łaski. Ale jeśli Annalise rozegra to właściwie, cała sprawa może się skończyć
dziś wieczorem. Garcia otworzył drzwi po stronie pasażera, a potem wepchnął ją na siedzenie kierowcy sedana. Wręczył jej kluczyki. Rozglądała się po parkingu za kimkolwiek, komu mogłaby dać jakiś sygnał, może chociaż uśmiechnąć się, żeby przekazali Nathanowi, że ją widzieli. Ale wszyscy byli na meczu. Modliła się, aby jej telefon połączył się z jakimś numerem. – Zmieniłem zdanie. Pojedźmy do domu i poczekajmy na rodzinkę. Co ty na to? Jej ręce drżały, kiedy wkładała kluczyk do stacyjki. Myśl! – Jak mnie odnalazłeś? – Przez ostatnie dwadzieścia lat myślałem tylko o tobie, chica. Ale chyba nie jest łatwo się ukryć, kiedy twój mąż startuje w wyborach na burmistrza, nie sądzisz? Taka cudowna rodzinka… Wyjechała z parkingu. Myśl! – Wiedzą, gdzie jesteś. Wiedzą, że jesteś tutaj… Będą cię szukać w domu. Trącił ją zimną lufą pistoletu w szyję. – Może masz rację. Jestem samotnym mężczyzną. Może powinniśmy razem uciec? – Zbliżył się do niej, omiatając ją swoim kwaśnym oddechem. – Zawsze powtarzałem Blake’owi, że trzeba było tobą pohandlować. Opanowała się i nie wzdrygnęła. Myśl! Wjechała na wzgórze, a myśli kotłowały się w jej głowie. Musiała wywieźć go z miasta – i to szybko. W ten sposób kupić trochę czasu, aby Nathan mógł się zorientować, że zniknęła, i przyjechać, aby ją uratować. Nie, niech uratuje ją Bóg. Błagam, Boże, tak daleko mnie doprowadziłeś… Wcisnęła hamulec na światłach, aż samochodem zakołysało na śliskiej nawierzchni i o mało co nie uderzyła w jadącego przez skrzyżowanie jeepa. Samochód wyminął ją, ale uderzył w poukładane w stos dynie. Ilu ludzi zginęło na tych światłach i zostało poturbowanych przez nadjeżdżające samochody? A dzisiaj ona natrafiła na jakiegoś dobrego kierowcę. Wyprostowała samochód i skręciła na autostradę, która prowadziła poza miasto. Sięgnęła po pasy. – Więc gdzie? Myśl!
– Po prostu jedź przed siebie. Wcisnęła pedał gazu, ukrywając w ciemności uśmiech. Mieszkała przecież w Deep Haven od dwudziestu lat i znała tajemnice tego miasta, jego legendy czy historie, dzięki którym mogła się uratować. – Skoro jesteś już w Deep Haven, może powinieneś zobaczyć kilka atrakcji turystycznych? Na przykład rzekę Cutaway Creek. Przepiękna o tej porze roku. – Zamknij się. – Przekręcił lufę pistoletu na jej szyi. – Wiesz, co teraz zrobię? Nie będę się śpieszył. Zobaczysz, jak to jest, kiedy ktoś kradnie ci twoje życie. Powoli. Będę się przypatrywał, jak cierpisz, i umrzesz, wiedząc, że kiedy skończę z tobą, wrócę po twoją córkę. Wpatrywała się w drogę przed sobą, w zakręt u stóp wzgórza. Ile razy tędy wcześniej przejeżdżali? Nathan nie był w stanie patrzeć na urwistą krawędź. Most spinał otwartą przestrzeń nad korytem rzeki, która wpadała do jeziora. Z jednej strony sześciometrowa, ostra ściana ze spienionymi falami Jeziora Górnego, do którego wpływała rzeka. Z drugiej strony jej skaliste nabrzeże rzeki. Spróbuje go tylko zranić. Uderzy w boczną barierę, na tyle mocno, żeby się zatrzymali, a on uderzył w przednią szybę. Może wstrząs będzie na tyle silny, że Garcia straci przytomność. Wtedy ucieknie. – Nie boję się ciebie. – Słowa same z niej wypłynęły, a kiedy je wypowiedziała, poczuła, jakby dwie ręce spoczęły na jej ramionach. Cały strach wyparował z niej. Wjeżdżała w zakręt… i dodała gazu. – Jesteś tak samo głupia, jak byłaś wtedy… Samochód zawirował na lodzie. W jej gardle zbierał się krzyk, ale powstrzymała go, kiedy sedan z trzaskiem uderzył o barierki ochronne. Poczuła mocne szarpnięcie głowy. Auto odbiło się rykoszetem z taką siłą, że Garcia uderzył o nią całym ciałem. Samochód sunął na drugą stronę drogi. Z hukiem przebił barierki i leciał dalej. Annalise uwolniła krzyk, kiedy światła samochodu rozbłysły nad powierzchnią rzeki. Potem uderzyli – mocno i szybko. Światła zgasły. Oprzytomniała kilka sekund później – a może była po prostu w szoku. Nie mogła oddychać. Leżała na boku. Samochód był zgnieciony od strony pasażera. Pas wbijał się jej w tętnicę szyjną.
Słyszała coraz wyraźniej szum napływającej do samochodu wody od strony pasażera. Zimno wypełniające samochód wydawało się mieć zęby, które zakleszczyły jej oddech. Szarpała się z pasem i próbowała odnaleźć klamkę na drzwiach. – Błagam! Pod nią, w nienaturalnie wykrzywionej pozycji, leżał Garcia, niemal do połowy zanurzony w wodzie. Annalise całymi haustami łapała powietrze. Jej stopa zaklinowała się gdzieś na dole, ale ledwie była w stanie ją wyczuć przez przenikające jej skórę igły zimna. Trafiła na klamkę. Pas puścił ze świstem. Wygięła się w górę, ciągnąc nogę, aby ją uwolnić. Woda powoli sięgnęła do jej ciała. Dochodziła już do ramion, kąsając przez ubranie. Zaczęła się trząść. Garcia leżał bez ruchu w wodnej ciemności. Przekrzywiła szyję w kierunku szyby, w której małą szparą od góry napływało powietrze. Oddychaj, tylko oddychaj! Stopa wciąż tkwiła w potrzasku. Poziom wody zatrzymał się na wysokości jej uszu. Przycisnęła twarz do weluru na suficie samochodu, wdychając niewielką ilość powietrza, jaka tam napływała, i zaczęła uderzać w ciągle zamknięte okno. Błagam, Boże. Och, błagam! Zamknęła oczy, żeby się uspokoić. Nie musi panikować. Może wybrać nadzieję. Wybrać wiarę. Wybrać łaskę.
*** Tuck nie był w stanie uciec przed rodziną Deckerów. Byłby szczęśliwy, gdyby nie musiał już więcej oglądać nikogo z nich. A tymczasem pani Decker o mały włos uderzyłaby w bok jego samochodu. Jej twarz błysnęła mu tylko w jaskrawych światłach najniebezpieczniejszego skrzyżowania w mieście. Gwałtownie skręcił, uderzając jeepem w wysoki krawężnik, wywracając stos dyni ułożonych przed stacją benzynową. Super. Jaki znowu miała problem? I nawet nie zwolniła – po prostu jechała dalej, jakby go nie widziała. Dodała jeszcze gazu i zdołał tylko zobaczyć tylne światła jej samochodu.
Przyciszył nadawany w radiu mecz. W myślach wymknęło mu się dosadne słowo, kiedy kuląc się przed mieszaniną deszczu ze śniegiem, wysiadł z jeepa. Przez nią rozwalił przedni reflektor. Kurczę! Mógł być już na meczu, kibicować Colleen, ale pani Decker wywęszyła go i pokrzyżowała mu plany. Przypomniał mu się jej uśmieszek zadowolenia wczoraj wieczorem, kiedy udawała przy kolacji, że wszystko jest w porządku. Ciekawe, jak długo czekała, zanim zabrała swoją rodzinę na bok i opowiadała jakieś niestworzone historie na jego temat? Mógł sobie to wszystko wyobrazić. A już miał wybaczyć Colleen to, że dzisiaj w szkole tylko stała, jakby naprawdę chciała, żeby jej brat go upokorzył. Nie miał już nawet ochoty słuchać meczu. Nie miał pojęcia, dlaczego spędził ostatnią godzinę, jeżdżąc wokół szkoły. Potem wpadł gdzieś na kanapkę, a później chciał przyjechać na mecz. Teraz nie miał ochoty jej oglądać. Powinien po prostu zapomnieć o obłudzie klanu Deckerów. Tuck wsiadł do samochodu. Poczuł ogarniającą go złość. A potem nagle ruszył z impetem za panią Decker. Dogoni ją, gdziekolwiek jechała. Potem pokaże jej szkodę, jaką wyrządziła, i zażąda, aby za nią zapłaciła. Nie będzie brał ze swoich oszczędności na sprzęt snowboardowy z jej powodu. Nawet z tej odległości widział, jak wykonuje gwałtowny skręt. Kurczę! Zwolnij! Zwolnij! Przejechała obok biblioteki, kawiarni i gnała w kierunku wzgórza… wyjeżdżając z miasta. Dlaczego nie było jej na meczu? To mu trochę nie dawało spokoju. O ile wiedział, pani Decker nie opuściła żadnego meczu w całym życiu Colleen. Pędziła wzgórzem w dół. Nie miał pojęcia, że miała taką ciężką nogę. Tylko się ze mną nie ścigaj, kochana. Chwycił mocniej kierownicę i zerknął na prędkościomierz. Jego jeep miał zimowe opony. Jej mały sedan – teraz rozpoznał, że był to samochód taty Colleen – mógł robić za deskę snowboardową, sądząc po tym, jak ślizgał się po drodze. Zwłaszcza przy wchodzeniu w ten najbliższy zakręt. Słyszał, że ktoś zginął w tym miejscu trzydzieści lat temu. A i sam Tuck parę razy niemalże uderzył w barierki, kiedy się jeszcze uczył jeździć. Wcisnął hamulec. Samochód zakołysał się, ślizgając się po powierzchni drogi. Co on wyprawiał? Zwolnił i zjechał na pobocze. Jego serce waliło jak
oszalałe. Zmienił się w pirata drogowego. Ale nadal nie dawało mu to spokoju. Te wszystkie jej obłudne kazania. To, że się nie zatrzymała na skrzyżowaniu. Jej zwariowana jazda. Dlaczego nie było jej na meczu? Siedział tak w ciemności, obserwując, jak tylne światła jej samochodu oddalają się w noc. Potem zniknęły, nagle. Dziwne. Teraz, kiedy tak siedział na poboczu drogi, poczuł impuls, aby wyciągnąć telefon z kieszeni. Colleen pewnie nie będzie odbierać telefonu na boisku, więc poczuł się bezpieczniej. – No cześć, Colleen. To ja. Może to zabrzmi jakoś dziwnie, ale właśnie widziałem, jak twoja mama na pełnym gazie wyjeżdża z miasta. Dziwnie się zachowuje. I o mało we mnie nie wjechała. Powiedz jej, że wisi mi jakieś sto dolarów. – No dobrze, może niezupełnie tak zamierzał zakończyć tę rozmowę, ale cóż, nadal czuł zalegającą w nim złość. Westchnął głęboko. – No to do zobaczenia kiedyś tam. Mam nadzieję, że wygracie mecz. Rozłączył się. Podgłosił radio. Rozpoczęła się już druga część meczu. Och, Colleen straciła serw. Może pani Decker nie chciała patrzeć, jak przegrywają. Włączył samochód z zamiarem zawrócenia. Rób to, co uważasz za właściwe. Słowa taty Amelii wracały do niego przez cały dzień. Jakby był nawiedzony czy coś w tym rodzaju. No cóż, może pojedzie nieco dalej i zawróci za zakrętem. Potem wróci do domu i więcej nie zobaczy Deckerów na oczy. Miejmy nadzieję, że to mu się uda. Tuck zwolnił, wchodząc w zakręt. Światła samochodu prześlizgiwały się po barierce. Coś musiało ostatnio w nie uderzyć. Przejechał przez most. Jeszcze bardziej zwolnił. Na drodze daleko przed nim nie było żadnych świateł. Zjechał na miejsce parkingowe przy moście, blisko tarasu widokowego i zawrócił. Światła ujawniły ziejącą dziurę w barierce po przeciwnej stronie. Nie. Och, nie! Wypadł z samochodu, zostawiając go na parkingu. – Pani Decker! – Wspiął się na drogę, przechylił się przez barierki i zaczął się rozglądać. Samochód, niczym metalowa puszka, leżał na boku zanurzony w rzece poniżej. Od strony kierowcy wisiał zaczepiony o głaz.
Nie! Wyciągnął telefon i wykręcił 911. Nic. Oczywiście – ściany wąwozu zatrzymywały sygnał. – Pani Decker! – Mogła tam leżeć martwa… A nawet jeśli jeszcze żyła, pewnie wkrótce zaleje ją ta lodowata woda. Tuck zaczął się rozglądać za ścieżką, wydeptanym przez turystów szlakiem, który prowadził na samą krawędź, ale nie mógł jej znaleźć. Nieważne. Włączone światła w samochodzie oświetlały brzeg rzeki, a on wspiął się na most i zaczął się po nim opuszczać na dół. Kiedy jego stopa poślizgnęła się na śliskiej skale, upadł, uderzył się o kamienie i wpadł do wody. Lodowata temperatura wody pozbawiła go zupełnie oddechu. Ciężko dyszał i walczył z bólem, kiedy tak brnął zanurzony w wodzie. Wpadł po pas. Miał przemoczoną kurtkę. – Pani Decker! – Boże, niech tylko nie będzie pod wodą. Dowlókł się do drzwi kierowcy. Tutaj w dole, z dala od świateł swojego jeepa, prawie nic nie widział. Próbował otworzyć drzwi, ale nawet nie drgnęły. Rzeka lśniła w ciemności, a woda nacierała na niego i sięgała mu już do ramion. – Pomocy! – Głos dochodził ze środka. Żyła. – Pani Decker, to ja, Tucker Newman! – Tucker! Pomóż mi – moja stopa utknęła! Nie mogę się stąd wydostać! Przynajmniej miała tyle powietrza, żeby oddychać. Wspiął się na głaz i potem wyżej na urwisty brzeg. Zaczął się rozglądać dookoła, dopóki nie znalazł kawałka skały. Jego ręce były kompletnie zdrętwiałe z zimna. – Niech się pani odsunie! – Uderzył skałą o szybę, a ta pękła, roztrzaskując się w pajęczą siatkę. Jeszcze kopnął w nią, a potem spróbował zajrzeć do środka. Woda wypełniała samochód niemalże pod sam sufit. Tylko jej podbródek wystawał znad wody. – Wszystko będzie dobrze. Chyba, że nie uda mu się wyciągnąć jej stąd szybko, wtedy nie będzie dobrze. Co to? Jakaś dłoń – cała ręka! – unosiła się tuż przy jej twarzy. Cofnął się. – Co to…? Krzyknęła, uderzając w nią. – Wyciągnij mnie stąd! – Czy ktoś jest tam jeszcze z panią? – On nie żyje. Proszę, wyciągnij mnie!
Tuck przykucnął na głazie, wyciągnął się i złapał jej rękę. Była lodowata. Chwycił jej drugą rękę i zaczął ciągnąć. Jej głowa i ramiona wystawały już poza okno, kiedy zaczęła krzyczeć. – Przepraszam! – Nie, Tucker, to nie twoja wina. Moja stopa zaklinowała się. Musisz ściągnąć pomoc. Proszę, idź i przyprowadź pomoc. – Nie mogę pani tak zostawić. – Możesz, proszę cię! – Dobrze, dobrze – odejdę tylko, żeby złapać sygnał. Potem zaraz wrócę. To nie potrwa długo – obiecuję. Tuck już się odwracał, kiedy usłyszał, że samochód przesunął się, usłyszał, jak ociera się o skały. Powoli zaczął go zagarniać podwodny prąd. – Nie! – Ześlizgnął się z powrotem w jej kierunku i złapał jej dłoń. Zjechał dokładnie w tym samym momencie, kiedy samochód osiadł, przyciskając jego nogę do skały. Przeszywający ból wstrząsnął jego ciałem. Pani Decker chwyciła się go kurczowo, ściskając mocno jego dłoń. – Poczekaj, nie odchodź, Tucker. Tylko ty możesz przytrzymać mi głowę nad wodą. Nigdzie się nie wybierał, zwłaszcza teraz, kiedy jego noga była zaklinowana. Ale nie powiedział jej o tym. Nie musiała wiedzieć, że prawdopodobnie oboje tutaj zginą.
*** Tak naprawdę to kto chciałby zostać burmistrzem? Jego własne słowa gdzieś z tyłu głowy przyczepiły się do niego, jak błoto. Wzrokiem przebiegał od drzwi, przez tłum jego przyjaciół i znajomych z Deep Haven, do boiska, na którym toczył się mecz. Martwiło go, że pragnął tego tak bardzo. Jakby myślał, że bez tego tytułu był nikim. Nigdy nie wygrywał w sporcie ani nie zarobił milionów, ani nawet nie zrehabilitował nazwiska Decker. Mężczyzna nie przywiązuje się do swojego nazwiska. Mężczyzną jest się w domu lub w pracy. Tak jak to powiedział Seb, mężczyzna każdego dnia musi sobie dowieść, że jest człowiekiem honoru. Mężczyzną jest ten facet, którym się stawał, kiedy uśmiechała się do niego jego żona. Tego właśnie potrzebował. Tak naprawdę to kto chciałby zostać burmistrzem?
Z tym że sądził, że dzięki temu zrobi dużo dobrego. Pomoże swojemu miastu poprawić sytuację ekonomiczną, może nawet polityczną. Mówię o mieście. O Deep Haven, panie Kandydacie na Burmistrza. Myślisz, że nam to wybaczą? Niech to! Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo jego matka cierpiała przez te wszystkie lata. Ale miała rację… Deep Haven nie zapominało tak szybko o swoich urazach. I pewnie to byłoby na tyle, jeśli chodzi o karierę burmistrza. Lub agenta nieruchomości. Być może i tak powinni się gdzieś przenieść? Ale prawda o Annalise nie musiała wyjść na jaw. Że zmieniła stare imię na nowe. Że zataiła swoją przeszłość. Że wszystko, co o niej wiedzieli, było kłamstwem. To były wyłącznie prywatne sprawy rodziny. Tak naprawdę nikt nie musiał o tym wiedzieć. Może nadal mógł jeszcze wygrać tę kampanię. – O-bro-na! O-bro-na! – Przyłączył się do tłumu zagrzewającego Husky do boju. Aplauz rozsadzał salę gimnastyczną. Krzyk był ogłuszający. Nic dziwnego, że Annalise uciekła do spokojnego miejsca, aby zadzwonić. W drugiej części meczu tracili 21 do 15 i nawet Colleen wydawała się rozkojarzona. Ciągle zerkała w jego kierunku, jakby szukała wzrokiem mamy i potrzebowała jej moralnego wsparcia. Spojrzał na zegarek. Annalise nie było już około czterdziestu minut, przez całą drugą część. Z kimkolwiek rozmawiała, musiało to być rzeczywiście coś ważnego. Frank? Czy wypowiedziała jego imię? Nathan nie pamiętał. Wyjął telefon. Zadzwoni do niej, a gdy odbierze, przypomni jej… Zabawne, miał jakąś wiadomość głosową. Nie słyszał, że ją dostał. Odsłucha po meczu. Wolves zdobyły kolejny punkt. Jeszcze trzy punkty i będzie trzeci set, do piętnastu punktów. Trener zarządził przerwę. Colleen usiadła na ławce i wycierała twarz ręcznikiem. Nie ruszyła się, kiedy trener znowu wysłał je na boisko. Cóż, zapewne czuła na sobie ogromną presję. Straciła sety, wybijała na aut, nie odebrała kilku piłek. Grała, jakby była w juniorach. A do tego wydawało się, że w ogóle się tym nie przejmuje. Nathan zmarszczył czoło, obserwując, jak sięga do swojej kurtki i coś wyciąga. Telefon? Colleen, co ty wyrabiasz? Chyba nie będzie teraz wysyłać SMS-ów do
Tuckera? Myśl ta wydała mu się nieco obłudna, po tym jak zrozumiał, co wyczytał na twarzy Jasona tego dnia na próbie teatralnej. Widział to kilka razy w lustrze, kiedy był w jego wieku. Cokolwiek się działo między Jasonem i Harper, Jason przyjmował pozycję obronną. Co oznaczało, że nie mogło to być nic dobrego. Nathan obserwował, jak Colleen trzyma telefon przy uchu, odsuwa go od siebie i wpatruje się w niego. Wcisnęła jakiś przycisk i znowu słuchała. Nathan dokładnie widział, jak jej twarz się zmienia, blednie, a jego serce przeszywa skurcz dokładnie w momencie, kiedy otwierają się jej usta. Wtedy krzyknęła. Wstała, upuściła telefon i zaczęła krzyczeć. Piłka upadła na środku połowy boiska Husky i wszystkie zawodniczki odwróciły się, żeby zobaczyć, jak Colleen biegnie w środku gry, przez całą salę, w kierunku… – Tato! Tato! On ją porwał! Ten człowiek porwał mamę! Nathan już stał na nogach – tyle tylko wiedział – a poza tym niczego nie rozumiał. Zaczął schodzić z trybuny na dół, na parkiet. Złapał Colleen za ramiona. – O czym ty mówisz? Łzy zalały jej zaczerwienioną twarz. – Dzwonił Tucker. Właśnie widział mamę wyjeżdżającą z miasta i… ten mężczyzna – on miał… miał… węża… – Uniosła drżącą rękę i dotknęła szyi. Jej głos zacinał się, kiedy wyrzucała z siebie słowa. – Zabrał mnie dzisiaj z parkingu sprzed szkoły… – Ktoś cię zabrał? Dzisiaj? Nathan wydawał się nie czuć, że zbiera się za jego plecami tłum, że zaciska dłonie na ramionach Colleen. – Czy coś ci zrobił? Dopiero wtedy zauważył siniaka na jej policzku, opuchliznę przy oku. Och! Nie mógł oddychać. – Co się stało? – Powiedział mi, że jeśli nie przyjdę na mecz lub jeśli powiem mamie czy tobie, przyjdzie do naszego domu i wszystkich pozabija. Ujął w dłonie jej twarz, zniżył głos, nie wiedząc, jak miał ją o to zapytać – lub czy zniesie odpowiedź. – Czy on..? – Przełknął ślinę. – Czy on..? – Nie, tato. – Potrząsnęła głową, a on miał ochotę rozpłakać się z powodu ulgi, jaką poczuł. Mocno przytulił córkę do siebie. Boże, dziękuję. Och, dziękuję Ci. – Tylko mnie uderzył, bo… bo mówił o mamie okropne rzeczy i nazwałam
go kłamcą. Wiedział, że mama przyjdzie na mecz, i powiedział mi, że jeśli komukolwiek o tym powiem, zabije nas wszystkich. Nathan zamknął oczy. – Nathan, wszystko w porządku? Odwrócił się i zobaczył, że tuż za nim stoi Seb Brewster, wpatrując się w niego z troską w oczach. Nathan poczuł suchość w ustach, a serce podeszło mu do gardła. Nie, nic nie było w porządku. Może nigdy nie będzie. – Myślę, że ktoś uprowadził moją żonę. Jego głos mógł odbić się echem aż w Kanadzie. Trybuna zamarła. Seb wlepiał w niego wzrok. – Co takiego? Nathan ogarnął wzrokiem tłum. Eli Hueston, były szeryf Deep Haven, już schodził na dół. Za nim pastor Dan i jego żona Ellie. Jason stał w rzędzie na samej górze. Oto jego rodzina i wszystkie ich tajemnice, które miały być podane jak na dłoni całemu Deep Haven. Słyszał, jak narastają szmery. Ale nie wiadomo było, gdzie jest jego żona i czy w ogóle jeszcze żyje. – Moja rodzina ma kłopoty. Szmery zamilkły. – Moja żona nie jest tym, za kogo ją uważaliście. – Sięgnął po dłoń Colleen i mocno ją złapał. – Annalise mieszkała tu pod przybranym imieniem, została objęta programem ochrony świadków dwadzieścia lat temu. Stało się tak, bo zeznawała przeciwko człowiekowi, który nadal chce ją zabić. Człowiekowi, który, jak sądzę, wyśledził ją. – Poczuł skurcz w klatce piersiowej, który odebrał mu na chwilę mowę. – Który ją uprowadził. Modlę się, żeby jej nie… – Odwrócił wzrok, przełknął ślinę, a jego głos stracił zupełnie impet. – Muszę ją odnaleźć. Cisza. Słyszał tę ciszę i znał te twarze Deep Haven, nawet bez patrzenia na nie. Znał ich niemalże wszystkich, znał ich ojców, ich dzieci, wiedział, gdzie mieszkali. Z połową z nich chodził do jednej szkoły, większości pomagał kupować domy. I oni również go znali. Znali go jako syna lekkomyślnego pijaka-zabójcy. A teraz jako męża kobiety, która ich oszukała. Ale nagle poczuł, że nie ma to dla niego żadnego znaczenia. – Annalise może nie była osobą, za którą ją braliście, ale jest moją żoną, a ja ją kocham.
Colleen uniosła telefon do góry. – Tucker nie odpowiada, a ja nie wiem, gdzie ją widział. Będę nadal próbować, ale może można go będzie odnaleźć przez GPS? Och, cudowne dzieci nowej generacji! – Dobry pomysł. – Kyle! – Eli zawołał do swojego syna, który był już po służbie i siedział na trybunie ze swoją dziewczyną Emmą. – Zawiadom natychmiast swoich ludzi. Powiedz im, że spotkamy się przed szkołą. – Nathan! Ten głos kazał mu się odwrócić. Frank. Ku jego przerażeniu, Colleen ruszyła w kierunku mężczyzny i objęła go. – Wujku Franku! Mama gdzieś zniknęła! Frank wyglądał, jakby postarzał się o jakieś dziesięć lat przez te osiem godzin, kiedy go ostatnio widział. Wydawało się, że nie wiedział, co zrobić z wybuchem czułości Colleen, ale powoli podnosił ręce, aby ją również objąć. Nathan osobiście miał ochotę skoczyć mu do gardła. – Co się stało? Sądziłem, że go macie! Frank delikatnie zdjął ręce Colleen, wyswobadzając się z jej uścisku. Uśmiechnął się do niej przez moment, ale jego twarz wyrażała smutek, po czym odwrócił się do Nathana. – Ciało, które odnaleźliśmy, nie było ciałem Garcii. Colleen odsunęła się od niego. – Nie jesteś moim wujkiem, tak? Zacisnął usta, jakby nie chciał tego potwierdzić. Pokręcił tylko głową. – Ale to nie znaczy, że nie kocham twojej mamy jak własnej córki. Znajdę ją, Colleen. Obiecuję. – Wyciągnął swoją komórkę. – Powiedziałaś, że dzwonił do ciebie Tucker? Jaki jest do niego numer? Nathan słyszał wokół narastający gwar tłumu. Parkiet zaczęła zalewać fala schodzących z trybuny mężczyzn. Pastor Dan podszedł do niego pierwszy. – Znajdziemy ją. Nie mógł daleko jej zabrać. – Mocno zacisnął dłoń na ramieniu Nathana. – Idę na komisariat, aby zebrać chętnych do pomocy w poszukiwaniach. Nathan wpatrywał się w niego. Czy on mówił serio? Wydawało się, że jakby… tak. Seb stał otoczony mężczyznami i dzielił ich na grupy, mające przeszukiwać poszczególne dzielnice miasta. Eli dołączył do gromadki skupionej przy Kyle’u. – Poczekajcie – nie chcę, żeby komukolwiek coś się stało! – powiedział Nathan.
Seb właśnie przechodził obok niego, wkładając kurtkę. – To już nie jest tylko twoja sprawa. Stanowimy wspólnotę, Nathan. Kiedy ktoś z nas ma kłopoty, wszyscy mu pomagają. Frank odwrócił się i podążył za grupą mężczyzn kierujących się do wyjścia. Nathan pobiegł, żeby go dogonić. – Tato! Odwrócił się, a Jason załapał Colleen za rękę. – Wracajcie do domu! – Albo… – Poczekajcie! – Nathan wyciągnął telefon i wybrał numer. Chciało mu się płakać, kiedy odebrała jego matka. – Nic ci się nie stało? – Wszystko w porządku. Siedzi właśnie z nami przy stole zastępca szeryfa. Ale… czy u ciebie wszystko w porządku? Frank dzwonił jakąś godzinę temu, bo szukał Annalise. Czy ona jest z tobą? Nic się jej nie stało? Spojrzał na Jasona i Colleen. Obserwowali go. A on miał już dość kłamstw. Dość tajemnic. – Nie wiem. Czy jest z tobą Henry? – Tak, jest ze mną cały i zdrowy. Trochę przestraszony, jak my wszyscy. On też. – Módl się, mamo – powiedział. – Po prostu się módl. – Rozłączył się i zwrócił się do Jasona. – Jedźcie do domu. Zadzwonię do Johna i dowiem się, czy będzie mógł po was przyjechać… – Tato, mam osiemnaście lat. Nie jestem już dzieckiem. – Naprawdę? Miałbym co do tego wątpliwości. Nie jestem idiotą, Jason. W końcu doszedłem do tego, dlaczego nie mogłeś spojrzeć mi prosto w oczy, po tym jak cię wczoraj przyłapałem z Harper. Bo przyłapałem cię, prawda? Może Tucker okaże się lepszy, niż sądziliśmy – może to mój własny syn musi się jeszcze dużo nauczyć, żeby dorosnąć i stać się dżentelmenem. Twarz Jasona zrobiła się czerwona. – Jedźcie do domu i czekajcie tam na mnie. I módlcie się, żebyśmy odnaleźli waszą matkę. Nathan mocno pocałował Colleen w czoło, a potem pobiegł w kierunku drzwi. Samochody policyjne stały gotowe do odjazdu z zapalonymi światłami. Frank stał zgarbiony w niszy przy budynku szkolnym z ręką przyciśniętą do ucha i krzyczał w słuchawkę. Nathan podbiegł do niego. Frank uniósł do góry rękę. – Tak! Zrozumiałem! – Rozłączył się. – Mam płożenie Tuckera z GPS-a jego telefonu. Dzwonił z autostrady, tuż za miastem. Tam możemy zacząć poszukiwania. Dał znak szeryfowi, który do nich podszedł. Frank przekazał mu informacje.
– Ten obszar za miastem jest ogromny – odparł Eli. Nathan nadal trzymał w dłoni telefon, ale dopiero teraz na niego spojrzał. – Annalise do mnie dzwoniła. Nathan wcisnął szybkie wybieranie skrzynki głosowej. Odsłuchiwał wiadomość, przyciskając drugą rękę do zmarzniętego ucha. Jakieś stłumione głosy… Chwila… Tak, dzwoniła do niego. Annalise zadzwoniła do niego, kiedy Garcia zabierał ją ze sobą. Miał ochotę się rozpłakać, kiedy rozpoznał jej głos. – Skoro jesteś już w Deep Haven, może powinieneś zobaczyć… Nie. Zamknął oczy. Jego serce zamarło, kiedy usłyszał jej krzyk. Och, Boże, proszę cię… – Wiem, gdzie ona jest. Frank i Eli odwrócili się w jego stronę. Nathan poczuł, jakby w jego gardle zaległa ciężka gruda. – Myślę, że pojechała na Cutaway Creek. – Jedziemy! – rzucił Frank. Podbiegł do innego mężczyzny, ciemnowłosego gliniarza stojącego przy wynajętym samochodzie, pewnie swojego partnera. Nathan znalazł się tuż przy nim i sięgał do klamki tylnych drzwi. – Pewnie nie ma sensu mówić ci, że powinieneś zostać, prawda? – Zapytał Frank, szarpnięciem otwierając swoje drzwi. Jego partner siedział za kierownicą. Nathan potrząsnął głową. – Wsiadaj! Nathan nie zdawał sobie sprawy, jak daleko od miasta była rzeka, jak wiele uderzeń serca pochłonął czas, aby tam dotrzeć. Błagam cię, Boże. Nie chciał stracić żony w lodowatej wodzie Cutaway Creek. Znaleźli się na zakręcie i on pierwszy to zauważył: wyłamane szczęki barierki, przez które przebił się samochód. Zanim się zatrzymali, Nathan już otworzył drzwi. Za plecami miał rząd samochodów policyjnych oświetlających drogę, ale nie zatrzymał ich, tylko po prostu ruszył w kierunku skarpy. – Tutaj! Jesteśmy na dole! Światła latarek podążyły za głosem. To był Tucker. Siedział na głazie obok przekrzywionego samochodu. Trzymał nieprzytomną żonę Nathana w ramionach. Jej głowa spoczywała na jego kolanach. – Pośpieszcie się!
Nathan nie czekał na karetkę pogotowia, nie przejmował się głosami, które słyszał w swojej głowie, czy dawnymi koszmarami lub tym, że lodowata woda mogła go pociągnąć na dno. Opuścił się po skalistej ścianie i wpadł do wody. Chłód wody pozbawił go oddechu, ale nie dbał o to i ruszył w kierunku Tuckera. – Przepraszam, nie pozwalałem jej zasnąć, cały czas z nią rozmawiałem… Tucker wydawał się spanikowany, ale Nathan nie nim chciał się najpierw zająć, nie teraz. Zaczął przeciągać Annalise na swoje kolana. Nie. To nie była Annalise. Ta kobieta przypomniała bardziej zjawę – szara skóra, zamknięte oczy, strąki zamiast włosów wokół jej twarzy. To nie mogła być Annalise. Świetlista i piękna, silna, pełna życia i nadziei. I Bożej łaski. Nie, to nie była jego żona. Ponieważ ta kobieta była martwa.
dziewiętnaście
W tak pięknym dniu można było umrzeć. Deep Haven znajdowało się nadal pod śniegiem, który ostatnio spadł i który milionem różnorodnych płatków pokrył z wdziękiem wzgórza, drzewa i występy skalne. Koronkowe firanki mrozu przybrały okna, a mieszkańcy miasteczka mogli chwytać w powietrzu wypowiadane przez siebie słowa. Zima w Deep Haven rozgościła się na dobre, otuliła każdego sennością i wypełniła spokojem. Wypełniła bezpieczeństwem. Właśnie do tego miejsca Frank wysłał ją, aby umarła. Lub… żeby narodziła się na nowo. Stała na brzegu rzeki, trzymając ręce w kieszeniach, wdychając zapach wiosny. Powiedział jej, że narodziny mogą być trudne, jak nadejście wiosny, kiedy z gór spływają roztopione wody i wpadają do przybierających rzek, zmarznięte drogi zmieniają się w błoto, brudny lód nadal zamarza nad ranem. Powiedział jej, żeby dała sobie czas na przebudzenie i opatrzyła swoje rany po zimie. Ale obiecał jej też, że któregoś dnia przyjdzie lato, a ona poczuje się silna i zdrowa. A ona pragnęła w to wierzyć. Pragnęła się przebudzić z tego koszmaru. Ale to przebudzenie było jak przebijanie się przez lód. Słyszała głosy, ale o wiele łatwiej było poddać się i zostać w tym zimnie. Coraz więcej głosów, jakby nawołujących ją, żeby je usłyszała, poczuła. Ale jednocześnie nawoływała ją cisza i zima. A światło przynosiło ból. Nie miała tyle siły, żeby zaczynać wszystko na nowo. Znowu. Umieranie było o wiele łatwiejsze. – Annalise? Zaczerpnęła powietrza i poczuła przeszywające zimno w płucach. – Kochanie, proszę, obudź się. Poczuła dłoń w swojej dłoni, która się zacisnęła. Annalise? Miała przecież na imię Deidre.
Jednak Annalise było jej równie bliskie. Jak melodia, której się nie zapomina i nosi w sercu. – Mamo? To na pewno chodziło o nią. Jej oczy się otworzyły. I ta twarz, tak jej znajoma. Niebieskie oczy. Piegi na ślicznym, zgrabnym nosku. Długie włosy spływające wokół twarzy. – Colleen. Mówiła, ale ledwie mogła się usłyszeć. Miała na nosie maskę. Zimne i czyste powietrze napierało na nią. Próbowała podnieść rękę, aby nią poruszyć, ale poczuła ból. – Kochanie, miałaś wypadek. Nathan. Znała go, jego także – jego imię było jak piosenka, coś, co zawsze nuciła. Wyglądał, jakby nie spał przez kilka dni. Jego biały T-shirt był wygnieciony, a włosy zmierzwione po jednej stronie. U wezgłowia łóżka stał Jason, wyglądający jakby młodziej, odrobinę zbity z tropu. I nagle wszystko do niej wróciło. Głęboko odetchnęła. Przesunęła maskę tlenową na bok. – Garcia… – Luis Garcia nie żyje – odezwał się Nathan. – Utonął. A ty złamałaś stopę. Pamiętasz, co się wydarzyło? Szpital. Od razu rozpoznała – różowe zasłony zwisające z okien, kwadrat telewizora, kwiaty na stole i… i mnóstwo kartek z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia. Były poprzylepiane na ścianach wokół jej łóżka i nawet poprzypinane do zasłon. Obrazki namalowane rękami dzieci wisiały na szybkach okna, wypełniały koszyk stojący na parapecie. Mnóstwo kartek! – Miałam wypadek. – Zgadza się. Wypadek samochodowy. Wpadłaś w poślizg i spadłaś z mostu. – Nie, to nie było tak. Zjechałam z mostu. – Odparła ochrypłym głosem. Nathan wstrzymał oddech. – Zjechałaś z mostu? – Nie chciałam. Chciałam go tylko ogłuszyć, aby móc uciec. Ale przelecieliśmy przez barierki. Myślałam, że umrę. – Rzeczywiście tak się stało. Twoje serce dwukrotnie stanęło. Byłaś w śpiączce farmakologicznej przez trzy dni i cały ten czas rozgrzewano cię. – Twarz Nathana przybrała marsowy wygląd. – Mogliśmy cię stracić. – Jak mnie odnaleźliście? – Nathan przysunął jej szklankę ze słomką, wypełnioną wodą, która ukoiła jej palące gardło. – Zadzwoniłaś do mnie – powiedział Nathan. Jego uśmiech był pełen ciepła i słodyczy.
Ona również posłała mu uśmiech. – To prawda, zadzwoniłam. – Mamo! Już się obudziłaś! – Do pokoju wpadł Henry i pocałował ją w nos. – Och, nadal jest zimna. – Rozgrzeje się, synku – odparł Nathan. Nie uszło jej uwadze, jak pogłaskał dłonią jego policzek. Za Henrym weszła Helen, w kapeluszu, skórzanym płaszczu, z zaróżowionymi policzkami. Kiedy spojrzała na Annalise, jej oczy wypełniły się ciepłem. – Nieźle nas przestraszyłaś. Nie rób nam tego więcej! – Ścisnęła dłoń Annalise i posłała jej uśmiech, w którym było przebaczenie. Następnie, zaraz za nią… – Frank? Wyglądał młodziej, nie było w nim już tyle gniewu. Miał na sobie flanelową koszulę i dżinsy. Jego oczy promieniowały łagodnością. – Cześć, maleńka – odezwał się. – Martwiłem się o ciebie. Naprawdę? – Nie musiałeś zostawać. Czy on się zaczerwienił? Spojrzał na Helen, która uśmiechnęła się do niego. – Pomyślałem, że może trochę się tu pokręcę, jeśli nie masz nic przeciwko. – Wujek Frank zakochał się w babci! – wypalił Henry. Frank wyprostował się. – Podoba mi się tutaj. Znalazłem za miastem świetny dom, który da się wyremontować. – Zerknął na Nathana. – Dla kogoś, kto ma wizję tego miejsca. Naprawdę? Więc Frank zostaje? Helen wzięła go za rękę. – Dom wystarczająco duży, aby pomieścić gości i rodzinę. Frank spojrzał na nią i uśmiechnął się z taką czułością, że Annalise ledwie go rozpoznała. – Tak. Dla rodziny. Może ona rzeczywiście umarła i trafiła do jakiegoś innego, lepszego miejsca? Nie, to było to właściwe miejsce. Miejsce, które znała od zawsze. Miejsce, w którym chciała zostać. – A co z Tuckerem? – Jego również pamiętała. Jak przepraszał i rozmawiał z nią, aby nie pozwolić jej zasnąć, kiedy jej ciało było zesztywniałe z zima, a serce biło coraz wolniej. Opowiedział jej o swoich marzeniach, że chce zostać snowboardzistą, o swojej rodzinie, o stracie brata. O tym, jak bardzo zależy mu na Colleen i jak bardzo chciałby pasować do jej świata. Annalise spojrzała na córkę. – Proszę, powiedz mi, że nic mu się nie stało. Oczy Colleen rozbłysły. – Tak. Nic mu się nie stało. Chociaż ma złamaną
nogę. Pewnie nie będzie mógł jeździć na desce w tym sezonie. – Więc będzie potrzebował towarzystwa. Może nauczymy go, jak Deckerowie grają w Monopol? Usta Colleen otworzyły się ze zdziwienia, ale uśmiechnęła się. – Naprawdę? – Przepraszam, że tak łatwo go osądzałam. Miałaś rację. Muszę go poznać… Po prostu nie chciałam cię stracić, Colleen. Nie tak prędko. – Mamo, nie stracisz mnie – odparła Colleen cicho. Ujęła jej dłoń i ścisnęła. – Nigdy. – A wy nigdy nie stracicie mnie. – Annalise spojrzała na swoją rodzinę. – Przepraszam, że nie powiedziałam wam, kim jestem. – Och, mamo – odezwał się Jason. – Zawsze wiedzieliśmy, kim jesteś. Doprawdy? W jaki sposób…? – Jesteś naszą mamą! – Rzucił Henry i skoczył na łóżko. – Henry, chłopie, tylko nie szalej. – Odezwał się Jason, odciągając Henry’ego od łóżka. Nathan podszedł bliżej i pochylił się nad nią. – Na dobre i na złe, Deidre czy Annalise, czy jakkolwiek chciałabyś siebie nazywać, jesteś moją żoną. – Pocałował ją w czoło. – Jednak nie jestem zwolennikiem imienia Esmeralda. Czy Penelopa. Ale zawsze mógłbym nauczyć się z tym żyć. Przyłożyła dłoń do jego twarzy i pogładziła po policzku. – Annalise Decker w zupełności wystarczy. Usiadł na łóżku, ujął jej rękę i przyłożył do serca, patrząc jej w oczy. Tak jak to zrobił pierwszy raz, kiedy przyjechała i była jak powiew wiosny, odrodzona i nowa, i dopiero co wkroczyła do jego życia. – Moja klasa zrobiła dla ciebie kartki. – Powiedział Henry, wskazując na całe rzędy obrazków. – Pani Beth Iverson przysłała ciasteczka od drużyny piłki nożnej, ale je zjedliśmy – dodał Jason. – Sorry. – Rada rodziców przysłała kwiaty, drużyna siatkówki karty, z kościoła dostałaś piękny stroik, a reszta jest od twoich wielbicieli z Deep Haven. Najwidoczniej to ty powinnaś startować na stanowisko burmistrza w tym mieście – powiedział Nathan. Spojrzała mu prosto w oczy i wytrzymała jego spojrzenie. – A ty? Potrząsnął głową. – Myślę, że będę miał pełne ręce roboty, żeby mieć cię na oku. – Uśmiechnął się i nie było w tym nawet cienia winy. – Seb Brewster będzie doskonałym burmistrzem. Poza tym nie muszę nikomu niczego
udowadniać poza tobą. – Nathan, tak mi przykro. – Kochanie, tych emocji wystarczy nam do końca życia. Proszę, teraz chcę tylko nudy. Och, nuda będzie ostatnią rzeczą, jakiej zazna z tym mężczyzną. – Nigdy więcej żadnych tajemnic, przyrzekam. Nigdy nie chciałam sprowadzić na ciebie takich kłopotów. Chciałam tylko miejsca, w którym mogłabym się ukryć. – Lise, mogłaś pomyśleć, że po prostu ukryjesz się Deep Haven… – odezwał się Nathan i pochylił nad nią, przysuwając usta do jej ucha – …ale tak naprawdę przyjechałaś do domu.
epilog
Claire zawsze wieszała na choince wróbelka jako ostatniego. Kupiła go w tym roku, w którym odeszła Deidre. Pomógł jej wymazać z pamięci słowa, które padły w kłótni o tatuaż. Nie miało to już znaczenia – żadne ze słów nie miało znaczenia. Teraz wróbelek mówił jej, że, tak, Bóg będzie jej strzegł. Będzie musiał strzec. W końcu Claire błagała Go każdego dnia o łaskę, aby wierzyć, modlić się i mieć nadzieję. Nawet kiedy nie potrafiła nadać słowom formy. Z pewnością widział jej rozpacz w sercu. Niebo nad St. Louis było przetarte grafitową szarością, pełną żałoby pomimo świątecznych światełek zawieszonych na domu i lampek na choince. Tego ranka, kiedy wyszła rano, aby zabrać gazetę dla męża, Claire wyczuła w powietrzu, że już niebawem spadnie śnieg. Poprosiła Henry’ego, żeby kupił po drodze sól do posypania podjazdu i chodnika, na wypadek, gdyby jednak spadł deszcz ze śniegiem i chwycił mróz. Nie chciała, żeby Kylie i dzieciaki przewróciły się, kiedy wpadną dzisiaj na ciastka. Przygotowała dla nich świeżą porcję snickerdoodles. I nie mogła się doczekać, aby usłyszeć, jak wnuczka Joy recytuje wiersz przygotowany na nadchodzące jasełka, i aby utulić w ramionach maleńką Deidre Grace. Ben może się trochę spóźni, gra jeszcze w kosza, a potem idzie na zajęcia w szkole rodzenia z Molly. Claire nie mogła się doczekać następnego wnuka. Nigdy nie będzie jej dość wnuków. Przez chwilę przyglądała się bujającemu się na drzewku wróbelkowi i światłu, które odbijał, a przez to lśnił i błyszczał. Zawiesi jeszcze inne ozdoby. Gipsowy odcisk rączki dwuletniej Deidre zrobiony w szkółce niedzielnej. Żłóbek wykonany z patyczków od lodów. Zdjęcie szkolne przyklejone na środku gwiazdy, a właściwie tektury pokrytej folią aluminiową. Na tym zdjęciu dziesięcioletnia Deidre uśmiecha się, ukazując krzywy zgryz, a jej oczy lśnią przepełnione bożonarodzeniowym oczekiwaniem. Smutek przez lata zelżał. Odrobinę. A może Claire po prostu godziła się z
tym po trochu każdego roku. Jeśli można się pogodzić z pożegnaniem. Claire ujęła wróbelka w dłonie, przytrzymała przez chwilę, a potem nabrała głęboko powietrza i pozwoliła mu polecieć. Zawsze pozwalała mu polecieć. Włożyła puste pudełka po ozdobach do plastikowego pojemnika, a potem wsunęła na nogi buty, żeby przejść do garażu obok. Tak, w powietrzu wyraźnie czuć było zapach śniegu. Śnieg zawsze wprawiał ją w dobry nastrój. Miała nadzieję, że Deidre mieszka w miejscu, gdzie pada śnieg. Claire wsunęła pojemnik na półkę i zamykała drzwi od garażu, kiedy zauważyła podjeżdżającego chevroleta suburbana. Owinęła się ciaśniej kardiganem i czekała na zimnie na kierowcę samochodu. Wydał jej się przystojny, w wełnianym płaszczu, o krótko przyciętych, ciemnobrązowych włosach i zielonych oczach, które patrzyły na nią z takim ciepłem, że poczuła niepokój. – Czy pani Claire O’Reilly? Nie wiedziała czemu, ale pytanie to sprawiło, że przeszył ją lodowaty dreszcz. Powinna była dawno temu przestać się bać, powinna się stać twarda jak stal. Ale zawsze lękała się tego momentu, kiedy miałby do niej zawitać jakiś oficjel z wiadomością, że… Po wszystkich tych latach nadal nie była na to gotowa. Jej gardło ścisnęło się, a oczy zapłonęły. Błagam… Również pasażer z drugiej strony wysiadł z samochodu. Claire usłyszała trzaśnięcie drzwi i spojrzała w tamtym kierunku. Na chwilę straciła oddech. Och… Przycisnęła dłoń do ust i wyciągnęła rękę, jakby chciała się czegoś schwycić. Mężczyzna złapał ją za dłoń. – Mamo? Claire nadal nie mogła oddychać, nie mogła mówić, powoli docierało do niej, kim jest ta kobieta. Wysoka, piękna, o blond włosach i niebieskich oczach. Znała tę twarz, ten uśmiech, tę kobietę. – Deidre. – Wypowiedziała jej imię szeptem. I wstrzymała oddech, na wypadek, gdyby… – To ja, mamo. To ja.
I wtedy Claire wydała z siebie krzyk, jakiego się nigdy nie spodziewała, który wstrzymywała przez dwie dekady, taki, na jaki pozwalała sobie tylko w obecności Boga. – Och, Deidre! – Claire rzuciła się w jej kierunku, ale jej córka już trzymała ją w objęciach i mocno tuliła. Claire zamknęła oczy i przylgnęła całym ciałem do córki – jej dorosłej, pięknej córki. Rozkoszując się nią, zapachem jej skóry, miękkością włosów, jej obecnością. Była żywa. Była żywa. Dziękuję Ci, Boże. Dziękuję. – Błagam, powiedz, że to już koniec. – To już koniec, mamo. Nie chciała tego robić, ale nie mogła przestać i co chwilę odsuwała ją od siebie, żeby przyjrzeć się Deidre, jakby była małym dzieckiem. Ujęła dłońmi jej twarz. – Jesteś taka piękna. Potem się roześmiała. Och, Claire śmiała się, uwalniając wszystko, co nagromadziło się w niej przez tak długi czas. Śmiała się i raz jeszcze mocno przytuliła swoją córkę. Za plecami Claire usłyszała jakieś głosy. Odwróciła się. Z samochodu wysiadł młody mężczyzna, wysoki i prawie dorosły. Przez moment wydało jej się, że to jakaś migawka z przeszłości i widzi nastoletniego Bena. Za nim pojawił się jeszcze jeden chłopiec. Znowu Ben, ale tym razem z uśmiechem jej dorastającej córki. A potem dziewczyna. Zadziwiająca replika Deidre, o długich blond włosach, niebieskich oczach i nieśmiałym uśmiechu. Córka, którą utraciła, wróciła do niej odrodzona i stała na podjeździe jej domu. – To jest moja rodzina, mamo. Mój mąż, Nathan, i nasi synowie, Jason i Henry. A to jest Colleen. Twoja wnuczka. Claire złapała Colleen za ręce, mimo że dziewczyna spoglądała na mamę. – Jesteś tak śliczna jak twoja matka. Colleen uśmiechnęła się. – Naprawdę jesteś moją babcią? Claire spojrzała na chłopca. Henry. Jej mąż będzie szczęśliwy, kiedy pozna swojego imiennika. Mały Henry miał coś łobuzerskiego w uśmiechu i wpatrywał się w nią, jakby istnienie świata zależało od jej odpowiedzi. Zerknęła na Deidre, która uśmiechała się do niej.
Tak. Och, tak! – Jestem. Do tego mam w kuchni na stole świeżo upieczone ciasteczka snickerdoodle specjalnie dla wnuków. Chcesz spróbować? Henry skinął głową. – Uwielbiam ciasteczka snickerdoodle! Mama robi najlepsze. Nie mogła w to uwierzyć. Przycisnęła rękę do piersi, jakby chciała sprawdzić, czy jej serce rzeczywiście bije. Kiedy wbiegł do domu, Deidre podeszła do swojej matki i wzięła ją za rękę. Claire mocno splotła z nią palce. Stały w blasku świątecznych światełek ozdabiających dom, kiedy z nieba zaczął prószyć śnieg, spadając na ziemię w łagodnej cudownej ciszy Bożej łaski.
kilka słów od autorki
Ta powieść zaczęła się w czasie lotu do Portland. Siedziałam koło kobiety, która wierciła się na swoim miejscu, najwyraźniej nękana przez jakiś niepokój w swoim sercu. Po kilku kuksańcach od Naszego Pana pochyliłam się do niej, aby zapytać, jak się czuje i dlaczego leci do Portland. – Aby pożegnać się z moją córką, która zostanie objęta programem ochrony świadków. – Spojrzała na mnie z przerażonym wyrazem twarzy. – Była świadkiem morderstwa i teraz rodzina skazanego mordercy grozi jej. Nie jest bezpieczna. Gapiłam się na nią. – Jak długo będzie się ukrywać? – Całe życie – odpowiedziała. Przełknęłam ślinę. A po chwili zapytałam: – Ile lat ma pani córka? – Dwadzieścia jeden. – Dlaczego nie pojedzie pani z nią? – Zapytałam, zupełnie nie będąc w stanie pojąć ogromu jej straty. Nie będzie widzieć, czy jej córka żyje, nie zobaczy jej, kiedy będzie wychodzić za mąż, nie pozna swoich wnuków… poświęcenie ponad ludzkie siły. – Nie mogę. Mój mąż jest niepełnosprawny, mamy dwoje małych dzieci. Nie mogę ich przenieść. Nie wypytywałam już dalej, ale moje serce skręcało się z bólu, kiedy się za nią modliłam. I właśnie wtedy narodziło się „Nie znasz mnie”. Na początku pomyślałam, że będzie to historia matki. Ale kiedy zaczęłam już nad nią pracować, zdałam sobie sprawę, że jest to również historia córki. Historia tajemnic, nowego życia. Historia drugiej szansy, ale i żalu. Historia doznawania łaski i życia w niej każdego dnia, z nadzieją na szczęśliwe zakończenie. W trakcie pisania odkryłam, że „Nie znasz mnie” jest również historią o tym, jak tajemnice mogą pogrzebać i zniszczyć nasze życie, nawet jeśli wierzymy, że chronimy tych, których kochamy. Małe i duże tajemnice. Takie, jakie może mieć matka i córka lub takie, które skrywa syn przed ojcem. Myślimy, że tajemnice ochronią naszych bliskich, ale one są jak rak. Zamiast przynieść
spokój, nadgryzają nasze poczucie bezpieczeństwa. Zamiast zapomnieć o nich, im dłużej je trzymamy, tym bardziej wdzierają się do naszej głowy w codziennym życiu. Budzimy się z powodu dręczących nas tajemnic, a kiedy myślimy, że mamy to już za sobą, wypełzają z ukrycia i przypominają nam o naszym oszustwie. Nie pozwalają nam uwierzyć w to, że zasługujemy na szczęśliwe zakończenie. Nie pozwalają nam przyjąć łask, które Bóg pragnie nam ofiarować. Mojemu pastorowi, Dale’owi McIntire, zawdzięczam scenę w kościele, w rozdziale 9. On rzeczywiście czytał ten psalm i wypowiedział te słowa (lub bardzo do nich zbliżone). I tak jak tego pragnąłby Bóg, mówił nie tylko do Annalise, ale i do mnie. Widzisz, Bóg chce skruszyć tożsamość, którą sami dla siebie skonstruowaliśmy, i nasz strach przed odkryciem tego, i mówi: „Widzę cię, znam cię. Wiem o tobie wszystko, a mimo to kocham cię. Kropka. Ze Mną nie musisz obawiać się prawdy, ponieważ już ją znam. Wiem dobrze, kim jesteś, a mimo to umarłem, aby cię zbawić”. W tym momencie usłyszałam słowa pieśni Amazing Grace „Jak droga była mi ta łaska w chwili, gdy pierwszy raz uwierzyłam”. Taki dar ofiarowuje nam Bóg, kiedy musimy stawić czoła tajemnicom, które nas zniewalają. Swoją Łaskę. Zbawienie. Nowy początek. Wszyscy skrywamy tajemnice, a szczerze mówiąc, wielu z nas ma dwie tożsamości – jedną, którą zna świat, i tę drugą, stworzoną przez tajemnice skrywane w sercu. Bóg widzi obie, a mimo to nadal cię kocha. Co więcej. Pragnie cię wyzwolić. On może to zrobić. Uleczyć cię. Naprawić twoje małżeństwo, twoją rodzinę, twoją sytuację. Wiem, bo widziałam, jak zrobił to z moim życiem. Modlę się, żeby prawda cię wyzwoliła i abyś stała się osobą, za którą Bóg oddał życie. Dziękuję za przeczytanie „Nie znasz mnie”. Żyjcie w prawdzie, moi przyjaciele. Susan May Warren
o autorce
SUSAN MAY WARREN jest laureatką RITA Award i autorką ponad trzydziestu powieści, których wartka fabuła i niezapomniane postacie spotkały się z uznaniem zarówno czytelników, jak i krytyki. Zanim wróciła na północne wybrzeże Minnesoty, spędziła osiem lat jako misjonarka w Rosji z mężem i czwórką dzieci. Obecnie zajmuje się pisaniem na pełen etat, podczas gdy jej mąż prowadzi dom wypoczynkowy nad Jeziorem Górnym w północnej Minnesocie, gdzie umiejscowiona jest akcja wielu jej książek. Ona i jej rodzina uwielbiają górskie wędrówki, pływanie kajakami i zaangażowanie w pracę na rzecz lokalnej społeczności kościelnej. Susan ukończyła studia licencjackie z komunikacji masowej na Uniwersytecie Minnesoty. Kilka z jej uznanych przez krytykę powieści uplasowało się wysoko w rankingu czasopisma „Romantic Times” i wygrało konkursy organizowane przez Romance Writers of America (RWA) oraz zdobyło nagrodę Książki Roku Amerykańskich Pisarzy Chrześcijańskich (The American Fiction Writers Book of the Year). Pięć jej książek znalazło się w finale konkursu Christy Award. Poza pisaniem pasją Susan jest nauczanie oraz przemawianie na imprezach organizowanych dla kobiet na temat niezwykłej łaski Bożej w naszym życiu. Aktualne wiadomości o nowych publikacjach tej autorki, jej poprzednich książkach oraz wiele innych różnorodnych informacji znajdziesz, odwiedzając stronę www.susanmaywarren.com.
zagadnienia do omówienia w grupach czytelniczych
1. „Nie znacie mnie” zaczyna się sceną, w której Claire O’Reilly podróżuje do Portland, aby pożegnać się ze swoją córką. Z jakimi pytaniami i lękami musi się zmierzyć? Jeśli byłabyś na jej miejscu, co powiedziałabyś Deidre, którą widzisz ostatni raz? 2. Annalise Decker wydaje się wieść idealne życie, ale ukrywa kilka sekretów – dużych i małych – przed swoim mężem, Nathanem. Jednocześnie Nathan ukrywa przed Annalise tajemnicę dotyczącą ich wydatków. Czy zgodzisz się z ich przekonaniem, że tajemnice to normalna rzecz w związku? Co sądzisz o poglądzie Annalise, że tajemnice ich chronią? Czy miałaś kiedykolwiek tajemnice przed kimś, kogo kochałaś? Co z tego wynikło? 3. Annalise i Nathan są takim małżeństwem, jakiego wielu ludzi im zazdrości, ale Annalise ma mieszane uczucia co do braku „iskry” w ich związku. Czy wierzysz, że tego rodzaju chemia jest ważna w małżeństwie? W jaki sposób ich relacja zmienia się podczas tej całej historii? 4. Jak postrzegasz obsesję Nathana dotyczącą śmierci ojca? W jaki sposób próbuje on zyskać uznanie w oczach mieszkańców Deep Haven? Czy kiedykolwiek byłaś pod presją rodzinnego dziedzictwa? 5. Agent programu ochrony świadków, Frank Harrison, każe dokonać Annalise niemożliwego wyboru: albo przeprowadzi się z rodziną i zmusi ich do przyjęcia nowej tożsamości, albo zostawi ich i wyjedzie sama. Jeśli byłabyś na miejscu Annalise, co byś wybrała? Dlaczego? 6. Colleen Decker nie tylko jest podobna fizycznie do swojej matki, ale Annalise widzi również, że Colleen przypomina ją z czasów jej młodości. Jakie lęki te podobieństwa wywołują w Annalise? Czy zgadzasz się z tym, jak na nie reaguje? Jakie są twoje odczucia co do cech, które są wspólne dla ciebie i twoich rodziców lub ciebie i twoich dzieci? 7. Jak sądzisz, dlaczego Tucker Newman tak desperacko pragnie, aby rodzina
Colleen go polubiła? Czy kiedykolwiek odczuwałaś podobną tęsknotę za akceptacją? 8. Któregoś dnia Nathan wraca do domu i zastaje Annalise malującą pokój w piwnicy, co jest jej najnowszym pomysłem w długiej serii zmian wystroju domu. Jak myślisz, dlaczego Annalise ma ciągłą potrzebę odnawiania i nigdy nie jest zadowolona z wyglądu swojego domu? Czy w twoim życiu są również takie obszary, które nieustannie „przemeblowujesz”? 9. W rozdziale 9. pastor Dan udziela rady zgromadzonym: „Nie pozwól, aby okoliczności zewnętrzne definiowały miłość Boga do ciebie. On cię kocha. Koniec. Kropka”. Jak sądzisz, w jaki sposób bohaterowie tej historii interpretują miłość Boga w zależności od zmieniających się dla nich okoliczności? Czy kiedykolwiek postępowałaś tak samo? 10. Siostra Helen, Miriam, zarzuca jej, że jej brak przebaczenia doprowadził do rozpadu jej małżeństwa i rozwodu. Do jakich wniosków doszła Helen, uzmysławiając sobie, jak potraktowała swojego byłego męża Dylana? Jak to wpłynęło na jej reakcję związaną z oszustwem Annalise? Jakie okoliczności sprawiłyby, że trudno byłoby ci wybaczyć? 11. Kiedy w końcu Frank dowiedział się o raku swojej żony, odsunął się od niej, aby nie być świadkiem jej cierpień. W jaki sposób jego reakcja zmienia się w rozwijającym się związku z Helen? Czy kiedykolwiek unikałaś zbliżenia się do kogoś, tylko dlatego, żeby nie być zranioną? 12. Sądząc, że będzie musiała opuścić Deep Haven, Annalise decyduje się spakować swoje rzeczy w małą torbę. Jakie wybiera przedmioty i jakie mają dla niej znaczenie? Jeśli miałabyś zabrać tylko kilka rzeczy ze swojego domu, co byś wybrała? 13. W oczekiwaniu na wyniki badań Helen postanawia żyć pełnią życia. Co znalazło się na jej liście rzeczy do zrobienia lub zobaczenia? A jakie rzeczy znalazłyby się na twojej liście? Czy masz poczucie, że teraz żyjesz pełnią życia? Dlaczego? Dlaczego nie? 14. Kiedy Nathan dowiaduje się, że jego rodzinie może grozić niebezpieczeństwo, podejmuje pewne kroki – co o mało nie kończy się tragicznie. Czy pochwalasz tego rodzaju metody? Jak byś postąpił na jego miejscu? 15. Wyglądem zewnętrznym Tucker przypomina kogoś, kto może przysporzyć tylko kłopotów. Jest kwintesencją złego chłopca – w przeciwieństwie do Jasona Deckera, który wygląda jak dobrze wychowany, młody człowiek,
idealny uczeń i syn. W jaki sposób okazuje się, że wygląd obu chłopców różni się od tego, jacy są? Czy kiedykolwiek wysuwałaś podobne przypuszczenia na podstawie czyjegoś wyglądu zewnętrznego? W jaki sposób reagujesz, jeśli przekonujesz się, że pierwsze wrażenie było mylące? 16. Annalise obawia się, jak zareaguje Nathan, jeśli wyjawi mu swoją przeszłość i pozwoli mu ujrzeć osobę, którą kiedyś była. Jak się czuje, kiedy Nathan w pełni ją poznaje – zarówno jej przeszłość, jak i jej teraźniejszość. Czy kiedykolwiek obawiałaś się zupełnie odsłonić przed jakąś osobą lub Bogiem? 17. Kilka postaci w „Nie znasz mnie” rozważa kwestię drugiej szansy, stania się nową osobą. Czy kiedykolwiek chciałaś zacząć wszystko od nowa lub stworzyć dla siebie nową tożsamość? W jakich okolicznościach? Czy istnieją sfery życia, w których stworzenie siebie na nowo byłoby dobrą rzeczą? 18. W jaki sposób Annalise zaczyna w końcu postrzegać swoją przeszłość? Czy kiedy patrzysz wstecz na swoje życie, dostrzegasz przejawy łaski Boskiej, nawet w trudnych lub bolesnych chwilach?
podziękowania
Nie mogłabym napisać tej książki bez następujących ludzi, którzy nade mną czuwali podczas pracy: Rachel Hauck: Dziękuję, że odbierałaś moje telefony za każdym razem, kiedy dzwoniłam (nawet jeśli to był dwudziesty siódmy raz tego samego dnia) i zawsze miałaś odpowiedź na moje: „I co dalej?”. Jesteś dla mnie prawdziwym skarbem. Steve Laube: Dziękuję za Twoje wielkie serce i mądrość. To prawdziwe błogosławieństwo, że jesteś moim agentem. Karen Watson: Posiadanie wydawcy, który w ciebie wierzy, wie, jak tobą pokierować i współpracuje, aby pomóc stworzyć dobrą książkę, jest nadzwyczajnym darem. Dziękuję. Sarah Mason: Praca z tobą to ogromna radość! Dziękuję za to, że wiesz, jak sprawić, abym doskonale się czuła, nawet omawiając moje błędy. Andrew Warren: Jesteś moim bohaterem. Moim Nathanem i moim szczęśliwym zakończeniem. Kocham cię. David, Sarah, Peter i Noah: Przypominacie mi co dnia, że najwspanialsza tożsamość, jaką kiedykolwiek mogłabym mieć, to bycie matką.
Tytuł oryginału: You Don’t Know Me Projekt okładki: Blanka Tomaszewska Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka © For the Polish edition by Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha Sp. z o.o., Poznań 2014, za zgodą Tyndale House Publishers, Inc. Wszystkie prawa zastrzeżone. Originally published in the USA under the title: Deep Haven #6: You Don’t Know Me, by Susan May Warren © 2012 by Susan May Warren ISBN 978-83-7516-798-6 Wydawca: Drukarnia i Księgarnia Świętego Wojciecha Sp. z o.o. Wydawnictwo Święty Wojciech ul. Chartowo 5, 61-245 Poznań tel. 61 659 37 13
[email protected] Zamówienia: Dział Sprzedaży i Logistyki ul. Chartowo 5, 61-245 Poznań tel. 61 659 37 57 (-58, -59), faks 61 659 37 51
[email protected] •
[email protected] www.swietywojciech.pl • www.mojeksiazki.pl Konwersja do e-wydania: Wydawnictwo Święty Wojciech
Table of Contents prolog jeden dwa trzy cztery pięć sześć siedem osiem dziewięć dziesięć jedenaście dwanaście trzynaście czternaście piętnaście szesnaście siedemnaście osiemnaście dziewiętnaście epilog kilka słów od autorki o autorce zagadnienia do omówienia w grupach czytelniczych podziękowania