Mamie 1 Docisnęłam zmęczone plecy do oparcia mojego nowego, miękko wyściełanego, pachnącego jeszcze sklepem meblowym fotela biurowego i przeciągając s...
17 downloads
17 Views
858KB Size
Mamie
1
Docisnęłam zmęczone plecy do oparcia mojego nowego, miękko wyściełanego, pachnącego jeszcze sklepem meblowym fotela biurowego i przeciągając się, uniosłam głowę. Zegar chyba się pomylił. Już bardzo późno, westchnęłam. Na pewno całkiem ciemno na dworze. Niedługo zima, pomyślałam i pochyliłam głowę, aby się zabrać do następnych obliczeń. O Boże! Zapomniałam o psi! O mojej głodnej i niesikanej psi! – Do widzenia – mruknęłam, wyłączając komputer. – Do jutra. Luiza na mnie czeka – wyszeptałam do sterty papierzysk rozsypanych na biurku. Zgasiłam lampkę i zerknęłam wokoło. Oczywiście, zostaliśmy już tylko ja i szef, który jak kapitan schodzi ze statku ostatni. Uśmiechnęłam się pod nosem. – Może już byś poszedł do domu, szefie? – wsunęłam głowę przez uchylone drzwi. – Idź, idź, ja mam jeszcze robotę – odpowiedział, nie zaszczycając mnie spojrzeniem. – Współczuję Elżbiecie… – Ja jej też – uśmiechnął się. – Idź już, Magduniu, bo cię zaproszę do pomocy. – Przykro mi, Luiza na mnie czeka. Podniósł głowę z zainteresowaniem. – Znam? – Jasne – zaśmiałam się. – To moja psia. – Idź – machnął ręką. – Zapomniałem. Zostawiłam go i ruszyłam ciemnawym już korytarzem. Światła częściowo pogaszone, cisza i spokój, słychać tylko windę powoli sunącą do góry. – Pink! – zawołała i z szumem rozsunęła przede mną swoje srebrne drzwi. – Nie lubię cię, chociaż to nie twoja wina – szepnęłam. Zawsze najpierw dotykam podłogi czubkiem butów, sprawdzam, czy winda mocno wisi na linach, i dopiero potem wchodzę do środka, ale tak do końca nie jestem pewna, jak się zachowa. Mam fobię, ale tylko jak jestem sama, bo gdy mam towarzystwo w tym pudełku na sznurkach, to jest okej. Naciskam guziczek z napisem „Parter”, drzwi zamykają się cicho, a ja cierpnę ze strachu. To tylko histeria, tłumaczę sobie i staram się odprężyć, oddychając głęboko. Dojechałam. Wyszłam na zewnątrz i ucieszyłam się na widok nocnego portiera. – Dobranoc – powiedział, kłaniając się. – Dobranoc – odpowiedziałam z uśmiechem. – Proszę uważać, bo straszna szklanka na parkingu, lało całe popołudnie, a teraz złapał mróz… – Lało? Złapał mróz? – zdziwiłam się, chociaż nie powinnam. Pracuję przecież w nowoczesnym budynku, „bunkrze” bez okien, ale z klimatyzacją, jak zawsze podkreśla Andrzej. Komfort za ciężkie pieniądze, to też podkreśla z odpowiednią miną. – Po zachodzie słońca – pokiwał głową. – Zapowiadali w telewizji… – Możliwe, nie oglądałam. Jak miałam oglądać? Przyszła Ewa, a ją interesują inne sprawy, nie prognoza pogody. Ona ma swoje wielkie wiadomości, o których absolutnie musiała mnie jak najszybciej poinformować. Zadzwoniła o siódmej, czy już jestem, i po moim mruknięciu raczyła się wyłączyć. Wiem, co to oznacza. Niechybną wizytę. Po pół godzinie już dzwoniła do drzwi. Luiza bardzo ją lubi, więc mogłam ze spokojem nastawić czajnik i pralkę.
Moje najlepsze przyjaciółki witają się zawsze tak samo. Najpierw fufanie Luizy pod drzwiami, potem bardzo szybko merda się króciutki ogonek i cała dołączona do niego psia pupa. Otwieram, nie pytając, bo już wiem, kto to. Szczęśliwa Luiza skacze, żeby trafić Ewę w usta. Ewa się pochyla, Luiza zarzuca jej łapy na ramiona i tuli się do niej. Tkwią tak przez chwilę bez ruchu. Tylko niestrudzony ogon kiwa się miarowo. Dalszy ciąg powitania to połączone z sapaniem wąchanie po kieszeniach Ewy, bo tam zawsze znajdują się różne smakołyki w szeleszczących papierkach. Potem psia pośpiesznie drepcze na swoje posłanie i następuje prawie że komisyjne odpakowywanie. Ewa siedzi zapatrzona w Luizę, Luiza łapami trzyma zdobycz i rozrywa po kawałku szeleszczący woreczek, którego szczątki wypluwa wokół siebie. Łypie, aż jej białka widać, niepewna, czy Ewa nie zabierze jej tych pyszności. Zdecydowanie nie zamierza podzielić się zdobyczą i mimo zapewnień Ewy, że ona nie ma ochoty na psie przysmaki, Luiza jest ostrożna, bo gdyby ciotka jednak zmieniła zdanie… Faktycznie, ślisko i do tego okropnie wieje, a ja na szpilkach. Rano było całkiem, całkiem, tylko trochę mokro, ale słońce zaczęło przebijać się przez chmury i dlatego zdecydowałam się na moje ulubione czółenka. Już żałuję. Stawiam ostrożnie stopy, ręce mam rozłożone jak strach na wróble, torebka dynda swobodnie, uderzając mnie co jakiś czas w biodro. Parking pusty, a moje autko bardzo daleko. Cóż, sama jestem sobie winna, przyjechałam jako jedna z ostatnich. Cholera, teraz sobie przypomniałam, że mam letnie opony. Jak zawsze zabrakło mi czasu, by zajechać do mechanika, dwa razy się umawiałam, a i tak oczywiście zapomniałam. Jeszcze nie miało być zimy. Właściwie to mogłoby nie być jej wcale. Nie. Może być, ale tylko troszkę. Na same święta. Może pojadę autobusem? Stanęłam na środku i nie mogłam się zdecydować. A… machnęłam do siebie dłonią. Ostatecznie nie jest daleko, jakoś dojadę, na pewno już posolili i tylko tu jest tak ślisko. Rozpoczęłam dalszą wędrówkę w kierunku auta. Powoli, Magduniu, nie ma się dokąd śpieszyć, mówię do siebie, a właściwie do moich nóg i posuwistym ruchem, nie zważając na podejrzany skrzyp obcasów, zbliżam się do mojego nowiutkiego VW. Źle powiedziałam, on nie jest nowiutki, bo na taki nie byłoby mnie stać. Mimo to dla mnie jest nowiutki w całym tego słowa znaczeniu, bo jest moim pierwszym w życiu autem. Tym wymarzonym. Kupowałam go z Andrzejem, który okropnie marudził przy wybieraniu, oglądał ze wszystkich stron, słuchał silnika, kręcił kierownicą. „Nie patrz tak – zwrócił mi uwagę i skarcił mnie spojrzeniem. – Sprawdzam luzy” – informował bardzo poważnym głosem. Troszkę mnie to śmieszyło, bo był tak okropnie zaangażowany, skupiony, ale starałam się też być poważna, bo może faktycznie się na tym zna i chce mi dobrze doradzić? Alleluja! Dotarłam, tylko gdzie ja mam kluczyki? Przekopałam zawartość torebki i ich nie znalazłam. Najchętniej wysypałabym wszystko na ziemię, ale później nie chciałoby mi się tego zbierać. Są, w kieszeni. Nacisnęłam pilota i auto mrugnęło do mnie wesoło żółtymi oczkami. Usiadłam i poczułam, że napięcie puściło, przecież to tylko zwykła ślizgawka. Zaledwie próba przed występem najmniej lubianej przez kierowców pory roku… I pomyśleć, że jako dziecko jeździłam na łyżwach i wcale się nie bałam. A teraz? Przekręciłam kluczyk i powolutku wytoczyłam się na jezdnię. Jak powinnam jeździć w zimie? Nie dodawać gazu na zakrętach, hamować silnikiem, nie podjeżdżać za blisko. Coś jeszcze? Zapomniałam, a coś było na pewno. Tylko co? Tyle razy to słyszałam. Zaraz sobie przypomnę… Zaraz… Kierunkowskaz… Pusto na ulicach… To dobrze. Ale ślisko… Czułam, że troszkę zarzuca. Za dużo dodałam gazu. Znowu byłam napięta jak struna. – Nie wyjeżdżaj teraz! – krzyknęłam w stronę autobusu ruszającego z przystanku. – Nie teraz! Za mną nie ma nikogo, poczekaj! Wepchnął się swoim ogromnym cielskiem, wypełznął jak gąsienica, mając moje prośby w nosie.
Rozumiem, miał pierwszeństwo, ale niech to wykorzystuje w godzinach szczytu, gdy musi zdążyć według rozkładu, a nie jak jedzie jedno samotne autko z przerażonym kierowcą w środku. Mógłby pomyśleć, a nie ślepo korzystać ze swoich przywilejów. Każdy wielki myśli, że może, że mu wolno, no bo co mu zrobi taka mała pchła jak moja? Oczywiście absolutnie nic. Jechałam za nim, sunęłam powolutku, tak jak on, w oparach jego pachnących frytkami spalin. Frytki! W żołądku poczułam głodowe ssanie… Troszkę się uspokoiłam, nie tak źle za tą smażalnią, nawet myśleć nie musiałam za bardzo, tylko patrzeć w te jego światła… – Pilipim pam pam – zaśpiewał mój telefon gdzieś na dnie torebki. – Nie teraz! – krzyknęłam w jej kierunku. – Prowadzę! – Pilipim pam pam… – No przecież mówię, że nie teraz. Oddzwonię. Chyba ten ktoś usłyszał, bo przestał. I dobrze, bo frytkownica zajechała na przystanek i dalej musiałam jechać już sama, bez tych czerwonych światełek przed nosem. – Pilipim pam pam – odezwał się znowu i tylko mnie zdenerwował. Jakiś nieznośny uparciuch! Przyciągnęłam do siebie leżącą na siedzeniu torebkę i patrząc na drogę, czubkami palców kawałek po kawałku rozsunęłam zamek. Jedną ręką zaczęłam przegrzebywać jej zawartość. Portfel, portmonetka na drobniaki, kosmetyczka, chusteczki. A to co? Staram się rozpoznać opuszkami nieznany kształt. A, już wiem! Okulary przeciwsłoneczne w bardzo ładnym etui. Niedawno je kupiłam. Uśmiechnęłam się do siebie. Właściwie zdobyłam na wyprzedaży. Sprzątnęłam jakiejś babie sprzed nosa. Nie mogła się zdecydować, to straciła, a ja zyskałam. Albo ona zyskała, a ja straciłam? A teraz? Co mam w ręce? – Gdzie się pchasz, beznadziejo człowiecza! No, dokąd to! Nie widzisz, że ślisko jak cholera?! Co za osioł… Wypuściłam powietrze. Było nieciekawie… Zaraz… Czy ja zapłaciłam ubezpieczenie? Napięcie… Ulga. Zapłaciłam przecież. Pamiętam, jak składałam kwitek na pół i chowałam do dokumentów, na wypadek gdyby policja zatrzymała mnie do kontroli. Na pewno to był kwitek za ubezpieczenie? Tak. Na pewno. Miałam go przed oczami. Zrezygnowałam z poszukiwań telefonu i chwyciłam kierownicę obiema rękami. – Pilipim pam pam… Dzwoń sobie do woli, za ślisko na rozmowy telefoniczne. A tak swoją drogą to nie widzę żadnej solniczki na drodze… Może by ruszyli tyłki i troszkę posypali? – Znowu powiedzą, że zima ich zaskoczyła, jak co roku – mruknęłam, odpowiednio wykręcając usta. Na szczęście byłam już blisko… Psia na pewno ma oczy na wierzchu z głodu, myśli, że ją zostawiłam i już nie wrócę… A może śpi i wcale o mnie nie myśli? Moja malutka Luiza… Ciekawe, czy będzie jakieś miejsce przed blokiem. Próbowałam załatwić sobie garaż, ale bezskutecznie. Aut przybywa, ale garaży i miejsc parkingowych nie. Mam takie „swoje”, ale muszę za każdym razem o nie walczyć, bo mój „sympatyczny” sąsiad uparcie stawia tam swojego rzęcha i traktuje je jak prywatną własność, patrząc na mnie jak zbój, gdy tam zaparkuję. Właściwie ma do niego takie prawo jak ja, ale kto pierwszy, ten lepszy. Udaję, że nie widzę jego spojrzenia, i spokojnie wyjmuję zakupy z bagażnika. Psi też nie lubi. Z wzajemnością. Luiza zawsze jeży się na jego widok i muszę ją dobrze trzymać. To bardzo silny pies i nie bardzo lubiana rasa. Na sam widok jej czarnego i pomarszczonego pyska ludzie odsuwają się na metr. – Pani, on powinien w kagańcu, a nie tak! To ludzi zjada! Weź go, pani, bliżej siebie, tu się dzieci bawią!
Nie wiedzą, że boksery to łagodna rasa? Że to przyjaciel najlepszy? Obrońca oddany? Mogę chodzić z nią nocami i się nie boję, jestem pewna, że oddałaby za mnie życie… Dlatego oczywiście nigdy nie chodzę nocami. Dotarłam! Znalazłam miejsce, trochę daleko, ale znalazłam. Ciekawe, jak dojdę do klatki. Tak samo jak po służbowym parkingu? Też na stracha na wróble, tylko tym razem torebkę przełożę przez głowę. Ojej! Moje włosy! Idiotyczny pasek! Idiotyczny pomysł! Przechodź, dziadu! Blee… Dusi! Z powrotem… Moje ucho! Uff! Udało się. Założę ją na szyję. Też głupi pomysł! Kiwa się na boki i nie widzę chodnika. Jednak wersja oryginalna jest najlepsza. Czemu pan Wacław nie posypał piaskiem? Jeszcze ktoś sobie złamie nogę albo rękę… Może pójdę po trawniku? O… lepiej. Cieniutkie obcasy wchodzą w ziemię jak w masło, ale nie wychodzą jak z masła, raczej pięta wychodzi i paluszki bardzo bolą od kurczowego trzymania buta. Ostatni etap mojej wędrówki. Ostatni lodowy etap i już będę przed drzwiami. Najgorszy, najdłuższy etap mojego dzisiejszego powrotu. Nogi chwieją mi się już ze zmęczenia i napięcia. Ale lodowato… i to tak nagle! Taka zmiana w pogodzie. Marzę o tym, żeby już dotrzeć do… Łaaa! Ratunku! Machałam rękami, jakbym była na dyskotece, złośliwa torebka uderzała mnie w twarz, płaszcz podwinął się i… usiadłam w cienkiej spódnicy na zimnym lodzie. Ale boli! Moja pupa! Moja noga! Chyba skręciłam kostkę! Muszę wstać, muszę jakoś się pozbierać. Torebka zrobiła sobie rajd po chodniku i utknęła pod płotkiem okalającym trawnik, a w niej mam rękawiczki. Wzruszam ramionami. Trudno, dam sobie radę bez nich, chociaż ręce mam zmarznięte i nic nie czuję, nawet zimna tego paskudnego podłoża. Obróciłam się na brzuch. I tak płaszcz będzie do czyszczenia. Wyciągnęłam się, żeby złapać wystawiony w moją stronę pasek wypełnionej po brzegi torebki. Dlatego tak się jej dobrze tańczyło. Wpatrywałam się w nią spokojnie. Jaka ona jest już brzydka, stara i do tego ma okrągły brzuch jak wieloryb, cała jest jak wieloryb. Gdybym nie nosiła w niej wszystkich skarbów, byłaby lekka i płaska. Kupię sobie inną, widziałam taką, jak mi się marzy, i nie kupiłam, oszczędna idiotka. Jest malinowa. Nie wiem, do czego bym ją nosiła, ale jest super. Mięciutka, mnóstwo przegródek, długi pasek i krótkie uszka, a co najważniejsze, lekka jak piórko, chociaż ze skóry. Kupię, jeśli uda mi się wstać. Zrezygnowałam ze zdobycia torebki, usiadłam powoli i spojrzałam na moje nogi. Chyba są całe, tylko rajstopy podarte i buty do wyrzutku. Obcas się oderwał i dynda na kawałku czegoś, co było bardzo ładną piętą jeszcze przed chwilą. Trudno, najważniejsze, że kostka cała i mogę poruszać palcami. Udało mi się trochę podnieść, ale nie zdołałam wstać, siedzę w tym samym miejscu. Podsuwam się znowu, tym razem w pozycji siedzącej, w kierunku torebki i usiłuję ją złapać, ale nadal jestem za daleko. Jeszcze jeden wysiłek i będę ją mieć, tylko muszę oprzeć rękę na trawie… – Fuj! – krzyknęłam, bo pod palcami poczułam coś miękkiego. – Co to? – Psia kupa, pani Magdo – usłyszałam nad sobą znajomy głos. – Fuj! – powtórzyłam z obrzydzeniem i spojrzałam w stronę dolatującego głosu. – Pewno, że fuj. Proszę mi podać rękę, podniosę panią, pomogę. – Dziękuję – powiedziałam z wdzięcznością i wyciągnęłam rękę z rozmazanym kupskiem. – Tę drugą, jeśli mogę prosić. – Tak, tak, oczywiście, przepraszam. Pan Wacław napiął się i pociągnął mnie bezlitośnie. Stałam niepewnie na jednej nodze, bo druga była bosa i nie chciałam postawić jej na tej zimnicy, niestety nie miałam innego wyjścia. – Proszę mi podać torebkę, w kieszonce mam chusteczki. Muszę wytrzeć to świństwo.
Poczciwy Wacław podszedł do płotu i podał mi mój skarb. Wyciągnęłam paczuszkę, wydłubałam zmarzniętymi palcami chusteczkę i starałam się zetrzeć gówienko z dłoni. Potem, z bólem serca, spróbowałam urwać obcas do końca. – Proszę mi to dać. To robota nie na pani rączki – pan Wacław zabiera mi but z ręki i mocno szarpiąc, urywa dyndający strzęp. – Możemy iść – oznajmiłam, zakładając to, co z buta zostało, i złapałam pana Wacława pod rękę. – Czemu pan nie posypał jakimś piaskiem? – zapytałam, kuśtykając. Jednak noga mnie bolała. Właściwie nie noga, tylko kolano z obdartą skórą. – Bo nie mam – odpowiedział. – Mieli przywieźć w zeszłym tygodniu, ale nie przywieźli, a tu w okolicy nic nie ma, nawet gdybym chciał, to nie skombinuję. Jesteśmy zdani na ich łaskę, a oni się nie śpieszą, bo co ich obchodzą zwykli mieszkańcy. – A jak ktoś, nie daj Boże, coś sobie połamie? – To będzie ich wina… – Wątpię. Zwalą na pana. – Też się z żoną nad tym zastanawialiśmy. – Mam dużo soli… – Posypię, jak mi pani da. – Dam. Rozmowa urwała się na chwilę. Szliśmy powoli, bo kolano bolało mnie coraz bardziej. – A te kupy to plaga – odezwał się pan Wacław. – Najgorzej w lecie. Jak trawa wyrośnie i muszę ją skosić. Tragedia. Co ja mówię, nie tragedia, istny horror. Żona robi mi specjalną maskę na twarz, bo wszystko chlapie spod kosiarki na boki i na mnie. Pierwszy raz, jak kosiłem, to wróciłem do domu jak przepiórcze jajo, cały w gówniane kropki, za przeproszeniem. Żona się śmiała, a ja kląłem jak szewc, nie przymierzając. – Ja zbieram… – wyszeptałam. – Wiem, ale mało jest porządnych właścicieli. – Może trzeba zwracać im uwagę? – Nie pomaga, jeszcze stukają się po głowach i twierdzą, że to mój obowiązek, a nie ich. – Smutny taki brak świadomości w społeczeństwie. Potwierdził westchnieniem i smętnym kiwnięciem głowy. – Skąd pan wiedział, że leżę na chodniku i potrzebuję pomocy? – Żona panią zobaczyła. Zawsze wieczorem tkwi z naszym kotem Rudim w oknie. Pilnuje, jak mówi, a ja wiem, że oboje grzeją się przy kaloryferze. Czytałem gazetę, jak mnie zawołała. Ma krótki wzrok i nie była pewna, czy to pani zajechała, ale ja od razu panią poznałem. Już kiedy pani szła jak bocian po trawie… – zaśmiał się cicho, ale szybko spoważniał. – Nie spodziewałem się, że pani upadnie, od razu bym wyszedł i nie byłoby strat. Zmaściłem, jak to się teraz mówi. – To prawda. – Puściłam jego uczynne ramię, bo już byliśmy pod drzwiami, na suchym i bezpiecznym terenie. – Jak będę schodzić z Luizą, to przyniosę sól. – Nacisnęłam guziczek windy. Zawsze chodzę piechotą na drugie piętro, ale w tym stanie… – Chyba że pan teraz ze mną podjedzie… – zapytałam w nadziei na towarzystwo. – Dobrze, tylko ten pani pies… – Wie pan, że nie jest groźna. – Wiem, lubię go, ale tak bardzo się cieszy, te łapy ma takie silne. – Przytrzymam ją. Wszedł do windy, a ja poczułam się pewniej. Tylko dwa piętra i już słyszę fufanie Luizy. Jestem już,
kochanie, pomyślałam, szukając kluczy na dnie torebki. – Już otwieram… Już – szepnęłam, żeby ją uspokoić, bo psia drapała z niecierpliwością łapami i popiskiwała cicho. Otworzyłam drzwi. Pan Wacław stał odpowiednio daleko, ale to nie zmieniło faktu, że Luiza wyczuła go przez drzwi i padł ofiarą jej radości jako pierwszy. – Pani Magdo! – krzyczał, starając się odepchnąć wesołego i ciężkiego psa. – Luiza! – zawołałam, pośpiesznie odkładając torebkę, która z impetem spadła z szafki. Niech leży, nie podniosę jej teraz. Próbowałam złapać psię za szyję, ale to nie takie proste. Nie nosi obroży w domu. Nie chcę, by się drapała, jak ja oglądam film. Wystarczy, że robi toaletę bardzo akustycznie i skutecznie zagłusza najważniejsze dialogi. Udało mi się zapędzić ją z powrotem do mieszkania i przymknąć drzwi, za którymi schował się pan Wacław. Uchyliłam drzwiczki szafki i od razu znalazłam dwa kilo soli, ale szukałam dalej, bo jeszcze gdzieś powinna być. Jest. Zawsze mam dużo soli, chociaż nie wiem dlaczego, bo używam jej niewiele. Rzadko gotuję w domu, od kiedy zostałam sama. Psia też je gotowe. Szkoda, że nie ma takich puszek dla ludzi. Oczywiście smacznych, bo tych gorących kubków mam już dość, a chińskich zupek nie lubię. Jedną otwarłabym psi, drugą sobie i byłoby z głowy. Żadnych garów do mycia, papierowy talerzyk do śmieci i już. Westchnęłam. I pomyśleć, że jeszcze niedawno kupowałam serwetki i obrusy do moich skarbów nabytych i zdobytych. Wszystko w odpowiednim kolorze i kształcie, wszystko dobrane, żeby było ładnie. Śniadaniowy, obiadowy, do kubeczków przy popołudniowej kawie. Jerzy kochał kubeczki, więc piłam kawę w kubeczkach, chociaż nie lubię kubków z grubego fajansu. Kawa i herbata według mnie nie mają w nich odpowiedniego smaku. – Hm… – westchnęłam jeszcze raz na wspomnienie tych chwil. Starałam się, jak każda zakochana kobieta. Bardzo się starałam. Obiadki na czas i koniecznie gorące, bo lubi. Babeczki z czekoladą, bo lubi. Szpinak z czosnkiem przynajmniej raz w tygodniu, bo lubi i jest zdrowy. Kurczaczki, kotleciki… Bo lubi? Idiotka kompletna! – Proszę – przepycham przez szparę ciężką reklamówkę z solą. – Mam nadzieję, że wystarczy, bo musimy iść z Luizą na sikanie koło domu – uśmiecham się do pana Wacława. – Dookoła domu wystarczy, ale dalej i tak ślisko. Proszę uważać. – Oczywiście, będę – pokiwałam głową nadal uśmiechnięta i powoli zamknęłam drzwi. Nie miałam ochoty na rozmowy, bo pustka w brzuchu zawładnęła moim umysłem, a niecierpliwa Luiza mokrym nosem podbijała moje ręce. Zdjęłam brudny płaszcz, a podarte rajstopy wylądowały w przepełnionym kuble na śmieci, którego zawartość też powinnam wziąć na spacer, w każdym razie postaram się o tym nie zapomnieć. Luizy nie zapomnę, bo się nie da. Już plątała mi się pod nogami, nie pozwalając znaleźć odpowiedniego ubrania. Wyciągnęłam stare trapery, okropne, ale na taką ślizgawicę dobre, sweter i wysłużone dżinsy. – Jaką kurtkę? – zastanawiałam się głośno, przeglądając szafę. Opuściłam bezradnie ręce. To, co zobaczyłam na wieszakach, było za cienkie na spacer z psem w taki wieczór. Wiem! Może włożę niemodny już, długi do kostek, ale bardzo cieplutki puchowy płaszcz w kolorze zdechłej oliwki? Myśl dobra, tylko gdzie ja go schowałam? Chyba jest w skrzyni… Jeszcze telefon. – Ewuniu, zadzwonię potem, bo idę z psią na spacer… Koniecznie! Oczywiście, pa. Gorąco, zaczynałam się złościć, chciałabym już wyjść. – Może byś stanęła przy drzwiach, skoro już masz na sobie futro – burczałam na Luizę, chociaż wiedziałam, że to nic nie da. Pilnuje mnie, żebym jej znowu nie zostawiła samej w domu.
Zajrzałam do metalowego pojemnika na chleb i zobaczyłam tylko okruszki. W zamrażalniku powinien jeszcze być! Niestety, tam też go brak, chociaż był jeszcze niedawno. Ciastka też się skończyły, a zdawało mi się, że w szafce leży jeszcze cała paczka. Muszę iść na zakupy! Dobrze, że mam chociaż żółty ser. Zwinęłam plasterek w rulonik i wepchnęłam do ust. – Ubieraj się – wybełkotałam z pełną buzią. Wzięłam do ręki obrożę i zaczął się szalony taniec psiej radości, chociaż niedawno ćwiczyłyśmy spokojne stanie pod drzwiami i nawet całkiem dobrze nam to wychodziło. – Luiza! – tupnęłam nogą. Popatrzyła na mnie z wyrzutem. „Jestem przecież grzeczna. Ja się tylko bardzo cieszę ze spaceru z tobą” – odczytałam w jej wymownym spojrzeniu. Stanęła pod drzwiami i opuściła swoje czarne, miękkie jak aksamit uszy. – Wiem, nie lubisz krzyku, ale ja nie mogę zapiąć ci obroży, a wiesz, że bez niej nie można nigdzie chodzić – tłumaczyłam jej, mając nadzieję, że rozumie. Otworzyłam drzwi i moja psia odzyskała swój świetny humor. – Czekaj na mnie! Jeszcze śmieci! – zawołałam i zerknęłam w przedpokojowe lustro. Cóż za straszydło, pomyślałam na widok swojego odbicia. Skrzywiłam się, przeczesałam palcami włosy i porwałam worek. Żeby tylko nie spotkać nikogo na klatce schodowej, pomyślałam i usłyszałam przeraźliwy krzyk. Zatrzasnęłam szybko drzwi i pobiegłam ratować właścicielkę bardzo piskliwego głosu. Luiza była już na parterze, a przerażona kobieta na półpiętrze. Stała, trzymając jedną rękę na poręczy, a drugą na obfitym biuście, i dyszała głośno. – Przepraszam! – krzyknęłam, zbiegając po dwa schody. – Przepraszam?! – oburzona zapiszczała cieniutko, co wwierciło się w moje uszy jak wiertełko dentystyczne. – Jak można takie zwierzę samo puszczać! – wołała dalej. – Takie czarne i ciężkie bydlę! Wprost pod moje nogi! Wywróciłoby mnie! Zatrzymałam się, chociaż nie miałam tego w planie, bo uzbierane śmieci nie były wcale lekkie, a na dodatek wydzielały niemiłą woń, chyba przez tę rybę w puszce, którą jadłyśmy obie wczoraj. Pyszna, w sosie pomidorowym. Luizie ślina kapała na podłogę, jak otworzyłam puszkę i wbiłam widelec w rybkę. Usiadła koło mnie i wpatrywała się we mnie prosząco. Na początku nie chciałam jej z nią dzielić, bo sama byłam strasznie głodna, a ona wmiotła całą miskę żarcia, ale nie mogłam jej odmówić. Poszłam ukroić jeszcze jedną kromkę chleba, bo samą rybką obie byśmy się nie najadły. Czekała cierpliwie, tylko kałuża na moich ulubionych panelach robiła się coraz to większa. Jak usiadłam uzbrojona w kromkę, to ciężka łapa wylądowała na moich kolanach i zobaczyłam bańkę śliny wiszącą na jednym faflu. – Już, kochanie – mruknęłam, rozgniatając rybę z sosem na papkę. – Już ci daję. I dałam… Dobra była ta rybka… Przynajmniej tak mi się zdawało, gdy próbowałam chlebową skórką wydłubać resztki z zakamarków puszki. – Nie ma już – powiedziałam, wkładając prawie suchą skórkę do ust. – Skończyło się – oznajmiłam, rozkładając ręce. Nie uwierzyła, póki sama nie sprawdziła. Nos podniósł się do góry, przywarła nim do brzegu stołu i zaczęła węszyć. – Nie ma – jeszcze raz pokazałam jej pustą puszkę. – Kupię jutro i napchamy się jak bąki – obiecałam. I teraz ta puszka rozsiewała woń tak niemiłą, że chciałam jak najprędzej się jej pozbyć. I zrobiłabym to, gdyby nie wściekła paniusia walecznie trzymająca rękę na poręczy i zasłaniająca swym obfitym ciałem prawie całe przejście.
– Po pierwsze, nie bydlę, tylko pies – powiedziałam na pozór spokojnie przez zaciśnięte zęby. – Po drugie, nie przypuszczam, aby udało jej się wywrócić coś tak dużego, jak pani osoba, a po trzecie, to proszę mnie przepuścić, bo mam ciężki worek i ręka mnie już boli. – No coś podobnego?! – oburzyła się paniusia i zamaszystym ruchem oderwała rękę od poręczy, uderzając w mój ledwo trzymający się worek, za który zapłaciłam dużo więcej, bo miał być superwytrzymały, a okazał się tylko grubszy. Darł się tak samo, jak te tańsze i cieńsze. Nabieranie ludzi jak zawsze. Worek zakręcił się wokół własnej osi, zachybotał, wysunął się z ręki i opadł z mlaśnięciem wprost pod nogi owej maksymalnie wzburzonej paniusi. Oczywiście otworzył się zadowolony, ukazując całą zawartość w czarnym foliowym uśmiechu. Potem widocznie doszedł do wniosku, że nie będzie stał z rozdziawioną buzią i położył się delikatnie na boczku, wysypując trochę śmieci wraz ze śmierdzącą puszką na rozdeptane, wypchane do granic wytrzymałości puszystymi nóżkami, brązowe i nieco przykurzone obuwie owej damy. I to była przysłowiowa kropka nad i. Paniusia, mimo swojej tuszy, podskoczyła w miejscu i zaczęła wrzeszczeć jak opętana, jakby ktoś obdzierał ją ze skóry. Nieśpiesznie zaczęłam zbierać moje skarby do worka, gdy usłyszałam sapanie powracającej Luizy. Paniusia swoim piskliwym głosem sypała na mnie gromy bez jakichkolwiek zahamowań. Pochylona zdziwiłam się, że nagle przestała, więc zerknęłam w jej kierunku, nie podnosząc głowy, i zobaczyłam moje kochane zwierzątko stojące koło krzykliwej baby i wąchające ze spokojem jej dzierganą spódnicę, również w kolorze ciemnej czekolady. Skończyłam sprzątanie i się wyprostowałam. Fajny widok. Paniusia, jeszcze przed chwilą wydająca z siebie różne niemiłe dźwięki, stała teraz jak trusia. Berecik, również w kolorze czekolady, może tym razem mlecznej, przekrzywił się na jeden bok, ukazując nieco – powiedziałabym – nieświeże, przetykane siwymi włosami pasemka w nijakim kolorze. Do tego kurtka niepotrafiąca zmieścić obfitości, którymi Pan Bóg sowicie obdarzył tę panią, zapięta na jeden wysłużony już guzik z długą nicianą szyją i owa dziergana na pewno przez nią samą spódnica, która swą świetność straciła już dawno albo może nigdy jej nie miała. Luiza obwąchała ją dokładnie i systematycznie, kawałek po kawałku, obchodząc dookoła. W końcu niezainteresowana jej osobą zeszła majestatycznie po schodach, kichając dwa razy, jakby chciała się pozbyć nieprzyjemnego zapachu z nozdrzy. Podniosłam worek, uśmiechnęłam się i zeszłam po schodach, odprowadzana niemiłym pomrukiem dochodzącym z góry. Luiza cierpliwie czekała pod drzwiami i dała sobie bez problemu zapiąć smycz. Wyszłyśmy nareszcie przed blok, spokojnie wyrzuciłyśmy śmieci i powędrowałyśmy w kierunku malutkiego osiedlowego sklepu w celu nabycia chociaż chleba tostowego, bo na inny o tej porze nie mogłam liczyć. Lodowaty wiatr wiał z zawrotną prędkością, wdzierał się pod ubranie, porywał porzucone i samotne papierki, dołączając do nich reklamówki unoszące się nad ziemią jak balony. Nie miałyśmy szczęścia, bo wiał ze wschodu, prosto w oczy. Luiza odchyliła do tyłu uszy, przymknęła powieki i zamiast ciągnąć mnie tak jak zawsze, szła, od czasu do czasu wąchając jakiś krzaczek. W połowie trasy spotkałyśmy znajomego jamnika ubranego w śmieszny kraciasty kubraczek z kapturkiem na swoich powiewających uszach. Jego pan w długim do kostek, czarnym flauszowym płaszczu, w śmiesznej czapeczce z uszkami w taką samą kratkę jak ubranko psa, poowijany szalikiem do kompletu spokojnie spacerował mimo wściekłego wiatru. – Dobry wieczór – ukłoniłam się starszemu panu i schyliłam się, aby podrapać Filipa. Chudy, czarny ogonek wykonał parę nieśpiesznych ruchów. Luiza podeszła, ale nie miała ochoty na
zaczepki, zimno dawało jej się we znaki, tak jak mnie. – Dobry wieczór – odpowiedział właściciel Filipa. – Takie wietrzysko, a pani z gołą głową?! Ach, wy młodzi… Nic nie dbacie o siebie, a potem grypy, stawy i zatoki chore. Apteki tylko na waszej nonszalancji zarabiają… – Ja tylko po chleb – zaczęłam się tłumaczyć, ale zmieniłam zdanie, patrząc w oczy mojego rozmówcy. – Ma pan rację, zarzucę kapturek, dobrze, że go mam. – Przynajmniej rękawiczki pani nosi – zauważył. – Mam wrażliwe ręce – wyjaśniłam. – A główkę nie? – zapytał kpiąco. – Też – zaśmiałam się. – Przepraszam, muszę iść, bo zamkną sklep i umrę z głodu. – Proszę pędzić, nie zatrzymuję – skinął głową i pomachał mi ręką. Oczywiście w rękawiczce. Jak ja cię, biedactwo, zostawię na tej zimnicy pod sklepem, rozmyślałam zmartwiona, zbliżając się do kolorowo oświetlonych drzwi sklepiku o dumnej nazwie „Market Jumbo”. – Spróbuję cię wprowadzić do środka, może się zgodzą – powiedziałam do Luizy i pogłaskałam ją po głowie. – Tylko musisz być grzeczna i nikogo nie trącać nosem. Słyszysz? Jasne, że słyszy, tylko nie umie mi odpowiedzieć. Szkoda, że zwierzęta nie potrafią mówić. Wykrzyczałyby wszystkie krzywdy im wyrządzane. Niestety, nie mogą i cierpią w milczeniu, poczciwie godząc się z losem. Nie chcę o tym myśleć, bo ze złości zaciskają mi się pięści. Jak zobaczę jakiś program o maltretowaniu zwierzaków, to nie mogę potem zasnąć i zastanawiam się, dlaczego ludzie potrafią być tak okrutni. – Dobry wieczór – wsuwamy głowy do sklepu. – Możemy wejść obie? Straszny ziąb… – Proszę – kierowniczka uśmiechnęła się do mnie i podeszła do Luizy. – Każdy bokser to moja sympatia – poklepała ją po grzbiecie. – Miałam kiedyś takiego, tylko rudego, nie pręgowanego, wszyscy się go bali, bo miał krzywy zgryz i zęby na wierzchu – poinformowała mnie, dalej drapiąc psię, a ja dostrzegłam smutek na jej twarzy, a może i tęsknotę. – Dawno – dodała cicho i podniosła głowę już uśmiechnięta. – Proszę iść, zrobić zakupy, a my tu się trochę podrapiemy. Uśmiechnęłam się do niej porozumiewawczo. Jak ktoś raz się zakocha w tej rasie, to już po nim, będzie kochał do końca życia. Poszłam, wrzuciłam do koszyka puszki dla psi, bo nie sprawdziłam, ile ich mam w domu, sól, bo jej to już na pewno zabrakło, i spojrzałam smętnie na pustą półkę, gdzie zawsze leżą bochenki. Niestety, westchnęłam, nie mam co jeść. To może kupię chrupki? – pomyślałam i podeszłam do następnej półeczki. – Szuka pani chleba? – usłyszałam za sobą głos kierowniczki. – Tak, ale już nie ma… – Podam przy kasie – mrugnęła do mnie porozumiewawczo. – Dziękuję – skinęłam głową z wdzięcznością. – Miłośnicy bokserów powinni się trzymać razem – powiedziała, kasując puszki dla psi. – Oczywiście – przytaknęłam szczęśliwa, pakując do płóciennej torby rumiany i dobrze wypieczony bochenek. – Proszę zaglądać, zawsze mam jeden awaryjny dla wyjątkowych klientów – szepnęła konspiracyjnie. – Pani przyjdzie po chleb, a my się z Luizą trochę podrapiemy. Brakuje mi tego. Mój mąż nie chce żadnego zwierzaka. Nie przepada za nimi. – Dobrze – uśmiechnęłam się ze zrozumieniem. – Do widzenia i dziękuję. Pokiwała tylko głową i patrzyła, jak wychodzimy. Zapomniałam o wietrze, uderzył mnie w twarz, jak tylko wyszłyśmy. Narzuciłam kaptur i idąc teraz
z wiatrem, który pchał nas do domu, rozmyślałam o wydarzeniach dzisiejszego wieczoru. Żałowałam, że zniszczyły się moje ulubione buty, były prawie nowe, kupiłam je na wiosnę i niewiele w nich chodziłam, bo zaraz przyszło upalne lato i w szafce zamieniły się miejscami z sandałkami. Szkoda… A może jeśli kupię tę malinową torebkę, to i buty sobie jakieś fundnę? Tylko nie brązowe, jak tej krzykliwej baby na schodach. Może kremowe? Albo fioletowe? Teraz kolory modne, ale ja jakoś wolę stonowany, obojętny beż albo krem. Ewa mnie ostatnio zaskoczyła. Włożyła zielony sweterek, taki intensywnie zielony, do tego malinową spódnicę i nawinęła na szyję mnóstwo kolorowej szmaty. Nawet fajnie wyglądała. Ale czy ja bym kupiła malinową spódnicę? W dodatku z lycrą, która opinała jej całe pośladki? Im, to znaczy facetom, to się na pewno podoba, ale czy mnie się to podoba? Sweterek był dość luźny, przykrywał jej małe fałdki na brzuchu. Walczyła kiedyś z nimi namiętnie, ale bezskutecznie i w końcu dała spokój. Fałdki zrobiły jej się po dzieciach. Nienawidzi tych fałd, a ja bym chciała mieć takie. Chociaż jedną…. Dotykając ich, wiedziałabym, że jestem mamą i że istnieje na świecie ktoś malutki, może troszkę do mnie podobny… Podniosłam ręką kaptur, bo czasami muszę sprawdzić, czy jakiś psi wróg nie pojawia się na horyzoncie. Luiza ma swoje sympatie i antypatie, jak każdy. Tylko u niej spotkanie przebiega inaczej niż u nas. My uśmiechamy się, panując nad emocjami, a Luiza wystawia kły i ma ochotę przeciwniczkę zjeść, a jeśli nie zjeść, to chociaż podgryźć jej gardło. My też nieraz mamy na to ochotę, tylko nam nie wypada. Gulgocze wtedy jak średniowieczna kołatka, jeży swój grzbiet, sztywnieją jej nogi i napina wszystkie mięśnie, gotowa do ataku, i jest mi wtedy ciężko ją odciągnąć. Dlatego cały czas się rozglądam, żeby uniknąć takich sytuacji i wcześniej zejść wrogowi z drogi. Jeśli mi się uda, to oddycham z ulgą, popuszczam smycz i idziemy dalej na luzie. Ale w taki wieczór jak dzisiaj nie spodziewam się żadnych walk. Cisza i spokój. Wszyscy już wszystko wysikali i siedzą w ciepłych domach, grzejąc się albo jedząc coś dobrego. Na przykład taki pyszny świeży chlebek jak ten, który niosę teraz szczęśliwie do domu. Zaraz zrobię sobie wspaniałe kanapki z zielonym ogórkiem i gorącą herbatę. Ta myśl pobudziła ślinianki do intensywnej pracy. Połknęłam nagromadzoną w buzi ślinę i przyśpieszyłam, chociaż nogi same mnie niosły popychane niewidzialną, ale bardzo wyczuwalną siłą. – Nie – mruknęłam na widok zbliżającego się w naszym kierunku rottweilera. Nie lubią się te rasy. Mam nadzieję, że zejdzie nam z drogi, pomyślałam, skracając smycz i przyciągając Luizę do siebie. Nie widziała przeciwnika, ale po moim ruchu domyśliła się, że coś jest nie tak, i zaczęła się rozglądać. Próbowałam schować się za domem, ale oczywiście dostrzegła w oddali wroga, chociaż go nie poczuła, bo wiatr zanosił nasz zapach w ich stronę. Tamten zwietrzył Luizę i podniósł wielką głowę. To już koniec, pomyślałam i stanęłam w miejscu, czekając na jakiś ich ruch unikający spotkania, na który ja nie miałam szansy, znajdując się w przesmyku. Ale osobnik prowadzący to ogromne zwierzę nie zauważył nas, zasłonięty kapturem jak ja. Szli prosto na nas. Stanęłam zdenerwowana. – Przepraszam! – krzyknęłam, póki jeszcze byli w miarę daleko. – Chłopak czy dziewczynka? Kaptur opadł na plecy i ukazała się głowa w czerwonej wełnianej czapce. – Chłopak… Myślałem, że to widać – zaśmiał się głośno. – Nigdy nie miałem z tym problemu. Na ogół jestem rozpoznawalny. – Pytam, czy to pies, czy sunia. – Zirytował mnie. – A… Maks zdecydowanie jest facetem i u niego to jeszcze lepiej widać – znowu się zaśmiał. – Mógłby pan iść inną drogą, nie lubię takich spotkań. – Maks jest dobrze wychowany! – zawołał. – Tak jak ja – dodał, kłaniając mi się. – Cieszę się, bo my obie wręcz odwrotnie! – krzyknęłam głośno i dobitnie i zadarłam dumnie brodę.
– Prosimy o możliwość spokojnego przejścia. – Oczywiście – odrzekł i zwrócił się do psa: – Maks, przepuść panie, pokaż się z jak najlepszej strony. Odsunęli się. Szarpnęłam Luizę i natrafiłam na opór z jej strony. Popatrzyłam na nią i zobaczyłam zaskoczona, że czeka na Maksa i merda szybciutko swoim śmiesznym kawałeczkiem ogonka. Maks na napiętej smyczy zaczął podskakiwać na tylnych łapach, odstawiając jakiś psi taniec. Luiza stała dumnie i obserwowała te umizgi. Gdyby nie ogon, przypuszczałabym, że w ogóle nie interesują jej te wygłupy, ale jednak. Podeszła do niego powoli, na sztywnych łapach i pozwoliła się obwąchać. Tylko trochę, nie za dużo. Warknęła ostrzegawczo, a ten ogromny psi mężczyzna odsunął się z respektem. Brawo, dziewczynko! – Mówiłem, że Maks jest dobrze wychowanym psem – odezwał się osobnik w czerwonej czapce, patrząc na mnie bardzo niebieskimi oczami. – Ma pan rację – musiałam się z nim zgodzić. – Ale jednak poproszę o przejście, bo śpieszymy się do domu. – Szarpnęłam smycz, ale nie mogłam ruszyć zapartej łapami Luizy. – Widzę, że tylko pani się śpieszy – zauważyła wesoło czerwona czapeczka. Byłam zła i na Luizę, i na siebie. Głód dawał o sobie znać bolesnym skurczem żołądka, chleb pachniał w mojej wyobraźni, potęgując produkcję śliny, że już nie wspomnę o aromatycznym zielonym ogórku czekającym na mnie w domu. Nie miałam siły odciągnąć Luizy i nie widziałam dokładnie twarzy mojego rozmówcy, bo kaptur właśnie spadł mi na oczy, zamiast tkwić na miejscu do tego przeznaczonym. Poprawiam go ciągle, ale teraz nie mogłam, bo w jednej ręce trzymałam smycz i ciągnącą mnie Luizę, a w drugiej tkwiła siatka z chlebem i ciężkimi puszkami. Nie mogłam puścić smyczy ani położyć siatki. Szach i mat. – Ciężkie? – znowu odezwała się czerwona czapeczka. – Proszę mi pozwolić sobie pomóc – wyciągnął dłoń w śmiesznej włochatej rękawiczce. Zastanowiłam się przez chwilę i machinalnie zacisnęłam palce na rączkach siatki. Zaśmiał się. – Proszę się nie obawiać, nie porywam paniom zakupów, chcę tylko pomóc. – Przepraszam… – Nie przypuszczałam, że to zauważy. – Jakiś głupi odruch, bo w tej torbie mam zdobyczny chleb – usprawiedliwiłam się. – Chleb! – krzyknął radośnie. – To jednak porwę! Ja też nie mam i dlatego wybraliśmy się z Maksem w ten ziąb i zawieruchę na spacer. – W sklepie już nic nie ma – poinformowałam go i nie zważając na moją fryzurę, zrzuciłam kaptur. – Żartuje pani! – Niestety nie. – To co ja zrobię? – zmartwił się. Zrobiło mi się go żal, widocznie nie tylko ja umieram z głodu i nie tylko ja jestem taka zapominalska. – Mogę odstąpić panu połowę – powiedziałam i spuściłam Luizę ze smyczy. – Naprawdę? Jak ja się odwdzięczę?! – ucieszył się i też odpiął smycz. Zerknęłam na niego. – Nie będzie problemów? – Z czym? – popatrzył zdziwiony. – Z pana psem. – Nie przypuszczam – uśmiechnął się. Psy jak szalone, nie zważając na paskudny wiatr, pognały w stronę kawałka niezmarzniętej jeszcze trawy.
– Tylko jak przekroimy bochenek? – zmartwiłam się, patrząc w ich stronę. – To akurat nie problem – stwierdził, sięgając do kieszeni. – Mam coś odpowiedniego! – uśmiechnął się, wyciągając scyzoryk, jakiego jeszcze nigdy nie widziałam. – Niezbędnik harcerza – wyjaśnił, widząc moje zaciekawione spojrzenie. – Czy pan widzi gdzieś nasze zwierzaki? – rozejrzałam się po okolicy. – Fiju fi – zagwizdał na palcach. Maks pojawił się błyskawicznie, a za nim biegła zdyszana Luiza. Obojgu języki zwisały z otwartych, ale bardzo zadowolonych mord. – Masz jeszcze chwilkę i wracamy do domu – z wyciągniętym palcem wskazującym zwrócił się do niego i pies, jakby rozumiał, pognał z powrotem, a Luiza ruszyła za nim. – Proszę przytrzymać – poprosił, wskazując na bochenek. – Ile mogę? Pochyliłam się, aby mu pomóc, i poczułam jakiś miły dla mojego nosa męski zapach. – Pół, jak obiecałam. – Tyle? – pokazał dużo więcej. Kąciki ust podjechały mi troszkę do góry, ale mruknęłam, udając powagę: – Pół… – Jasne – przesunął nóż. – Tak tylko zapytałem, bo może nie potrzebujecie tyle. Z tego, co wiem, dziewczyny jedzą mniej. – Tak, tak, ale te są bardzo głodne. – Patrzyłam, jak zgrabnie przecina chleb. – Może pan mi jeszcze ukroić kromkę, może być krzywa. Podniósł lekko głowę i zobaczyłam wyraźnie jego sympatyczną twarz. Uśmiechnął się i odkroił idealnie równą kromeczkę. Wbiłam w nią zęby jak hiena. Pycha, pomyślałam i przeżuwając, przymknęłam oczy. – Ile jestem winien? – bezlitośnie przerwał mi ten błogostan. – Gdzieś mam drobne – wystękał, pchając z wysiłkiem dłoń do kieszeni wąskich dżinsów. – Nic – machnęłam ręką. – Na zdrowie… – Nie mogę tak… – Może ja kiedyś się spóźnię, tak jak pan. – A może spotkamy się jutro na spacerze, to oddam? – uśmiechnął się leciutko, a ja stwierdziłam, że ma bardzo fajną czapeczkę i bardzo wesołe, sympatyczne oczy. – Ale pan uparty… Dobrze. Może pan zagwizdać na psy, tylko, jeśli mogę prosić, troszkę dalej od mojego ucha. Zaśmiał się i fiju fi poleciało z wiatrem. Bez skutku. – Fiju fi – zagwizdał jeszcze raz i nic. – Cholera! – zaklął, podał mi chleb i pognał w stronę parku. A ja? Co mam robić? Zaczęłam gwizdać po swojemu i po chwili z cienia wyłoniła się bardzo zmęczona Luiza. Zapięłam smycz, spakowałam chleb i zamiast do domu, poszłyśmy w ich kierunku. Wiatr wiał teraz z boku, próbował zwalić mnie z nóg, ale nie poddawałam się i parłam pochylona do przodu, mając nadzieję, że Maks się zaraz znajdzie. Nie pomyliłam się. Po chwili obaj wyłonili się zza krzaków okalających płot parku. Cali i zdrowi. – Dziękuję, że pani poczekała – ucieszył się na mój widok znajomy nieznajomy. – Chleb – podałam mu połówkę bochenka w cienkiej reklamówce, którą znalazłam w kieszeni. Zawsze mam parę, na kupki Luizy. Czyste, nieużywane. – Do widzenia – pomachałam ręką i odwróciłyśmy się w stronę domu. – Do następnego spotkania… – doleciało do mnie z wiatrem.
2
Wchodziłyśmy po schodach powoli. Miałam już dość dzisiejszego dnia. Nadal marzyłam o kanapce z zielonym ogórkiem i o ciepłej kąpieli w wannie pełnej pachnącej frezjami piany. Gdy byłam z Andrzejem służbowo na Węgrzech, to przywiozłam sobie cztery wielkie butle tego płynu. Ma tak wspaniały zapach, że wolałam przywieźć go więcej, niż kupować coś innego. Zresztą nie bardzo było co. Teraz mam zapas na przynajmniej rok. Nakarmiłam Luizę, zrobiłam sobie wymarzoną kanapkę, taką malutką, i poszłam do łazienki spełnić swoje następne marzenie, gdy odezwał się dzwonek telefonu. Przez to całe dzisiejsze zamieszanie zapomniałam zadzwonić do Ewy, chociaż jej to obiecałam przed wyjściem. – Słucham – odebrałam, pchając kromkę do buzi. – Magda? – Mhm. – Masz dziwny głos… – Bo jem – wybełkotałam, gryząc. – Przerwij sobie… – Nie – powiedziałam stanowczo. – To zaraz przyjdę… – Nie – powtórzyłam tak samo. – Co? – zdziwiła ją moja odpowiedź. – Nie ma mnie. Idę do wanny i chcę mieć święty spokój. – Poczekaj, zaraz będę… – Nie! – krzyknęłam, ale rozłączyła się jak zawsze. Po kiego grzyba odebrałam ten telefon, pomyślałam, odkręcając kurek z ciepłą wodą. Zaraz przyjdzie, a ja chciałam puścić sobie Bacha i zanurzyć się po szyję w gorącej wodzie. Mimo cieplutkiego płaszcza przemarzłam na tym przymusowo długim spacerze. A może jej nie wpuszczę? Przecież powiedziałam „nie!” bardzo wyraźnie. Wyobraziłam sobie Ewunię stojącą pod drzwiami ze złą miną. Brr… Lepiej nie, bo nadmie się jak bania i nie odezwie przynajmniej przez dwa dni, a tego bardzo nie lubię. Wanna już napełniła się pachnącą wodą, a Ewy wciąż nie było. Może jednak zrezygnowała? Nie chciałam czekać. Zrzuciłam ciuchy na podłogę i powoli zanurzyłam jedną nogę w wodzie. Jakie to wspaniałe uczucie, gdy ta pachnąca, gorąca ciecz oblewa zmęczone i obolałe ciało. Ale sobie obtłukłam to kolano, nawet nie wiem, jak to się stało, przecież wylądowałam na pupie. – Magda, otwórz! – rozległo się łomotanie do drzwi. Luiza zerwała się z posłania i po swojemu radośnie zaszczekała w przedpokoju. – Nie ma mnie! – wydarłam się z łazienki. – Nie wygłupiaj się! Otwieraj! No i nici z mojej sielanki. Wzięłam ręcznik i klapiąc mokrymi stopami, podreptałam w kierunku drzwi. – Zimno mi – burcząc pod nosem, wpuściłam Ewę do środka. – Rób sobie, co chcesz… – Pogadać chcę… – A ja nie…
– Nie marudź. – Zdjęła kurtkę, podrapała Luizę, która wyraźnie zmęczona po chwili wróciła na swoje legowisko. Ewa wepchnęła się za mną do łazienki, z hałasem opuściła klapę sedesową i rozsiadła się na niej. – Kąp się, a ja ci wyłuszczę, w czym problem – oznajmiła z tajemniczą miną. – Wyobraź sobie, że do mojej sąsiadki, wiesz, tej z klatki obok, przyjechał bardzo przystojny siostrzeniec, obecnie wolny… Zamknęłam oczy, położyłam na nie plasterki ogórka i starałam się zrelaksować, nie bardzo słuchając nieco sepleniącej Ewy. Gdyby tak mówiła troszkę spokojniej, to może bym mogła zasnąć w tej wannie. – Czy ty mnie w ogóle słuchasz?! – Mhm… – I co ty na to? – Nic… – Nie chcesz go poznać? – Nie… – Dlaczego? – Bo mam dość facetów na jakiś czas, chyba że trafi się taki jak twój Stasinek – wyjaśniłam jej spokojnie. – Wyłaź z tej wanny, bo się rozmoczysz! – Mhm – zamruczałam, ale nie zmieniłam pozycji. – Nie rozumiem cię… – A ja siebie rozumiem… – Jesteś sama jak palec! – Nie. Mam ciebie, twoje dzieci, Stasinka i Luizę. – Ale nie masz chłopa! – I dobrze – podsumowałam. – Zrób herbatę…. – poprosiłam przymilnie, patrząc, jak zmierza do drzwi. Po jej wyjściu spłukałam pianę i wytarłam się dokładnie. Nieładne to kolano, stwierdziłam i zawinęłam się w ciepły szlafrok. Ewa siedziała już w „swoim” kąciku i zerkała przez okno. – Zjesz ze mną małą kanapeczkę? – zapytałam, zaglądając do lodówki. – Nie, za gruba jestem. – Mam pyszny chleb… – pokazałam jej moją dzisiejszą zdobycz. – Nie kuś, szatanie… – zmrużyła oczy. I tak wiedziałam, że nie wytrzyma. Ukroiłam trzy kromki i wyjęłam smalec mojej roboty, taki specjalny, z pomidorami. Posmarowałam chleb i z niewinną miną postawiłam talerz na środku stołu. Ewa udawała, że go nie widzi, ale przełknęła ślinę. Sięgnęłam po pierwszą z brzegu połóweczkę i zaczęłam gryźć specjalnie powoli, patrząc na nią wymownie. – Jędza jesteś – mruknęła i wzięła drugą. – Winka? – Do smalcu? – No… – Dawaj… Z kieliszkami w rękach przeszłyśmy do pokoju. Zapaliłam świece i zwinęłam się w moim ulubionym fotelu, a Ewa rozciągnęła się na kanapie i zaczęłyśmy wspominać dawne czasy. Świece migotały, my popijałyśmy dobre wino, Luiza chrapała na swoim posłaniu, a z radia sączyła się spokojna muzyka. Kiedyś tak siedziałam z Jerzym. Kiedyś… Czas przeszły. Nawet nie wiem, co on teraz robi. Nie spotykam go nigdzie. Może wyjechał z miasta, może z kraju. Ciekawe, czy bardzo się zmienił przez te
parę lat. Czy już wydoroślał, spoważniał, jeżeli w ogóle była na to jakaś szansa. Na pewno posiwiał, bo zaczął wcześnie, tak jak jego ojciec. Oglądałam z miłością te jego pierwsze białe włoski na skroniach, głaskałam opuszkami palców, a on jak zawsze się ze mnie śmiał. Nie lubił tego mojego wpatrywania się w niego, a ja to uwielbiałam. – Pamiętasz, jak Jerzy lepił bałwana? – Co ci się nagle Jerzy przypomniał? Dureń jeden! – Dureń… – potwierdziłam. – Ale jaki przystojny… – westchnęłam, przypominając sobie mojego eks. – Był ekstra, to fakt i co z tego – wzruszyła ramionami. – Bałwan też był ekstra, to fakt. Lepił go wtedy cały dzień prawda? – Tak. – No właśnie. Czy można jednego bałwana lepić tyle godzin? Dorosły chłop! – Można. – W piachu też się grzebał jak dziecko. – Takiego okrętu jak ten jego nie było na żadnej plaży naszego wybrzeża. – I tak fala go zmyła – stwierdziła ze złośliwością moja trzeźwo myśląca przyjaciółka. Zmyła niestety to arcydzieło, westchnęłam. Zezłościł się wtedy, obraził na morze, na mnie, a najbardziej na Ewę, która śmiała się z niego chyba przez godzinę. Nie chciał już iść na plażę, siedział sam w namiocie i nawet nasze prośby nie pomagały. Poszliśmy sami, a on został. Jak wróciliśmy, to miał nie wiem które z kolei piwo w ręce i nie bardzo przytomny wzrok. Nie udały się nam te wakacje. Dwa dni po tym incydencie pogoda się zepsuła i Jerzy też. Zaczęło lać, zrobiło się bardzo zimno, wszystko mieliśmy przemoknięte i brudne. Okropnie się kłóciliśmy i ja oczywiście byłam wszystkiemu winna. Temu, że mokro i leje bez przerwy, że on w tej wilgoci nie może spać, że jedzenie paskudne, że ma dość zupek z papierka, no i toalety brudne, śmierdzące, w których zagrożona jest jego intymność i on nie będzie z nich korzystać tak jak inni. Z tego powodu zaczął biegać, mimo deszczu, do pobliskiej knajpki. A może to z powodu kelnerki, blondynki, która wyraźnie wpadła mu w oko. – Posągowa piękność – stwierdził, gdy zobaczył ją po raz pierwszy, chociaż ja nic takiego nie zauważyłam. Zwykła wypłowiała dziewczyna. Nawet niezbyt zgrabna. Może gdyby troszkę makijażu… Ale jak dla mnie żadna rewelacja. Nie wiem, co w niej widział, ale gapił się bez przerwy. Ja nie, widocznie nie mam oczu artysty. Po czterech dniach jego bezustannego marudzenia, bez perspektyw na słońce, doszliśmy do wniosku, że wracamy do domu, bo pogoda wszystkim dała się we znaki. Tylko jedna osoba była zadowolona… Mój najukochańszy małżonek. Pakował te wszystkie mokre rzeczy ze złośliwym uśmiechem na twarzy i w zawrotnym jak na niego tempie. Po tych okropnych wakacjach, których nie zapomnę, coś się między nami zmieniło. Uciekał do swojej pracowni i siedział tam do późna, jakby nie chciał się ze mną spotkać nawet w łóżku. Na początku chodziłam do niego z obiadami. Było daleko, ale nie zwracałam na to uwagi. Niosłam te termosy zadowolona z siebie i z tego, co udało mi się ugotować. Nie zawsze wszystko zjadał, zapominał nawet przynieść z powrotem termos. Zaszywał się w tej pracowni pod pozorem pilnych zleceń, a ja wtedy jeszcze wierzyłam, że je ma. Żyliśmy z mojej pensji i z tego, co Jerzykowi dała mamusia. Nie było tego dużo, musiałam się bardzo nagimnastykować, żeby nam starczało. Za te rzekome zlecenia nie przyniósł ani grosza… Naiwna byłam i zakochana po uszy. Imponował mi. „Artysta plastyk” – napisał na wizytówce. Mam
jedną do dzisiaj. Piękna… Na każdej były inne kwiaty. Te wizytówki robił sam, malował różnymi pędzelkami, kwiaty były jak żywe. Namawiałam go na malowanie kwiatów w większych formatach, ale nie chciał. Szkoda. Podobno nie były modne, a on tworzył obrazy modne, nie bardzo zrozumiałe dla mnie, ale, jak twierdził, „na topie”. Mimo to jakoś nie cieszyły się powodzeniem. Może gdyby mnie posłuchał, coś by sprzedał, ale nie dał się przekonać. Poznaliśmy się na studiach, już wtedy nosił długie włosy, brodę zapuścił potem. Jak szedł ulicą, to z daleka już go rozpoznawałam. Wszyscy mówili, że zadziera nosa, ale on po prostu tak trzymał głowę. Nigdy nie lubił Ewy, chociaż to właśnie ona nas ze sobą poznała. Uśmiechnęłam się do swoich wspomnień. Tych miłych wspomnień. Na początku Jerzy biegał za mną, urywał się z zajęć, żeby szkicować moje portrety. Nazywał mnie swoją muzą. Gdy pojechałam do domu, to wydzwaniał, płakał, prosił, żebym wracała. I ja to robiłam, zostawiałam chorego już wtedy tatę i wracałam do Jerzego jak na skrzydłach. Gdybym wiedziała, że dni mojego ojca są policzone, że nie zdążę go pożegnać, że już nigdy się do niego nie przytulę, nie poczuję na swoim policzku jego ciepłej, pachnącej papierosami dłoni… Palił do końca, mimo ostrzeżeń lekarzy. Nie potrafił przestać, a może nie chciał. Brakuje mi go bardzo, a wszystko go przypomina. Przymknęłam oczy i zobaczyłam tatę pochylonego nad stołem. Lubił rzeźbić w drewnie. Siedział w kuchni i dłubał dla mnie zwierzaki. Miałam kurki dziobiące, zajączki w różnych pozach, koniki i osiołki. Jednego roku zrobił szopkę dla mamy pod choinkę, a dla mnie pudełeczko na drobiazgi. – Malutkie, dla mojej małej dziewczynki – powiedział, gdy odpakowywałam prezent. Było bardzo ładne i pachniało wiśniowym drewnem albo jakimś bardzo dziwnym lakierem. Na wieczku wyrzeźbił dwa misie. Jeden był bardzo duży, a drugi przytulony do niego i malutki. Ten duży pochylał się i całował tego małego w głowę. – To ty i ja – powiedział z uśmiechem. – Mamy nie ma z nami? – zapytałam. – Poszła po jagody dla ciebie – wytłumaczył mi. Po latach dowiedziałam się, że miała być, ale mu nie wyszło. Mam to pudełeczko do dzisiaj. Leży sobie w szufladce i nikomu nie pozwalam go dotykać. Jego pracownię wraz z całym zbiorem różnych narzędzi Jerzy przejął w spadku. Tata ją stworzył. Pamiętam, jaki był szczęśliwy, gdy kupił działkę na obrzeżu miasta. Sam zbudował na niej domek, sam zrobił okna i drzwi. Teraz ta działka nie leży już poza miastem, znajduje się prawie w centrum. Budowali i budowali, osiedle za osiedlem, aż malutki domek mojego taty zniknął między nimi. Po odejściu Jerzego, po naszym szybkim rozwodzie, z bólem serca sprzedałam tę działkę, nikomu już niepotrzebną. Mama nie oponowała, zajęta swoimi sprawami. Chyba nie czuła do niej takiego sentymentu jak ja. Długo żegnałam się ze wspomnieniami. Nie było to takie proste. Tkwiły w każdym kącie, w każdym narzędziu. W tym małym domku gnieździło się całe moje dzieciństwo. Szczęśliwe dzieciństwo. – Wiesz, tak sobie myślę, że mogłybyśmy urwać się gdzieś same – Ewa wyrwała mnie z zadumy, szczęśliwe wspomnienia zniknęły. – Nie bardzo mi się chce… – Okropna jesteś. – Okropna, i dlatego do mnie przychodzisz. – Bo u ciebie taki spokój i cisza, a u mnie ciągle jak w ulu. A to nie chcą jeść, a to lekcje do odrobienia, pranie, gotowanie, zaszywanie dziur na kolanach. Wiesz, jacy oni są, oboje. Hania nie powinna być Hanią, tylko Haniem, a Jacek… – machnęła ręką z rezygnacją. – Chwila spokoju też mi się
należy. – Należy, ale już późno i może idź, bo teraz takie niebezpieczne czasy. – Jakoś u nas się nie boję. – Idź, bo ja się boję. Spojrzała na zegarek. – Masz rację, pójdę już. Dopiła resztkę wina i wstała z ociąganiem. Ubrała się w przedpokoju, zerkając w lustro, zrobiła złą minę i pokazała sobie język. – Pa – szepnęła z ręką na klamce. Podeszłam do niej. – Brzdęknij mi, jak dojdziesz – powiedziałam i stanęłam w drzwiach. – Brzdęknę – kiwnęła głową i nacisnęła strzałkę w dół. Nie brzdęknęła, zapomniała, poczekałam chwilkę i sama zadzwoniłam. – Doszłam, pa, pa – wyszeptała. Pogasiłam światła i zawinęłam się w moją cieplutką kołderkę ze świadomością, że zaraz zasnę. I zasnęłabym, gdyby w mojej sypialni nie rozległ się znajomy stukot pazurów i ciche sapanie. – Idź do siebie! – mruknęłam jeszcze rozkazująco i poczułam, jak za moimi plecami ugina się materac. Luiza delikatnie jak na jej możliwości położyła się koło mnie.
3
Zbudził mnie brzęczący wściekle budzik. Chciałam po niego sięgnąć, ale nie udało mi się. Specjalnie go tak daleko położyłam. Przeczekałam i zasnęłam ponownie, ale nie było mi dane błogie spanie, bo złośliwiec odezwał się znowu i rozbudził do końca. Odrzuciłam kołdrę i poleżałam jeszcze chwilkę. – Wstaję, nie produkuj się już, udało ci się – burknęłam w stronę nocnego stolika. Włożyłam kapcie i wyłączyłam złośliwca. Narzucając szlafrok, zerknęłam na łóżko i się uśmiechnęłam. Luiza spała jak człowiek, na plecach. Tylne łapy rozłożyła na płasko, ukazując różowy brzuch. Przednie – bezwładnie zwieszone nad potężną klatką – wyglądały jak łapki pluszaka. Wtopiła głowę w miękką poduszkę, ukazując białą sierść na szyi. Uszy i fafle, różowe w środku, odchyliły się do tyłu. Jej budzik nie zbudził, nawet nie drgnęła, gdy rozsuwałam zasłony. Chrapała cicho. – Śpij. Chociaż raz posiedzę sobie spokojnie nad filiżanką kawy – szepnęłam i na paluszkach wyszłam z sypialni. Jak dobrze by było nie iść dzisiaj do pracy i mieć wolny weekend już od piątku. Usiadłam na krześle i chciałam podwinąć nogę, zapomniałam o wczorajszym wypadku i bardzo zabolało. Może muszę iść do lekarza i dostanę L-4? Tydzień zwolnienia… Andrzej by mnie zatłukł, jakbym nie przyszła. Mamy dwa tygodnie na skończenie projektu, cholernie mało czasu, bo zbieranie danych bardzo kulało. I to nie z naszej winy, oczywiście. Wszystko teraz poszło w kąt i cały zespół robi „na cito” tylko to. Wszyscy się denerwują, atmosfera w pracy bardzo napięta, konflikty wybuchają co chwilę, każdy reaguje inaczej niż zwykle. Zawsze tak jest. Jak oddamy, to wszystkim ulży, ale tym razem tylko na chwilę, bo to, co teraz odłożone, będzie na wczoraj. Kierat na okrągło, projekt za projektem. Do jednego jeszcze makietę trzeba zrobić, ale to już nie moja działka, tylko mojej imienniczki. Lubię ją, chociaż jej perfekcyjność jest trochę męcząca. Na jej widok wszystkim cierpnie skóra, ale ja jestem zadowolona, że ją przyjęłam, chociaż Andrzej kręcił nosem. Przynajmniej za mnie dokręca śrubę. Ciekawe, czy dzisiaj też tak zimno. Na termometrze minus cztery. Nie tak źle i wiatr chyba ustał, bo w kominie przestało wyć. Tylko u mnie tak śpiewa. Pytałam sąsiadów, czy u nich też to słychać, ale nie, tylko ja mam taką orkiestrę i nie wiem dlaczego. Może coś się dostało do środka przy budowie. Może jakaś folia została i nie chce odpaść. Kiedyś mi to przeszkadzało, teraz już nie, nawet polubiłam tę „wiatrową muzykę”. Ostatni łyk, trzeba się ubierać i zbudzić śpiącą królewnę. Musimy iść na poranne sikanie koło domu. Ciekawe, czy wieczorem spotkamy Maksa. Fajny jest… Maks oczywiście, chociaż nie lubię rottweilerów i mimo że kocham psy, to tych się trochę boję. Dziwne, że ich wcześniej nie spotkałam, chociaż chodzę tamtędy często. Dobrze, że dostałam ten chleb. Muszę dzisiaj też kupić, bo wczorajszej połówki już nie ma. – Luiza! Zwlecz się z mojego łóżka! – podeszłam do niej i podrapałam delikatnie po odsłoniętym brzuchu. Opadła na bok i otwarło się jedno oko, które zaczęło śledzić moje ruchy przy ubieraniu się. – Hej, mówię do ciebie. Rusz się, bo mamy mało czasu. Wstała z ociąganiem, powoli spuszczając przednie łapy na podłogę, reszta spłynęła sama. Zaczęła się przeciągać, kłaniać, ziewać i kichać, uderzając nosem w podłogę.
– Chodź, idziemy – machnęłam dłonią i poszłam do przedpokoju. Wzięłam obrożę i smycz, ale psia się nie pojawiła. – Luiza! – zawołałam, bo zaczęło mi się robić gorąco. Odpowiedziała mi cisza. Postałam minutkę i wróciłam do sypialni. Ze zdziwieniem zauważyłam, że moje śliczne zwierzątko wpakowało się z powrotem na łóżko i najwyraźniej nie miało ochoty nigdzie iść. – Chyba jesteś niepoważna – powiedziałam głośno, stojąc nad nią. – Zaraz idę do pracy i nie będziesz sikać do siedemnastej. Wstawaj! – ściągnęłam ją z łóżka i popchnęłam do przedpokoju. Zrobiłyśmy tylko pętelkę pod blokiem i wróciły do domu. Luiza ułożyła się w swoim koszyku i nawet nie spojrzała na miskę pełną żarcia. – Ale ci dobrze – szepnęłam i zamknęłam za sobą drzwi. – A ty co tak późno?! – usłyszałam głos wściekłego szefa zaraz po wejściu do biura. Popatrzyłam na zegarek i stwierdziłam, że jestem nawet przed czasem. – Za co oberwałam?! – zawołałam zdziwiona, bo już pomknął do siebie. – Chodź, chodź, to się dowiesz. Odłożyłam torebkę, zdjęłam płaszcz i nie śpiesząc się, poszłam do jego gabinetu. – Mamy problem, Magduniu. Wczoraj, jak poszłaś, dzwonił Kamiński z Wrocławia. Coś im nie pasuje i chcą winę zwalić na nas. – A co konkretnie? – Grunt się osunął i coś popękało! Wykonawca chce obciążyć nas! – Nas? To było uwzględnione w projekcie, o ile pamiętam! – oburzyłam się. – Robiliśmy to na pewno! Pamiętam! Uniósł rękę, żeby mnie uspokoić. – Też mi się tak wydaje, ale musimy pojechać i wszystko wyjaśnić, żeby potem nie było problemów. Prezes osobiście jest zaangażowany. Nie mamy wyjścia. Przygotuj wszystkie papiery i kierunek Wrocław. – Kiedy? – W poniedziałek. – Przygotuję i jedź. – Ty też, słoneczko! Ze mną… – uśmiechnął się. – Ale ja… – Nic nie słyszę! – Andrzej… – Moim autem, mamy hotel. Ten, co zawsze. I we wtorek powrót. – Dobrze – powiedziałam z rezygnacją. Nic nie wskóram, klamka zapadła. Wyszłam z jego gabinetu i zaczęłam się zastanawiać, co ja zrobię z Luizą. Ewa będzie się musiała nią zająć, jak zawsze. Może przyjdzie do mnie spać? Będzie miała okazję odsapnąć, zrobić sobie przerwę w tych wyniszczających jej ciało i duszę obowiązkach macierzyńskich. Ja też siedzę u nich, jak chcą iść do kina albo na kielicha. Ewa zaraz powie, że Luiza to nie dzieci. Nie dzieci, ale trzeba z nią wyjść, nakarmić ją, podrapać. Ona też nie lubi być sama w domu. Myślę, że tak jak ostatnio weźmie ją do siebie. Jakoś to poukładam. Nie pierwszy raz zresztą. – Mogę się urwać na godzinkę? – zapytałam Andrzeja w połowie dniówki, jak już wszystko posprawdzałam i przygotowałam. – Nie musisz chyba nic kupować na ten wyjazd? – spojrzał z kpiną w oczach. – Nie – zaśmiałam się. – Ale mam jeszcze letnie opony i jeżdżę z duszą na ramieniu. – Jeszcze nie zmieniłaś? – Kiedy, jak mnie zasypujesz robotą i ciągle siedzę po godzinach? – odpowiedziałam z sarkazmem. – Okej – pokiwał głową. – Tylko wróć w miarę prędko.
– Jasne! Przecież wiem. – Jak miło, że się rozumiemy – znowu zakpił, patrząc mi w oczy. – Oczywiście, szefie – uśmiechnęłam się i zatrzepotałam rzęsami. Machnął ręką i powiedział z westchnieniem: – Idź, kobieto, znaj moje litościwe serce! Posłałam mu całusa dłonią i zamknęłam cicho drzwi. Obróciłam się i zobaczyłam przed sobą masywną sylwetkę mojej imienniczki. – Czemu mnie pani straszy, pani Magdo? – powiedziałam, kładąc rękę na piersi. – Przepraszam – rozległo się na całe biuro. – Nie miałam takiego zamiaru. Potrzebuję tylko podpisu pani inżynier. Ta kobieta ma głos jak dzwon i nie potrafi mówić cicho. Jak krzyczy na swoich podwładnych, to słychać na całym piętrze. Do tego ten jej nie bardzo kobiecy wygląd. Szerokie ramiona, stosunkowo niewielki biust i wąskie biodra sprawiają wrażenie, że Pan Bóg nie był pewien, czy ma stworzyć kobietę, czy mężczyznę, ale że chyba jest litościwy, to wszystko zostało obdarzone przeuroczą naturą i bardzo czułym serduszkiem. Jak miałam problemy, to tylko Magda chciała mi pomóc, tylko ona pocieszała, tylko ona matczynym ruchem przytuliła mnie mocno i szeptała, żebym się nie martwiła, bo dam sobie radę bez chłopa i będzie mi nawet lepiej. Trochę racji miała, ale nie tak do końca. – A co to jest, pani inżynier? – zapytałam. – To co zawsze. – Pokaż. – Skrobnij tu, bo bez twojego podpisu nie pójdę na spacer z chłopakami, idiotyczna, bezsensowna, nikomu niepotrzebna makulatura. – To pilne? Bo wiesz, że ten cholerny projekt na ostatniego… – Wiem. To do tego. Andrzej naniósł małe zmiany i musimy sprawdzić w terenie. Chce mi się jak cholera. W taki ziąb. – Podwiozę was. Jadę w tamtą stronę. – Super. Władowali mi się wszyscy do samochodu i pojechaliśmy. Wyrzuciłam ich niedaleko miejsca ich wizyty i pognałam na umówione spotkanie z mechanikiem. Na mój widok ucieszył się ogromnie, jakbym była co najmniej jego krewną albo kochanką. Rozpostarł ramiona i krzyknął: – Nareszcie! Cóż za miła niespodzianka! Witam! – zadudnił jego tubalny głos w ogromnym warsztacie. Miałam wrażenie, że odbił się od wykafelkowanych ścian, pognał do kanału i powrócił jak bumerang z jeszcze większą siłą. – Udało mi się wyrwać – uśmiechnęłam się zalotnie. – Wspaniale! – odwrócił się, krzyknął znowu i tak jak przedtem jego potężny głos zrobił okrążenie: – Jarek! Migiem mi tu tego vuweja na zmianę opon! – odwrócił się i uśmiechnął, głos mu złagodniał: – A panią zapraszam na herbatkę – wyciągnął swoją wielką usmarowaną łapę i próbował dotknąć mojego kremowego płaszcza, który włożyłam pierwszy raz po odebraniu z pralni. Uchyliłam się lekko, żeby nie zrobić mu przykrości, i poszłam w kierunku kantorka. Tą samą dłonią wyjął dwie szklanki, wsypał na dno po dwa listki herbaty i nastawił czajnik. Już wiem, jak bym wyglądała, gdyby udało mu się mnie złapać tak, jak zamierzał. Usiadłam na brzeżku, modląc się w duchu, aby krzesełko nie było niczym usmarowane. Pan Krzysztof zadowolony usiadł naprzeciwko i zaczął opowiadać kawały. Wszystkie o tematyce męskodamskiej, co nie bardzo mnie interesowało, niektóre w swej wulgarnej formie i przez użyte słownictwo wywoływały wręcz niesmak. Uśmiechałam się idiotycznie, mając nadzieję, że ten jakiś Jarek, którego nie zauważyłam w warsztacie, skończy szybko i ucieknę, zanim pan Krzysztof się rozkręci. Herbata była
pozbawiona koloru i smaku herbaty, za to miała smak i zapach oleju silnikowego. Pycha! Oryginalna. Na moje szczęście z kanału rozległo się wołanie: – Kurwa, szefie! Szef tu przyjdzie, bo ten pieprzony gwint się zerwał i nie da się tego odkręcić. – Jak się zerwał?! Po coś tak mocno szarpał, baranie! Mówiłem: „delikatnie jak z panienką” – uśmiechnął się do mnie znacząco. – No… jak szef kazał. Tylko pociągłem. Połknęłam jeszcze grzecznościowy łyk tej paskudnej lury i wyszłam z kantorka popatrzeć, jak wygląda pieprzony gwint, ale nie zobaczyłam, bo pan Krzysztof potęgą swego ciała zasłaniał całe stanowisko pracy osobnika, który tak ładnie go wołał. Odeszłam na bok i postanowiłam cierpliwie czekać i nie zajmować pana mechanika swoją osobą. Na próżno. Odwrócił się i podążył z uśmiechem w moją stronę. Jego czerwony kombinezon na szelkach opinał ogromne brzuszysko, rozpięta flanelowa koszula z podwiniętymi rękawami ukazywała różowy tors obrośnięty rudą szczeciną, łączącą się z częściowo ogoloną brodą w tym samym kolorze. Jedynie czaszka pozostawała idealna, bo była łysa jak pupcia niemowlaka. Za to ręce porośnięte o ton ciemniejszymi włosami – powiedziałabym: kasztanowymi – pozbierały chyba wszystko, co spadło z głowy. Szkoda, że nie umiem malować. Uwieczniłabym tę postać, machając pędzlem i zużywając mnóstwo czerwonej i żółtej farby. Szkoda… – Uciekła mi pani – stwierdził, przejeżdżając dłonią po łysinie, na której, o dziwo, nie pozostały ślady smaru. Widocznie jej śliska powierzchnia nie przyjmowała tej substancji. – Nie mogę tak siedzieć bezczynnie – powiedziałam to, co w tym momencie przyszło mi do głowy, bo prawda była inna. – Mogła pani wziąć sobie czasopismo. Leżą pod stolikiem. Proszę – znowu zapraszającym gestem wyciągnął do mnie rękę. Uśmiechnęłam się, kiwnęłam głową i posłusznie podążyłam w kierunku stoliczka z „mechaniczną” herbatą. Faktycznie pod stołem leżało kilka pisemek. Jedna „Claudia” z marca zeszłego roku, reszta to same „Playboye”. Nie wiedziałam, od czego zacząć lekturę. Wybrałam „Claudię” i zaczytałam się w artykule o wychowywaniu psów. – Gotowe! – krzyknął pan Krzysztof z bardzo zadowoloną miną. – Szybciej by było, jakby pani miała drugie felgi – stwierdził z miną znawcy. – Na pewno – służbowy uśmiech znowu pojawił się na mojej twarzy. – Muszę kupić. Z ulgą zapłaciłam niemały rachunek i z radością wsiadłam do mojego ślicznego i czystego autka. Wycofując się, pomyślałam o Magdzie, która gdzieś tam przemierza zmarznięte błoto i klnie, na czym świat stoi. Może podjechać do nich, może już skończyli i ich zabiorę? Wrzuciłam jedynkę i zadowolona pojechałam w ich kierunku. Stali zbici w kupkę nieszczęścia na jedynym przystanku w tej okolicy i patrzyli błagalnie na każdy przejeżdżający samochód. Nie przypuszczałam, że swoim przyjazdem wywołam taką radość. – Ty wiesz, jaka tu piździawa? – zapytała Magda, moszcząc się na przednim siedzeniu. – Jakie zadupie obrzydliwe. Mam nadzieję, że jestem tu ostatni raz. Współczuję pierwszym mieszkańcom tego osiedla. Po każde gówno trzeba będzie dojechać do miasta. Wyobrażasz sobie? Zbraknie ci papierochów, to naginasz przez pola po fajeczki. Teraz błoto jest prawie zmarznięte, ale na wiosnę! Makarabra! – wypuściła z siebie jednym tchem. – Chyba makabra – sprostowałam. – Powinnaś tu zamieszkać jako pierwsza. – Jak mówię makarabra, to wiem, co mówię, zwykła makabra to za mało. Dlaczego mam tu być pierwsza? – Szybko oduczyłabyś się palić – wyjaśniłam spokojnie, wywołując rechot chłopaków. – Mylisz się – powiedziała z przekąsem, gromiąc wzrokiem tyły. – Okrutnie się mylisz, moja droga.
Po prostu musiałabym robić większe zakupy. – No tak – zaśmiałam się. – Tego nie przewidziałam.
4
Wyjątkowo udało mi się wrócić do domu o normalnej porze i nie umierałam z głodu. Przebrałam się w spacerowe ciuchy i poszłyśmy z Luizą tą samą co wczoraj trasą. Miałam nadzieję, że spotkamy Maksa i Luiza porządnie się wybiega, ale nie było to jej niestety pisane. Mnie też nie była pisana przyjemna rozmowa z panem w czerwonej czapeczce. Spokojnie kupiłam świeży chleb, który dzisiaj leżał jeszcze na drewnianej półce w towarzystwie swoich rumianych braci. Psia potulnie została przed sklepem, bo uważam, że nie należy nadużywać niczyjej uprzejmości. – Dlaczego zostawiła pani tam psa, w taki mróz?! – zawołała kierowniczka i pognała po Luizę. Bez mojej zgody rozwiązała smycz i wpuściła psię do sklepu. Wnioski z zaistniałej sytuacji: dostałyśmy pozwolenie na wchodzenie do środka za każdym razem bez pytania. Pożytek z tego taki, że nie musiałam zerkać cały czas w stronę okna, za którym sterczała przywiązana Luiza, i mogłam spokojnie, bez dodatkowego stresu skupić się na zakupach. Przed domem doznałam olśnienia. Nie spotkałyśmy znajomych nieznajomych dżentelmenów, bo to nie była ta sama pora co wczoraj. Proste jak drut. Weekend przeleciał ekspresem. Ewa obiecała, że zaraz po pracy zabierze Luizę do siebie. Wzięła już puszki i cały wór suchego, jakbym wyjeżdżała w co najmniej tygodniową delegację, a nie tylko na dwa dni. Spakowałam małą torbę i czekałam pod blokiem na Andrzeja, który raczył się spóźniać mimo zapewnień o swojej wyjątkowej punktualności. Wreszcie zobaczyłam to jego czarne „coś” z napędem na cztery koła i kierowcę z miną tak okropnie niezadowoloną, że zastanawiałam się, czy w ogóle mam wsiadać do tego auta. – Co się stało?– zapytałam na dzień dobry. – Elżbieta – burknął. – Co Elżbieta? – Sceny zazdrości. Te wasze cholerne hormony. – Mogłeś ją wziąć ze sobą – wzruszyłam ramionami. – Ona miałaby rozrywkę, a ja towarzyszkę na popołudniowe łażenie po Wrocławiu. – Ale ja głupi jestem… To takie proste – wykrzywił usta w brzydkim niby-uśmiechu. W myślach przyznałam mu rację. – Mam do niej zadzwonić? – Będę wdzięczny. – Jak? – Bardzo. – Szefie, konkrety proszę! – Następna – jęknął głucho i przekręcił stacyjkę. – Cześć, Elżuniu – powiedziałam do słuchawki, patrząc na Andrzeja. – Pakuj łaszki, zabieramy cię ze sobą… I nie marudź, bo masz tylko dziesięć minut, jeśli oczywiście chcesz z nami jechać – powiedziałam i gdy usłyszałam jej „Okej”, wyłączyłam się tak jak Ewa. – I co? – zapytał Andrzej z nadzieją w głosie. – No… – postanowiłam się troszkę podroczyć. – No? – ponaglił niecierpliwie. – No… Jesteś uratowany.
– Dzięki – stęknął. – Masz u mnie kawę. – Wolałabym urlop w lipcu. Ten zaległy sprzed trzech lat. – Dobrze – westchnął i skręcił w stronę swojego domu. – Te baby… – mruknął. Czekaliśmy na Elżbietę, a czas uciekał. Widziałam, że napięcie wcale Andrzeja nie opuściło. Szczęki miarowo mu się zaciskały, a palce niecierpliwie stukały w kierownicę. Wreszcie w drzwiach ukazała się uśmiechnięta Elunia, targająca ze sobą ogromną torbę podróżną. – Na tydzień jedzie – mruknął pod nosem jej mąż i odwrócił głowę. Elżunia podeszła i najpierw otworzyła moje drzwi, cmoknęła mnie w policzek, a następnie wkokosiła się do auta. Całą kabinę wypełnił zapach jej perfum. Zatrzasnęła mocno drzwi. – Mogłabyś troszkę delikatniej – burknął zza kierownicy. – Przepraszam, kochanie – zaszczebiotała, a Andrzej westchnął i wrzucił jedynkę. Chwilę po tym, jak ruszyliśmy, zaczął padać śnieg. Najpierw powoli, małe płateczki. Przyśpieszył razem z nami i zaczął wysypywać się z chmur bardzo intensywnie. Wycieraczki chodziły bez przerwy, a i tak niewiele było widać. Elżbieta rozsiadła się wygodnie na tylnym siedzeniu i zaczęła zabawiać nas swoimi opowieściami. Słuchałam o jakichś koleżankach, których nie znałam, o wizycie u kosmetyczki, o nałożeniu przez pomyłkę maseczki nie dla jej cery, po której Elunia dostała alergii tak okropnej, że nie spała trzy noce. Wreszcie zeszła na temat cellulitu i biustu, podsuwając mi między siedzeniami jakieś artykuły o wspaniałych kosmetykach i ich rewelacyjnym działaniu na nielubianą pomarańczową skórkę, której ja akurat mam niewiele i wcale mi nie przeszkadza. Przez pierwsze pięćdziesiąt kilometrów brałam czynny udział w rozmowie, ale wreszcie zrezygnowałam i zamieniłam się w jedno potężne ucho. Popatrzyłam na Andrzeja, zastanawiając się, jak on to wszystko wytrzymuje. Ja bym ją udusiła po tygodniu albo może już po pierwszym dniu. Z jego miny wynikało, że chyba ma dar wyłączania słuchu, bo nie przeszkadzało mu to tak, jak mnie. Droga była trudna, męcząca, śnieg sypał nieprzerwanie, wlekliśmy się sześćdziesiątką, bo nie można było szybciej. Czułam napięcie, które jak przypuszczam, byłoby mniejsze, gdybyśmy w ciszy jechali sami. – Może włączę radio, dowiemy się, jaka prognoza? – zapytałam go szeptem, mając nadzieję na przerwę w opowiadaniach Elżuni. Pokręcił przecząco głową. – Zagłuszy. – Żartujesz… – wyszeptałam. – Niestety nie. Po dwóch godzinach monotonnej jazdy w samochodzie zrobiło się nareszcie cicho. Tak cicho, że słychać było tylko miarowy szum wycieraczek i od czasu do czasu pykanie kierunkowskazu. Obróciłam się i zobaczyłam, że żona Andrzeja zasnęła jak dziecko, z delikatnym uśmiechem na twarzy i poduszką w ramionach. Odpięłam pas i przykryłam ją kocykiem. – Śpi – poinformowałam kierowcę, powracając do pozycji siedzącej. – Normalne… Zbudzi się pełna sił, gdy dojedziemy. Ja też przymknęłam oczy, bo śnieg nieprzerwanie sypiący na naszą szybę zmęczył je, a lekarz kazał mi oczy szanować. Nie przestrzegał przed śnieżycą, raczej przed komputerem, ale z tej maszynki nie mogłam zrezygnować, a ze śnieżycy tak. – Też będziesz spać? – usłyszałam. – Nie, ale oczy już mnie bolą od nadmiaru bieli. – Jeśli chcesz, to się zdrzemnij. Mamy jeszcze przynajmniej godzinę drogi. – Wiesz, że nie umiem spać w samochodzie – uśmiechnęłam się, nie otwierając oczu. Ta droga i ten sypiący śnieg przypomniał mi wydarzenia sprzed lat. Jechaliśmy tak jak teraz do
Wrocławia. Andrzej prowadził, Ela siedziała koło niego, a my z Jerzym z tyłu. Byłem napięta jak struna, prawie do granic możliwości. Ta droga była dla mnie jedną wielką męką. Jerzy odstawił taki cyrk, że miałam ochotę dać mu w łeb albo mimo szalejącej zimy wracać do domu piechotą. Nie zrobiłam tego i później żałowałam. Właściwie to trzeba było tylko otworzyć drzwi z jego strony i jednym porządnym kopnięciem pozbyć się idioty raz na zawsze. Szalejąca wichura utworzyłaby ze śniegu kurhanek i byłoby po sprawie aż do wiosny. Nie przyszło mi to wówczas do głowy. Wtedy myślałam, że jeszcze się nam ułoży, ale ten sylwester był wstępem do kolejnych niemiłych dla mnie wydarzeń. Firma matka w pierwszym roku swojej owocnej działalności organizowała dla wszystkich pracowników zabawę z noclegiem, taki sylwester integracyjny, bo nowych pracowników – zarówno we Wrocławiu, jak i u nas – przybyło mnóstwo. Nie mogłam odmówić, bo jestem na kierowniczym stanowisku i po prostu nie miałam wyjścia, no i zależało mi na tej pracy. Nikt zresztą nie odmówił. Wiem, że parę osób miało zarezerwowane bale, ale zrezygnowali, tracąc niemałą kasę. My nie mieliśmy żadnych planów, a mimo to musiałam namawiać Jerzego cały tydzień. Zgodził się wreszcie łaskawie na wyjazd, ale żeby nie było nudno, nie zgodził na garnitur. I zabawa zaczęła się od nowa. Nie miałam już siły na awantury z upartym osłem, do którego nie przemawiały żadne argumenty, nawet to, że nie będzie miał co jeść, jak mnie zwolnią, i zadzwoniłam do teściowej, prosząc ją o pomoc. Usłyszałam, że niepotrzebnie się martwię, bo Jureczek to przecież artysta i może być ubrany inaczej niż wszyscy. Odłożyłam słuchawkę i zaczęłam najpierw wyć z wściekłości, a potem płakać. Zastał mnie taką rozmoczoną i zgodził się na garnitur, koszulę i krawat, który był dla niego typowym narzędziem niewoli. Żeby jednak nie było całkiem gładko, chciał włożyć trampki. Zwykłe, czarne trampki. Nie powiedziałam nic, tylko na dno torby spakowałam jedyną porządną parę jego butów, dziwiąc się, że do ślubu nałożył je bez buntu. Już w hotelu, gdy przebierałam się w balową suknię, zrobił mi o nie awanturę. Krzyczał, że to moja wina, że mama miała rację, mówiąc, że o niego nie dbam. Że jestem niedobra i… już nie pamiętam, co jeszcze, ale jęczał i jęczał. Gdy skończył i zobaczył, że nie reaguję, to siadł na łóżku i schował w dłoniach twarz, udając płacz. Warto było to oglądać. Na to też nie dałam się nabrać, więc wstał wściekły i powiedział, że idzie w trampkach na dół, do baru, na drinka. Zanim doszedł do drzwi, wyjęłam buty i rzuciłam nimi w jego stronę. Popatrzył kpiąco, włożył je, poprawił swoje długie włosy związane specjalną czarną gumką i opuścił pokój. Do baru chyba jednak nie doszedł, bo wrócił po chwili już spokojny i od tej pory zachowywał się w miarę normalnie. Wszyscy zaczęli powoli schodzić na dół, byłam gotowa i mój „cudowny” mąż też. Zamknęłam drzwi, bo „pan hrabia” z podniesioną głową raczył przez nie przemknąć pierwszy, i dołączyliśmy do reszty. Rozglądałam się po sali w poszukiwaniu Andrzeja, gdy poczułam na moim przedramieniu mocny uścisk ręki Jerzego. Zabolało, więc syknęłam: – Puść, zwariowałeś?! – Kto to jest? – zapytał, wskazując wysoką blondynkę w stylu lalki Barbie. – A skąd ja mam to wiedzieć? – warknęłam i usiłowałam wyrwać rękę. – Sam się dowiedz. Puścił mnie i znowu poprawiając dłonią swoje włosy, które spięte w ciasny kucyk nie miały prawa zmienić swojego położenia, pognał jak rączy jeleń w tamtą stronę. Zostałam sama na środku parkietu. Stałam jak zaklęta i patrzyłam za znikającymi w tłumie mężowskimi plecami cielęcym wzrokiem. Myślałam, że nic mnie już nie potrafi zdziwić, ale jednak zdziwiło. – Magda – wyszeptała mi Elżbieta do ucha – chodź, bo stoisz na środku z otwartą buzią. – Widzisz to, co ja? – Tak, chodź ze mną – pociągnęła mnie lekko za rękę.
Poddałam się i pozwoliłam jej się prowadzić, przebierając tylko nogami, bo nie odrywałam od niego wzroku. Usiadłam machinalnie na podsuniętym mi krześle, ale nie trafiłam dokładnie i zabolało. Ten ból sprawił, że się ocknęłam i zobaczyłam przed sobą sporych rozmiarów kieliszek po brzegi wypełniony winem. Nie zastanawiając się długo, porwałam go w obie dłonie i wychyliłam, wlewając do ust jego całą zawartość. Nawet nie poczułam smaku. – Magduniu – zaśmiał się Andrzej – nie tak ostro, bo nie doczekasz północy. – Daj jej spokój – odezwała się Ela. – Zobacz, co ten pajac wyprawia – wskazała mu miejsce, gdzie mój małżonek, rozpływający się w „pląsach i dąsach”, kokietował – muszę przyznać – bardzo ładną, długonogą kobietę świadomą wrażenia, jakie wywołuje. Andrzej zerknął z zainteresowaniem, ale groźne chrząknięcie Elżbiety sprowadziło go brutalnie na ziemię. Kelner podał nam menu, w którym Elunia od razu zatopiła nos, niezbyt dyskretnie połykając ślinę, podczas gdy ja nie mogłam oderwać oczu od baru, przy którym z kieliszkiem w ręce zabawiał całe towarzystwo mój zbuntowany i znudzony przed chwilą małżonek. Blondynka, wystawiając cały garnitur bielutkich zębów, rżała jak koń, aż jej piersi wyeksponowane do granic możliwości falowały jak meduzy w Bałtyku. Zdecydowanie nie miał zamiaru poświęcić mi nawet minutki swojego zainteresowania. – Znasz ją? – zwróciłam się do Andrzeja. – Nikt jej nie zna. – To jak się tu znalazła? – Radek ją przyholował. – Radek? – zdziwiłam się, bo panienka nie bardzo pasowała do przemiłego, inteligentnego, ale i wyjątkowo nieśmiałego, niewielkiej postury i wręcz brzydkiego Radka, którego darzyłam wielką sympatią ze względu na jego konkretne podejście do każdego zagadnienia. Nigdy nie mówił, jak inni, że się nie da, tylko starał się znaleźć rozwiązanie i na ogół mu się to udawało, czym imponował nie tylko mnie. Do pierwszego tańca za zgodą wygłodzonej Elżbiety poprosił mnie Andrzej. I całe szczęście, bo trudno było mi usiedzieć na miejscu. Nie wiedziałam, czy mam iść i narobić szumu, czy udawać, że nie znam osobnika, z którym tu przyszłam. Wypity przeze mnie spory kieliszek wina pozwolił na nieco luźniejsze podejście do sprawy. Doszłam do wniosku, że to nie pierwsza zabawa spędzona tylko w towarzystwie znajomych, i pośpiesznie, już na stojąco, wypiłam tym razem jakiegoś zamówionego przez Elunię kolorowego, pełnego kostek lodu drinka. Andrzej poczekał, uśmiechając się dyplomatycznie, i powiódł mnie na parkiet tanecznym krokiem. Mój partner okazał się wspaniałym tancerzem dzięki swojej żonie, która namówiła go na szkołę tańca. Nas też namawiała, ale usłyszała tylko, że to ewidentna strata czasu i tak uzdolniony człowiek jak Jerzy nie musi go marnować na rzecz równie oczywistą, jak taniec. Cóż, ja nie jestem zdolna, ale i tak nie poszłam po tym, jak Jerzy stwierdził: „Chyba nie masz ochoty iść sama?!”. Miał rację, chciałam pójść z nim. Zabawa się rozkręcała, nie narzekałam na nudę, udało mi się nawet zatańczyć z prezesem, którego mało znałam, bo wszystkie sprawy na ogół załatwiał z nim Andrzej. Mnie przekazywał tylko jego zarządzenia, które miałam wprowadzić w czyn w naszej placówce i czuwać nad skrupulatnym ich przestrzeganiem. „Główny” chwalił nas za terminowość i kompetencje, twierdząc, że wspaniale dobraliśmy zespół. Potem rozpływał się nad urodą kierownictwa, czym wprawił mnie w lekkie zakłopotanie, ale ogólnie był zadowolony i to w tym momencie było najważniejsze. Jerzy czasami opuszczał obiekt swojego nieprzemijającego zainteresowania i bez jakichkolwiek tłumaczeń zjawiał się przy naszym stoliku, aby uzupełnić stracone wysiłkiem zabawiania kalorie. – Musisz poznać Donatę – stwierdził za drugim czy trzecim podejściem do miski. – Też maluje, nawet miała małą wystawę w śródmieściu. Ona jest córką jakiegoś wrocławskiego bossa. Mówili mi kogo –
wzruszył ramionami i napełnił usta kotletem, szybko przeżuł i kontynuował opowieść: – Ale co to za różnica, najważniejsze, że zaproponowała mi kącik w galerii jej przyjaciółki. Słyszysz?! – zwrócił się do mnie. – Będę we wrocławskiej galerii! I co ty na to? – Super – odpowiedziałam obojętnie, ale nie zwrócił na to uwagi, tylko opowiadał, jaki to osiągnie sukces, gdy tylko zobaczą jego tryptyk. Wizję, która właśnie teraz wpadła mu do głowy. Jak zawsze potrafił marzyć i to bez względu na okoliczności wychodziło mu najlepiej. Nieuchronnie zbliżała się północ, o czym byliśmy informowani na bieżąco przez prowadzącego całą zabawę miłego młodego człowieka. Szampan chłodził się w kubełku na stole, kieliszki ustawione szeregiem jak żołnierze na błyszczącej tacy czekały na wybicie dwunastu uderzeń zegara, a ja zaczęłam intensywnie się rozglądać w poszukiwaniu osobnika zwanego moim mężem, żeby razem z nim chociaż powitać ten Nowy Rok. Do tego celu użyłam nie tylko wzroku i długiej szyi, ale i krzesła, na które weszłam w cieniutkich szpileczkach, narażając się na upadek. Niestety, nie osiągnęłam pożądanego rezultatu z bardzo prostej przyczyny. Jerzy raczył opuścić salę balową razem z przepiękną Donatą. Przy barze pozostał tylko samotny, zalany Radek, wodzący nieprzytomnym wzrokiem po sali. Wtedy skojarzyłam sobie, że jakiś czas temu mój mąż wziął ode mnie klucz do naszego pokoju. „Potrzebuję fajek – przypomniało mi się, jak wyciągał do mnie rękę. – Zostały na górze”. Dałam, niczego nie podejrzewając, i dopiero chęć złożenia mu życzeń uświadomiła mi okrutną prawdę. Opadłam na krzesełko i przez chwilę poczułam się jak wyssana z powietrza. Ręce opadły mi bezsilnie, a wyczuwalne na sali napięcie z powodu zbliżającej się godziny dwunastej potęgowało moje chwilowe ogłuszenie świadomością niecnego czynu Jerzego. Nie czekając na wystrzały korków, zerwałam się od stołu i ze złymi przeczuciami pobiegłam w kierunku windy. Byłam tak napompowana, że nawet ona wydała mi się w tym momencie sprzymierzeńcem, a nie jak zazwyczaj wrogiem. Na szczęście nie wydała żadnego podejrzanego dźwięku, tylko posłusznie i cicho otworzyła swoje drzwi. Stałam oświetlona jakimś obrzydliwym kolorem neonówki i wpatrywałam się w swoje wściekłe oblicze, zastanawiając się, gdzie podziała się zawsze zadowolona Magda. Brwi mi się zmarszczyły, mój śliczny nos jakby się zwęził i podparł szeroko teraz odchylonymi nozdrzami, z ust zrobiła się zacięta cieniutka kreseczka, a oczy były całkiem czarne, jakby nie było czegoś takiego jak tęczówka. Dysząc jak byk na korridzie, stanęłam przed naszym pokojem i jednym szarpnięciem otworzyłam niezamknięte na klucz drzwi. Moim oczom ukazała się scena jak ze szmirowatego filmu. Byli tak zajęci sobą, że nawet nie zauważyli mojej obecności, mogłam więc swobodnie podziwiać wdzięki panienki o imieniu Donata. Jerzy w rozpiętej koszuli leżał na łóżku, lalka Barbie miarowo podskakiwała, a wraz z nią jej meduzy uwolnione ze stanika push-up, podtrzymywane rękami mojego męża. Wydawała z siebie odgłosy jak z filmu porno. – A… – stękała. – Taaak… Jerzy też stękał, ale ciszej, więc trudno było mi stwierdzić, jakich słów używa. Zastanawiałam się, czy mam oglądać dalej tę scenę, czy sadystycznie przerwać im w połowie, gdy usłyszałam głos Andrzeja, którego przerażona moim zachowaniem Elżunia posłała za mną. – Nie warto – stwierdził, zamykając drzwi. – Szkoda twoich nerwów – obrócił mnie w kierunku windy i podtrzymując, chociaż nie miałam w planie mdleć, bo wszystko we mnie warczało, poprowadził do niej. Teraz raczej mogłabym z wielką radością dać komuś w pysk i nawet wiem komu. Zjechaliśmy spokojnie na dół, prosto do recepcji, i Andrzej, kładąc na kontuarze jakiś banknot, załatwił mi jednoosobowy pokój w zajętym w całości hotelu. Nie chciałam zostać sama i podjęłam słuszną chyba decyzję o powrocie na salę do oczekującej w napięciu Eli. W tłumie na pewno się nie rozkleję, pomyślałam, siadając przy stoliku, i zamówiłam kieliszek koniaku.
Nad ranem, zmęczona balem i odurzona alkoholem, odprowadzona do załatwionego przez Andrzeja pokoju znalazłam się w łóżku i nie wiem, kiedy zasnęłam. Po paru godzinach zostałam obudzona przez Jerzego dobijającego się do drzwi. Udawałam, że nie słyszę, bo ten osobnik nie był mi już do niczego potrzebny, a jak się później okazało, ja jemu jednak tak. Chociażby po to, żeby wyprać jego pochlapane farbą T-shirty. Miałam nadzieję, że odpuści, ale się pomyliłam. Tak nieznośnie walił w drzwi i wykrzykiwał moje imię, że dla spokoju innych hotelowych gości mających prawo wyspać się po szaleństwach sylwestrowej nocy wstałam pomimo okropnego bólu głowy. Widocznie wczoraj bardzo przeholowałam. Przekręciłam klucz i uderzyłam ręką w klamkę, drzwi się uchyliły, a ja wróciłam truchcikiem pod cieplutką kołderkę. Zdążyłam tylko, nie patrząc na niego, warknąć brzydko: – Czego chcesz?! – Madziu… – wypuścił z siebie zachrypniętym głosem. – Chciałem… Możesz wysunąć głowę spod tej kołdry? – Nie. – Proszę… Kochanie… – Kochanie to miałeś między wczoraj a dzisiaj, o ile dobrze pamiętam. – Madziu, chciałem cię przeprosić, okropnie żałuję, ty jesteś najważniejsza, jesteś moją muzą jedyną, moim skarbem największym, a ja wczoraj to dostałem takiego małpiego rozumu, jakiegoś zaćmienia, a tak właściwie to ona mnie tak zmamiła, że nawet nie wiedziałem kiedy… Może za dużo wypiłem i troszkę mi się pomyliło… Wybacz, proszę… Słuchałam tego ględzenia i czułam, jak mi się flaki skręcają w węzełki. Wystawiłam głowę i zobaczyłam mojego Jureczka stojącego na środku pokoju z jakimś wiechciem wyjętym chyba z hotelowego wazonu, który widziałam na dole, w holu, i do tego wszystkiego robił minę kota srającego na puszczy wśród gradobicia. Widok był tak nieciekawy, że schowałam głowę z powrotem. – Czego ode mnie chcesz?! – krzyknęłam spod kołdry. – Żebyś mi przebaczyła, bo uświadomiłem sobie, że tylko ciebie kocham i tylko z tobą chcę być. – Właśnie mi to rewelacyjnie udowodniłeś. – To było w zeszłym roku, ten będzie inny, ja będę inny, obiecuję, tylko daj mi szansę… Usiadłam na łóżku i popatrzyłam na niego bez emocji. Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek do tego dojdzie, wydawało mi się, że na świecie jest tylko jeden mężczyzna, z którym chcę spędzić całe życie, i że to jest właśnie mój mąż Jerzy. Zdziwiła mnie obojętność, z jaką na niego patrzyłam, moja reakcja na jego proszące oczy, na brwi ułożone w daszki i wysuniętą dolną wargę. Może po prostu miarka się przebrała? Jedna wielka kropla walnęła w przepełniony gar i fru… zaczęło spływać po mnie jak po kaczce. Jeszcze niedawno rozpłynęłabym się w czułościach, przebaczyłabym bez mrugnięcia, wyciągnęłabym ręce i przytuliła do piersi, wylewając przy okazji morze łez. A tu nic… Zupełna cisza i pustka. – Przedstaw mi konkretne argumenty, które przekonają mnie, że powinnam ci przebaczyć i nadal przebywać z tobą pod jednym dachem jako twoja żona. – Nabrałam powietrza. – Na jakiej podstawie mam ci tę szansę dać? – To ty mi powiedz, co mam zrobić, a ja to zrobię – przysiadł na brzegu łóżka. Popatrzyłam na niego i ze zdumieniem uświadomiłam sobie, że on jest ode mnie zależny. Właściwie zawsze był, a ja nie potrafiłam tego wykorzystać. Teraz spróbuję. Może to jedyna okazja, żeby trochę poustawiać nasze życie, bo oczywiście chciałam mu przebaczyć, ale nie tak od razu. Widocznie jeszcze wtedy mi na nim zależało i mimo tego, co zobaczyłam, nie przeszło tak do końca. – Zejdziesz na ziemię i zapomnisz o swoich superzdolnościach, które jak na razie nie przynoszą
żadnych dochodów – zaczęłam cichym, ale stanowczym głosem swoją wypowiedź, bacznie obserwując jego reakcję. – Nie będziesz z butelką piwa zbijał bąków w pracowni, tylko poszukasz sobie jakiegoś zajęcia. Jakiejś konkretnej pracy za konkretne pieniądze. I przestaniesz korzystać z maminych datków i mojej pensji. A jak już wrócisz z tej pracy, to pomożesz mi w domu, chociażby tym, że wyniesiesz śmieci. I jeśli mamy coś zmienić, to jeszcze jedno. Zaczniesz ubierać się jak normalny facet w twoim wieku, no i żadnych… wiesz czego – nabrałam powietrza, bo tyle słów naraz zabrało mi wszystko z płuc. – Żadnych Donat, oczywiście. Spuścił głowę i milczał. Poczekałam chwilkę, ale że do moich uszu nie dotarło żadne potwierdzenie z jego strony, opadłam na poduszkę i z powrotem naciągnęłam kołdrę na głowę. – Dobrze – powiedział jego matowy głos. – Co dobrze? – zapytałam spod kołdry. – Zgadzam się – potwierdził swoje „dobrze”. Odchyliłam rożek i popatrzyłam jednym okiem. – Na wszystko? – Tak. – Masz trzy miesiące. Nawalisz, to koniec. – Dobrze – powtórzył i w tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. – Zobacz, kto – powiedziałam i ku mojemu wielkiemu zdumieniu stwierdziłam, że Jerzy posłusznie wstał i poszedł otworzyć. Pierwszy krok, pomyślałam, bo do tej pory nie zdarzyło mu się ruszyć tyłka, nawet gdy spodziewaliśmy się jego mamy. Potrafił wołać tak długo, aż odkładałam garnki albo pranie i szłam wpuścić naszego gościa za próg. Może jednak coś się zmieni? Tylko muszę się zastanowić, czy ja mam jeszcze na to ochotę. Muszę sobie też dać trochę czasu. W drzwiach stała Elżbieta. Jej mina była bezcenna, wyrażała zaskoczenie, zdziwienie i całkowite zablokowanie organu mowy. – Wejdź, Elu – powiedziałam, narzucając na siebie hotelowy koc. Wbiła wzrok w Jerzego i zaczęła się jąkać. – Ja, ja, ja… – Andrzej zarządził powrót? – zapytałam, podchodząc do niej dziwnie spokojna. – No właśnie – odblokowała się. – Za ile mamy być gotowi? – Jak najszybciej, bo my już… – Dobrze, ja będę zaraz, a ty? – zwróciłam się do mojego małżonka, który z kpiącym uśmieszkiem patrzył na Elżbietę. W jego wzroku zauważyłam jakby odrobinkę tryumfu. Spakowałam się bardzo szybko, na dres nałożyłam kurtkę, resztę wepchnęłam byle jak do torby, którą Jureczek w pokoju swojej niecnej zdrady dopakował do końca bez mojej pomocy. Okazało się, że potrafi. Wracaliśmy w milczeniu, każde zwrócone nosem w swoją szybę. Pogoda była pod psem, odwilż, deszcz i mgła. Szyby w aucie wyglądały tak samo jak ja w środku. Mokre od niewylanych łez, zimne i obrzucone błotem. Obrzydliwą, obleśną, brudną zdradą ukochanej osoby.
5
Styczeń minął bardzo szybko. Wydawało się, że mój mąż pierwszy raz w życiu stara się dotrzymać danego mi słowa – intensywnie szukał pracy, wynosił śmieci i nawet, choć nieudolnie, obierał ziemniaki. W przypływie pracowitości wywieszał nawet pranie, które nastawiałam przed wyjściem do pracy. Wyglądało na to, że faktycznie mu zależy. Wczesną wiosną zrobił mi niespodziankę. Wszedł do domu z tekturowym pudełkiem pod pachą i bardzo zadowoloną miną. – Mam coś dla ciebie! – krzyknął i jak zwykle zamknął drzwi kopnięciem. Rzuciłam mu wściekłe spojrzenie, bo przestraszyłam się tego „strzału”, a poza tym przeciąg rozwiał poukładane przeze mnie na podłodze dokumenty firmowe, które pieczołowicie sortowałam. Nie powinnam przynosić ich do domu, ale Andrzej chciał być pewien, że wszystko będzie w porządku, i mnie o to poprosił. Jerzy schylił się i postawił koło mnie karton, z którego wyłoniło się coś bardzo czarnego i śmiesznego. Coś, co pachniało dość dziwnie i patrzyło na mnie czarnymi błyszczącymi koralikami. – Ojej! – zawołałam radośnie, wyciągając skarb z pudełka. – Wiedziałem, że ci się spodoba – odparł bardzo z siebie zadowolony. Odwrócił się w stronę naszej malutkiej kuchenki i dodał szeptem, który i tak usłyszałam, chociaż wtedy nie zwróciłam na to uwagi: – Może nareszcie będę miał spokój na tym świecie. To właśnie wtedy przytargał mi maleńką Luizę, która od razu ufnie umościła się na moich kolanach i zasnęła głęboko, pozwalając mi pooglądać każdy szczegół jej psiej osoby. Siedziałam na podłodze i zastanawiałam się, jak można stworzyć coś tak perfekcyjnego. Zaczęłam od nosa, którego czarna, lekko wilgotna, błyszcząca skóra przechodziła płynnie w aksamit króciusieńkiej sierści. Potem zobaczyłam rzęsy sterczące jak szczoteczki i brwi utopione w fałdach nagromadzonej szczenięcej skóry, uszy z czarnego aksamitu i malutkie fafelki najeżone czarnymi wąsami. Nawet pręgi wiły się według jakiegoś schematu, jednakowo po obu stronach grzbietu. Jedna biała plama na prawej łapie podbita była różowymi, miękkimi i ciepłymi poduszeczkami. Reszta tych śmiesznych poduszeczek była czarna. Oglądałam, oglądałam i bałam się poruszyć, aby nie zbudzić tego spokojnie sapiącego arcydzieła Matki Natury. To moje podziwianie trwałoby może i bez końca, bo cały czas odkrywałam inne równie atrakcyjne miejsca, ale psia obudziła się nagle, popatrzyła na mnie niezbyt mądrym dziecięcym spojrzeniem i ziewnęła, wystawiając podwinięty różowy język, po czym zsunęła się z moich kolan i marszcząc jeszcze bardziej już i tak pomarszczone czoło, przykucnęła i zrobiła ogromną kałużę na środku pokoju, omijając na szczęście rozłożone przeze mnie papiery. Czynność ta wywołała eksplozję radości objawiającą się bieganiem dookoła stołu i piszczącym dziecinnym szczekiem. Mój świat zmienił kolor. To śmieszne i urocze zwierzątko obudziło we mnie pokłady drzemiących dotąd w ukryciu uczuć macierzyńskich. W lecznicy dostałam instrukcję obsługi szczeniaka i dowiedziałam się z niej, czym się karmi takie małe psie dziecko i jakie szczepienia należy wykonać, aby rosło zdrowo. Tak zaczęła się moja przygoda pełna obustronnej miłości z najmilszą sunią rasy bokser, a skończyła przygoda zwana małżeństwem z bardzo zakochanym w sobie samcem o imieniu Jerzy. Skończyła się banalnie. Wróciłam wcześniej z pracy, a ponieważ Jerzego nie było w domu, poszłam z Luizą na spacer w kierunku pracowni i zobaczyłam go, całkiem blisko domu, całującego się z kimś pośród kwitnących wiosennych kwiatów. W pierwszej chwili nie zorientowałam się, po czyich plecach błądzą jego niecierpliwe dłonie, może zmylił mnie kolor włosów, może inna sceneria. Jednak postać
wydała mi się znajoma i po chwili poznałam sylwestrową blond piękność, przefarbowaną obecnie na kruczo- czarno. Spokojnie zawróciłam i niezauważona przez nich ruszyłam powoli do domu, by spakować wszystkie skarby mojego „ukochanego” męża. Jakie było jego zdziwienie, gdy zobaczył w naszym malutkim przedpokoju jego jedyną walizkę, tę, którą dostał od mojej „ukochanej” teściowej z przykazaniem, by bardzo na tę walizkę uważać, bo to jej najlepsza. Najlepsza, bo innej nie miała, i mnóstwo różnych worków, w które zapakowałam cały jego dobytek do ostatniej podartej koszulki. Nie próbował mnie namawiać na zmianę decyzji, przyjął ją obojętnie. Tylko w drzwiach, z rękami pełnymi swoich skarbów, wysyczał ze zwężonymi do minimum oczami: – Pożałujesz! Nie odezwałam się, bo to nie miało sensu. A może bałam się, że potrafiłabym jeszcze zmienić decyzję? Później okazało się, że decyzja była słuszna i jednak nie żałowałam, a nawet poczułam zdecydowaną ulgę. W moim malutkim wtedy mieszkanku zrobiło się bardzo cicho, skończyły się imprezki, przestały się walać puste puszki po piwie i nareszcie mogłam robić to, na co miałam ochotę, a do tej pory nie było mi wolno. Pozostały tylko niesmak i żal. Do niego, do siebie i wtedy jeszcze do całego świata, ale to z czasem na szczęście minęło. Tylko teściowa próbowała namówić mnie na zmianę tej „okrutnej” decyzji. Najpierw prosiła, potem groziła, aż wreszcie z płaczem błagała. – Proszę cię – jęczała na jedynym fotelu, który kupili mi rodzice. – Zastanów się. Nie żal ci Jerzyka? Co on bez ciebie zrobi? Nie odtrącaj go – wwiercała się we mnie wzrokiem. – Siedzi u mnie załamany. Nie wiem, co mam mu powiedzieć, jak go pocieszać – kręciła głową i wycierała łzy tak, żebym na pewno to zobaczyła, ale byłam chyba pierwszy raz w życiu pewna, że postąpiłam słusznie. Nie odpuściła do samego końca. – Magdaleno – położyła rękę na mojej opartej na torebce dłoni, co wywołało u mnie chęć natychmiastowego jej cofnięcia. – On cię tak bardzo kocha… Usłyszałam ten szept na ławeczce w sądzie, pod ogromnymi dębowymi drzwiami, gdy nasza sprawa trafiła już na wokandę. Przyszła z nim i usiadła koło mnie załamana, odwrotnie niż Jerzy, który od czasu do czasu patrząc na mnie kpiąco, robił wszystko, abym zauważyła, jak spogląda na przechodzące kobiety, mierząc je wyzywająco wzrokiem z góry na dół. Wtedy zrobiło mi się jej przez chwilkę żal, chociaż nie powinno, bo to, co siedziało naprzeciw mnie, było jej najukochańszym synalkiem, więc czemu miałam takie odczucia? Może dlatego, że ona nie bardzo zdawała sobie sprawę ze swojej winy. Uważała na pewno, że postępuje dobrze, rozkładając nad nim płaszcz ochronny. Nie widziała, że właściwie wyrządziła mu tym krzywdę. Wychowała człowieka o wielkich żądaniach, który w zamian nie dawał nic. Na wspomnienie tych przeżyć, mimo upływu lat, gdzieś w kąciku oczu zakręciły się dwie malutkie, ale bardzo słone łzy i bez mojej zgody przepłynęły przez rzęsy. Pociągnęłam nosem i wytarłam je jednym ruchem. Andrzej to zauważył, chociaż zrobiłam to bardzo dyskretnie, i zaniepokojony zapytał: – Płaczesz? – Nie – uśmiechnęłam się i spojrzałam w jego stronę. – To ten śnieg. – Myślałem, że może jakieś niemiłe wspomnienia… – Też, ale już sobie poszły… – To dobrze, bo już Wrocław. Ćwicz służbowy uśmiech – zaśmiał się, odwracając głowę w moją stronę. – Nie muszę – uśmiechnęłam się lekko. – Mam to opanowane do perfekcji. Podjechaliśmy pod znajomy hotel i, mimo sprzeciwu, zostawiliśmy tam rozbudzoną i pełną energii Elżunię. Sami udaliśmy się do jaskini lwa, przygotowani na walkę z pazurami. Okazało się jednak, że
niepotrzebnie, bo sprawa wyjaśniła się praktycznie bez naszego udziału. Gdybyśmy przefaksowali dokumenty, wyszłoby na to samo. Okazało się, że „Główny” udowodnił pomyłkę wykonawcy i właściwie byliśmy wolni, mogliśmy spokojnie zjeść obiad na koszt firmy i zwiedzić Wrocław, niestety już na własny koszt. Obiegłyśmy z Elą prawie wszystko, co zaplanowałyśmy, i zmęczone, ale bardzo zadowolone wracałyśmy do hotelu, by podziwiać nasze wspaniałej urody skarby. Ja oczywiście kupiłam torebkę, nie tę, co zamierzałam, ale wpadła mi od razu w oko i chociaż krążyłam koło niej dobre pół godziny, nie chciała mojego oka opuścić i za każdym powrotem udowadniała mi, że jest najpiękniejszą z pięknych i jeśli jej nie kupię, to będę żałowała do końca życia. Do tego jeszcze dołożyła swoje dwa grosze Elżunia, twierdząc, że już niedługo wiosna i żółta torebka będzie idealna na sezon wiosenno-letni, a nawet na jesień i zimę, jeśli dobiorę do niej jakieś dodatki typu szalik czy czapka. I wytoczyła jeszcze jeden argument, a mianowicie to, że ten kolor jest megamodny, a ja zawsze jestem bura jak polna mysz. No i pasuje do szarego, którego mam pełno w szafie. A wszystko to powiedziała prawie jednym tchem, gdy już oglądałam ją przy ladzie. – Masz rację, biorę. Marnujesz się w tym domu przy garach. Powinnaś pracować w marketingu jakiejś wielkiej firmy. Wyżyłabyś się… – Też się nad tym zastanawiałam, ale jakoś nie mogę się rozpędzić, no i Jędruś nie miałby obiadów na czas, a wiesz, jak on lubi dobre domowe jedzenie. – To tkwij w tej chałupie i gotuj Jędrusiowi, aż się zestarzejesz z nudów i zbrzydniesz. Wtedy poszuka sobie młodszej, która nie będzie umiała gotować, za to w czymś innym będzie świetna. – Okropna jesteś. Jak ty coś powiesz… – Nieprawdę mówię? – Nie. Też się tego boję, jak każda „stara” żona. – Pójdziesz do pracy – mówiłam dalej, wpatrując się w torebkę – spotkasz innych facetów, opowiesz w domu, jak cię adorują, to twój mąż dojdzie do wniosku, że ma w domu wielki skarb, złapie go zazdrość. – Pokazałam jej, jak go łapie, obejmując moją szyję dłońmi, wywaliłam język i wytrzeszczyłam oczy. – I nie będzie nawet myślał o wymianie na nowszy model. – Tylko gdzie? – zapytała. – Co gdzie? – nie zrozumiałam. – No, gdzie mam pracować? – zirytowała się. – Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą i zajęłam się oglądaniem sztucznej biżuterii. – To nie dla ciebie – skomentowała mój wybór. – Wiem – pochyliłam się w stronę jej ucha i wyszeptałam: – To dla mojej przyszywanej siostrzenicy. – No właśnie – westchnęła. – Czemu wypuszczasz z siebie powietrze? – Też bym chciała, ale dla córeczki. – Wiem, kochanie. – Zrobiło mi się smutno, tak jak jej, bo przeszli z Andrzejem wszystkie badania i próby i stwierdzili, że niestety niepisane im jest posiadanie potomstwa. Zapłaciłam za bransoletkę, wzięłam Elżbietę pod rękę i poszłyśmy w stronę postoju taksówek. Uśmiechnęłam się, otwierając drzwi samochodu. – Chyba coś przyszło mi do głowy! Pogadam z Ewą. – A ona coś może? – zapytała z nadzieją. – Kadrowa w takim molochu?! Najważniejsza! Pierwsza po Bogu! – oburzyłam się, święcie wierząc w możliwości mojej przyjaciółki. – Zapytam Andrzeja, co o tym sądzi… – wyszeptała.
– Uhm… Pytaj, czy zrezygnuje z obiadków. Ciekawe, co ci powie – zakpiłam. – Chciałabym to usłyszeć – powiedziałam głośniej, moszcząc swój tyłek i worki z zakupami w taksówce. – Tobie pierwszej powiem – zaśmiała się Elżunia, bezwiednie przysiadając reklamówki. Zadzwoniłam do Ewy z hotelu i dowiedziałam się, że z Luizą wszystko w porządku, że całą rodziną byli z nią na długim spacerze, że ganiała z dziećmi i psem ich sąsiadów. – Możesz jeszcze zostać w tym Wrocławiu, bo psia nawet o ciebie nie pytała – stwierdziła trochę złośliwie Ewunia. – Może zostawisz ją u nas już na zawsze? – dodała. – Niedoczekanie. Luiza jest i będzie zawsze moja, choćbyś nie wiem jak się starała, napuszczała dzieci i Stasinka, który jak zawsze zgodziłby się dla świętego spokoju. – Bardzo śmieszne – mruknęła cicho. – Uhm… – Do jutra! Kup coś ładnego w rozmiarze 42! – dodała rozkazującym tonem. – Stringi… – zaśmiałam się. – Tylko nie to! – wykrzyknęła. Sama je będziesz nosić! – Wątpię. Ja mam rozmiar 36. Zapomniałaś? – Wredny chudzielec jesteś. – Też cię kocham… – Do jutra. – Pa, Kluseczko – wyszeptałam, ale nie wiem, czy usłyszała, bo rozłączyła się szybko, jak zawsze pozostawiając mnie z głuchym telefonem przy uchu. Nie pozostało mi nic innego jak tylko udać się w upojne objęcia Morfeusza, co po pobieżnej toalecie uczyniłam z przyjemnością, zapominając nawet o nałożeniu odpowiedniego kremu na twarz, ale źle mi się spało w tym hotelu, w pokoju podobnym do tego sprzed lat. Najpierw mimo zmęczenia miałam problemy z zaśnięciem, potem męczyły mnie jakieś koszmary pełne biegających wszędzie postaci, które trzymały swoje głowy pod pachami i rozmawiały. Za nimi z ujadaniem pędziła zgraja wilków z czerwonymi oczami. Ja też uciekałam przed tymi wilkami, a one zbliżały się w zastraszającym tempie i kłapały zębiskami tuż przy moim tyłku. Czułam, że nie dam rady uciec i zaraz zostanę pożarta przez te bestie z kosteczkami. Pomogła mi postać z głową pod pachą, wołająca, że mam się schować za drzewem, które było jeszcze bardzo, bardzo daleko. Zbudziłam się z krzykiem, spocona jak mysz i stwierdziłam, że jestem bezpieczna w hotelowym pokoju i nikt mnie nie goni. Poczułam wielką ulgę, wypiłam szklankę wody i spokojnie zasnęłam. Rano, gdy tylko zeszłam na dół, zwróciłam się z pretensjami do uśmiechającej się na mój widok Elżbiety. – Namówiliście mnie wczoraj na te paskudne śledzie i męczyły mnie koszmary – wyplułam z siebie. – No wiesz?! Miej pretensje do siebie, nikt cię nie zmuszał do połykania takiej ilości. – Wiem, że to moja wina, ale nie mogłam się powstrzymać. Bajeczne były… – Koszmary? – spytała okropnie zdziwiona. – Koszmary nie, ale śledzie tak i wcale nie żałuję, mogłabym teraz dziabnąć jeszcze jedną taką porcję. A gdzie mężusia zgubiłaś? – Od pół godziny odlodowcowywuje i grzeje dla nas auto – zachichotała zadowolona ze słowa, jakie stworzyła, śmiesznie poruszając wargami. – To wy już po śniadanku? – Oczywiście – powtórzyła śmieszny ruch warg. – Aha, to tylko ja jestem głodna? – Kto późno wstaje… – zakpiła. – Może jeszcze kawkę przed drogą?
– Kawkę też już mamy w brzuszku – zrobiła dziubek z ust i wpatrywała się we mnie figlarnie. – Ale ja jestem głodna! – tupnęłam nogą. – Daj torby, wrzucę do samochodu i zobaczę, jaki idzie Andrzejowi, a ty sobie coś zamów. – Jesteś najlepsza pod słońcem – uśmiechnęłam się promiennie i dodałam: – Zaraz po mnie oczywiście. – Zniknij… – roześmiała się głośno i jak czarodziejka pstryknęła palcami w moją stronę, po czym odwróciła się efektownie, skupiając na sobie wszystkie męskie spojrzenia panów znajdujących się w holu i odeszła w stronę głównych drzwi, seksownie kręcąc tyłeczkiem. Lubię na nią patrzeć. Jest perfekcyjna w każdym calu. Strój dobrany idealnie do jej wspaniałej figury, włosy ułożone w misterne loczki, które nigdy nie zmieniają swojego położenia, w przeciwieństwie do moich. Wypielęgnowana, pachnąca i tak ogólnie zdecydowanie inna niż ja. Nie dziwię się, że Andrzej wybrał właśnie ją. Stanowią naprawdę dobraną parę, pomyślałam, wchodząc do restauracyjnej sali, którą wypełniał zapach świeżo parzonej kawy. Jak dobrze się podróżuje na tylnym siedzeniu z żołądkiem wypełnionym po brzegi ciepłą jajecznicą. Obok mnie na siedzeniu leży kocyk w szkocką kratkę i puszysta poduszeczka „dalekich podróży”, jak ją nazywają Ela i Andrzej Żukowie. Wsłuchuję się w skrzypienie śniegu pod naciskiem ciężkiego auta i oczy same mi się zamykają. Słońce podpełzło już dosyć wysoko, omiatając swoimi promieniami zaśnieżoną okolicę tak intensywnie, jakby chciało wypędzić za wcześnie rozsiadłą jak matrona w krynolinie zimę. Ale mimo intensywnej pracy nie udaje się słoneczku rozprawić z mrozem oblepiającym drzewa, krzaki i inne elementy otaczającego nas bajkowego krajobrazu. Jechaliśmy w ciszy, bo podjęta przez Elę próba rozmowy o ewentualnym pójściu do pracy spełzła na niczym. Andrzej poprosił o chwilkę zwłoki do momentu, aż upora się z korkami w mieście i wyjedzie na autostradę, do której mieliśmy już niedaleko. Elżunia była bardzo podniecona, wierciła się na siedzeniu jak mała dziewczynka. Wzdychała, wykręcała młynki kciukami, odpakowywała cukierki, a papierki z szelestem układała na kolanach, usiłując je rozprostować. Wreszcie zobaczyłyśmy bramki, które spowodowały, że napięcie Elżuni sięgnęło zenitu. Jej wygląd skojarzył mi się z bulgoczącą w czasie ulewy rynną, którą zatkano na samym dole. Andrzej, nie domyślając się, jaki w tej chwili jest stan nerwów jego żony, spokojnie wziął bilet i nie śpiesząc się, lekko dodał gazu, mając nadzieję na płynne wtopienie się w główny nurt rzeki czerwonych świateł samochodów. – Teraz, kochanie, już możesz – stwierdził, odwracając się z uśmiechem na twarzy, ale kochanie się nie odezwało. Ela otworzyła buzię i zamknęła ją z powrotem. Czynność tę wykonała parę razy, nie wypowiadając przy tym ani słowa. Teraz wyglądała jak karp wigilijny w dusznej plastikowej reklamówce, właśnie wyciągnięty z życiodajnej wody. – Już możesz – powtórzył Andrzej głosem, jakim na ogół mówi się do dziecka. Elżbieta, zamiast wydobyć z siebie jakikolwiek pomruk, odwróciła się w moją stronę z błagalnym spojrzeniem, zdecydowanie prosząc mnie o pomoc. Nie miałam wyjścia, ostatecznie to był też mój pomysł, a właściwie całkiem mój. – Twoja żona chce ci powiedzieć, że ma już dość siedzenia w domu i czekania na ciebie z obiadem do późna, czego ja jestem mimowolnym świadkiem, pracując z tobą – walnęłam dosyć ostro i zarobiłam pełne wyrzutu spojrzenie zielonkawych oczu pani Żukowej. – Interesujące – stwierdził Andrzej. – I co w związku z tym? – W związku z tym – powtórzyłam – ma nadzieję cię opuścić. – Co takiego? – przyhamował ostro, a my obie pochyliłyśmy się, jakbyśmy japońskim ukłonem chciały potwierdzić moje słowa.
– Nie! – krzyknęła Ela i tym krzykiem odblokowała swoje struny głosowe. – Chcę iść do pracy, nie chcę cię zostawiać! – Bardzo się cieszę z twojej decyzji – Andrzej, jak ostro zahamował, tak teraz ostro dodał gazu, a my poczułyśmy się jak w startującym samolocie. Niewidzialna ręka docisnęła nas do oparcia siedzenia, zapierając dech w piersiach. Istniała obawa, że Elżunia znowu straci głos. – Nie będzie ci przeszkadzać, jeśli nie zawsze zdążę z ciepłym posiłkiem? – odezwała się i rozwiała moje obawy. – Ależ skąd, kochanie – Andrzej odszukał jej dłoń i nie odwracając oczu od drogi, pocałował. – Wręcz odwrotnie – stwierdził. – Jestem już w takim wieku, że chwilowy brak obiadku może mi tylko wyjść na dobre, a twoje zadowolenie, a co za tym idzie, dodatkowe wynagrodzenie w połączeniu z oszczędnością związaną z rzadszymi, jak sądzę, wizytami u kosmetyczek i w tym podobnych instytucjach umożliwi nam spełnienie wakacyjnych marzeń. – Zerknął na nią z uśmiechem. – Twoich, kochanie, przede wszystkim. Tylko nie wiem, czy znajdziesz jakieś zajęcie, bo w naszym biurze, z tego, co wiem, nie mamy żadnych wolnych etatów. Prawda? – uniósł lekko głowę i zerknął we wsteczne lusterko porozumiewawczo. – Magda mi załatwi! Obiecała! – zawołała Ela i odwróciła się do mnie z hollywoodzkim uśmiechem i nie bacząc na swoją wystudiowaną fryzurę, wepchnęła głowę między siedzenia. – Postaram się – westchnęłam i doszłam do wniosku, że postąpiłam tak jak zawsze, mimo mojego postanowienia o niewtykaniu nosa tam, gdzie nie trzeba. Szczęśliwa Elżbieta rozgadała się o swojej potencjalnej karierze, ale ja już nie słuchałam, bo mnie to nie dotyczyło. Dotyczyło zaś Andrzeja, i to bezpośrednio, ale zauważyłam, że skupił się na drodze i chyba tylko z przyzwyczajenia odmrukiwał od czasu do czasu na jej pytania. Mogłam spokojnie pogrążyć się w rozmyślaniach i tak właśnie zrobiłam, podziwiając krajobraz za oknem. Nie wiem, ile wskazywał licznik, i się nad tym nie zastanawiałam, bo Andrzej jest dobrym i rozsądnym kierowcą, ale na pewno sporo, bo mijane przez nas domki szybko znikały i pojawiały się następne, aby w tym samym tempie zrobić miejsce lasom, krzakom i od czasu do czasu przemarzniętym panienkom świecącym do nas czerwonymi od mrozu nogami ubranymi w cieniutkie rajstopki i nosami w tym samym kolorze. Pomyślałam o konsekwencjach takiego przemarznięcia, z którego one albo nie zdawały sobie sprawy, albo najzwyczajniej na świecie nie miały innego wyjścia. Liczyły widocznie na spory zarobek, który i tak na pewno w większości zostanie im bez skrupułów odebrany przez jakiegoś dbającego o siebie wypasionego „ochroniarza” siedzącego teraz w ciepełku. Cóż, znowu westchnęłam, takie jest życie… Zadzwoniłam do Ewy, by poinformować ją o moim powrocie, i dowiedziałam się, że Stasinek jest dzisiaj w domu i wyda mi Luizę wraz z workiem suchej karmy, a nawet pomoże mi to donieść do domu. Ela od razu skojarzyła moją rozmowę z jej ewentualną przyszłą pracą i próbowała na migi przypomnieć mi o sobie. Pokręciłam przecząco głową i zobaczyłam, jak opada na siedzenie niczym balon przekłuty niewidzialną szpilką. Zrobiło mi się jej żal, więc po skończeniu rozmowy wyjaśniłam: – Takich spraw nie załatwia się w ten sposób. Pogadam z Ewą, gdy się z nią spotkam. – Kiedy? – zapytała i pociągnęła nosem. – Musisz być cierpliwa… – Przerwa! – zawołał Andrzej i zajechał na stację benzynową. – Tankujemy, a przy okazji panie na prawo, panowie na lewo – oznajmił i udał się do toalety, a my jak na kury przystało podreptałyśmy za nim. Popchnęłam drzwi ozdobione odpowiednim obrazkiem i zobaczyłam swoje nieciekawe odbicie w ogromnym lustrze.
– Jak ja wyglądam! – jęknęłam. – Normalnie – stwierdziła Elżunia, wzruszając ramionami. – No dziękuję ci za szczerość! – burknęłam, dalej wpatrując się w swoje blade odbicie. – To te lampy, nie przejmuj się, ja też w nich tak wyglądam… – zaśmiała się i zamknęła za sobą drzwi kabiny. – Może… – odpowiedziałam, zerkając jeszcze raz na sińce pod oczami. Odwróciłam się i weszłam do drugiej. Myjąc ręce, patrzyłam na siebie i na Elżunię wykonującą tę samą czynność co ja i stwierdziłam, że lampy, robiąc swoje, nie tak do końca kłamią, bo różnica między wypoczętą panią Żukową po maseczkach i solarium a mną jest kolosalna i muszę to jak najprędzej zmienić, tylko jeszcze nie wiem jak, bo na kosmetyczki nie mam za wiele funduszy, czasu i ochoty. Może kupię jakiś dobry krem i postaram się wysypiać, bo na spacery chodzę ostatnio coraz to dłuższe. Może jakieś witaminy z tych reklamowanych, po których zjedzeniu czujesz się jak młody bóg i masz siły jeszcze więcej pracować? A może jakąś maseczkę wybielającą sińce pod oczami? – pomyślałam, odbierając przy barze gorącą kawę w tekturowym kubeczku, z którego nigdy nie umiem zdjąć ściśle przylegającej plastikowej pokrywki. Mieliśmy jeszcze kawał drogi przed sobą. Andrzej odbierał telefoniczny raport o pracy wykonanej podczas naszej nieobecności. Magda swoim wspaniały głosem zapewniała, że wszystko w porządku i spokojnie może odpocząć po takiej trasie. Już w samochodzie, popijając gorącą kawę, obserwowałam Elżbietę będącą we wspaniałym humorze po tym, jak Andrzej zaakceptował jej plan. Zwiedzała stację benzynową, przymierzając przeciwsłoneczne okulary, machała nam zza szyby i pokazywała się w coraz to innym modelu, prosząc o ocenę. Pod pachą trzymała zakupione już wcześniej, zwinięte w spory rulon kolorowe gazety. – Mam nadzieję, że załatwisz mojej żonie jakąś posadę, bo teraz nie da mi spokoju, a wolałbym nie zatrudniać jej u nas. Kocham ją, ale ona czasami nie potrafi zrozumieć, że jej osoba nie jest najważniejsza na świecie. – Przesadzasz… – Wiesz, że nie. Jak nie będzie wyjścia, to się zastanowię, bo masz rację, że niepotrzebnie kiśnie w tej chałupie, a ja jestem jedyną jej rozrywką, oczywiście oprócz kosztownych zabiegów kosmetycznych. Nie chodzi mi o finanse – zerknął na mnie – bo z tym, jak wiesz, nie ma problemu, ale o nią, bo powolutku staje się podobna do mojej najukochańszej teściowej, a ja wolałbym uniknąć podobieństwa do teścia, który, żeby mieć chwilkę spokoju, naprawia w piwnicy jakieś stare radia nie do naprawienia albo myje auto, którego lakier jest już miejscami wytarty od ciągłego polerowania. – Nie obiecuję, ale się postaram. Niezależne ode mnie. – Pogadamy jutro – szepnął, bo na horyzoncie ukazała się Elżbieta zasłonięta ogromnymi okularami z metką trzepoczącą na wietrze. – Masz już przecież takie – jęknął Andrzej głucho, gdy tylko z głośnym trzaskiem zamknęły się za nią drzwi, i ruszył troszkę za ostro jak na mój gust. Podwieźli mnie przed dom i pojechali do siebie. Znów w perspektywie miałam podróż windą u mnie i podróż windą u Ewy. Otworzyłam drzwi, ale nikt nie przywitał mnie radosnym sapaniem, nikt nie przeglądał zakupów, nikt nie zamerdał ogonkiem. Położyłam torbę w przedpokoju, wzięłam prezenty i zamknęłam cicho drzwi. Poszłam do mojej przyjaciółki po moją przyjaciółkę. Stasinek faktycznie był w domu. Otworzył mi w podkoszulku na ramiączkach, zalany potem. – Cześć – weszłam i tu też mnie nikt nie przywitał. – Gdzie Luiza? – Poszła na spacer, bo uznaliśmy, że ty nie będziesz już miała na to siły. Klapnij w pokoju albo zrób sobie co tam chcesz do picia, bo ja nie mogę się tobą teraz zająć.
– A co robisz? – Zdjęłam kurtkę i powiesiłam w garderobie. Z uprzejmości, bo w zasadzie mnie to nie interesuje, zajrzałam do łazienki zaciekawiona. – Rura, pralka, spłuczka, wszystko naraz – wystękał pochylony nad klozetem. – Aha. To zrobię sobie herbatę. – Zrób, zrób. Mnie też możesz! – zawołał zduszonym głosem. Ciekawe, czy ma teraz głowę w klozecie? Chyba nie, boby bulgotało, a nie bulgocze. – Herbata! – zawołałam z pokoju po chwili. – Okej! Idę! W szafce w kuchni są ciastka, które lubisz. Wróciłam do kuchni i zaczęłam przeglądać kolejne szafki. – Co się tłuczesz jak marek po piekle? – zdziwiony stanął w drzwiach z bardzo brudnym ręcznikiem, którym wycierał równie brudne ręce. – Nie mogę znaleźć – wytłumaczyłam mu z głową w ostatniej szafce. – Mam! – ucieszyłam się i pomachałam mu opakowaniem. – Trzeba było zacząć od tej – stwierdził, patrząc na mnie z politowaniem. – Przecież wiesz, gdzie Ewa trzyma ciastka. – Zapomniałam – przyznałam się ze skruchą w głosie. – Bo ostatnio rzadko u nas bywasz. – To prawda. – Zostaniesz na obiedzie? – A co masz? – Same świństwa – powiedział poważnie i popatrzył mi prosto w oczy. – Gotowałeś? – Uhm… – To zostaję – stwierdziłam. – A jakby Ewa gotowała? – zapytał. – Nie zostałabyś? – Jasne, że bym została. – A już myślałem… – uśmiechnął się zawadiacko, podnosząc jedną brew. – Źle myślałeś – śmiejąc się i niechcący rozsypując cukier, wyprowadziłam go z błędu. – Po prostu umieram z głodu. Popatrzył na zegarek. – To jeszcze trochę poumierasz, bo towarzystwo zamieszkujące to malutkie mieszkanko zbierze się dopiero za godzinę. – Z ciastkami jakoś przeżyję – uspokoiłam go. – To idę pracować dalej. Odstawił na spodeczek parującą jeszcze szklankę po herbacie, machnął mi ręką – pa, pa – i zniknął w łazience, a ja położyłam się na kanapie i zaczęłam zastanawiać, czym Ela i Ewa zasłużyły sobie na takich mężów. Jeden poczciwie znosi trajkotanie i pracuje do późna, żeby jego żonie niczego nie brakowało. Drugi, oszczędzając na fachowcach, wszystko w domu naprawia sam. Do tego gotuje i odrabia z dziećmi lekcje, bo Ewa nie ma do tego cierpliwości. Nie kłócą się, kochają i są szczęśliwi mimo różnych kłód, jakie rzuca im pod nogi życie. Pamiętam, jak Stasinek przesiadywał w szpitalu koło Ewy, kiedy była w ciąży z Hanią. Ciąża była zagrożona i Ewa musiała leżeć, a on każdą wolną chwilę spędzał przy niej, nie dając się wypędzającym go pielęgniarkom. Spał nawet na twardej ławce z kurtką pod głową. No i ta jego rozanielona twarz na widok wymarzonej córeczki. Wziął urlop i nie pozwolił Ewie wstawać z łóżka, sam wszystko robił i jeszcze potrafił się uśmiechać. Andrzej też biegał na badania, poddawał się im bez jakiegokolwiek buntu, bo robił to dla swojej żony, która marzyła o dziecku.
Jaka szkoda, że jednak im się nie udało. Pogryzałam owsiane ciasteczka, faktycznie moje ulubione, i zastanawiałam się, czy jest gdzieś na świecie taki mąż dla mnie, czy ja mam szczęście wyłącznie do zakochanych w sobie idiotów. Zamknęłam oczy i próbowałam sobie wyobrazić, jak powinien wyglądać mój ideał mężczyzny. Wysoki. Raczej szczupły, ale nie chudy. Trochę mięśni musi mieć, ale żeby nie był sztucznie napakowany. Brunet, na pewno nie blondyn, zdecydowanie krótko obcięty, żadnych długowłosych maminsynków zadufanych w sobie. Raczej twardziel pewny swoich decyzji, ale i uwzględniający moje zdanie, bo z despotą bym się na pewno kłóciła. Musiałby umieć powiedzieć „przepraszam”, gdyby nie miał racji, musiałby pamiętać – bez konieczności dyplomatycznego przypominania – o moich imieninach. Musiałby polubić wyjścia z domu, chociażby do kina czy teatru. No i najważniejsze: kochać dzieci i zwierzaki tak jak ja. Bardzo dużo wymagam? Chyba tak, bo jak do tej pory takiego nie znalazłam. Obróciłam się na bok i przykryłam kocem. Zrobiło mi się cieplutko, chyba za sprawą gorącej herbaty, którą wypiłam dość łapczywie. Powieki nie chciały mi się już otworzyć, oddech mi się wyrównał i uspokoił, myśli gdzieś odleciały. Było mi tak dobrze… – Luiza! – krzyknęłam zbudzona dotykiem mokrego nosa i równie mokrego ozora na mojej twarzy. – Daj spokój – odpychałam ją ze śmiechem, ale na próżno. Moja stęskniona psia musiała wycałować każdą część mojej twarzy, na którą udało jej się natrafić. Po tym powitaniu pełnym radości i miłości musiałam się umyć. Prawie na siłę wypędziłam z łazienki niezbyt zadowolonego Stasinka. Przyjemnie było zasiąść do obiadu w towarzystwie normalnej, pełnej rodziny. Nie przeszkadzały mi grymasy dzieci, pokrzykiwania złej Ewy i uspokajający głos Stasinka. Luiza jak zawsze usiadła koło mnie i patrzyła prosząco, chociaż jej miski były pełne żarcia. – Ciociu, przywiozłaś mi coś? – zapytał niecierpliwy Jacek z łyżką pełną zupy. – Jacusiu, jedz i daj cioci zjeść w spokoju – odezwała się Ewa. – Nie – odpowiedziałam. – A powinnam? – Zawsze mi przywozisz – stwierdził bardzo pewnie. – Ja mam dla ciebie prezent. – Jaki? – Dostałem piątkę z muzyki – powiedział bardzo zadowolony z siebie. – Wow! – zawołałam cicho. – To masz coś dla mnie? – Muszę poszukać… – To zjedz już tę zupę i idź. – Chyba przesadzasz – upomniała go Ewa, a Stasinek zgromił wzrokiem. Mały spuścił głowę i nie zapytał już o nic do końca obiadu, ale było widać, że zmiata zupę w przyśpieszonym tempie. Ewa strzelała do mnie miny i usiłowała opanować śmiech. – Musisz, ciociu, częściej do nas zaglądać… – stwierdziła. – Też to widzę. Masz, Ewuniu, bardzo grzeczne dzieci, nawet wynoszą po sobie talerze – zakpiłam, patrząc na Hanię. – Jakby jeszcze je pozmywały i powkładały do szafek – zauważyła Ewa. – Chyba przesadzasz, mamusiu – odezwała się z kuchni Haneczka. – Chyba nie, córeczko… – Jak Jacek powyciera, to ja pozmywam. – Ja jestem za mały, jeszcze potłukę – jęknął Jacuś, szurając pantoflami w drodze do kuchni. – To ja już pójdę – powiedziałam głośno, odsuwając krzesło. – Dziękuję za obiadek. W ciszy czekaliśmy na reakcję dzieci. – Ciociu, nie idź! – zawołała Hania z kuchni. – Poczekaj, zaraz pozmywamy i zrobimy ci kawkę, taką
jak lubisz… – Ja już wycieram! – dodał Jacek śpiewnie. Ewa pochyliła się nad stołem i dusząc śmiech, wyszeptała: – Widzisz, ciociu, jakie cuda tu się dzieją? – Masz zbawienny wpływ na nasze dzieci – dodał Stasinek poważnie, kiwając głową. – To nie ja, to prezenty w mojej torbie. – No i zagadka rozwiązana. Czar prysł jak bańka mydlana – stęknął Stasinek, podnosząc się od stołu. Gdy prezenty zostały rozdane, a po kawie zostały tylko fusy, zaczęłam się zbierać do mojej skromnej dziupli w sąsiednim bloku, acz robiłam to niechętnie. Ewa spakowała psie miski i wór z żarciem. Chciała mnie odprowadzić, ale uznałam, że to niepotrzebne. Luiza gotowa stała już pod drzwiami, widocznie też miała ochotę na spanie w swoim skrzypiącym wiklinowym koszyku. Pożegnałyśmy się i powoli, noga za nogą, zaczęłyśmy schodzić na dół. Na dworze znowu rozpętała się zima, śnieg sypał wprost w nasze oczy. Luiza spuściła nisko łeb, a ja narzuciłam na głowę kaptur. Ciężki worek wysuwał mi się spod pachy, psia dreptała spokojnie, kaptur jak zawsze zasłaniał mi świat. Praktycznie widziałam tylko tyłek Luizy i to, co akurat miałam pod stopami, a mianowicie okropne szare błoto z roztopionego częściowo śniegu. Jeszcze troszkę i będziemy w domu – pomyślałam i zobaczyłam szybkie merdanie ogonka. – Witam osobę o złotym sercu, która głodnemu nie odmawia kawałka chleba – rozległo się nad moją głową. Podniosłam kapturek i zobaczyłam czerwoną czapeczkę i białe zęby wyszczerzone w uśmiechu. – Dzień dobry. Przepraszam, nie zauważyłam. W tym kapturze nie widzę nic poza drogą do domu. – Nic nie szkodzi, nie jestem aż tak ważną personą. Szukam pani już cztery dni, targam ze sobą chleb, a pani nie ma. – To prawda, nie było mnie. – To ja jutro, jeśli pani pozwoli i zechce się ze mną spotkać, oddam, co pożyczyłem. – Nie trzeba. Po czterech dniach to już chyba nie udałoby mi się tego pokroić ani zjeść, nie sądzi pan? Zaśmiał się głośno. – Podejrzewa pani, że ja cztery dni ten sam? Nie. Co wieczór zmuszam się do zjedzenia dodatkowej połówki i codziennie wędruję po świeży dla pani. Dzisiaj wyjątkowo nie mam, bo doszedłem do wniosku, że już się nie spotkamy, a moje spodnie zrobiły się troszkę ciasne. – Szkoda, bo dzisiaj by mi się przydał. – Jak mogłem być tak nieprzewidujący – pokręcił głową. – Jak mogłem stracić nadzieję? – Nadzieję? Na co? – Na oddanie długu, oczywiście. Może spotkamy się jutro o jakiejś rozsądnej porze i nareszcie uda mi się wyrównać rachunki? – To nie jest konieczne, ostatecznie pół chleba to nie majątek. – I tak nalegam. Będę mógł spać spokojnie. – Dobrze – westchnęłam, bo chciałam już iść. – Jutro około osiemnastej w tym miejscu…
6
Nareszcie jestem w moim cichutkim, cieplutkim mieszkanku. Luiza zmęczona ostatnimi dwoma dniami bez specjalnego zaproszenia wyłożyła swoje pasiaste cielsko w koszyku i zachrapała bardzo akustycznie. Rozpakowałam torbę, wyjęłam zakupy i porozkładałam je na kanapie. Torebka nadal mi się podoba. Nie będę czekać do wiosny, w sobotę wyruszę na poszukiwanie pasującego do niej kolorystycznie szalika. Może jakiś w kwiatki albo gładki odpowiedni do wszystkich kurtek, płaszczy i sweterków? Włożyłam brudy do pralki i puściłam wodę do wanny. Z Wrocławia przywiozłam sobie pachnące kulki do kąpieli. Spróbuję żółtej. Wzięłam gazetę, jabłko i zanurzyłam się w pachnącej wanilią wodzie. Cudowna jest taka kąpiel w zimowy czas. Ciepła woda poprawia nie tylko krążenie, lecz także nastrój. Odłożyłam na brzeg wanny ogryzek i gazetę, zamknęłam oczy i moje nie bardzo w tej chwili kontrolowane myśli nasunęły mi niespodziewany obraz. Ciekawe, kim jest facet w czerwonej czapeczce i czemu tak bardzo zależy mu na oddaniu kawałka chleba. Czy ja też chciałabym oddać? Chyba tak. To normalne. Zwykły odruch uczciwego człowieka. Na pewno. A jeśli to nie tylko o chleb chodzi? A może mu się spodobałam? Bo on mi troszkę tak. Może nie on jako taki, ale te jego oczy… Właściwie nie lubię niebieskich, ale te jego mają takie wesołe błyski, jakby iskierki. Sama nie wiem, jak to nazwać, ale coś interesującego zdecydowanie mają. Wzruszyłam ramionami i sama siebie brutalnie sprowadziłam na ziemię. Zobaczymy, co będzie dalej, chyba że żadnego dalej nie będzie. Zjem chleb i na tym koniec. Moich rozmyślań też koniec, bo woda już całkiem wystygła. Magdaleno! Myj się i wychodź! Zawinęłam się w mój puszysty szlafrok i poszłam do kuchni nastawić wodę na herbatę. Usiadłam w kąciku i odwróciłam głowę w kierunku okna. Śnieg padał nadal, a w sąsiednim bloku światła pogasły już niemal we wszystkich mieszkaniach. Niektórzy wcześnie wstają, już od czwartej zaczyna się ruch na osiedlu, wyjeżdżają pierwsze auta. Dobrze, że ja tak nie muszę. U Ewy jeszcze się świeci, może gotuje na jutro? Ma robotę na okrągło, tyle dziobów do wykarmienia, tyle kanapek do zrobienia, tyle śniadań do zapakowania. Okropna praca, ale i wspaniała i tylko my, kobiety, dajemy sobie z tym radę. Wymarzone równouprawnienie. Praca zawodowa, rodzenie dzieci, gotowanie, pranie i zakupy. Dobrze, jak się trafi taki Stasinek, co jej we wszystkim pomaga, a nie taki jak Jerzy, któremu wszystko trzeba podetknąć pod nos. Czy to natura, czy wychowanie matki chroniącej tyłek najukochańszego jedynaka? Jerzy niczego nie umiał zrobić. Oprócz tego, że nic mu się nie chciało, to jeszcze potrafił spaprać wszystko, do czego się zabrał. Nieważne, czy chodziło o obranie paru ziemniaków, czy łaskawe pozamiatanie kawałka podłogi albo wyniesienie śmieci – i tak musiałam po nim poprawiać. Ten mój to chyba był wyjątek… A może jednak nie? Gdy ostatnio stałam w biurze przy ekspresie, to mimowolnie słuchałam, co opowiadają dwie młode z księgowości. Niespecjalnie się wsłuchiwałam, ale mówiły bardzo głośno, nie zwracając na mnie uwagi. Ich problemy z chłopakami wcale nie były inne od moich. Niektóre takie same, inne bardzo podobne. Jedna okropnie się skarżyła na swojego bardzo leniwego, jak stwierdziła, i żarłocznego faceta. Już chciałam się odezwać i doradzić jej, żeby poszukała sobie innego, gdy ona zaczęła z chichotem opowiadać, że w jednym to on jest bardzo pracowity i to jej odpowiada, bo ona też to lubi. Odeszły, a ja się zastanowiłam. Czy u mnie seks też odegrał taką rolę?
Czekałam na wodę i obserwowałam, jak miarowo unosi się klatka piersiowa Luizy i przy wypuszczaniu powietrza delikatnie faluje jej miękki czarny fafel. Tak, spokój to jest to, co lubimy najbardziej. Czajnik przeciągłym gwizdem bezlitośnie przerwał moje rozmyślania, zapraszając do zaparzenia aromatycznej herbaty. – Już idę – podniosłam się i podeszłam do kuchenki. Zdecydowanym ruchem przekręciłam kurek. Czajnik wydał jeszcze parę niskich dźwięków i zamilkł, a ja przypomniałam sobie, że muszę załatwić Eli posadę. Mogłam zapytać Ewę, gdy u niej byłam, ale zapomniałam. Jak zawsze sama sobie dostarczam „rozrywki”. Gdybym się nie odezwała… Ela to nie problem, ale Andrzej… Ona mu teraz nie da spokoju, to pewne. Będzie truć, aż przyjmie ją do nas, a tego, chociaż bardzo ją lubię, też bym nie chciała. Z filiżanką w ręce usiadłam w fotelu i podciągnęłam nogi. Nie mogłam się zdecydować, czy zadzwonić jeszcze do Ewy, czy przełożyć to na jutro. Doszłam jednak do wniosku, że nie będę zawracać jej głowy o tej porze, i wtedy usłyszałam pilipim pam pam w mojej leżącej bardzo daleko od fotela torebce. Zerknęłam na zegarek. Komu o tej porze chce się wydzwaniać? Nie zastanawia się, że może ja już śpię? Nie odbiorę, nie chce mi się, jutro oddzwonię. Czemu muszę wstać i wygrzebać telefon z torebki? Czemu nie umiem udawać, że nie słyszę? – Halo… – Magduniu! – odezwała się radośnie Ewa. – Nie masz pojęcia, jaką mi przyjemność sprawiłaś! Kolor idealny, seksowny, rozmiar idealny, mniej seksowny, koronka przepiękna. – Pokaż Stasinkowi. – Nie dzisiaj… W piątek mamy wolną chatę. Jacek idzie na weekend do dziadków, a Hanka na imprezkę urodzinową… Oj, będzie się działo! – zachichotała. – Super, cieszę się, że ci się podoba. – Postanowiłam skorzystać z jej dobrego humoru. – Ewuniu, mam do ciebie prośbę… – zawiesiłam głos. – Wal… – Nie znalazłaby się w tym twoim biurze jakaś robota dla Elżbiety? – A co ona potrafi? – Nie wiem, to znaczy wiem – poprawiłam się. – Gotuje wspaniałe obiadki, wyśmienicie korzysta ze spa, kosmetyczki i manikiurzystki. Ostatnio okłada się ciepłymi kamieniami. – Trochę mało jak na nasze biuro, nie uważasz? A co skończyła? Przypomnij mi, bo nie pamiętam. – Dwa lata psychologii, bo na trzecim spotkała Andrzeja. – Nadal nie rzuca mnie na kolana. – Może jakieś pół etatu… – miauknęłam. – Komputer? – Wątpię. – A zdolna chociaż? Opanuje? – Zdolna okropnie… – Podeślij ją do mnie… – westchnęła i dodała: – Ty zawsze coś wymyślisz… – Sorry – szepnęłam, ale już było po rozmowie. Chociaż tyle załatwiłam. Jak sobie nie da rady i wypadnie w oczach Ewy blado, to już nie moja wina. Rozgrzeszyłam się i położyłam spać. Rano zadzwonię do Eli, niech nagina zaraz do Ewy, dopóki ona ma na to ochotę. Poranek uświadomił mi, że nie lubię śród, bo dalekie są od piątków, natomiast bardzo lubię piątki, bo po nich nastają soboty. A w sobotę…
Nareszcie pojadę po szaliczek, ale na razie muszę zbierać się do pracy i jak zawsze wyjść na spacer z Luizą czekającą już pod drzwiami. Może porwę Ewę na te zakupy? Rozerwie się trochę, doradzi mi. Lepiej doradziłaby mi Elżbieta, ale ona zawsze musi pozwiedzać wszystkie sklepy, nawet te, w których nie ma dla nas nic do oglądania. Snuje się tak i snuje, a ja za nią. Do domu wracam o wiele później, niż to planowałam, i o wiele bardziej zmęczona niż po zakupach z konkretną Ewą. Wpakowałam się do przepełnionego autobusu i wiedziona myślami o sobotnich zakupach pojechałam na spotkanie z pracą. Przeszklone drzwi, winda, drugie przeszklone drzwi i już moje biuro. Zdjęłam z siebie ciepły płaszcz, odmotałam szalik i opadłam na fotel przy biurku. Muszę trochę odsapnąć po tej męczącej podróży i zrobić sobie wzmacniającą kawę. Niestety, nie mam sekretarki tak oddanej, jak sekretarka Andrzeja, która na jego widok sama wyparza zza biurka i pędzi w kierunku ekspresu. Nie mam i niestety muszę pędzić sama. Podniosłam się. Popędzę, zanim zbiorą się przy nim wszyscy niedospani pracownicy. Zapach świeżo parzonej kawy, jak w reklamie, zaczął powoli snuć się wokół mnie. Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie, że oplata mnie jak cieplutki szalik albo cicho sunący wąż. Uwielbiam ten zapach. Gdy wypełnił już cały kącik kawowy, pełznął dalej, zaczepiając tych wychodzących właśnie z windy. Każdy bez wyjątku został przez niego złapany, chociaż nie każdy zdawał sobie z tego sprawę, ale ja widziałam wyraźnie, jak reagują, jak ich nozdrza zaczynają pracować i po chwili mimowolnie przełykają ślinę. Wlałam do szklanki gorący, ciemnobrązowy płyn, chwyciłam uszko i spokojnie poszłam do swojej dziupelki. Teraz wy, pomyślałam, uśmiechając się pod nosem. Usiadłam, włączyłam komputer i przyciągnęłam do siebie moją torebkę wieloryba. Wygrzebałam komórkę z zamiarem zadzwonienia do Ewy i w tym momencie ona zrobiła to samo. – Hej! – odezwałam się. – Hej – mruknęła. – Nie wiem, czy coś z tego będzie, bo orłem to ona nie jest. A mniemanie o sobie… – Pomęcz ją. Niech wie, jak to jest. – Męczy się, a ja obserwuję. – Super, dzięki… – To tylko dla ciebie. – Wiem, dzięki. Pójdziesz ze mną w sobotę na zakupy? – Nie. – Dlaczego? – Tapetujemy. – Zimą? – Święta niedługo. – Rozumiem. Nie tylko ja wymyślam… – zaśmiałam się. – Moje bardziej konkretne – syknęła. – Pa… – Pa – odpowiedziałam trochę zmartwiona, bo nie bardzo lubię wędrować po sklepach sama. Trudno, nie przełożę zakupów. Pod koniec dniówki dowiedziałam się, że Elżbieta została przyjęta na próbę. Ma jak najszybciej opanować komputer i zapoznać się z pracą jej przyszłego, mam nadzieję, działu. Z tą wiadomością przydreptał do mnie zadowolony Andrzej. – Jesteś wspaniała – szepnął. – I… a nieważne – machnął ręką i wrócił do siebie. Wstałam zza biurka i poszłam do niego, bo wyraźnie coś chciał mi powiedzieć, ale z jakiegoś
powodu tego nie zrobił, a ja nie lubię niedomówień. Wyminęłam sekretarkę, również Magdę, bardzo nas dużo, jak na jedno biuro, zajrzałam do niego i oparłam się o framugę. – Dokończ, z łaski swojej – powiedziałam, zmuszając go do zwrócenia na mnie uwagi, bo przez tę chwilę zdążył już zatopić spojrzenie w ekranie komputera. – Nie chciałem ci zawracać głowy – zerknął na mnie. – Masz swoje zajęcia, mogę kogoś wynająć. To przecież nie problem. Podeszłam do biurka, pochyliłam się i oparłam dłonie na blacie, nadal nie rozumiejąc, o co mu chodzi. – Ładne – stwierdził, odchylając się w fotelu. – Co? – nastroszyłam się. – No to, co widzę – zaśmiał się. Dopiero teraz skojarzyłam sobie, że mam bluzeczkę z dużym dekoltem i przy takim pochyleniu widać mi prawie cały biust i spory kawałek biustonosza, ale Andrzej nie jest dla mnie całkiem obcym facetem, więc było mi wszystko jedno. – Fajnie, miłego patrzenia. To czym nie chciałeś mi zawracać głowy? – Moją żoną. – Boże! – jęknęłam. – Wykrztuś wreszcie, o co ci chodzi! – straciłam cierpliwość. – Nie wiesz, że Ela musi opanować pracę na komputerze w bardzo krótkim czasie? – Wiem, no i co? Złożył ręce na brzuchu i uśmiechnął się figlarnie. – Ja nie dam rady. Nie nadaję się na nauczyciela… – No cóż. Trzeba będzie znaleźć kogoś, kto się nadaje – teraz to ja uśmiechnęłam się odpowiednio, udając idiotkę. Nie mam zamiaru dać się wrobić, tym bardziej że Elunia nie da sobie powiedzieć, że coś robi źle. – Znasz kogoś, kto by dał radę? – Za odpowiednią kasę, to może… – powiedziałam i pomyślałam o mojej sąsiadce, studentce, która jest bardzo konkretna i ma zawsze pusto w kieszeni. – Załatw, a ja zerknę na stan konta. – Okej, szefie… Wyprostowałam się i odwróciłam w stronę drzwi, bo Andrzej uznał naszą rozmowę za zakończoną i znowu skupił wzrok na ekranie. W drzwiach przypomniało mi się, że nie wiem, ile chce za te lekcje Elżuni dać, więc się odwróciłam i napotkałam jego utkwione we mnie spojrzenie. Moja babska dusza się uśmiechnęła, a ja zapytałam poważnie: – Ile dajesz? – Jak najmniej – mruknął, nie spuszczając ze mnie wzroku. – Uhm, rozumiem. To znaczy ile? – Nie wiem, jakie są teraz stawki… – Dam ci znać… – pomachałam mu samymi palcami i poszłam do siebie. Spakowałam swoje rzeczy i zadowolona z zadowolenia Andrzeja – lubię, jak się uśmiecha – zjechałam powoli na dół i dobry humor mnie opuścił. Na dworze padał ulewny deszcz, który roztapiał wczorajszy śnieg i robił z niego ogromne, prawie nie do ominięcia kałuże. Idiotyczna taka niezdecydowana zima. Magdunia, jak zawsze niedoinformowana, nie wzięła parasola, a lało ze wszystkich stron. Z nieba, z dachów, z drzew i dziurawych rynien. Szaro, smętnie i do tego mokro. Brrr… Chyba wolę mróz, chociaż w tym roku już zdążyłam zmarznąć. Może zima zaczęła się za wcześnie i dlatego? Może jednak odwilż lepsza? Jakby słoneczko trochę
zaświeciło? Ale nie, po co? Do spania naciągnęło chmurzastą kołderkę i jeszcze wyciska z niej wszystkie soki. Mimo dodatniej temperatury okropnie zimno mi w nogi i ręce. Gdybym pojechała autem… Wstałam wcześnie i doszłam do wniosku, że ruch na świeżym powietrzu jest jak najbardziej wskazany, tym bardziej że według prognoz zapowiadał się całkiem miły dzień. Wnioski takie wyciągnęłam po porannym spacerze z Luizą, ale – co ostatnio zdarza mi się coraz częściej – się pomyliłam. Za karę stałam na przystanku w przemoczonych butach i z mokrą głową. Nogi już miałam lodowate i nos zaczynał wilgotnieć, a autobusu, jak na złość, oczywiście na horyzoncie nie było widać. Czas uciekał, a ja miałam jeszcze tego dnia odbiór połowy chleba. Musiałam się pośpieszyć albo zwolnić, bo pora była idiotyczna, ni w kąt, ni w drzwi. Myślałam, że może go spotkam i spokojnie dotrę na górę, a jak nie, to będzie trzeba coś zjeść, przebrać się i szukać go już z Luizą. To byłoby lepsze, bo okropnie lodowate te moje nogi i już ich prawie nie czułam. Pędem z autobusu do domu, pędem po schodach, drzwi, Luiza i już mogłam zrzucić mokre jak gąbka buty. Teraz coś zjeść czy potem? Teraz. Miałam piętnaście minut, żeby się przebrać i połknąć kanapkę. Czapka, klucze, smycz… – Cóż za punktualność – usłyszałam, dobiegając za okropnie ciągnącą mnie na widok Maksa psią. – Nie lubię się spóźniać! – wysapałam. – Chlebek mam! – zadowolony pokazał mi reklamówkę. – To wspaniale, będzie pan mógł spokojnie spać. – Zobaczymy… – uśmiechnął się. – Spacerek? – Niestety. – Czemu niestety? – Parszywa pogoda, chyba już wolę mróz niż tę błotnisto-lodową chlapę. – Dla mnie pogoda nie ma znaczenia. Czy mróz, czy śnieg, upał czy wściekły wiatr, ja i tak muszę w teren. – Czemu? – Praca. – Współczuję. – Nie trzeba, lubię ją. – Idziemy na ten placyk co ostatnio? – Jak pani się w deszczu nie rozpłynie… – Nie jestem z cukru. – Myślałem, że słodkości są zawsze z cukru. Popatrzyłam na niego jak na idiotę. Chyba przesadziłeś, człowieku. Nie jestem żadna słodkość. W każdym razie nie dla ciebie. Jak można powiedzieć coś takiego?! Czułam, jak zaciskają mi się szczęki. Nienawidzę takich głupich tekstów. Gdyby nie to, że Luiza biegała z Maksem jak szalona i wiedziałam, że nawet jak zagwiżdżę, to i tak nie przyjdzie, odwróciłabym się na pięcie i poszłabym do domu. Postanowiłam więc zaczekać, aż psia się wybawi, i zniknąć z pola widzenia tego agenta, który uprzednio wydawał się normalny. – Widzę po pani minie, że się okropnie wygłupiłem. Mam dar do mówienia idiotyzmów. Przepraszam i obiecuję, że to się już nie powtórzy. Pewno, że się nie powtórzy, bo nie mam zamiaru więcej się z tobą spotkać. Takie teksty to przerabiałam w szkole średniej. – Nic nie szkodzi – uśmiechnęłam się służbowym uśmiechem. – Aha… – Co „aha”? – Znowu mnie zdenerwował.
– „Aha” było do „nic nie szkodzi”, chociaż widzę, że zaszkodziło. – Myli się pan – burknęłam, wyprostowałam się i podniosłam troszkę głowę. Zatrzymał się, zaśmiał i złapał mnie delikatnie za kurtkę. – Jak mam naprawić swój błąd? – Nie widzę… – Ale ja widzę i biję się w pierś – powiedział i faktycznie pięścią walnął się mocno w klatkę, aż zadudniło. – Jeśli trzeba, to zrobię to jeszcze raz – zapewnił i zerknął w moją stronę. Idiota! Idiota! Idiota! – pomyślałam, patrząc na niego. Jeszcze jeden nawiedzony. Czy ja nie mogę trafić na jakiegoś normalnego faceta? Dosyć przystojny jest, w miarę wysoki i obcięty na pewno na krótko, bo spod czapki nie wystaje żadna przerzedzona kitka. Kurtkę też ma normalną, ogólnie nawet, nawet, ale… – Przez panią to ja same głupstwa robię – odezwał się cicho. – Nawet się nie przedstawiłem. Pozwoli pani – zgiął się. – Ben Rawski. Nie wypadało mi nie odpowiedzieć tym samym. – Magda Zięba – podałam mu rękę. – Zięba, bardzo ładny ptaszek – powiedział z uśmiechem, ujął moją dłoń i uścisnął zdecydowanie, a mnie znowu skręciło. Byłam zła, że po rozwodzie nie wróciłam do swojego panieńskiego nazwiska. Coś mnie zaćmiło na rozprawie i zawaliłam, a potem to już mi się nie chciało. Często wysłuchuję takich komentarzy. Nazwisko jak każde inne, nie wiem, czemu ludzie tak reagują. Są gorsze na świecie, na przykład Fiut. Mam taką wizytówkę w biurku. Bardzo miły pan, ale na jego miejscu nazwisko bym raczej zmieniła. Chyba że mu nie przeszkadza. Ojciec był Fiut, on jest Fiut, syn jest Fiut… – Nie bardzo – stwierdziłam z sarkazmem. – I tak już pofrunął – odparłam. Czemu to powiedziałam? Po co? Nawet go nie znam. Jeden spacer z psem, a ja opowiadam o sobie. – U mnie to samo – popatrzył pod nogi. – Ptaszek wyfrunął? – zdziwiłam się, uśmiechając się nieco psotnie. – Nie… – on też się zaśmiał. – Ptaszek w porządku… Teraz ja spuściłam głowę, bo się zmieszałam. Dobrze mi tak, sama zaczęłam. Na całkiem ciekawy temat zeszło. – Muszę już wracać… – Odprowadzę panią. – Nie trzeba, proszę tylko zawołać Maksa, bo Luiza mnie nie posłucha, tak jest rozbawiona. Zagwizdał na palcach i posłuszny Maks przybiegł do niego, a Luiza wróciła za nim. Udało mi się złapać ją za obrożę i zapięłam smycz. – Dziękuję i do widzenia – powiedziałam szybko i obróciłam się na pięcie. Nie lubię wolno chodzić, ale teraz uczciwie dodałam gazu, nie oglądając się za siebie. Żegnam pana, panie… Jak on się nazywa? Ben? Chyba tak się przedstawił. Co za różnica, może być i Anastazy, jest mi to obojętne. Wzruszyłam ramionami do swoich myśli. – Magda! – usłyszałam za plecami. – Zwolnij, kobieto, bo nie mogę cię dogonić. – Proszę?! – obróciłam się zdziwiona. Chciałam zwrócić mu uwagę, że w żaden sposób nie upoważniłam go do zwracania się do mnie per ty, ale zrezygnowałam. I tak nie miało to najmniejszego znaczenia. – Ale się zasapałem, jesteś biegaczką? Zapomniałaś tego… – Podał mi reklamówkę z chlebem. – Okej, dziękuję – powiedziałam, odbierając ten nieszczęsny chleb. – Cześć – machnęłam ręką
i pociągnęłam Luizę. – Poczekaj, proszę. Mógłbym cię zaprosić na kawę albo lampkę wina? – Nie bardzo mam czas… – Szkoda… – szepnął zmartwiony, patrząc mi w oczy. Rozczulił mnie tym bardzo smutnym szeptem i wbrew wcześniejszemu postanowieniu powiedziałam, dziwiąc się samej sobie. – Dobrze. Kiedy? – Kiedy tylko zechcesz! – rozpromienił się. – W sobotę? – W sobotę już wyjeżdżam. Kuzyn wraca z rodziną i moja misja psiego opiekuna się kończy. – To Maks nie jest twój? – Niestety… – poklepał psa po tyłku i chyba doszedł do wniosku, że jednak zostanie nieco dłużej, bo zapytał: – Gdzie się spotkamy i o której? – Tam, gdzie dzisiaj, tylko wcześniej. Powinnam wrócić z zakupów około pierwszej, to może o czwartej? – Mogę pojechać z tobą na zakupy, jeśli chcesz, bo i tak nie będę miał gdzie się podziać, jak oni wrócą. – Ja jadę po szalik… – Kocham szalikowe zakupy, uwielbiam szalikowe zakupy, nic nie sprawia mi takiej radości jak wybranie i kupienie odpowiedniego szalika – powiedział jednym tchem z przymkniętymi powiekami. Rozśmieszył mnie. – Jak chcesz… – Chcę… – To samo miejsce w samo południe i nie czekam ani minuty – powiedziałam stanowczo ze zmarszczonymi brwiami. – Rozumiem – wyprostował się jak szeregowiec przed sierżantem. – Cześć. Do soboty… – pomachałam mu ręką i odeszłam. Nie kupowałam jeszcze szalika z facetem, właściwie niczego nie kupowałam z facetem. Jerzy zawsze cierpiał na zakupach, i to okropnie. Stał pod sklepem i nawet gdybym chciała go zapytać, jak wyglądam, to nie mogłam. Odpowiednia mina, wzdychanie, wędrówki tam i z powrotem przed witryną sklepową, ostentacyjne zerkanie na zegarek. To właśnie robił, żeby całkiem zniechęcić mnie do zakupów albo do zabierania go ze sobą. W końcu mu się udało. Jeździłam na zakupy z Ewą i sama targałam ciężkie siaty do tramwaju, dlatego zdziwiłam się, że Ben się zaofiarował. Zyskał w moich oczach i zamazał poprzednie wrażenie. Zobaczymy, czy zna się na szalikach. Przez dwa dni nie spotkałam go na żadnym spacerze. Może dlatego, że wychodziłam wcześniej, bo wcześniej byłam w domu? A może on był tak bardzo zajęty, że nie spacerował z Maksem? Skończyliśmy ten okropny projekt i zrobiło się trochę luźniej przed następnym czekającym nas wyzwaniem, chyba że przyślą jakieś poprawki, to znowu będziemy siedzieć po godzinach. Nadszedł sobotni poranek i zadzwoniła do mnie wściekła Ewa. – Jadę z tobą na te zakupy. – A tapetowanie? – zapytałam zdziwiona. – W dupie mam tapety! – krzyknęła. – Niech się sam męczy, ja na pewno mu nie pomogę. – Co się stało? – Opowiem ci, jak się spotkamy. – To mam smutną wiadomość.
– Nie jedziesz? – Jadę, ale nie z tobą. – Jeszcze ty mnie wkurzaj… – Odmówiłaś… – Z kim jedziesz? – Czy to ważne? – Nie. O której? – O dwunastej. – Zaraz będę – wyłączyła się, a to znaczy, że faktycznie zaraz będzie. Przekręciłam klucz w zamku, bo Ewa, jak jest zła, to nie dzwoni, nie puka, tylko od razu łapie za klamkę i z całej siły popycha drzwi. Jak nie odemknę ich teraz, to nadzieje się na nie nosem. Wparowała, w przedpokoju zrzuciła buty, podrapała zdziwioną brakiem przysmaku Luizę i z impetem, sapiąc głośno, opadła na kanapę. Poczekałam, aż odsapnie. Rozłożyłam na stole lakiery do paznokci, bo nie mogłam się zdecydować, jaki dzisiaj chcę mieć kolor. – Jestem tak wściekła na Stasinka, że musiałam wyjść, bobym go chyba gołymi rękami rozszarpała – odezwała się wreszcie po upływie paru minut. – Cóż takiego zrobił ten nieszczęśnik? – zapytałam, żeby zrobić jej przyjemność. – Nieszczęśnik! – wykrzyknęła. – Jak ci opowiem, to zmienisz zdanie. – Opowiadaj – mruknęłam i odkręciłam beżowy. – Tak jak ci mówiłam, dzieci się wyniosły i zostaliśmy sami. Wzięłam body, to od ciebie, i poszłam się wykąpać. Po wyjściu spod prysznica wytarłam się dokładnie i nasmarowałam taką specjalną czekoladką w mleczku, żeby ładnie i smakowicie pachnieć. Włożyłam body. Wiesz, że ono wspaniale trzyma biust na odpowiednim poziomie? – Tak? I co dalej? – Narzuciłam mój chowany na specjalne okazje jedwabny szlafrok i poszłam do pokoju. Stasinek w swoim ukochanym dresie, na który nie mogę patrzeć, siedział przed telewizorem i wpatrywał się w ekran jak zaklęty. W tym cholernym pudle akurat był jakiś mecz. Usiadłam w fotelu… Nawet sobie wcześniej nogi wydepilowałam i makijaż zrobiłam, wprawdzie delikatny, ale jednak. Usiadłam w fotelu, tym blisko kanapy, i uchyliłam szlafrok. Stasinek nawet nie zerknął, no to wstałam, zapaliłam świece i nalałam do kieliszków wino, nie zwracając uwagi na jego otwartą puszkę piwa. „Nie chcę” – burknął wpatrzony w ekran. Już mnie brało, ale próbowałam dalej. Usiadłam znowu i zaczęłam miziać go stopą po nodze. Powoli, delikatnie i coraz to wyżej, aż dotarłam do kolana, bo te jego wstrętne gacie są bardzo szerokie. Nawet nie drgnął. Z kieliszkiem w ręce przesiadłam się jeszcze bliżej, rozchyliłam szlafrok całkiem i zaczęłam paluszkiem głaskać go po uchu. Machnął ręką, jakby opędzał się od muchy, uderzył w mój kieliszek, aż wino wylało mi się na kanapę, a on, nie odwracając głowy, powiedział tylko „sorry”. Rozumiesz?! Zwykłe sorry… Poleciałam do kuchni po sól, żeby na kanapie nie została plama, a on dalej tkwił przed telewizorem, jakby go ktoś zahipnotyzował. I co ty na to? – Nie wiem, co ci powiedzieć. Może zły wieczór wybrałaś? – Jasne, moja wina. Ewuni się zachciało, bo od dwunastu lat ma wolną chatę. No może przesadzam z tymi latami, ale wiesz, że taka okazja zdarza nam się rzadko… Ale nie, mecz ważniejszy i z niego nie można zrezygnować! – Może to był bardzo ważny mecz? – Jasne. Wszystkie są cholernie ważne.
– Masz rację, ale co poradzisz… Siłą? – Nie. Poczekam, aż mu się zachce. Wtedy puszczę Przeminęło z wiatrem, wezmę pudło chusteczek, będę ryczeć jak wół i głośno wydmuchiwać nos, nie zwracając uwagi na jego… no wiesz. – I co ci to da? – zapytałam, wstając, bo powinnam się już powoli ubierać. Nie odpowiedziała, tylko zapytała: – To z kim ty idziesz? – Nie znasz… – Facet czy baba? – Facet. – No! – popatrzyła zaciekawiona. – Znajomy tylko. Wolałabym z tobą, ale chciałaś tapetować. – Nie przypominaj mi – burknęła. – Jakiś ciekawy? – Ewuniu, wyluzuj. – Że też ty nie lubisz zdradzać swoich tajemnic… – westchnęła. – Wszystko trzeba z ciebie wyciągać. – Po pierwsze, to nie jest żadna tajemnica, a po drugie, to nic ważnego, po prostu znajomy. – I dlatego tak dokładnie się malujesz? – uniosła brwi z kpiącym uśmieszkiem. – Idź już do domu, bo mnie rozpraszasz – zaśmiałam się. Włożyła buty, wyprostowała się i wystawiła w moim kierunku wskazujący palec. – Raport, jak wrócisz. – Oczywiście! Wybiła dwunasta, gdy zjawiłam się na umówionym miejscu. Bena nie było. Postałam chwilkę i tak jak zapowiedziałam, ruszyłam w kierunku auta. – Pani Magdo! Proszę poczekać! Odwróciłam się i go zobaczyłam. Faceta, który spełniał prawie wszystkie moje kryteria co do wyglądu, może tylko kolor nie mój, ale za to w ręce trzymał bukiecik kwiatków. Wiem, że na świecie są kwiaciarnie, wiem, że w nich sprzedają kwiaty, ale zawsze myślałam, że ja na kwiaty nie zasługuję i dlatego ich nie dostaję, a tu proszę, bukiecik już był w moich rękach. – Przeprosiny za moje wczorajsze teksty bez sensu… – Nie musiałeś… Udał, że nie słyszy. – Czym jedziemy i gdzie, bo tu to ja się w ogóle nie orientuję, jestem zdany na ciebie i jak mnie gdzieś zostawisz, to nie będę w stanie sam wrócić. – Jest to jakaś myśl… A jedziemy moim autem. – Z tobą jako kierowcą? – udając przerażonego, cofnął się o krok. – Masz coś przeciw? – Absolutnie nie, tylko szkoda, że już nie masz tego szaliczka, bo ja bardzo nerwowy jestem. – Dam ci szmatę do szyb – powiedziałam, otwierając drzwi. – Idealna na zasłonięcie oczu, chyba że usiądziesz z tyłu. – Z tyłu to jeszcze gorzej – stwierdził, wsiadając. – Masz prawo jazdy? – Mam, tylko auta nie posiadam. – Aha. Nie wiedziałam, czy żartuje, czy serio boi się jeździć. Zapięłam pas, przekręciłam kluczyk i spróbowałam się odprężyć, bo poczułam się, nie wiem dlaczego, jak na egzaminie, chyba dlatego, że koło mnie siedział mężczyzna, a wiadomo, jaka jest ich opinia o kobietach za kierownicą. Ja się z nią nie
zgadzam i oficjalnie z nią walczę, twierdząc, że jesteśmy ostrożniejsze i bardziej przewidujące. Ewa jeździ bardzo dobrze już od lat, a i tak Stasinek – gdy tylko siada koło niej – marudzi, że żona jeździ źle, i mam wtedy wielką ochotę dać mu w łeb, co zdarza mi się dosyć rzadko. Zerknęłam w lusterko i ruszyłam spokojnie. Mój pasażer rozsiadł się wygodnie i zasłonił dłonią oczy. Nie odezwał się ani słowem aż do momentu zaparkowania przed marketem, ale zauważyłam, że to zasłonięcie oczu jest tylko zabawą z jego strony, bo cały czas pilnował drogi. Albo drogi, albo tego, jak ja jadę. Napięcie minęło i bardzo dobrze mi się prowadziło, nawet zaparkowałam idealnie, równiutko, co do centymetra. Zadowolona i wręcz dumna ze swoich zdolności zerknęłam na Bena, który nadal zakrywał oczy, choć po jego twarzy błądził delikatny uśmieszek. – Jesteśmy. Możesz już odetchnąć i popatrzeć na świat – powiedziałam głośno, bo postanowiłam włączyć się do zabawy i udawać, że wierzę w te jego lęki. – Już się wcale nie dziwię, że nie wiesz, gdzie jesteś. Może nie zakrywaj oczu ręką, jak będziemy wracać? – To jest odruch – stwierdził bardzo poważnie i zaczął się gramolić do wyjścia. Pod marketem było bardzo dużo aut, wiadomo, sobota i w dodatku po pierwszym. Przepchaliśmy się jakoś między wózkami wypełnionymi po brzegi jedzeniem i skręciliśmy w alejkę sklepów z ciuchami. Weszłam do pierwszego i zobaczyłam, że mój towarzysz jak każdy przedstawiciel swojego gatunku usiadł na ławce i zaczął oglądać przechodzące traktem spacerowym całe rodziny i co ładniejsze dziewczyny. Pooglądałam sukienki, spodnie i biżuterię, a mój szalikowy doradca nie zmienił pozycji na ławce i nawet nie sprawdził, czy nadal jestem w tym samym sklepie. Szaliczków takich, jak chciałam, nie było, tylko jakieś koronkowe kawałki nawet niczym niewykończone i za kosmiczne pieniądze. Obawiam się, że czekają mnie poszukiwania godne Sherlocka Holmesa, ale to na razie nie problem, bo nie przeniosłam jeszcze wszystkich szpargałów do nowej torebki i chodzę ze starą, tą, która miała ochotę udusić mnie przed domem. Postanowiłam, że będę tak długo szukać, aż znajdę to, czego chcę. Stworzę elegancki komplet i dopiero wtedy pokażę go światu. Wyszłam ze sklepu bardzo spokojnie i nie patrząc na Bena, skręciłam w prawo. Ciekawe, czy zauważy moje wyjście. – Chciałaś mnie zostawić, chciałaś, żebym się zgubił i nigdy nie dotarł do domu – powiedział z wyrzutem trochę zasapany, łapiąc mnie powyżej łokcia. – Przykro mi, przyjechałam tu w konkretnym celu i o ile pamiętam, z doradcą znającym się na szalikach jak nikt inny na świecie. Zaśmiał się, ale nie puścił mojego łokcia, tylko przychylił się tak, że znowu poczułam zapach jego wody po goleniu i szepnął: – Poprawię się. Miałam ochotę wyzwolić się z tego niezbyt mocnego uchwytu, ale nie wiedziałam jak. Właściwie nie dotyk mnie denerwował, tylko miejsce, w jakim go czułam. Pomyślałam, że może z tej niezręcznej sytuacji wybawi mnie następny sklep, do którego właśnie się zbliżaliśmy, i miałam rację. Wychodząca akurat rodzina skutecznie nas rozdzieliła. Ja przemknęłam prawą stroną, bo była wolna, ale Ben musiał ich przepuścić i przez chwilę pozostał przed drzwiami. Weszłam między stojaki pełne wszystkiego, tylko nie szalików. Widziałam, że ze zdziwioną miną szuka mnie dookoła stoiska z dodatkami i nie przychodzi mu do głowy, że akurat jestem w kąciku pomiędzy sweterkami. W napięciu, intensywnie kręcąc głową, systematycznie przeszukiwał sklep. Wreszcie mnie dojrzał i wyraźnie poczuł ulgę. Uśmiechnął się i już spokojny ruszył w moim kierunku. – Chyba przywiążę się do ciebie sznurkiem, bo znikasz jak fatamorgana. Gdybyś jeszcze miała inny kolor kurtki, nie ciemny, jak wszystkie panie, to byłoby łatwiej, a tak… O, może kupisz sobie czerwoną? – pokazał mi młodzieżową kurteczkę do pasa.
– Nie lubię czerwonego – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Ja też nie – ucieszył się. Poszliśmy w kierunku szalików, bo oglądanie sweterków uznałam za bezcelowe. Mam ich trochę w szafie i następny nie jest moim priorytetowym zakupem, chociaż dwa wpadły mi w oko. Oczywiście beżowe. Oglądałam niebieskie, fioletowe, malinowe i żadnych emocji, moje zainteresowanie wzbudziły dopiero te blade, no i może jeszcze jeden, puszysty, moherowy, z malutkimi błyszczącymi koralikami wokół szyi w kolorze écru. Takiego zdecydowanie w szafie nie mam. Nudna jestem. Szalika oczywiście nie było i mam obawy, że chcę kupić coś, co istnieje tylko w mojej wyobraźni. Tymi wątpliwościami podzieliłam się z Benem, na co on stwierdził, że w takiej sytuacji należy pójść na kawę z dobrym ciastkiem, co pozwoli nam zregenerować nasze siły nadwerężone bezskutecznym, jak do tej pory, poszukiwaniem. Zgodziłam się bez problemu, ale nie z powodu braku sił, tylko chęci wypicia czegoś zimnego. Poszliśmy w kierunku kawiarni i tak jak poprzednio Ben złapał mnie dokładnie w tym samym denerwującym miejscu. – Możesz po prostu iść tylko koło mnie – nie wytrzymałam i mówiąc to, starałam się delikatnie uwolnić ramię. – Nie mogę cię puścić, bo mi znikniesz tak jak poprzednio. – Obiecuję, że nie zniknę. – Może daj mi rękę – powiedział, nie patrząc na mnie. Nareszcie puścił moje ramię i poczułam, jak delikatnie dotyka mojej dłoni. Popatrzyłam zdziwiona takim obrotem sprawy, bo ta propozycja wydawała mi się zbyt odważna jak na drugie albo właściwie pierwsze spotkanie, bo spacer z psami traktuję na luzie. Jego mina nie świadczyła o jakimkolwiek dwuznacznym postępowaniu, po prostu trzymał mnie za rękę. Szedł tak obojętnie, jakby trzymał małe dziecko, a nie kobietę, której właściwie nie zna. W kawiarni podsunął mi krzesło i po uprzednim zapytaniu, na co mam ochotę, poszedł złożyć zamówienie. Widziałam, jak wyciąga kartę i reguluje rachunek. Uśmiechał się do mnie i pokazując różne soki palcem, bezgłośnie pytał, czy może mam na jakiś ochotę. Kręciłam przecząco głową, a on z uśmiechem marszczył brwi niezadowolony z mojej decyzji. W końcu przyniósł kawę, ciastko i napój. Postawił tacę i nie pozwolił mi sobie pomóc. Usiadł i popatrzył na mnie bardzo poważnie, jakby chciał mi coś powiedzieć, ale po chwili zrezygnował i podał mi cukierniczkę. Nasypałam sobie cukru i zaczęłam bez pośpiechu mieszać, uważając, aby nie dzwonić o ścianki filiżanki. – Właściwie to jak brzmi twoje imię w całości? – zapytałam, aby przerwać krępującą ciszę. – Benedykt – odpowiedział. – Nie znam żadnego Benedykta. To chyba rzadko spotykane imię. – Chyba tak – mruknął – bo ja też znam tylko jednego. W dodatku widzę go codziennie rano w lustrze. Nieciekawy – dodał z przekąsem i drgnął mu lewy kącik ust. – Ale imię ciekawe… – Bardzo. Szczególnie jak jesteś w wieku szkolnym. – Nie rozumiem. W szkole przeszkadzało ci twoje własne imię? – Mnie nie, ale innym tak, ale to długa opowieść i nie wiem, czy masz ochotę… – Opowiedz. Ze spuszczoną głową pochylił się w moją stronę, miarowo mieszał cukier, a potem nabrał powietrza i zaczął, patrząc w wirującą kawę: – To imię dał mi mój tatuś i byłem mu za to kupę lat wdzięczny, mama też. Miałem mieć na imię Grzegorz, bo tak uzgodnili, zanim mama poszła do szpitala, ale tata o tym zapomniał. Na drugie mam
jeszcze lepiej, Teofil, to po ojcu, o tym nie zapomniał, jak szedł mnie zarejestrować – podniósł na mnie wzrok. – Mama urodziła mnie planowo, w samym środku upalnego lata, zdrowego jak rybka. Tata czekał na wiadomość z niecierpliwością i jak już się dowiedział, że ma syna, prawie oszalał z radości. Wyjął wszystkie zaskórniaki i z bandą swoich koleżków postanowił uczciwie opić moje narodziny. Żona z dzieckiem bezpieczna w szpitalu to co innego pozostało mu do roboty? Musisz wiedzieć, że mój ojciec pije niewiele i tylko z okazji wielkich świąt, a za takie można uznać pojawienie się na świecie wymarzonego syna. Tych zaskórniaków uzbierało mu się sporo i imprezka trwała do rana. Nie miał, biedaczek, za dużo czasu na wytrzeźwienie, a upał panujący dookoła mu w tym nie pomagał. Idąc troszkę chwiejnie, zastanawiał się, jak ma mnie zarejestrować, bo jakoś wyleciało mu z głowy to, na co się z mamą umówili. Stanął zamyślony pod wielką bramą i bezradnie zaczął rozglądać się dookoła, ale znikąd nie było podpowiedzi. Nagle brama się uchyliła i wyszedł z niej zakonnik, uśmiechnął się do taty i poszedł w swoją stronę. Tata uniósł głowę i zobaczył napis na bramie. Dużo w nim było łaciny, ale pech chciał, że pomiędzy innymi słowami dostrzegł słowo „benedicta”. Uznał, że to znak. Benedykt, szepnął i zadowolony powędrował dalej. I w ten właśnie sposób zostałem Benedyktem Teofilem – zaśmiał się, patrząc mi w oczy. – Nie jestem w stanie opisać ci krzyku mamy, ale podobno darła się na cały szpital. – Fajnego masz tatę – stwierdziłam, gdy skończył. – Oprócz tego przypadku to jest bardzo w porządku. – A dlaczego w szkole miałeś przez to problemy? – zapytałam. – To osobna historia – powiedział, kręcąc głową. – Tym razem nawaliła mama. Przyszła ze mną na rozpoczęcie roku w pierwszej klasie i nie zastanawiając się długo, przedstawiła mnie chłopakom. Ja wtedy byłem bardzo niski jak na swój wiek i nosiłem okularki korekcyjne, wiesz, takie okrągłe, w idiotycznej oprawce. Moja kochana mamusia sądziła, że mi pomoże, bo do tego jeszcze byłem nieśmiały i miałem problemy z zawieraniem znajomości. Nawet w piaskownicy siedziałem w kąciku i sam robiłem babki – westchnął leciutko i przerwał. Sięgnął po ciasto. Byłam ciekawa końca opowieści, ale nie chciałam go poganiać i cierpliwie patrzyłam, jak szarlotka znika powoli z jego talerzyka. Miał prawo zrobić sobie przerwę, bo gdy on opowiadał, to ja wmłóciłam swoje i wypiłam prawie całą kawę. Nabrał na łyżeczkę ostatni kawałek, złapał uszko filiżanki i zamyślił się, znowu wypatrując czegoś w kawie. Na pewno przypomniał sobie to zdarzenie w szkole. Musiało być bardzo niemiłe, skoro opowiadanie o nim sprawiło, że zapomniał o otaczającym go świecie. Wyprostowałam się i zaczęłam rozglądać dookoła. Już odpoczęłam i mogłabym iść dalej. Pozostało jeszcze sporo sklepów, w których miałam nadzieję znaleźć wymarzony szalik. – Przepraszam – uśmiechnął się. – Teraz to jest śmieszne, ale wtedy… Na czym skończyłem? – Pierwszy dzień w szkole z mamą. – No tak. Mama wzięła mnie za rękę, podprowadziła do dzieci i powiedziała, głaszcząc mnie czule po głowie: „To jest Benio, będzie z wami w jednej klasie” i poprawiła mi jeszcze koszulę wystającą ze spodni. Musisz wiedzieć, że i w tym wypadku prześladował mnie pech pod postacią bardzo dokuczliwego, spasionego i większego ode mnie o głowę Marka. Zdążył już skaperować sobie takich trzech, którzy patrzyli w niego jak w obraz i wykonywali jego najgłupsze nawet rozkazy, w tym szturchanie, obijanie boków i paskudne nabijanie się z Benia. Już nie mówię o notorycznym zrzucaniu mi okularów, bez których nie widziałem, co było napisane na tablicy. – Znowu przerwał, ale tylko na łyk kawy. Odstawił filiżankę, oparł się wygodnie i już rozluźniony z uśmiechem powrócił do opowieści: – Złą passę przerwałem dopiero po wakacjach przed ósmą klasą. Pojechałem wtedy na trzytygodniowy obóz żeglarski. Moje marzenie. Po powrocie okazało się, że przybyło mi chyba z dziesięć centymetrów
i bardzo zmężniałem. Do tego byłem opalony na czekoladkę, wiadomo, cały dzień spędzaliśmy na wodzie, a lato wtedy było bardzo upalne. Mama na mój widok załamała ręce, bo wszystkie spodnie miałem do kostek, a przez dziurawe trampki wyłaziły mi paluchy. Ostatni dzień wakacji spędziłem na bieganiu za mamą po mieście. Musiałem przymierzać spodnie, buty, kurtki i sweterki, bo okazało się, że nie mam się w co ubrać. Pierwszego września poszedłem do szkoły i moi wspaniali „koledzy” przeżyli szok. Marek okazał się małą, śmieszną kulką, której już się nie bałem, a jego księżyce nawet się nie odezwały. Opowiedziałem ci już wszystko i bardzo cię proszę, nigdy nie mów do mnie Benio – otrząsnął się, jakby przeszedł go dreszcz. – Dobrze – zgodziłam się z uśmiechem. Szalika nie znalazłam, mimo szczerych chęci mojego pomocnika. Pojechaliśmy do domu, Ben już nie zakrywał oczu, wręcz odwrotnie, oficjalnie obserwował, jak sobie radzę, i pod domem oświadczył, że nie boi się ze mną jeździć i mogę wozić go wszędzie. Nie wiem, co się kryło za tymi słowami, bo ja nie spodziewałam się dalszych eskapad i nawet o tym nie myślałam, chociaż muszę stwierdzić, że całkiem dobrze mi się te zakupy z nim robiło. Zapytał jeszcze, o której wybieram się na spacer z Luizą, i poszedł. Wzięłam bukiecik, zamknęłam auto i tak jak on ruszyłam w swoją stronę, zastanawiając się, co mam zrobić sobie dzisiaj na obiad. Luiza przywitała mnie dosyć spokojnie i poszła na dalszą drzemkę. Nie była to normalna pora moich powrotów, za to była to pora jej spania. Nastawiłam zupę i udałam się do pokoju. Siedząc na kanapie, przypominałam sobie jego opowieść o przykrościach związanych ze szkołą. Ja nie miałam takich. Moja edukacja w szkole podstawowej przebiegała spokojnie i prawie bezstresowo, o co dbała moja mama, z zawodu nauczycielka, przerabiając ze mną cały materiał. Moja natura nie pozwalała na żadne bunty, dlatego mamie udało się zaszczepić we mnie miłość do dobrych stopni, co zaowocowało dobrymi świadectwami również w szkole średniej. Dopiero studia w innej miejscowości, bez czujnego oka mamy, pozwoliły mi rozwinąć te bardziej rozrywkowe skrzydła i korzystałam z tego do woli, jednak z pewnymi oporami lub wręcz wyrzutami sumienia, że nie przygotowałam się dość solidnie lub nie pokazałam się na wykładach. Uzupełniałam wszystkie wiadomości i znowu czułam się wolna na jakiś czas. Potem przyplątał się Jerzy i jako jego muza i modelka przebywałam u niego na stryszku częściej niż w wynajętym pokoiku. Miałam szczęście, że mama mi ufała i nigdy nie odwiedziła, uznając widocznie, że ma mądrą córkę. Pomyliła się troszkę, bo miałam małe kłopoty przez to „pozowanie”, ale udało mi się uprosić egzaminatora i dostałam marniutką trójczynę z zastrzeżeniem. – Będę panią obserwował w przyszłym semestrze – powiedział, patrząc na mnie znad okularów. – Dziękuję, panie docencie – wyszeptałam i solennie obiecałam poprawę. Słowa dotrzymałam i zostało to zauważone. Docent pogroził mi tylko palcem i wpisał do indeksu solidną czwórkę. Byłam bardzo dumna, bo innych tak nie pilnował i ładował im poprawki w drugim terminie. Zanim zupa się ugotowała, zadzwoniłam jeszcze do Ewy i w wielkim skrócie opowiedziałam jej o mojej wyprawie, pomijając oczywiście opowieść Bena. Ewa o nic nie pytała, bo mimo pogróżek wzięła się ze Stasinkiem do tapetowania i właśnie w momencie, gdy zadzwoniłam, miała nasmarowany pasek i nie mogła za długo ze mną rozmawiać. Zjadłam zupę, która w założeniach miała być przepyszna, ale z braku śmietany wyszła taka sobie. Luiza nareszcie się wyspała i mogłyśmy powoli zbierać się do wyjścia. Zastanawiałam się, czy mam ochotę na jeszcze jedno spotkanie z Benem w dniu dzisiejszym. Właściwie czemu nie? Zeszłyśmy na dół i poszłyśmy starą trasą na spotkanie z już nie całkiem nieznajomym. Spotkałyśmy ich niedaleko domu, chyba czekali na nas, bo na nasz widok zarówno Ben, jak i Maks okazali nieukrywaną radość, oczywiście każdy z nich inaczej. Spacer przebiegał tak samo jak poprzednie. Psy z wywieszonymi ozorami przemierzały puste o tej porze tereny osiedlowego skwerku,
a my wędrowaliśmy alejkami, rozmawiając o śmiesznych przygodach z naszego życia. Tym razem ja go zabawiałam. Czymś prowokował do tych opowieści. Może tym, że słuchał z uwagą? Opowiedziałam mu to, co ostatnio mi się przypomniało: o mojej pierwszej wyprawie wakacyjnej z Jerzym, o tym, jak okropnie padał deszcz, a my byliśmy stłoczeni w malutkim namiociku i nie można było za bardzo się ruszać, żeby namiot nie przeciekał, i o tym, że nie było nawet gdzie wysuszyć ubrań. Relacjonowałam, jak gotowałam na malutkim palniku i mało brakowało, bym spaliła cały nasz dobytek, bo nie zauważyłam podczepionej do czajniczka przezroczystej plastikowej pokrywki z pojemnika na cukier. Pamiętam, że Jerzy zrobił mi o to okropną awanturę, bo pojemniczek należał do mamy i już nie nadawał się do użytku, ale o tym akurat Benowi nie opowiedziałam, bo to był nieistotny szczegół, który pozostał tylko w mojej pamięci jako jeden ze zgrzytów, które pozbierały się w wielki huk definitywnie kończący nasze małżeństwo. Tym razem ja się zamyśliłam, ale tylko na chwilę, bo mój towarzysz zaśmiał się pod nosem. Zerknęłam na niego zdziwiona, myśląc, że to moja opowieść tak go rozbawiła. Nadal uśmiechnięty wytłumaczył mi powód swojego rozbawienia: – Nie śmieję się z twojej opowieści, tylko coś mi się przypomniało. Opowiedzieć ci? – Jak wesołe? – Bardzo – roześmiał się głośno. On też przeżył coś deszczowo podobnego, tylko jeszcze bardziej mokrego, bo, jak powiedział, ciągle się śmiejąc, jego źle „obity” namiot podczas ulewnej nocnej burzy spłynął wraz z nim, materacem i wszystkimi rzeczami do lodowatej rzeki. Teraz ja wsłuchałam się w jego opowieść z przyjemnością i stwierdziłam, że mogłabym spacerować z nim bez końca, gdyby nie to, że psy już się wybiegały i zmęczone posłusznie przyszły do nas. Zapięłam Luizę i zostałyśmy odprowadzone pod dom. Myślałam, że Ben powie coś o swoim wyjeździe, zapyta o numer telefonu albo poda mi swój, ale tego nie zrobił. Pożegnaliśmy się zwyczajnie, tak jakbyśmy znów mieli się spotkać nazajutrz w parku. Trudno, pomyślałam i wróciłam do siebie. Widocznie nie zależy mu na dalszej znajomości ze mną, może dzisiaj się po prostu nudził, chociaż powiedział, że specjalnie zostaje o jeden dzień dłużej. A ta wędrówka za rączkę? Chyba on po prostu taki jest i ta rączka w jego mniemaniu o niczym nie świadczyła, a ja źle to sobie zinterpretowałam. Tak też mogło być.
7
Nie spotkałam go już, mimo że chodziłyśmy z Luizą o tej samej porze i po tych samych ścieżkach. Wyjechał i się skończyło. Życie wróciło na swoje utarte tory i nie zamierzało w żaden sposób z nich zboczyć. Zima rozpanoszyła się już całkowicie, zrobiło się szaro, chłodno i beznadziejnie. Coraz lepiej i pewniej jeździło mi się moim wspaniałym samochodzikiem, ale niestety trasy były nie bardzo urozmaicone. Do pracy, na zakupy, do domu i tak w kółko. Po powrocie spacer z Luizą i ogólna paskudna nuda, przerywana czasami wizytami zmęczonej i wbrew pozorom równie znudzonej Ewy. Grudzień zbliżał się wielkimi krokami, a wystawy sklepowe zaczęły świecić kolorowymi lampkami. Zapraszały do wydawania pieniędzy, których i tak zawsze brakuje w portfelu. Ale w tym nastrojowym świątecznym czasie nikt chyba nie myśli o gromadzeniu pieniędzy, raczej o tym, skąd zdobyć ich dużą ilość tylko po to, żeby je zaraz wydać na czasami nie do końca trafione prezenty, które wylądują na dnie czyjejś szafy lub nawet w kubełku na śmieci. Ale to taki urok obecnych świąt, połączenie tradycji z tym, co nas otacza. Chodziłam sobie po mieście i z przyjemnością oglądałam wystawy. Udało mi się nawet znaleźć szaliczek prawie odpowiadający temu z moich marzeń oraz sweterek idealnie pasujący do szaliczka i torebki, do której już się przyzwyczaiłam i którą bardzo polubiłam. Wybór był świetny, o czym poinformowałam Elżbietę, bo ten zakup zawdzięczam jej. Ona odpłaciła mi się zachwytami dotyczącymi nowej pracy i słodziłyśmy sobie tak chyba przez dziesięć minut rozmowy, po czym obie zgodnie wybuchnęłyśmy śmiechem. Wspominałam czasami właściciela czerwonej czapeczki i troszkę żałowałam, że nic o nim nie wiedziałam i że tak to się skończyło. I chociaż było w nim coś sympatycznego i ujmującego, prawdopodobnie pozostanie już tylko w mej pamięci jako miły epizodzik nudnego życia. Wniosek nasuwał się jednoznaczny. Ten pan nie był mi pisany, tak jak inni przedstawiciele płci brzydkiej. Stanę się, o ile już do tego nie doszło, samotną, starą i zgorzkniałą babą. Będę zrzędzić i nikt nie będzie mnie lubił, nawet ja sama. Zaczęłam powoli o nim zapominać, chociaż wędrując po galerii, tej, w której byłam wtedy z nim, siadając w tej samej kawiarence, przy tym samym stoliku co wtedy, przypominałam sobie te nasze jednorazowe wspólne zakupy. Popijając kawę z malutkiej filiżanki, z wielką przyjemnością rozpakowywałam na stoliczku najnowszy biżuteryjny zakup, żeby upewnić się o dobrym wyborze, gdy niespodziewanie zadzwonił telefon położony na blacie i przestraszył mnie swoim wzmocnionym rezonansem głosem. Na ekranie ukazał się nieznany mi numer. Przez chwilę wahałam się, czy mam odebrać, ale on tak uparcie wołał, podskakując wesoło, że musiałam to zrobić, aby uniknąć karcących spojrzeń osób siedzących w najbliższym otoczeniu. – Słucham – odezwałam się. – Cześć – bardzo niewyraźnie usłyszałam męski głos. – Cześć – odpowiedziałam, chociaż nie wiedziałam komu. – Magda? – zapytał ten ktoś. – Tak… – Martwiłem się, że mam zły numer, ale jednak nie. Teraz dopiero go poznałam. – Ben?! – wykrzyknęłam troszkę za głośno i zbyt radośnie.
– Mhm… – Skąd masz mój numer? – Znalazłem pod drzwiami. – Co ty pleciesz, jak pod drzwiami? – Oglądałaś Harry’ego Pottera? Oglądałam coś z dzieciakami Ewy. – Kiedyś, ale nie wszystkie części. – A jak sowy roznosiły pocztę? – To widziałam. – Ja mam inne ptaszki wokół siebie i one mi takie sprawy załatwiają. – Bardzo śmieszne – przypuszczałam, że może chodzić o moje nazwisko. – To prawda. Donoszą mi o wszystkim. O twoich spacerach z Luizą, o twoich zmaganiach z zasypanym śniegiem autem, o kolorze twojego szalika i nowej torebki. – Ben! – Wiem, że jest żółty jak stary ser. – Skąd ty to wszystko wiesz? – roześmiałam się zaciekawiona. – Od moich ptaszków, mówiłem ci już. – Nie wierzę. Powiedz, kto mnie tak bacznie obserwuje i ci o mnie opowiada? – Farka i Faj. – Kto? – zapytałam, bo wydawało mi się, że źle słyszę. – Farka i Faj – powtórzył głośno. – Jasne. Jeszcze mi powiedz, że masz w domu krasnoludki w czerwonych czapeczkach. – Mam – powiedział poważnie. – I bardzo je lubię, szczególnie jak gotują mi zupę grzybową. – Dobra, już nie pytam o nic, bo opowiesz mi kolejną bajkę – skapitulowałam, ale nagle mnie olśniło. – Mama lubi czerwony kolor? Roześmiał się głośno. – Trafiłaś, nie tylko mama lubi czerwone, siostra też. – Masz siostrę? – Uhm… Dwie młodsze, strasznie wścibskie, kazały mi cię pozdrowić. – Dziękuję. Opowiadałeś im o mnie? – zdziwiłam się – Nie… – zaprzeczył, ale tonacja jego głosu wskazywała na coś innego. – O Luizie, o tobie prawie wcale. – Uhm… – Ucieszysz się, jak ci powiem, że przyjeżdżam do twojego okropnego miasta? – Powinnam? – Nie ukrywam, że miło by było. Chciałem zapytać, czy może nie masz żadnych propozycji i będę mógł cię porwać na zabawę sylwestrową. – Właściwie to mam. Przyjaciółka zaprosiła mnie do swoich sąsiadów. Oni organizują coś w domu, w niewielkiej grupie znajomych. – Szkoda. Gdybyś zmieniła zdanie, to… – Dobrze. Wracałam do domu dziwnie podniecona, radosna. Śniegowe błoto już mi nie przeszkadzało, nawet gdy z głośnym pluskiem odskakiwało na bok. Ciemność nocy mimo wczesnej godziny nie była już dla mnie tak duszna, jak dotychczas, a wręcz odwrotnie, stała się miła i „ciepła” z tymi swoimi zapalonymi latarniami ulicznymi i migocącymi na nich świątecznymi ozdobami.
Dotarłam do domu szczęśliwie, mimo dość śliskiej nawierzchni i mojej troszkę za ciężkiej nogi jak na tę porę roku. W ciepłym i cichym malutkim mieszkanku zrobiłam sobie aromatyczną herbatkę i zaczęłam rozmyślać. Ciekawe, kto był takim bystrym obserwatorem i dlaczego Benowi o wszystkim mówił? A jeśli to robił, czy to znaczyło, że Ben chciał wiedzieć? A jeśli chciał wiedzieć, to jaki był powód takiego zainteresowania, bo jakiś przecież musiał być. A jeżeli był jakiś, to czy na sylwestra mam iść z Ewą i Stasinkiem czy z Benem? A jeśli z nim, to w jakim charakterze: zwykłej znajomej ze wspólnych spacerów czy może kogoś więcej? Nie dawało mi to spokoju. Nie chciałam tego z nikim roztrząsać, ale też nie mogłam tak całkiem wytrzymać w milczeniu. Chociaż Ben mi się trochę podobał, to przecież prawie go nie znałam, nic o nim nie wiedziałam oprócz kilku szczegółów z przeszłości. Nie wiedziałam, do kogo przyjeżdżał i kto był właścicielem Maksa. Ben zjawiał się zawsze znienacka i nie zauważyłam dotąd, z której strony nadchodził. – Luiza – szepnęłam do psi leżącej na mojej kanapie, ale nawet nie drgnęła. – Luiza! – zawołałam. – Pomóż mi! Podniosła łeb i zaspana popatrzyła obojętnie. – Powiedz, co mam zrobić? Co ty zrobiłabyś na moim miejscu? Z wyrazu jej pyska wywnioskowałam, że bardzo chce zrozumieć, o co mi chodzi, ale jej się nie udaje. – Powiedz mi, proszę, albo chociaż merdnij ogonem. – Podeszłam do niej, kucnęłam przy brzeżku kanapy i złapałam jej łeb w swoje dłonie. Popatrzyłam jej w oczy, ale Luiza zaczęła odwracać głowę. Wiem, że nawet najmądrzejszy pies nie jest w stanie mi pomóc, że jednak muszę porozmawiać z Ewą. Uspokoiłam wyraźnie zaniepokojoną Luizę głaskaniem po głowie. – Przepraszam, nie chciałam cię zdenerwować. Śpij, dziewczynko… – Położyła łeb, ale nie spuszczała ze mnie wzroku. – Śpij, kochanie – szepnęłam z uśmiechem. – Nie przejmuj się. Poprosimy ciotkę Ewę o pomoc. Zaraz do niej zadzwonię, na pewno przyjdzie i jak zawsze ustawi mnie do pionu. Sięgnęłam po telefon i z pewnym oporem wystukałam numer. Długo nie odbierała i już chciałam się rozłączyć, gdy usłyszałam zasapany głos: – Słu…cham. – Cześć, Ewuniu! Bardzo sapiesz, kochanie… Czyżby znowu wolna chata? – Niepoważna jesteś! – warknęła. – Wieszam firanki… – Szkoda… – Czemu? Będzie ładnie i czysto na święta. Ty oczywiście na Wigilii u nas? Moi będą. Mama już o ciebie pytała. Ma problemy z prezentami – zachichotała. – Chciała ci czajnik elektryczny kupić, ale wybiłam jej to z głowy, czajnik możesz sobie kupić sama, przynajmniej będzie taki, jak tobie się podoba, a nie mojej mamie. Mam rację? – Masz. – Co chciałaś? – Pogadać. Mam mały problem… – Jak mały, to musi poczekać do jutra. Nie mam już siły, a jeszcze dużo mi zostało. Stasia nie ma, Hania uczy się do sprawdzianu, więc muszę sama posprzątać to, co rozpętałam. – Mam przyjść ci pomóc? – Nie, ale dzięki. – Okej. – To pa… – Pa.
Jakoś wytrzymam. Ewa przypomniała mi, że już najwyższy czas zrobić podchoinkowe zakupy. Najgorsze, że ja – tak jak jej mama – nie miałam pojęcia, co komu kupić. Wczoraj zadzwoniła moja mama i bardzo mnie namawiała na spędzenie świąt u niej. Argumentowała to tym, że ma być ciocia Irena i moje „ukochane” kuzyneczki wraz z mężami i ich rozwrzeszczanymi bachorami. Ma się pojawić również przeze mnie „bardzo lubiany” samotny wuefista, starszy ode mnie o piętnaście lat i jak dotąd nadal do wzięcia. Mama swata mnie z nim od mojego rozwodu i nie wiem, czy bardziej chodzi jej o mnie czy o niego. Facet może jest w porządku, ale ja nie bardzo wiem, o czym z nim rozmawiać, bo on interesuje się tylko sportem. Jakakolwiek podjęta przeze mnie próba rozmowy na inny temat i tak zawsze kończy się jego opowieściami o wyczynach naszych wspaniałych skoczków, pływaków albo jeszcze innych supersportsmenów. Niestety, ja na ten temat nie mam nic do powiedzenia i nasze rozmowy zawisają w próżni. Towarzystwo kuzynek też mi nie odpowiada, bo namiętnie wyciągają ze mnie wiadomości, żeby je potem przetworzyć, przerobić i w innej już całkiem wersji podać dalej. Po jakimś czasie te przeróbki powracają do mojej mamy i muszę jej długo tłumaczyć, że to tylko bajki. Przyjmuje moje tłumaczenia, ale nie jestem pewna, czy mi wierzy. Czasami wydaje mi się, że nie. Ciotka przymruża oczy i patrząc na mnie świdrującym wzrokiem, wypytuje o Jerzego. Dlaczego się rozwiodłam, skoro on był taki przystojny i utalentowany, dlaczego nie miałam z nim dzieci, bo przecież to one cementują związek? Gdybym się postarała, to na pewno bym z nim była, i to, że jednak jestem sama, zawdzięczam tylko mojej upartej naturze. Powinnam o niego lepiej dbać, toby nie spoglądał w inną stronę. Te wywody za każdym razem podpiera swoim długim stażem małżeńskim, a co za tym idzie, niepodważalnym doświadczeniem. A ja wiem, że to wszystko jej osobiste bajeczki, w które ciotunia święcie wierzy. Od jakiegoś czasu nie mam ochoty udowadniać jej, jak bardzo się myli. Mój wujaszek, o którego cioteczka tak wspaniale dba, nie jest święty, chociaż za takiego w rodzinie uchodzi. Wiem o tym, bo spotkałam go w zeszłym roku na randce z dużo młodszą ode mnie długowłosą blondynką. Miał facet pecha. Raz zostałam porwana przez Ewę na wycieczko-zakupy do sąsiedniego miasta i weszłam wprost na tę parę. Szkoda, że ciociunia nie widziała jego spłoszonej miny. Też byłam zaskoczona i nie wiedziałam, jak się zachować. Podejść czy udawać, że go nie znam. Wybrałam to ostatnie i o niczym ciotce nie powiedziałam. Ostatecznie to ich życie i jego sumienie. Już widzę reakcję mojej mamy na wieść, że jej jedyna córka rozbiła tak idealne małżeństwo jej jedynej i najukochańszej siostry. Wujaszek od tamtego spotkania zachowuje się inaczej. Nie dowcipkuje w swój niewybredny sposób, nie kokietuje mnie, co mu się do tej pory nagminnie zdarzało. Pozostało mu tylko jedno, czego okropnie nie cierpię, tym razem porozumiewawcze puszczanie do mnie oczka. Przy stole w milczeniu podaje mi zawsze najlepsze kąski i pilnuje, żebym miała pełny kieliszek. Jak się domyślam, jest to jakaś forma wdzięczności z jego strony. Na samą myśl, że miałabym na własne życzenie przeżywać te rodzinne męki, rezygnuję, nawet gdybym miała naprzeciwko mojego talerza posadzić lalkę i z nią zjeść barszczyk z uszkami. Na szczęście nie muszę tego robić, bo co roku jestem u Ewy i z radością spędzam ten czas z jej rodziną. Uwielbiam jej mamę i to uczucie jest w pełni uzasadnione i odwzajemnione. Tata też jest super. Prawdziwy dziadek z sumiastym wąsem i niezapaloną fajką. Pod marynarką ukrywa szelki, które widać, jak siada w fotelu i z wielką czułością przytula swoje wnuki. Hania już rzadziej korzysta z dziadkowych kolan, ale Jacek jest na nich non stop, czym wprawia dziadziusia w niekłamany zachwyt. Rozpakowywanie prezentów odbywa się wśród śmiechów i okrzyków, bo rodzice Ewy zawsze wymyślą coś atrakcyjnego, niebanalnego i wszyscy czekają na to cały rok. Dlatego już najwyższy czas ruszyć kuper i zabrać się do poszukiwania czegoś dla każdego członka mojej przyszywanej rodziny. Z dziećmi nie ma problemu. Hania już powoli staje się panienką i każdy modny ciuch sprawia jej
przyjemność, tym bardziej że Ewa jest dosyć oszczędna i nie kupuje im tak często czegoś nowego. Od tego Hania ma ciocię Magdę. Jakoś dla niej potrafię wybrać coś kolorowego, czym będzie się chwalić przed koleżankami, co wzbudzi jej szalony zachwyt, za co dostanę mnóstwo buziaków. Jacuś zbiera klocki Lego, więc z nim też nie ma problemu. Ewie ze względu na dzieci, na których wykształcenie przeznacza większość swoich finansów, też łatwo jest wybrać prezent. Jej szafa pozostawia wiele do życzenia. Problem stanowią Staś i pan Henryk, bo ileż to można kupować tytoniu do fajki albo alkoholu w pięknych butelkach. Wzięłam do ręki gazetki, które znalazłam w skrzynce na listy, i zaczęłam przeglądać ofertę narzędzi, które każdy porządny mężczyzna powinien mieć w domu, ale i tu nie znalazłam nic godnego uwagi. I tak właśnie zaczynają się moje coroczne rozterki prezentowe. Tym razem zabrałam na zakupy Elżbietę, korzystając z jej ogromnych pokładów wdzięczności za załatwienie posady. Musiałam jedynie wysłuchać jej opowieści o wspaniałych współpracownikach, a przede wszystkim o jednym bardzo przystojnym i miłym magistrze ekonomii, który zawsze służy Elżbiecie radą i pomocą. Nie była wcale zdziwiona, że rano parzy jej też kawę i przynosi świeże drożdżówki. Widocznie uznała, jak zawsze, że jest inna od innych i to absolutnie normalne. – Zadajesz dziwne pytania – oburzyła się. – On to robi ze zwykłej uprzejmości! – Oczywiście – odparłam spokojnie. – Innym dziewczynom też robi? – No co ty?! – znowu się oburzyła, patrząc na mnie figlarnie. – Tylko mnie. Czemu porównujesz mnie z nimi? – Przepraszam – zaśmiałam się. – Ty oczywiście jesteś wyjątkowa… – Oczywiście – spojrzała kokieteryjnie. – Absolutnie wyjątkowa. – Andrzej o tym wie? – zapytałam. – O czym, Magduniu? – wyszeptała, udając obojętność, wpatrzona w metkę okropnie brzydkiej sukienki. – O tych kawach? Wzruszyła ramionami. – Nie musi… – Aha… Znalazła mi prezent dla Stasinka i podpowiedziała, co mam kupić dziadkowi. Resztę załatwiłam sama i już mogłam spokojnie oczekiwać świąt Bożego Narodzenia. Wigilia w tym roku wypada w niedzielę, ku radości wszystkich pań domu, i mojej też. Nie mam w planie szalonych porządków, ale upiec coś sobie muszę i zrobię to z wielką chęcią, bo mam nowy przepis na sernik. Makowce zawsze piecze Ewa, bo jej wychodzą, a mnie nie, mimo że już parę razy próbowałam, dlatego urządzimy sobie handel wymienny i w ten sposób będę miała i jedno, i drugie. W drugi dzień świąt idę do mamy, boby się całkiem na mnie obraziła, a i tak wiem, że Mariusz tam będzie i znowu zacznie przynudzać o tym swoim sporcie. Zastanawiałam się tylko, czy rozłożyć moją starą choinkę, bo jest bardzo brzydka. Taka biedna, łysa i właściwie powinna już spocząć w śmietniku, ale nie mam sumienia jej tego zrobić i co roku wypakowuję ją z woreczków i stawiam na komodzie. Teraz, odkąd mam swoje auto, mogłabym objeździć markety i kupić sobie inną, ładniejszą. Może większą? Zastanowię się. Tę malutką mam przez Luizę, bo pierwotnie choinka była duża i puszysta, ale moja kochana psia, będąca jeszcze szczenięciem, wprawdzie już dużym, ale jeszcze psotnym, pod moją nieobecność pozrywała wszystkie ozdoby i obgryzła dolną część gałązek. Byłam przerażona, czy się nie rozchoruje, ale obyło się bez interwencji weterynarza. Ogólnie rzecz biorąc, nadal czekają mnie jeszcze zakupy, zakupy i zakupy, które nastrajają mnie bardzo pozytywnie i to chyba widać na mojej twarzy, bo Andrzej spojrzał dzisiaj na mnie jakoś inaczej. A może tylko mi się zdawało? Chyba nie. Może to magia świąt tak na wszystkich działa? No nie wiem…
Podszedł do mnie i zapytał, co robię w sylwestra. Odpowiedziałam mu to samo co Benowi, oczywiście nie wspominając o jego zaproszeniu. Wydawało mi się, że się zmartwił. Gdy zapytałam, czemu chce wiedzieć, odpowiedział jakoś tak wymijająco i na tym się skończyło. Wzięłam się do uczciwej pracy i zapomniałam o jego pytaniu, aż do powrotu do domu. Żałowałam, że jednak się nie dowiedziałam. Postanowiłam zadzwonić i zaspokoić swoją ciekawość. – Cześć, Andrzejku – powiedziałam, słysząc jego niski głos. – Nie daje mi spokoju, dlaczego pytałeś mnie o zabawę sylwestrową. – To nic ważnego – odpowiedział jakoś cicho. – Skoro zapytałeś, to widocznie jednak tak. – No może… Ela… – zaczął, ale nie dokończył. – Chcecie mnie gdzieś porwać? – Tak… to znaczy nie… – Andrzej – zirytowałam się, bo nic z tego nie zrozumiałam. – Może daj mi Elę i ona mi to wyjaśni. – Ona nic nie wie. – Nie rozumiem. – Potem… w pracy. Usłyszałam głos Elżuni pytający, kto dzwoni, i trochę mętną jak na mój gust odpowiedź, która mnie bardzo zdziwiła i zastanowiła. Czemu on z tego robi tajemnicę? – Okej – odezwałam się, przerywając ciszę. – Pogadamy jutro. Cześć. Wyłączył się, nie odpowiadając mi. Na drugi dzień niczego mi nie wyjaśnił, a ja zapomniałam zapytać, a właściwie nie miałam czasu, bo do biura wkroczył ze świątecznymi życzeniami nasz ulubiony i współpracujący z nami właściciel firmy budowlanej. Jest bardzo hałaśliwy i pewny siebie. Jego wizyty, te mniej oficjalne, rozbijają nam cały dzień. Rozsiada się przy biurku najładniejszej dziewczyny i zaczyna opowiadać kawały, które sypią się z niego jak prezenty z mikołajowego worka. Wszyscy odstawiają papiery na bok i zaśmiewają się, tak że słychać to w całym biurowcu. Do tego jeszcze musimy robić sobie kawę, bo on przywozi nam ciastka różnego rodzaju od przyjaciela cukiernika i pilnuje, czy wszyscy zajadają. Pieczone są podobno specjalnie dla nas na jego, to znaczy pana Arkadiusza, zamówienie. Do takiej samej imprezy dochodzi przed każdymi świętami. Najlepsze są ostatki, wtedy po biurkach walają się sterty pączków i każdy petent wychodzi od nas napączkowany po brzegi. Na początku Andrzej bardzo się złościł, ale teraz już przestał, ostatecznie to tylko jeden przedświąteczny dzień. I tak wiadomo, że wszyscy myślami są już gdzieś indziej. Działanie pana Arkadiusza nie jest oczywiście charytatywne i ma swój konkretny cel, o czym wszyscy w biurze dobrze wiedzą, kpiąc sobie z niego, ale ciastka są naprawdę bardzo dobre i jest ich zawsze bardzo dużo, ku zadowoleniu wszystkich łasuchów z Andrzejem na czele. Ciastka szybko się skończyły i ostatni przedświąteczny dzień pracy też. Przed wyjściem poszłam złożyć Andrzejowi życzenia. Takie bardziej osobiste, bo wszystkim pracownikom, jak co roku, składaliśmy razem. – Czego mam ci życzyć? – zapytałam w drzwiach. – Tego, czego byś i sobie życzyła – odpowiedział, pakując jakieś dokumenty do teczki. Patrzyłam, jak biedna pęcznieje w oczach. – Będziesz pracował w święta? Popatrzył na mnie poważnie. – Trzeba się czymś zająć, nie sądzisz? – Chyba trzeba odpocząć? – Ty będziesz?
– Tak. – W domu czy gdzieś wyjeżdżasz? – Nie wyjeżdżam, nie mam dokąd. Siedzimy z Luizą w domu. – Całe święta? – Chyba tak. Zajrzę tylko do mamy. – My niestety mamy gości, a ja w tym roku jakoś nie mam ochoty na wizyty. – Rozumiem – mruknęłam ze współczuciem. Podczas naszej rozmowy teczka zaczęła pękać w szwach, aż wreszcie Andrzej skończył się nad nią znęcać, próbując zapiąć jej zamek, ale wyraźnie przesadził, bo nie bardzo mu się to udawało. Zrezygnowany opuścił ręce. – Nawet teczka ma mnie w nosie – powiedział. Podeszłam do biurka. – Pomogę ci – i razem z nim, w tej samej chwili, złapałam za uszko zamka. Nasze ręce przytuliły się do siebie i nie próbowały się odsunąć. Podniosłam głowę, Andrzej zrobił to samo. Przez chwilę bez słowa patrzyliśmy sobie w oczy. – Panie dyrektorze – doleciał do nas głos sekretarki – mogę już iść? – Tak – odezwał się, nie spuszczając ze mnie wzroku. – Do widzenia i wesołych świąt! – zawołała z sekretariatu. – Do widzenia – odpowiedzieliśmy chórem, a ja dodałam: – Wesołych! – i nieznacznie uśmiechnęłam się do Andrzeja, zdejmując rękę z teczki. – Pójdę już – szepnęłam. W milczeniu odprowadził mnie wzrokiem aż do drzwi. Uciekłam, bo poczułam wielką ochotę na pocałowanie go i gdybym jeszcze chwilę spędziła w jego biurze, to chybabym nie była w stanie się opanować. Wydaje mi się, że nie tylko ja miałam na to ochotę. Na pewno nie tylko ja. Było to dla mnie bardzo, bardzo zaskakujące… Po tylu latach… Jak dobrze, że to już ten czas. Spakowałam to, co miałam dla wszystkich, zapakowałam ładnie przyrumieniony sernik, wpakowałam Luizę w obrożę i siebie w sukienkę, do tego dołożyłam nowiutkie rude czółenka, bo Boże Narodzenie w tym roku jest jak Wielkanoc. Zima, która jeszcze do niedawna zasypywała nas śniegiem, odeszła, chcąc chyba odpocząć, i pozwoliła zająć swoje miejsce czemuś, co bardziej przypominało przedwiośnie. Cieplutkie, słoneczne i prawie kwitnące. Przyroda zmylona aurą zaczęła wystawiać pąki i malutkie bazie, które zauważyłam na krzaku koło biurowca. Ostatnie spojrzenie po domu i w lustro. Rozterka, czy wyłączyć światełka na nowej choince, którą jednak kupiłam, czy nie? Ciemność, smycz w ręce i porządne zamknięcie drzwi na wszystkie zamki, bo podobno najwięcej włamań jest w święta pod nieobecność właścicieli. Ja wprawdzie będę w bloku obok, ale przecież nie spędzę całego czasu u Ewy na spoglądaniu w okno, czy przypadkiem u mnie się nie zaświeciło. Tak uzbrojona udałam się na to jedyne w roku spotkanie z ludźmi, których bardzo lubię, cenię i szanuję. Idąc z tymi wszystkimi workami obijającymi mi się o łydki, zauważyłam w oddali Bena z Maksem, ale Luiza nie zareagowała, więc chyba to był jednak ktoś inny. Ben od tej naszej telefonicznej rozmowy więcej się nie odezwał, a Ewa nie była w stanie do mnie przyjść, bo cała jej rodzinka leżała przeziębiona w łóżku i jak już ich podleczyła, to i ją złapało, a że u niej nie ma warunków na babskie pogaduszki, bo zawsze ktoś się po domu kręci, więc ja, mająca problemy z wywnętrzaniem się, nie powiedziałabym nic i zaplanowana rozmowa tak czy inaczej wzięłaby w łeb. Może to i dobrze, bo zrobiła się nieaktualna, ale nie z mojej winy. Zadzwoniłam do drzwi i jak zawsze usłyszałam za nimi okrzyki radości. Chciałam pomóc w przygotowaniach, ale w kuchni Ewy swobodnie mieszczą się tylko dwie osoby i ze mną byłoby już zbyt
ciasno. Pozostało mi więc prowadzenie przemiłej rozmowy z panem Henrykiem, bo Stasinek z dziećmi kończyli ubieranie świątecznego drzewka według instrukcji Ewy. Nie ma porównania między świętami, które pamiętam z dzieciństwa, a wspaniałą atmosferą panującą w tym mieszkaniu, którą tworzą ci ludzie. Mam nadzieję, że może kiedyś, jak już spotkam tego jedynego, uda mi się stworzyć coś tak ciepłego, rodzinnego, pełnego tak prawdziwej miłości, czułości niewymuszonej, coś, czego będąc świadkiem, w jakiś tam sposób zazdroszczę. Chociaż Ewa jest mi bardzo bliska, a jej dzieci kocham jak własne, to jednak chciałabym sama doświadczać tych wszystkich uczuć widocznych na ich twarzach. Po kolacji, która w magiczny sposób zniknęła z talerzy bardzo szybko, zabraliśmy się do rozpakowywania prezentów i jak zawsze śmiechu było co niemiara. Nawet to u nich jest inne. Nie jest ważne, ile jakiś prezent kosztuje i czy ma firmową metkę, ale raczej liczy się to, ile w nim jest pomysłowości i zaangażowania osoby obdarowującej. Ja dostałam wspaniały sweterek, który – jak zauważyłam – sama na drutach zrobiła mama Ewy. Była do niego dopięta ozdobna kartka z narysowanym za pomocą cieniutkiego piórka zimowym krajobrazem, moim imieniem i świątecznymi życzeniami. To z kolei robota ojca Ewy, który ma więcej zdolności od mojego eks. Zbieram te wszystkie kartki w malutkim pudełeczku, które głęboko chowam i których nikomu nie pozwalam dotykać, bo są tak misternym dziełem, że obawiam się o ich żywot. Teraz też pieczołowicie zapakowałam wspaniały zimowy krajobraz i delikatnie ułożyłam w papierowej torbie. Sweterek w norweski wzór przymierzyłam, żeby zrobić przyjemność mamie Ewy i sobie. Jest swoistym arcydziełem i chciałam zobaczyć, jak w nim wyglądam. – To nie ma czajnika? – zapytałam Ewę szeptem, jak stałyśmy w przedpokoju przed lustrem. – Żartowałam – uśmiechnęło się do mnie jej odbicie. – Przecież znasz moją mamę. – Znam – moje też się do niej uśmiechnęło. – Pójdę już, jesteś zmęczona, odpocznij sobie. Gdybyś chciała, to zapraszam jutro do mnie na kieliszeczek dobrego wina. – Wieczorem? – Oczywiście, jak już będziecie wolni. – Przyjdę sama, bo Stasinek wsiąknie przed telewizorem. Musi przecież pooglądać filmy, które zna już na pamięć. Co roku to samo… – Czekam… Pożegnałam się ze wszystkimi i po tym, jak Ewa odwiozła mnie windą na dół, poszłam objuczona niczym wielbłąd do pustego mieszkania. Powiał chłodny wiatr i poczułam, że chyba pani zima zwróciła swój lodowaty wzrok w naszą stronę i powróci, szczypiąc mrozem w nosy, uszy i ręce, a na dodatek zasypie nas śniegiem. Rozbawiona Luiza ciągnęła mnie w stronę parku, a ja ją w stronę ciemnej klatki schodowej. Wacław chyba nie zauważył, że żarówka w lampie już dwa dni temu zdechła i trzeba po ciemku wchodzić do domu. Psia szarpnęła mnie mocno, ale tym razem w stronę wejścia. Okropnie tą wizytą była znudzona, bo pora jej codziennego spaceru już dawno minęła. – Zaraz pójdziemy – powiedziałam do niej głośno. – Jakbyś mogła tak nie ciągnąć, bo mam pełne siatki. Słoiki mi się potłuką i nie będę miała pysznych grzybków w occie i miodu prosto z pasieki. Słyszysz?! – Będziesz miała – usłyszałam z ciemności i żołądek skurczył mi się ze strachu. Luiza radośnie zamerdała ogonem i szarpnęła z całej siły, gdy akurat wyciągałam klucze i ze względu na obcasy stałam na palcach na metalowej wycieraczce przed klatką. Zachwiałam się, obcas utkwił między prętami potrzebnej, acz złośliwej troszkę kratki. Wypuściłam smycz i z reklamówką w ręce wylądowałam w objęciach mężczyzny, który zdążył wysunąć się z cienia.
– Ben! – krzyknęłam z zaskoczenia i bólu, który poczułam w wykręconej stopie unieruchomionej w uwięzionym bucie. Moja lewa noga zdecydowanie ma pecha. – Co ty za balety odstawiasz na mój widok?! – roześmiał się. – Nie na twój widok, tylko ze strachu – powiedziałam, próbując stanąć prosto o własnych siłach, ale nie bardzo mi się to udawało. Byłam teraz bardzo bliziutko, prawie dotykałam nosem jego twarzy. Przestał się uśmiechać, spoważniał i wpatrywał się w moje usta. – Pomóż mi, proszę, boli… – szepnęłam i dodałam normalnym już głosem, udając złość: – Mogłeś stać w słońcu, a nie ukrywać się w mroku. Bez słowa pochylił się nad moim butem i opędzając się od mokrego nosa uradowanej Luizy, parsknął śmiechem: – Magduniu, o tej porze nawet w lecie słońce już jest na drugiej półkuli. – Ojej! – krzyknęłam, bo mnie troszkę zabolało. Schyliłam się też, odstawiając ciężką torbę, i dodałam: – Chodziło mi o światło! – Chyba księżyca – bąknął z przekąsem, prostując się. – Wszystko jedno jakie, byleby było cię widać – powiedziałam zgięta wpół, z pretensją w głosie, próbując sprawdzić zadrapania na obcasie moich nowych butów. Udał, że nie słyszy, i znowu przysunął się bliżej. – Wesołych świąt – powiedział, jak się wyprostowałam, i pocałował delikatnie w policzek, podając mi malutki pakuneczek, który odebrałam. Odrobinę speszona podniosłam odłożone wcześniej reklamówki. – Wesołych… – odpowiedziałam zaskoczona i zmartwiona, bo nie spodziewałam się, że go zobaczę, i nic dla niego nie miałam. Stał bardzo blisko i widziałam jego oczy, w których błądził jakiś chochlik. Przyciągnął mnie silnym ramieniem i delikatnie pocałował w usta. Odchylił się, spojrzał mi w oczy i pocałował jeszcze raz, ale już inaczej. Namiętniej. Nie mogłam nic zrobić, bo w moich rękach znowu tkwiły torby ze świątecznymi skarbami. Zresztą chyba nawet nie chciałam nic robić… – Idziesz na górę? – zapytał po chwili, odbierając ode mnie reklamówki. Przytaknęłam. – To chodź – powiedział cicho, podniósł smycz i pociągnął energicznie drzwi. Byłam tak zaskoczona, że w pierwszej chwili nie zwróciłam nawet uwagi na to, jaki numer piętra wybrał w windzie, po prostu do niej weszłam. Nie znał tylko numeru mieszkania, bo stanął w połowie korytarza i czekał na mnie. Podeszłam z kluczami w dłoni i przez ułamek sekundy dopadły mnie wątpliwości. A jeśli… Przecież go nie znam… Odpędziłam je ruchem ręki, tak jak odgarnia się opadającą na oczy grzywkę. Nie przypuszczam… Wszedł i od razu udał się do kuchni. Widziałam, jak ostrożnie stawia na stole pełne reklamówki, a potem z kieszeni kurtki wyciąga butelkę wina. – Muszę iść z Luizą… – Pójdę z tobą. – Przebiorę się najpierw… – Poczekamy, prawda? – powiedział do Luizy i pogłaskał ją po głowie. Poszłam do mojej malutkiej sypialni i pośpiesznie wyciągnęłam dżinsy i sweterek. Przez nie do końca domknięte drzwi słyszałam, jak rozmawia z psią, jak opowiada jej o Maksie. Ubrałam się i wróciłam do nich. Podał mi kurtkę i wyszliśmy, zatrzaskując drzwi. Na dole dotknął mojej dłoni opuszkami palców i widząc, że jej nie odsuwam, złapał tak jak wtedy w markecie. Bez słowa, bez jakiejkolwiek zmiany na
twarzy. Więc wtedy… Odpięłam smycz, Luiza spokojnie podreptała na trawnik i jak prawdziwa dama przykucnęła, schowana za krzaczkiem. – Wiesz, że kiedyś miałem boksera? – odezwał się. – Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Też był pręgowany, jak Luiza. Był najwspanialszym psem na świecie… i bardzo mądrym… – zamyślił się. – Bardzo go kochałem… – Co się z nim stało? – To, co ze wszystkimi. Przyszedł jego czas. – Przykre. – Był ze mną prawie od pierwszych moich dni. Pilnował mnie, jak byłem malutki, czekał pod płotem, gdy wracałem ze szkoły. Gwizdałem z daleka, a on mi odpowiadał takim specjalnym krótkim szczekiem. Potem czekał, aż zjem obiad, i szliśmy na spacer. Czasem brałem rower i… Raz przez niego rozbiłem głowę. Musieli mi szyć. Na pamiątkę mam bliznę pod włosami… Ale to nie była jego wina, on po prostu nie lubił dużych psów, a ja nie zauważyłem dobermana. Pociągnął, a ja wylądowałem na ziemi. Ale go nie puściłem. Mama się tylko przestraszyła, bo krew zalewała mi oczy. – Jak miał na imię? – Bard. Tak miał w papierach. Psi arystokrata. – Luiza nie ma papierów. – To czemu Luiza? – Gdy ją dostałam, byłam akurat w trakcie kolekcjonowania starych filiżanek. Jedna z nich pochodziła z fabryki porcelany Luiza. – To prawie taka historia jak z Benedyktem! – zaśmiał się. – Rzeczywiście, podobna. Dalej szliśmy już bez słowa, nadal trzymając się za ręce. Noc była jasna, księżyc w całej swojej okazałości oświetlał nam drogę. Jego okrągła buzia spoglądała na nas z uśmiechem, ale ja wiedziałam, że zapowiada to nadchodzący mróz. Szkoda, bo dzisiejsza noc jest prawie marcowa, brakuje tylko zapachu wilgotnej ziemi. Niemiły tylko ten zimny wiatr, który na otwartej przestrzeni wiał coraz to mocniej. Przytuliłam się do Bena i zrobiło mi się cieplej, mogłabym tak w milczeniu spacerować i spacerować. W poświacie księżyca park był jakiś inny, nierealny, bajkowy. Białawe, bezlistne drzewa z powykrzywianymi konarami splatały się nad naszymi głowami, tworząc swoisty baldachim, przez który docierało białe światło płynące prosto z nieba. I tylko nasze cienie kładące się ciemnymi plamami na chodniku przerywały tę srebrzystość. Nie zdziwiłabym się, gdybym nagle w tej księżycowej ciszy usłyszała dzwoneczki i na ścieżce pojawiłaby się wróżka w długiej, zwiewnej sukni mieniącej się brokatem. Sceneria idealna, wręcz filmowa, bo wiatr poruszał czubkami drzew, gałęzie stukały o siebie, a pod nogami szeleściły wyschnięte jesienne liście. Chwilami zwijały się w wirujący lejek, tak jakby były żywe i tańczyły w tę dziwną, czarodziejską noc. W parku było całkiem pusto, sama na pewno bym się tu nie wybrała, ale z Benem u boku czułam się bezpiecznie. Przyszło mi do głowy, że teraz mógłby pocałować mnie jeszcze raz albo nawet i więcej razy, ale nie zrobił tego, tylko przypomniał sobie o winie stojącym na stole i czar prysł, a ja wróciłam na ziemię, wspomniałam o serniku własnej roboty i to chyba zaważyło na podjętej przez niego decyzji o natychmiastowym powrocie do domu. Pod drzwiami poprosiłam go o klucz. – Nie mam – stwierdził z rozbrajającą szczerością. – Jak to nie masz?! – podniosłam głos. – Zatrzasnąłeś drzwi!
– Bo wyszłaś! – wzruszył ramionami. Przykucnęłam pod ścianą i złapałam się za głowę. – To jak wejdziemy? – Trzeba się będzie włamać – stwierdził, drapiąc się po głowie. – Ale jak? Za pomocą czego? Nie mamy żadnych narzędzi! – Nie wiem – przyznał i przestał się drapać. Widać było, że intensywnie myśli. Nagle uniósł dłoń i skierował wskazujący palec w moją stronę. – Mam – uśmiechnął się. – Wy tu zostańcie, a ja pójdę do kuzyna. – Odwrócił się i sprężystym krokiem ruszył do windy. Podniosłam się powoli, pogłaskałam po grzbiecie zdziwioną, że nie otwieram, Luizę i mnie olśniło. Przypomniałam sobie, że jak się tu sprowadziłam, dałam Ewie zapasowe klucze i ona na pewno je ma. Chociaż nigdy z nich nie korzystała, to o ile znam jej sumienność, są schowane gdzieś głęboko w bezpiecznym miejscu. Podbiegłam do poręczy i zawołałam Bena, ale usłyszałam tylko trzask zamykających się na dole drzwi. – Luiza! Idziemy do ciotki po klucze, mam nadzieję, że jeszcze nie śpi! Zbiegłyśmy na dół. Zaczęłam rozglądać się po okolicy, mając nadzieję, że zdołam jeszcze zatrzymać Bena, ale on jak zawsze zniknął nie wiadomo gdzie. Skróciłam smycz i pognałyśmy do Ewy. Zapukałam cicho. Nie spała. Otworzyła mi w szlafroku, wysłuchała mojej nie do końca dokładnej opowieści i poszła do pokoju szukać. Stałam w przedpokoju i słyszałam, jak otwiera kolejne szufladki, mrucząc coś pod nosem. Po chwili, która była dla mnie wiecznością, ukazała się rozpromieniona z dwoma podobnymi kompletami kluczy. – Nie wiem, które są twoje. – Chyba te – powiedziałam, chociaż nie byłam pewna. – Weź oba komplety, potem mi oddasz – stwierdziła i przerzuciła je do mojej wyciągniętej dłoni. – Okej. Dobranoc. – Pa… W tym kluczowym szaleństwie zapomniałam, że nie lubię wind, wpakowałam się do jednej i nacisnęłam guzik z napisem „parter”. Gdy ruszyła, wydając dziwny dźwięk, zorientowałam się, że Luiza została u Ewy. Z duszą na ramieniu zjechałam na dół i nie widząc lepszego wyjścia, nacisnęłam ósme piętro. Ta paskudna skrzynka zaskrzypiała i zaczęła piąć się w górę jakoś wolniej, niż zjeżdżała. Znowu zapukałam cichutko, ale nikt mi nie otworzył. Przypuszczalnie Ewa z Luizą zjechały już drugą windą na dół. – Fajnie – mruknęłam i po chwili zobaczyłam przylepioną do szyby roześmianą twarz Ewy i mordę mojej psi. – Z czego się śmiejesz? – zapytałam, pchając z całej siły ciężkie drzwi. – Jak jeszcze trochę pojeździsz, to cię ta twoja fobia opuści – powiedziała, podając mi smycz. – Śmiej się ze mnie, śmiej – mruknęłam. – Idźcie już spać, bo Luiza źle wygląda… – stwierdziła z dziwnym uśmieszkiem, którego nie zrozumiałam, i zniknęła za przytrzymywanymi przeze mnie drzwiami. Pobiegłyśmy do domu. Luiza uznała ten mój bieg za świetną zabawę i zaczęła podskakiwać przed moimi nogami, próbując złapać zębami smycz. Raz jej się nawet udało, ale zaplątała łapę i musiałam przystanąć, aby ją wyplatać. Spocona i zasapana, z włosami rozwianymi na wszystkie strony zjawiłam się na moim piętrze i zobaczyłam rewelacyjną scenę. – Dobrze, że pani już jest, bo ja tu, pod pani drzwiami złapałem złodzieja, który bezczelnie grzebał
przy zamku. Podał się za pani znajomego, ale ja go pierwszy raz widzę. Wezwałem już policję, niech oni się nim zajmą – powiedział i wymownie spojrzał na Bena. – Wie pani, że jak oni sobie kogoś upatrzą, to opędzlują mu całe mieszkanie do zera? Nawet dywany ściągają. – Wiem, wiem i bardzo się cieszę, panie Wacławie, że pan tak dobrze nas pilnuje, ale ten pan faktycznie jest moim znajomym i pomaga mi otworzyć drzwi, bo zatrzasnęłam klucz w środku. – Naprawdę? – zdziwił się. – Przepraszam pana, ale w tej kurtce wygląda pan jak… – nie dokończył. – Policja zaraz tu będzie. Co im powiemy? – Najlepiej prawdę – odezwał się Ben, patrząc na Wacława z politowaniem. – Ma pan rację. Dopasowaliśmy klucze i weszliśmy z Benem do mieszkania. Pan Wacław postanowił poczekać na policję na dole. Umyłam ręce, nałożyłam Luizie żarcie do miski i zabrałam się do krojenia sernika, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Z nożem w dłoni poszłam otworzyć, a Luiza przerwała jedzenie i warcząc bulgotliwie, stanęła za mną. Nacisnęłam klamkę i zdążyłam tylko uchylić drzwi, gdy moje najdroższe pręgowane maleństwo rzuciło się w stronę policjanta, wydając z siebie straszliwy warkot. Nie miałam siły jej odciągnąć, bo widok jakiegokolwiek munduru działa na nią jak płachta na byka, ale na szczęście z pomocą przybył Ben i udało nam się zamknąć Luizę w sypialni. – Pani Zięba? – zapytał pan policjant, popychając dłonią przymknięte drzwi. – Tak – potwierdziłam, łapiąc klamkę. – U pani było włamanie? – znowu zapytał, zerkając w notatki. – Nie. – Jak to nie, jak ja mam zgłoszenie. – To pomyłka. – Niemożliwe – powiedział i zerknął na narzędzia odłożone pod ścianą przez Bena. – Spłoszyliście państwo ptaszka? – Nie, proszę pana. To moje narzędzia – odezwał się Ben. – Pan Zięba? – zwrócił się do niego pan mundurowy. – Nie. – A kto? – Znajomy tej pani. – Aha – pokiwał głową i spojrzał na niego badawczo. – Pana narzędzia i pan nie nazywa się Zięba? – Zgadza się. – Poproszę państwa o dokumenty. – Już, zaraz… – odwróciłam się w stronę garderoby i stwierdziłam, że nie ma na niej torebki, choć powinna tam być. Intensywnie starałam się sobie przypomnieć, gdzie ją ostatnio widziałam, bo przez moją głowę jak błyskawica przemknęła myśl o tym, że ją może zgubiłam albo – co gorsza – że mi ją ukradziono, a wiadomo, że damska torebka zawiera mnóstwo bardzo ważnych drobiazgów, ale najważniejsze są oczywiście dokumenty, o których ponownym wyrobieniu wolałam nawet nie myśleć. – Pana też – popatrzył na stojącego bez ruchu Bena jak na podejrzanego. – Nie mam – powiedział i widziałam, że sprawiło mu to satysfakcję. – Pani nie ma, pan nie ma, brakuje podstawy, żeby stwierdzić, że jesteście państwo najemcami tego lokalu. To ja poproszę z nami na komisariat. – A ja nie widzę podstawy do takiego zaproszenia – mruknął Ben i stanął w drzwiach w walecznej pozycji na nieco rozstawionych nogach. Spojrzałam na niego. Łagodny i uśmiechnięty dotąd Ben najeżył się i spoglądał wrogo na
przedstawicieli władzy. – Ale my widzimy – odezwał się drugi policjant za plecami tego pierwszego. – Proszę pana – odezwałam się, bo nie bardzo podobała mi się ta sytuacja. – Mogę wszystko wytłumaczyć i potwierdzi to pan Wacław, który zgłosił włamanie. – To jednak było włamanie – syknął ten pierwszy. – Nie było, tylko tak wyglądało – zaczęłam opowiadać o całym zdarzeniu z detalami, nie wyłączając opowieści o mojej jeździe windą, o Ewie w szlafroku, o Luizie pozostawionej u niej i wreszcie o panu Wacławie, który pomyślał, że Ben się do mnie włamuje, podczas gdy on chciał mi pomóc. Stali i słuchali, jeden nawet coś notował, ale chyba nie bardzo mu się udawało, bo ja mówiłam bardzo szybko. Chciałam po prostu, żeby już sobie poszli. Marzyła mi się gorąca herbata, a nie bezsensowne sterczenie w drzwiach. Chyba przekonało ich to moje opowiadanie, bo ukłonili się i poszli, a my nareszcie mogliśmy wbić zęby w pachnący, słodziutki serniczek z chrupiącą skórką. Zanim poszłam do kuchni, żeby wszystko przygotować, pomyślałam o zamkniętej Luizie. Otworzyłam drzwi do sypialni, ale Luiza pod nimi nie czekała, za to błotne ślady prowadziły na moją czyściutką pościel, na której rozłożyła się i słodko spała ich właścicielka. – Luiza! – zawołałam zła. – Zostaw ją – Ben zjawił się za moimi plecami. – Mój też zawsze chciał spać w łóżku, ale go nie wpuszczałem. Teraz żałuję. – Czysta pościel! – jęknęłam. – Posłałam rano. Objął mnie i poprowadził do pokoju. – Są ważniejsze rzeczy na świecie – szepnął. Zrezygnowana poszłam do kuchni, przygotowałam wszystko i postawiłam na tacy. – Pomóc ci w czymś? – usłyszałam za plecami. – Nie trzeba – uśmiechnęłam się do jego obrazu odbitego w kuchennym oknie. – Już idę. Nareszcie ja też usiadłam w fotelu. Ben wziął talerzyk z kawałkiem sernika i z zapałem zaczął zajadać ciasto. – Pyszne – stwierdził i sięgnął po jeszcze jeden kawałek, ale w połowie drogi jego wyciągnięta dłoń się zatrzymała. Zerkając w moją stronę, zapytał: – Mogę? – Oczywiście. Jeśli ci smakuje… Czy jest na świecie kobieta, która by nie pozwoliła? Chciał otworzyć przyniesione przez siebie wino, ale doszliśmy do wniosku, że jest już bardzo późno i należy wykorzystać resztę nocy na zasłużony odpoczynek. W drzwiach Ben pocałował mnie w policzek i zapytał, o której jutro idę na spacer. Umówiliśmy się, że weźmie Maksa, żeby się wybiegał, bo jego właściciele nie mają czasu na długie spacery i tylko gdy on tu jest, to ten duży, straszny pies korzysta z chwilowej wolności. Powiedział, że bardzo go lubi i świetnie się dogadują, że chciał im go nawet zabrać, ale nie chcą się zgodzić. – Na spacer idziemy około szesnastej, po obiedzie – powiedziałam, chociaż to było ewidentnym kłamstwem, bo przecież nie zamierzałam nazajutrz nic gotować. Chyba że… W mojej głowie zaczęło się formować pytanie, ale nie wiedziałam, czy powinnam je zadać. – Będziemy czekać tam, gdzie zawsze. – A może… – zaczęłam, bo już prawie doszedł do windy. – Tak? – zatrzymał się zaciekawiony. – Nie, nic, jesteś tu przecież u rodziny – machnęłam ręką. Bez słowa patrzył wyczekująco. – Może u mnie… – zająknęłam się. – Ugotuję coś… – uśmiechnęłam się przepraszająco.
Zawrócił, powoli podszedł do mnie i delikatnie objął. Pochylił się i patrząc mi w oczy, pocałował. Potem zapytał: – Na którą? – Na trzecią – udało mi się wyszeptać. – Będę. Odchodząc, pomachał mi dłonią i zniknął w czekającej na niego windzie. – O Boże! – jęknęłam, zamykając drzwi. Więc jednak… Położyłam się do upaćkanego ubłoconymi łapami łóżka i nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok i nic. Gdyby to było lato, już by świtało. Najpierw byłam rozmarzona, jakiś uśmiech błądził mi po twarzy, gdy myślałam o Benie. I ten pocałunek… Potem mój świetny humor zmroziły wątpliwości, czy dobrze robię. I wreszcie wróciły te bardzo niemiłe, które nazywają się tak niewinnie – wspomnienia. Z nimi nadpłynął cichy i podstępny lęk, który nie pozwala mi zapomnieć… A z drugiej strony Wigilia u Ewy i moje pragnienie posiadania kogoś bliskiego, kogoś, kto zawsze będzie obok, kogoś, w kim znajdę oparcie w trudnych chwilach, z kim podzielę się radością w tych szczęśliwych. Zobaczyłam rodziców Ewy, którzy, chociaż są ze sobą już prawie czterdzieści lat, nadal patrzą na siebie z miłością w oczach. Ja też tak chcę, bo tylko udaję, że mi dobrze w tej mojej samotni, że nie przejmuję się niczym, że jestem zaradna, silna i wolna i z tą wolnością jest mi tak cholernie dobrze. A to przecież nieprawda, jest mi źle i czasami nie pomaga nawet obecność Luizy. Wieczorami siedzę w ciszy, patrzę w oświetlone okna mieszkania Ewy i wyobrażam sobie, co tam teraz się u nich dzieje. Ewa kręci się po kuchni, sprząta po kolacji albo gotuje obiad na kolejny dzień, żeby był gotowy, gdy dzieci wrócą ze szkoły. Stasinek pilnuje, by spakowały się do szkoły, umyły zęby i nareszcie zniknęły w swoim pokoju, bo pora spać. Potem wygodnie rozsiada się w fotelu i ogląda wiadomości, czekając, aż ona do niego dołączy. Monotonia codziennego życia? Dla mnie właśnie ta monotonia jest wspaniała, cudowna i niedostępna… Ja jestem wolna… Poczułam, że sen nareszcie nadchodzi, i ostatnią moją myślą było: „Do dupy z tą wolnością”…
8
Zaspałam, bo jak już udało mi się zasnąć, zrobiłam to jak zawsze porządnie i konkretnie. Obudziła mnie Luiza, kładąc swoją mocną, chropowatą łapę na moich gołych plecach, co odczułam boleśnie i dzięki temu oczy otworzyły się od razu na całą swoją szerokość. – Wstaję – burknęłam i zerknęłam na zegarek, który ze szczerością godną porządnego czasomierza wskazywał bardzo nieciekawą godzinę. Zerwałam się i nawet nie umyłam twarzy, tylko włożyłam dres, cienką czapkę na rozwiane na wszystkie strony włosy, które pomimo intensywnego szczotkowania wyglądały gorzej niż tragicznie, wygodne adidasy i tak uzbrojona pognałam z Luizą na pierwsze sikanie. – Nie wąchaj, tylko sikaj – prosiłam. – Muszę zrobić jakiś obiad, a ty mi w tym nie pomożesz. Wszystko zamrożone i wymaga czasu, którego mam coraz to mniej – wycedziłam przez zaciśnięte zęby, bo było mi okropnie zimno. Tak jak zapowiadali, bardzo się ochłodziło i zaczął już wiać ten wschodni wiatr. Po niebie, które wczoraj było jeszcze błękitem, toczyły się ołowiane chmury zapowiadające opady deszczu albo, jak jeszcze się ochłodzi, śniegu. Pozwijana w kłębuszek, przebierając z zimna nogami, stałam i czekałam, aż Luiza załatwi swoje potrzeby. Doczekałam się i zziębnięta pobiegłam z nie bardzo zadowoloną psią w kierunku mojej klatki schodowej. – Nie miej takiej miny – odezwałam się, rozpinając jej obrożę. – Pobiegasz sobie dzisiaj z Maksem, aż będziesz miała ozór do ziemi. Co ja muszę zrobić najpierw? Umyć i zakręcić włosy czy rozmrozić mięso? Mięso, doszłam do wniosku, potem reszta. – Cholera, zawsze się poparzę, tak jakby trudno było to zapamiętać – zżymałam się głośno na swoją głupotę. I to jeszcze, żebym najpierw rękę włożyła, a nie od razu głowę… Myjąc pośpiesznie włosy, zastanawiałam się, czy nakręcić je na wałki, czy wysuszyć suszarką, co nie jest moją specjalnością. Z mokrymi, zawiniętymi w ręcznik poszłam do kuchni sprawdzić, czy kawałki indyka się rozmroziły i mogę je nastawić. Jeszcze nie, stwierdziłam, szturchając je palcem i wróciłam do łazienki z zamiarem nałożenia wałków. Już zaczęłam, gdy odezwał się mój telefon. Przez myśl przebiegło jak błyskawica, że to Ben, który dzwoni, by mi powiedzieć coś w rodzaju: „Obiad nieaktualny, bo…”. – Merry, Merry Christmas! – usłyszałam rozradowaną Elżunię. – Dobrze, że jesteś w domu, bo wybieramy się do ciebie z Andrzejem. Żal mi cię, że tak sama siedzisz, i namówiłam mojego kochanego męża na porwanie cię na obiad do restauracji, którą właśnie dzisiaj otwierają. – Ściszyła głos i dodała: – Nie chce mi się gotować, od kiedy pracuję i mam oficjalne wolne. Wczoraj to wymyśliłam, a Jędruś zgodził się bez problemu – zachichotała konspiracyjnie. – Pomysł świetny, ale ja… – O nie! Nie wywiniesz się, zresztą ileż to można siedzieć tej Ewie na głowie? Oni może też chcą odpocząć w rodzinnym gronie, nie sądzisz? – Elżuniu – zaczęłam, chcąc jej opowiedzieć o moim gościu, ale znowu mi przerwała, a ja poczułam, jak podnosi mi się poziom adrenaliny. – Bez gadania. Nie przyjmuję żadnej wymówki. Ubierz się ładnie, a my zaraz po ciebie podjedziemy – powiedziała rozkazującym tonem i się rozłączyła.
Ręce mi opadły z bezsilności. Dlaczego nie potrafię powiedzieć wprost, że mam inne plany? Nie! Nie tym razem! Wykręciłam do Andrzeja, bo wydaje mi się, że z nim się prędzej dogadam. – Cześć! Nie mogę iść z wami, chociaż bym chciała. Załatw to, proszę – wyplułam z siebie jednym tchem. – W porządku, ja też nie mam ochoty – odpowiedział bardzo spokojnie. Za spokojnie. – To nie to. – Każdy ma swoje sprawy. Załatwię, chociaż… Nie słuchałam tego, co chce mi powiedzieć. Tym razem ja przerwałam: – Dzięki i wesołych świąt. – Tobie też – usłyszałam, zanim się rozłączyłam. Ulżyło mi. Odłożyłam telefon, mając nadzieję, że już nic i nikt nie zakłóci mojego misternie ułożonego planu. Wybiła mnie z rytmu ta rozmowa. Otworzyłam lodówkę i stałam przyblokowana. Ratunku! – zawołałam w myślach, zdając sobie sprawę, że wpatruję się w otwartą szufladę zamrażarki, a czas ucieka i nie zwraca na mnie uwagi. Nie mogłam się zdecydować, czy może powinnam nastawić jeszcze zupę. Wiem, że niepotrzebnie stoję jak kołek w jednym miejscu, ale… Dobra, zrobię grzybową, jak te jego krasnoludki… – Potrzebuję łyczka kawy – wymamrotałam, bo chyba odkryłam przyczynę moich spowolnionych obrotów. Pstryknęłam pod czajnikiem i pobiegłam rozczesać wilgotne jeszcze włosy. Luiza zaciekawiona moim bieganiem najpierw zerkała tylko ze swojego kosza, ale widocznie doszła do wniosku, że dobrze by było pobiegać ze mną, bo porwała swoją ulubioną zabawkę i zaczęła wędrować za mną, popiskując gumową kurą miarowo ugniataną szczękami. Do mojego uzasadnionego zdenerwowania doszło zatem jeszcze rytmiczne pi, pi, pi, pi… Zalałam kawę i postanowiłam – nie wiem, czy dobrze – wypić ją spokojnie. Gdy tylko usiadłam, piszcząca, obśliniona kura wylądowała na moich kolanach i musiałam się pobawić z wyspaną i pełną energii najmilszą przyjaciółką. A czas… Resztka kawy nie wiem kiedy wystygła, ale to, co wypiłam, pomogło. Nastawiłam wszystkie gary w zawrotnym tempie. – Ten gaz chyba nie wie, co to znaczy się śpieszyć… – powiedziałam do siebie i krytycznie popatrzyłam na palniki, które wprawdzie nastawiłam na maksimum, ale i tak wydawały mi się jakieś słabe, malutkie i bardzo blade. Poprzykrywałam wszystko pokrywkami, niech będzie ekonomicznie, i pobiegłam do pokoju przygotować stół. Następny problem. Obrus czy serwetki, obrus czy serwetki? Serwetki! Zdecydowałam po paru przymiarkach. Wyjęłam kieliszki do wina i zobaczyłam, że są przykurzone. To kara za niezrobienie generalnych przedświątecznych porządków. Porwałam dwa i pobiegłam do kuchni w towarzystwie nadal zaciekawionej moim bieganiem Luizy. Jak umyję tylko dwa, a ktoś przyjdzie podczas wizyty Bena? Umyję wszystkie, stwierdziłam i pognałam po resztę. Postawiłam je na płycie zlewozmywaka i… bach. Jeden raczył zachybotać się i spaść na podłogę. Myślę, że nie miał zamiaru się potłuc, ale niestety to zrobił. – Wyjdź z kuchni – popchnęłam ciekawskie zwierzę. – Wyjdź, bo muszę pozamiatać szkło! – krzyknęłam. Popatrzyła na mnie zdziwiona, bo rzadko podnoszę głos, spuściła swój malutki kawałeczek ogonka i poczciwie podreptała do swojego koszyka. Zrobiło mi się przykro, nie chciałam na nią krzyczeć, ale było już późno, naprawdę późno, a ja na
dodatek nie wiedziałam, w co mam się ubrać, no i jeszcze te włosy. Pobiegłam do sypialni i otworzyłam szafę. Mam się ubrać elegancko czy tak bardziej zwyczajnie? Co, jeśli włożę wizytową sukienkę, a on przyjdzie w dżinsach? I na odwrót, ja włożę zwykłe spodnie i koszulkę, a on się wbije w garnitur? Zdecydowałam się na czarne spodnie i koronkową bluzkę, ale po przejrzeniu się w lustrze zrezygnowałam z tego i odłożyłam wszystko na łóżko. Wyjęłam następny komplet i ten również nie wzbudził mojego zachwytu. Załamana usiadłam na brzeżku łóżka i bezradnie wpatrywałam się w zawartość szafy, z której do tej pory byłam bardzo zadowolona. W bieliźnie pobiegłam do kuchni, bo usłyszałam wołanie kipiącej kapusty. Myśląc nadal o mojej dzisiejszej kreacji, wyjęłam sito i przechyliłam gorący garnek, aby odcedzić jego zawartość. – Cholera! – krzyknęłam, bo wrzątek chlapnął na mój goły brzuch, lewa ręka drgnęła i kapusta, zamiast do przygotowanego sita, wpadła do na szczęście czystego zlewozmywaka. – Jeszcze to! – zamruczałam, wygrzebując kapustę ze zlewozmywaka i zamiast wziąć jakiekolwiek narzędzie, robiłam to rękami, narażając palce na kontakt z bardzo gorącą jeszcze jarzyną. Po tych kulinarnych zmaganiach wróciłam do sypialni i zdecydowałam się na szarą bluzkę z połyskiem i nowe letnie spodnie, które kupiłam na wyprzedażach i których nie zdążyłam jeszcze włożyć, bo po upałach przyszły deszcze i nie było już tak ciepło, żebym mogła paradować w kwiecistych spodniach. Nie był to strój zbyt wyrafinowany, ale też i nie zwykły domowy. Do tego wygrzebałam cieniutki pasek i podkreśliłam talię. Pozostało mi jeszcze dobrać jakąś biżuterię i właściwie byłam gotowa. Poszłam jeszcze do łazienki sprawdzić stan moich włosów i zamarłam na widok tego, co zobaczyłam. Nie dość, że były częściowo mokre, to jeszcze beznadziejnie je pozawijałam. Rozwinęłam wałki do końca i włączyłam do kontaktu wtyczkę od suszarki. Trudno, nie będę tak śliczna, jak planowałam. Nie załączyłam jej jednak, bo rozległo się ciche pukanie i Luiza wydała z siebie to swoje śmieszne fuuu… wciągając głośno powietrze nosem utkwionym przy framudze. Rozpoznała pukającą osobę, bo ogonek wszedł na ostre obroty, a mnie serce na chwilkę zamarło. Jeśli to Ben, to leżę na łopatkach… Rozczesałam to, co ledwo się zakręciło, i podeszłam do drzwi. – Kto tam? – zapytałam, bo nie dorobiłam się jeszcze wizjera. – Pani Magdo, to ja – usłyszałam głos pana Wacława i napięcie opadło. Wypchnęłam zapierającą się Luizę do pokoju i otwarłam drzwi. – Dzień dobry – powiedział pan Wacław, nie patrząc na mnie, tylko zerkając, czy psia na niego nie napadnie. – Jak to się wczoraj skończyło? – Trzeba było przyjść – powiedziałam z lekką pretensją w głosie i pewnym zniecierpliwieniem, bo każda rozmowa to strata cennych minut. Niestety on o tym nie wiedział i widać było, że ma ochotę na dłuższą rozmowę, a ja nie chciałam być nieuprzejma. Zmartwiony popatrzył na mnie potulnym wzrokiem. – Chciałem, ale żona na mnie nakrzyczała, że mam nie wtykać nosa w nie swoje sprawy. – To akurat była pana sprawa, bo to nie ja dzwoniłam na policję. – To źle zrobiłem? – spuścił głowę jak nieprzygotowany uczeń. – I tak, i nie, bo gdyby to faktycznie był złodziej… – No właśnie, no właśnie – ożywił się. – Też tak myślę! – Ale nie był i mógł pan wszystko im wytłumaczyć na dole, a nie dopuścić do ich wizyty u nas. – Ma pani rację… Mogłem. Człowiek jest taki głupi… I wie pani co? Całe życie się uczy, a i tak głupi umiera. Co tak pachnie? – pociągnął nosem. – Nie pali się nic? – zaciekawiony wyciągnął szyję. Pociągnęłam nosem. – Pali się! – krzyknęłam i nie zastanawiając się, szybkim ruchem zatrzasnęłam drzwi.
Dopiero w kuchni skojarzyłam sobie, co zrobiłam. Podbiegłam do drzwi i otworzyłam je szybko, ale pan Wacław już zdążył zniknąć. Pocieszeniem było tylko to, że nic się nie przypaliło i mogłam zacząć formowanie fryzury. Oczywiście nie wyszło mi, chociaż robiłam to bardzo powoli i według wskazówek zaprzyjaźnionego fryzjera. Bezkształtna miotła pozostała miotłą i nic na to nie poradzę. Ostatnia kuchenna czynność i jestem gotowa. Fartuszek, paskudne żółte gumowe rękawiczki i… Wiedziałam, wiedziałam, za gładko wszystko poszło… Porwałam ze stołu telefon. Trudno było w gumowych rękawiczkach wybrać numer, trudno je szybko zdjąć, a przynajmniej tę jedną. – Ewa! Ratuj! Pożycz trochę ziemniaków… please… – jęknęłam. – Po co ci ziemniaki? – zdziwiła się, jakby nie obierała wielkiego gara prawie codziennie. – Najczęściej używa się ich do obiadu, Ewuniu. – Wiem – zaśmiała się. – Ale po co tobie? Coś gotujesz? W pierwszy dzień świąt? – Gotuję – mruknęłam, bo zapowiadało się na jakieś wypytywania. – Sobie? Oczywiście miałam rację. – Mam gościa – chciałam uciąć rozmowę na ten temat. – Przystojny? – drążyła dalej. – Skąd wiesz, że rodzaj męski? Może mama mnie odwiedzi? – Uhm… Jasne. Przemilczałam. – Masz ziemniaki czy nie? – Mam. Pół piwnicy. – A Hania mogłaby mi podrzucić? – Mogłaby, jak wróci. – Za ile wróci? – Już miała być. – Ja na trzecią muszę być gotowa – głos mi się załamał, bo nagle wydało mi się to wszystko bez sensu. To zaproszenie, Ben, moja fryzura i gotująca się zupa i na dodatek Hania, która jak zawsze się spóźnia. – To masz cholernie mało czasu… – stwierdziła Ewa, a ja się z nią zgodziłam. – Zaraz ci przyniosę. – Nie chcę cię męczyć. Przebiorę się i przyjdę. – Czekaj… – wyszeptała. – Jest. Gdzie ty znowu łaziłaś?! – krzyknęła do Hani, aż mnie ucho zabolało. – Zaraz ci przyniesie – powiedziała wzburzonym jeszcze głosem i po swojemu zakończyła rozmowę. Pozostało mi czekanie na przesyłkę. Wykorzystałam to na zrobienie delikatnego makijażu i sprawdzenie, czy wszystko jest tak, jak być powinno, i dopiero teraz poczułam, jak przez te parę godzin byłam napięta. – Cześć, ciociu! – wysapała Hania. – Pędziłam jak wiatr z tymi ziemniakami. Wystarczy ci tyle? – pokazała mi pełną reklamówkę. – Wystarczy, dziękuję, uratowałaś mi życie – cmoknęłam ją w policzek. – Co gotujesz? – zapytała, wchodząc do kuchni, a ja miałam ochotę wypchać ją za drzwi, bo zegar pokazał, że już tylko minutki dzielą mnie od przyjścia Bena. Podeszła do piecyka i w momencie zrobiła zwrot. – Pachnie fajnie, ale ty mi się nie podobasz… – skrzywiła się. – Dlaczego?! – wykrzyknęłam. – No, włosy… i te spodnie… – jej usta wyrażały dezaprobatę.
– Hanka, nie denerwuj mnie. – Stanęłam przed lustrem i próbowałam ujarzmić moją miotłę. Zrobiła obojętną minę i wzruszyła ramionami. – Ja tylko stwierdzam fakty. – Chodź – złapałam ją za rękę i pośpiesznie pociągnęłam w stronę sypialni. Grzebała, grzebała i dobrała mi ciuchy, których nigdy bym razem nie zestawiła. Zszokowała mnie, ale podobało mi się. Jedno spojrzenie w lustro i… – Dzięki, mała – uśmiechnęłam się do mojego odbicia, ale jak to w życiu bywa, za wszystko trzeba zapłacić. W moim przypadku opłatą okazał się sweterek, na który Haneczka już dawno miała ochotę. Nie chciałam się go pozbyć, bo chociaż go nie nosiłam, to żal mi było się z nim rozstawać. W sklepie bardzo mi się podobał i kupiłam go, mimo zawrotnej ceny, za ostatnie pieniądze, jakie wtedy miałam w portfelu. Hania, dotykając palcami poskładanego na półce nieszczęsnego sweterka, spojrzała na mnie prosząco. – Okej – mruknęłam, wkładając żółte gumowe rękawiczki. – I już cię nie ma. – Jesteś wielka – podskoczyła i błyskawicznie znalazła się przy drzwiach. – Pa! – zawołała, zostawiła drzwi otwarte i pobiegła, a ja, zamiast je za nią zamknąć i skierować się do kuchni, wystawiłam głowę i zobaczyłam wychodzącego z windy Bena. Hania spojrzała na niego, potem na mnie i będąc już za jego plecami, uśmiechnęła się od ucha do ucha, podniosła pięść do góry i wyszeptała: „Yes”. Potem parsknęła, zasłaniając dłonią usta, i głośno tupiąc, zbiegła na dół. Nie wiedziałam, czy mam tak stać i czekać, aż podejdzie, czy może zostawić drzwi otwarte i pójść do kuchni obierać ziemniaki. Ostatecznie zostałam i patrzyłam, jak zbliża się do mnie z jedną ręką za plecami. – Dzień dobry – ukłonił się lekko i wszedł do przedpokoju, podając mi bukiet z gałązek jodły. – Dziękuję – uśmiechnęłam się troszkę szerzej, niż powinnam, bo przypomniało mi się parsknięcie Hani. – Śliczny… – Podsunęłam bukiet pod nos, jakby był z pachnących róż. – Dzisiaj tylko taki był do zdobycia. Niestety wszystko pozamykane – tłumaczył się, zdejmując kurtkę, spod której wyłoniły się ciemny garnitur i jasnofioletowa koszula. Odwrócił się, podszedł i zatrzymał spojrzenie na moich żółtych, grubych, gumowych rękawiczkach, potem powoli podniósł wzrok, omiatając mój biust i usta. Spojrzał w oczy i… pocałował dość namiętnie. Poczułam się jak „panienka z dobrego domu”, spuściłam wzrok i trochę zmieszana zapytałam: – Bardzo jesteś głodny? – Nie. – To dobrze, bo ziemniaki jeszcze siedzą w worku. – Jak chcesz, to ci pomogę. – Nie trzeba, dam sobie radę – powiedziałam i zanim zdążyłam się ruszyć, Ben zdjął marynarkę, podwinął rękawy i wszedł do kuchni. Wziął do ręki przygotowany przeze mnie nożyk i ze sprawnością pomocy kuchennej, która na co dzień obiera kilogramy ziemniaków, w przyśpieszonym tempie rozprawił się z kupką leżącą smętnie na płycie zlewozmywaka. Widziałam tylko, jak jeden za drugim wpadają do garnka. Potem je wypłukał i z uśmiechem zapytał: – Sól? Musiałam mieć bardzo głupią minę, bo rozejrzał się po kuchni i znalazł ją sam. Nasypał i zapalił gaz. – Gdzie się nauczyłeś tak obierać? – zapytałam głosem pełnym uznania. Postawił garnek z ziemniakami na kuchence, obrócił się i szepnął z poważną miną, przechylając się
w moją stronę: – Jestem stary harcerz, Magduniu. – Zerknął na moje ręce. – Już możesz zdjąć te śmieszne żółte łapki. Obiad mi się udał, sądząc po komentarzu, jaki usłyszałam z ust Bena. Stwierdził, że jego krasnoludki mają we mnie wielką konkurencję i będzie miał trudny wybór. Nie dowiedziałam się, co chce wybierać, mogę się tylko domyślać. Wypiliśmy też całe wino, bardzo dobre, tylko trochę za chłodne, bo mimo ciągłego zaglądania do lodówki jakoś o nim zapomniałam, a ono sobie tam cichutko tkwiło i marzło. Spacer, o który upomniała się Luiza, też był miły zarówno dla mnie, jak i dla niej, chociaż bez obiecanego spotkania z Maksem. Uśmiechnięty Ben nie pytał już o pozwolenie, tak jak to czynił uprzednio, gdy dotykał mojej dłoni opuszkami palców, tylko zdecydowanym ruchem wziął mnie za rękę i nie puścił ani na chwilkę, sprawiając mi taką samą przyjemność jak tym zdecydowanym pocałunkiem w przedpokoju. Nie chciałam się z nim rozstawać, tym bardziej że czekała mnie jutrzejsza wizyta u mamy, na którą nie miałam najmniejszej ochoty. Gdyby tata żył… Ben odprowadził mnie do domu i pożegnał się, całując w rękę. – Muszę – jęknął cicho. – Rodzinka… Do jutra? – zapytał z nadzieją w oczach. – Idę do mamy… Chyba że wieczorem w parku? – Będę czekał na telefon… – powiedział, odchodząc. Zerknęłam jeszcze w jego stronę i zniknęłam za drzwiami oświetlonej klatki schodowej. Musiałam zdążyć pozmywać i posprzątać, zanim przyjdzie Ewa. Ciekawe, czy Haneczka już jej opowiedziała o moim gościu. Właściwie to nie miałam nic do ukrycia, wręcz odwrotnie, bardzo chciałam pochwalić się Ewie, że nie potrzebuję jej swatania, że poznałam kogoś, wprawdzie zupełnie przypadkowo, ale bez jej pomocy. Wiedziałam, że jej intencje były jak najlepsze, wiedziałam, że robiła to tylko, by mi pomóc, wiedziałam, że chciałaby, abym była szczęśliwa, abym miała dla kogo żyć. Wszystko to bardzo się dla mnie liczyło, ale było mi jakoś tak trochę głupio, że inni próbują mi życie poukładać. Mama też miała do mnie pretensje o tego wuefistę. Ciągle mi o nim opowiadała, zachwalała go, namawiała. On też jest samotny i może bardzo w porządku, ale to nie mężczyzna dla mnie, a być z kimś tylko dlatego, żeby uniknąć samotności, toby była głupota i czułabym się wobec niego bardzo nieuczciwie. Nie. Nie potrafiłabym powiedzieć mu potem, że ja tylko tak, z braku kogoś innego, kogoś, kogo może właśnie spotkałam… Obserwowałam go i musiałam przyznać ze zdziwieniem, że jest facetem trochę nie w moim guście, ale coś mnie do niego zdecydowanie ciągnęło. Jerzy był wyższy i szczuplejszy, no i to zdecydowany brunet, czarny jak smoła. Typ Włocha albo innego południowca, ale to już na szczęście minęło, oby bezpowrotnie. Posprzątałam. Po moim wystawnym świątecznym obiedzie nie pozostał żaden ślad. Jutro wcześniej pojadę do mamy i szybko się urwę. Nie muszę tam przesiadywać, bo ona nigdy nie jest całkiem sama. Zawsze ktoś przychodzi i nieraz czuję się niepotrzebna, bo poświęca więcej uwagi innym gościom niż mnie. Przychodzą do niej znajome nauczycielki, byłe uczennice, obecne małolaty, którym stara się wlać do głowy jak najwięcej wiadomości. Jeśli uda mi się trafić na dzień bez intruzów, to poprawia klasówki albo przygotowuje ciekawostki na następne lekcje i wtedy też nie bardzo ma dla mnie czas. Przyzwyczaiłam się już, bo zawsze tak było i częściej zajmował się mną tata. Z wyjątkiem nauki, bo to była jej działka. Między moimi myślami a szumem wody rozległo się pukanie do drzwi. W pierwszej chwili nie zareagowałam, ale zobaczyłam idącą z sapaniem w kierunku drzwi Luizę. Pukanie się powtórzyło. Zakręciłam kurki i wycierając ręce, podeszłam, by zapytać, kto tam.
– Andrzej – usłyszałam zdziwiona. Na wszelki wypadek omiotłam spojrzeniem pokój, zanim otworzyłam. – Cześć i wesołych świąt – powiedział w progu, wręczając mi butelkę mojego ulubionego wina. – Jesteś sam? – zapytałam, zaglądając w głąb korytarza. – Uciekłem – odpowiedział, zdejmując płaszcz – mając nadzieję na cichy azyl u ciebie i jak widzę, nie pomyliłem się. – Chwilowo cichy. – Spodziewasz się gości? Nie wiedziałem – jego ręka trzymająca zdjęty przed sekundą płaszcz zatrzymała się w połowie drogi do wieszaka. – Może będę ci przeszkadzać? – Nie będziesz – uspokoiłam go. – Spodziewam się wizyty Ewy, ona też liczy na spokojny azyl. – Na pewno będziecie chciały poplotkować – płaszcz nadal nie dotarł do haczyka. – To poplotkujemy razem – uśmiechnęłam się. – Już dawno tego nie robiłem. – Płaszcz w końcu dotarł na miejsce. – Nie mam pojęcia, czy potrafię. Nie przywitałem się z tobą i nie złożyłem ci świątecznych życzeń. Nie wiem, czy stałam za blisko, i nie wiem, co miał na myśli, ale poczułam jego silne dłonie na moich ramionach i gorący pocałunek na ustach. – Andrzej! – żachnęłam się. Roześmiał się dosyć głośno. – Od dawna miałem na to ochotę, ale bałem się dostać po pysku. – I już się nie boisz? – Boję, dlatego spróbuję jeszcze raz! – Uciekaj! – zdążyłam krzyknąć, zanim otwarły się drzwi i naszym oczom ukazała się Ewunia w mikołajowej czapeczce. – Hm… chyba coś niechcący przerwałam – mruknęła pod nosem, wyjmując z kieszeni przysmak Luizy. – Nie! – pokręciłam przecząco głową – Tak! – potwierdził Andrzej. Popatrzyła na nas i z miną sędziego, który za chwilę wyda skazujący wyrok, stwierdziła: – Uzgodnijcie zeznania, bo wyraźnie się plączecie. – Pozwól – Andrzej odebrał od niej kurtkę, ja porwałam reklamówkę, która odezwała się szklanym głosem. – Uważaj! Szkoda by było – ostrzegła mnie Ewa i poszła do pokoju podpatrywać zmagania Luizy z szeleszczącym opakowaniem. – Pomogę ci – szepnął Andrzej, przysuwając się znowu trochę za blisko i z utkwionym we mnie wzrokiem delikatnie wyjął mi siatkę z ręki. Bardzo szybko uciekłam do kuchni. Zaczęłam tłuc się garnkami, które były jeszcze trochę mokre i woda kapała mi na nogi, ale chciałam sprawiać wrażenie bardzo zajętej. Zamaszystym ruchem porwałam pełen czajnik i próbowałam dolać do niego jeszcze więcej wody, co poskutkowało prysznicem na pół kuchni. – Pozwolisz, że ja… – powiedział Andrzej i zabrał mi źródło fontanny, zakręcając kurek. Teraz rzuciłam się w kierunku filiżanek i talerzyków do ciasta, co swoim charakterystycznym dźwiękiem ściągnęło Ewę. – Coś ty taka nerwowa? – zdziwiła się, obserwując moje zmagania z porcelaną. – Obiadek się nie udał? – zapytała, przytrzymując wysuwający się podejrzanie spodeczek. – Udał – jęknęłam, odkładając filiżanki.
– To idź sobie sapnij, a ja tu wszystko zrobię. – Dobrze – uśmiechnęłam się szczęśliwa, że mogę uciec. – A ty dokąd? – Usłyszałam za sobą jej głos i odpowiedź Andrzeja: – Myślałem, że to może mnie też dotyczy – Nie, nie. To było tylko do Magdy. Ty zalej kawę, czajnik już piszczy. Oj! Widzę, że Elżunia bardzo cię rozpuściła! Chyba się zorientowała, że coś jest nie tak. Dzięki, Ewuniu. Jesteś the best. Usiadłam w moim bezpiecznym fotelu i czekałam, aż wszystko przyniosą. Pierwszy zjawił się rozbawiony Andrzej, uśmiechnięty po przekomarzaniu się z Ewą w kuchni, usiadł na kanapie idealnie naprzeciwko mnie i słodząc kawę, wpatrywał się we mnie za intensywnie jak na mój gust. Ewa, zadając mu różne pytania, próbowała skupić jego uwagę na sobie, ale bezskutecznie. Odpowiadał jej, ale i tak ja byłam głównym obiektem jego rozbawionych oczu. Po chyba dwóch godzinach, widząc, że Ewa nie ma zamiaru udać się do domu, podniósł się z ociąganiem z kanapy, stwierdził, że na niego już czas, i opuścił moje mieszkanie. – Czy mi się wydaje, czy jemu się coś pomyliło? A może cofnęliśmy się o jakieś dziesięć lat? – Nie wiem. Też mnie zaskoczył. Patrząc na drzwi wejściowe, tak jakby Andrzej tam jeszcze stał, pokręciła z niedowierzaniem głową. – To ty teraz z nim? To o nim chciałaś ze mną gadać? – Nie, no coś ty! – A już myślałam… A o kim? – Nie dzisiaj, proszę… – zaczęłam, ale widząc jej marszczące się brwi, doszłam do wniosku, że już się nie wywinę. Zebrałam się w sobie i… – Poznałam bardzo fajnego faceta – zaczęłam, obserwując jej reakcję. Nie była zaskoczona, nie zaczęła wypytywać, jakby to była jakaś oczywista sprawa, jakbym poznawała kogoś codziennie. Mruknęła tylko: – Cieszę się. – Nie pytasz o nic? – Muszę? Zmroziła mnie tym pytaniem. Nie wiedziałam, co jej odpowiedzieć. Spodziewałam się innej reakcji, a może miałam nadzieję, że swoimi pytaniami sprowokuje mnie do opowiadania o nim. Byłoby mi łatwiej. To jedno „muszę?” zamknęło mi buzię i to, co bardzo chciało się ze mnie wysypać, zaczęło chować się teraz gdzieś bardzo głęboko. – Niekoniecznie – odpowiedziałam i poczułam, jak wszystko zwinęło się w kłębuszek w jakimś zakamarku mojego mózgu. – Wiesz, że z sylwestra nici? – zaczęła. – Jak to? – Nie idziemy… – Dlaczego? – Stasinka wyrolowali, a on na to pozwolił. Ma dyżur… – W zeszłym roku też miał… – No właśnie! I w tym roku ma – powiedziała to jakoś tak nieprzyjemnie, ze złością albo żalem w głosie. – On się zawsze da wyrolować, ten mój orzeł. Kornel go poprosił i od razu się zgodził, jakby to był zwykły dzień. Zwykły, szary dzień… – wyszeptała pod nosem. – Mam go dość! – podniosła głowę i spojrzała na mnie. W jej lekko wilgotnych oczach widać było wielki żal. – Przecież wiesz, że twój mąż zawsze się na wszystko zgadza.
– No właśnie… Zgadza się… Trąba jedna… – Ale takiego go kochasz! – Nie wiem, czy jeszcze kocham… Denerwuje mnie… – przymrużyła oczy i zaczęła przedrzeźniać jego głos. – Tak, tak, panie dyrektorze, oczywiście, że ja mogę… Nie będzie problemu, bo my z żoną tylko do sąsiadów… ale nie musimy… – Sięgnęła po kieliszek. – Nie musimy, cholera jasna! – podniosła głos. – Nic nie musimy! My nigdy nic nie musimy! Inni muszą, nie mogą! Taki Marian. Ten to ma zawsze wymówkę, zawsze się wywinie, a ta moja dupa wołowa na wszystko się zgadza i idzie jak ten baran na ścięcie. Znowu się pożarliśmy… Jak można tak bez skrupułów go wykorzystywać?! Nie rozumiem, jak można być tak bezczelnym i proponować coś takiego. Wiadomo, że dyrektorowi nie odmówi, ale bez przesady, inni też tam są i biorą taką samą pensję. – Nie złość się na niego – powiedziałam spokojnie, bo zrobiło mi się żal Ewy i poczciwego Stasia. – Tyle że przez niego będziesz tkwić ze mną w fotelu i patrzeć w ekran telewizora, jak inni się bawią. A latka lecą. Potem to już się nam nie zechce… – O mnie się nie martw. Ben mnie zaprosił i właśnie chciałam ci powiedzieć, że nie wiem, czy mam iść z wami, czy z nim. – Kto cię zaprosił? – podskoczyła na kanapie. – Ben – powtórzyłam. – Jaki Ben?! Co za Ben? Dlaczego mi nic nie mówisz? – Od dwóch tygodni chcę, ale na razie nam nie wyszło. Nie miałaś czasu, potem dzieci chorowały. – Faktycznie, chciałaś – przypomniała sobie. – Mów… Opowiedziałam jej wszystko, nareszcie mogłam i chciałam komuś o nim opowiedzieć, podzielić się moimi wątpliwościami i poprosić o pomoc. Ewa słuchała, a kłębuszek w mojej głowie rozwijał się w zastraszającym tempie. Czasami mi przerywała, pytając o jakieś mało ważne szczegóły. – Z jakim psem spaceruje? – Z rottweilerem – odpowiadałam zdziwiona. – Aha. A w jakiej czapce? – Co za różnica? Czerwonej – mówiłam zniecierpliwiona. Twarz Ewy w miarę mojego opowiadania zmieniała swój wyraz. Ze wściekłej na początku przerodziła się najpierw w zaciekawioną, potem w zadowoloną, aż w końcu się uśmiechała, nie wiadomo z jakiego powodu. – I jak ci się ten, jak mu tam, podoba? – Ben ma na imię ten „jak mu tam” i nie wiem, czy mi się podoba. Może trochę… Jest ciągle uśmiechnięty, no wiesz, taki niemarudny, ale za dużo o sobie nie mówi. – Oni nigdy za dużo nie mówią, bo z reguły nie mają co – podsumowała, chichocząc, doświadczona kobieta. – Ten twój były to gadał non stop i co ci z tego przyszło? – dodała okrutną prawdę. – No wiem – zniecierpliwiłam się. Zawsze tak reaguję, jak o nim mowa. – Jest tylko jeden problem w tym moim podobaniu… – Ma okropnego zeza i nie wiesz, w które jego oko patrzeć? – zakpiła. – Przestań, nie nabijaj się z zezowatych. Jest blondynem. – No i? – Wolę konkretnych w kolorze, brunetów… No wiesz, zarost i te sprawy. – To go przefarbujesz. – Ewa! – zaśmiałam się, wyobrażając sobie Bena całego w farbie do włosów. – Ciężki żywot z tobą – westchnęła i zamknęła oczy, żeby po chwili otworzyć i oczy, i buzię dosyć szeroko, wypuszczając z siebie kazanie godne biskupa: – Moja droga – zaczęło się niewinnie, ale ja
znałam Ewę i wiedziałam, że zawsze tak zaczyna, gdy Hania za bardzo nabroi. Byłam pewna, że usłyszę całą prawdę niekoniecznie owiniętą w bawełnę. – Jeśli będziesz każdego faceta, który się tobą zainteresuje, porównywać z twoim głupim i zakochanym w sobie eks, który tak okropnie dał ci w kość… – zaczęła machać obiema rękami. – Pamiętam twój zachwyt w oczach, twoje oczarowanie tym paskudnym człowiekiem, a potem płacz, jak ci już te klapki jak u konia spadły z oczu i okazał się superdupkiem, chronionym przez swoją ukochaną mamusię, a twoją upierdliwą teściową! – nabrała powietrza i kontynuowała: – Tak daleko nie zajedziesz. A powiem ci nawet – przerwała i wycelowała w moją stronę palec wskazujący. – Powiem ci, bo czemu mam ci tego nie powiedzieć? Kto jak kto, ale ja chyba mogę, wręcz muszę, bo nikt inny tego nie zrobi. – Znowu wciągnęła powietrze, aby natychmiast je wypuścić. – Jeśli chcesz być dalej sama, to zastanawiaj się nad każdym napotkanym pyskiem, czy jest tak piękny, jak Jerzy. Ładna ta cholera była bardzo, to fakt, ale zapomnij o tym, bo obudzisz się z ręką w nocniku i będziesz za stara na rodzenie dzieci i przyzwyczajenie się do tego drugiego. Gdy masz dwadzieścia lat, to to przychodzi z łatwością, ale później jest coraz trudniej. Każdy z nas ma swoje przyzwyczajenia i problemy. Zresztą, co ja ci tu opowiadam, swoje już przeżyłaś i wiesz, jak jest… – ściszyła głos. – Z dresem walczę już tyle lat i co…? I gówno… Dres, jak był brudny, roboczy, tak jest, i nic na to nie poradzę. Pozostaje mi tylko się z tym pogodzić. Są też tego plusy, nie muszę wołać hydraulika, murarza, elektryka. Mam swojego, w paskudnym dresie… Swojego… Rozumiesz? – Tak, Ewuniu. Rozumiem… To mam iść na tego sylwestra? – Moim zdaniem tak. Może to właśnie ten… I z łaski swojej nie patrz na kolor włosów i ładny profil, bo to tylko okładka. Patrz na to, co w środku. Jaki jest. Popatrz na mnie i Stasia. Czy on jest przystojny? Nie, ale spędziłam z nim już tyle czasu i jest nieźle, a nawet czasami bardzo dobrze – uśmiechnęła się dwuznacznie. – Idź! – podsumowała i zapytała już konkretnie: – A masz w czym? – W czarnej? – zapytałam niepewnie. – Nie masz nic innego? – Nie… – wyszeptałam zmartwiona, że nie podoba jej się moja ulubiona sukienka. – To kupisz – zadecydowała. – Pójdziemy razem. – Dobrze – wyszeptałam potulnie. Potrzebowałam tego. Bardzo potrzebowałam jej trzeźwego spojrzenia na świat. Dodała mi odwagi? Dodała skrzydeł? Uciszyła lęki i wątpliwości? Na tę krótką chwilę poczułam, że jestem silna i patrzę na tę sytuację trzeźwo. Dopiero jak za Ewą zamknęły się drzwi, usiadłam w swoim fotelu, w ciszy mojej samotni, i część obaw powróciła. Starałam się je uciszyć, tłumacząc sobie, że to tylko parę pocałunków i sylwestrowa zabawa. Nie wiadomo, co będzie dalej i czy jakieś dalej w ogóle będzie. A właściwie to nie wiem, czy ja chcę tego dalej, bo tak, jak jest teraz, to właściwie nie jest źle, i wiem na pewno, że w obecnej sytuacji nikt nie jest w stanie mnie zranić, a to wystarczający powód do unikania zmian. Nazajutrz zbierałam się do mamy z wielkim ociąganiem. Wszystko szło mi jak po grudzie. Kawałek upieczonego przeze mnie sernika nie bardzo chciał się zawinąć w papier, który jak na złość skończył się o dziesięć centymetrów za szybko. Potem nie mogłam znaleźć odpowiedniej reklamówki, aż wreszcie zmęczona tymi zmaganiami opadłam na fotel z zamiarem zadzwonienia i przełożenia mojej wizyty na inny nieokreślony termin, ale nie zrobiłam tego, bo zobaczyłam prezent świąteczny od Bena, który tkwił na brzeżku szafki dotąd nierozpakowany. Podniosłam się z fotela i z zaciekawieniem podeszłam do komody, na której go położyłam i o nim zapomniałam. Ostrożnie zsunęłam kokardkę i równie delikatnie rozpakowałam papier. Moim oczom ukazał się malutki obrazek przedstawiający leśny zimowy krajobraz. Obrazek wyrzeźbiony był w kawałku nieokorowanej brzozy. Delikatnie pomalowane farbą drzewa wyglądały jak obsypane białym, puszystym
śniegiem. Trawę na skraju tego bajkowego lasu też pokrywał śnieg. Tylko koleiny na środku dróżki były w naturalnym kolorze drewna. Wspaniała i mroźna zima. Odwróciłam obrazek w poszukiwaniu podpisu autora, ale nic nie znalazłam. Tata zawsze z tyłu dłubał taki malutki znaczek, swój znaczek, a tu nie było nic. Pomyślałam o nim, o czekającej na mnie mamie i zebrałam się tym razem bardzo szybko. Dotarłam na miejsce bez problemu i zastałam mamę samą. Otworzyła mi drzwi i bez słowa poszła do kuchni. Rozebrałam się i podążyłam za nią. Luiza, którą zabrałam ze sobą, też znalazła się koło nas, merdając rytmicznie swoim krótkim ogonkiem, czym zawsze rozbrajała moją mamę. Zawsze, ale nie tym razem. Owszem, Luiza została pogłaskana po łbie, dostała z lodówki kawałek kiełbasy, ale nie doczekała się uśmiechu. Szybko pochłonęła przekąskę i zrobiła obchód kuchni, obwąchując wszystko w poszukiwaniu czegoś dobrego, ale że nic nie znalazła, poszła do pokoju i wskoczyła na „jej” fotel u mamy. Obserwowała nas spod półprzymkniętych powiek, gotowa szybko zerwać się na dźwięk otwieranej lodówki. – Jesteś głodna? – zapytała mama odwrócona twarzą w stronę szafek. – Nie – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Przyniosłam ci sernik. – To zaparzę kawę – stwierdziła i wzięła do ręki czajnik. – Zostaw, ja to zrobię. Tobie też? – Nie – odpowiedziała cicho i poszła do pokoju. Zaskoczyła mnie. Nie znam jej takiej. Zawsze była pełna energii, uśmiechnięta, mówiła głośno, jakby nadal była w szkole, a teraz? Wydawało mi się nawet, że płakała, ale nie byłam pewna. Zalałam kawę i z filiżanką w ręce poszłam do pokoju. Mama stała milcząca, zwrócona twarzą do okna, zapatrzona gdzieś w dal. – Co u ciebie dzisiaj tak spokojnie? – zagadnęłam, odstawiając filiżankę na stół. – Nie mam ochoty na gości. – To może niepotrzebnie przyjechałam? – Nie opowiadaj głupstw – zniecierpliwiła się. – Coś się stało? – zdziwiłam się. – Nic ważnego… – pokręciła głową przecząco. Podeszłam do mamy i przytuliłam się do jej pleców, obejmując rękami jej nadal szczupły brzuch. Pogłaskała mnie po ręce. Chciałam opowiedzieć jej o moim zaproszeniu na sylwestra, ale zrezygnowałam. Coś zdecydowanie było nie tak. – Co się dzieje? – zapytałam cicho. – Nic. – Przecież widzę, że coś cię trapi. – Wydaje ci się. – Chyba nie, przecież znamy się już tyle lat. Uśmiechnęła się troszkę smutno. – Nie chcę zamartwiać cię swoimi problemami… Tę niechęć do zwierzeń odziedziczyłam po niej. Tak samo jak ona nie potrafię wylać z siebie tego, co mnie męczy, chociaż nieraz bardzo bym chciała, ale po prostu się nie da. Jakaś wewnętrzna blokada. – Powiedz, może mogę ci pomóc… – Nie możesz. Nie da się, ale dziękuję – obróciła się z tym smutnym uśmiechem i pogłaskała mnie po policzku. – Może jednak się mylisz. Może się da… – Usiądź, kawa stygnie.
Usiadłam posłusznie. Mama również podeszła do stołu i usiadła naprzeciwko. Miałam rację, płakała… Nie patrzyła na mnie, tylko jedną ręką gładziła niewidzialne fałdki na obrusie. Widać było, że zastanawia się, czy mi powiedzieć, i nie może się zdecydować. Czekałam, bo wiem, że cisza czasami pomaga, a natrętne wypytywanie często zaciska skorupkę milczenia. I nie pomyliłam się. Podjęła wreszcie decyzję i usłyszałam opowieść, jakiej nigdy bym się nie spodziewała. Zaczęła się jak rasowa bajka od słów „dawno, dawno temu”. Okazało się, że gdy byłam jeszcze malutka, mama poznała „jednego pana”, jak się wyraziła. Też był nauczycielem, też polonistą, uczył wtedy w szkole średniej naprzeciwko maminej podstawówki. Poznali się w autobusie, mama dosiadała się na którymś z przystanków. Nie od razu zwróciła na niego uwagę, ale pewnego razu usiadła obok i zaczęła rozmowę. Bardzo miłą rozmowę, którą postanowili dokończyć na drugi dzień rano. Na początku rozmawiali tylko w drodze do pracy, ale gdzieś w okolicy listopada doszli do wniosku, że mogą kontynuować te rozmowy i po pracy, bo te poranki to było mało. Spotykali się najpierw niewinnie, raz w tygodniu, na filiżance kawy. Rozmawiali o różnych rzeczach, ale najczęściej o przeczytanych książkach, bo – jak się okazało – lubili tych samych autorów. – Tak dobrze się nam rozmawiało, tyle wspólnych tematów, mogliśmy bez końca… – westchnęła. Bardzo jej się podobał, był tak inny niż mój tata, który mimo swojej naprawdę dobrej natury był nudny i nie rozumiał jej pragnień. A ona je wtedy miała i zauważyła, że ten mężczyzna ma podobne. – A czego pragnęłaś? – Świata… – Świata? – Tak, Magdaleno. Pragnęłam świata, a nie monotonii. Chciałam coś zobaczyć, chciałam poznawać różnych ludzi, chciałam po prostu żyć – wzruszyła ramionami. – Ale skończyło się na marzeniach. I chociaż on też chciał tego samego, nie mogła nic zrobić, miała związane ręce, była mężatką i miała malutką córeczkę. On też był wtedy żonaty, ale jemu się nie ułożyło. Nie miał dzieci, chociaż bardzo ich pragnęli, i może to zmieniło jego żonę w osobę bardzo nerwową, z którą ciężko mu było wytrzymać. Przerwała i popatrzyła na mnie, jakby oczekiwała jakiejś ostrej reakcji z mojej strony, ale ja po prostu spokojnie czekałam na dalszy ciąg, bo to, co powiedziała, trochę mnie zaskoczyło i bardzo zaciekawiło. Widząc moją reakcję, mówiła dalej. Miała pewność, że mój tata bardzo nas kochał i nie widział świata poza mną. Dlatego nie mogła zrobić mu tego świństwa i go zostawić, a jeszcze na dodatek zabrać mu mnie. Wycofała się. Po jakimś czasie ten mężczyzna zrezygnował, widząc, że nic z tego nie będzie, zmienił pracę i już go nie widywała. Bardzo przeżywała to rozstanie, ale postanowiła zrobić wszystko, żeby nikt nigdy o niczym się nie dowiedział. Nawet tata. Czasami wydawało jej się, że on się domyśla, chociaż nigdy nic jej nie powiedział. Właściwie to kochała mojego ojca, ale chwile z tamtym człowiekiem były takie szalone, żarliwe, gorące… – Zdradziłaś tatę? – przerwałam opowieść mamy, bo ta myśl nie dawała mi spokoju. Patrzyłam na nią intensywnie, ale z jej twarzy nie mogłam nic wywnioskować. Uśmiechnęła się tylko, ale nie do mnie, lecz do swoich myśli, zignorowała moje pytanie i podjęła dalszą opowieść. To uczucie trafiło na najgorszy okres w małżeństwie. Na czas, kiedy pierwsze zauroczenie mija, kiedy nadchodzą zwykłe szare dni i kobieta staje się kucharką, praczką i sprzątaczką, do tego jeszcze musi zajmować się dzieckiem. I chociaż nie miała ze mną kłopotów, to jej świat się zmienił, bardzo zmienił. Tata też. Dłubał te swoje drewienka i im poświęcał najwięcej czasu.
Po pracy wracała do domu i musiała zrobić wszystko sama. Całe szczęście, że była tak dobrze zorganizowana i jakoś dawała radę, ale na nic więcej nie miała czasu. Przestała chodzić do kina, które tak uwielbiała, i do teatru… – Ile miałam wtedy lat? – Sześć. Starałam się przypomnieć sobie, co się działo w moim życiu, jak miałam sześć lat, ale niewiele pamiętam z tego okresu. – I co dalej? – zapytałam, bo ciekawość zwyciężyła nad wspomnieniami. Popatrzyła na mnie rozmarzona, niewidzącym wzrokiem. – I co dalej? – powtórzyłam głośniej. – Dalej? Co dalej? – westchnęła. – No… Z tym panem? – Z nim nic. Tylko ze mną… – uśmiechnęła się zagadkowo i spojrzała gdzieś w dal. – Problem był ze mną. Kiedyś byłam inna. Roześmiana, trochę szalona. – Ty? – zdziwiłam się, bo takiej mamy nie znałam. – Byłam, ale to dawne dzieje. Jak poznałam twojego ojca… A potem to już zostało tylko tu – położyła dłoń na dekolcie i opowieść popłynęła dalej. Jej dusza chciała czegoś innego, czegoś szalonego, czegoś, co zapierałoby dech w piersiach, a tego mój spokojny ojciec nie mógł jej dać. Była jeszcze taka młoda. I chociaż nic nie mówiła, powoli się wycofywała, zamykała w sobie i dopiero ten mężczyzna obudził ją od nowa. Mimo to nie miała odwagi rzucić się na głęboką wodę, bo łatwo jest wszystko zburzyć, a o wiele trudniej zbudować. Nie miała pojęcia, czy to, co do niego czuła, było żarliwą miłością czy tylko przelotnym zauroczeniem. Nie chciała zostać z niczym. Bała się konsekwencji takiego czynu i wybrała człowieka, którego już dobrze znała i na którym mogła polegać. Zrobiła to po głębokich rozważaniach. Czasami żałowała, ale skoro już podjęła taką decyzję, to nie było odwrotu. Czy słusznie? Wtedy była pewna, że tak. – A teraz? Zamilkła, już drugi raz nie zareagowała na moje pytanie. Widać było, że jest gdzieś bardzo, bardzo daleko. Dopiero po chwili znów się odezwała: – Byłam rozdarta. Długo walczyłam z tym uczuciem. Tęskniłam za nim, pragnęłam go tak bardzo, ale wybrałam was. Wybrałam ciebie. Znam dzieci z rozbitych rodzin i tego dla ciebie nie chciałam. – I? Spojrzała na mnie. Zauważyłam, że wróciła ze swojej dalekiej podróży. Zaśmiała się. – Skąd wiesz, że jest jakieś „i”? – A nie ma? Znowu się zaśmiała, ale smutniej. – Jest. Spotkała go po latach, zupełnie niedawno, gdy już o nim nie marzyła, gdy już nie marzyła o niczym, gdy po śmierci ojca postanowiła, że przez resztę życia będzie sama. W pierwszej chwili nawet się nie zorientowała, że to on. Stał zmoknięty na przystanku, w śmiesznym mokrym kapeluszu, który opadał mu na oczy, równie dużym i mokrym płaszczu sięgającym prawie do ziemi, i przeszukiwał kieszenie w poszukiwaniu okularów. Widziała kątem oka, że ktoś się szamocze, ale nie zwracała na to uwagi, zerkając, czy nie nadjeżdża jej autobus. W pewnym momencie okulary wypadły z płaszcza wprost pod jej nogi, więc schyliła się, aby mu je podać, i wtedy dopiero go poznała. On ją też
i tak to się znowu zaczęło – westchnęła. A teraz jest w szpitalu i czeka na operację. – Kiedy go spotkałaś? – zapytałam. – Nie widziałam go u ciebie. – Za rzadko mnie odwiedzasz, córeczko – wyszeptała z wyrzutem. – To już trwa pół roku. – Czemu mi nie powiedziałaś? – Nie chciałam cię zranić. Tak bardzo kochałaś ojca. – Mamo, ja już dawno jestem dorosła, a taty już z nami nie ma. Masz prawo ułożyć sobie życie. Jesteś jeszcze młoda, nie musisz być sama. Mogłaś mi powiedzieć… – Masz rację, mogłam, właściwie to nawet chciałam, żebyś go poznała, ale tak jakoś wyszło. – I teraz ma być operowany? – Tak, rak prostaty. Sama wysłałam go na badania kontrolne, chociaż bardzo tego nie chciał. I znaleźli mu chorobę, porządną chorobę – westchnęła. – Powiedział, że rokowania są złe i nie chce mi sprawiać kłopotu. Mam zapomnieć, tak jak wtedy… Ale ja nie chcę zapominać tak jak wtedy! – podniosła głos i szarpnęła ręką obrus, na którym dopiero teraz utworzyły się prawdziwe fałdy. – Nie zapomniałam i nie mogę zapomnieć… – znowu zaczęła je głaskać miarowo, a one powoli się wyrównywały. – On nie chce mnie widzieć. Powiedział mi to bardzo wyraźnie. Pożegnał się ze mną tak, jakbym już nigdy nie miała go zobaczyć. – Wyszeptała to wszystko bardzo cicho, musiałam nadstawić uszu, żeby ją zrozumieć. Gdy skończyła, dwie wielkie łzy stoczyły się po jej policzkach. Wytarła je takim samym ruchem, jakim ja to zawsze robię. Szybko i mocno, żeby nikt nie widział i żeby nie został po nich ślad. Biedna mama. To okropne, co mi powiedziała. Chyba teraz jestem w stanie zrozumieć, dlaczego zawsze tak intensywnie pracowała, dlaczego czasami była nieobecna duchem, chociaż wszystkie obowiązki pani domu wykonywała bez zarzutu. Odsunęłam krzesło i podeszłam do niej. Objęłam jej ramiona mocno, przytuliłam policzek do jej pachnącej lakierem do włosów głowy i szepnęłam: – Nie poddawaj się. Walcz, jeśli go kochasz. – Nie mogę. On nie chce. – Walcz, bo może on tak powiedział z miłości, nie chciał, żebyś cierpiała. Westchnęła głośno, znowu pogłaskała mnie po ręce i powiedziała już trochę mocniejszym głosem: – Spróbuję… – Podniosła się. – Też zrobię sobie kawę – powiedziała i poszła do kuchni. Luiza tylko na to czekała. Zerwała się z fotela i truchcikiem pobiegła za nią. Słyszałam, jak mama przemawia do niej, robiąc jej krótki wykład o szkodliwości przejadania się, i wyciąga następny kawałek świątecznej kiełbasy, jak przypuszczam przeznaczonej dla kogoś innego, nie dla mojej żarłocznej psi. Wróciły obie zadowolone i umościły się z powrotem na tych samych miejscach. Wyraz twarzy mamy uległ zdecydowanej zmianie. Uśmiechnęła się do mnie, jakby ta rozmowa albo akceptacja z mojej strony dodały jej skrzydeł. Ja natomiast zaczęłam zastanawiać się nad tym wszystkim, co mi powiedziała, i inaczej widzieć świat mojego dzieciństwa. A im więcej myślałam, tym więcej gromadziło się we mnie pytań, na które nie mogłam znaleźć odpowiedzi. Jednak wiedziałam, że teraz nie pora je zadać, że muszę odczekać jakiś czas. Wiedziałam też, że będą one we mnie tkwić i mnie męczyć. Wyszłam od mamy trochę ogłuszona. To, czego się dowiedziałam, zburzyło moje wyobrażenie o szczęśliwej miłości i małżeństwie. Przecież byli szczęśliwi! Widziałam! Przytulali się do siebie, uśmiechali. Wszystkie problemy rozwiązywali razem. To jak to właściwie jest? A Ewa i Staś? Też skrywają tak okrutne tajemnice? A jej rodzice? Tacy wspaniali, taki wzór miłości i oddania. Fałsz i obłuda? Nie wierzę… Długo siedziałam w aucie, nie uruchamiając silnika, i dopiero jak zaczęłyśmy z Luizą dygotać z zimna, ruszyłam do domu. Trzy dni później poszłam z Ewą na zakupy. Wybrała mi dość odważną sukienkę, może nawet za odważną, jak na mój gust, ale nie oponowałam, bo wiadomości z ostatnich dni zakodowały się w moim umyśle i podeszłam do sprawy na pełnym luzie, nie zastanawiając się nad tym, co będzie dalej, bo po co.
Mam się dobrze bawić i nic więcej. Życie jest krótkie i okropnie zakręcone, więc trzeba z niego korzystać, póki jest ku temu okazja… Nadszedł wreszcie dzień imienin Melanii i Sylwestra. Mama zadzwoniła rano z informacją, że pan Mirek – bo tak ma na imię miłość mojej mamy – jest już po operacji i jak na razie wszystko okej. Czeka go wprawdzie wyczerpująca chemia, ale wspólnie, podkreśliła to słowo, dadzą sobie z tym radę. – To dzięki tobie, Magduniu – usłyszałam w słuchawce. – Dziękuję ci, córeczko. Była wyraźnie szczęśliwa. Dodała jeszcze tylko, że bardzo chce, bym poznała go jak najszybciej, ale nie w szpitalu, tylko gdy już poczuje się troszkę lepiej. Zgodziłam się, oczywiście, bez problemu, bo też chciałam poznać mojego „ojczyma”, i na tym nasza rozmowa się skończyła. Udzieliła mi się ta mamina radość i z uśmiechem na ustach, stojąc przed lustrem, wbiłam się w moją okropnie wąską i wydekoltowaną z przodu i z tyłu nową kreację. Moje odbicie było ze mnie zadowolone, więc zrobiłam jeszcze dość odważny makijaż i spakowałam Luizę, bo miałam ją odstawić do Ewy. Spojrzałam na zegarek i doszłam do wniosku, że jeśli teraz wyjdę, to jeszcze zdążę pospacerować trochę z psią. Mój pomysł okazał się zupełnym niewypałem. Luiza nie chciała spacerować wokół bloku, tylko ciągnęła mnie bardzo mocno w stronę parku. Jedną rękę miałam zajętą workiem z miskami, jej żarciem, butami na zmianę, awaryjnym sweterkiem, rajstopami na wszelki wypadek, kosmetyczką i butelką szampana, bo nie wypada przyjść do kogoś z pustymi rękami. Tę zasadę do głowy zawsze wbijała mi mama. Drugą ręką starałam się utrzymać za bardzo rozciągniętą smycz, a do tego na horyzoncie ukazał się znajomy starszy pan z równie wiekowym jamnikiem. Luiza pociągnęła z całej siły, wyrwała mi smycz z ręki i pognała w ich stronę, turkocząc plastikową rączką o chodnik. Rzuciłam się za nią, obawiając się o kręgosłup małego jamnika, i poczułam, jak gdzieś z tyłu pęka w szwach moja nowiutka sukienka. W ostatniej chwili udało mi się przydepnąć smycz, krzyknęłam do właściciela jamnika: „Dzień dobry!” i odetchnęłam z ulgą. – Madziu – usłyszałam za sobą głos Bena, który pojawił się tam nie wiadomo skąd. – Ładna ta sukienka… I te koronki też… Obróciłam się w jego stronę. – Hm… – chrząknął starszy mężczyzna. – Ma pan rację, naprawdę ładne. Wcisnęłam Benowi torby i smycz i czerwona ze wstydu, starając się zakryć paskudną dziurę na pupie, popędziłam w stronę domu, zapominając o kluczach, które tkwiły w malutkiej torebeczce, w worku z butami i sweterkiem. Gdybym włożyła płaszcz, a nie krótkie futerko, to nie najadłabym się tyle wstydu, zżymałam się pod drzwiami. Gdybym wyszła z psem w normalnych ciuchach, to nie byłoby tego incydentu. Gdybym, gdybym… Stałam i czekałam, czy może Ben się domyśli i przyjdzie na górę, ale na próżno. Konferował sobie spokojnie z właścicielem jamnika i nawet nie podejrzewał, że tak bardzo go teraz potrzebuję. Stukałam w szybę na półpiętrze, ale on mnie nie słyszał. Słyszał za to sąsiad, który zaczął już dość intensywnie żegnać się ze starym rokiem. On zresztą ciągle coś wita lub żegna, bo często go widzę w stanie lekkiego zamroczenia. Teraz otworzył drzwi i postanowił się dowiedzieć, co to za hałas, schodząc w moją stronę chwiejnym krokiem. – Paaani Maaadziu – wybełkotał – sąsiadeczko najmilsza – uśmiechał się niezbyt mądrze, ale co się dziwić, promile robią swoje – co się pani tak tłucze…? Może pomogę… ep… – powiedział i mu się odbiło, a zapach przetrawionej wódki rozszedł się po klatce, wywołując u mnie odruch wymiotny. Podszedł bardzo blisko i z uśmiechem clowna, patrząc mi w oczy nieprzytomnym wzrokiem, zaczął tak jak ja uderzać w szybę, tylko robił to z większą siłą. – Panie Pawle, proszę przestać! – starałam się przytrzymać jego rękę, ale mi ją wyrwał i tłukł dalej,
bełkocząc coś pod nosem, co zrozumiałam dopiero po chwili. – Pomagam ślicznej sąsiadce, ep, pomagam i już. Mogę, jak chcę, i żadna siła mi nie przeszkodzi, nawet Helenka… Helenka faktycznie po chwili ukazała się w drzwiach i doszła chyba do wniosku, że chcę uwieść jej wspaniałego małżonka, bo rozdarła się na cały korytarz, co można było jej wybaczyć ze względu na podobny stan upojenia alkoholowego. – Wracaj do domu, ty dziwkarzu, zostaw tę babę i wracaj… – Nie widzisz, głupia, że pomagam? Helenka postała chwilkę, widać było, że ocenia sytuację i że coś do niej dociera. Chwyciła obiema rękami poręcz i zaczęła schodzić. Z językiem wysuniętym do połowy brody mamrotała coś pod nosem. – Trzeba pomagać, trzeba pomagać, trzeba pomagać… Trze… – wypadło na ostatnim schodku i Helenka zmęczona wędrówką bezsilnie opadła, przytulając się do balustrady. Na szczęście dla mnie wrócił Ben i widząc nas przy oknie, zaprosił mnie do domu kiwnięciem głowy. – Nie mogłeś wcześniej?! – burknęłam. – Klucze mam w worku. – Mogłem, Madziu, oczywiście, że mogłem – powiedział, zerkając na mnie i starając się otworzyć drzwi. – Nie mów do mnie „Madziu” – spojrzałam na niego zła. – Nie lubię tego. Tak jak ty „Benia” – dodałam. – Nie wiedziałem, przepraszam, Madzianku… – Jak powiedziałeś? – dalej byłam zła. – Madzianku – uśmiechnął się i otworzył drzwi, zapraszając mnie gestem dłoni do środka. – Pani pozwoli… Madzianku ruszyła ostro i natychmiast stanęła. – Wejdź pierwszy – rozkazałam, bo przypomniałam sobie o pęknięciu w sukience. Wzruszył ramionami. – I tak już widziałem… – To miałeś szczęście – stanęłam za nim, położyłam mu ręce na plecach, przepchnęłam go przez próg, a sama pomknęłam do sypialni i szczelnie zamknęłam za sobą drzwi. – Mogę zrobić sobie herbatę?! – zawołał. – Proszę. – Tobie też? – Proszę. – Może ci pomóc? – zobaczyłam przez szybę jego cień. – Dam sobie radę. Dziękuję – odpowiedziałam, stojąc w bieliźnie przed otwartą szafą. – Na pewno? – Tak. Czajnik cię woła! – Nie lubię wołających czajników – dobiegł do mnie oddalający się głos. Wyszłam w mojej ukochanej czarnej sukience i stanęłam w drzwiach kuchni. Popatrzył na mnie i zapytał: – Może nie idziemy na tę imprezę? Może zostaniemy u ciebie? – Idziemy – powiedziałam stanowczo. – Mam ochotę na trochę gimnastyki przy muzyce. – Hm… Możemy się gimnastykować… – Benedykcie! Chcę tańczyć! – Oczywiście, że tańczyć! To miałem na myśli! Tańce do białego rana! – wykrzyknął i zniżył głos: – Tu też możemy.
– Czy ja powiedziałam, że tylko z tobą?! – roześmiałam się, widząc jego zawiedzioną minę. Westchnął, upił herbaty i z wyraźnym cierpieniem na twarzy powiedział: – A mogło być tak fajnie… Odprowadziliśmy Luizę, a właściwie to Hania odebrała ją przed domem, robiąc do mnie za plecami Bena jakieś głupie miny i ruszając porozumiewawczo brwiami. Zabawa była w sąsiedniej klatce na ostatnim piętrze. Weszliśmy do większego mieszkania niż Ewy i od razu dostaliśmy do ręki kieliszek wódki, taki „karniak dla spóźnialskich”, jak powiedzieli. Nie cierpię wódki, ale nie było szansy na wywinięcie się, bo wszyscy wlepili w nas oczy i czekali, aż zawartość kieliszków zniknie. Ben przedstawiał mnie kolejnym osobom, ale i tak nie byłam w stanie zapamiętać takiej liczby imion. Udało mi się, tak jak chciałam, przetańczyć prawie cały wieczór i cieszyłam się, że przywitam nowy rok w tym towarzystwie i właśnie z tym mężczyzną. Około jedenastej w drzwiach ukazała się wysoka, ładna blondynka w różowym kożuszku i całe towarzystwo przywitało ją okrzykami radości. Nawet Ben jakby o mnie zapomniał i pomaszerował dziarsko w jej kierunku. Dziewczyna, ładna i dużo młodsza ode mnie, zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała w policzek. Stałam przy oknie i obserwowałam, jak z nią rozmawia, jak odbiera jej płaszcz, robi jakiegoś drinka i tak dziwnie patrzy… Coś mi to przypominało, odezwała się stara rana w sercu… Déjà vu, cholera jasna! Postanowiłam nie czekać na dalszy przebieg wydarzeń. Odstawiłam kieliszek na parapet okna, przy którym stałam, i przez nikogo niezauważona poszłam do przedpokoju. Szybko włożyłam kozaki, spakowałam do worka sandałki i zaczęłam zdejmować płaszcz z wieszaka. – Madzianku! Dokąd ty się wybierasz? – Ben dotknął moich pleców. Nie odpowiedziałam, bo zjawił się z blondynką uwieszoną na jego ramieniu, w dodatku uśmiechającą się do mnie, jakbyśmy się znały od przedszkola. Puścił ją, podszedł do mnie i objął mnie ramieniem. – Coś się stało? Źle się czujesz? Nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć, głos uwiązł mi w gardle, więc tylko pokręciłam przecząco głową… Dziewczyna odeszła trochę na bok, ale nas obserwowała. – Proszę, zostań – wyszeptał i chciał mnie pocałować w policzek, ale się odwróciłam. – Kasia przyjechała specjalnie, żeby cię poznać. To jest mój najmłodszy krasnoludek, moja siostra… Nie odezwałam się, ale poczułam się okropnie. Najchętniej schowałabym się teraz za stertą wiszących płaszczy i nigdy stamtąd nie wyszła. – Magduniu – odezwał się objął mnie obiema rękami i przyciągnął do piersi. – Siostra – wyszeptał. Opanowałam się i podniosłam głowę, uwalniając się z jego objęć. – Magdalena Zięba – wyciągnęłam do niej dłoń. – Kasia Rawska, najukochańsza siostra Benka – uśmiechnęła się, zdecydowanie uścisnęła moją rękę i poszła do pokoju. Powoli zdjęłam buty, Ben spokojnie podał mi sandałki. – Przepraszam – wyszeptałam. – Wytłumaczę ci. – Nie musisz – uśmiechnął się. – Przecież nic się nie stało. Chodź – wyciągnął do mnie dłoń. – Nie zdążymy na szampana. – Dziesięć, dziewięć, osiem… Szczęśliwego nowego roku!!! Oby taki był, pomyślałam, całując Bena.
9
Przyszalałam w tym Nowym Roku. Pomieszałam w moim brzuchu wszystkie trunki i się zalałam. Pomogła mi w tym Kasia. Zamawiała u Bena jakieś słodkie koktajle, mówiąc, że on robi najlepsze w całej Unii. Uwierzyłam jej i wypijałam każdy, który zrobił. Piło się je, nie odczuwając odurzenia, jak zwykłe słodkie napoje. Po dwunastej na stół wjechały gorące dania, ale jakoś nie miałam na nie ochoty i chyba dlatego alkohol zawładnął moją głową, językiem i nogami. Ben, śmiejąc się ze mnie, trochę mnie niosąc, trochę ciągnąc za sobą, odprowadził do domu, z którego nie chciałam go wypuścić. Obejmując mocno za szyję, domagałam się pocałunków i nie tylko… I dostałam to, czego chciałam, i wcale nie żałowałam ani nie wstydziłam się, że się tego domagałam. Stado pędzących przez prerię dzikich koni przeleciało przez moją sypialnię, uwalniając we mnie uśpioną do tej pory tygrysicę. Mało, mało, mało… Jeszcze, jeszcze, jeszcze… O świcie tygrysica zamieniła się w potulną kotkę i mrucząc zadowolona, zasnęła cichutko w objęciach Bena. Zbudziła mnie muzyka i zapach kawy, świeżo zaparzonej kawy. Narzuciłam szlafrok i boso, bo nie znalazłam przy łóżku kapci, powędrowałam do kuchni, gdzie siedział mężczyzna, o którego istnieniu jeszcze parę tygodni temu nie miałam pojęcia. – Dzień dobry, kochanie – powiedział, wstając. – Dzień dobry – odpowiedziałam, całując go w usta. Kawa, wspólna kąpiel i sprawdzenie, czy te rumaki ganiają po mojej sypialni tylko po ciemku, zakończyły mój pierwszy szczęśliwy dzień nowego roku. Następny okazał się okrutny, tym bardziej że następował po takim cudownym, pełnym uniesień, westchnień i pocałunków. Ben musiał wracać do siebie, a ja nadal nic o nim nie wiedziałam. Prawie nic, bo to, że mi z nim dobrze i że mógłby zostać, wiedziałam na pewno. Ale szare życie rządzi się swoimi prawami i my, malutcy, musimy się podporządkować bez buntu, z pokornie spuszczoną głową, bo nic nie jesteśmy w stanie zmienić. Ben wyjechał razem z Katarzyną, a ja jak zawsze rzuciłam się w wir pracy, a przynajmniej tak mi się wydawało, bo moje myśli – zamiast się skupić na pilnych projektach – fruwały w całkiem nieprzyzwoitą, ale bardzo miłą stronę. Odkryłam nagle, że świat jest piękny, że już nie chcę beżowych sweterków, że chcę koloru w szafie, w domu i w mojej dotąd uśpionej w jakimś letargu duszy. Musiałam wyglądać jakoś inaczej, bo ludzie w biurze patrzyli na mnie z jakimś sympatycznym uśmieszkiem na twarzy, a Andrzej co chwilka wołał do swojego biura właściwie po nic. Od pewnego czasu, przechodząc koło mojego fotela, zatrzymywał się i dotykał niby mimochodem moich pleców, dłoni, a nawet włosów, gdy myślał, że tego nie widzę. Nie wiedziałam, jak mam zareagować, i zastanawiałam się, czy przedtem też tak bywało i mi to nie przeszkadzało, a zauważyłam to dopiero teraz. Niestety, nie mogłam sobie tego skojarzyć, bo Andrzej zawsze był mi w jakiś sposób bliski, zawsze dla mnie ważny, chociażby z powodu miłych wspomnień i dlatego wydawało mi się, że nawet gdy pochylamy się razem nad projektem czy dotykam jego ręki, uzgadniając jakieś dane, to robię to bez seksualnego podtekstu, który teraz z jego strony wydawał się oczywisty. Ale to nie zaprzątało mojej głowy, bo czułam się bardzo szczęśliwa i to za sprawą Bena, a nie Andrzeja, chociaż muszę przyznać, że jego zachowanie nie było dla mnie tak całkiem niemiłe. Styczeń okazał się miesiącem okrutnie mroźnym i śnieżnym. Jeździłam do pracy autobusem, bo codzienne odśnieżanie mojego niebieskiego pudełeczka na czterech kółkach nie należało do
przyjemności, już nie wspomnę o jeździe po jak zawsze za późno odśnieżanych jezdniach. Chodniki też nie były lepsze. Tylko pan Wacław odśnieżał regularnie, mrugając do mnie porozumiewawczo. – Już nie zmaszczę! – wołał do mnie z daleka. – To dobrze! – odpowiadałam mu głośno i brnęłam do przystanku przez zaspy zaniedbanego przejścia przy sąsiednim bloku. Pod koniec miesiąca nadeszła chwilowa odwilż i postanowiłam ruszyć moje cudo, ale ono zdecydowanie się na mnie obraziło i nie odezwało się mimo moich próśb. Od Andrzeja dowiedziałam się, że to na pewno akumulator i że trzeba go podładować. Prawdopodobnie ostatnim razem zostawiłam włączone światła. Możliwe, że ma rację. Nie będę się z nim kłócić, bo się na tym zupełnie nie znam, a on tak. Obiecał, że przyjedzie do mnie w sobotę i mi to zrobi. Ale nie bezinteresownie, jak zaznaczył. Nie wiem, co miał na myśli, ale jestem bardziej niż pewna, że już niedługo się dowiem. Ben po sylwestrze dzwonił parę razy, obiecywał, że niedługo przyjedzie, ale nie powiedział kiedy, a ja nie pytałam. Wreszcie zamilkł, pozbawiając mnie złudzeń. Życie powróciło do swojej nudnej formy. Praca, zakupy, krzątanie się po domu, spacery z Luizą i od czasu do czasu spotkania z dziewczynami. Ewa odwiedzała mnie wieczorami, Elżunia wpadała znienacka zaraz po pracy i tylko na chwileńkę, jak zwykła mówić, choć to nie było prawdą, i czasem Hania, która miała problemy nie do omawiania z mamą. A że do rozwiązywania ich najlepsza jest ciotka, bo spokojnie jestem w stanie jej wszystko wytłumaczyć, przekonała się, gdy powstał spór o tatuaż, na który Ewa za nic nie chciała się zgodzić, mimo że Hania zażyczyła go sobie jako prezent na jej trzynaste, prawie dorosłe według niej, urodziny. Awantura podobno była straszna i rozdygotana Hania przybiegła do mnie po ratunek. – Ciociu! Ciociu! – usłyszałam jej płaczliwy głos wraz z uderzeniami pięści w drzwi. Przestraszona zerwałam się z kanapy i pobiegłyśmy razem z Luizą otworzyć. Zobaczyłam zabeczane kurczątko, które nie wiem dlaczego, bardzo chciało już być dorosłe. Hania, odtrącając cieszącą się Luizę, ze szlochem, tak jak weszła – w kurtce, w ubłoconych butach – rzuciła się na kanapę i ukryła twarz w poduszce. Zamknęłam drzwi i podeszłam do niej. Kucnęłam i zapytałam, co się stało. Usłyszałam zduszone poduszką okropne słowa. – Nienawidzę jej! Nienawidzę! Wszystkiego mi zabrania! Wszystkiego! Po tej wypowiedzi jej plecami wstrząsnęła następna fala szlochu. Nie pozostało mi nic innego jak tylko spokojnie przeczekać, aż opadną emocje i będę mogła uzyskać od niej jakieś konkretne informacje. Usiadłam w fotelu i odezwał się mój telefon. – Nie odbieraj! – krzyknęła Hania, zapominając o płaczu. – To na pewno ona – popatrzyła z nienawiścią na moją, trzymającą aparat, rękę. – Nie mogę, myślę, że mama się niepokoi. – I dobrze – burknęła, zatapiając się znowu w mokrej od łez poduszce. – Hej – odezwałam się do Ewy. – Hania jest u mnie. – Domyśliłam się. Pogadaj z nią, bo ja już nie mam siły. Może ty jesteś w stanie jej wytłumaczyć, mnie skończyły się wszystkie argumenty. Jest uparta jak koza. – Postaram się. – Okej. Pa. – Pa – odpowiedziałam i zobaczyłam, że małe kurczątko przestało płakać, usiadło i patrzyło na mnie zapuchniętymi oczami. – No? – ułożyłam się wygodnie, gotowa przyjąć nawet najstraszliwszą opowieść. – Ciociu! – jęknęła. – Ja chcę tatuaż!
– Uhm… – mruknęłam zaciekawiona. – Jaki? – Nie wiem! – A gdzie? – Nie wiem! – I to jest ten problem? – Też, no i ona – wskazała brodą telefon. – Powiedziała, że na takie głupstwa to muszę czekać do osiemnastki, a jeszcze lepiej do czasu, jak będę miała swoje pieniądze, bo ona na takie coś się nie zgadza i kasy nie da. – Po tej wypowiedzi łzy popłynęły ciurkiem. – No i mam to sobie wybić młotkiem z głowy – chlipnęła. – Po jej trupie i takie tam inne pierdoły. – Hej! – upomniałam ją. – Sorry. – A tata co na to? – Wzruszył tylko ramionami. – I nic nie powiedział? – Nic, zresztą ona tak na niego popatrzyła, że tylko spuścił głowę, udając, że go to nie dotyczy. Potem wstał i spokojnie poszedł do kuchni zrobić sobie herbatę. Skądś to znam, pomyślałam. – No to faktycznie masz problem. – Mam – rozpłakała się znowu. Podałam jej chusteczki. – Nie rycz. Po pierwsze, nie mów o mamie „ona”, po drugie, to nieprawda, że jej nienawidzisz, a po trzecie – zmieniłam ton z wychowawczego na kumpelski – chodź, popatrzymy, jakie są wzory. Zerwała się z kanapy, zdjęła buty, kurtkę i w skarpetkach, głośno tupiąc nogami, przybiegła do mnie zaciekawiona. Najgorsze było już za nami, a że sama byłam ciekawa, to obie niecierpliwie czekałyśmy, aż się zaloguję. Kiedyś też miałam ochotę na tatuaż, bardzo namawiał mnie do tego kolega Jerzego, ale nie mogłam się zdecydować. Ciekawe, jaką by miała minę moja mama? Skrzynka wszelakich wiadomości nareszcie się otworzyła i zatopiłyśmy się obie w oglądaniu wytatuowanych ludzi. – Fuj – komentowała obrazki Hania. – A ten, ciociu, jaki ohydny – dziobała palcem w ekran. – Masz rację, to nie jest piękne. – Całe ciało tak wymalowane to nie, ale takie malutkie coś może być sexy, nie sądzisz? – No może… – przytaknęłam, śmiejąc się w duchu z tego jej „sexy”, wypowiedzianego ze znawstwem godnym dorosłej kobiety. – Wiesz, ciociu, z tobą to jakoś tak inaczej, ty chyba jesteś bardziej na topie niż mama. – Nie przypuszczam. – Niestety, tak jest – powiedziała z grymasem na twarzy. – Nic, tylko się ucz, a człowiek też może mieć jakieś marzenia, prawda? – Oczywiście, człowiek nawet powinien je mieć – starałam się odpowiadać poważnie, chociaż bardzo chciało mi się śmiać. – No a mama tego nie rozumie. – Myślę, że rozumie, tylko najbardziej na świecie zależy jej na twojej przyszłości, która bez… – nie dokończyłam, bo Hania przerwała mi zniecierpliwiona. – Wiem, wiem – zmarszczyła brwi. – Myślisz, że się zgodzi, jak ty jej wytłumaczysz, na taką malutką różyczkę na biodrze? O tu?
Spojrzałam w jej pełną nadziei twarz i w tym momencie w mojej głowie zakwitł plan uszczęśliwienia chyba wszystkich, nie tylko Hani. Porwałam telefon i wykręciłam numer do Ewy. Hania z niepokojem, ale zaciekawiona patrzyła w moją stronę. – Czekaj, mam pomysł – wyszeptałam do niej, a głośno powiedziałam do telefonu: – Ewuniu, możesz do mnie na chwilkę przyjść? – Hania dalej jest u ciebie? – zapytała. – Tak. – A co, sama nie może do domu trafić? – wyraźnie nadal była zła. – Nie o to chodzi – uspokoiłam ją. – A o co? – mruknęła niezbyt zadowolona. – Jak przyjdziesz, to się dowiesz – odpowiedziałam spokojnie. Przyszła po chwili, spojrzała na córkę ze zmarszczonymi brwiami, zdążyłam tylko namówić Hanię na wielkie przeprosiny, a potem zdradziłam im mój świetny pomysł, który mimo zdziwienia malującego się na ich twarzach został przyjęty jednogłośnie. Nawet nie przypuszczałam, że tak łatwo uda mi się je namówić. Właściwie to najbardziej zaskoczyła mnie Ewa. W przeddzień trzynastych urodzin Hani poszłyśmy razem do salonu tatuażu polecanego przez Elżunię, która nam towarzyszyła. Jak muchy obsiadłyśmy wszystkie istniejące tam foteliki i brzęcząc z podniecenia, jakie nas opanowało, zaczęłyśmy wybierać odpowiedni obrazek dla każdej z nas. Elżbieta, jako znawca, pokazywała nam to, co według niej jest najbardziej odpowiednie, przy okazji demonstrując nam swój tatuaż. Pooglądałyśmy z uwagą niebieskiego koliberka seksownie wyglądającego zza koronkowych majtek w tym samym kolorze i stwierdziłyśmy zgodnie, że nawet to ładne. Zobaczyłam, że Ewie rozbłysły oczy i na pierwszy ogień poszła nie Hania, ale właśnie Ewunia, bo po opowieści Elżuni, że to bardzo boli, Hania troszkę się przestraszyła i jej mama miała sprawdzić, czy można wytrzymać. Oczekiwałyśmy w napięciu na jej powrót. Wytrzymała. Podeszła do córki i z dumą pokazała zaczerwienioną skórę, na której pozbierały się kropelki osocza. Popatrzyłam na naszą solenizantkę i zobaczyłam w jej oczach przerażenie, chociaż spodziewałam się entuzjazmu. Czekałyśmy, czy wstanie, ale nie drgnęła. – Idziesz? – zapytałam szeptem. – Jeszcze nie… – odpowiedziała tak samo cicho. – Idź, ciociu, ja po tobie. – Okej – zgodziłam się, żeby dodać jej odwagi, chociaż nie przepadam za bólem. Wstałam zdecydowanie i znalazłam się na fotelu, sam na sam z warczącą igłą. Bolało, ale nie było tak źle. Wróciłam zadowolona i ruchem dłoni zaprosiłam Hanię. – No, dziewczynko, teraz ty. Hania wstała z fotelika, popatrzyła na nas i oznajmiła, że rezygnuje. Tak jak mama chce, poczeka do osiemnastki. Nie pomogły zapewnienia, że nie taki diabeł straszny i że to za parę dni przejdzie i się zagoi. Uparła się i prawie popłakała, chyba ze strachu. Dałyśmy jej więc spokój i wyszłyśmy z gabinetu, a Hania właściwie wyskoczyła jak wystrzelona z procy. I w ten oto sposób ja mam kwiatuszek na lewej piersi, Ewa na lewym pośladku nad majtkami, a Hania, szczęśliwa jak nigdy, nie ma nic. Ewa zszokowała nas wszystkie, bo zawsze była przeciwniczką jakiegokolwiek upiększania swojego ciała, pamiętam nawet, że nie chciała przekłuć sobie uszu, jak przyszła moda na kolczyki, a teraz ma tatuaż, wprawdzie wielkości ziarnka grochu, ale zawsze, i w dodatku jest z tego powodu bardzo zadowolona. Po drodze wstąpiłyśmy jeszcze do kawiarenki, aby uczcić Ewy i moją odwagę. Zamówiłyśmy
ogromne tortowe ciastka i potężny puchar lodów dla Hani. Raz tylko kończy się trzynaście lat. Przesłodzone jak konfitura powędrowałyśmy w kierunku parkingu, na którym dumnie stało moje dopiero co naprawione auto. Oczywiście to Andrzej o nie zadbał. Trwało to tylko chwilkę, chociaż trochę kosztowało. Po prostu przywiózł i podłączył mi nowy akumulator. Patrzyłam na jego bardzo męskie ręce zaciskające klemy, na wystające spod rękawów ciemnego flauszowego płaszcza mankiety białej koszuli, na elegancki zegarek i stwierdziłam, że ten obrazek bardzo działa na moje zmysły. – To co chcesz, Andrzejku, za tę pomoc? Bo powiedziałeś, że nie za darmo – kokietowałam go z rozmysłem. – Ja tak powiedziałem? – udał zdziwienie. – Nie pamiętasz? – podeszłam bliżej, patrząc, jak wyciera ręce. – Oczywiście, że pamiętam – spojrzał na mnie przeciągle – i sobie odbiorę. – Tak sądzisz? – unosząc jedną brew, przygryzłam delikatnie dolną wargę. Uśmiechnął się i wyszeptał seksownie: – Mogę u ciebie umyć moje bardzo brudne ręce? – Uhm… – mruknęłam w tej samej tonacji i zamknęłam auto. Czyżbym zaczęła podrywać mojego najlepszego przyjaciela? Czyżby ta jedna sylwestrowa noc obudziła we mnie kogoś innego? Już na górze, gdy zdjął płaszcz i porządnie poskładał szalik, popatrzył na mnie inaczej. Takim wzrokiem, jakby szukał u mnie ratunku. – Idź do pokoju, a ja zrobię herbatkę z sokiem malinowym, bo chyba bardzo zmarzłeś. Kiwnął głową i poszedł bez słowa. Szybko przyniosłam dwa parujące kubeczki, bo jedynie herbatę z malinami lubię w nich pić. Zastałam Andrzeja przeglądającego mój księgozbiór. – Znalazłeś coś dla siebie? – zapytałam, odstawiając herbatę na stół. – Owszem, ale i tak nie mam czasu na czytanie – odwrócił się od półek, podszedł do kanapy i usiadł, przyciągając do siebie cukiernicę. Dosypał do i tak dość słodkiego napoju łyżeczkę cukru i milcząc, starał się bardzo dokładnie rozmieszać tę niewielką ilość spoczywającą przed chwilą na dnie. – Andrzej… O co chodzi? – zapytałam, żeby przerwać ciszę. – O Elżbietę. – Coś z Elą nie tak? Jest chora? – zdenerwowałam się, od razu wyobrażając sobie wszystkie tragedie tego świata. – Nie – mruknął. – To o co chodzi? – odetchnęłam. – Jest jakaś inna. – Inna? – No… Inna… Zdziwiłam się, bo ja w zachowaniu Elżuni nie zauważyłam nic dziwnego. Może tylko tyle, że bardzo dużo mówiła o swojej pracy i współpracownikach, a szczególnie o jednym, ale to chyba normalne u kogoś, kto tyle lat gotował tylko obiadki. Andrzej ze spuszczoną głową znowu zamilkł. Minuty ciągnęły się niemiłosiernie, a on milczał. Wreszcie westchnął, upił łyk chłodnej już herbaty, odstawił ostrożnie kubek, jakby był z cieniutkiej porcelany, i popatrzył na mnie bardzo smutnym wzrokiem. – Nawet nie wiesz, jak ja żałuję… – zaczął. – Jaki ja popełniłem straszny błąd. – Coś z projektem? – Nie – uśmiechnął się. – Z życiem. – Nie bardzo rozumiem.
– A ja zrozumiałem całkiem niedawno. – Mógłbyś troszkę mniej zagadkowo? – Nie domyślasz się? – spojrzał na mnie. – Nie – odpowiedziałam, patrząc mu w oczy. – A ja myślałem, że może tak… To znaczy, miałem nadzieję, że może zauważyłaś… – Co? – Nie, nic – pokręcił przecząco głową. – Co miałam zauważyć? Możesz mi wytłumaczyć?! – zniecierpliwiłam się. – Ba… To nie takie proste… Nie dowiedziałam się, niestety, o co mu chodziło, bo jak już zdecydował się zacząć, to zadzwoniła moja mama, a jak się wyłączyła, to przyszła Hania z jakąś zagadką matematyczną i Andrzej pocałował mnie w policzek, pożegnał się i opuścił mój dom w humorze wcale nie lepszym od tego, z którym do mnie przyszedł, a ja nadal nie wiedziałam, a może nie chciałam wiedzieć, o co mu chodzi. Nie wróciliśmy do tej rozmowy, ale jego zachowanie w biurze się nie zmieniło. Nadal robił wszystko, żebym była w jego gabinecie jak najczęściej. Zbliżał się marzec i ostatnie dni lutego były ostatnimi dniami panowania paskudnej, bardzo śnieżnej i mroźnej zimy. Wiatr wył i wciskał się do mojego na ogół cieplutkiego mieszkanka wszystkimi szparami, robiąc z niego może nie zamrażarkę, ale chłodziarkę na pewno. Piątkowy wieczór nie zapowiadał się w związku z tym bardzo miło. Włożyłam dres i grube skarpety i zrezygnowałam z kąpieli, chociaż tłuste włosy zawsze bardzo mi przeszkadzają. Nie chciałam się zaziębić, a tak by się zapewne stało, gdybym skorzystała z dobrodziejstwa, jakim jest cieplutka woda w wannie. Siedziałam sobie cichutko pod kocykiem, który starałam się naciągnąć na ramiona, ale bezskutecznie, bo tak samo zmarznięta jak ja Luiza spała w moich nogach, przygniatając swoim cielskiem jego dużą część. Zapatrzona w horror, który zaczęłam oglądać w telewizji, zrezygnowałam z odzyskania koca i tkwiłam w bezruchu, pozwalając chłodnym powiewom powietrza od strony nieszczelnego balkonu owiewać nieprzykryte części mojego ciała. Czekałam w napięciu, czy główna bohaterka zostanie pozbawiona życia przez sadystycznego oprawcę, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Podskoczyłam, Luiza podniosła łeb i szczeknęła ostrzegawczo, zrywając się z kanapy razem z moim zagrzanym kocykiem. Nie zobaczyłam, czy dziewczyna przeżyła, bo na palcach podeszłam pod drzwi, zła, że do tej pory nie zafundowałam sobie wizjera. Luiza fufnęła i zaczęła odstawiać swój taniec radości. W pierwszej chwili pomyślałam, że to Ewa tak po nocy, ale ona chybaby mnie uprzedziła. – Kto tam? – zapytałam troszkę zdenerwowana, bo oglądany przeze mnie horror zrobił swoje. – Świętoszek – rozległo się za drzwiami i poniosło wieczornym echem po korytarzu. – Ben! – krzyknęłam zdziwiona i zapominając, że właściwie tyle czasu się nie odzywał i powinnam być na niego bardzo obrażona, rzuciłam się w kierunku zamków, złoszcząc się, że tak dokładnie je pozamykałam. Mocowałam się chwilkę, ale dałam radę. Drzwi puściły i moim oczom ukazał się czyściutki, idealnie ubrany, pachnący blondyn w czerwonej czapeczce z bukietem kwiatów w ręce. Oczywiście najpierw musiał przywitać się z szalejącą na jego widok Luizą, co pozwoliło mi na szybkie zerknięcie w lustro i stwierdzenie, że brakuje mi właściwie tylko miotły, bym mogła od razu, bez specjalnej charakteryzacji, polecieć przez okno w szeroki świat straszyć dzieci i dorosłych. Gdyby psia umiała nastawić wodę na herbatę, to najchętniej zniknęłabym w łazience, ale że nie potrafiła, to nie mogłam i ze złości na samą siebie gotowałam się w środku tak jak ten czajnik.
Ben z torbą podróżną wszedł do przedpokoju i nie zważając na mój wiedźmowy wygląd, pocałował namiętnie, aż zabrakło mi tchu. Pokazał mi, jak bardzo za mną tęsknił, a ja zamiast to docenić, myślałam tylko o moich paskudnych włosach i równie paskudnych skarpetach wykańczających mój „przepiękny” domowy strój. – Jak tu u ciebie zimno – stwierdził, siadając w fotelu z filiżanką gorącej herbaty. – Wschodni wiatr – wyjaśniłam, osuwając się na kanapę z podwiniętymi nogami. – Zawsze tu tak jest, okna stare, ale przynajmniej się nie zaczadzę, taka przymusowa wentylacja. Odstawił filiżankę i z niedowierzaniem podszedł do drzwi balkonowych. Obmacał je i poprosił o jakieś szmaty, a nawet koc – jeśli mam – bo też mógłby się przydać. Patrzyłam, jak zwija wszystko w rulony i upycha między ramami. – Powinno być cieplej, tylko niczego nie ruszajcie – zwrócił się do mnie, ale zerknął też na Luizę, która razem ze mną obserwowała jego poczynania. – Jutro kupimy taśmę i ci to uszczelnię, nie możesz tak marznąć, chociaż te skarpetki są zabójczo rewelacyjne. – Jak uszczelnisz, to dostaniesz je w prezencie – zaśmiałam się, unosząc stopy do góry. – Chyba nie mój rozmiar. – One są free size. Wypiorę tylko i będą twoje! – zawołałam, może troszkę za głośno, ale tak bardzo się ucieszyłam z jego przyjazdu i z tego, że potrafi coś w domu zrobić i na dodatek chce to zrobić z własnej, nieprzymuszonej woli, czym od razu „zarobił” u mnie z tysiąc plusików. W mieszkaniu zrobiło się cieplej, a ja, patrząc na niego, myślałam tylko o jednym. O wannie pełnej cieplutkiej wody, pachnącym mydełku i wielkiej butli szamponu stojącej na półeczce nad nią. Ben zaczął opowiadać mi o niespodziance czekającej na mnie pod domem, a ja nie mogłam się skupić i prawie go nie słuchałam, czyhając tylko na okazję zakomunikowania mu, że zaraz zostanie sam, bo ja muszę do wanny. Trafiłam wreszcie na przerwę w opowiadaniu i w przyśpieszonym tempie zrealizowałam moje marzenie. – Może plecki ci umyję?! – zawołał przez drzwi, co dotarło niezbyt wyraźnie, zagłuszane szumem wody i pianą zatykającą mi uszy. – Nie słyszę, ale rób, co chcesz! – zawołałam szczęśliwa, że znalazłam się już w wodzie. Drzwi się otworzyły i zobaczyłam, że wchodzi do łazienki z bardzo poważną miną. – Już wychodzę – wyszeptałam trochę speszona i zaskoczona. Nie odezwał się, tylko wziął gąbkę, namydlił moje plecy i zaczął je spokojnie, systematycznie myć. Siedziałam pozwijana, a on pochylony, w skupieniu szorował i szorował, jakbym cały dzień tarzała się w błocie, po czym odłożył gąbkę, spłukał ręce i nic nie mówiąc, wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Nie poruszyłam się, bo mimo lekkiego skrępowania miałam nadzieję na coś więcej niż namydlone plecy, ale zdałam sobie z tego sprawę, dopiero gdy zobaczyłam ostatni ruch klamki. Chciałam go zawołać, ale po chwili zrezygnowałam. Wyskoczyłam szybko z wanny i owinęłam się szczelnie cieplutkim szlafrokiem, żeby ciepło i zapach mojego ulubionego płynu do kąpieli za szybko się nie ulotniły. Pośpiesznie rozczesałam i wysuszyłam włosy. Patrząc w lustro, uznałam, że teraz jest o wiele lepiej. Złapałam za klamkę i z odpowiednią, jak mi się zdawało, miną wyszłam z łazienki. Popchnęłam przymknięte nieco drzwi do pokoju, w którym powinien na mnie czekać z niecierpliwością Ben, i… nie znalazłam go tam. Poszłam do sypialni i stanęłam w drzwiach, podziwiając to, co zobaczyłam. W pierwszej chwili trochę się zezłościłam, moje skronie pulsowały, a ja rozgrzana obecnością Bena, kąpielą i długim masażem pleców nastawiłam się na coś zupełnie innego. Po tej chwilowej złości przyszło lekkie rozczarowanie, które w szybkim tempie zastąpiła czułość rozlewająca się ciepłem dookoła mojego szybko jeszcze bijącego serca. Przekrzywiłam głowę i pomyślałam, że zdjęcie byłoby fantastyczne. Tytuł? „Przyjaźń”.
Ben spał na boku przykryty i chrapał dość głośno, obejmując ręką leżącą na kołdrze, przytuloną do niego grzbietem i sapiącą rytmicznie Luizę. Ciekawe, gdzie ja się położę – pomyślałam, patrząc na łóżko zajęte przez nich w całości. Odwróciłam się i najciszej jak umiałam, żeby ich nie zbudzić, poszłam do kuchni. Wypiłam jeszcze jedną filiżankę herbaty, pogasiłam światła i wypędzając psię, ku jej wielkiemu niezadowoleniu, wsunęłam się ostrożnie pod kołdrę. Ben zamruczał tylko, objął mnie w pasie, tak jak wcześniej Luizę, i zachrapał do ucha, a ja z uśmiechem pocałowałam go w czubek nosa. Tak delikatnie, żeby się nie zbudził, i też po chwili zasnęłam. – Wstawaj, księżniczko – usłyszałam cichy szept w moim uchu. – Wstawaj – szept przerodził się w pocałunki, które budzą mnie lepiej niż niejeden budzik, tym bardziej że nie pytają, czy wolno im się znaleźć w miejscach, w których się znajdują. – Jeszcze chwilkę – zamruczałam z zamkniętymi oczami, nie chcąc, żeby to budzenie za prędko się skończyło. – To śpij – przerwał i poczułam, że podnosi się z łóżka. – Już nie śpię – uśmiechnęłam się, nie otwierając oczu. – Ale nie zbudziłam się jeszcze do końca. – To trzeba cię jeszcze budzić? – szepnął. Nadal uśmiechnięta, nadal z zamkniętymi oczami przytaknęłam głową i zostałam zbudzona tak, jak miałam ochotę być wczoraj wieczorem ukołysana. – Cholera! – krzyknął Ben, zerwał się i pognał do łazienki. – Co się stało? – pobiegłam za nim przerażona. – Jakiś wybrak mi sprzedali! – wykrzyknął. – To nic – uspokoiłam go, wycofując się dyskretnie. – Nie przejmuj się. Nic nie będzie. – Skąd wiesz?! – zawołał zdziwiony. – Kochanie, mam kalendarz… – Jesteś pewna? – Oczywiście. Znam swoje ciało – zaśmiałam się. – Możesz być spokojny. Jedziemy po te uszczelki? – Jedziemy… Ben z Luizą poszli na mały spacer, a ja przygotowałam śniadanie, którego nigdy nie robię, bo nagminnie brakuje mi rano czasu. Piję tylko kawę, odsikuję Luizę i gnam do pracy. Ale dzisiaj mogę pozwolić sobie na zrobienie czegoś dobrego. Dzisiaj mam wolne i mogę spokojnie cieszyć się porannym posiłkiem z moim niespodziewanym gościem. – Wiesz, że na dole mam dla ciebie niespodziankę? Pamiętasz? – powiedział między jednym kęsem a drugim. – Oczywiście, że pamiętam – skłamałam. – A nie możesz mi teraz powiedzieć jaką? – Nie, nie. Musisz zobaczyć. – Kiedy? – Jeśli szybko będziesz gotowa, to zaraz. – Okej – odpowiedziałam bardzo zaintrygowana i poszłam się przygotowywać. Stałam chwilę przed szafą, zastanawiając się, jaki mam wybrać strój. Nie wiedziałam, czy mam się ubrać wyjściowo, a co za tym idzie, niezbyt ciepło, bo jak znowu wylądujemy w markecie, to ugotuję się w grubym swetrze, czy lepiej bardziej sportowo z uwzględnieniem spaceru po mrozie. Wybrałam to pierwsze. Lepiej czuję się w wersji eleganckiej, czyli spodnie na kant zamiast dżinsów i lekki kaszmirowy sweterek. Wezmę puchowy płaszczyk wykończony futerkiem z prawdziwego lisa. Ewa mówi, że w tej kurtce wyglądam super, i wiem, że ma rację. Była bardzo droga, ale już zdążyłam się przekonać, chociażby po spojrzeniach koleżanek w biurze, że jest warta wydanych na nią pieniędzy.
– Wziąłeś kluczyki? Pojedziemy po te uszczelki? – już ubrana zapytałam z łazienki, malując usta. – Tak. – Jestem gotowa – oznajmiłam, wychodząc, i natrafiłam zachwycone spojrzenie Bena. Udając, że tego nie zauważyłam, wzięłam do ręki torebkę i wyszłam na korytarz. Ben pozamykał drzwi i spokojnie zeszliśmy na dół, gdzie miała czekać na mnie ta jakaś niespodzianka. Rozglądałam się dookoła, ale nie wiedziałam, czego mam się spodziewać. Dowiedziałam się, dopiero gdy zostałam lekko pociągnięta w kierunku czegoś w wojskowych barwach, trochę zardzewiałego, na dość dużych kołach, w dodatku z pomalowanymi na czarno felgami, czegoś, co może kiedyś było atrakcyjne, ale teraz nie przedstawiało się zbyt ciekawie. Ben wypiął dumnie pierś i otworzył przede mną drzwi od strony pasażera, ukazując mi przetarty fotel ze skaju, z którego miejscami wyglądała gąbka w kolorze bardzo wygotowanej marchewki. – Pani pozwoli – szarmancko wskazał mi to podarte miejsce i podał dłoń, jakbym wsiadała do wspaniałej karocy wyściełanej aksamitem. – Może moim? – zapytałam, zamiast się zachwycić, i zobaczyłam, że popełniłam błąd, bo tymi dwoma słowami popsułam wszystko, na co, jak przypuszczam, czekał od wczoraj. Spojrzał na mnie poważnie i popchnął mocno drzwi, które zatrzaskując się, wydały z siebie charakterystyczny odgłos starej sprężyny w połączeniu z pustą blachą, bo – jak zdążyłam przez tę chwilę zauważyć – na drzwiach brakowało tapicerki i widać było wszystkie mechanizmy. Energicznie przekręcił kluczyk w drzwiach i sztywno podszedł do mojego auta. – Przepraszam – poszłam za nim i usiłowałam się do niego przytulić, ale nie drgnął, tylko stał obojętnie, patrząc gdzieś w dal. – To jest wojskowe auto? – zapytałam, żeby okazać zainteresowanie i jakoś naprawić to, co powiedziałam poprzednio. – Tak – potwierdził lodowato. – Twoje? – Tak. Puściłam jego ramię i wróciłam pod drzwi wspaniałego wehikułu. – Otwórz – poprosiłam potulnie. Popatrzył na mnie z niedowierzaniem. – No otwórz! – powtórzyłam. Pojechaliśmy. Ben prowadził bardzo spokojnie, ostrożnie i pewnie. Chciałam zrobić tak jak on wtedy, zakryć oczy, ale zrezygnowałam, bo jeszcze się nie uśmiechnął i nie chciałam robić mu więcej przykrości. Wystarczy, że nie zachwyciłam się jego nowym nabytkiem, którym – muszę przyznać – jechało się całkiem dobrze, tylko nie wiem, czemu marzły mi stopy. – I jak? – zapytał z obojętną miną, chociaż wiedziałam, że czeka na moją opinię. – Gdyby trochę wyremontować, to całkiem, całkiem. Tylko bardzo w nogi zimno… Nareszcie się zaśmiał. – Bo w drodze do ciebie ogrzewanie wysiadło, ale wszystko da się zrobić. Będzie pomalowany – rozgadał się. – Tapicerkę mi kolega zrobi, tę niewielką rdzę to ja sam, a silnik jest jak nowy – spojrzał w moją stronę rozradowany. – Wiedziałem, że ci się spodoba. Gdy przyjadę następnym razem, to zobaczysz, jak będzie odpicowany – kontynuował bardzo zaaferowany, z błyszczącymi oczami. – Z przodu zamontuję taką srebrną grubą rurę, a na dachu szperacze. – Co? – Szperacze… Takie reflektory. Jak w nocy będziesz jechać przez las, to zobaczysz całą drogę i okolice. – Aha. Wiem, że to jego zabawka, wiem, że ten nabytek sprawia mu ogromną radość i dlatego nie próbowałam tłumaczyć mu, że ja to widzę inaczej, że dla mnie to straszny grat i nie wiem, czy da radę tak
go wyremontować, jak by chciał, i czy w ogóle jest sens to robić. Silnik mruczał dosyć głośno, biegi wchodziły z lekkim zgrzytem, wywołując uśmiech na twarzy Bena, a na mojej lekkie skrzywienie ust. – Po uszczelki to nie w tę stronę – powiedziałam cicho. Nie wiem, czy mogę mu zwracać uwagę, bo Jerzy zawsze był pewien, że ma rację, chociaż często jej nie miał. Bardzo się przy tym złościł. – Wiem – zwrócił twarz w moją stronę. Była to twarz okropnie szczęśliwego chłopca. – Porwałem cię na spacer… – Mogłam wziąć koc – szepnęłam pod nosem, bo było mi coraz to zimniej. Usłyszał, nie wiedziałam, że ma taki dobry słuch. – Jest na tylnym siedzeniu, powinnaś dosięgnąć. Odwróciłam się i spróbowałam, ale nie dałam rady go pociągnąć, bo były na nim jakieś nie bardzo lekkie i w dodatku bardzo zniszczone torby. – Nie mogę – jęknęłam, puszczając ledwo uchwycony róg. Ben, patrząc na drogę, przerzucił energicznie rękę nad moją głową i usiłował mi pomóc, ale bezskutecznie. Zdenerwował się i ostro zahamował, a ja się przestraszyłam. Niepotrzebnie, ale ten lęk tkwi we mnie jak w zwierzęciu, któremu kiedyś wyrządzono krzywdę. Wydobył mi ten koc i podał z czułym uśmiechem, po czym wrzucił ze strasznym tym razem zgrzytem bieg i wspaniały rumak pognał do przodu jak spięty ostrogą. Mijaliśmy osiedle ślicznych nowiutkich domków, pomalowanych na ciepły jasnobrzoskwiniowy kolor wykończony brązem spadzistych dachów, które błyszczały w ostatnich promieniach zimowego słońca i mimo nieciekawej, burej, zimowej aury sprawiały wrażenie ciepłych i pogodnych. Swoim widokiem nastrajały bardzo optymistycznie. Potem były jeszcze bardzo ponure i brzydkie, stare, zrujnowane mury jakiejś fabryki. Starałam się przypomnieć sobie, co się kiedyś w niej produkowało, ale nic mi do głowy nie przychodziło. To nie były już moje tereny. Ale i to się skończyło, a zaczął się las. Patrzyłam na pochylone od śniegu brzozy, sosny różnej wielkości, malutkie samosiejki chronione od wiatru i śniegu przez ogromne, górujące nad nimi staruszki. Z przyjemnością obserwowałam zachód pomarańczowego słońca, przebijającego się przez ten dość gęsty i spokojny las i szczerze mówiąc, dobrze mi się jechało, choć mogłoby jeszcze lepiej, gdyby było ciepło. Chciałam namówić Bena na mały przystanek, na gorącą herbatę w ciepłej restauracji, a może i pyszny obiadek, bo grzebaliśmy się trochę i zbliżała się już odpowiednia pora. Rozglądałam się bacznie, ale las się nie kończył i nie było żadnego znaku z widelcem i łyżką. – Może byśmy coś zjedli? – zagadnęłam milczącego kierowcę. – Dobra myśl – ucieszył się, ale uśmiech zamarł mu na twarzy, bo auto dostało czkawki, przez chwilę kiwało nami jak na wzburzonym morzu, aż zamilkło. Rozpędem wjechaliśmy w jakąś boczną dróżkę, żeby nie przeszkadzać innym. Nie odezwałam się, tylko czekałam, co będzie dalej. Zaciśnięte usta Bena kazały mi milczeć. Spróbował jeszcze parę razy uruchomić silnik, ale mu się nie udało. Wściekły wyskoczył z kabiny. Jerzy w takich sytuacjach wyżywał się na nieposłusznym przedmiocie. Potrafił uderzyć w pralkę, w umywalkę, kiedyś nawet rozwalił szybę w drzwiach, bo się zacięły. Po prostu się zacięły… Oczywiście wylądowaliśmy wtedy na pogotowiu, bo jego ręka była do pozszywania, a krew tryskała jak z fontanny. Byłam przerażona tak samo jak on. Nie przeciął sobie wtedy niczego ważnego, ale przez dwa tygodnie nie robił nic, tylko cierpiał, a to jego cierpienie było skrzętnie podsycane przez jego zatroskaną, kochającą mamusię. Ben poszedł na spacer. Bez słowa podreptał w las, zostawiając mnie zdumioną. Nie uszedł jednak
daleko, stanął, pochylił się i zawrócił. Podszedł do maski i uniósł ją podstawiając pod nią patyk. To po niego poszedł! Fajne to auto! Wysiadłam, żeby rozprostować albo raczej rozgrzać zmarznięte nogi. Podeszłam do niego i zerknęłam ciekawie na silnik, który był dla mnie milczącą zagadką i niczym więcej. – Co mu się mogło stać, tak ładnie pracował? Czy ty się na tym znasz? Czy dasz radę naprawić? Może trzeba kogoś zatrzymać, żebyśmy nie tkwili tu do nocy, bo już się ściemnia? – trajkotałam jak nigdy. Nie wiem, czy to mróz sprawił, czy strach, że nikt nas tu nie odnajdzie. – Magduniu – uśmiechnął się i obejmując mnie ramieniem, przyciągnął do siebie – damy sobie radę, tylko pozwól mi pomyśleć i wsiądź za kierownicę. – Po co? – zapytałam. – Jak zawołam, to spróbujesz go odpalić – wyjaśnił mi spokojnie, pochylając się nad, nie jestem pewna, ale chyba świecami. – Okej – kiwnęłam głową i wsunęłam się na jego miejsce. – Jak przesunąć fotel?! – zawołałam, bo nie mogłam dosięgnąć do sprzęgła. – Z boku jest taka rączka! Unieś ją! – Mam – znalazłam to coś i spróbowałam, ale fotel ani drgnął. Nie chciałam mu przeszkadzać i usiadłam na brzeżku. Pomogło, tylko musiałam trzymać się kierownicy, bo pupa bardzo chciała zjechać w dołek uformowany przez lata w siedzeniu. – Spróbuj! – usłyszałam i spróbowałam. Rozrusznik kręcił, ale bezskutecznie. Silnik za to milczał jak zaklęty. – Przestań, bo wyładujesz akumulator! – zawołał. – I zgaś światła! Zgaś światła, zgaś światła, zgaś światła, powtarzałam i poszukiwałam zgaszacza światłowego po całej desce. Nie chciałam się przyznać, że nie wiem, gdzie ten pstryczek się znajduje, a on był na samym środku, tuż przed moim nosem, co pokazała mi bardzo już brudna ręka Bena, a uśmiechnięte usta powiedziały, całując mnie w czubek nosa: – Naucz się tego auta, bo twoim po lesie jeździć się nie da. – To ja będę po mieście – powiedziałam, ale nie usłyszał. – Spróbuj jeszcze raz! Tylko krótko! – zawołał spod uniesionej wysoko zielonej paszczy upartego potwora. Już wiem, nie musiałeś mi mówić, pomyślałam i przekręciłam kluczyk z nadzieją na rychły odjazd. Nadzieja prysła jak bańka mydlana, silnik wciąż milczał. – Nie mam pojęcia, co się stało – przycupnął zmartwiony na moim miejscu. – Wszystko posprawdzałem i powinno być okej. Zostaniemy w tym lesie i obrośniemy mchem. – Zapomniałeś o głodnej, niesikanej Luizie. – Ona nie obrośnie mchem – stwierdził, zerkając w moją stronę z poważną miną. – Dlaczego? – wytrzeszczyłam oczy, nie rozumiejąc, co ma na myśli. Roześmiał się i popatrzył na mnie z politowaniem. – Bo w twoim mieszkaniu, kochanie, nie ma mchu! No tak, takiego wyjaśnienia się nie spodziewałam, a ono było proste i logiczne. Nie obrośnie, bo nie będzie miała czym. Nie miała czym, nie miała czym… Ten tekst błądził po mojej głowie i… – A może ta twoja amfibia jest po prostu głodna, tak jak ja? – Niemożliwe. Tankowałem niedawno do pełna – mruknął i się zamyślił. – Przejechałem na tej benzynie… Nie, to niemożliwe, żeby żarł piętnaście litrów – wykrzyknął i niedowierzanie odmalowało się na jego twarzy. – Piętnaście, jak nic… – Nie wiesz, ile pali? Nie sprawdzałeś?
– Nie miałem kiedy, przyjechałem prosto do ciebie. – Wyskoczył, podszedł do bocznych drzwi, pomocował się trochę z nimi i wyjął mały plastikowy kanister. – Mam! – pokazał mi. – Jesteśmy uratowani! – Pełny? – Nie… pusty, ty zostań, a ja kogoś złapię, nabiorę paliwka i zaraz wrócę – powiedział radośnie i nie pytając mnie, czy chcę zostać sama w ciemnym już lesie, popędził w kierunku jezdni. Zostałam. W ciszy, w zapadającym zmroku, bezbronna, ze zmarzniętymi nogami, i tak jak Luiza, głodna i niesikana. Z lewej strony las, z prawej strony las, przed maską las, za mną ciemność i nic dookoła. Gdybyśmy stali przy drodze, tobym chociaż widziała przejeżdżające auta i byłoby mi raźniej. Widziałabym, jak wraca z benzyną, a tu nie widzę nic i jeszcze strasznie chce mi się siusiu. Mam wysiąść i pójść za krzaczki czy siedzieć i cierpieć? Nie pójdę sama. Boję się. Może nie muszę iść? Wysunęłam się z kabiny i postawiłam moje biedne lodowate nogi na śniegu. Odchyliłam kurtkę i zaczęła rozpinać spodnie z zamiarem zabarwienia czystego bielutkiego śnieżku na kolor bardziej słoneczny, gdy zobaczyłam jakiś ruch w lesie. Zmrok nie pozwalał mi dostrzec, co to takiego. Zamarłam i poczułam, jak ręce mi drętwieją, a włos jeży się na głowie. Oczy zaczęły mi wychodzić z oczodołów, strach mnie obezwładnił, złapał za gardło i wywołał dreszcze całego ciała. To czarne coś stało za drzewem i chyba spoglądało na mnie z daleka. Też się nie ruszało. Wykonując jak najmniej ruchów, opuściłam kurtkę, zapominając zupełnie o pełnym pęcherzu, wsunęłam się powoli z powrotem do samochodu, nie spuszczając wzroku z tego czegoś. Przymknęłam drzwi, zdając sobie sprawę, że nie mam żadnych szans. Jeśli to dziki zwierz, to już po mnie, jeśli to zły człowiek, to też po mnie. Może mnie zgwałcić, pobić, zamordować. Nawet jak zamknę to paskudne auto, to rozetnie brezent na dachu i mnie dopadnie. Nie chcę umierać! – zapłakała moja dusza. Jestem jeszcze młoda, chcę żyć! Proszę cię, odejdź! – Już jestem! – rozległo się tuż za drzwiami. – Szybko, prawda? – O Jezu! – podskoczyłam przerażona, jakby już przybył ten stwór z lasu i właśnie miał mnie pożreć. – Magduniu, kochanie, co się stało? – Ben odstawił kanister i mnie przytulił. Pachniał benzyną! Tak cudownie pachniał cywilizacją! – Tam w lesie ktoś jest – wyszeptałam, wskazując mu kierunek ruchem uwięzionej w uścisku głowy. Obrócił się i wpatrywał przez chwilę w milczeniu. – Nic nie widzę – wyszeptał tak jak ja, pogłębiając mój strach. – Tam – skurczyłam się i pokazałam palcem. – Aha… – odpowiedział i podszedł do tylnych drzwi, które, jak się okazało, nie były zamknięte. Wyjął torbę i zaczął w niej grzebać, nie zważając na niebezpiecznego osobnika, z którego nie spuszczałam wzroku. Wyjął jakiś futerał, odpiął z trzaskiem i podał mi sprzęt przypominający lornetkę. – Weź to i zobacz, co się tam czai – nadal szeptał, chyba też się bał. Wzięłam od niego to ciężkie coś i przyłożyłam do oczu, ale nic nie zobaczyłam. – Nic nie widać – szepnęłam. – Bo trzeba tutaj ustawić – powiedział głośno, przekręcając coś na środku. Zobaczyłam to straszne coś, co nie pozwoliło mi się ruszać, mówić i wysikać. Stało sobie przy drzewie, coś tam skubało i miało mnie w nosie. – No i co? – ze śmiechem zapytał Ben, nalewając benzynę do baku. – Mogłeś mi powiedzieć, że to sarna – odezwałam się z zaciśniętymi jeszcze ze strachu zębami. – Byłaś tak przerażona, że chyba byś mi nie uwierzyła.
Miał rację, chyba bym nie uwierzyła, a tak zobaczyłam na własne oczy i problem zdechł śmiercią naturalną. No cóż, mówią, że strach ma wielkie oczy. Mój miał oczy wielkości kół młyńskich. – Po co ci takie cudo? – zapytałam, oglądając lornetkę. – Do pracy – odpowiedział, siadając za kierownicą. – Jakiej? – Wszystkiego się dowiesz, gdy do mnie przyjedziesz – powiedział i przekręcił kluczyk. Nie pytałam już o nic, tylko w napięciu czekałam na reakcję silnika. Ben pompował pedałem gazu, rozrusznik wściekle kręcił i maszyna zagrała najmilszą melodię pod słońcem. Byliśmy uratowani, a mnie wróciła przeokropna chęć natychmiastowego skorzystania z toalety. – Jedziemy na stację? – zapytałam z nadzieją. – Jasne! – znowu się uśmiechnął i ku mojej wielkiej radości zaczął wycofywać się z leśnej dróżki. Stacja była niedaleko, las skończył się szybko i zobaczyłam wspaniały oświetlony świat. – Nalejesz, a ja zapłacę? – odezwał się, dojeżdżając do dystrybutora. – Nie! – wykrzyknęłam i kuśtykając na sztywnych, zmarzniętych nogach popędziłam w stronę światła, robiąc sobie cudowną przyjemność za drzwiami oznaczonymi kółeczkiem. Potem zrobiłam sobie drugą przyjemność, zmuszając Bena do szybkiego powrotu do domu. Uszczelki kupiliśmy w ostatniej minucie przed zamknięciem sklepu. Pojechaliśmy moim cieplutkim autem, które pokochałam jeszcze bardziej. Niedzielę spędziliśmy w domu, ja całą, Ben z przerwami na spacery Luizy. Wieczorem zaczął się pakować. Poniedziałek, coraz to bardziej przeze mnie znienawidzony, rozpoczynał się za parę godzin, które miałam ochotę spędzić w jego ciepłych, silnych ramionach, ale mi się nie udało, bo odwiedziła mnie Elżunia, bez wcześniejszego zawiadomienia. Przywitała się, zaszczycając Bena kokieteryjnym spojrzeniem, na które on zareagował obojętnie, chociaż Elżunia wyglądała dzisiaj bardziej bosko niż na ogół. Zaprosiłam ją do pokoju, a ona usiadła w fotelu naprzeciw Bena i założyła swoje długie, szczupłe nogi, ukazując je prawie na całej długości. – Napijesz się kawy czy może herbaty? – zapytałam, siląc się na obojętność, bo w mojej głowie uformowało się coś na kształt zazdrości, czym ja sama byłam zaskoczona. – Małą kawkę – powiedziała do mnie, uśmiechając się promiennie do Bena. Stałam i patrzyłam na nią jak na obcą osobę. Elżbieta, jakiej nie znam? Interesujące, jak ludzie się zmieniają. Jeszcze niedawno namiętnie gotowała obiadki i poza Andrzejem nie widziała nikogo na świecie. Ciekawe… Wyszłam do kuchni nastawić wodę i słyszałam, jak szczebiocze „uroczo”, opowiadając Benowi o swojej nowej pracy. Nie słyszałam jego odpowiedzi, ale chyba nie musiał nic odpowiadać, bo Ela nadawała bez przerwy. Jak zerknęłam, to uśmiechał się, przytakując głową. Elżuni chyba nie dawał spokoju fakt, że nie wiedziała, kim jest Ben, bo pod pozorem pomocy przybiegła do mnie do kuchni i zapytała z konspiracyjną miną: – Gdzie poderwałaś takie ciacho? – Na spacerze. – Fajny – wychyliła się, trzymając ręką framugę. Patrzyłam, czy jej się żelowe pazurki nie połamią, ale wytrzymały. – Do wzięcia? – zapytała, powracając do pionu. – Raczej nie… – Szkoda… – zmartwiła się. – Ty masz już kogoś, o ile wiem. – Tak – wykrzywiła nieładnie usta – ale może mam ochotę na odmianę? – zachichotała, przymrużając oczy. – Niepoważna jesteś!
– Może jestem – popatrzyła zaczepnie i wyszła z kuchni, kręcąc kuperkiem w okropnie obcisłej spódnicy. Wzięłam tacę i poszłam za Elą, obserwując, jak seksownie pracują jej pośladki wspierane bardzo wysokim obcasem. Robiły wrażenie. Wypiła kawę, wypiła dwie lampki wina i tak jak nagle się zjawiła, tak równie szybko zniknęła, pozostawiając po sobie ulotny zapach jakichś drogich, bo innych nie kupowała, perfum, a ja nie dowiedziałam się, po co właściwie przyszła, zmieniając mój tak wspaniale zaplanowany wieczór. – Musisz jechać? – zapytałam już w łóżku, kładąc głowę na piersi Bena. – Muszę – szepnął, całując mnie w głowę. – Tak jak ty musisz iść jutro do pracy. Wiedziałam, że musi, ale tak bardzo chciałam, żeby został, żeby już nie wyjeżdżał, żeby był i czule mnie przywitał, gdy… No właśnie… Gdy wrócę z pracy. – Nie mógłbyś znaleźć sobie jakiegoś zajęcia tu? – Mhm – zamruczał, zasypiając. Na początku wydał z siebie sapanie, które po chwili przerodziło się w ciche chrapanie, ale jak na prawdziwą orkiestrę przystało, nabrało mocy i zagłuszyło wszystkie odgłosy nocnego życia mojego osiedla. Chciałam mu zadać jeszcze mnóstwo pytań, bo jakoś same przychodziły mi do głowy, ale się nie udało. Postanowiłam zapamiętać je wszystkie do jutra. Zasnęłam, wymyślając na nie odpowiedzi, które bardzo bym chciała usłyszeć. Otworzyłam oczy bardzo wcześnie, przeciągnęłam się i zwlekłam z cieplutkiego łóżka. Za oknem nadal było ciemno. Dopiero teraz popatrzyłam na zegarek. Mogłam spać jeszcze co najmniej godzinę. Może jeszcze wrócić? A jak zaśpimy? Lepiej nie ryzykować. Pomyślałam, że zrobię mu kanapki na drogę, zaczęłam się już troszkę miotać po kuchni, ale przestałam z obawy o jego sen. Usiadłam cichutko, patrząc na budzący się wokoło świat. Światła w bloku naprzeciwko zapalały się jedno po drugim. Mrówki wstawały do pracy, do szkoły. Jakie to nudne i monotonne. Ciągłe wykonywanie tych samych czynności: wstać, śniadanie, praca, obiad, telewizor, kolacja i znowu się kłaść, żeby karuzela kręciła się dalej i dalej, i dalej, bez zatrzymania. Zerknęłam jeszcze raz na tego, który nadaje nam tempo życia. Dzwoni, trzeba wstawać. Ćwierć tarczy – drugie śniadanie. Następne pół tarczy – koniec pracy i następne – czas na kolację. A potem przyśpiesza, jak na niego nie patrzymy, a gdy już to zrobimy, to jest okropnie późno i trzeba iść spać, aby jutro mógł nas swoim nieznośnym pikaniem zbudzić bez skrupułów. Tik-tak, tik-tak… Już późno… Już czas… Weszłam do sypialni i popatrzyłam na Bena. Spał tak głęboko, że żal mi było go zbudzić. Podeszłam najciszej, jak umiem, i przysiadłam na brzeżku łóżka. Jego widok wywołuje we mnie uczucie spokoju. Za każdym razem to czuję, czuję ogarniający mnie całą jakiś dziwny, niewytłumaczalny logicznie spokój. – Kochanie – wyszeptałam, dotykając jego skroni. – Pobudka. Wstawaj. Otworzył oczy i popatrzył na mnie tak trzeźwo, jakby sen nie trzymał go przed chwilą w swoich objęciach. – Jak mnie pocałujesz, to zaraz wstanę – uśmiechnął się. – Nie mogę… – odpowiedziałam. – Dlaczego? – zmarszczył czoło. – Bo nie zdążę do pracy, a ty masz mnóstwo kilometrów przed sobą i musisz mieć dużo energii na ich przebycie. – Jeden pocałunek nie zabierze mi całej energii – powiedział z bardzo niewinną miną. – Jeden? – Jeden. – Miał być tylko jeden! – zawołałam po chwili, łapiąc oddech.
– Cały czas był jeden. Nie umiem dwóch naraz – wytłumaczył mi, stawiając stopy na podłodze i wstał zadowolony jak zawsze, a ja pomyślałam, że może już najwyższa pora na to, aby przestał chodzić boso. Już na dole, żegnając się, wymamrotał, że może ja bym teraz przyjechała do niego, bo on wiosną ma bardzo dużo pracy. Zrobiłam smutną minę. – Teraz nie dam rady. – Wiedziałem – też zrobił się smutny. Cmoknął mnie w policzek, uśmiechnął się blado i zatrzasnął z hukiem drzwi swojej superbryki. Pojechał, a ja zostałam znowu sama. Chciałabym do niego pojechać, ale na razie mamy takie urwanie głowy, że nawet nie odważyłabym się poprosić Andrzeja o urlop. Siedzimy wszyscy po godzinach, Luizę często wyprowadza Hania, oczywiście nie bez pewnych materialnych korzyści, ale nie mam wyjścia, chociaż bardzo się denerwuję, czy dobrze pozamyka drzwi i czy będzie uważać na moją najmilszą przyjaciółkę tak jak ja. Jakoś jeszcze wytrzymam w tym kieracie do świąt, a potem, jak już zrobi się ciepło, to nic mnie nie zatrzyma i zobaczę to wszystko, o czym mi ciągle opowiada. Wyobrażam sobie te jego lasy pachnące żywicą w gorący letni dzień, w jesieni pełne grzybów, jeziora okolone szumiącymi szuwarami, jego łódkę, chociaż nie wiem, czy ją ma, muskaną delikatną falą, kiwającą się przy brzegu. Krzyk spłoszonych ptaków, trzepot kaczych skrzydeł i kręgi, jakie tworzą ryby na spokojnej wodzie. A pośród tego ja siedząca na pomoście. Jeszcze może jakaś lekka bryza schładzająca moje rozgrzane słońcem ciało? Powiedział, że tam u niego nie ma turystów, ryczących motorówek i śmierdzących grilli. Te rejony na szczęście nie są modne. Tak sobie marzyłam, patrząc na nowoczesny bohomaz bez ram przedstawiający nie wiem co, wiszący na ścianie mojego biurowego pokoiku. Jest jeszcze szaro i smutno. Słońce od paru dni bardzo się stara, ale trzeba czasu, żeby obudzić śpiącą przyrodę do życia. Pochowałam ciepłe kurtki i czerwoną czapeczkę Bena. Zauważyłam, że ją zostawił, ale celowo mu o niej nie przypominałam. Oddam mu jesienią, teraz i tak mu niepotrzebna. Nie lubię czerwonego, ale ta czapeczka jest świetna. Ją też kupiła mu mama kochająca ten kolor. – Opowiedz mi jeszcze o mamie – poprosiłam, gdy jechaliśmy na tę pechową wycieczkę. Podoba mi się, jak o niej mówi. Jego twarz nabiera łagodnego wyrazu, a głos jest pełen podziwu i miłości. Jerzy też kochał swoją mamę, ale tak inaczej, tak żądająco. Ciągle miał jakieś pretensje, a ona głaskała go po policzku i głowie. Odsuwał się albo łapał ją boleśnie za rękę, warcząc, że ma mu dać spokój, bo nie jest już dzieckiem. Obrażała się i przez tydzień nie przychodziła, wtedy szedł do niej i wyżalał się na mnie, na trudne życie, na ludzi, którzy według niego źle mu życzą, albo nie rozumieją jego wspanialej artystycznej duszy. I znowu było dobrze, była potrzebna swojemu synusiowi. Przybiegała na każde jego skinienie. O to też były awantury, ale on nie rozumiał, o co mi chodzi. Jemu tak było dobrze, ale mnie nie… Mam nadzieję, że Ben nie jest tak uzależniony od mamy. Kasia też mi o niej opowiadała. W ten pamiętny sylwestrowy wieczór dowiedziałam się o niej dużo. Jadłam zrobione jej rękami konfitury, grzybki i ogórki. Próbowałam wypieków sporządzonych według jej przepisów. Myślałam, że takie kobiety już nie istnieją, że zniknęły w powodzi gotowych przetworów i dań, że przemysł spożywczy pozbawił te wspaniałe kobiety istnienia, a jednak nie, one są i będą zawsze. Te prawdziwe, potrafiące wszystko zrobić, korzystające ze sprawdzonych przepisów swoich matek i babek. Zapytałam Bena, dlaczego nazywają ją krasnoludkiem. Uśmiechnął się miękko, oczy mu najpierw złagodniały, ale po chwili zauważyłam w nich iskierki rozbawienia. – Po pierwsze, moja mama i Joasia są niewielkiego wzrostu, bo tylko my z Kasią odziedziczyliśmy wzrost po tacie. Po drugie, mama krząta się cały dzień po domu w czerwonym fartuszku
i najważniejsze… – wstrzymał oddech, a ja czekałam w napięciu. – Gdy dziewczyny były małe, to dostała od koleżanki z Niemiec chyba z pięć kilo ognistoczerwonej wełny i zrobiła z niej sweterki dla wszystkich, nawet dla mnie, ale gdy zaczęła dziergać dla taty, to się zbuntował i zrezygnowała – westchnął i dodał z kpiącym uśmieszkiem: – Ten mój przerobiła na poduszki. Długo leżały na kanapie, kłując mnie w oczy swoją soczystą czerwienią. – Otrząsnął się na samo wspomnienie. – Dziewczyny biegały w tych sweterkach i z daleka było widać, że to Rawskie siedzą w piaskownicy. Tak dowiedziałam się o prawdziwych krasnoludkach, a myślałam, że one są tylko w bajkach. Rozmyślałabym jeszcze, ale ruch za moimi plecami uświadomił mi, że najwyższy czas pozbierać swoje manatki, zgasić lampę i uciec najszybciej, jak potrafię. – Magda! – rozległo się od strony Andrzejowego biura. – Możesz tu do mnie? Odłożyłam torebkę, rozpięłam płaszcz i zła, że znowu zostanę dłużej, podążyłam w kierunku wołającego mnie głosu. – Wołałeś mnie czy Gajkową? – Ciebie, Magduniu, oczywiście, że ciebie – zaśmiał się. – Z Gajkową nie wybierałbym się na proszoną kolację. – Ciekawe czemu. Jest w porządku – stwierdziłam, stając w obronie Magdy, bo Andrzej skrzywił się prawie niezauważalnie. – Ktoś nas zaprosił? – zdziwiłam się. – Nas dwoje? – Najwyższy… – pokazał palcem sufit. – Prezes? – wytrzeszczyłam oczy. – Uhm… na debaty z Chińczykami, na żarcie pałeczkami, na niskie ukłony i szczere uśmiechy. – Żartujesz? – Nie… – Do Wrocławia? – Tak. – Kiedy? – W środę. – Tę środę? – No raczej… Obowiązuje również strój wieczorowy. – Proszę o więcej danych, bo mój PC się pogubił. Andrzej się uśmiechnął. Lubię, jak się uśmiecha, ma filmowy uśmiech. Swoim niskim głosem spokojnie wszystko mi objaśnił. – Jedziemy skoro świt, spotykamy się z ichnią delegacją w biurze, a wieczorem na kolacji. Potem oni sobie wracają, skąd przyszli, a my zostajemy aż do późna, spijając hektolitry szampana. Cóż, dosyć miła propozycja. Zapytałam, czy tak jak ostatnio zabieramy Elżbietę, i usłyszałam dość niespodziewaną odpowiedź: – Elunia nie jedzie, bo ma dużo pracy – stwierdził nie bardzo zmartwiony, nawet powiedziałabym, że wręcz odwrotnie, zadowolony. Jego spojrzenie było dziwnie radosne. Okej – pomyślałam i zaczęłam się zastanawiać, którą sukienkę mam zabrać na wieczór, bo na debaty oczywiście służbowy kostiumik i jakąś stonowaną bluzkę. A może biała by była odpowiednia? Wezmę białą, oni też zawsze mają białe koszule. Może mam zawiązać fantazyjnie krawat? Nie, wezmę apaszkę. Żebym tylko nie wyglądała jak sekretarka prezesa… Może nie kostiumik? Cholera, nie wiem, co mam na siebie włożyć. A gdyby tak… – Jesteś tu? – Co? Tak, tak… – Chyba jednak nie. Odpłynęłaś gdzieś bardzo daleko. – Andrzej znalazł się blisko, prawie dotykając
mnie ramieniem, wpatrywał się w moją twarz. Odsunęłam się troszkę, bo nie przepadam za taką bliskością, nawet jeśli to jest ktoś, kogo bardzo lubię. – Przyjadę po ciebie. – Dobrze. A czy my władamy chińskim? – Niestety, nie uczyli nas tego w przedszkolu. – To jak się z nimi…? – Po angielsku, który opanowałaś, o ile pamiętam, na cztery. – Pamiętasz takie rzeczy? – zdziwiłam się. – Ja już zapomniałam, to było tak dawno. – Wszystko pamiętam, co ciebie dotyczy – przysunął się znowu i dotknął mojej dłoni. – Nie wygłupiaj się – roześmiałam się, bo poczułam się bardzo skrępowana. – Idę – odwróciłam się w kierunku drzwi. – Ty też się zbierasz? – Za chwilę. – Podszedł do biurka i zaczął układać porozrzucane kartki, nie podnosząc wzroku. – To do jutra, szefie. – Do jutra – mruknął, z zainteresowaniem wpatrując się w biurko, ale gdy odeszłam po torebkę, to zdawało mi się, że wyszedł z gabinetu. Odwróciłam się energicznie, żeby sprawdzić, czy się mylę. Nie myliłam się. Stał w drzwiach. Machnęłam mu dłonią na pożegnanie, ale nie odpowiedział, tylko odprowadził mnie wzrokiem do windy. Coraz bardziej dziwiło mnie jego zachowanie, bo od kiedy go znam… Nie, od kiedy poznał Elżunię, traktował mnie zawsze jak przyjaciółkę, partnera, z którym dobrze się pracuje. Wprawdzie na Dzień Kobiet dostawałam duży bukiet, a nie tak jak inne dziewczyny po jednym kwiatku, a na walentynki na moim biurku też zawsze coś znajdowałam, ale po tylu latach znajomości, znajomości zawartej na pierwszym roku studiów, gdy jeszcze byliśmy bardzo młodzi, dziecinni, żądni wrażeń, zachłyśnięci dorosłością i wolnością, to chyba nie było niczym nadzwyczajnym. Tamte najwspanialsze w życiu chwile, przeżyte razem na imprezach, stresach przedegzaminacyjnych, nieprzespanych nocach, nie powtórzą się już nigdy i wydawało mi się, że są więzią o wyjątkowym znaczeniu, ale to dzisiejsze jego prawie przytulenie, ta radość z wyjazdu tylko ze mną… Na pierwszym roku chodziliśmy ze sobą. Oprócz namiętnych pocałunków ukrywanych przed kpiącymi kolegami i plotkującymi koleżankami do niczego nie doszło, ale to było, zanim poznałam Jerzego, a może zanim Andrzej spotkał Elżbietę. Nie pamiętam, w każdym razie rozmyło się jakoś bezboleśnie, przeradzając się w sympatię. Czyżbym się myliła? Czy w takim wypadku powinnam jechać? Chyba muszę, skoro prezes zażyczył sobie mnie widzieć, to Magdusia musi i nie ma odwołania. Kolacja też obowiązkowa, ale potem… Nie będę się zastanawiać, co będzie potem, bo to nie ma sensu. Nie jestem wróżką. Droga do Wrocławia upłynęła w ciszy, w samochodzie co prawda mruczało radio, ale Andrzej prawie się nie odzywał, skupiony na jeździe, a ja wzięłam sobie książkę, którą bardzo chciałam skończyć, ciekawa, kto zamordował pokojówkę hrabiego M. Czasami wracam do starych kryminałów, zachwycając się językiem, jakim są napisane, poglądami ludzi z tamtych czasów, pochłoniętych problemami, które teraz wydają się śmieszne, i spokojem, z jakim wtedy się żyło. Skończyłam przed samym zjazdem do miasta i trochę nieprzytomna, ze względu na wczesną pobudkę i opuszczoną głowę podczas czytania, popatrzyłam na Andrzeja, który ujął moją dłoń, podniósł do ust i całując delikatnie, powiedział, zerkając w moją stronę: – Dziękuję za ciszę. Ciekawa lektura? – Ależ proszę. Kryminał Agathy Christie. – Mocna rzecz – pokiwał głową. – Też lubię. Jak skończyłaś, to chętnie pożyczę, ale nie jestem w stanie określić, kiedy oddam. – Proszę – położyłam książkę na tylnym siedzeniu.
Prezes rozpływał się w uśmiechach do chińskiej delegacji, do nas i do swojej sekretarki. Spotkanie przebiegało prawidłowo, przepisowo i korzystnie dla obu stron. Okazało się, że Chińczycy potrafią płynnie posługiwać się naszym ojczystym językiem. Troszkę to śmiesznie w ich wykonaniu brzmi, ale potrafią dogadać się bez tłumacza, czego im zazdroszczę, bo ja w Chinach nie potrafiłabym zamówić nawet herbaty. No, chyba że po angielsku, ale domyślam się, że na wyspie królowej Elżbiety nasz angielski też wzbudzałby niejeden uśmieszek. Proszona kolacja ma się zacząć o osiemnastej, więc mam mnóstwo czasu na odpoczynek, bo dostałam zadanie do wykonania. Szef życzy sobie, abym swoją osobą w odpowiedniej oprawie zaskarbiła firmie przychylność delegatów. Jak niegdyś gejsze? Powinnam się uśmiechać i podsuwać zakąski czy może mam dla dobra firmy posunąć się dalej? Zezłościłam się, bo myślałam, że potrzebna mu moja wiedza, a nie tyłek, i dlatego nie bardzo miałam ochotę na tę imprezę. W hotelu – na szczęście nie tym, co zawsze – wyłożyłam swoje cielsko na tapczaniku i w ciszy zasnęłam jak aniołek, nie zastanawiając się, co będzie dalej. Wściekłe pukanie brutalnie przerwało moją błogą drzemkę. Za drzwiami stał przerażony Andrzej. – Ty jeszcze nie jesteś gotowa? Mamy pół godziny, a ty sobie spokojnie śpisz?! – Wchodź, nie marudź, zaraz będę. Westchnął, zamykając za sobą drzwi, usiadł na brzeżku tapczanu i patrzył z niedowierzaniem raz na mnie, raz na zegarek. Po piętnastu minutach wyraz jego twarzy zmienił się diametralnie, bo zagościł na niej uśmieszek. Poszłam jeszcze do łazienki podkolorować troszkę twarz i wyszłam gotowa pięć minut przed czasem. – Jestem w szoku – odezwał się, wstając. – Nie wiedziałem, że są kobiety, które nie potrzebują całego dnia na przygotowania. – No widzisz, znowu się czegoś dowiedziałeś – zaśmiałam się cicho. – Tak, dowiedziałem się – otworzył przede mną drzwi. Ja też, pomyślałam, zerkając w lustro na korytarzu. Nie jestem tak perfekcyjna, jak Elżunia. Włosy wciąż mi sterczą i nie pomogło im zwilżenie, widać sińce pod oczami niedokładnie zamalowane fluidem, widać świecący się na czubku nos. Wszystko widać. Musiałam się zdrzemnąć? Nie musiałam. Mogłam poświęcić troszkę więcej czasu choćby na dokładniejszy makijaż… Mogłam poświęcić więcej czasu na dokładniejsze ułożenie włosów. Mogłam, mogłam, ale tego nie zrobiłam i teraz, jak zawsze, żałuję. Często mam takie odczucia, gdy patrzę na inne kobiety albo przeglądam gazety. I natychmiast planuję, co zrobię w domu, żeby wyglądać lepiej. Z takim planem wracam do domu zadowolona, ale za drzwiami moje plany zmieniają się radykalnie. Nieważne staje się zrobienie sobie maseczki, pomalowanie paznokci, nałożenie odżywki na włosy. Zwijam się na kanapie zmęczona po spacerze z Luizą. Puszczam wiadomości w telewizji albo wybieram książkę i wszystkie wcześniejsze plany biorą w łeb, a rano żałuję, że znowu nie zrobiłam tego, co chciałam, mam do siebie pretensje za to „niechcemisie” i strofuję samą siebie, ale dalej robię to samo. Wyjątkiem są dni, kiedy mam ochotę poleżeć w cieplutkiej wannie. Wtedy nakładam coś na twarz, na oczy, puszczam cichutko muzykę i się relaksuję, ale gdybym siedziała w tej wannie codziennie, straciłoby to moc, jak każda rutynowa czynność. Zeszliśmy na dół punktualnie co do minuty. Cała wrocławska ekipa czekała już w holu. Dołączyliśmy do nich i razem weszliśmy do sali restauracyjnej, gdzie oczekiwali nas już chińscy delegaci. Byłam jedyną kobietą na tym spotkaniu. Ciekawe, czemu prezes nie zabrał ze sobą swojej głupiutkiej, ale ślicznej długonogiej asystentki maskotki. Czyżbym tylko ja zasłużyła na ten zaszczyt? Już nie wolno, aby faceci decydowali sami, już muszą nas, kobiety, dopuszczać do swoich debat? Może temu zawdzięczam swoją bytność tutaj? A może oni tylko się tak asekurują, aby potem było na kogo burczeć, jak zawalą? A może się mylę i szef po prostu bardzo mnie lubi? A może jestem kompetentna
i nie zdaję sobie z tego sprawy? A może to sprawka Andrzeja? Spojrzałam na niego. Jaki on jest przystojny w tym ciemnym garniturze. Taki milczący, skupiony, słucha z uwagą, prawie się nie uśmiecha i od czasu do czasu rzuca trafne spostrzeżenia, co jest pozytywnie odbierane przez prezesa. Nie włączam się do rozmowy. Obserwuję kolegów w akcji. Andrzej jest taki cholernie męski z tym swoim wyjątkowo niskim głosem. Kolacja się udała, chociaż do posiłków podano wszystkim widelce. Bardzo mili i delikatni w swoim zachowaniu Chińczycy traktowali mnie z szacunkiem okazywanym inżynierom w ich kraju, szef po wypiciu sporej liczby drinków zaczął mnie kokietować, a Andrzej tylko go obserwował z dziwnym grymasem na twarzy. Po paru godzinach goście pożegnali się z nami i zgięci wpół zostawili nas samych. „Najwyższy” wyszedł z nimi, posyłając nam, za ich plecami, najwspanialszy uśmiech prezesa, jaki kiedykolwiek widziałam. Chwilę po ich wyjściu reszta też się zebrała, tłumacząc się zmęczeniem i nieodpartą potrzebą powrotu do swoich rodzin, czemu nie dziwiłam się wcale, bo będąc na ich miejscu, zrobiłabym to samo, chociaż myślałam, że będziemy bawić się wszyscy razem, a nie tylko ja i Andrzej. Patrząc za odchodzącymi, usłyszałam jego uwagę rzuconą pod nosem: – Nareszcie… Odwróciłam głowę i zobaczyłam, że się rozluźnił i zaczął przywoływać kelnerkę podniesioną ręką. Gdy podeszła, zamówił butelkę mojego ulubionego wina. Nie zwracając uwagi na wpatrującego się we mnie Andrzeja, popijałam je sobie powolutku, chcąc dokładnie poczuć jego wyborny smak i wspaniały aromat. Nie wytrzymał i zapytał: – Nie smakuje ci? Źle zamówiłem? – Nie! To moje ulubione! – Uff – odetchnął. – A już myślałem, że pomyliłem nazwę. Zatańczysz? – wyciągnął do mnie rękę. – Chyba nie – pokręciłam głową. – Tango to nie moja specjalność. – Chodź – wstał. – Damy sobie radę. Nie miałam wyjścia, bo stał nade mną z wyciągniętą ręką. Wstałam, choć z oporem, podałam mu swoją dłoń i zostałam porwana na sam środek parkietu nie wiadomo kiedy. Tango okazało się porywające, namiętne, wspaniałe… Andrzej… Andrzej był bardzo poważny. Odprowadził mnie do stolika, usiadł, nalał wina tylko sobie i wypił je bez słowa. Postawił kieliszek, wziął do ręki butelkę, popatrzył na mój, pusty i wypełnił już oba, a sobie nalał pod sam czubek. Patrzyłam, czy rozleje wino, unosząc kieliszek do ust, i czy ten też wypije do końca, ale nie, zostawił troszkę i popatrzył mi w oczy, dotykając mojej dłoni gorącymi palcami. – Wiesz, że pamiętam każdą spędzoną z tobą chwilę? Uśmiechnęłam się. – To było tak dawno. Nie ma sensu do tego wracać. – Mylisz się, bardzo się mylisz. – Czy mi się wydaje, czy ty chcesz mi coś powiedzieć? Odstawił kieliszek i zamyślony wpatrywał się w jego nóżkę. – Widzisz – szepnął – bardzo żałuję, że nie walczyłem o ciebie, o nas – popatrzył mi znowu w oczy. – Cholernie żałuję, że byłem tak głupi. – Dlaczego mi to mówisz? Przecież ułożyłeś sobie życie z Elą. To ją wybrałeś… To z nią się ożeniłeś. – Bo mnie zostawiłaś dla tego dupka! – powiedział z sarkazmem, mrużąc oczy. – A potem…
– Co potem? – Nie zwracałaś na mnie uwagi. Próbowałem, ale mnie nie zauważałaś. Zaskoczył mnie tymi słowami, nie wiedziałam, co mam mu odpowiedzieć. Zauważył to moje zaskoczenie i pochylił się w moją stronę. – Nie patrz tak na mnie – szepnął. – Wiem, że jestem dla ciebie tylko przyjacielem i nikim więcej. – I tak, i nie… – To znaczy? – Dla mnie żonaty facet to temat zakazany, tym bardziej że wydajecie mi się szczęśliwym małżeństwem. – Mnie też się tak wydawało. – Wydawało? – No – zaśmiał się – wydawało, ale teraz mam pewność, że jednak nie. – Czemu mi wcześniej nie powiedziałeś? – Po co? – A teraz po co to robisz? – Bo mam już dość. Nie chcę już być maskotką do tarmoszenia, dzieckiem do karmienia, krową do dojenia i workiem do wrzucania pretensji o jej nieciekawe życie. A oprócz tego Elżbieta w pewnym sensie rozwiązała mi ręce. – Jak? Nic nie wiem. Czy coś się stało? Wzruszył ramionami, upił wina i zaczął bawić się kieliszkiem. Pozostawiona resztka oblewała dno niewielką falą, zostawiając różowy ślad na ściankach przezroczystego szkła. – A gdybym się rozwiódł – usłyszałam jego cichy szept – to może moglibyśmy spróbować jeszcze raz? – Andrzej… – nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć. Czy to możliwe, że przez tyle lat nic nie powiedział? Tak jak moja mama? Tyle lat? Przecież codziennie widywaliśmy się w pracy, codziennie rozmawialiśmy i co? Milczał? Na moim ślubie był świadkiem i też nie powiedział „nie”? Przy rozwodzie również mi pomagał i nie zaproponował wtedy powrotu. I teraz tak nagle doszedł do wniosku, że to jednak miałam być ja? To chyba niemożliwe. Kieliszek się uspokoił, wyprostował, wino spokojnie wypełniło dno. Uśmiechnął się do mnie i wstał, szurając głośno krzesłem. Patrzyłam, jak bez słowa poszedł w stronę baru. Przechylił się i coś powiedział barmanowi. Bardzo zadowolony odwrócił się i ruszył w moją stronę, wyciągając do mnie obie dłonie. Usłyszałam znajomą melodię. – A teraz, Dusiu, zatańczysz? – zapytał, gdy podszedł do mnie. Dusiu… Nie słyszałam tego tyle lat. Tylko on mnie wtedy tak nazywał. Podniosłam się powoli i pozwoliłam się unieść wspomnieniom. Byliśmy sami na parkiecie i było mi przez chwilkę trochę nieswojo, ale to odczucie po paru minutach mnie opuściło. Zamknęłam oczy i przytuliłam się do niego, głowę oparłam na jego piersi i zrobiło mi się bardzo smutno. Nie wiem, czy to ta melodia, czy może dotyk i zapach jego ciała, czy może świadomość, że gdyby nie Jerzy lub moja głupota, Andrzej mógł być dla mnie w tej chwili kimś więcej niż tylko przyjacielem. Mógł, a nie jest. Przypomniała mi się ostatnia dyskoteka i nasz ostatni wspólny taniec w oparach taniego wina, w chmurach tytoniowego dymu, prawie w ciemności. Miało to wtedy całkiem inną moc. Teraz tak nie było, niestety. Teraz było tak dorośle. Przytuliłam się do Andrzeja mocniej, a on przyjął to z lekkim uśmiechem. Nadal tańczy mi się z nim tak dobrze jak kiedyś. Wino i odczuwalny na plecach dotyk jego ciepłych dłoni, miękko wygolony policzek i przyśpieszony oddech, i piosenka o wielkiej, szalonej
miłości dwojga młodych ludzi, miłości, która zamiast dać im szczęście, raniła okrutnie. Wróciliśmy do stolika, mając świadomość zmian, które w nas poczyniły mijające lata. Tamten świat był zakręcony, szczęśliwy i wolny. Obowiązki… już wtedy były, ale optymizm tych dni przepełniał nas wszystkich. Terminy egzaminów, poprawek, ucieczki w wakacje bez zmartwień, dorywcze prace pozwalające przeżyć w czasie studiów. No i oni, rodzice, traktujący nas ulgowo, chociaż to do nas wtedy nie docierało. Czemu dorośliśmy?! Bo bardzo tego chcieliśmy? Chcieliśmy, a teraz nie ma już odwrotu… Trzeba brnąć dalej. – Zamówię jeszcze jedną butelkę – Andrzej odwrócił się w poszukiwaniu kelnerki. – To się może źle skończyć – uśmiechnęłam się dwuznacznie. – Liczę na to – pochylił się w moim kierunku z roziskrzonymi oczami. – Ale ja… Nie zwrócił uwagi na moje słowa, więc nie było sensu, abym mu cokolwiek tłumaczyła. Podeszła kelnerka i przyjęła zamówienie. Zaczęłam się zastanawiać, jak powinnam postąpić, ale nic sensownego nie przychodziło mi do głowy, w której dopiero teraz zaczęły szaleć wysączone małymi łyczkami czerwone diabełki dobrego humoru, luzu i rozpusty. Druga butelka przywołała już całe stado tych paskudnych, tupiących nogami, śmiejących się i wirujących stworzonek z piekła. Andrzej pod ich wpływem wydał mi się innym mężczyzną, zobaczyłam go oczami kobiety, a nie przyjaciółki. Jego dawniej skręcone mocno włosy niesfornie opadające na oczy pociemniały i uformowały fale seksownie zaczesane do tyłu. Szczęka zarysowała się mocniej, czyniąc jego twarz bardziej męską. Tylko oczy pozostały takie same. Bardzo ciemne, wpatrzone we mnie jak dawniej. Poruszył się, zaczął w skupieniu przeszukiwać kieszenie, wreszcie znalazł to, co chciał. Na stole położył malutkie pudełeczko i nie podnosząc głowy, jednym palcem podsunął je powoli w moją stronę. – Co to jest? – zapytałam. – Zobacz… Otworzyłam. W środku, na kawałeczku pomarszczonego białego atłasu leżało malutkie, niemające więcej niż centymetr złote, brzuchate serduszko zawieszone na łańcuszku tak delikatnym, że bałabym się go nosić. – Pomyliłeś się chyba. – Nie – uśmiechnął się. – Na pewno nie – odpowiedział. – Sądzę, że jednak tak – odepchnęłam pudełeczko w jego stronę. – Nie – popchnął je palcem. – Kupiłem to dla ciebie, żebyś o mnie myślała. – Andrzejku – zaśmiałam się, bo w głowie już nieźle mi szumiało. – Jak miło… powtórz, proszę. – Odprowadź mnie do pokoju – poprosiłam. – Już? – popatrzył na mnie wzrokiem diabła, który ma ochotę na mą duszę, i wydaje mu się, że zaraz ją będzie miał, a może nie duszę, tylko ciało? – Uhm… – wymamrotałam zdezorientowana jego postępowaniem i tym prezentem. Wstałam, on również się podniósł, wziął do ręki serduszko i podsunął na otwartej dłoni. – Nie zapomniałaś czegoś? W windzie, w której tak jak zawsze poczułam się bardzo nieswojo, wsunęłam dłoń pod jego ramię. Złapał ją jedną ręką, a drugą objął mnie i mocno przytulił, obsypując delikatnymi pocałunkami, zaczynając od czubka głowy, poprzez odsłonięte czoło, nos, powoli docierał do moich, nie wiem dlaczego, czekających niecierpliwie ust i w tym momencie winda oznajmiła nam cybergłosem, że już jesteśmy tam, gdzie chcieliśmy być, że to już to piętro, na którym powinniśmy wysiąść. – Chodź – wyszeptał i wyciągnął mnie, nadal obejmując, z niedobrej, obitej srebrną blachą
bezdusznej skrzyneczki pełnej znienawidzonych tajemniczych guziczków. Sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa, sto dwadzieścia trzy… Ile jeszcze tych pokoi? Sto dwadzieścia siedem. Sięgnęłam po klucz, udało mi się trafić nim do zamka, ale go nie przekręciłam. Andrzej przytulony do moich pleców całował moją szyję, dysząc z podniecenia. „Nie” – odezwało się w mojej głowie. Odwróciłam się i natrafiłam na jego gorące usta. Przyciągnął mnie mocno i poczułam, jak bardzo mnie pragnie. „Nie” się uciszyło, miałam ochotę na te jego pocałunki. – Nie – opanowałam się trochę i odepchnęłam go lekko. Chyba nie usłyszał. – Nie – powtórzyłam. Popatrzył bardzo zdziwiony, ale odsunął się i zapytał, wzdychając: – Jesteś pewna? Nie odpowiedziałam, tylko przekręciłam szybko klucz i popchnęłam energicznie drzwi. Znalazłam się w ciemnym, bezpiecznym pokoju. Dysząc, oparłam się o zimne drzwi plecami i słuchałam, jak powoli odchodzi. Co ja wyprawiam?! Dlaczego nie powiedziałam mu wprost? Ale właściwie co mu miałam powiedzieć? Że kogoś mam, skoro Ben znowu się nie odzywa? Że chyba go kocham, chociaż tak do końca nie jestem pewna? Co mu miałam, do cholery, powiedzieć. Zdjęłam sukienkę i w samej bieliźnie, nie zmywając makijażu, opadłam na miękkie łóżko. Ciemna lampa, odbijając światła ulicy, patrzyła na mnie badawczo z sufitu. Moje życie przelatywało mi teraz przed oczami jak czarno-biały stary film. Faktycznie, to ja go zostawiłam dla Jerzego. Przychodził do mojego pokoiku, siadał na paskudnym, zaścielonym równie paskudną kapką tapczaniku i nie mówił nic, tylko patrzył i patrzył, jak pakuję swoje ciuchy do torby, jak pakuję się szczęśliwa w moje przyszłe nieszczęśliwe życie. Czemu nic nie powiedział, czemu nie zrobił awantury, nie otworzył mi oczu? A może próbował, bo pamiętam, że byłam na niego bardzo zła. Pamiętam, że wyrzuciłam go wtedy za drzwi. Może teraz to też jest ostrzeżenie dla mnie? Może to Andrzej jest moim przeznaczeniem? Pomóż mi, Boże, dobrze wybrać, pomyślałam i usłyszałam ciche pukanie do drzwi. Zza nich dolatywał do mnie wyraźny szept: – Dusiu, Dusiu… Zapominając, że jestem tylko w bieliźnie, podeszłam do drzwi i je uchyliłam. – Jaka ty jesteś piękna – usłyszałam i zobaczyłam zachwyt w jego oczach. Chyba każdy facet ma taką minę na widok kobiety w czarnej koronkowej bieliźnie. Chyba każdy oprócz mojego byłego. To spojrzenie sprawiło, że poczułam się naga. Spłoszona pobiegłam w kierunku łóżka, żeby zakryć się kołdrą, a Andrzej odebrał to jako zaproszenie i wszedł, trzymając w ręce butelkę szampana i dwa bardzo długie kieliszki. Odstawił to wszystko na stoliczkek i przysiadł na brzegu łóżka, ostrożnie odsuwając róg kołdry. Pochylił się i zaczął, mrucząc coś pod nosem, delikatnie całować moje nagie ramię. Trzymałam kołdrę kurczowo. Zaśmiał się, sprawnie odkorkował butelkę i rozlał syczący napój. Podał mi jeden kieliszek. Puściłam kołdrę, która zsunęła się cicho. Szampan był słodki, zimny i pyszny. Poprosiłam o jeszcze i to też wypiłam duszkiem. – Widzę, że ci smakuje. Lepszy byłby z truskawkami, ale nie mieli – odezwał się cicho. – Jeszcze nigdy nie próbowałam. – Czego jeszcze nie próbowałaś? – zapytał szeptem, wpatrując mi się w oczy. – Wielu rzeczy… – odpowiedziałam z kieliszkiem przy ustach. Uśmiechnął się, pochylił i delikatnie całując, wymamrotał: – Jak… wielu… rzeczy? Zaczął od dłoni i posuwał się coraz to wyżej, aż dotarł do wgłębienia nad obojczykiem. Czując jego ciepły oddech, odchyliłam lekko głowę.
– Andrzej, chyba nie powinniśmy – wyszeptałam i poczułam dreszcze na całym ciele. Westchnęłam. – Czego nie powinniśmy? – przerwał całowanie, wyprostował się i zaczął poluzowywać krawat. – To chyba nie jest w porządku wobec Elżbiety – wyszeptałam, patrząc mu w oczy. – O tym porozmawiamy rano. Teraz Ela nie jest nam do niczego potrzebna – uśmiechnął się i dolał mi tego pysznego szampana. Bąbelki zaszumiały charakterystycznie, spojrzałam na kieliszek, przełknęłam ślinę i nie mogłam się powstrzymać, musiałam wypić, odsuwając jego niecierpliwą rękę.
10
Obudził mnie okropny ból przepełnionego pęcherza. Do tego dołączył bębniący odgłos zakręcanej pod prysznicem wody. Zaciskając zęby, wyskoczyłam spod kołdry i podbiegłam do drzwi łazienki. Zapukałam mocno. – Puść mnie, proszę! – jęknęłam. Drzwi się uchyliły. – Andrzej… czy my… wczoraj… – spojrzałam na niego niepewnie. – Nie – zaśmiał się, wychodząc z łazienki w ręczniku seksownie owiniętym wokół bioder. Spojrzałam na jego umięśnioną klatkę piersiową i westchnęłam na ten widok, ale siła wyższa nie pozwoliła mi niestety na dalsze kontemplacje. Szybko weszłam do zaparowanej, pachnącej jego wodą kolońską łazienki i zamknęłam za sobą drzwi. Nie jestem przyzwyczajona do korzystania z toalety w czyjejś obecności. – Jesteś pewien?! – zawołałam przez drzwi. – Absolutnie! – odpowiedział mi tak samo. Wyszłam z łazienki. – Dlaczego nic nie pamiętam? – Bo zasnęłaś. Jeszcze nie widziałem, żeby kogoś tak ścięło – zaśmiał się. – Nawet nie dopiłaś do końca i wylądowałaś na poduszce. W ostatniej chwili złapałem kieliszek. Zachrapałaś jak kotek. Nawet było to sympatyczne. – Przepraszam – zrobiło mi się bardzo głupio. – Nie przepraszaj, nic się nie stało. Miałem czas, aby sobie przemyśleć pewne sprawy, a teraz, jeśli możesz, to się pośpiesz. Musimy wracać. – Już? – Niestety. Byłam zła na siebie, ale właściwie nie wiem, o co. Czy o to, że nic nie pamiętam, czy o to, że nic nie było, jeśli oczywiście Andrzej mnie nie okłamał. Ale właściwie po co miałby to robić? Myślę, że… Wciągnęłam na siebie sweter. Cholera, nie wiem, co mam myśleć. Wracaliśmy do domu w zupełnej ciszy przerywanej tylko zmianą obrotów pracującego silnika. Nie mogłam skupić się na czytaniu, nie mogłam obserwować krajobrazów, nie mogłam przestać zerkać na niego i zadawać sobie tych samych pytań co w hotelu. Zorientował się, że na niego zerkam, zatrzymał auto na brzegu jakiegoś lasku, wyłączył silnik i odchylił się bez słowa w moją stronę, jakby czekał na jakiś mój ruch, jakieś słowo zachęty. Potem dotknął mojej dłoni i bardzo cicho powiedział: – Dusiu, ja się szybko rozwiodę. Dla… – Andrzej – przerwałam mu, chcąc mu powiedzieć o Benie. – Nic nie mów – teraz on mi przerwał. – Wszystko wiem, wszystko przemyślałem. Ujął moją dłoń i nie patrząc na mnie, pocałował tak, jak niedawno całował dłoń Elżbiety. Poczułam się z tym bardzo źle, ale nie zareagowałam. – Nie wiedziałem do tej pory – nie dokończył i przyciągnął mnie do siebie. – Nie wiedziałem – szepnął, a ja znowu poczułam jego gorący oddech. – Proszę, nie – mruknęłam, ale się nie odsunęłam. Nie posłuchał. Pocałował mnie bardzo namiętnie. Nie wiem kiedy i jak, moje dłonie powędrowały na
jego kark, palce zatopiły się w jego włosach i wtopiłam się w ten pocałunek w całości, nie zastanawiając się, co może z tego wyniknąć. A powinnam, bo nie byłam teraz pod wpływem przepysznego szampana i mój mózg pracował w miarę normalnie, nie był niczym otumaniony. No, prawie niczym. Po tym pocałunku Andrzej lekko się odchylił, spojrzał mi głęboko w oczy, uśmiechnął się, odwrócił, położył ręce na kierownicy, spojrzał w boczne lusterko i bez słowa ruszył. Patrząc na drogę, oblizałam wargi, delikatnie przygryzłam dolną, jakbym chciała zapamiętać na zawsze smak tego pocałunku, który był całkiem inny niż ten sprzed lat. Zmienił się tak jak Andrzej, którego – jak mi się wydawało – dobrze znam. I znowu pędziliśmy prawie w ciszy. Tylko w mojej głowie zdecydowanie jej nie było. – Masz ochotę na gorącą herbatę albo kawę? – zapytał, wjeżdżając na stację benzynową. – Tak – odpowiedziałam i pokiwałam głową. To był jedyny dialog po wcześniejszym postoju. Gorąca herbata, którą piłam małymi łyczkami, obserwując ludzi siedzących przy sąsiednich stolikach, rozlewała się ciepłem w moim brzuchu i mnie uspokajała. Starałam się omijać wzrokiem Andrzeja, ale prawie cały czas czułam na sobie jego spojrzenie. – Co byś powiedziała na mały wyjazd w góry? – zapytał znienacka. Zaskoczona połknęłam za szybko łyk gorącego napoju i skrzywiłam się z bólu. – Nie chcesz? – zapytał znowu, zanim zdążyłam odpowiedzieć. – Poparzyłam się! – wykrzyknęłam, jak już mogłam. – To chciałabyś? – ucieszył się. – Pomyślę… – odpowiedziałam zgodnie z prawdą, bo myślenia czekało mnie dużo. – Pomyśl – zaśmiał się, zerkając na zegarek. – I dopij, bo do domu jeszcze daleko. Wstał i czekał na mnie. Zostawiłam resztki gorącej herbaty, chociaż wyjątkowo mi smakowała, i poszłam za nim bez słowa. Odezwałam się dopiero przed domem. Wysiadając z samochodu, zapytałam Andrzeja, czy wstąpi do mnie na górę, ale na szczęście odmówił, co przyjęłam z wielką ulgą. Pomachałam mu tylko, jak odjeżdżał, i zrobiło mi się jakoś nostalgicznie, chociaż nie wiem dlaczego. Jakie to wszystko jest pokręcone… Odebrałam Luizę i udałam się z nią na spacer. Może w parku będę w stanie uporządkować myśli. Może… Wyobraziłam sobie wielką kartkę papieru, po jednej stronie napisałam „Ben”, a po drugiej – „Andrzej”. Luiza szła spokojnie, nie szarpała mnie zbytnio, więc mogłam swobodnie notować plusy i minusy obu panów, ale i tak co chwila musiałam stawiać znaki zapytania. Mam teraz Andrzeja i chyba mam też Bena. Mam? Czy powinnam poważnie traktować Bena, który jest teraz gdzieś tam daleko i nie ma dla mnie czasu, czy może poważnie potraktować słowa Andrzeja? Czy on naprawdę chce się rozwieść? Przecież do tej pory nie widział świata poza Elżunią. Wydawało się, że nic i nikt nie jest w stanie rozbić ich małżeństwa. Może to tylko przelotny kryzys, a ja jestem tylko chwilowym kaprysem? Może mu to minie i zostanę, jak zawsze, z niczym? Sama jak ten przysłowiowy paluszek? Jak listek targany wiatrem? Jak… sama nie wiem, czym jeszcze mogę być. Co jest jeszcze na świecie tak samotne, jak ja? Ale jeśli mówił serio? Tak spokojnie? Tak pewnie? I ta kolacja, i to serduszko? Dotknęłam palcami pudełeczka w mojej kieszeni. A Ben? Burza w moim sercu, burza w mojej głowie. Jednego znam już tyle lat, drugiego miałam w planie poznawać powoli. Czy jednak będzie mi to pisane? Najgorsze, że sama nie wiem, czego chcę, ale wiem na pewno, że Andrzej swoim zachowaniem dość skutecznie zachwiał moim dotychczas poukładanym
życiem. Zrezygnowana wróciłam do domu i po nakarmieniu psi położyłam się do łóżka. Doszłam do wniosku, że sama tego nie rozwiążę i że muszę cierpliwie czekać na to, co będzie dalej, bo – jak mawiała moja babcia – co ma wisieć, nie utonie. W tym wypadku trudno mi było określić, kto jest tym wisielcem, którego nie pochłonie lodowata toń, ale to nie miało teraz dla mnie większego znaczenia. Po stwierdzeniu tego faktu zasnęłam i przespałam spokojnie całą noc. Zbudziłam się odprężona i świat wydał mi się o wiele piękniejszy niż wczoraj, tym bardziej że po długim, jak dla mnie, milczeniu zadzwonił Ben i bardzo wyluzowany i wesoły oznajmił, że w niedługim czasie będzie miał dla mnie jakąś specjalną niespodziankę. Nie chciał zdradzić jaką, ale obiecał, że będę się bardzo cieszyć. – Okej – powiedziałam spokojnie, chociaż byłam bardzo ciekawa, bo niespodzianki mogą się okazać bardzo różne i mam nadzieję, że tym razem nie tak zardzewiałe, jak ta ostatnia. W świetnym humorze wsiadłam do swojego niebieskiego autka i trochę mocniej niż zwykle wcisnęłam pedał gazu. Wyjeżdżając z osiedla, zadowolona pyknęłam palcem w manetkę kierunkowskazu z zamiarem skrętu w główną ulicę, gdy zza ostatniego bloku wyłoniła się i pędziła w moją stronę z wyszczerzonymi srebrnymi zębami maskownicy morda wielkiego samochodu. Nadepnęłam mocno hamulec i krzycząc ze strachu, poczułam, jak to pędzące straszydło wbija się we mnie z okropną siłą, tak że lampy uliczne uciekały z przerażeniem, a z moich kurczowo trzymających kierownicę rąk odpływa krew. Wokół mnie zrobiła się cisza, nie czułam nic, nie słyszałam nic i gdyby nie znajdujące się przede mną krzaki, pomyślałabym, że może już jestem w niebie i to, co mnie otacza, to nie poduszka powietrzna tylko chmurki puszyste, na których przyjdzie mi teraz tkwić, jak na aniołka przystało. – O kurwa! – usłyszałam nad głową i wróciła mi świadomość, że zdecydowanie nadal jestem na ziemi. – Nic się pani nie stało? W moich krzywo otwartych drzwiach zobaczyłam przerażoną twarz jakiegoś całkiem przystojnego faceta. – Chyba nie – odpowiedziałam cicho i dodałam z uśmiechem, chociaż powinnam krzyczeć ze złości: – Rączki mam całe – pomachałam nimi. – I nóżki chyba też – wystawiłam jedną i pomachałam nią, jakbym tańczyła kankana w Moulin Rouge. – To szok – usłyszałam jakiś inny głos. – Proszę wysiąść – ktoś pociągnął mnie za rękę. – Chwileczkę – znowu się uśmiechnęłam. – Muszę wziąć torebkę. – Kobieto, wysiadaj, bo benzyna wycieka – ponaglił mnie ten sam głos. – Już – złapałam uszko torebki i spokojnie, bardzo powoli wystawiłam nogi. Zostałam poderwana przez jakieś silne ręce i odwleczona na bok. Słyszałam, jak ktoś zawiadamia policję, potem straż pożarną, ale nie wywarło to na mnie żadnego wrażenia, nawet wydawało mi się zbędną szamotaniną, bo przecież nic się nie stało. Odeszłam na bok i wystukałam numer telefonu Andrzeja. – Hej, Andrzejku! Spóźnię się do pracy albo nie przyjdę wcale – wyśpiewałam to w formie refrenu ze znanej piosenki i wyłączyłam się dziwnie zadowolona. Telefon w mojej dłoni rozdzwonił się wściekle, odebrałam i usłyszałam równie wściekły głos. – Czyś ty na głowę upadła?! Jak ty to sobie wyobrażasz?! Terminy nas gonią, a ty chcesz wolne?! – Andrzejku… – zachichotałam nerwowo. – Miałam wypadek. Nie mam połowy auta… – Co takiego?! Gdzie? Jak? Nic ci nie jest? Już jadę do ciebie! Gdzie jesteś? – Na skrzyżowaniu przy pomniku, już prawie byłam w biurze. – Zaraz będę…
Wyłączył się, a ja nadal spokojna podeszłam do tego czegoś, co przed chwilą było moim ślicznym niebieskim autkiem i tak radośnie rano mrugało do mnie światełkami. Po piętnastu minutach potężne, czarne auto, podobne do tego, które wbiło się we mnie, z piskiem opon zatrzymało się blisko mnie i wyskoczył z niego strasznie zdenerwowany Andrzej. Nie podszedł jednak do mnie, tylko podbiegł do wraku, ale po chwili zawrócił i gdy znalazł się blisko i mnie objął, to coś we mnie pękło. Zarzuciłam mu ręce na szyję, bo nogi odmówiły mi posłuszeństwa, i poczułam, że zaraz upadnę na chodnik. Przytulił mnie mocno, a ja rozbeczałam się na cały głos. – A… – zawyłam. – Nie mam mojego vuwejka! – krzyczałam, szlochając. – Nie mam mojego kochanego autka! Popsuł mi je ten drań! Specjalnie we mnie wjechał! A ja tak uważałam! Tak o nie dbałam! Moje auto! – krzyczałam i krzyczałam, łzy lały się ciurkiem, malując jego koszulę wszystkimi kolorami mojego porannego makijażu. A jak już się wszystko wylało, to wzięła mnie taka okropna wściekłość, taka siła we mnie wstąpiła, że wyrwałam się z jego objęć i pognałam w stronę właściciela tego paskudnego, wielkiego, nieuszkodzonego samochodu i rzuciłam się na niego z zaciśniętymi pięściami, które Andrzej złapał w ostatniej chwili, mówiąc spokojnym głosem: – Dusiu, kochanie, opanuj się, już nic nie zmienisz, stało się. Naprawisz auto i będzie jak nowe. Zaraz je zholujemy do mnie albo od razu do warsztatu mojego znajomego. Już dzwonię… – Dobrze – opanowałam się, opuszczając bezsilne już ręce. – Dobrze – powtórzyłam pokornie i poszłam usiąść w jego aucie, było mi wszystko jedno, bo on się wszystkim zajmie. I się zajął. Biegał dookoła samochodu z telefonem przy uchu. Gestykulował, tłumacząc coś komuś. Czasem prosił, czasem krzyczał i robił się czerwony. Z przyzwyczajenia przecierał czoło, jakby nadal musiał poprawiać opadającą mu niegdyś dłuższą, kręconą grzywkę. Pamiętałam ten gest, teraz przywoływał wspomnienia z tamtych lat. Podszedł z mojej strony, spuściłam szybę. – Nie mogę nic załatwić! Wszyscy są zajęci! Nawet nie chcą go stąd zabrać! Sięgnęłam do torebki. – Zadzwoń pod ten numer. – Co to za numer? – Mój mechanik. Patrzyłam obojętnie, jak pomoc drogowa wciągała na lawetę pozostałość tego, co jeszcze przed chwilą napawało mnie taką dumą. Przetransportowali to biedactwo nie do Andrzejowego znajomego, tylko do pana Krzysztofa, który po oględzinach obiecał z niego zrobić nóweczkę, oczywiście za dość sporą kasę, ale mnie to już nie dotyczyło, bo tym miała się zająć firma ubezpieczeniowa. Pozostał mi tylko smutek i obraz pogniecionego maleństwa stojącego smętnie na podwórzu przed warsztatem. Do pracy już nie poszłam, bo musiałam się uspokoić i zaobserwować, czy nic mi się jednak nie stało. Mogłam teraz nie poczuć żadnego urazu. Andrzej podwiózł mnie do domu i zaprowadził do mieszkania, posadził na kanapie i zrobił herbatę. – Źle wyglądasz – powiedział, siadając bardzo blisko. – Jakoś mi dziwnie. – Już po wszystkim. Odpręż się. Najważniejsze, że nic ci się nie stało. Może cię jednak zawiozę do lekarza? – Nie trzeba. Objął mnie ramieniem i usiłował pocałować. – Andrzejku – jęknęłam, odsuwając się delikatnie.
– Przepraszam – zmartwił się. – Egoista ze mnie, ale jesteś taka, taka… – zająknął się, szukając odpowiedniego słowa. – Jaka? – Banalne – machnął ręką. – Powiedz… – Taka piękna – wyszeptał, dotykając mojej dłoni. – Andrzej… – Nic na to nie poradzę. Musiałem ci to powiedzieć. Wstał, jeszcze raz spojrzał z czułością i poszedł do przedpokoju, z którego zawołał niezbyt głośno: – Połóż się i odpoczywaj, a ja wracam do pracy. Wpadnę po… – Dobrze – zgodziłam się, z ulgą patrząc, jak narzuca kurtkę i wychodzi. Powiadomiłam Ewę o tym, co mnie spotkało. Chciałam też opowiedzieć Benowi, ale nie odbierał. Położyłam się, tak jak mi wszyscy kazali. Luiza wdrapała się koło mnie na kanapę i tak sobie spokojnie, w ciszy leżałyśmy przykryte moim najukochańszym pledem. Ona z zamkniętymi oczami, sapiąc równomiernie, ja wręcz odwrotnie. Nadal przeżywałam dzisiejsze wydarzenia i dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że mogło się to skończyć bardzo źle i właściwie miałam szczęście, że skończyło się tylko uszkodzonym autem. Widocznie mi jeszcze niepisane. Z tej zadumy wyrwał mnie zgrzyt klucza w zamku. Wyskoczyłyśmy obie spod kocyka i zgodnie pobiegłyśmy do drzwi przyłapać włamywacza, ale zamiast niego za drzwiami stała cała rodzinka Ewy. Szorstka na ogół Ewunia przytuliła mnie do siebie mocno i wyszeptała: – Aleś mnie nastraszyła. Tylko tyle albo aż tyle. Reszta zażądała ode mnie szczegółów, podczas gdy Ewa robiła oględziny mojego ciała, nagniatając mnie w różnych miejscach palcami. – Nic ci nie będzie – oznajmiła po chwili i poszła jak zawsze do kuchni. Dzieci wzięły Luizę na spacer, a Stasinek pocieszał mnie opowiadaniem o remoncie swojej starej renówki, która w obecnej chwili prezentuje się całkiem okazale. Po godzinie dołączył Andrzej obładowany jak wielbłąd samymi smakołykami dla biednej Dusi, jak stwierdził, stawiając torby, którymi zaraz zajęła się Ewa, nie pozwalając mi wstawać z kanapy. Tak dobrze by mi było, gdyby nie to, że tę sytuację wywołał paskudny wypadek. Życzyłabym sobie takich odwiedzin przynajmniej raz w tygodniu. Oczywiście powiedziałam im o tym, ale zgodnym chórem wybili mi to z głowy. Tylko Andrzej milczał. Dopiero późnym wieczorem, gdy już wszyscy poszli, uświadomiłam sobie, że Ben nie oddzwonił, i zrobiło mi się bardzo smutno. Rano czekał na mnie SMS: „Nie chciałem cię budzić. W tej mojej głuszy czasami nie ma zasięgu”. Faktycznie nie ma, bo znowu nie udało mi się z nim połączyć, a tak bardzo chciałam mu opowiedzieć o tym, co mi się przytrafiło. Zadzwonił dopiero późnym wieczorem z informacją, że obiecywana niespodzianka już niedługo ma zostać przeze mnie odkryta, i – jak stwierdził – „będę z niej bardzo dumna”, a tryskał przy tym tak wspaniałym humorem, że nie miałam sumienia psuć mu go moimi smutnymi przeżyciami. Postanowiłam odłożyć to na później, tym bardziej że sprawa praktycznie była już załatwiona, natomiast bardzo usilnie próbowałam z niego wyciągnąć coś na temat owej niespodzianki, bo intrygowało mnie to „coś” coraz bardziej, ale mi się nie udało. Śmiał się tylko, zamiast odpowiadać na moje pytania, nakręcił mnie, a potem się wywinął i zmienił temat. Byłam na niego troszkę zła. – Tak się nie robi, wiesz? – odezwałam się głosem obrażonej księżniczki.
– Jak, Madzianku? – udawał, że nie rozumie. – Podpuszczasz mnie i nabierasz wody w usta. Nie lubię. – Przecież gdybym ci teraz powiedział, co to jest, toby straciło moc – usłyszałam jego przepraszający głos. – Bawisz się mną? – Ależ skąd! Nie śmiałbym – oburzył się. – To jak to inaczej nazwać? – Nie złość się na mnie. Po prostu chcę się z tobą podzielić moją radością! – Robiąc z niej tajemnicę? – W zasadzie masz rację, ale nie mogę ci teraz zdradzić, co to, bo jeszcze nad tym pracuję, a z drugiej strony nie mogłem się powstrzymać przed powiedzeniem ci o tym, bo tak okropnie się z tego cieszę. I nie bawię się tobą, tylko bardzo za tobą tęsknię, a nie mogę przyjechać. – Szkoda… – Czyżbyś też tęskniła? – Luiza bardzo – wykręciłam się. – A ty nie? – zapytał cicho. Ja też, odpowiedziałam w myślach, ale do słuchawki powiedziałam: – Troszkę. – Uff, ulżyło mi. – A mnie nie – nadal udawałam obrażoną. Ciekawe, dlaczego ja zawsze jestem tą czekającą stroną. Dlaczego ja zawsze muszę być cierpliwa? Tata też nie lubił, jak go zamęczałam pytaniami, a zamęczałam, pamiętam, ale miał na mnie sposób. Brał kawałek drewienka, dłuto i robiąc odpowiednią tajemniczą minę, opowiadał mi, co wyczaruje z tego kawałeczka, a ja patrzyłam, jak pracuje, i buzia mi się zamykała. W pracowni siedziałam obok niego na specjalnym wysokim krzesełku, które dla mnie zrobił, i czekałam cierpliwie, tak jak mnie prosił. Bo tata zawsze mnie prosił. Nie tak jak mama, ona mi zawsze wydawała rozkazy. Buntowałam się, ale nigdy głośno. Robiłam to, co mi kazała, ale tylko dlatego, że jestem posłuszna z natury. Wiedziałam, że chociaż bardzo bym się starała, to i tak nie usłyszę od niej ani jednego słowa pochwały. Z tatą było inaczej… Nawet gdy coś mi nie wychodziło, to się uśmiechał i tłumaczył spokojnie jeszcze raz. Nigdy się nie irytował, nie podnosił głosu. W jego pracowni było zawsze wesoło, nawet moje krzesełko nie było takim zwykłym prostym krzesełkiem, miało nogi z grubych brzozowych gałęzi, a oparcie przypominało głowę misia z wielkimi uszami. Przez dziurki, jego „oczy”, przetykałam, bawiąc się, drewniane wiórki, które pod koniec dnia tata cierpliwie sprzątał z podłogi. Byłam wtedy bardzo szczęśliwa. Te chwile spędzone z nim już nigdy nie wrócą, przeminęły jak wszystko w życiu, ale na zawsze pozostaną w mojej pamięci i będę je mogła opowiadać moim wnukom, jeśli będę je mieć, bo najpierw trzeba mieć dzieci, a nie zapowiada się, żebym je w najbliższym czasie miała. Minął tydzień oczekiwania na moje niebieskie cudo, potem drugi, aż wreszcie doczekałam się telefonu od pana Krzysztofa. Mogę odebrać moje najwspanialsze autko, całe i zdrowe. Nareszcie nie będę korzystać z uprzejmości Andrzeja, który zmienił swoją poranną trasę i odbiera mnie codziennie spod domu, chociaż go o to nie prosiłam, bo do tej pory jakoś dawałam sobie radę, korzystając z komunikacji miejskiej, i nie miałam z tym problemu. Ale skoro chce… Z pracy też wracamy razem i wszystko wskazuje na to, że Elżbieta, gdy tylko podjęła pracę zawodową, zapomniała o mężowskim brzuchu, o który przedtem tak bardzo dbała, i teraz ja przejęłam jej
obowiązki, bo Andrzej rozsiada się u mnie i korzystając z mojego komputera, projektuje restaurację z motelem dla swojego dalekiego kuzyna w Koszalińskiem. Trochę też w tym uczestniczę, bo to ma być duży obiekt i spełniać wszystkie potrzeby przyszłego klienta, a do tego ma być „inny od innych”, nietypowy, nietuzinkowy, wabiący z daleka. W obiekt ma być wkomponowane wszystko to, co stworzyła natura albo raczej cofający się lodowiec. I troszkę lasu, i rzeczka wpadająca w niewielkie jeziorko, i pagórki układające się bardzo malowniczo. Trochę z tym będzie zabawy, ale ja lubię takie nietypowe wyzwania, chociaż nie spodziewałam się, że z powodu tymczasowego braku auta będę zajęta dodatkową pracą co wieczór i to do późna. – Andrzejku! Czy ten twój kuzyn wygrał miliony w Lotto? – zapytałam, stawiając przed nim talerz pełen kanapek. – Nie – zaśmiał się, odwracając na krześle w moją stronę i zapraszając gestem, abym usiadła na jego kolanach. – Odziedziczył sporo pola. Pokręciłam przecząco głową, rezygnując z zaproszenia. – Kurczę, że ja nie mam rodziny na wsi. Herbatę czy kawę mam ci zrobić? – Herbatę – odwrócił się w stronę ekranu i sięgnął po kanapkę. Przyniosłam herbatę i zerknęłam na to, co do tej pory stworzył. Odezwał się z pełnymi ustami: – Siadaj koło mnie i mi pomóż, jedzenie nie jest najważniejsze. – Widzę! – zaśmiałam się i przysunęłam drugie krzesełko. – I jak ci się podoba moja twórczość? – Chyba stać cię na więcej… – powiedziałam z przekąsem. Ze zdziwieniem spojrzał w moją stronę: – Nie podoba ci się? – Nie jest złe, ale ja bym skierowała całość bardziej w stronę lasu i stworzyła duży parking, wykorzystując istniejące już tam drzewa. Na końcu tej twojej zwalistej bryły dobudowałabym budynek imitujący młyn, oczywiście z wnętrzem do wykorzystania na grill-bar. Ten strumyk – dziobnęłam w ekran palcem – mógłby napędzać koło młyńskie i stwarzać wrażenie prawdziwego starego młyna. Przydałaby się jakaś pompa, bo siła wody chyba byłaby w tym wypadku za mała, nie sądzisz? To bym obsadziła wierzbami, które w przyszłości pochylałyby się, topiąc swoje witki w strumyku porośniętym tatarakami i trawami. Można by jeszcze jakaś kładkę zbudować dla tych, co lubią patrzeć na wodę. Byłaby ona elementem traktu prowadzącego do jeziora, wysypanego na przykład potłuczoną cegłą współgrającą z elewacją lub elementami z czerwonej cegły tworzącej palenisko letniego grilla. Po drugiej stronie strumyka… – przerwałam i zaczęłam się zastanawiać, co by tam mogło być. – Mów dalej – odezwał się – widzę to i podoba mi się. Wstałam i podeszłam do stołu, na którym rozłożone były mapki sytuacyjne. – Ten teren też jest jego? – zapytałam, pokazując obszar na mapie, który zaznaczony był jako osobna działka. Andrzej podszedł do mnie, objął ramieniem, dłonią odwrócił moją twarz w swoją stronę i pocałował bardzo delikatnie, a potem – jakby nic się nie stało – spojrzał na mapę: – Aż do drogi… Popatrzyłam na jego profil, jakiś zagadkowy uśmiech błądzi po jego przystojnej twarzy, ale czy to mi wystarczy? Czy tego chcę? Przesiaduje tu u mnie, ale tylko do wieczora. Na noc wraca do domu. Do niej, do Elżbiety. Od tamtego incydentu we Wrocławiu nie próbuje zaciągnąć mnie do łóżka, ja też mu tego nie proponuję. Nie mam ochoty. Czy w związku z tym powinniśmy być razem? Czy brak seksu może
przeszkodzić w związku, czy to nie ma znaczenia? A jeśli go wcale nie pociągam? Całowałby mnie wtedy? Nie czuję żadnych motyli ani dreszczy. To normalne? Bo znam go tyle lat? – Hej! – dotknął mnie palcem. – Jesteś tu? – Tak, tak – uśmiechnęłam się. – Jestem. Myślę tylko… – O czym? – uniósł zawadiacko jedną brew. – O działkach – odpowiedziałam wymijająco. Jednak go pociągam. Gdybym teraz zareagowała na tę jego minę, to coś by się zaczęło dziać. On po prostu czeka na mój znak, na zachętę z mojej strony. Muszę się skupić, bo czeka… Spoglądam na mapkę. – I to też? – Nie. To już jest sąsiada, ale może dałoby się wykupić. – To nie jest konieczne, bo niczego nam nie zasłania. Tu – zakreśliłam kółko na papierze – tu, Andrzejku, jest idealne miejsce na odpoczynek. Cichy kącik dla powracających znad jeziora. Ławeczki, troszkę drzew i dużo koszów na śmieci – zaśmiałam się, wyobrażając sobie nalot turystów. Nie odezwał się. Wpatrywał się w mapkę, potem podszedł do komputera i tam również zaczął się wpatrywać bez słowa. Czekałam. Zerknął w moją stronę i przywołał dłonią zapraszająco. – Siadaj i maluj – poprosił, a gdy usiadłam, parsknął śmiechem. – Będę robić ci kanapki, a ty wprowadź te swoje pomysły. Maluj, dziewczynko – cmoknął mnie w głowę. Nigdy nie mówi „rysuj”. – Obiadek też ugotujesz, jak będę zajęta? – zapytałam półgłosem. – Zamówię przez telefon – szepnął mi do ucha. – Jak projekt okaże się dobry, to będzie mnie stać. Odwróciłam się energicznie: – Jak mój projekt będzie dobry, to chyba mnie będzie stać! Teraz zaśmiał się głośno: – Oczywiście, kochanie, że ciebie będzie stać! Ale to musi być naprawdę dobry projekt. – Sie wie, szefie – mruknęłam cicho, bo jak ma być dobry, to realny świat przestaje istnieć. Andrzej cały czas siedział koło mnie i tak jak ja wpatrywał się w ekran. Razem tworzyliśmy obiekt, który – o ile uda się uzyskać wszystkie zgody – powinien być bardzo atrakcyjny. Podobał nam się coraz bardziej. Zapomniałam o kolacji, zapomniałam o psi, zatopiona w pracy odleciałam gdzieś w te dzikie jeszcze tereny, gdzie obecnie rozciągają się tylko pola. Dopiero mokry nos Luizy przypomniał mi o jej istnieniu. – Muszę z psią na spacer – powiedziałam, głaszcząc jej wielki łeb. – Może poczekać – odpowiedział mi. – Nie może – wstałam. – Dokończ to – burknął. – Jak wrócę – zerknęłam na zegarek. – Chyba że jutro… Odwrócił się na krześle i wyraźnie zły zapytał, czy ja muszę mieć tego psa. Tak właśnie się wyraził. „Tego psa”. – Jak to, czy muszę? Przecież to moje zwierzątko! Moja przyjaciółka! Jest ze mną, od kiedy skończyła dwa miesiące. – A ile lat psy żyją? – pytając, patrzył na nią obojętnie. – Różnie, ale około trzynastu lat – odpowiedziałam, wzruszając ramionami, bo zaskoczył mnie taką nie-wiedzą. – A ona teraz ma?
– Sześć. – To jeszcze długo – westchnął i się zamyślił. – Mam nadzieję! – wykrzyknęłam z oburzeniem, bo w pierwszej chwili myślałam, że żartuje, ale on to powiedział poważnie, a mnie zmroziło. Popatrzyłam na niego inaczej niż dotychczas, zaskoczyły i zabolały mnie jego słowa, dlatego wiadomość od pana Krzysztofa ucieszyła mnie bardziej, niż powinna. Niech sobie sam kończy ten projekt. Przecież też potrafi. Ja już mam dość. Pobawiłam się i na tym koniec. Nie spodziewam się za to żadnych specjalnych pieniędzy, to czemu mam ślęczeć w każdy wieczór. Czemu nie mogę robić tego, na co mam akurat ochotę? Dlaczego Luiza ma siedzieć w swoim koszyku, a nie ze mną na kanapie? Bo on tak chce? A może ja nie? Zła ubrałam się i zostawiłam go sam na sam z komputerem. Z premedytacją poszłyśmy na długi spacer, bo gdy już byłam w drzwiach, to zawołał jeszcze: – Nie przepadnij. Dobrze? – Uhm… – mruknęłam, zatrzaskując drzwi. Idąc powoli przez park, zaczęłam się zastanawiać i doszłam do dziwnego wniosku. Nie przypuszczałam, że tak szybko będę ją chciała odzyskać. Tę moją wolność, oczywiście. Nie przypuszczałam. Wróciłyśmy po godzinie albo nieco później. Andrzej nadal siedział w tym samym miejscu. Nie przerwał pracy ani na sekundę. Luiza podeszła do niego i dotknęła go mordą. Chciała mu powiedzieć, że już jesteśmy, bo zaakceptowała go jako domownika. – Dobra, dobra – stanowczym ruchem odsunął ją od siebie. Rozebrałam się w przedpokoju i poczułam nieodpartą chęć poinformowania go o jutrzejszym odbiorze. Podeszłam do biurka. – Wiesz, że już nie będziesz musiał po mnie przyjeżdżać? – Dlaczego? – Jutro odbieram auto. Już jest gotowe. – To szybko – odpowiedział obojętnie, wcale niezmartwiony, chociaż wydawało mi się, że powinien być. Nawet jakby się ucieszył. – Mogę cię jutro podrzucić do mechanika – dodał. – Możesz. I tak się skończyły jego wieczorne wizyty u mnie. Z jednej strony się cieszyłam, ale z drugiej strony… Siedział u mnie dla mnie czy dla projektu? Będzie mi brakować tych wieczorów z nim czy poczuję ulgę?
11
Zawsze w pierwszą sobotę miesiąca jest u mnie babskie spotkanie. Ma być Elżbieta, której nie wiem, jak spojrzę w oczy, chociaż nie do końca czuję się winna. Ewa, której nic nie powiedziałam o częstych wizytach Andrzeja, i jej dwie koleżanki, które znam krócej, ale dosyć lubię. Ewa ma przynieść jakieś ciasto, ja robię sałatki. Małgosia, którą lubię bardziej od Brygidy, bo jest bardzo wesoła, sypie kawałami jak z rękawa i nie można się przy niej nudzić, ma przynieść jakieś świetne wino. Brygida jest za to poważna, spogląda na wszystkich znad okularów i wyraża swoje opinie niskim nosowym głosem. Nie zawsze się z nią zgadzam, ale muszę przyznać, że często ma rację. Ma jakiś szósty zmysł albo świetną intuicję. Podobno każda z nas ma, ale nie potrafimy jej słuchać. Ja wiem na pewno, że jestem na nią głucha jak pień. Spotykamy się u mnie o dziewiętnastej. Muszę zdążyć wszystko przygotować i zrobić perfekcyjny makijaż, bo Elżunia nas wszystkie dołuje. Zawsze ma pazurki wymalowane na zabójczy kolor, zawsze najmodniejsze ciuchy, fryzurę prosto z salonu i te nogi, na których widok wzdychamy z zazdrości. A może mi się tylko wydaje, że ona jest tak perfekcyjna? Chyba nie. Ewa zawsze dyskretnie zerka na jej wypielęgnowane dłonie, a potem na swoje, zniszczone obieraniem marchewki i ziemniaków, wymoczone w detergentach i wysuszone również za ich sprawą. Kupiłam jej lateksowe rękawiczki, bo gumowych nie lubi, ale okazało się, że w nich też nie potrafi nic w domu zrobić. Na moich oczach schowała je do szufladki. Małgosia też ma okropne ręce, pracowała w jakiejś chłodni. Przemarzły jej i teraz są cały czas czerwone, ale ona się tym nie przejmuje. Ona się niczym nie przejmuje, jest zawsze uśmiechnięta, wesoła. Chyba że w ten sposób zagłusza swoje problemy, a wiem od Ewy, że ma ich mnóstwo. Bardzo jej współczuję. Ewa próbowała pomóc, ale bezskutecznie, więc dała spokój, widząc, że mimo jej dobrych rad nic się nie zmienia. Szkoda, bo to bardzo sympatyczna i dobra dziewczyna, tylko równie ślepa, jak ja jeszcze do niedawna. No i ma dzieci. Dwoje. Może to dla nich tak się poświęca? Może boi się, że zostanie z nimi sama i nie da sobie rady? Może… Przygotowałam wszystko i zadowolona z siebie usiadłam w fotelu. Dopiero teraz poczułam, jaka jestem zmęczona. Powieki mi same opadły i zdrzemnęłam się, czekając na moich gości. – Cześć, śpiochu – usłyszałam w drzwiach pierwsze słowa Ewy niosącej całą blachę ciasta. – Weź to ode mnie. Cholernie to ciężkie – wysapała. – Twoja winda dzisiaj strajkuje, a oni zamiast ją naprawiać, wywiesili kartkę. Dobrze, że nie mieszkasz tak wysoko, jak ja. – Skąd wiesz, że spałam? – Poduszkę masz na policzku – zaśmiała się, podając mi ciasto – i troszkę się rozmazałaś. Powędrowałam z nim do kuchni i musiałam skosztować kawałek. Nie mogłam się powstrzymać, jak je zobaczyłam. Pyszne. Takie samo jadłam na imprezce sylwestrowej. Podobno było upieczone według przepisu mamy Bena, otoczonego rodzinną tajemnicą. Ciekawe, skąd Ewa go zna. Może to nie jest rewelacja cukiernicza, może to każda dobra gospodyni potrafi? – Ewcia! – odwróciłam się do niej, oblizując palce. – To ciasto to twój przepis? – Nie. Mama dostała go od swojej przyjaciółki. – Znam ją? – Chyba nie. No tak, znowu stare wielopokoleniowe doświadczenie. Moja babcia miała grubą książkę kucharską,
ale mama pożyczyła ją jakiejś znajomej z pracy i już nie odzyskała, bo jej nie zależało. Ja żałuję, bo mnie by się przydała. Pamiętam tę książkę, jej szarą płócienną okładkę przetartą na rogach i pożółkłe kartki opisane na marginesach babcinym pismem. W środku były różne karteczki zbierane przez lata. Szkoda. Wzięłam ciężki talerz i poszłam do pokoju. Ewa gospodarzyła po swojemu. Wyjęła kieliszki, postawiła wino, przygasiła światło i zapaliła świeczki. – Nalać ci? – Nie, może potem, jak dziewczyny przyjdą. – Już są – zaśmiała się, bo rozległ się dzwonek, a Luiza tańczyła już pod drzwiami. – Otworzę – wstałam. – Ja też. Przyszła Małgosia z Brygidą. Elżunia jak zawsze zjawi się na końcu. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby przyszła pierwsza. Może lubi mocne wejścia? Jeśli tak, to udaje jej się to wyśmienicie. Ewa właśnie rozlewała wino, gdy wkroczyła Elżbieta – pachnąca zabójczo, ubrana świetnie, a w dodatku z całą stertą jakichś kolorowych gazet pod pachą. Rozebrała się w przedpokoju i wcisnęła mi te gazety do ręki. Zerknęłam na nie, ale nie zdążyłam nic zauważyć, bo odebrała mi je zdecydowanym gestem i poszła do pokoju, stukając obcasami, a ja w domowych pantoflach ruszyłam za nią. – Cześć, dziewczyny! – wykrzyknęła za głośno jak na mój gust. – Patrzcie, co zdobyłam. Ostatni krzyk mody! – rozrzuciła pisma po stole z tryumfalną miną. – To nawet nie jest krzyk, to już jest wrzask mody! Wczoraj przywiezione z Paryża! Oglądajcie i nalejcie mi winka, bo wyschnięta jestem na pieprz. To właśnie jest nasza Elunia. Jednak ma mocne wejścia. Z bardzo zadowoloną z siebie miną opadła okropnie zmęczona w moim fotelu i założyła nogę na nogę, byśmy zauważyły jej nowe kozaczki. Torebkę położyła na stole. Też nową. Zabrzęczały najmodniejsze bransoletki, a długie pazurki poprawiły bardzo atrakcyjny sweterek. Ciekawe, czy tylko ja to zauważyłam. Chyba tak, bo dziewczyny porwały każda jeden zeszyt i zatopiły się w oglądaniu, wykrzykując co chwila: – Ale kiecki! A buty! Zobacz! Jaki obcas! Zobacz, zobacz, jakie to okropne, w życiu bym tego nie włożyła, nawet gdyby mi dopłacili! A to? Całkiem przezroczyste! Jak się ma takie pryszcze zamiast biustu, to można… Jak urodzi, to już nie polata na golaska! No… I rozmowa zeszła na dzieci. Kartki szeleściły, a mamy opowiadały, jedna przez drugą, jakie to psoty potrafią robić ich pociechy. Słuchałam i zastanawiałam się, kto jest bardziej szczęśliwy – ten, kto ma dzieci, czy ten, kto ich nie ma. Tak się zasłuchałam, że nie zauważyłam, kiedy Ela uciekła do łazienki. Ocknęłam się dopiero, gdy zawołała głośno w przedpokoju: – Może wybrałybyśmy się do kina albo gdzieś potańczyć? – zabrzmiało na pozór obojętnie, a ja wiedziałam, że w ten sposób chce zmienić temat. – Ja nie mogę – ze spuszczoną głową wyszeptała Gośka. – Ja się na pewno wyrwę – oznajmiła Ewa stanowczo. – Magda, a ty? – zwróciła się do mnie trochę zła. – Do kina? Na romantyczną komedię? – zapytałam z nadzieją, że się zgodzi, bo o ile pamiętam, nie przepada za takimi filmami. – Może być – zgodziła się wspaniałomyślnie nie bardzo zadowolona. – Idę.
Zaklepałyśmy sobie piątek, bo to najlepszy dzień na takie wypady. Nie byłam z nikim umówiona, więc z wyjściem do kina nie było problemu. No może tylko jeden… Kiedy nadszedł weekend, to mi się tego kina odechciało, ale nie mogłam zrobić Ewie przykrości. Tak bardzo się ucieszyła, że musiałam się tam z nią wybrać. Idziemy tylko we trójkę, bo Brygidzie „coś” wypadło. Zdarza się. Film nie był komedią, tylko tragedią, w dodatku o nieszczęśliwej miłości. Popłakałam się, wywołując śmiech Elżbiety, a Ewa popatrzyła na mnie jakoś badawczo. Sama nie wiem, czemu tak zareagowałam. Może dlatego, że główny bohater podobny był do mojego eks? Nawet podobnie się zachowywał, a ona mu za każdym razem wybaczała. Na końcu zamordował ją z zimną krwią. Przeszkadzała mu w jego planach. Poszłyśmy jeszcze na drinka do pobliskiego pubu. Ewunia z Elżbietą tak się zagadały o swojej pracy, że mnie nie pozostało nic innego jak tylko kosztować coraz to inny napój z listy. Popijałam sobie i popijałam, bacznie obserwując ich gestykulacje oraz sąsiedni stolik z siedzącą przy nim zakochaną parą. Trochę im pozazdrościłam przytulania, pocałunków i tego, że właściwie siedząc w klubie z mnóstwem ludzi, są sami, są tylko dla siebie. Zupełnie inaczej wyglądały moje spotkania z Jerzym. Nie włóczyliśmy się nigdzie, bo ciągle brakowało nam pieniędzy. Siedzieliśmy w jego pokoiku pachnącym farbami i rozcieńczalnikiem i wtedy też było nam dobrze. Tak. To był czas, kiedy jeszcze było nam ze sobą dobrze. Czy on był inny, czy to ja się zmieniłam? Chyba jednak ja. Już wtedy narzucał mi swoją wolę, ale nie zdawałam sobie z tego sprawy, myśląc, że to są tylko i wyłącznie moje decyzje. A nie były. Dałam spokój tym szczęśliwcom i rozejrzałam się troszkę szerzej, napotykając wzrok wpatrującego się w nas – trudno mi było stwierdzić, czy we mnie, czy w Elżbietę – samotnego mężczyzny. Chyba jednak we mnie, bo wstał, uśmiechając się, i ruszył w naszą stronę. – Ewa! – wyszeptałam, ale nie usłyszała. – Ewa! – powtórzyłam głośniej, pochylając głowę. – Co się stało? – przerwały rozmowę i obie spojrzały na mnie. – Jakiś gość tu pełznie… – No i? – zapytała Ewa. – Nie mam na niego ochoty – stwierdziłam. – Może on na ciebie ma – zachichotała Elżunia. – Daj spokój… – Przystojny… – obróciła się Ela, mierząc go wzrokiem. – Nie odwracaj się – rozkazałam przez zaciśnięte usta. Nie posłuchała. – No… nawet, nawet. – Gdzie? – zapytała Ewa. – Przed tobą – spokojnie wyjaśniła jej Elżunia. – Przestańcie… – jęknęłam szeptem. – Pobawimy się? – zwróciła się do Eli. – No… – mruknęła Ela, nie przestając na niego patrzeć. – Wiesz – powiedziała głośniej – nas to w zasadzie nie dotyczy, ale ty? Jesteś do wzięcia! – Nie jestem – burknęłam. – A to coś nowego! – wykrzyknęła Ela. – Znamy tego szczęśliwca? – Nie ma żadnego szczęśliwca! Dajcie spokój, nie mam ochoty – zasłoniłam twarz dłonią. – Idzie tu? – Niestety, zrobiłaś taką minę, że skręcił do toalety. – Ewa roześmiała się na cały głos. – Bardzo śmieszne… – spojrzałam na nią zła.
Nie przestała się śmiać. – Gdy tak patrzysz, to żaden nie podejdzie. – I dobrze – stwierdziłam i zamówiłam następnego drinka. Posiedziałyśmy jeszcze trochę, facet faktycznie przestał na mnie patrzeć i zajął się jakaś młodszą dziewczyną przy barze. Zrobiło mi się przykro, bo chociaż nie miałam ochoty go poznawać, to jego wpatrywanie się we mnie było miłe. Ale się skończyło, tak jak nasz babski wieczór. Pożegnałyśmy Elżunię i wracałam uwieszona na ramieniu Ewy. Chciałam jej opowiedzieć o mojej sytuacji, ale nie wiedziałam jak. – Wiesz… – zaczęłam – oglądałam ostatnio taki film… – Jaki? Na jakim programie? Może też go oglądałam? – Nie pamiętam. – Dawno? – Nie. – Opowiedz kawałek, to się może zorientuję… – Ale to taki trochę zakręcony, na pewno nie widziałaś. – Opowiadaj! – Babka miała dwóch facetów i nie mogła się zdecydować, którego wybrać. – Jak miała dwóch facetów? W jednym domu? – Nie… Żaden z nią nie mieszkał. Z jednym, którego widywała rzadko, sypiała, a z tym, co go widywała na co dzień, nie. – No i… – No i nie wiedziała, na którego ma się zdecydować, bo obaj jej się podobali, z tym że ten na co dzień był żonaty, ale chciał się dla niej rozwieść. – I co, rozwiódł się? – No… – E, bajka… – Dlaczego? – Nie wierzę w to. – Dlaczego? – Bo tylko w filmie tak bywa. W życiu nie. – A ty kogo byś wybrała? – Czy ja wiem? A ona kogo wybrała? – Zostawiła ich obu – roześmiałam się – i znalazła sobie trzeciego. – I bardzo dobrze – podsumowała. – Masz rację, nie widziałam tego filmu. Powiedziałam to głośno, ale nic mi to nie dało. Nie potrafię zdradzić jej swoich myśli, swoich uczuć. Nie potrafię podzielić się z nią moimi problemami. Wiem, że by mi pomogła. Ale ja nie potrafię… Nie oglądałam żadnego takiego filmu. Mówiłam o sobie, mając nadzieję, że ona się zorientuje, ale się nie domyśliła. Może to i dobrze, bo bardzo głupio zabrzmiało to, co powiedziałam. Na rozstaju dróg cmoknęłam ją w policzek. – Pa – machnęłam dłonią. – Wpadniesz jutro na obiad? Będą twoje ulubione placki ziemniaczane. – Zdzwonimy się. Sobotnie przedpołudnie przesiedziałam w fotelu. Nie chciało mi się nic, chociaż powinnam posprzątać, coś przygotować na jutro, ale po co dzisiaj? Jutro też zdążę. Gdyby Luiza umiała sikać do
klozetu, to nawet nie wychodziłabym z domu, ale niestety, ona tej sztuki nie opanowała, więc to jednak zrobić muszę. I bardzo dobrze, bo dzień był przepiękny, wręcz zachęcający do spaceru, tylko szkoda, że nie mnie. – Wiesz, kochanie, że dni panującej lodowatej wiedźmy są policzone? – powiedziałam do Luizy, wyciągając ze schowka cieńsze buty. Skierowałyśmy się jak zawsze do parku, w którym radosne wróbelki nieśmiało odzywały się gdzieniegdzie, a ja ledwo szurałam nogami. Początek wiosny daje mi popalić, jestem bez sił i bez humoru. Nawet park z niewielkimi płatami śniegu leżącymi już tylko w zacienionych miejscach i chodniki pełne słońca, pokryte powłoką piasku, żwiru i – co mnie zdziwiło – drobinkami węgla, które miło chrzęściły pod podeszwami butów, nie były w stanie poprawić mojego samopoczucia. Zatrzymałam się na chwilę i uniosłam twarz w kierunku słońca. Niech to ciepło i na mnie spłynie. Może doda mi sił? Luiza szarpnęła smycz i ruszyłyśmy powoli. Dochodziłyśmy do najdłuższych schodów w tym parku, gdy w oddali zobaczyłam gromadkę nastolatków zmierzającą w naszym kierunku. Wyglądało mi to na wycieczkę szkolną. Może też szukali słońca, tak jak ja? A może szli do teatru? Bo na spacer to na pewno nie. Złapałam Luizę i na wszelki wypadek zapięłam smycz i owinęłam ją sobie wokół dłoni, przyciągając psię do siebie. Młodzież w tym wieku jest bardzo rozbrykana i odważna, a Luiza potrafi szczerzyć zęby. Lepiej nie prowokować. Szłam w cieniu, robiąc im miejsce. Słyszałam ich śmiechy i upominania opiekuna. Pośpiesznie skierowałam się w stronę schodów, gdy rozległ się znajomy gwizd. Rozejrzałam się, ale nie zauważyłam nigdzie Bena. Zerknęłam na Luizę, ona też zareagowała, podniosła łeb, napięła się cała i zaczęła nadsłuchiwać, czy gwizd się powtórzy. Powtórzył się z bardzo daleka i w oddali, a zza krzaków wyłoniła się postać, której nie miało tu dzisiaj być. Luiza szarpnęła, moje buty drgnęły, natrafiły na oblodzone schody, dojechały do końca i pozwoliły bardzo szybko usiąść boleśnie, a następnie ruszyć w zawrotnym tempie po kolejnych śliskich stopniach. Podskakiwałam tak, jakby ktoś grał moją osobą w potrójnego ping-ponga. Moje pośladki, głowa, czapka i wielki pompon na jej końcu. Czapka ze względu na dość duży obwód zsunęła mi się na oczy i zasłoniła całkowicie pole widzenia. Moja kochana Luiza, nie zwracając uwagi na to, co się ze mną dzieje, ciągnęła w kierunku Bena z całej siły, a ma jej niespożyte pokłady. Zatrzymałam się, a właściwie wyhamował mnie zziajany Ben dopiero na samym dole, wywołując śmiech całej wycieczkowej grupy. Podciągnęłam czapkę i nie wstając, ukłoniłam się w ich stronę. Otrzymałam oklaski i aplauz w postaci wycia. – Magduniu – wysapał Ben, usiłując mnie podnieść. – Czy ty zawsze na mój widok musisz te balety odstawiać? – Zawsze – odpowiedziałam, starając się podeprzeć ręką. – Gdybyś nie zagwizdał… – Mogłaś puścić smycz – stwierdził. – Nie zdążyłam, Luiza jest silna jak lew i szybka jak błyskawica, no i cię kocha. – Tylko Luiza? – Chyba nie myślisz, że ja też mam tyle siły? – Nie o to pytam. Domyśliłam się, o co mu chodzi, ale nie odpowiedziałam. Zawyłam tylko, wstając: – Jak mnie boli! – Nie dziwię się, po takiej jeździe… – uśmiechnął się, ale oczy były pełne troski. – Nie dojdę do domu. – Powolutku, pomogę ci. Złapał Luizę i malutkimi kroczkami udaliśmy się w kierunku mojego bloku. Droga strasznie się
dłużyła, ja cierpiałam, chociaż ból powoli ustępował i mogłabym iść szybciej, ale nie chciałam, bo dobrze mi się tak wędrowało, wisząc na jego ramieniu. Pytał mnie co chwila, czy boli, a ja trochę postękiwałam, żeby się nie zorientował w zmieniającej się sytuacji. Nagle zatrzymał się, opuścił rękę i wpatrując się w kępę bezlistnych krzaków, wyszeptał: – Zobacz – i wskazał mi je ruchem głowy. Spojrzałam w ich stronę i niczego tam nie zauważyłam. – Co mam zobaczyć? – zapytałam głośno. – Ćśśś, nie tak głośno, bo ucieknie… Posłusznie przeszłam na szept: – Co ucieknie? – zdziwiłam się, bo według mnie w tych krzakach nic nie było. – Passer domesticus – ponownie wyszeptał. – Co? – zapytałam, bo nie zrozumiałam. Uśmiechnął się pod nosem. – Siedzi na trzeciej gałęzi od góry. Wróbel domowy. Zobacz, jaki piękny. W lecie będzie jeszcze piękniejszy. A zauważyłaś, że już ich tyle w mieście nie ćwierka? – Nie. – No zastanów się… Faktycznie. Kiedy byłam mała, to na podwórku nie można ich było nie usłyszeć. Nieraz ćwierkały całe drzewa przez nie oblegane, a teraz nie słyszałam czegoś podobnego. – Nie zwróciłam uwagi, ale chyba masz rację. – Na pewno mam – spojrzał na mnie uśmiechnięty. – W miastach jest ich mniej, uciekają na wieś. Ciężki mają tu żywot. – Dlaczego? – Zrób sobie gniazdko w betonowym biurowcu bez szczelin! Jedzenia też jest mniej, to uciekają. Cywilizacja. Dlatego ja wolę moje rejony niż wielkie, bezduszne city. Choćby wabiło tysiącem atrakcji. – Skąd ty tyle o nich wiesz? Zaśmiał się, objął mnie i przyciągnął do siebie. – Przecież wiesz, że ja bardzo lubię ptaszki – szepnął i pocałował mnie w głowę. Już nie udawałam, szłam przytulona do niego, aż pod drzwi klatki schodowej mojego bloku i dopiero tam ból dał o sobie znać. Wjechaliśmy windą, bo jednak schody były przeszkodą i tym razem nie musiałam udawać, bolało okrutnie. W domu zajął się wszystkim, a ja szczęśliwa wylądowałam na kanapie, oczywiście na brzuchu, bo siedzenie nie wchodziło w grę. Po szczegółowych oględzinach mojego ciała w jego tylnej, krępującej części Ben stwierdził, że nie mam sińców, tylko niewielkie zaczerwienienie, i zabrał się do metodycznego masowania obitego miejsca ku mojemu wielkiemu zadowoleniu. Robił to tak delikatnie, że po chwili mimo bólu obróciłam się na plecy z prośbą o zbadanie całego mojego ciała, bo nie byłam pewna, czy jeszcze gdzieś się nie obiłam. Po tym masażu zrobiło mi się lepiej. Wstałam i już prawie normalnie poszłam do kuchni przygotować coś do jedzenia. Przyszedł do mnie, przytulił się do moich pleców i przez ramię zerkał ciekawie, co robię. Nie wychodziło mi za bardzo krojenie, przytulanie się jednak mi w tym przeszkadzało, chociaż było bardzo miłe. Czekał cierpliwie, kiedy skończę obierać marchewkę, i delikatnie wyjął mi nóż z ręki. – Nie mogę patrzeć, jak się męczysz – mruknął. – Pozwól, że ci pomogę. – Nie trzeba – uśmiechnęłam się. – Dam radę. – Nie wątpię, że dasz, ale dzisiaj, skoro jesteś po wypadku, mogę to zrobić ja. Chciałam walczyć o to krojenie, ale popatrzył na mnie z taką czułością, że zrezygnowałam. Nie
wiedziałam, czy mam opuścić kuchnię, czy w niej zostać. Uznałam, że zostanę i zamienimy się rolami. W pewnym momencie stwierdziłam, że jednak mu przeszkadzam, chociaż nic nie mówi. Odsunęłam się i spróbowałam usiąść na krzesełku, ale znowu mnie zabolało, więc stanęłam cichutko przy oknie i go obserwowałam. Dlaczego jak jestem z nim, to myślę o Andrzeju, a jak widzę Andrzeja, to myślę o Benie? Dziwne… Jakbym kogoś zdradzała, chociaż wydaje mi się, że tego nie robię. W poniedziałkowy poranek zadzwoniła do mnie mama i zaprosiła nas, to znaczy mnie i Luizę, na oficjalne spotkanie z panem Mirkiem. Zaznaczyła, że koniecznie mamy przyjść obie, bo Mirek bardzo lubi psy. Zapytała, czy ja może przypadkiem nie upiekłabym tego pysznego sernika co na święta, bo chce się pochwalić swoją zdolną córeczką. Trochę mnie to zaskoczyło, ale po chwili przestałam się dziwić. Może jakbym miała córeczkę, to też bym się chwaliła jej zdolnościami? Na pewno. Niestety, ostatnio nic oprócz spania nie wychodzi mi dobrze, więc powiedziałam, że nie będzie się miała czym chwalić i musi się zadowolić moją osobą jako taką, bez moich słodkich zdolności na stole. – Trudno – roześmiała się. – Jakoś to przeżyję. Nie wiesz, gdzie ja dałam książkę kucharską babci? – Wiem. – Gdzie? – Nie gdzie, tylko komu – mruknęłam. – Komu? – Krysi z sekretariatu. – Nie pamiętam. – No jasne, bo to już dawno i ona już jest chyba na emeryturze. – A… – rozległo się w słuchawce – tej Krysi… – No właśnie. I nie odebrałaś, a mnie by się przydała. – Niedobrze. Obawiam się, że już jej nie odzyskam – zmartwiła się. – Ja już od dawna się tego obawiam – mruknęłam. – Poradzimy sobie bez niej – stwierdziła stanowczo. – Bez Krysi? – zapytałam, udając, że nie wiem, o co jej chodzi. Zaśmiała się. – Bez książki, głuptasie. – Była świetna, czasami jestem na ciebie zła. – Mogłaś mi wcześniej przypomnieć – powiedziała z pretensją w głosie. – Przedtem mi nie zależało. Dopiero teraz, jak się postarzałam. – Rozumiem. Zapytam jutro Aurelię. Były przyjaciółkami, to może wie, gdzie Krysia teraz przebywa. – Przypomnę ci. – Nie trzeba. Późnym popołudniem ostrożnie zwlekłam się z kanapy. Ubrałam się z wielkim trudem, bo dopiero teraz zaczęło mnie boleć tak naprawdę. Zdecydowanie powinnam iść do lekarza i sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Zabrałam Luizę, tak jak życzyła sobie mama, i pomknęłyśmy spokojnymi o tej porze uliczkami miasta na spotkanie z tajemniczym kochankiem mojej mamy. Wdrapałyśmy się na czwarte piętro z sapaniem, ja z bólu, Luiza z winy jej krótkiego nosa. Zadzwoniłam. Drzwi otworzył mi niewysoki, uśmiechnięty mężczyzna w okularach. – Dzień dobry – kiwnęłam głową i również się uśmiechnęłam. – Dzień dobry – odpowiedział mi miły głos. – Pani zapewne jest córką Ani, a to, jak się domyślam, jest Luiza. Zapraszam – otworzył szeroko drzwi.
– Zgadł pan – powiedziałam, przekraczając próg, i podałam rękę na powitanie. – Magdalena Zięba – przedstawiłam się. – Mirosław Jagoda – uścisnął delikatnie moją dłoń i choć to już jest niemodne, pocałował mnie w nią. – Jesteś! – zawołała mama z kuchni. – To dobrze, ziemniaki już są miękkie. Zjesz oczywiście? – Bardzo chętnie – odpowiedziałam, zdejmując kurtkę, którą pan Mirek skwapliwie ode mnie odebrał. Wydał mi się bardzo sympatyczny, chociaż zaprosił mnie jak gościa do pokoju, a sam poszedł pomóc mamie. Luiza pobiegła za nim, a ja stanęłam w drzwiach, obserwując ich. Stali tak, jak kiedyś mama stała z moim ojcem. Uśmiechała się tak, jak kiedyś uśmiechała się do taty. Jakaś niewidzialna szpilka ukłuła mnie w okolicy serca. Nie przypuszczałam, że taka będzie moja reakcja, że zaboli mimo upływu lat. Wolałabym, żeby tata tam stał, żeby to on się uśmiechał. Ciekawe, czy byłby już siwy tak jak pan Mirek? Myślę, że tak. Zdecydowanie tak. – Brakuje mi ciebie, bardzo – szepnęłam i oczy zaszły mi mgłą. Przetarłam je szybko, żeby nie zauważyli, bo z pełną tacą zbliżali się do stołu. Podążyłam za nimi. – Co tak stoisz?! Siadaj! – w niewybredny sposób zwróciła mi uwagę mama. Usiadłam bez słowa i czekałam na dalszy ciąg wydarzeń. Mirosław okazał się bardzo miłym rozmówcą. Opowiadał cały czas o swojej pracy, a właściwie o dziwnych przypadkach, jakie go spotkały w jego długiej już karierze. O uczniach, którzy potrafili pisać swoją historię literatury, o błędach i gafach przez nich popełnianych. Mama dodawała swoje spostrzeżenia i śmialiśmy się prawie bez ustanku. Polubiłam go, chociaż początkowo było mi trudno, ale starałam się patrzeć na niego obiektywnie, a nie przez pryzmat moich wspomnień. Po obiedzie chciałam pójść wstawić wodę na kawę, ale Mirek, który właśnie tak kazał mi do siebie mówić, mnie ubiegł. Jednak nie wiedział tak do końca, co i gdzie się u mamy w szafkach znajduje, bo zawołał: – Aniu, kochanie, gdzie masz cukier, bo w cukiernicy już go nie ma! – W drugiej przy oknie – odpowiedziała swoim śpiewnym głosem mama, podnosząc się z krzesła. I wróciło. To „Aniu, kochanie” szarpnęło mną. Ojciec też tak zawsze wołał i ona odpowiadała mu takim samym miłym głosem. Czy to słowo nic nie znaczy? Czy używamy go tylko z przyzwyczajenia? „Proszę, kochanie” mówię do Luizy, gdy kładę jej pełną miskę na podłodze. „Kochanie” mówię do Hani, jak jej coś tłumaczę. „Kochanie” mówię do Ewy, gdy nie bardzo się z nią zgadzam. Czy ja ich wszystkich kocham? Czy Mirek kocha moją mamę? Czy ja kocham Bena, a on mnie, bo też tak do mnie mówi? A Andrzej? – To ja już pójdę – z bólem podniosłam się z fotela, chociaż starałam się, żeby tego nie zauważyli. Mama zaraz by wypytywała, jak to się stało, a ja nie miałam ochoty ani kłamać, ani mówić prawdy. Wcale nie miałam ochoty o tym mówić. – Zostań, Magduniu, jest tak wesoło. Zrobiliśmy ci kawę, może chcesz odrobinkę koniaku? – mama patrzyła tak dziwnie, tak prosząco. Na pewno chciała, żebyśmy się dobrze poznali i polubili. Wyraźnie jej na tym zależało. – Przecież przyjechała autem – wtrącił Mirek, kładąc tacę na stole. – Nie zmuszaj, Aniu. Magda ma na pewno jakieś swoje plany. – Nie mam – uśmiechnęłam się do niego i poczułam, że jakaś cieniutka nić sympatii połączyła nas w tej chwili. Usiadłam z powrotem w fotelu i zasiedziałam się do późna, bo Mirek mimo protestów mamy wyręczył mnie w spacerze z psią. Po poprzednim szalonym weekendzie Ben pojechał do siebie, ale na pocieszenie złożył mi obietnicę:
– Następnym razem postaram się zostać dłużej, tylko muszę sobie wszystko poukładać. Nie wiem, co musi poukładać, ale ja na pewno muszę „to” zrobić. Już najwyższa pora. Zaczęłam układać życie od sprzątania mojego malutkiego mieszkanka, bo podobno brud, kurz i nieład w domu mają wpływ na nasze życie i należy w pierwszej kolejności uporać się z tym problemem, żeby potem spokojnie posprzątać resztę. Udało mi się już uporządkować szafę, powyrzucać rzeczy, których już od dawna nie noszę. Potem przyszła kolej na szafkę z butami i tu miałam problem. Nie potrafię zrezygnować z ani jednej pary z mojej kolekcji. Nawet te niewygodne nie chciały zmieścić się do worka. Trudno, niech jeszcze troszkę ze mną pobędą, ostatecznie szafka nie jest tak malutka i nawet jeżeli coś dokupię, to się jeszcze zmieści, stwierdziłam, zamykając drzwiczki i spokojnie przeszłam do dalszej realizacji mojego planu. Ben zadzwonił, gdy akurat zaczęłam myć okna. Zapomniałam, że tych obecnych wspaniałych telefonów nie da się odebrać w gumowej rękawiczce, i troszkę się namęczyłam, ale udało mi się w ostatniej chwili. – Cześć, Madzianku! – Cześć! – Nie dam rady do ciebie przyjechać – usłyszałam w słuchawce. – Ale ja na ciebie czekam… – Kochanie… Wiesz, że ja bym chętnie, ale tak się nie da… Tak bardzo się cieszyłam na ten jego przyjazd, który pomógłby mi podjąć decyzję. – Ben, czy twoja praca jest ważniejsza? – zaczęłam, ale nie dał mi skończyć. – Madzianku, nie mów tak. To naprawdę nie jest takie proste. Muszę wykorzystać okazję, zrozum… Muszę… – Jasne – pokiwałam głową, chociaż on tego nie zobaczył. – Oczywiście. Jeśli musisz… – Muszę, chociaż bardzo bym chciał przyjechać. – Rozumiem. Mną się nie przejmuj. – Dziękuję, kochanie. Po tej rozmowie nastała bardzo długa cisza. Czekałam cierpliwie, ale nie dzwonił, nie odbierał, odzywała się tylko poczta głosowa, na którą nagrałam się już parę razy. Gdyby coś mu się stało, chybaby mnie ktoś zawiadomił, więc może ta praca to tylko wymówka? Zaczęłam wątpić, mój mózg pracował intensywnie i obrazy, jakie mi podsuwał, były najokropniejsze z okropnych. Nie potrafiłam spokojnie usiedzieć w domu, a nie chciałam męczyć Ewy moimi problemami, dlatego po spacerze z Luizą wyjechałam na wycieczkę po sklepach, żeby odreagować stres. Nie miałam zamiaru niczego kupować, ale przynajmniej nie byłam sama. Znajdowałam się wśród wprawdzie obcych mi ludzi, ale przynajmniej byli dookoła. Chodzili, rozmawiali, łapali rozbawione dzieci albo szli źli, nadęci, skłóceni ze sobą. Jakieś uczucia niezaprzeczalnie w nich tkwiły i mogłam udawać, że jestem częścią ich życia. Przez chwilę, tę marketową złudną chwilę. Zamyślona oglądałam wystawy, gdy poczułam bolesne uderzenie w nogę i usłyszałam znajomy głos: – Przepraszam panią bardzo! Odwróciłam się i zobaczyłam mężczyznę, który chociaż bardzo odmieniony przypominał mojego byłego męża. – Madzia? – Jerzy? – Jak ty świetnie wyglądasz! – zawołał, odstawił torbę, która zadała mi ten bolesny cios, i wystawił do przodu obie ręce. – Pozwól, że cię uściskam – i nie czekając na pozwolenie, zrobił to bardzo, jak na niego, energicznie. – Tak się cieszę! – krzyczał na cały market, aż się ludzie oglądali, a on był w swoim
żywiole. Zawsze go bawiło, odwrotnie niż mnie, zwracanie na siebie uwagi. – Jesteś na zakupach? Sama czy z kimś? W którą stronę idziesz? Może usiądziemy? Zasypał mnie pytaniami i nawet nie czekał na odpowiedzi, tylko pociągnął za rękę i zaprosił na kawę. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu nawet za nią zapłacił. Rozsiadł się na kanapce, ja przycupnęłam naprzeciw niego w malutkim foteliku i słuchałam jego „wspaniałych” opowieści o sukcesach, jakie są obecnie jego udziałem. Pochwalił się, że pracuje w wielkiej korporacji reklamowej, która zajmuje się promocjami wielkich firm i że jego talent jest w pełni wykorzystywany, a co za tym idzie – doceniany jest również finansowo i jego konto pęka w szwach. Gdy tak się chwalił, miałam okazję obejrzeć go sobie dokładnie i wyglądało na to, że mówi prawdę, sądząc po jego stroju i bardzo, powiedziałabym, bezczelnym zachowaniu, które przedtem mi imponowało, a teraz wręcz raziło. Zmienił się przez te parę lat. Obciął włosy, tak jak przypuszczałam, posiwiał na skroniach i powiększyły mu się zakola. Zmężniał i zarysował mu się pod sweterkiem niewielki brzuszek, ale to nawet było sympatyczne i teraz jeszcze bardziej zwracał na siebie uwagę przechodzących galerią pań w różnym wieku. Powiedziałabym, że dozwolone od lat szesnastu do plus minus nieskończoności… I w tym momencie dotarło do mnie, że już mi całkowicie przeszło, choć jeszcze niedawno, wspominając go, czułam wielki żal, że jestem całkowicie wolna od jego uroku. W dodatku bruneci przestali mi się podobać, a wręcz zastanawiałam się, jak w ogóle mogli. Widocznie ktoś nad moją głową pstryknął palcami i przestawił mnie na inne tory. – I tak się sprawy mają – skończył to chwalenie się i popatrzył na mnie jak zdobywca. – Gdybyś nie robiła idiotycznych, bezsensownych scen, tobyś teraz opływała we wszystko… – Nie narzekam… – odpowiedziałam. – Mam mieszkanie, samochód i… Machnął nonszalancko ręką. – A tak byś miała dom i wakacje na Teneryfie – skwitował, wydymając pogardliwie usta. – A tego psa ode mnie jeszcze masz? – Oczywiście! – Nawet nie pamiętam, co ci wtedy przyniosłem. Byłem pod wpływem jakiegoś świństwa, którym poczęstował mnie Gabryś. Pamiętasz go? A tego psa bym chętnie zobaczył. – Przyniosłeś boksera, suczkę, Luizę… Zapomniałeś? – A, tak, tak. Luiza. To jak, zaprosisz mnie do siebie? – Jak chcesz… – muszę przyznać, że mi zaimponował. Ta jego pewność siebie… – Możesz kiedyś zajrzeć, ciekawe, czy Luiza cię pozna. – Zaprosiłam go, chociaż na początku nie miałam tego w planie. Wyszliśmy z marketu i zatrzymałam się w poszukiwaniu mojego poczciwie czekającego autka, bo czasami zdarza mi się zapomnieć, gdzie je zaparkowałam. – Ja już moje widzę – powiedziałam, bo też się rozglądał. – Gdzie? – To niebieskie. Volkswagen, metalic – pokazałam mu dłonią mój wyremontowany wspaniale skarb. – O! To bliziutko – zauważył. – Ja tam, na końcu. Ten czarny jeep. – Aha. No to do widzenia! – Co tak oficjalnie? Jestem wprawdzie eks, ale… – nie dokończył i zanim zdążyłam się zorientować, cmoknął mnie w usta. Roześmiał się i szybko oddalił w kierunku, który mi wcześniej wskazał. Wyszukałam w torebce kluczyki i patrząc jeszcze za nim, podeszłam do auta, zastanawiając się, co mam o tym spotkaniu myśleć. Postanowiłam jeszcze raz zadzwonić do Bena, a jak się nie odezwie, to do Kasi, bo jej numer też miałam zanotowany. Podjechałam pod dom i zobaczyłam czekającą na mnie Elżbietę. Spacerowała wzdłuż bloku wyraźnie zdenerwowana.
– Elu! – zawołałam głośno, bo w tych swoich spacerach za bardzo się oddaliła. – Hej! – odpowiedziała, machając do mnie ręką w jaskrawoczerwonej rękawiczce. – Jak dobrze, że już jesteś, bo mam mało czasu, a muszę koniecznie z tobą porozmawiać. Koniecznie. Wjechałyśmy na górę, otworzyłam drzwi, Elżbieta poklepała energicznie Luizę po głowie, pośpiesznie zrzuciła kurtkę i nie czekając na moje zaproszenie, opadła na kanapę gotowa do opowiadania. – Nastawię wodę! – zawołałam z kuchni. – Nie nastawiaj, bo ja nie mam czasu! – odkrzyknęła. – Możesz przyjść? – Idę. Usiadłam i popatrzyłam na nią. Nie widziałam jej dość długo i dopiero teraz zauważyłam, że bardzo schudła i fantastycznie wygląda. Praca wyraźnie jej służy. Oczy ma jakieś radosne, pełne blasku, a po twarzy błądzi tajemniczy uśmieszek. – Mam do ciebie jako mojej przyjaciółki bardzo, powiedziałabym, osobistą sprawę, tylko nie wiem, od czego zacząć. – Z tego, co wiem, to najlepiej zaczyna się od początku. Zastanowiła się trochę, zrobiła te swoje usta karpia bez wody i zadała mi dziwne pytanie: – Pójdziesz ze mną do kina? – I to oto chodziło? – Nie pytaj, tylko odpowiedz. – Na jakiś konkretny film? – Nie na film, tylko do kina. – Elu, czy ty się dobrze czujesz? Zniecierpliwiona machnęła ręką. – Nie rozumiesz. Potrzebuję alibi. – Alibi? – zdziwiłam się. – Tak. Na wieczór, długi wieczór. – Po co ci? – Potrzebuję – wyszeptała. – Muszę znać powód. – Zaraz tu przyjedzie. – Kto? – zdziwiłam się, otwierając szeroko oczy. – No, powód – uśmiechnęła się bardzo zadowolona. – Powiedz, że ty… – Uhm… – popatrzyła zadziornie, unosząc wymownie brwi i ramiona. – Nie ma mowy. – Proszę… – Nie. – Dlaczego? – oczy pociemniały, usta zacisnęły się w wężyk. – To proste. Za bardzo lubię twojego męża – mówiąc to, patrzyłam w te rzucające iskry oczy. – To go sobie weź, jak tak go lubisz! – wysyczała. – I tak wiem, co w trawie piszczy! Myślisz, że ja ślepa jestem?! Że nie wiem, co jest grane?! Te wasze nadgodziny, służbowe wyjazdy, służbowe noce! – wykrzyknęła, wstając. – Weź go sobie na zawsze – powtórzyła jeszcze głośniej i tupnęła nogą z wściekłości, aż zainteresowała Luizę, która wygramoliła się z kosza i podeszła do niej zaintrygowana. – Weź tego paskudnego psa! – zawołała znowu, odpychając mocno psię. – Swoim pyskiem pobrudziła mi nową spódnicę. Jak ja teraz wyglądam?!
– Nieciekawie – powiedziałam z pewną złośliwością. – Daj mi jakąś szmatę! – rozkazała i spojrzała na mnie zimno. Wstałam, choć nie miałam ochoty. Oburzona jej słowami poszłam do łazienki zmoczyć ręcznik. Niepotrzebnie, bo usłyszałam sygnał jej telefonu i odpowiedź. – Już schodzę. Nie. Nie zgodziła się. Wyszłam z łazienki i zobaczyłam, że Ela już jest w kurtce i trzyma rękę na klamce. – Do widzenia – powiedziała wściekła i wyszła, trzaskając za sobą drzwiami, a ja zostałam sama z wiadomościami, jakimi mnie uraczyła. Zrobiłam sobie herbatę i zaczęłam się zastanawiać, jak powinnam postąpić. Mogę się domyślać, że jest to ktoś z jej nowej pracy, na którą sama ją namówiłam i w dodatku załatwiłam. Teraz zrozumiałam słowa Andrzeja i jego postępowanie. Zadzwonię potem do Ewy i powiem jej o wszystkim, ale nie teraz. Nie teraz. Wyszukałam numer Kasi i czekałam na połączenie. – Cześć, Mada – usłyszałam. Ona zawsze tak się do mnie zwraca i nawet mi się ta forma mojego imienia podoba. – Cześć, Kasiu… – Właśnie cię obgadujemy – roześmiała się. – Czemu milczysz? – Ja? – zdziwiłam się. – Kupiłam nowy telefon i nie mam twojego numeru, wiesz, że te nowe mają inne karty i stare do nich nie pasują? Czekałam, aż się odezwiesz, no i dzwonisz – wyraźnie się ucieszyła, że mnie słyszy. Miałam nadzieję, że czegoś się dowiem, ale Kasia zaczęła mi opowiadać o swojej pracy, o maluszkach, którymi się opiekuje, o tym, jak ją lubią i jej słuchają, jakie im teraz bajki czyta i inne tego typu mało dla mnie ważne wiadomości. O Benedykcie nic. Była tak podekscytowana, że nawet nie próbowałam jej przerywać. Moja cierpliwość została wystawiona na ciężką próbę, ale trzymałam się dzielnie, choć chciałam krzyczeć. – Ben jest koło ciebie? – udało mi się trafić na przerwę w opowieści. – Nie – zdziwiła się. – Jest jeszcze w pracy? – Nie – powiedziała jeszcze bardziej zdziwiona. – To gdzie jest? – podniosłam trochę głos, bo już nie wytrzymałam. – Jeśli ci nie powiedział, to nie wiem, czy mogę… – zawiesiła głos, wzbudzając jeszcze większą ciekawość. – Nie wygłupiaj się – poprosiłam spokojnie, chociaż wszystko we mnie wrzało. – Ale nie powiesz, że go zakablowałam? To ma być niespodzianka. Znowu! – jęknęłam w duszy. – No co ty – zapewniłam ją. – Jak nie wiesz, dokąd pojechał, to na pewno też nie wiesz, że nasz Ben jest artystą – zaczęła, a mnie zaparło dech. – Nie będzie go jeszcze dwa tygodnie, organizuje w Poznaniu, w galerii, wystawę swoich prac i chce ci zrobić niespodziankę, chce ci zaimponować, wiesz, jak to faceci – zachichotała. – I to jest ta tajemnica. Domyślam się, że jak będzie gotowy, to po ciebie przyjedzie i porwie cię jak rycerz tym swoim zardzewiałym rumakiem. – Artysta? – powtórzyłam. – Wystawę? – wyszeptałam. – Swoich prac? – dodałam. – Tak – potwierdziła, nie zdając sobie sprawy z tego, co poczułam. Zrobiło mi się jakoś dziwnie ciemno przed oczami i nie mogłam wciągnąć powietrza. – Czekał bardzo długo na ich decyzję – ciągnęła dalej, nie zwracając uwagi na moje milczenie. – Będziesz musiała udawać, że nic nie wiesz.
– Dobrze, Kasiu – wyszeptałam. – Będę. Wiesz, zadzwonię potem, bo Luiza już stoi pod drzwiami. Muszę z nią wyjść – skłamałam, bo nie chciałam już nic więcej wiedzieć. Nic. Na wszystkie zawody bym się zgodziła bez szemrania, tylko nie artysta. Już nigdy, żaden. – Okej! Ucałuj ją ode mnie! – zawołała i się rozłączyła, a ja, nie bardzo przytomna, usiadłam na kanapie i poczułam, jak po policzkach zaczynają mi spływać łzy. Najpierw jedna, potem dwie, aż wreszcie cały potok przechodzący w szloch. Zaniepokojona Luiza przybiegła i zaczęła nosem odsuwać moje dłonie, którymi zakryłam twarz. Mokry, ciepły język oblizywał mi nos i spływające łzy. Same bomby dzisiejszego wieczoru. Najpierw Ela, której wydaje się, że ja i Andrzej, chociaż to nie do końca jest prawda, a teraz to. Nie spodziewałam się, że ta wiadomość tak mnie zaboli. Myślałam, że… – Daj spokój, kochanie, daj spokój – powiedziałam do Luizy i zapłakałam głośniej. Poduszka stłumiła mój szloch. Nie wiem, kiedy zasnęłam, ale obudziłam się rano na kanapie w tych samych ciuchach co wczoraj. Poszłam do łazienki i zobaczyłam swoje odbicie. Nie stwierdziłam w nim nic, co by mnie przypominało. Oczy zapuchnięte, usta popękane, reszta blada jak ściana za mną, którą w lecie Stasinek wymalował na biało. – Andrzej… – Zadzwoniłam do niego, bo mój stan nie pozwalał mi na pójście do pracy. – Wiedziałem, że zadzwonisz. Domyślam się, jak wyglądasz. Aleście poszalały! Damy sobie radę, wyśpij się, ale mam jedną prośbę. Nie róbcie tych wypadów w tygodniu. Umówcie się na sobotę albo piątek… To chyba logiczniejsze, nie sądzisz? – Tak – odpowiedziałam obojętnie i się rozłączyłam. Stwierdziłam tylko, że ta niedawno jeszcze bezradna Elżbieta wykorzystała mnie i przez przypadek jej się udało. Przez cholerny przypadek… Ubrałam się i wyszłam z Luizą na spacer, chcąc sobie wszystko na spokojnie przemyśleć, ale nie było mi dane, bo weszłam wprost na pana Wacława zbierającego resztę zeszłorocznych liści akurat tuż przed domem. – Witam, pani Magdo – zdjął czapkę i skłonił głowę. – Czemu pani taka smutna? Źle się pani czuje? – Dzień dobry. Troszkę – odpowiedziałam. – Źle pani wygląda, może trzeba do lekarza? Ja mam adres takiego naprawdę dobrego, może pani podam? – Dziękuję, nie trzeba. Muszę się tylko dobrze wyspać. – Sen jest ważny. Bardzo ważny. Wiem coś o tym. Jak pracowałem w kopalni, to… Proszę cię, Panie Boże, nie każ mi słuchać tych opowieści. Nie dzisiaj, nie teraz, nie chcę. Chcę być sama, chcę… – Tak to było – pokiwał głową. – Tak, tak. – Idę, panie Wacławie. – Tak, tak, piesek musi się wyspacerować – uśmiechnął się do Luizy, a ona odpowiedziała mu machnięciem ogonka. Ruszyłam powoli, bo zakręciło mi się w głowie. Może od tych wczorajszych wiadomości? Może od tego płaczu. Szłam, szurając nogami. Rozmyślałam, czy mam zerwać tę znajomość i schować się z powrotem w mojej bezpiecznej skorupce, czy może brnąć dalej i nie zastanawiać się, co będzie, co mnie czeka. A może mam na chłodno wybrać solidnego i spokojnego Andrzeja? Chociaż ostatnio jego stosunek do mnie się nieco ochłodził. Ale może to nawał pracy i wiszące nad nami kary za niedotrzymanie terminu? Straszna nerwówa. Dlaczego mi to zrobiłeś?! Dlaczego jesteś artystą? Było tak dobrze. Jedno wiem na pewno, Ben nie
jest taki jak Jerzy. Ma siostry, które go kochają, mama, sądząc z jego opowieści, jest w porządku. Z drugiej strony, gdy poznałam byłą teściową, to też wydawała się w porządku, po ślubie cieszyła się, że „nareszcie będzie miała córeczkę”. Córeczkę, którą zaczęła ustawiać już od pierwszego dnia. – Pamiętaj, że Jerzyk jest taki delikatny – mówiła. – Tak okropnie chorował w dzieciństwie. Musisz o niego dbać, obiecaj mi, że zawsze będzie miał obiad o odpowiedniej porze – głaszcząc mnie po ręce, szeptała do ucha między jednym łapczywie zjadanym kąskiem tortu a drugim. – Obiecuję – powiedziałam i słowa dotrzymałam. – I pamiętaj, kochanie, że on nie lubi nieświeżej pościeli, obiecaj mi, że będziesz o tym pamiętać. – Będę – obiecywałam, chociaż Jerzy nie przywiązywał wagi do czystości nie tylko pościeli, ale też ręczników, bielizny, nie wspominając już o koszulach, których wręcz nie trawił. Kochał jedynie stare podarte podkoszulki, umazane farbą dziurawe bluzy i zdeptane do granic możliwości trepy. Walka z wiatrakami… Ale walczyłam tak, jak jej wtedy przy weselnym stole obiecałam. I tak to nic nie dało. Wpadała dwa razy w tygodniu i robiła inspekcję. Zaglądała do garnków, do szaf, sprawdzała, czy pościerałam kurz. Jerzy awanturował się z nią o to, raz nawet wyrzucił ją za drzwi. Moja mama odwiedzała nas rzadko, bo jak zawsze zajęta edukacją następnych pokoleń nie miała czasu. Dlaczego od razu się nie zorientowałam, że Ben jest inny, że nie ma normalnej pracy? Jego ręce… Takie miękkie w dotyku, nie jak ręce Stasinka z szorstką, popękaną od ciągłej pracy skórą. I ta czerwona czapeczka, i to auto. Powinnam się domyślić, że coś jest nie tak. Powinnam. Czemu ja tak głupio wybieram? Spojrzałam w niebo i zapytałam głośno, nie zwracając uwagi na mijających mnie ludzi: – Czemu Ty, tam u góry, stawiasz właśnie ich na mojej drodze? Czemu nie sprawiłeś, żebym się zakochała w budowlańcu, których często spotykam, albo w mechaniku, albo w piekarzu… Czemu? Odpowiedz mi! – zawołałam, zaciskając pięści. – Milczysz? To chociaż powiedz mi, co mam teraz zrobić. Tego też mi nie powiesz, prawda? Jasne, że nie… Nie pomogła mi ta przemowa do Niego, wracałam do domu z takim samym wielkim znakiem zapytania, z jakim wychodziłam. W mojej głowie myśli kłębiły się jak węże na głowie mitycznej Meduzy. Co powinnam zrobić? Odechciało mi się rozmów z Ewą, odechciało mi się wszystkiego. Chciałam być sama, zaszyć się w moim cichutkim mieszkanku i żeby nikt i nic mi nie przeszkadzało. – Cześć, Madziu! Cześć pies! – Jerzy? – zdziwiłam się i popatrzyłam na Luizę, która podeszła do niego i zaczęła go obwąchiwać jak nieznajomego. Pochylił się i chciał ją pogłaskać po głowie. Odsunęła się. – Nie poznajesz mnie? – wyprostował się i uśmiechnął do mnie promiennie. Nadal jest obrzydliwie przystojny… – Ciekawe – popatrzyłam na nią. – Pierwszy raz jest taka. – Nie przejmuj się – wyciągnął zza pleców różę na bardzo, bardzo długiej łodyżce. – To na pewno ty? – powiedziałam, patrząc na ciemnoczerwony kwiat. Zaśmiał się głośno. – Tu mieszkasz? – W następnej klatce. Nie przyjechałeś autem? – zapytałam, poszukując czarnego jeepa. – Znarowił się, jest u mechanika. Wiesz, że ja się na tym nie znam. Weszliśmy na górę, Jerzy oglądał z zaciekawieniem moje mieszkanie, podziwiał widok za oknem, odebrał ode mnie tacę z kawą i usiadł bardzo blisko, na brzegu kanapy, zwrócony całym sobą w moim kierunku.
– Szkoda, że byłem taki głupi i cię straciłem. Mieć taką wspaniałą żonę – westchnął, ujął moją dłoń i pocałował. Jeszcze raz westchnął i patrząc mi w oczy, powiedział cichym głosem: – Gdybym mógł cofnąć czas… – Też bym chciała – powiedziałam, myśląc o zmarnowanych latach. Nie byłabym tak naiwna, jak wtedy, nie byłabym. Chyba… Pomyślałam o Benie. – Naprawdę?! – ucieszył się. – Może ten rozwód był niepotrzebny, może nie trzeba było – spojrzał mi w oczy z jakąś nieuzasadnioną nadzieją. Naiwny. Bardzo trzeba było, pomyślałam, ale mu tego nie powiedziałam. Jerzy zasiedział się u mnie, zjadł obiad i nie miał w planie opuścić mojego mieszkania. Chyba poczuł się jak u siebie. Zdjął marynarkę, krawat i z pilotem w ręce rozsiadł się wygodnie w fotelu z zamiarem oglądania wieczornych wiadomości, ale mu się nie udało, bo zadzwoniła Ewa, że zaraz przyjdzie, o czym nie omieszkałam go poinformować. Zaskoczony zerwał się z fotela, ubrał się pośpiesznie, cmoknął mnie w policzek na pożegnanie i zapowiedział swoje dalsze wizyty. Gdy zamknęłam za nim drzwi, to Ewa zadzwoniła jeszcze raz i odwołała swoją wizytę. Szkoda, bo miałam wielką ochotę porozmawiać z nią o moim eks, którego ona zawsze „bardzo, bardzo lubiła”, ale że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, położyłam się wcześniej do łóżka i wyjątkowo nie wygoniłam z sypialni Luizy. Zasnęłam przytulona do niej, myśląc o dziwnych zdarzeniach w moim życiu.
12
Andrzej ostatnio nie ma dla mnie czasu, projekt dla kuzyna okazał się bardzo, bardzo ważny. Ważniejszy ode mnie. Bena nie było, chociaż nie byłam pewna, czy chcę, aby był. Za to coraz częściej zjawiał się Jerzy. Czekał przed klatką, czekał pod biurem, był gotowy na zakupy ze mną, Jerzy, Jerzy, Jerzy… Szarmancki, elegancki, uczynny, „wspaniały”. Muszę przyznać, że jest mi miło, gdy tak mi nadskakuje. Za te wszystkie lata, kiedy to ja się starałam, a on miał mnie w nosie. Nie mam w planie wrócić do niego, ale na razie mu tego nie powiem, boby przestał i moja zabawa by się skończyła. Tylko pani inżynier Magda Gajek, wiedząc, że to mój były, patrzy na mnie karcąco, kręcąc z dezaprobatą głową. – Nie patrz tak na mnie. Ja się tylko dobrze bawię – szepnęłam jej na ucho. – Obyś się tylko za bardzo nie rozbawiła… – Nie mam tego w swoich planach. – Rzadko kto ma, wierz mi, to na ogół jest wypadek przy pracy… – Nie pracuję z tym panem… – Mam nadzieję. – On też – roześmiałam się, odchodząc od jej biurka. Pogroziła mi palcem jak małemu dziecku. Nie musiała. Jedyny pożytek z jego wizyt to moja wnikliwa, bez emocji, obserwacja, która pomoże mi w podjęciu decyzji co do Bena, jak już się odezwie. Jeżeli się odezwie… Oczywiście, omawiany z Magdą osobnik czekał już na mnie pod biurem. Zadowolony, oparty o moje ukochane autko i mimo zapadającej ciemności w przeciwsłonecznych okularach na czubku głowy. Zapomniał, że je tam ma, czy doszedł do wniosku, że mu w nich dobrze? Chyba to drugie, bo sprawdzał co chwila, czy dobrze się trzymają. Na mój widok uśmiechnął się, ukazując równiutkie, bielutkie zęby. Muszę przyznać, że mu ich zawsze zazdrościłam. – Dokąd jedziemy? – zapytał, gdy podeszłam. – Ja do domu, a ty nie wiem – odpowiedziałam, przyciskając pilota. – To ja z tobą – powiedział i otworzył drzwi pasażera w oczekiwaniu na moją zgodę, ale się nie doczekał. Wzruszyłam tylko ramionami i nic nie powiedziałam. Nie obchodzi mnie, co on będzie robił. Skorzystał z tego i wsiadł, zbyt mocno zatrzaskując za sobą drzwi. W domu opadł na fotel i chyba czekał na obiad, ale ja niczego poprzedniego dnia nie ugotowałam i zadowoliłam się parówkami z kromką czerstwego, lekko już kwaskowatego chleba, na co on wyraźnie nie miał ochoty. Chciałam go namówić na spacer z Luizą, ale tym razem ona nie miała na to ochoty. Czekała cierpliwie, aż zjem, i spokojnie dała sobie nałożyć obrożę, tak jakby chciała swoim opanowaniem zasłużyć na wędrówkę ze mną, a nie z nim. – Możesz kupić jakieś ciastka? – zapytał, jak już trzymałam rękę na klamce. – Zjadłbym szarlotkę albo ptysia – uśmiechał się przymilnie. – Daj kasę – wyciągnęłam rękę w jego stronę. – Kup, potem ci oddam. – Jak coś będzie o tej porze – odpowiedziałam spokojnie, ale nie zamierzałam kupować żadnego ciastka, nawet gdyby stało na środku sklepu. – Kochanie, zawsze miałaś dar do kupowania – uśmiechnął się z przekąsem. Poszłam, chociaż nie bardzo byłam zadowolona. Ciastka były, oczywiście się skusiłam, bo sama
nabrałam na nie ochoty. Wchodziłam po schodach powoli, nie śpieszyło mi się. Zadzwoniłam do drzwi i zobaczyłam w nich nie Jerzego, którego się spodziewałam, ale Andrzeja, który wyjął mi z ręki smycz i pakunek z ciastkami. – Nie sądziłem, że go tutaj zastanę – powiedział szeptem, gdy znaleźliśmy się w kuchni. – Nie przejmuj się, na pewno zaraz ucieknie. – Nie wydaje mi się. Rozsiadł się jak władca i zadymił całe mieszkanie. – Spotkałam go w markecie. Przyssał się jak pijawka – powiedziałam cicho i oblizałam palec oblepiony kremem. – To mu powiedz, żeby wrócił tam, skąd przyszedł – uśmiechnął się, urywając i podając mi papierowy ręcznik. – Powiem, ale dzięki niemu nie jestem sama. – Nie jesteś sama – popatrzył poważnie. Poszłam za nim, niosąc tacę z kawą, bo Jerzy oczywiście nie raczył podnieść swojej tylnej części ciała, żeby mi pomóc, tylko swoim starym zwyczajem czekał, aż mu ją podetknę pod nos. Fajnie było na nich patrzeć. Siedzieli naprzeciw siebie i prawie się nie odzywali, napuszeni jak koguty przed walką, tylko tym razem sytuacja wyglądała inaczej niż przed laty. Andrzej był bardziej pewny siebie i patrzył na Jerzego z kpiną w oczach. Jerzy siedział w kąciku kanapy i wyraźnie wściekły zerkał od czasu do czasu w jego stronę. Śmiać mi się chciało, ale panowałam nad sobą, bo zżerała mnie ciekawość, który pierwszy zrejteruje. Niestety, nie dowiedziałam się tego, bo Andrzej odebrał telefon i bardzo zdenerwowany poinformował mnie, że musi jechać do rodziców, bo coś nie tak, ale co, to już mi nie powiedział. Na to Jerzy poderwał się również i zapytał Andrzeja, czy go podrzuci do centrum, bo jego auto jest w naprawie. – Oczywiście – odpowiedział Andrzej w przedpokoju i cmoknął mnie w policzek, co Jerzy skwapliwie podchwycił i zrobił to samo, jakby chciał pokazać mi albo Andrzejowi, że ma takie same prawa jak on. Wyszli, a ja zostałam sama i dziękowałam przypadkowi za pozbycie się Jerzego. Następnego dnia przypomniał mi o sobie, stercząc znowu pod moim biurem. – Ty nie pracujesz? – zapytałam zdziwiona. Spojrzał na zegarek. – Odwaliłem już dzisiaj swoje i jestem do twojej dyspozycji. – Jadę na zakupy – poinformowałam, mając nadzieję na pozbycie się jego towarzystwa. – Świetnie! – ucieszył się. – Pojadę z tobą. – Jesteś pewien? – próbowałam go zniechęcić. – Absolutnie – stwierdził i wsiadł do mojego auta. Musiałam oczywiście zrobić spore zakupy, bo jego wizyty doszczętnie opróżniły moje zapasy i należało wszystko uzupełnić, w czym pomógł mi bardzo skutecznie i dlatego mój kosz, dzięki intensywnej pracy Jerzego polegającej na wrzucaniu do niego smakołyków w nie najniższej cenie, szybko się wypełnił. Podjechaliśmy pod kasę i ustawiliśmy się w długiej kolejce. Przyłapałam go na ukradkowym omiataniu wzrokiem zawartości wózka sklepowego, jakby chciał sprawdzić, czy nic mu nie zabraknie. Zbliżyliśmy się już do szybko przesuwającej się taśmy i należało zacząć wyciągać produkty. Jerzy zaczął się wiercić, rozglądać, zerkać za siebie. – Zapomnieliśmy jeszcze… – rzucił pod nosem i w pośpiechu oddalił się między regały. Popatrzyłam, jak znika, i dokończyłam sama to, co zaczęliśmy razem. Taśma sunęła, rozłożone produkty zbliżały się do jej końca, a jego nie było. Kasjerka zaczęła swoją pracę i w szybkim tempie skończyła, podając mi zawrotną sumę, którą powinnam jak najprędzej uiścić, bo kolejka za mną nie miała ochoty czekać na Jerzego. Podałam jej kartę, wbiłam kod i transakcja się dokonała, znacznie uszczuplając
moje i tak pustawe konto. Spakowałam wszystko z powrotem do kosza i zjechałam troszkę w bok, wypatrując mojego eks. Pojawił się tak samo nagle, jak zniknął. Ciekawe, wybieranie jakiegoż to produktu zajęło mu aż tyle czasu. Podbiegł do kolejki, w której tyle staliśmy, i z daleka, roześmiany, uniósł rękę, w której tkwiły cztery czekolady. Usiłował się dopchać do kasy, ale nie dał rady. Nikt przez niego nie miał ochoty stać dłużej w kolejce. Zrezygnowany odłożył zdobycz i już z pustymi rękami przyszedł do mnie. – Mogłaś na mnie poczekać – powiedział z pretensją w głosie. – Gdybym mogła, tobym poczekała – odpowiedziałam spokojnie i zobaczyłam, że tak jak kiedyś strzelił focha. Wracaliśmy do domu, Jerzy prowadził, bo mnie zrobiło się słabo podczas wypakowywania zakupów do bagażnika. Ostatnio mam jakieś zawirowania w głowie i okropnie jestem niewyspana, mimo że kładę się wcześnie spać. – Ileś ty tego nakupowała? – warknął w przedpokoju, niosąc do kuchni wypchane po brzegi reklamówki. – Ja? – zdziwiłam się, bo nie byłam jedynym uczestnikiem dzisiejszych zakupów. – Zawsze byłaś rozrzutna – mruknął obrócony do mnie plecami, a mnie zmroziło i poczułam, jak zaciskają mi się szczęki. – A co dzisiaj na obiad?! – zawołał już radośnie z głową w lodówce. Miałam ochotę powiedzieć, że zdecydowanie nic, ale się powstrzymałam. – Może zrobisz kotleciki? – Podszedł do mnie i próbował mnie objąć. Stałam sztywno i zimno patrzyłam mu w oczy. – Co taka mina u Madzi? – zapytał, dolewając oliwy do ognia. – Rozchmurz się, kochanie – usiłował mnie pocałować mimo mojego zdecydowanego oporu. Przyciągnął mnie jednak mocno i zrobił to, co zamierzał, wywołując u mnie natychmiastową chęć zwymiotowania na jego marynarkę i tylko dzięki dzikiej wściekłości, jaka mnie opanowała, tego nie zrobiłam. – Puść mnie! – krzyknęłam i uderzyłam go w twarz. – Jesteś nienormalna! – odskoczył jak oparzony, wymachując rękami. Bałam się, że zechce mnie uderzyć albo szturchnąć boleśnie jak kiedyś. – Ja?! Ja nienormalna?! – Na wszelki wypadek odsunęłam się o krok. – To ty sobie coś ubzdurałeś w tej swojej chorej głowie! – chciałam jeszcze dodać więcej, ale zabrakło mi tchu. – Nic sobie nie ubzdurałem, sama tego chciałaś! Chciałaś do mnie wrócić! – krzyczał jak kiedyś. – Te obiadki, uśmiechy to po co? – Zwariowałeś! Ja bym miała do ciebie wrócić? Po tym wszystkim?! Tylko kompletny idiota mógł tak pomyśleć! – podniosłam głos maksymalnie, bo zorientowałam się, że zrobiłam wielkie głupstwo, zapraszając Jerzego do siebie. – W takim razie – nadął się jak bania i wyszedł do przedpokoju – moja noga więcej tu nie postanie i już możesz zacząć żałować – wysyczał jak kiedyś z przymrużonymi oczami, trzaskając ostentacyjnie drzwiami. Zostałam sama ze zdenerwowaną tak jak ja Luizą, która po jego wyjściu przybiegła do mnie i położyła łeb na moich kolanach. Dobrze, że nie jest agresywna, a może jednak szkoda, bo ugryzłaby go za mnie? Siedziałam troszkę otumaniona jego występem, ale po zastanowieniu się doszłam do wniosku, że nie jestem bez winy i moja zabawa mogła skończyć się bardziej tragicznie. Jedzenia mam na przynajmniej dwa tygodnie i należałoby się ruszyć i powkładać to, co trzeba, do zamrażalnika. Niepotrzebnie tyle nakupowałam, mogłam odkładać to, co on mi wrzucał do kosza, a nie zgadzać się bez szemrania. Czy ja kiedyś nauczę się mówić „nie”? Ochłonęłam trochę i zamknęłam drzwi na
wszystkie zamki. Dokładnie. Wiem, że Jerzy nie wróci, ale strach zwyciężył nad zdrowym rozsądkiem. Poczułam, że muszę się odstresować. Sięgnęłam po telefon. – Cześć, Ewuniu. – Właśnie chciałam do ciebie… Ale mam sensację… – Ja też. – To mów. – Nie, ty pierwsza… – Okej. Andrzej wyprowadził się z domu i złożył pozew o rozwód! – Co takiego? Nie wierzę! Skąd to wiesz? – Załamana Elżunia trąbi o tym na całe biuro, zużywając na otarcie łez niezliczone ilości rolek papieru toaletowego. Wszyscy ją pocieszają, a szczególnie nasz biurowy casanowa. – Kto taki? – Księgowy. Opowiadałam ci o nim kiedyś. – A to nie przypadkiem jego wina? – Tak sądzisz? Ela dała mi do zrozumienia, że to jakaś nasza wspólna znajoma rozbija jej małżeństwo. – Nie sądzisz chyba… – A powinnam? Pozostawiłam jej pytanie bez odpowiedzi, bo chyba w tym wypadku nie miałam nic do powiedzenia. Wyraźnie ktoś decyduje za mnie, a ja nie mam na to żadnego wpływu. Chyba niepotrzebnie zamartwiałam się cały czas, bo i tak nic nie mogłam zmienić i już chyba wiedziałam, kto jest mi pisany, chociaż to nie do końca ułożyło się tak, jak bym chciała. Nie musiałam o nic pytać, nie musiałam nic sobie układać, inni to robili. Było tak, jak było i koniec. Bardzo chciałam zadzwonić do Andrzeja i poprosić, żeby się zastanowił i nie działał pochopnie, ale nie miałam odwagi tego zrobić. Nie chciałam usłyszeć głosu załamanej Elżbiety, jeśliby tam przypadkiem koło niej był. Bo to przecież moja wina… Bo on to dla mnie… A ja właściwie nie wiem, czy tego chcę… Czy Andrzej jest tym, z którym będzie mi dobrze, z którym zechcę się zestarzeć? Bardzo go lubię, przecież znamy się tyle lat, ale to tylko przyjaźń i sympatia, a nie miłość. Nie ma motyli i słodkiego podniecenia w oczekiwaniu na spotkanie. Nie ma żaru towarzyszącego zakochanym parom. Nie ma nawet głupich iskierek w oczach. I to taki ma być dalszy ciąg mojego życia? Jeśli tak, to czy tego właśnie pragnę i czy powinnam się zgodzić tylko dlatego, że już nie chcę być sama? A może jednak nie jest mi tak źle w tej samotności? Może powinnam jeszcze poczekać i się przekonać, czy „zimny” układ z Andrzejem satysfakcjonuje mnie w dzień i w nocy? Czy mnie to uszczęśliwi? Czy będzie tak, jak pragnę, patrząc na innych? A Ewa i Stasinek? Jej rodzice? To nie jest tak, to na pewno nie jest tak… Ale z drugiej strony, może to przyjdzie z czasem… Ale co przyjdzie z czasem? Miłość? Czułość? Nie wiem. A Benedykt? Ben odezwał się dokładnie po trzech tygodniach od naszej ostatniej rozmowy. – Dzień dobry, Madzianku! – usłyszałam jego radosny głos. – Zniknąłem na chwilkę, ale mam dla ciebie szaloną niespodziankę. – Cieszę się. Nie wydaje ci się, że mogłeś mnie uprzedzić o tak długiej nieobecności? – Nie złość się. Mogłem, wiem, że zawaliłem. Kasia miała cię zawiadomić, że mnie tyle nie będzie. To tak nagle wyskoczyło.
– Uhm. – Maaadzianku – przeciągnął moje imię, a mnie coś ukłuło w żołądku i poczułam napływające łzy. Zagryzłam dolną wargę. – Nic się nie stało – powiedziałam obojętnie, a przynajmniej tak mi się wydawało. – Po twoim głosie sądzę, że jesteś na mnie zła. – Nie jestem. – Pakuję się i jutro będę u ciebie. Wszystko ci wytłumaczę, a mam co – mówił dalej z taką samą radością w głosie. – Nie trzeba. – Co nie trzeba? – Nie pakuj się i nie przyjeżdżaj – wypuściłam tę wiadomość jednym tchem. – Co ty mówisz? – zdziwił się i jego głos spoważniał. – Magduniu, przecież ja… Przerwałam mu, bo nie chciałam, żeby to powiedział. Nie mogłam tego usłyszeć, bo to by zburzyło cienki mur, jaki udało mi się zbudować przez ostatni tydzień. Moja decyzja jest przemyślana i już nic jej nie zmieni. – Nie przyjeżdżaj… – powtórzyłam bardzo głośno. – Co się stało? Nie rozumiem, co ja takiego zrobiłem. Kochanie, czemu? – Nic nie zrobiłeś. To ja sobie wszystko przemyślałam i to nie ma sensu. – Nie ma sensu? – powtórzył cicho. – Jesteś pewna? – Tak. – To w takim razie… – Do widzenia. Wyłączyłam się szybko i poczułam okropną pustkę. Jakby wielki lej trąby powietrznej wessał mnie całą. Co ja, idiotka, narobiłam. Zamknęłam oczy i zobaczyłam go w tej jego małej czerwonej czapeczce. Dotknęłam ramienia i poczułam jego dotyk. Nos poczuł jego zapach, chociaż nie było go koło mnie. Dlaczego? Spod powiek wydostały się dwie ogromne, idealnie okrągłe łzy. Potoczyły się powoli po policzkach i opadły miękko na koszulkę, „wypalając” w niej „dziury”. Ciemne plamy powiększały się z każdą chwilą, udowadniając mi, że postąpiłam źle. Myślałam, że to będzie proste, że łatwo jest powiedzieć „nie ma sensu”, że mnie nie zaboli, a zabolało bardzo, bardziej, niż się spodziewałam. Sięgnęłam po telefon i wystukałam jego numer, ale nie mogłam nacisnąć „połącz”. – Nie – wyszeptałam, patrząc w niebieściutkie niebo za oknem. – Nie chcę przeżywać jeszcze raz tego samego już nigdy więcej. Jerzy ostatnio udowodnił mi, że mam rację, że już mnie na to nie stać, że nie chcę już cierpieć. A jeżeli on jest inny? Jeśli się mylę? Nie mylę się, na pewno się nie mylę. Na jakiej podstawie tak myślę? Zniknął na trzy tygodnie, na całe trzy tygodnie. Egoistycznie. Nie mógł mnie zawiadomić? Nie ma telefonów? Zna moje wszystkie numery, ale nie zadzwonił, nie próbował nawet, sądził może, że nie trzeba, że i tak na niego czekam? Za dużo już włożyłam siebie w poprzednie małżeństwo, za dużo, i bolało, bardzo bolało. Teraz chcę spokoju, nawet za cenę niekochania z mojej strony, może z czasem poczuję coś do Andrzeja, może obudzi się to, co było między nami kiedyś? Na pewno bardzo go lubię. Może przyjaźń będzie lepsza niż miłość? Może? Raz kochałam. Kochałam Jerzego miłością bezwzględną i co za to dostałam? Łzy, łzy i jeszcze raz łzy. A Ben? Czy ja jego też… Nie mogę wymówić tego słowa. Nie chcę wymówić tego słowa, bo jak je usłyszę, to zmienię swoje postanowienie i będę żałować. Wiem, że będę… Z tego wszystkiego zrobiło mi się niedobrze. Nie jadłam dzisiaj za dużo. Ostatnio nie mam na nic ochoty, nic mi nie smakuje. Jerzy przez te
parę dni pałaszował jak szalony, a ja tylko skubałam. Wstałam i znowu zakręciło mi się w głowie. To na pewno z głodu. Muszę zrobić sobie jakąś kanapkę. Przyłapałam się na myśli: „Ben robi takie pyszne” i znowu popłynęły łzy. Nie widziałam, co kroję, nie czułam, co kroję, aż nie zobaczyłam na deseczce krwi. Mojej krwi. Żebym tylko nie zemdlała, pomyślałam i obudziłam się na podłodze z twarzą mokrą od łez i ciepłego jęzora zatroskanej Luizy. – Kocham cię, moja najśliczniejsza dziewczynko, kocham – wyszeptałam, siadając na podłodze. Do niej to słowo mogę powiedzieć, chociaż boli. Przytuliłam wielki łeb Luizy i rozpłakałam się od nowa, ale po chwili cichego płaczu poczułam przypływ całkiem nowych sił. Zacisnęłam zęby i wstałam z przekonaniem, że co mnie nie zabije, to musi mnie wzmocnić. – Muszę się wziąć w garść! – uśmiechnęłam się do Luizy, wyciągając z szafki jej ulubiony przysmak. – Nie będę już więcej rozpaczać, wiesz? Trudno! Do tej pory jakoś dawałyśmy sobie radę same, to i teraz sobie damy. Prawda? – Spojrzałam na oblizującą się psię. – Właściwie po co mi on? No powiedz, czy jakikolwiek facet jest nam do czegoś potrzebny? Nie jest, prawda? Nam nie! – powiedziałam bardzo głośno, tak jakbym chciała samą siebie przekonać, że to, co mówię, jest prawdą. Podrapałam aksamitną sierść na głowie Luizy. – Najważniejsze, że mam ciebie. Już spokojna zrobiłam sobie kanapki, nałożyłam żarcie do psiej miski i nastawiłam czajnik. Z kromką i kiszonym ogórkiem w ręce usiadłam w kąciku kuchni i zerknęłam przez okno. Na balkonie Ewy zobaczyłam Stasinka. Sprawdzał, czy skrzynki na kwiaty przetrzymały zimę. Łzy cicho popłynęły znowu. Wytarłam je wierzchem dłoni. – Nie będę już płakać – uśmiechnęłam się do Luizy. – Jak zjem, to pójdziemy na wieczorny spacerek. Wyjątkowo poszłyśmy w odwrotną stronę niż zawsze. Dzisiaj nie miałam ochoty na spacer po parku i dlatego obeszłyśmy całe osiedle dwa razy. Miałam nadzieję na spotkanie kogoś znajomego, bo miła rozmowa z kimkolwiek pozwoliłaby mi oderwać się od moich myśli, ale nie spotkałyśmy nikogo. Zmęczone wróciłyśmy do domu. Nie włączyłam telewizora, nie zobaczyłam wiadomości ani pogody. Nie chciało mi się. Nawet wanna nie zapraszała mnie do cieplutkiej kąpieli. Umyłam się w pośpiechu i poszłam spać. Nie chcę wstawać! Nie chcę iść do pracy! Nie chcę iść z psią! Chcę spać, spać, spać… Nie lubię poranków, nie lubię budzików, nie lubię nawet wiosny. Muszę wreszcie dotrzeć do tej apteki. Schyliłam się w poszukiwaniu pantofli. – Kto mi porwał papcie? Gdzie się podziały? Po co włazicie tak daleko, jak mi źle? Ptaszki śpiewają, a ja nie mam na nic ochoty – mruczałam, siedząc na brzegu łóżka. Prawie na nic, stwierdziłam i pognałam do łazienki. Jeszcze mi się nie zdarzyły takie sensacje. Pochylona nad klozetem zwracałam to, co zjadłam wczoraj na kolację. Z niewiadomych powodów mój żołądek zastrajkował i postanowił pozbyć się zawartości w tak niewybredny sposób. Ale to chyba nie wina wczorajszego gulaszu? Wprawdzie jadłam go już trzeci dzień z rzędu, ale był odpowiednio przechowywany, w sprawnej lodówce nie powinien się zepsuć. Na pewno nie. Może to nie on? Może to coś, co zjadłam wcześniej, i dlatego ostatnio nie mam apetytu? Tak dobrze mi się wczoraj zasypiało, ale poranek jest okropny. Jestem chora. Okropnie długo wygrzebywałam się na sikanie z Luizą, okropnie długo pakowałam się do pracy. Tak jakby noc wyssała ze mnie wszystkie siły. Do biurowca weszłam, szurając nogami, i pierwszy raz ucieszyłam się na widok windy, którą z radością wjechałam na górę. – Witam panią inżynier! – zawołała na mój widok Magda. – Witam, witam – jęknęłam. – Co ci? – zapytała. – Nie wiem, źle mi. Albo jestem zatruta, albo żołądek mi wysiada.
– Jakie objawy? – Przecież mi nie pomożesz. – Może jednak? – Rzygam jak kot, w głowie mi się kręci i najchętniej bym tylko spała i spała. – Brzuch cię boli? – Nie. – Z tego, co mi mówisz, to chyba coś poważnego. – Mam raka – stwierdziłam ze spokojem, włączając komputer. – To nie będzie to. – Coś z tobą nie tak? – spojrzałam na nią trochę zła, bo Magda zaczęła się uśmiechać i patrzeć na mnie z jakąś macierzyńską czułością. – Ze mną nie, ale ty powinnaś iść do apteki. – Wiem, muszę kupić witaminy. – Raczej test, bo witamin na własną rękę nie powinnaś brać. Wpatrywałam się w jej uśmiechniętą twarz i nie potrafiłam zrozumieć, o co jej chodzi. Dopiero gdy pokazała ręką duży brzuch, to zajarzyłam. – Chyba nie sądzisz… – Chyba tak, kochanie, chyba tak. Posprawdzaj sobie – stuknęła palcem w kalendarz na biurku. Spojrzałam na cyferki i uświadomiłam sobie, że i z tym jest coś nie tak, chociaż do tej pory nigdy nie miałam problemów. Bywały poślizgi, chyba każda je ma, ale tym razem chyba trochę za długo. Czyżby Magda miała rację? Spojrzałam na jej rozmiękło uśmiechniętą twarz. – Myślisz, że ja…? – Może się mylę – powiedziała i dołączył do tego niewielki ruch ramion. – Od kiedy tak masz? – Od dzisiaj. – Początki tak wyglądają. – A ty tak miałaś? Pokiwała głową. – Miałam. Z Klaudią, po trzecim miesiącu przeszły. To normalne – machnęła dłonią i ciągnęła dalej swoją opowieść: – Nie mogłam jeść, ale gdy to minęło… – zaśmiała się – gdy już popuściło, to nie mogłam przestać jeść i utyłam trzydzieści kilo. Zrzucałam to dwa lata, ale udało mi się. Po Marcelu też mi tyle zostało, ale tym razem nie udało mi się schudnąć, dlatego ostrzegam wszystkie dziewczyny, że nie można sobie pozwalać na wszystko i jeść za dwóch – znowu machnęła ręką. – Ale ty jesteś szczupła, więc może ci to nie grozi. – Jeść to mi się też nie chce, ale może to jakaś niestrawność – wykrzywiłam się. – A cycki cię bolą? – Skąd wiesz? – Ojej! Mam dwoje dzieci! Tym mnie dobiła. – Nie załamuj mnie! Położyła mi rękę na ramieniu i się uśmiechnęła. – Powinnaś się cieszyć, krzyczeć na całe gardło. To szczęście, a nie zmartwienie – zaśmiała się i zniżyła głos: – Powiesz mu? – szepnęła. – Komu? – wytrzeszczyłam na nią oczy. – Andrzejowi!
– Czemu jemu? – zapytałam spokojnie. – Nie udawaj. I tak wszyscy wiedzą, że ty z nim… – Wszyscy, to znaczy kto? – nadal próbowałam zachować spokój, chociaż czułam, że krew zaczyna mi szybciej krążyć. Uśmiechnęła się: – Dziewczyno! Naiwna jesteś! W tym biurze nic nie jest tajemnicą. – I ty wierzysz w to, co mówią? Spojrzała badawczo: – Mylą się? Odwzajemniłam to spojrzenie. Wiem, że czeka na moją odpowiedź, ale mi się nie chce odpowiadać, niech sobie myśli, co chce. Mam już dość tego tematu i chciałabym, żeby sobie poszła i zostawiła mnie samą. – Magda… – Tak? – Może popracujemy? Podeszła do drzwi. Już myślałam, że pójdzie, ale zatrzymała się, obróciła i powtórzyła: – Powinnaś się cieszyć – i wyszła z mojego pokoiku, zamykając cicho drzwi, a to jej „powinnaś się cieszyć” zostało ze mną. Z czego, cholera jasna, ja mam się cieszyć! Z tego, że jestem sama jak palec i w dodatku jeszcze to?! Powinnam skakać pod niebo czy może wyć z radości? Cholera! A może ona się myli? Obstawiam niestrawność. Na pewno. Magda się myli… A jeśli ma rację? A jeśli to Andrzeja? Szlag by to trafił! Niemożliwe! Przecież on jest bezpłodny. Ale czy na pewno? A może nie jest, tylko taką wersję stworzyli z Elżbietą, żeby ukryć jej bezpłodność? Ona zawsze musi być najlepsza, to może i tym razem zwaliła na niego? Zaraz mnie tu rozniesie. Ale to by znaczyło, że wtedy tam, w hotelu, mnie okłamał, że jednak mnie wykorzystał, bez mojej wiedzy. To by było wielkie świństwo! Przecież urwał mi się film! Jednak nie wydaje mi się. Nie postąpiłby tak. Nie Andrzej, przecież tyle lat go znam. Znam? Czy można kogoś znać? Ludzie zachowują się nieraz bardzo dziwnie, zaskakują swoimi posunięciami, nawet jeśli nam się wydaje, że powinni postąpić inaczej. A co będzie, gdy to do niego dotrze? Mogłam sobie załatwić jakieś pigułki. Ale po co miałabym się truć, skoro nie mam nikogo na stałe? Ciekawe, czy ucieszy go ta wiadomość. A może nie będzie chciał? Spojrzałam w stronę jego gabinetu. Ciemno. Przypomniałam sobie, że ma dzisiaj wolne. Poszedł do sądu. Muszę się uspokoić. I tak nic mnie nie uratuje. – Sprawy osobiste odkładamy do godziny szesnastej – wypowiedziałam głośno moje własne słowa, które kieruję zawsze do nowo przyjętych pracowników, i kliknęłam w klawiaturę. Zegar tykał miarowo, sekundy goniły minuty, minuty poganiały godziny i wreszcie nadszedł czas na pozamykanie biurek i pogaszenie świateł. Zebrałam się ze wszystkimi i ze wszystkimi zjechałam na dół. Wsiadłam do samochodu i skierowałam się do apteki. Straszne korki, jak zawsze o tej porze, ale mi się nie śpieszy. Chcę wiedzieć i nie chcę. Boję się i jestem ciekawa. Mam nadzieję, że Magda się myli, ale czuję, że nie. Dojechałam. Nie mam gdzie zaparkować.
Mam. Ile ludzi w aptece! Kolejka wije się jak wąż, chociaż obsługują dwie farmaceutki. Czyżby jakaś epidemia wiosennej grypy? Lepiej nie. Niech nikt na mnie teraz nie nakicha. Nareszcie moja kolej. – Poproszę test – skrępowana nie wiadomo dlaczego, mówię cicho. Farmaceutka pyta głośno, dla niej to taka oczywista sprawa: – Jaki test? Ciążowy? – Tak. Wyciąga z szuflady różne pudełeczka. – Który? Ile tego, nawet nie przypuszczałam. – Nie wiem – odpowiadam zgodnie z prawdą. – Może ten – podsuwa mi jedno pudełeczko. – Chyba jest najlepszy. – Poproszę – chcę już zapłacić i wyjść. Docieram do domu tak zestresowana, że nawet radosne powitanie Luizy wywołuje we mnie złość. Staram się opanować, bo psia przecież nie jest niczemu winna. To zdecydowanie moja głupota. Moje niepoważne podejście do tematu. Mogłam nie pić tego szampana, mogłam być bardziej przewidująca, ale nie byłam i stało się. Stop! Jeszcze nie wiem, czy się stało. Odpakowuję w łazience pudełeczko, czytam, co mam zrobić, ale ze zdenerwowania literki skaczą mi przed oczami i do tego Luiza drapie w drzwi. – Zaraz! – wołam zniecierpliwiona. – Zaraz otworzę! – krzyczę, ale nic nie pomaga. Drapie dalej. Muszę się skupić. Już wiem. Jest… i co teraz? Czekać… Ukazuje się… Odłożyłam test na brzeg umywalki i wyszłam z łazienki. – Tobie to dobrze. Też jesteś babą, ale ciebie ma kto pilnować – powiedziałam, zapinając Luizie obrożę. – Chodź, idziemy… Wybiegła jak zawsze radośnie. Ona nie ma zmartwień, pomyślałam, i zamknęłam drzwi. Szurając nogami, poszłam za nią. Park jest piękny. Rozejrzałam się dookoła, nozdrzami wciągnęłam otaczający mnie zapach wiosny, przedsionka lata, które w tym roku zamierzałam, wykorzystując obiecany przez Andrzeja zaległy urlop, spędzić w jakimś cieplejszym niż nasz klimacie. Marzyła mi się Chorwacja, o której tyle słyszałam od Elżbiety. Oni tam byli, a ja jeszcze nie. Może teraz ja z nim pojadę? Może będę się dobrze czuła i mnie tam zabierze? Muszę z nim porozmawiać jak najszybciej. Po powrocie usiadłam na kanapie i zaczęłam się zastanawiać, czy dobrze będzie, jeśli zadzwonię do niego teraz. Właściwie to czemu nie? Złapałam leżący na stole telefon. Pyk, pyk, pyk. Łączy mnie. Jest sygnał. – Cześć – powiedziałam, słysząc jego głos. – Cześć – odpowiedział tak samo i zamilkł. – Muszę się z tobą spotkać. Pilnie. – Coś się stało? – I tak, i nie. Muszę ci coś powiedzieć. – Ja też… Umówiliśmy się w malutkiej, zacisznej kawiarence w centrum miasta i to był błąd z naszej strony. Właściwie z mojej, bo chciałam w ciszy powiedzieć mu o wyniku testu, a wszystkie kawiarenki w galeriach handlowych są wyzute z intymności. Są tylko po to, żeby szybko wypić kawę i iść dalej na zakupy, a ja chciałam inaczej. Chciałam mu powiedzieć i obserwować jego reakcję, a tylko w tej
kawiarence, przy nastrojowej muzyce i świecach na stole mogłam to zrobić tak, jak chciałam, ale zapomniałam o jednym. Zapomniałam, że do niej nie można dojechać i trzeba zaparkować dość daleko. Przyszłam spóźniona. Zobaczyłam go wciśniętego w kącik. Poświata, jaka wydobywała się z palącego się drewna w kominku, oświetlała jego przystojną i poważną twarz. Uśmiechnął się smutno na mój widok i wstał. – Jestem już – powiedziałam, zrzucając byle jak płaszcz, który chciał ode mnie wziąć. – Długo czekasz? – Nie. – Zamówiłeś mi coś? – Nie. Nie wiedziałem, co będziesz chciała. – Herbatę i szarlotkę. Wstał i podszedł do kelnerki. Popatrzyłam za nim. Może dobrze się stało? Może to faktycznie jest ten mój jedyny? Z przyjemnością patrzyłam, jak wraca. – Muszę ci coś powiedzieć, ale nie wiem jak – siadając, zaczął patrzeć gdzieś w dal. – Ja też – uśmiechnęłam się i dotknęłam czubkami palców jego leżącej na stole dłoni. Odsunął ją lekko, moje palce opadły na stół. Wycofałam rękę. – Słucham. – Może ty pierwsza? – Nie, nie, ty mów, a ja słucham. – Dobrze – kiwnął głową. – Wiesz, że byłem dzisiaj w sądzie… – Wiem. – No i… Nie wiem, jak ci to powiedzieć… Kelnerka zjawiła się z zamówieniem, a mnie zaświtała w głowie głupia myśl. Chce mi się oświadczyć. Tylko czemu cofnął rękę? Andrzej uśmiechnął się do niej i patrzył, jak stawia pełne naczynia na stole. – Widzisz – odezwał się, gdy odeszła – spotkałem się z Elżbietą. – To chyba normalne, jej to też dotyczy – wzruszyłam ramionami. – W zasadzie masz rację – nareszcie spojrzał na mnie. – No i… – z uniesioną jedną brwią pochyliłam się lekko w jego stronę. – No i – przyłożył złożone jak do modlitwy ręce do czubka nosa. – Jest problem. Nie wiem, czy będziesz mi w stanie wybaczyć. Coś we mnie się napięło. – Możesz trochę jaśniej? Popatrzył na stół zamiast na mnie. – Rozwodu nie będzie, wybacz mi. – Nie będzie – wyszeptałam. – Czy ja dobrze zrozumiałam? Czy ty chcesz mi powiedzieć, że… Czy to znaczy, że się pogodziliście? – Tak – kiwnął głową. – Ela rezygnuje z pracy i w najbliższym czasie nie zamierza podejmować nowej. – Aha… – teraz ja pokiwałam głową. – Rozumiem – powiedziałam, chociaż niczego w tym momencie już nie rozumiałam. – To znaczy, że to wszystko, co mi mówiłeś… Z utkwionym we mnie wzrokiem wszedł mi w słowo: – To była prawda. – Prawda? I mimo tego wracasz do żony? – moje zdziwienie osiągnęło najwyższy pułap z możliwych. – Nie mam wyjścia – spuścił głowę.
– Jak to? – Dostałem ultimatum. Albo jestem z Elą i nasze biuro istnieje, albo nadal dążę do rozwodu i jestem bezrobotny. – Co ma nasze biuro do twojego małżeństwa? – Wszystko. Mój teść – poprawił się na krześle – Porowski je finansował i nadal finansuje. – Co ty opowiadasz?! – wykrzyknęłam. – Nie zarabiamy na siebie? – Ćśśś – zaczął mnie uspokajać. – Ja wiem, że nie masz o tym pojęcia, ale tak jest i nic na to nie poradzę. On ma kasę, a ja nie. Moje konto skutecznie czyści moja najukochańsza żona. Nie mam nic oprócz auta. Ono jest moje. – A dom? – Jego. To znaczy Elżbiety. – No to się dałeś – wyszeptałam. – I co teraz? – Nic. Wracamy do punktu wyjścia. Poczułam się tak, jakbym oberwała czymś twardym po głowie. – Wy czy my? – skierowałam palec wskazujący raz na niego, raz na mnie. – To znaczy, że ja w tym wszystkim się nie liczę, nie mam nic do powiedzenia? – To raczej ja nie mam nic do powiedzenia. – Wybierasz pełne konto? – To nie tak… – A jak? Zastanowił się. – No może. Wiesz, że u mnie w domu się nie przelewało. – No i? – A teraz mam wszystko. – Powiedziałeś, że nic nie masz. – Jak ją zostawię, to nie mam nic. I ty nie masz nic, nawet pracy. Zaczęło mi się układać w głowie. Elżunia, a właściwie jej tatuś, załatwił nas oboje. I jego, i mnie. Jednym cięciem. – Chcesz powiedzieć, że ty się dla mnie poświęcasz? – W pewnym sensie. – Nie rozumiem. – Dusiu, nie chcę, żebyś została bez środków do życia. – Ja?! – No, my… – Aha… – zacisnęły mi się szczęki. – Mówisz, że to koniec. Że to, co było, to chwilowy kaprys pana inżyniera? – Dusiu… – A noc we Wrocławiu? – wycedziłam. – Nic dla ciebie nie znaczy? – Przecież do niczego nie doszło… – Nie? – O co ci chodzi? Przez ułamek sekundy zastanawiałam się, czy mam mu powiedzieć. – Właściwie to o nic… Zagryzłam od środka policzek, żeby nie wybuchnąć płaczem. Z trudem się powstrzymywałam. Wreszcie stwierdziłam, że nie dam rady, porwałam torebkę i pobiegłam do toalety. Za zamkniętymi
drzwiami łzy, które przy stoliku pchały mi się do oczu, wylały się cieniutkimi strużkami. Rozpłakałam się. – To nie fair! – krzyknęłam, bo nic innego nie przyszło mi do głowy. Oparłam się o umywalkę i spojrzałam w lustro. Patrzyła na mnie podobna do mnie bardzo smutna, zapłakana kobieta. Takiej nie może mnie zobaczyć. Nie dam mu tej satysfakcji. Zaczęłam intensywnie przegrzebywać torebkę w poszukiwaniu kosmetyków, które akurat teraz rozsypały się po całym dnie. Znalazłam. Rozłożyłam je na umywalce. Spojrzałam jeszcze raz w lustro. Ochlapałam twarz zimną wodą i odczekałam chwilkę. Ochłonęłam i zabrałam się do poprawiania makijażu. Wyprostowałam się, sprawdziłam jeszcze raz, czy na mojej twarzy zostały ślady po płaczu, i wyszłam ze służbowym uśmiechem na twarzy. Usiadłam i żeby do końca się opanować, sięgnęłam po filiżankę z herbatą. Skupiłam się na popijaniu jej małymi łyczkami. Czułam, że patrzy na mnie. – A ty co chciałaś mi powiedzieć? – zapytał po okropnie długiej chwili. – Właściwie już nic. Teraz to nie ma znaczenia. Cieszę się, że znowu będziecie razem. Jesteście dla siebie stworzeni. – Tak myślisz? – rozluźnił się. – Oczywiście! – Bardzo się cieszę, że nie masz do mnie żalu – dotknął mojej dłoni. Teraz ja ją odsunęłam. – Andrzejku, dlaczego bym miała mieć? – No, po tym, co było… – A było? – spojrzałam na niego badawczo. – Mówiłeś, że nie. Kłamałeś? Roześmiał się. – Nie, Magduniu. Nie kłamałem… – To dobrze – uśmiechnęłam się znowu, ale nie byłam w stanie mu uwierzyć. Fakty świadczyły o czymś zgoła odwrotnym. Zerknęłam na zegarek tak, żeby to zobaczył. Zobaczył. – Śpieszysz się gdzieś? – Tak – wstałam, jednym ruchem narzuciłam płaszcz i zaczęłam w torebce szukać portmonetki. – Poczekaj – podniósł się, poszukując wzrokiem kelnerki. – Zapłacę i cię odwiozę. – Nie trzeba – przestałam szukać. – Przyjechałam swoim. – Gdzie zaparkowałaś? – Przed teatrem. – Aha. Ja przed bankiem. – To z drugiej strony rynku. – Rzeczywiście. – To pa – powiedziałam, narzucając torebkę na płaszcz. – Poczekaj! – Nie mogę. Już jestem spóźniona! Pa – machnęłam ręką i wybiegłam z kawiarni. Nie zwracając uwagi na wysokie obcasy, biegłam aż do samochodu. Wsiadłam zdyszana, brakowało mi tchu. Uspokoiłam oddech i zaczęłam płakać. Okropnie płakać. Wylewało się ze mnie całymi litrami. – Świnia! – krzyczałam. – Padalec! – uderzałam pięścią w kierownicę, aż mnie zabolała ręka. – Dupek, dupek, cholerny dupek! – darłam się na cały głos. Ktoś zapukał. Podniosłam głowę i zobaczyłam uśmiechniętą siwą kobietę. Nie, pokręciłam głową. Niech mi da spokój! Nie mam drobnych, a nawet gdybym je miała, to i tak niech mi da teraz święty spokój!
Zapukała jeszcze raz. Spuściłam szybę, żeby jej to powiedzieć. Pomarszczona ręka podała mi haftowaną chusteczkę. – Proszę nie płakać… Nie warto… Znajdzie się lepszy… – Dziękuję – opanowałam się i wytarłam chusteczką łzy. Chciałam też wydmuchać nos, ale nie mogłabym oddać zasmarkanej chusteczki tej miłej starszej pani. – Proszę – podałam jej mokrą szmatkę. Odebrała. – Zostawiłabym ci ją, ale kiedyś wierzono, że darowanie komuś chusteczki to łzy, a ty już masz ich dość. Prawda? Zmusiłam się do uśmiechu i pociągnęłam nosem. – Zdecydowanie tak – odpowiedziałam. – Powodzenia – dotknęła mojego ramienia i odeszła, nadal się uśmiechając. Zamknęłam okno, przekręciłam kluczyk i już spokojna dotarłam do domu. Czekał mnie bardzo, bardzo długi i bardzo, bardzo samotny weekend. Poniedziałek. Po południu byłam umówiona u ginekologa. Do południa nie miałam ochoty widzieć się z Andrzejem, dlatego zadzwoniłam rano i poprosiłam o urlop, nie wyjaśniając powodu mojej prośby. Zgodził się bez problemu i nawet zaproponował mi cały tydzień, jeśli potrzebuję. Skorzystałam z tego. Nie wiedziałam, co zrobię, gdy ten tydzień minie, ale przygotowując się do wizyty u lekarza, starałam się o tym nie myśleć. Luiza zauważyła, że wkładam buty. – Nie idziesz – poinformowałam stojącą pod drzwiami psię, gotową wybrać się ze mną. Jej pysk wyrażał wielką prośbę. Przecież nie mogę jej zabrać, pomyślałam, idąc powoli schodami na dół. Właściwie dlaczego nie? Mogę. Jest mi najbliższą w tej chwili przyjaciółką. O nic nie pyta, słucha, co do niej mówię, to dlaczego nie ma w tej trudnej dla mnie chwili być ze mną? Najwyżej poczeka trochę w samochodzie. Wróciłam po nią i jej radość przywołała uśmiech. Zwierzaku najmilszy! – Daj szyję – wyszeptałam do niej. – Daj, kochanie, muszę zapiąć. Wsiadłyśmy do auta. Ona zadowolona, ja zdenerwowana. Zamknęłam drzwi i próbowałam się uspokoić. Jaka to różnica, co mi powie lekarka. Jeśli jest tam „ktoś”, to jest i niczego już nie zmienię, ale jeśli to fałszywy alarm, to nie będę już taka naiwna. – Nie będę taka głupia – powiedziałam na głos i zerknęłam w lusterko, tak jakby ktoś oprócz Luizy siedział na tylnym siedzeniu. Zarejestrowałam się. Poczekalnia pełna dziewczyn w ciąży. Niektóre wyglądały jak balony. Okropne! Ja też mam tak wyglądać? Nie, nie, na pewno to jakaś pomyłka. – Pani Magdalena Zięba! – zawołała lekarka. Weszłam… Siadłam przy biureczku i rozejrzałam się po gabinecie. Pani doktor przeglądała papiery. Podniosła na mnie wzrok i zapytała z uśmiechem: – Doroczna kontrola? – Chyba nie – wzdycham. – Chyba że to jest nieprawda. Położyłam test na biurku i obserwowałam jej reakcję. Zerknęła, wstała i gestem ręki zaprosiła mnie na fotel. Rozebrałam się i podeszłam. – Pani Magdo, test jest w porządku, a pani w ciąży – uśmiechnęła się tak jak Magda. – To pewne? – Pewne – powiedziała spokojnym tonem. – Jak to się stało?
– Myślę, że pani wie – spojrzała na mnie z politowaniem. – Tak, tak – zaśmiałam się. – To wiem. Spojrzała w kalendarz i coś liczyła. Patrzyłam z zainteresowaniem. – Poród na początek grudnia – oznajmiła mi. – To znaczy, że to się stało z początkiem marca? – mruczę, odliczając miesiące do tyłu. – Mniej więcej – potwierdza. – Początek marca. – Jest pani pewna? Nie później? – Raczej nie. – Raczej? Czyli ten grudzień nie jest pewny? – Jest, tylko nie powiem pani co do dnia. – Rozumiem. – Zrobimy maleństwu zdjęcie? – spytała wesoło, wstała i podeszła do kozetki. – Proszę się tu położyć. – Po chwili dodała: – Proszę, to dla pani – podała mi wydruk z ultrasonografu. Podniosłam się. Wytarłam brzuch z paskudnego smarowidła, wciągnęłam spodnie. Siadłam na brzeżku krzesełka, obserwując, jak szybko mknie po recepcie długopis prowadzony ręką lekarki. – Proszę – znowu podała mi papierek. – Witaminy i kwas foliowy. I zapraszam za miesiąc. – Dziękuję – wyszeptałam, składając go na pół. – Mam jeszcze jedno pytanie. – Słucham? – zerknęła na mnie uśmiechnięta. – Gdybym nie chciała? – pytam nieśmiało. – Niestety, nie pomogę pani – przestała się uśmiechać. – A kto? – brnę dalej. – Przykro mi – zmieniła ton na nieprzyjemny. – W tym też pani nie pomogę. Poczułam się jak zbrodniarz, jak morderca, chociaż chyba nie miałam tego w planie. Nie wiem, czybym potrafiła. Spojrzałam na nią i w jej oczach zobaczyłam coś niemiłego. Spuściłam wzrok i przejechałam paznokciem po grzbiecie recepty. – Mam być za miesiąc? – zapytałam, podnosząc się z krzesełka. – Zapraszam – uśmiechnęła się niezbyt szczerze i zawołała następną pacjentkę. Takiego obrotu sprawy w ogóle się nie spodziewałam. Nie pojechałam od razu do domu. Zatrzymałam się na parkingu pod parkiem i poszłam z Luizą na długi spacer. Teraz to dopiero powinnam jak najczęściej przebywać na świeżym powietrzu. Już nie mam żalu do Andrzeja, powiedział prawdę, nie wykorzystał mnie, ale i tak w sumie postąpił bardzo nie fair. W sytuacji, w jakiej się znalazłam, nie miało to już najmniejszego znaczenia, ale bolał sam fakt, że dałam się nabrać na obietnice jak pensjonarka. Najgorsze, że teraz nie miałam ochoty na pójście do pracy, a będę musiała. Tym bardziej że niestety nie mogłam sobie pozwolić na fochy. Nie zmieniło to jednak mojej decyzji o urlopie, który postanowiłam wybrać w całości, i sądziłam, że Andrzej nie będzie w stanie mi odmówić. Będę miała czas, żeby sobie wszystko poukładać w spokoju. Cieszę się, że to dziecko nie jest Andrzeja. Bardzo się cieszę, że nie jest jego, chociaż mogło być. A może jednak nie? Może seks z nim byłby bardziej bezpieczny i nadal byłabym sama na moich dwóch nogach? Tego już się nigdy nie dowiem. Muszę powiedzieć Magdzie, że miała rację. Wyjęłam z torebki telefon i wybrałam jej numer. – Hej, Magduniu! – powiedziałam, jak tylko się odezwała. – Miałaś rację! Będzie mnie więcej! – Jesteś w ciąży? – ucieszyła się. – Uhm…
– Andrzej już wie? – Nie, bo on tego nie zrobił, wbrew panującej w biurze opinii. – To kto? – Ten, z którym byłam na sylwestra. – Benedykt? – zapytała bardzo zdziwiona. – Tak. – To super! – ucieszyła się. – Nie bardzo… Zerwałam z nim. – Dlaczego, jeśli mogę zapytać? Wydawało mi się, że ci zależy. – Chyba zależało. – Magda! – Jest artystą, jak mój eks… – Jesteś pewna? – Tak. Ma wystawę w galerii w Poznaniu. – Cholera! Ty to masz pecha! Ale nie przejmuj się. Dasz sobie radę sama. Monika też jest sama i w dodatku z trójką dzieci. – Nie wiedziałam. – Mało kto wie. Będziesz jutro? – Nie. – Szkoda… – Ja nie żałuję. Półprzytomna wróciłam do domu, nakarmiłam psię, wypiłam jogurt i poszłam się położyć. Wizyta u lekarza rozwiała moje wątpliwości, ale przywiała zmartwienie, bo ten „werdykt” nie jest dla mnie zbyt radosny. Zwinęłam się w kłębuszek na kanapie, przykryłam się cieplutkim kocykiem i zasnęłam. To nie był głęboki, relaksujący sen i miałam koszmary. Obudziłam się zlana potem, nieprzytomnym wzrokiem rozejrzałam się po ciemnym już pokoju. Luiza chrapała cicho w swoim koszyku, wokół panowała idealna cisza, którą dość drastycznie przerwało pilipim, pam, pam w mojej torebce. – Słyszę cię – mruknęłam i odchyliłam koc. – Hej – odezwałam się, bo zobaczyłam, że to Ewa. – Nie ruszaj się z domu, ja zaraz będę – powiedziała bardzo rozkazującym tonem. – Dobrze, Ewuniu – odpowiedziałam, bo nie chciałam nigdzie wychodzić, tylko dalej spać. Nie minęło dziesięć minut, jak Ewa weszła z impetem, omijając cieszącą się Luizę. – Ewa! Ratuj! Jestem w ciąży! – wykrzyknęłam. – Co? – Jestem w ciąży! – Cicho! – wykrzywiła się i zamknęła szczelnie drzwi. – Andrzej? – zapytała, obrzucając mnie spojrzeniem. – Zwariowałaś?! – oburzyłam się trochę za bardzo, ale nie zauważyła. – Całe szczęście – odetchnęła i poszła do pokoju, głaszcząc Luizę po głowie. – Mylisz się – wyszeptałam, idąc za nią. – Wytłumacz mi dlaczego – odwróciła się w moją stronę. – Bo może to nie byłoby takie złe. Siadając na kanapie, oznajmiła: – Andrzej się nie rozwodzi.
– Wiem. – Elżunia już zrezygnowała z pracy. – To też wiem – usiadłam naprzeciwko. Ewa, udając zmartwioną, dodała: – I kto teraz będzie biednemu księgowemu przynosił na lunch sałatki? Całe biuro miało ubaw, jak sobie tak dogadzali. On jej rano drożdżóweczki, ona pudełeczko sałatki. Urocze wspólne posiłki. Ty wiesz, że ona mi cały dział rozstroiła tym swoim zdrowym żywieniem? Całe wykłady robiła, zamiast pracować. Wyobraziłam sobie Elżbietę i parsknęłam śmiechem: – Komu ona te sałatki przynosiła? – Naszemu casanowie – spojrzała kpiąco i powiedziała cieniutkim głosikiem, układając usta w dziubek: – Pan magister Apollo Kędziorek – i już normalnym głosem dodała: – Apollo z Koziej Wólki. Rozbawiła mnie. – Tak się nazywa? Apollo? – Uhm. I na dodatek myśli, że nim jest… – To tak jak Jerzy! – Owszem. Podobnie. A co z nim? Już cię nie odwiedza? Skrzywiłam się: – Skąd wiesz? – Widziałam, jak od ciebie wychodził. – Na szczęście nie. Przekonałam się, że nic się nie zmienił, ale wiesz, jak on wygląda? Nareszcie ma kasę. – Jerzy ma kasę, a skąd? – Pracuje w jakiejś wielkiej firmie reklamowej. – Nie mam już siły na ciebie – pokręciła głową, spojrzała w sufit i wykrzyknęła: – Boże! Jaka ty naiwna jesteś! – i po głębokim westchnieniu zaczęła opowieść. Parę miesięcy temu spotkała jego ojca. Poznał ją mimo upływu lat. Wyglądał bardzo źle. Zapytała dlaczego i dowiedziała się, że starszy pan został sam, bo moja najukochańsza była teściowa zmarła w zeszłym roku po ciężkiej chorobie. Jerzy się załamał i leżał miesiąc w łóżku, a stary Zięba go obsługiwał. Okazuje się, że Jerzyk nigdzie nie pracuje i utrzymuje się z emerytury ojca. Martwi się tylko, co z nim będzie, gdy on umrze. – Ciężko mi w to uwierzyć. Miał takie świetne ciuchy. Auto mi pokazywał. Taki wielki czarny jeep. Nie pomyliłaś się? – Ciuchy ma, bo każdą fuchę na nie przeznacza, a auta nie ma. – Widziałam. – Gdzie? – Pod galerią. Na parkingu. – Może to nie było jego. Przyjechał nim do ciebie? – Nie… Chyba nie bardzo zdziwiła mnie ta jej opowieść. Ewa zamilkła, a ja właśnie w tym momencie, po tym wszystkim, co mi powiedziała, w tej ciszy, zdałam sobie sprawę, że mój świat runął, nie z powodu Jerzego oczywiście. Runął w wielką przepaść z równie wielkim hukiem, nie pozostawiając mi nic. Że to, co jeszcze przed chwilą wydawało się pewne i dobrze przemyślane, zniknęło, rozpłynęło się i jestem tylko ja i to maleńkie
coś w moim brzuchu, którego jeszcze nie czuję, ale mogę zobaczyć na malutkiej karteczce, którą dostałam od lekarza. Nie zauważyłam nawet, kiedy Ewa wstała, wyjęła dwa kieliszki i butelkę wina, której nie opróżniłyśmy ostatnim razem. – Chcesz? – postawiła mi kieliszek przed nosem. – Chyba nie mogę. – Ty z tą ciążą serio? Pokazałam jej tę czarno-białą cieniutką karteczkę. Popatrzyła i zaczęła się uśmiechać: – Gratulacje – podeszła i przytuliła mnie mocno. – Nie jestem pewna. – Dlaczego? – Bo to dziecko Bena, a ja z nim zerwałam. – Dlaczego? – powtórzyła. – Bo już nie mam ochoty na żadnego artystę, a on nim jest! – wykrzyknęłam i się rozpłakałam. – Ben nie jest artystą! – wykrzyknęła, odstawiając z impetem butelkę. Co ona opowiada? Dlaczego mi to mówi z taką pewnością w głosie? – Ewa… – Nie jest – potwierdziła swoje słowa. – On tak jak twój ojciec kocha drewno. – Rzeźbi! – wykrzyknęłam, bo mi się przypomniał świąteczny prezent. Miałam rację. Artysta. Rzeźbiarz. – Czasami, ale tak właściwie to ma mały tartak do spółki z ojcem. – Co? – zdziwiłam się. – Co? – powtórzyłam, bo wydawało mi się, że źle zrozumiałam. – Ogłuchłaś? – Niemożliwe… – pokręciłam przecząco głową. – Niemożliwe – powtórzyłam jeszcze raz. – Ma wystawę w Poznaniu – wyszeptałam. – Ma – potwierdziła, a ja popatrzyłam na nią jak na kogoś z innej planety, choć jej słowa docierały do mnie w znanym mi języku. – Ta wystawa to jego hobby, jego pasja… – powiedziała do mnie ciepło jak do dziecka. – Jest ornitologiem. Wiesz, takim znawcą ptaszków wszelakich. Gania po tych swoich lasach obwieszony lornetkami różnego typu, aparatami fotograficznymi i innymi instrumentami, jakich nie znam nawet z nazwy. – Skąd ty to wiesz? – przetarłam ręką mokre policzki. Spojrzała na mnie z politowaniem: – Bo go znam… Wpatrywałam się w nią i wydawało mi się, że żartuje sobie ze mnie. – Nie patrz tak – roześmiała się. – Jego ciotka i my mieszkaliśmy w tym samym starym domu. Pamiętasz, opowiadałam ci… I na zdjęciach widziałaś. Mnie i takiego małego chłopczyka w okularach… – To był Ben? – spojrzałam na nią z niedowierzaniem. – Tak. Przyjeżdżał na wakacje do ciotki, a ja się bardzo nudziłam, bo tam u nas nie było dzieci. Byłam szczęśliwa, że przyjeżdża i nie jestem sama. Potem wyprowadziliśmy się i zapomniałam o nim. Dopiero jak poznałam Stasinka i przeprowadziliśmy się tutaj, znowu obok jego ciotki, u której byłaś na sylwestra, spotkałam go i chciałam cię z nim poznać, bo jego życie, tak jak twoje, jest nieudane. Było. – To o nim mi wtedy mówiłaś? – O nim. Dowiedziałam się, że już na szczęście jest wolny. – Coś mi opowiadał, ale bardzo mało. Wystawiła go… – Wystawiła to mało powiedziane. Zwodziła go przez pięć lat. Rozstawała się z nim i wracała
z podkulonym ogonem. Zdradzała go na prawo i lewo, ale dobrze się maskowała, a on jej wierzył. Na koniec chciała go wrobić w dziecko kogoś innego, ale na szczęście uciekła z faktycznym sprawcą jej ciąży, no i został sam. – Ale ja go poznałam przypadkiem… – Oczywiście! – zaśmiała się. – Przypadkiem poszedł za tobą! – Ewa! – No co! – wytrzeszczyła oczy. – Naszym zdaniem to idealny facet dla ciebie. – Waszym? Farka i Faj to wy? – Kto? – zdziwiła się. – Farka i Faj – powtórzyłam, a widząc jej jeszcze większe zdziwienie, wytłumaczyłam: – Ptaszki, które donoszą mu o mnie. – A… – uniosła lekko głowę. – W zasadzie… No… tak. – Nie mogłaś mi powiedzieć? – odezwałam się z pretensją. – Przecież mnie nie słuchałaś! Jak zawsze miała rację, jednak coś nie dawało mi spokoju. Coś mi nie pasowało: – Ale ta wystawa? – I to to kazało ci z nim zerwać? – na jej twarzy odmalowało się wielkie zdziwienie. Nie odpowiedziałam, pokiwałam tylko głową. – Ta wystawa to jego wspaniałe zdjęcia. Ptaszki, rozumiesz? Ptaszki. Masz ten atlas, który dostałaś pod choinkę w zeszłym roku ode mnie? – Mam – wstałam i podeszłam do półki. Nie mogłam go znaleźć, jak na złość gdzieś się schował, przeglądałam tytuł za tytułem i nareszcie go zobaczyłam. Stał sobie dumnie na samym końcu. Wyjęłam go i zaczęłam wertować niespokojnie. Prawie każde zdjęcie podpisane było jego nazwiskiem. „B. Rawski”, „B. Rawski”, „B. Rawski” kłuło mnie w oczy. Opadłam bezsilna na kanapę i teraz rozpłakałam się już na dobre. – Nie rycz, głupia, jeszcze nic straconego. On tu jest. Przyjechał wczoraj, bo nie może pogodzić się z tym, co mu powiedziałaś. Zależy mu na tobie. Kocha cię. Słyszysz? – Ja go też – wykrzyknęłam, szlochając. – No przestań… – przysiadła się do mnie i objęła ramieniem, próbując drugą ręką powycierać moje mokre policzki. Bezskutecznie, bo po tym, co powiedziała, pociekło jeszcze bardziej. – Umyj się, a ja po niego pójdę – pogłaskała mnie po ramieniu. – Jeśli chcesz. Pokiwałam potwierdzająco głową. Nie mogłam wydobyć z siebie głosu, chociaż bardzo chciałam. Ewa wstała i skierowała się do drzwi, poszłam za nią, wydmuchując nagromadzony katar. Zatrzymała się jeszcze i zaczęła grzebać w kieszeni. – Mam coś dla ciebie – wyjęła zaciśniętą dłoń i wcisnęła mi coś twardego do ręki. – Idę – powiedziała, zamykając za sobą cicho drzwi. Spojrzałam na to coś, co mi dała, i zobaczyłam wyrzeźbionego z drewna malutkiego ptaszka z przekrzywioną figlarnie główką, patrzącego na mnie z zaciekawieniem. – Passer domesticus – szepnęłam i uśmiechnęłam się do niego. Bezwiednie podeszłam do okna i serce przestało mi bić… Zobaczyłam Bena zmierzającego do auta, z podróżną torbą w ręce. Otworzył tylne drzwi, wrzucił torbę, zatrzymał się na chwilę, jakby zastanawiał się, czy ma wsiąść. Zaczęłam krzyczeć i uderzać mocno dłońmi w szybę. – Ben! – wołałam. – Ben! Przybiegła Luiza, wskoczyła łapami na parapet i chociaż nie wiedziała, o co chodzi, szczekała
dziwnie, nietypowo, jakby coś czuła, jakby też go chciała zawołać. Ale on nas nie słyszał… Wsiadł do auta, rozbłysły światła i zaczął mrugać kierunkowskaz. Opadłam z sił i znowu się rozpłakałam. To już koniec… Nagle przed maską stanęła Ewa. Zobaczyłam ją w światłach reflektorów, które po chwili zgasły. Ben wysiadł, podeszła do niego. Rozmawiali, a właściwie on słuchał z pochyloną głową, potem pokręcił nią przecząco i znowu wsiadł, ale drzwi nie zamknął. Ewa złapała go za rękę i wywlekła z kabiny. Widziałam, że jest bardzo zła, podniosła rękę, jakby chciała go uderzyć, ale go tylko obróciła, szarpiąc za kurtkę… Spojrzał w moje okna… Przestałam oddychać, czułam tylko szalone bicie serca. – Kocham cię – powiedziałam cicho wyschniętymi ustami. – Kochamy cię – poprawiłam się, dotykając mojego płaskiego jeszcze brzucha. Powoli zamknął auto, popatrzył jeszcze raz na Ewę, obrócił się i zaczął iść w stronę klatki schodowej. Pobiegłyśmy z Luizą pod drzwi. Pierwszy raz nie spojrzałam w lustro. Nieważne, jak wyglądam, nieważne… – Już idzie… – wyszeptałam, głaszcząc psię po głowie, i łzy znowu zakręciły się w kącikach oczu. W wieczornej ciszy rozległo się stuknięcie drzwi windy i po chwili ciche pukanie. Szarpnęłam klamkę i nie zważając na boleśnie drapiącą mnie i skaczącą z radości Luizę, rzuciłam mu się na szyję, bełkocząc przez łzy. – Wybacz mi, proszę, wybacz. Stał sztywno, ręką odsuwał łeb szalejącej z radości Luizy. Uniosłam głowę, spojrzałam mu w oczy i się przestraszyłam. Nie były takie jak zawsze, były zimne. Nie wiem, czemu oczekiwałam, że mnie obejmie, że powie, jak bardzo mnie kocha, że rozumie, że wybacza. Wiem, że popełniłam mnóstwo błędów, ale one są przecież do naprawienia! Na pewno! Jeśli mnie kocha, to przecież powinien mi wybaczyć! Powinien wiedzieć, że ja to wszystko zrobiłam… O Boże! Co ja narobiłam… Ręce, które jeszcze spoczywały na jego ramionach, powoli zaczęły osuwać się w dół. Nabrzmiałe od płaczu powieki przed chwilą radośnie uniesione nagle zaczęły mi ciążyć. Przesunęłam się, opierając plecy o drzwi. Chciałam, żeby wszedł, ale stał na wycieraczce i nawet nie drgnął. Psia, merdając intensywnie ogonkiem, nadal nosem podbijała jego dłoń. Pochyliłam się, złapałam ją lekko za skórę na karku i powiedziałam: – Luiza, uspokój się! – a do niego: – Wejdziesz? Wszedł i stanął w przedpokoju jak obcy, jak gość, który pierwszy raz przyszedł i czeka na zaproszenie. – Wejdziesz dalej? – zapytałam cicho, powstrzymując łzy. Obrócił się w stronę garderoby i powoli zaczął zdejmować kurtkę. Zrobiło mi się duszno, na zimnym czole pojawiły się kropelki potu. Przetarłam je dłonią. Chciałam usiąść, ale tylko oparłam się o ścianę i wstrzymałam oddech. Miałam nadzieję, że zaraz mi przejdzie. Zamknęłam oczy i usłyszałam jego zaniepokojony głos. – Magda, co ci jest? Źle się czujesz? Bez słowa pokręciłam przecząco głową i zrobiło się całkiem ciemno. Ocknęłam się na kanapie. Ben klęczał koło mnie ze zmartwioną miną. – No nareszcie! – odetchnął. – Aleś mnie przestraszyła! Chciałam się podnieść, ale mnie powstrzymał. – Wybaczysz mi? – zapytałam cicho. – Przecież jestem – odpowiedział z czułością, odsuwając mi włosy z czoła. Wyciągnęłam rękę i przyłożyłam do jego ciepłego policzka. – Dobrze, że jesteś… – szepnęłam.
Pocałował mnie w wewnętrzną stronę dłoni. – Poczekaj – cofnęłam rękę i uniosłam się na łokciu. – Możesz mi podać tę małą karteczkę ze stołu? – zapytałam, wskazując palcem miejsce. Czubkami palców złapał wydruk USG. Przez chwilę zatrzymał na nim wzrok, potem spojrzał na mnie pytająco. – To dla ciebie… – szepnęłam. Wstał, trzymając wydruk w ręce. Czekałam cierpliwie na jego reakcję. – Jesteś w ciąży? – zapytał prawie bez emocji. – Tak – potwierdziłam i dodałam: – Z tobą. Podszedł do fotela, usiadł powoli, zmrużył lekko oczy i z niedowierzaniem wpatrywał się w papierek. Nie spuszczając z niego oczu, usiadłam na kanapie. Zdałam sobie sprawę, że od jego reakcji w tej chwili zależy całe moje życie i życie maleństwa w moim brzuchu. – To moje? – zapytał, intensywnie wpatrując się w karteczkę. – Tak – odpowiedziałam. – Jesteś pewna? Spuściłam wzrok, zabolało mnie to pytanie. Minęło parę sekund, zanim zdałam sobie sprawę, że ma prawo wątpić, tak jak i ja zwątpiłam, i że w tym pytaniu, w tych dwóch słowach zawarte są jego przeżycia, wątpliwości, a może i nadzieje. Pewnie spojrzałam mu w oczy. – Tak. Jestem pewna, że jest twoje. – To dlaczego powiedziałaś, że z nami koniec? – Bo się bałam… – Czego? – spojrzał zdziwiony. Też sobie w tej chwili zadałam to pytanie. Właściwie czego się bałam? – Nie wiem. – Nadal się boisz? – Nie. A ty? Wstał z fotela, odłożył karteczkę i poprawiając pasek spodni, podszedł do drzwi balkonowych. – Masz rację – odezwał się cicho zwrócony w stronę okna. – Trzeba zdecydowanym ruchem zamknąć niedomknięte drzwi. Wyprostował się, jakby w tym momencie zrzucił z pleców jakiś ciężar. Czekałam, ale nie było we mnie już tego napięcia co w chwili, gdy wchodził do mieszkania. Też poczułam ulgę. Poprawiłam poduszkę, oparłam się na niej i powoli uniosłam nogi na kanapę. Obrócił się w moją stronę ze zdziwioną miną. – Wiesz, że Ewa jeszcze nie śpi? – A to wstrętne ptaszysko! – zmarszczyłam brwi, udając oburzenie. – Ptaszysko? – zmarszczył brwi. – No… zapomniałeś? – Nie. A tak à propos ptaszków… Podszedł i wbił we mnie skupiony wzrok. Wstrzymałam oddech. Wiedział, że czekam w napięciu na dalsze słowa. Droczył się ze mną albo starał się wprowadzić weselszy nastrój. Ja też tego chciałam. Zauważył to i uśmiechnął się nieznacznie, zmarszczył brwi i uniósł wskazujący palec. – Będzie jakiś wykład? – pytająco przekręciłam głowę. – Nie – roześmiał się. – Poczekaj! – popędził do przedpokoju. Przyniósł moje przeciwsłoneczne okulary, wsunął je na czubek nosa, znowu uniósł palec i powiedział grubym głosem mądrej sowy z bajki.
– Nie sądzisz, moja droga, że już najwyższa pora, abym zabrał się do budowy gniazda? Usiadłam i wyciągnęłam do niego ręce. Zdjął okulary, przysiadł na brzeżku kanapy i pozwolił mi się objąć, ale nie pochylił się, aby mnie pocałować, tylko pokręcił głową i jęknął. – Oj, niedobrze, niedobrze. Przestraszył mnie tym jękiem. Cofnęłam ręce. – Co „niedobrze”?! – zapytałam zaniepokojona. Skrzywił się i powtórzył spokojnie, nadal kręcąc głową. – Niedobrze… – Ben! – podniosłam głos ostrzegawczo, bo już wiedziałam, że mnie nabiera. Uniósł podbródek i westchnął, wytrzymał chwilę i wydusił z siebie smutnym głosem: – Martwię się, bo nie będziesz już ziębą, a ja tak lubię ptaszki. – Ach ty! – krzyknęłam i przyciągnęłam go mocno do siebie.