Remkowi – bo nauczył mnie liczyć.
I Matthew. Bo uratował mi tyłek.
SPIS TREŚCI
CZĘŚĆ I. SIEDEM LAT WCZEŚNIEJ
CZĘŚĆ II. SIEDEM LAT PÓŹNIEJ
Rozdział 1
R...
6 downloads
13 Views
Remkowi – bo nauczył mnie liczyć.
I Matthew. Bo uratował mi tyłek.
SPIS TREŚCI
CZĘŚĆ I. SIEDEM LAT WCZEŚNIEJ
CZĘŚĆ II. SIEDEM LAT PÓŹNIEJ
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Playlista
CZĘŚĆ I
SIEDEM LAT WCZEŚNIEJ
Zapytasz mnie, dlaczego nie opowiedziałam
ci tego wcześniej. Ponieważ wiem, jaką siłę
ma opowieść. Może zmienić bieg historii.
Może ocalić życie. Ale można też w niej
zatonąć na dobre.
Jodi Picoult
playlista na końcu książki
Piątek, 22 grudnia, Nowy Jork
Dla Matthew to była ostatnia szansa.
Niestety śnieg padał bez przerwy. Jak to przed świętami,
Nowy Jork wibrował magiczną atmosferą, ale Matt, stercząc
od dwóch godzin w Central Parku, wcale jej nie czuł. Stres
i widmo rosnących długów ubijały mu nastrój, tak że w nosie
miał świecące dekoracje. Ponadto zimno już dawno znalazło
drogę pod płaszcz. Kawały zbitego śniegu, który zalegał
chodniki, zmieniały się w maź i od dłuższej chwili czuł
denerwującą wilgoć w butach.
Może i drzewa przystrojone migocącymi lampkami były
czarujące, ale razem z Trevornem spędzili tu większość
popołudnia, więc trudno było o entuzjazm.
Pieniądze się kończyły, a pech chciał, że egzaminator
Jack Trevorn go nie lubił, więc jeśli teraz Matt jakoś nie
błyśnie, to będzie musiał przełożyć robienie certyfikatu.
A wtedy równie dobrze mógł pakować walizkę i wracać do
Wielkiej Brytanii, bo po opłaceniu szkoleń i tak nie miał już
złamanego grosza.
Nie przypuszczał, że wyprawa do Stanów będzie taką
porażką. W Londynie mówili, że się do tego nadawał…
Że „miał warunki i był niezły, bo umiał improwizować
i zwracał uwagę”.
– No dobra, panie Lloyd, ta w futrzanych butach,
z gazetą w dłoni.
– Tylko numer?
– Zobaczymy. Ale tym razem nie ma zmiłuj, że weszła do
metra. I żadnych zmian targetu. Albo ci się uda, albo nie
nadajesz się do tej roboty. I pamiętaj… – Postukał palcem
w swoje ucho. – Żadnych sztuczek.
Matt przełknął ślinę i kiwnął głową. A potem ruszył
w kierunku parkowej alei.
I wtedy stało się najgorsze. Rzutki młody chłopak pojawił
się znikąd i zajął mu cel.
*
Gdy spotkasz kogoś, w kim mógłbyś się zakochać, wiesz
o tym od razu – kusił nagłówek wewnątrz czasopisma.
Beth przerzuciła wzrok z powrotem na okładkę.
„Galaxy”.
Piękny błyszczący papier. Ekskluzywny magazyn dla
kobiet.
Wracała przez Central Park z uniesioną wysoko głową.
Mokry śnieg na chodnikach sprawił, że wilgoć przesiąkła jej
do butów, a elegancka garsonka i płaszcz były fatalnym
strojem na tę pogodę, ale dziś niewiele ją to obchodziło.
Klapiąc w futrzanych śniegowcach po chodniku pokrytym
breją, ze szpilkami upchniętymi w wielkiej torbie,
wizualizowała sobie ostatnie piętnaście minut, które spędziła
w ciasnym pokoju na czterdziestym drugim piętrze przy
Ósmej Alei.
I nie miała wątpliwości. W „Galaxy” chcieli ją przyjąć.
Serce jej dudniło i gdy tylko wyfrunęła z budynku, poczuła
dreszcz podniecenia.
Ale było coś jeszcze.
Oczywiście to mogły być nerwy. Starała się nie jeść tego
ranka, bo z doświadczenia wiedziała, że gdy czekało ją coś
stresującego, żołądek wpadał w spazmy. Przezornie
przełknęła tylko parę biszkoptów; suchych, mdłych
i niegroźnych. A jednak czuła dyskomfort i nie opuszczało jej
wrażenie, że powinna się napić ciepłej herbaty. Dziwne
uczucie mdłości pojawiało się i przechodziło.
Teraz chyba znowu nieco słabło.
Gdy oddaliła się na kilkanaście metrów od wejścia do
Hearst Tower, niecierpliwie chwyciła za telefon.
Męski głos pojawił się w słuchawce już po drugim
sygnale.
– To pilne? – rzucił Robert.
– No nie wiem – odparła zaczepnym tonem. – Ale co ty na
to, że redaktorka czołowego miesięcznika dla kobiet
zaprasza cię dziś na kolację? – zapytała entuzjastycznie.
Reakcja z drugiej strony brzmiała jak westchnięcia
przeplatane zmęczonym pocieraniem twarzy.
– Beth…
Energicznym krokiem wskoczyła na chodnik.
– Zrobię sushi, a potem poświętujemy. Dostałam tę
robotę!
– To fajnie. Naprawdę się cieszę.
– Ale? – Trafnie wyczuła jego rezerwę.
– Zrozum, mam dziś kupę pracy. Przed świętami w „New
Jork Timesie” chodzą wszystkie tłoki.
Powstrzymała ręką człowieka, który chciał wcisnąć jej
ulotkę, a potem jeszcze dwóch, którzy stali obok niego.
Po co nadal produkowano te świstki? Nikt ich nie chciał.
Ale nim zrobiła kolejne dwa kroki, przypomniało jej się,
co zawsze powtarza ojciec: „Stoją na mrozie i pewnie dostają
centa za każdą…”. Cofnęła się, wzięła po ulotce od
wszystkich mężczyzn, a jeden z nich podziękował jej
krzywym, lecz bardzo szczerym uśmiechem.
Na myśl o ojcu odruchowo sięgnęła do szyi, gdzie
znajdował się pewien srebrny łańcuszek. Dotyk znajomego
metalu zawsze ją uspokajał. Gdy wróci do domu, sprawdzi,
która godzina jest w Palestynie. Być może teraz, gdy
praktycznie już dostała tę pracę, ojciec spuści z tonu i będą
mogli porozmawiać o „Galaxy” bez jego wyrzutów. Ta
ostatnia kłótnia przed jego wyjazdem była naprawdę
okropna.
– A w weekend? – zaczęła znowu. – Kupię szampana.
– Albo bitą śmietanę, a potem nakryjemy ręcznikami
łóżko? – To był ten sam dwuznaczny sugestywny ton, na
który Robert kiedyś ją poderwał.
Liceum jednak było dawno temu.
Poza tym teraz Beth już wiedziała na pewno, że poza
miłym dreszczem, który ją przechodził, gdy Robert mówił
tym tonem, nie czeka jej nic specjalnego. Odkąd pracował
w „New York Timesie”, przychodził do mieszkania wypruty
z entuzjazmu i zmęczony. Poza tym ostatnio zachowywał się
tak, jakby normalny seks z nią już trochę go nudził. Stąd
brały się pomysły, jak ta idiotyczna bita śmietana. A potem,
w te dni, gdy miał więcej stresu w pracy, odstawiał
jednoosobowy popis, jakby chciał udowodnić – przede
wszystkim sobie – jakim to jest odpornym, sprawnym,
osiągającym wyniki mężczyzną. Nie miało to nic wspólnego
z wybuchem pożądania. W te dni najciekawszą częścią
wieczoru była dla Beth leniwa rozmowa, gdy leżeli potem
w łóżku, zmęczeni i nieco rozczarowani.
Jednak mimo to, żeby wydać się miłą, rzuciła do niego
zabawnie:
– Przygotuj listę życzeń.
Nic nie odpowiedział.
A potem dodała melancholijnie:
– Prawdopodobnie będę miała swój boks w skrzydle B…
pod starym gabinetem taty.
W tle usłyszała wysoki kobiecy śmiech, brzmiący, jak
gdyby ktoś kogoś łaskotał. Najpierw wyraźny, potem
stłumiony, a następnie zastąpił go odgłos, jakby słuchawka
telefonu otarła się o sweter.
– To Sara? – zapytała Beth, starając się mówić z luzem,
którego nie czuła.
– Taa, wiesz, jaka ona jest… Zwariowalibyśmy w tej
pracy, gdyby nie drobne koleżeńskie żarty.
– Aha – bąknęła bez przekonania.
Po chwili Robert znów się odezwał:
– Słuchaj, muszę kończyć. Nie czekaj dziś na mnie. Wyjdę
pewnie po północy i nie chce mi się jechać do East Hills.
Oblejemy to w weekend. Upichcę coś, jeśli zrobisz zakupy –
powiedział, jakby oferował jej coś specjalnego. Ale zanim się
rozłączył, rzucił jeszcze coś, co widocznie skojarzyło mu się
z ojcem Beth: – Sajgon tu jak na wojnie.
„To było wyjątkowo delikatne…”
– Sajgon tu jak na wojnie… – powtórzyła Beth, wsuwając
telefon do kurtki. – Zwariowalibyśmy… A świstak siedzi
i zawija je w te sreberka… – mruknęła, mijając Wollman
Rink, po którym w mroźnym powietrzu ludzie szusowali na
łyżwach wśród wirujących płatków śniegu.
Zwolniła na chwilę. Zawsze lubiła to miejsce. Zimą
tętniło życiem. Otoczone z jednej strony parkiem, a z drugiej
światłami Nowego Jorku, skąpane w śniegu, o tej porze roku
wyglądało niemal jak upudrowane.
W tej samej chwili doszły ją odgłosy wybuchającej
awantury.
– Przecież nic jej nie napisałem! Możesz sobie przejrzeć!
– Jasne. Czyli esemesuje bez powodu!
Mieli może po szesnaście lat. Ona zamaszyście wyrywała
się z jego objęć, by odejść, jednak gdy się odwróciła
i ruszyła, on gwałtownie chwycił ją za kurtkę i obrócił do
siebie.
„Pasja” – pomyślała Beth. „Jeszcze nie wiedzą, jakie to
ulotne”.
Nim minęła chwila, para zaczęła się całować, a wirujące
Wollman Rink za nimi wyglądało jak filmowe tło.
W tamte wieczory, kiedy Robert przyjeżdżał do East Hills
i zostawał na noc, już się nie kłócili. Gdy się nie zgadzali,
rozchodzili się po prostu w różne strony.
Właśnie w chwili, gdy Beth zastanawiała się, dlaczego
nigdy nie przyszli tu na łyżwy, usłyszała młodzieńczy,
nabrzmiały handlowym entuzjazmem głos.
– Dzień dobry! Obiecuję, że zajmę pani tylko chwilę! –
zawołał młokos, przypominający domorosłego sprzedawcę
polis ubezpieczeniowych. Utkwił w niej wzrok, zastąpił jej
drogę i stanął idealnie na wprost.
Słyszała kiedyś, że tego właśnie uczą tych wyrostków.
Gdy chcesz sprzedać coś mężczyźnie, nie powinieneś stawać
na wprost niego, patrzyć mu w oczy ani zachodzić mu drogi.
Prowokowało to jakiś atawizm. Teoria polecała stanąć
z boku. Natomiast kobietę należało zdominować.
Wykorzystywali to uliczni handlarze. Zachodzili drogę,
patrzyli prosto w oczy – kobiety zatrzymywały się
odruchowo.
Czytała kiedyś, że niektórzy dla lepszego efektu unosili
także dłoń, jak policjanci kierujący ruchem. Idioci.
Irytacja rozmową z Robertem momentalnie ustąpiła, gdy
silniejsza stała się ochota utemperowania wyrostka.
– To pani szczęśliwy dzień!
– Doprawdy?
Jednak Beth spojrzała na młokosa. Miał przekrzywiony
krawat, a spod kurtki, stanowczo za cienkiej jak na ten
mroźny wieczór, wystawał pomięty garnitur. Chłopak musiał
zaczepiać tu ludzi już od dłuższego czasu. W rękach trzymał
podkładkę z klipem, jak konferansjer prowadzący event. Jego
wzrok, wyrazisty i skupiony, z nastoletnim skrępowaniem
zlustrował ją z góry na dół.
– Czy dostała już pani prezent od naszej firmy?
Na razie wygrała litość. Póki nie przegiął, postanowiła
oszczędzić mu lekcji.
– Nie biorę prezentów od nieznajomych. – Wyminęła go.
– To mądra zasada. W takim razie poznajmy się. –
Wskoczył znów przed nią, tym razem z wyciągniętą ręką. –
Jestem…
Spojrzała na jego dłoń.
– Twardy zawodnik, co?
Nabrał powietrza w pierś, najwyraźniej połechtany.
– Naprawdę się śpieszę… – To było ostatnie ostrzeżenie.
– Nasza firma organizuje promocję! Ten flakon perfum
jest już pani! – Wepchnął jej pudełko do ręki. Opakowanie
wyglądało na tandetną podróbkę zapachu od Naomi
Campbell.
– Dziękuję. – Oddała mu kartonik.
– Nalegam. – Zwrócił jej go z uśmiechem.
– Jesteś natrętny – powiedziała stanowczo i ruszyła przed
siebie.
– Ale przynajmniej nie nieelegancki… – ocenił śpiewnym
tonem, gdy zostawiła go za plecami.
Zatrzymała się.
– Jest pani mądrą kobietą… – perorował dalej,
niezrażony. – Na pewno pani wie, że prezentów się nie
zwraca…
A jednak. Nie biedny studenciak, ale młoda akwizytorska
żmija.
Gdy Beth się odwróciła, jej brew drapieżnie celowała
w górę.
Chłopak triumfował z cwaniackim uśmiechem na ustach.
Najwyraźniej niczego się nie spodziewał.
– Mały ten Nowy Jork… nie sądzisz? – powiedziała.
Zamrugał. Jego uśmiech jeszcze miał się dobrze.
– Czy moja uroda jest aż tak pospolita, że od popołudnia
o mnie zapomniałeś?
Uśmiech na jego twarzy powoli zmieniał się w wyraz
konsternacji.
Cyniczna kokieteria w jej głosie umknęła uwadze
młokosa, ale i tak chyba instynktownie czuł, że grunt zaczął
palić mu się pod nogami, bo się wyprostował.
– Słucham?
– Spotkaliśmy się już. Dziś. Przy metrze. Nie pamiętasz?
– zmyśliła. – Zaczepiłeś mnie… Proponowałeś perfumy. Na
pewno byłam tylko jedną z wielu. A ja… musiałam wtedy iść
do pracy. Ale potem myślałam o tobie. Nie miałam wtedy nic
pod płaszczem… – Miękko przekrzywiła głowę, patrząc mu
cały czas w oczy i rozchylając usta niczym Marilyn Monroe.
Jego topniejący wzrok aż przyprawiał o litość.
– Ja mogę… to znaczy… – wybąkał, lecz wtedy z tyłu
dobiegł niski głos:
– Jeremy, to nie będzie konieczne. – Z pewnością starszy
od wyrostka, ale wciąż młody mężczyzna położył chłopakowi
rękę na barku i odsunął go do tyłu. – Dziękuję, że
zatrzymałeś tę panią, i wierzę, że robiłeś, co mogłeś, by
sprzedać nasz produkt.
Mówił z nadętym brytyjskim akcentem i wyglądał niczym
wczesny Gosling w tym swoim długim płaszczu.
Beth lekko się wyprostowała i poczuła się dziwnie
skrępowana. Dawno jej się to nie zdarzyło. Ostatnim razem
w szkole średniej, gdy Nathan Deeds, kapitan drużyny
koszykarskiej, zderzył się z nią w stołówce zaraz po tym, jak
wyobrażała sobie, że się całowali.
To był ten typ mężczyzny, który zdobywał serce
dziewczyny jednym uśmiechem; mógłby grać w każdej
reklamie i właśnie dla niego wymyślono kremowe wełniane
golfy.
Momentalnie poczuła się świadoma wszystkich swoich
niedoskonałości. Makijaż z rana z pewnością się starł,
ukazując teraz poróżowiałą z zimna cerę, i miała fatalne
buty, które włożyła, gdy ściągnęła szpilki po wyjściu
z rozmowy kwalifikacyjnej.
Zerknęła na niego ukradkiem.
„Ile może mieć lat?” – pomyślała. „Dwadzieścia jeden?
Dwadzieścia trzy?”
Starała się nie dać po sobie poznać, że poczuła się przy
nim nieswojo.
– To teraz działacie dwójkami? – Po kolei spojrzała
w twarz każdemu z nich. – To twój skrzydłowy? – Kiwnęła
głową na blondyna. Mina młokosa mówiła, że spodziewa się
zaraz odkryć, że jest w ukrytej kamerze. – Jeśli tak,
powinieneś się lepiej wystroić, bo kolega sprzątnie ci
chętnych sprzed nosa. – Oderwała wzrok od szczeniaka. –
A ty…
– Matt.
– Matt. Powinieneś wpaść trochę później. Być może udać
zadowolonego klienta lub kogoś w tym stylu. No i nie możesz
mu przerywać. To niekoleżeńskie – pouczała.
– Najambitniejsza studentka na roku?
Cofnęła się trochę.
– Co to ma do rzeczy?
– W zasadzie nic. – Roześmiał się protekcjonalnie.
– W książkach dla handlowców piszą, żeby używać
nadętego tonu?
Normalnie nigdy nie wdałaby się w tę dyskusję. Starała
się zdusić myśl, która podsuwała powód tego zachowania.
Z drugiej strony zawsze była zacięta. Matka powtarzała jej,
że to dlatego, że wychowała się z Gemmą.
Facet uśmiechnął się i pokiwał głową, jakby przyjmował
feedback, mimo że brwi miał kpiąco uniesione.
– Jak masz na imię?
Wahanie trwało tylko chwilę. Potem odparła:
– Bethany.
– Bethany. Kiepski dzień? – Uśmiechnął się, znów
wyglądał jak ktoś, kto jest o krok do przodu.
A potem wyciągnął z portfela jakiś banknot, wcisnął go
w rękę młokosowi, który dotąd ruszał głową, jakby oglądał
mecz ping-ponga, i następnie poklepał go po ramieniu.
Matthew nie uważał, że przekupstwo to dobra metoda. Ale
ten przypadkowy uliczny sprzedawca mógł pokrzyżować mu
plany. Najwyraźniej pech miał wiele odmian.
– Jeremy, nie przychodź jutro do pracy, widocznie to nie
dla ciebie. Rozliczenie za zeszły tydzień prześlę ci po
weekendzie. Przykro mi, wiem, że masz kiepską sytuację, ten
chory pies i nieopłacony czynsz, ale pani poczuła się
osaczona. – Posmutniał. – Nie każdy ma talent do pracy
z ludźmi.
Beth drętwiała, stojąc bez słowa.
– Chociaż blef z płaszczem i niczym pod spodem był
naprawdę świetny – powiedział teraz do niej, spoglądając
spod długich rzęs.
Miał jasne włosy i ciemną oprawę oczu, jak członek
boysbandu, w którym kochała się jako dziecko. Nagle
przypomniała sobie, że wychodząc z biurowca „Galaxy”, nie
spojrzała w lustro.
On natomiast wydawał się skupiony, jakby tłumił jakieś
uczucie. Co to było? Rozbawienie?
– Chyba zaszła pomyłka… – bąknął w końcu młokos. –
Nie nazywam się…
Tajemniczy Gosling wszedł mu w słowo.
– Istotnie! Zaszła! Nie ubrałeś się tak, jak kazałem. –
Surowo zmierzył go wzrokiem. – To nie jest krawat, który
dostałeś od firmy, zgadza się? Oczywiście zdasz służbowe
ubranie, ale możesz wysłać je pocztą. – Spojrzał na niego
ponownie. Zamilkł i w końcu machnął ręką. – Nie
powinienem darować ci garnituru, choćby był wart
pięćdziesiąt dolców, ale specjalnie skracaliśmy nogawki,
więc weź go, trudno. Służbowy telefon oddasz…
– Chwileczkę! – wcięła się Beth, zanim zdążyła pomyśleć.
– Nie może pan… – zreflektowała się, że najprawdopodobniej
rozmawia z równolatkiem. – Nie możesz tak po prostu go
zwolnić!
Trudno było uwierzyć, że go zatrudniał. Kierować firmą
w jego wieku? A może to taka piramida? Jak Avon albo Mary
Kay?
– Obawiam się, że mogę, i właśnie to zrobiłem. –
Uśmiechnął się z pobłażaniem.
Oczywiście zastanawiała się, czy to nie jakaś… taktyka
handlowa.
Ale jeżeli istniała szansa, że ten gość się nie zgrywa, nie
chciała nikomu zaszkodzić. Jasne, uliczni handlowcy byli
zmorą, ale dziś sama czuła się oceniana. I mimo kilku
potknięć przy pytaniach o historię prasy drukowanej udało
się! A teraz miałaby jak hipokrytka zostawić to tak i pójść
dalej?
„Pamiętaj, karma wraca” – zagrzmiał jej w głowie głos
Nathalie, zakręconej na punkcie New Age dziewczyny,
z którą siedziała na warsztatach z technik nowych mediów.
Beth uznała, że nie chce pogrążać młokosa z fatalnym
krawatem.
– A gdybym tak wzięła te perfumy?
Matt powstrzymał ją uniesieniem ręki. A potem zwrócił
się do niej najbardziej rzeczowym tonem, na jaki mógł się
zdobyć, aby nie wpaść w dołek, który sam wykopał.
– Musimy jakoś testować pracowników. Jeremy trafił na
ciebie… Miał pecha, czasem tak się zdarza. Poza tym wybrał
kiepskie miejsce. Przy Columbus każdy się śpieszy. – Zrobił
szeroki gest ręką. – Niewiele to lepsze od wejścia do metra. –
Zamilkł na chwilę, a potem wypuścił powietrze. – Chodźmy,
przyjacielu. – Chwycił młokosa lekko za bark i poprowadził
kilka metrów, a w tej samej chwili powiedział półgłosem: –
Zmyj się stąd, tylko dyskretnie, a jak przejdziesz za róg, to
sięgniesz do kieszeni, gdzie oprócz forsy masz moją
wizytówkę. Zmyjesz się, a jutro, jak się odezwiesz, dostaniesz
następny taki banknot, stoi?
Młokos kiwnął głową.
Puścił się przed siebie szybkim krokiem, a Matt, idąc
noga za nogą, w myśli odliczył: „trzy, dwa, jeden”.
– Chwileczkę! – zawołała Beth, na co Matt zatrzymał się
z uśmiechem. Uśmiech ten oczywiście zniknął, gdy aktorskim
piwotem odwrócił się do kobiety.
Ostatni raz krzyknął za chłopakiem:
– Rozliczenie przyjdzie koło wtorku.
– Tak nie można. Poczekaj! – zawołała Beth za tamtym,
ale młokos nie zwolnił, za to Matt uczynił krok w jej stronę.
– Proszę natychmiast zawołać to dziecko. Nie zrobił nic
złego. Żądam…
– Jedynaczka?
Zamrugała.
– Słucham?
– Albo problemy z uznaniem autorytetów. Jedno z dwóch.
– Potarł dłonie w rękawiczkach. – W grę wchodzi jeszcze
córeczka tatusia, ale tu nie zaryzykuję. Nie mówiłabyś wtedy
o skrzydłowych. – Zrobił cyniczną minę.
Mogłaby przysiąc, że się bawił. W przerwach, gdy nie
hipnotyzował jej wzrokiem.
Nagle spojrzał na jej buty.
– Planowałaś dzisiaj ciężki dzień?
Naraz zatęskniła za ładnymi szpilkami, które tuż po
wyjściu z redakcji „Galaxy” zmieniła na zniszczone futrzaste
kozaki. Śniegowce wydały jej się tandetne przy jego
eleganckim płaszczu ze stójką. Po raz drugi dziś poczuła, że
tęskni za przedmieściami i że Nowy Jork ją przytłacza. Tu
wszystko musiało być piękne, wyjątkowe.
– A co to ma do rzeczy? – obruszyła się.
– Zaiste niewiele – odparł z nonszalancją, która uchodziła
jedynie Anglikom. – Powiedz, to był czynsz czy pies?
– Słucham?
– Co zadziałało? Zaczęłaś go bronić.
Milczała. A potem zmarszczyła brwi.
– No więc? – dopytywał.
W jednej chwili odzyskała rezon, a potem założyła ręce
przed sobą.
– Nie jesteś jego szefem.
– Nie jestem – przyznał. – Ale tak jakbym był, bo właśnie
zarobił dwadzieścia baksów, myślisz, że mogę to odliczyć od
podatku?
Wydawał się zaprawiony w tego typu potyczkach.
Nagle puzzel trafił w odpowiednie miejsce układanki.
Młody bóg, ubrany w elegancki płaszcz, zaczepia dziewczynę
u wyjścia z parku, a gdy już zagadają się na amen i odejdą
razem w stronę metra, on odwróci jej uwagę rozmową,
podczas gdy jego kumple, tworząc sztuczny tłok na
schodach, rozetną od spodu jej torebkę i… Nagle
zorientowała się, że w głowie zamiast racjonalnych myśli
słyszy gderanie własnej matki.
Miała wrażenie, że milczy zbyt długo.
– Czego chcesz, Houdini? – zapytała, ale zaraz się
zreflektowała. – Nie. – Podniosła ręce. – Wcale mnie to nie
interesuje. A teraz przepraszam.
Ruszyła w stronę, którą powinna podążać już dziesięć
minut temu. Do stacji metra przy Columbus Circle.
– Nie jesteś zainteresowana? – zawołał.
– Tobą?
– Tym, dlaczego to zrobiłem!
Odwróciła się, zaczęła maszerować tyłem i zobaczyła, że
za nią nie idzie. Stał pewny siebie, z r...