Vanessie Bell Chociaż nie znalazłam frazy godnej stanąć przy Twoim imieniu Więcej na: www.ebook4all.pl ROZDZIAŁ I W październikowy niedzielny wieczór ...
16 downloads
37 Views
2MB Size
Vanessie Bell Chociaż nie znalazłam frazy godnej stanąć przy Twoim imieniu
Więcej na: www.ebook4all.pl
ROZDZIAŁ I
W październikowy niedzielny wieczór Katharine Hilbery, podobnie jak wiele młody ch kobiet z jej sfery, podawała herbatę. Zaprzątało to może jedną piątą jej uwagi, bowiem pozostałe my śli przeskoczy ły barierę dnia, odgradzającą poniedziałkowy poranek od obecnej, dość przy tłumionej chwili, ku sprawom, który mi zwy kle ochoczo zajmujemy się w dzienny m świetle. Chociaż milczała, zdecy dowanie panowała nad sy tuacją, którą znała na ty le dobrze, by pozwolić jej rozgry wać się po raz co najmniej sześćsetny bez angażowania w nią którejkolwiek ze swoich niewy korzy stany ch zdolności. Wy starczy ł rzut oka, aby stwierdzić, że pani Hilbery dy sponuje wszelkimi talentami niezbędny mi, by urządzać wielce udane podwieczorki dla zacnego grona starszy ch osób, toteż właściwie nie potrzebowała pomocy córki, by leby ktoś odciąży ł ją przy nużący m zajmowaniu się filiżankami i chlebem z masłem. Biorąc jednak pod uwagę, że niewielkie grono gości siedziało przy stoliku dopiero niecałe dwadzieścia minut, oży wienie widoczne na ich twarzach i panujący gwar bardzo dobrze świadczy ły o gospody ni. Katharine uświadomiła sobie nagle, że gdy by ktoś w tej chwili otworzy ł drzwi, uznałby, że się dobrze bawią; pomy ślałby : „Cóż to za miły dom, aż warto przy chodzić!”, i odruchowo się roześmiała, po czy m sama coś powiedziała, żeby wzmóc hałas, zapewne dla dobra domu, gdy ż radość by najmniej jej nie rozpierała. W tej samej chwili ku jej rozbawieniu drzwi otworzy ły się z impetem i do pokoju wkroczy ł młody mężczy zna. Katharine wy mieniła z nim uścisk dłoni i zapy tała go w my ślach: „I co, uważa pan, że się tak kapitalnie bawimy ?”. — Pan Denham, mamo — powiedziała głośno, gdy ż zorientowała się, że matce uleciało z głowy jego nazwisko. Zauważy ł to również pan Denham, co jedy nie zwiększy ło niezręczność, zawsze towarzy szącą wejściu nieznajomego do pomieszczenia pełnego ludzi, którzy swobodnie rozmawiają, a wielu z nich właśnie zaczęło coś mówić. Jednocześnie wy dało mu się, że zatrzasnęło się za nim ty siąc dźwiękoszczelny ch drzwi, które oddzieliły go od ulicy. W przestronny m, pustawy m salonie wisiała delikatna mgiełka, etery czna esencja prawdziwej mgły, srebrzy sta ponad świecami ustawiony mi na stoliku, a w blasku ognia — czerwonawa. Przez głowę wciąż przemy kały mu omnibusy i taksówki, w cały m ciele czuł mrowienie wy wołane szy bkim spacerem ulicami, wy mijaniem pojazdów i pieszy ch, podczas gdy salon wy dał mu się bardzo spokojny i jakże odległy ; widział przed sobą stonowane, oddalone od siebie twarze starszy ch osób, zarumienione jakby za sprawą niebieskich cząstek mgły, które zagęściły powietrze. Kiedy Denham wszedł, wy bitny powieściopisarz Fortescue by ł w połowie bardzo długiego zdania.
Zawiesił głos, czekając, aż przy by sz usiądzie. Pani Hilbery zgrabnie połączy ła te dwie części gwałtownie rozdzielonego podwieczorku — nachy liła się do młodzieńca i zapy tała: — Co by pan zrobił, panie Denham, na miejscu kobiety, która ma męża inży niera i musi zamieszkać w Manchesterze? — Ależ ta kobieta mogłaby się uczy ć języ ka perskiego — wtrącił chudy, starszy jegomość. — Czy doprawdy nie sposób znaleźć w Manchesterze emery towanego nauczy ciela albo literata, który mógłby ją uczy ć perskiego? — Nasza kuzy nka wy szła za mąż i przeprowadziła się do Manchesteru — wy jaśniła Katharine. Denham mruknął coś w odpowiedzi, ale też niczego więcej nikt się po nim nie spodziewał, i powieściopisarz podjął urwany wątek. Denham ostro sklął się w duchu za to, że zamienił wolność ulicy na ten wy rafinowany salon, w który m, pominąwszy inne przy krości, na pewno nie wy padnie najlepiej. Rozejrzał się i zobaczy ł, że poza Katharine wszy scy goście są po czterdziestce. Jedy nej pociechy upatry wał w panu Fortescue, człowieku tak znamienity m, że jutro zapewne będzie się cieszy ł z jego poznania. — By ła pani kiedy ś w Manchesterze? — zapy tał Katharine. — Nigdy — odparła. — Czemu więc pani tak się przed nim wzdraga? Katharine zamieszała herbatę i zaczęła rozważać w my ślach — w każdy m razie w odczuciu Denhama — czy nie napełnić komuś filiżanki, chociaż w istocie zastanawiała się, jak dostroi tego dziwnego młodego człowieka do reszty towarzy stwa. Zauważy ła, że Denham z całej siły ściska filiżankę, i obawiała się, że zgniecie kruchą porcelanę. Widziała, że się denerwuje; nic w ty m jednak niezwy kłego, że kościsty młody człowiek z twarzą lekko zarumienioną od wiatru i nieco zmierzwiony mi włosami denerwuje się na takim przy jęciu. Przy puszczalnie nie lubił takich sy tuacji, a przy szedł tu jedy nie z ciekawości albo by ć może na zaproszenie jej ojca... W każdy m razie niełatwo go będzie dopasować do pozostały ch gości. — Podejrzewam, że w Manchesterze nie ma z kim rozmawiać — podała pierwszy z brzegu argument. Fortescue przez chwilę się jej przy glądał, jako że obserwacja leży w naturze powieściopisarzy, po czy m uśmiechnął się na tę uwagę, by uczy nić z niej przedmiot dalszy ch rozważań. — Mimo pewnej skłonności do przesady Katharine niewątpliwie trafiła w sedno — oznajmił i rozparł się głębiej w fotelu. Utkwił mętny, zamy ślony wzrok w suficie i złoży wszy razem opuszki palców, wy obraził sobie najpierw przerażające ulice Manchesteru, następnie puste, rozległe wrzosowiska na obrzeżach miasta, lichy domek, w który m zamieszka owa dziewczy na, aż wreszcie profesorów i biedny ch młody ch studentów, ślęczący ch nad co cięższy mi utworami młodszy ch dramaturgów, przy chodzący ch do niej w gości, jak również to, jak ta dziewczy na będzie się stopniowo zmieniała, jak będzie jeździła z wizy tą do Londy nu i jak Katharine będzie musiała ją wszędzie prowadzić, tak jak się prowadzi rozemocjonowanego psa wzdłuż długiego szeregu pełny ch zgiełku masarni, biedne niebożątko. — Och, panie Fortescue — zawołała pani Hilbery, kiedy skończy ł. — Właśnie napisałam do niej, jak bardzo jej zazdroszczę! Miałam na my śli te wielkie ogrody, kochane staruszki w mitenkach, które czy tają ty lko „Spectatora” i zdmuchują świece. Czy one wszy stkie znikły ? Zapewniłam ją, że znajdzie tam rozkosze Londy nu bez ty ch okropny ch ulic, które tak człowieka przy gnębiają. — No i jest przecież uniwersy tet — oznajmił chudy jegomość, który przedtem twierdził, że muszą tam mieszkać ludzie znający języ k perski.
— Wiem, że są wrzosowiska, czy tałam o nich niedawno w książce — dodała Katharine. — Ubolewam nad zdumiewającą ignorancją mojej rodziny — stwierdził Hilbery. By ł to starszy mężczy zna o owalny ch, orzechowy ch oczach, nawet dość bły szczący ch jak na jego wiek, które łagodziły ociężałość twarzy. Bez przerwy bawił się zielony m kamy kiem na dewizce, przebierając długimi, bardzo wrażliwy mi palcami, a miał przy ty m nawy k niezwy kle szy bkiego kiwania głową w przód i w ty ł bez zmiany pozy cji zwalistego, korpulentnego tułowia, toteż wy glądał, jakby ustawicznie dostarczał sobie powodów do rozry wki i zadumy przy minimalny m wy datku energii. Można przy puszczać, że wy rósł już z osobisty ch ambicji lub wy starczająco je zaspokoił, a teraz wy korzy sty wał swoją wielką by strość ty lko do obserwacji i zadumy, nie zaś w jakimkolwiek prakty czny m celu. Katharine, stwierdził Denham, kiedy pan Fortescue budował kolejną gładką konstrukcję słowną, by ła podobna do obojga rodziców, a ich cechy osobliwie się w niej połączy ły. Miała szy bkie, impulsy wne ruchy matki, często rozchy lała usta, żeby coś powiedzieć, ale zaraz je zamy kała; ciemne, owalne oczy odziedziczone po ojcu wy pełniał blask, podszy ty jednak smutkiem, a ponieważ by ła za młoda na przy gnębienie ży ciem, można by rzec, że to nie ty le smutek, ile duch skłonny do kontemplacji i samokontroli. Jej włosy, cera i kształt twarzy sprawiały, że by ła urzekająca, wręcz piękna. Odznaczała się stanowczością i opanowaniem, które w połączeniu znamionowały bardzo silny charakter; na pewno nie taki, który by zapewniał poczucie swobody słabo znającemu ją młodzieńcowi. Poza ty m by ła wy soka; suknię miała pastelową, przy braną starą żółtą koronką, którą rozświetlał czerwony blask jednego ty lko, zaby tkowego klejnotu. Denham zauważy ł, że mimo swego milczenia Katharine panowała nad sy tuacją i naty chmiast odpowiedziała matce, kiedy ta zwróciła się do niej o pomoc, chociaż widział, że zareagowała jedy nie powierzchownie. Uderzy ło go, że trwanie przy ty m stoliku w otoczeniu starszy ch ludzi nastręcza jej pewne trudności i zmity gował nieco skłonność, by uznać jej nastawienie wobec niego za wrogie. Kiedy omówiono dość wy czerpująco kwestię Manchesteru, rozmowa zeszła na inny tor. — Czy chodzi o bitwę pod Trafalgarem, czy o hiszpańską armadę, Katharine? — zapy tała matka. — Trafalgar, mamo. — Trafalgar, ma się rozumieć! Nie popisałam się. Niechże pan wy pije jeszcze jedną filiżankę herbaty z cienkim plasterkiem cy try ny, drogi panie Fortescue, a potem zechce mi pan wy jaśnić niedorzeczność, której nie umiem sama rozwikłać. Nie można nie dać wiary dżentelmenom o orlich nosach, nawet jeśli spoty ka się ich ty lko w omnibusach. Tu pan Hilbery wtrącił się do rozmowy, w odczuciu Denhama nietaktownie, i rozgadał o profesji adwokata oraz zmianach, które zaszły za jego ży cia. Tak się bowiem zdarzy ło, że Denham poznał pana Hilbery ’ego dzięki arty kułowi na jakiś prawniczy temat, który opublikował w redagowany m przez niego przeglądzie. Gdy jednak chwilę później zaanonsowano panią Sutton Bailey, pan Hilbery odwrócił się do niej, a Denham zorientował się, że siedzi w milczeniu obok równie milczącej Katharine i odrzuca kolejne tematy, jakie przy chodzą mu do głowy. Ponieważ oboje by li mniej więcej w ty m samy m wieku, przed trzy dziestką, nie wolno im by ło uży wać wielu poręczny ch zwrotów, które wy prowadzają rozmowę na spokojne wody. Milczeli ponadto za sprawą złośliwego postanowienia Katharine, żeby temu młodemu człowiekowi, w którego wy niosłości i zdecy dowaniu wy czuła pewną wrogość do swojego środowiska, nie pomagać przy uży ciu zwy czajny ch kobiecy ch uprzejmości. Dlatego milczeli oboje; Denham mity gował się, żeby nie rzucić nagle czegoś wy buchowego, co wstrząsem przy wróciłoby ją do ży cia. Ale pani Hilbery naty chmiast wy chwy ty wała w salonie każde milczenie, niczy m głuchy ton w dźwięcznej melodii, toteż pochy liła się nad stołem i z owy m dziwny m, pełny m wahania
dy stansem, który nadawał jej zdaniom podobieństwo do moty li trzepocący ch się w słońcu, zauważy ła: — A wie pan, panie Denham, że bardzo mi pan przy pomina drogiego pana Ruskina? Czy to ten krawat, Katharine, czy włosy, czy może sposób siedzenia w fotelu? Proszę mi powiedzieć, panie Denham, czy pan ceni Ruskina? Ktoś mnie tu swego czasu zapewniał: „Och, nie, my nie czy tamy Ruskina, pani Hilbery ”. Co w takim razie czy tacie? Przecież nie da się przez cały czas wzbijać w powietrze w aeroplanach lub przedzierać do wnętrza ziemi. Spojrzała dobrotliwie na Denhama, który ty lko bąknął coś niewy raźnie, a potem na Katharine, która uśmiechnęła się, lecz również nic nie powiedziała, wobec czego pani Hilbery najwy raźniej przy szedł do głowy cudowny pomy sł, gdy ż zawołała: — Z pewnością pan Denham chciałby obejrzeć nasze pamiątki, Katharine. Na pewno w niczy m nie przy pomina tego okropnego młodego człowieka, pana Pontinga, który mi oświadczy ł, że uważa za swój obowiązek ży ć wy łącznie w teraźniejszości. A czy mże ostatecznie jest teraźniejszość? W połowie, i to, śmiem twierdzić, w lepszej połowie, jest przeszłością — dodała, zwracając się do pana Fortescue. Denham wstał i właściwie zbierał się do wy jścia, w przekonaniu, że to, co miał tu zobaczy ć, już zobaczy ł, ale Katharine podniosła się równocześnie z nim i zaproponowała: — Może zechciałby pan obejrzeć obrazy ? — Po czy m poprowadziła go przez salon do przy ległego, mniejszego pokoju. Ten pokój przy pominał kaplicę w katedrze lub grotę w jaskini: dochodzący z oddali ruch uliczny brzmiał niczy m fale przy boju, a srebrzy ste owalne lustra przy pominały głębokie stawy, drżące w świetle gwiazd. Bardziej jednak wy padałoby przy równać to pomieszczenie do świąty ni, gdy ż stłoczono tu liczne relikwie. Katharine doty kała różny ch miejsc, a wtedy rozbły skiwało światło, odsłaniając a to kanciasty blok czerwono-złoty ch książek, długą spódnicę lśniącą za szkłem niebiesko-białą farbą, mahoniowe biurko z rozłożony mi starannie przy borami, a to kwadratowy obraz nad stołem, oświetlony specjalnie dobraną lampą. Dotknąwszy ty ch ostatnich świateł, cofnęła się o krok, jak gdy by chciała powiedzieć: „Proszę bardzo!”. Denham poczuł na sobie wzrok patrzącego nań z góry wielkiego poety Richarda Alardy ce’a i przeży ł wstrząs — gdy by miał na głowie kapelusz, z pewnością by go zdjął. Oczy, wy pełnione niebiańską ży czliwością, która naraz go otoczy ła, spojrzały na niego z łagodny ch różów i żółcieni płótna, by następnie zająć się kontemplacją świata. Farba tak zblakła, że na płótnie zostały prawie wy łącznie te piękne wielkie oczy, ciemne w otaczający m je mroku. Katharine najwy raźniej czekała, aż się napatrzy, po czy m powiedziała: — To jego biurko. Pisał ty m piórem. Podniosła gęsie pióro i odłoży ła je. Biurko by ło zachlapane stary m atramentem, a pióro rozchwierutane od uży wania. Na podorędziu leżały ogromne okulary w złoty ch oprawkach, a pod stołem wielkie, zdeptane kapcie, które Katharine podniosła i powiedziała: — Mój dziadek by ł chy ba ze dwa razy wy ższy niż ktokolwiek w naszy ch czasach. A to — ciągnęła, jak gdy by wy kuła swoją kwestię na pamięć — jest ory ginalny rękopis Ody do zimy. We wczesny ch wierszach znajduje się znacznie mniej poprawek niż w późniejszy ch. Chciałby pan na nie zerknąć? Kiedy pan Denham oglądał rękopis, Katharine spojrzała na swojego dziadka i po raz ty sięczny ogarnął ją stan miłego rozmarzenia, w który m czuła się pokrewną duszą ty ch gigantów, a w każdy m razie częścią rodu, i zawsty dziła ją znikomość chwili obecnej. Wspaniałej, widmowej głowy dziadka przedstawionej na płótnie z pewnością nie zaprzątały błahostki niedzielnego popołudnia, a to, co ona i ten młody człowiek mają sobie do powiedzenia, także jest
nieistotne, ponieważ oboje by li ty lko mały mi ludźmi. — Tu mamy egzemplarz pierwszego wy dania jego wierszy — ciągnęła, nie bacząc na to, że Denham nadal ogląda rękopis. — Zawiera kilka wierszy, które potem nie by ły już drukowane, a także naniesione poprawki. — Odczekała moment, po czy m mówiła dalej, jakby te pauzy by ły ściśle wy liczone. — Ta dama w niebieskim to moja prababka z Millingtonów. A to laska mojego wuja, nazy wał się sir Richard Warburton i brał udział w wy zwoleniu Lakhnau pod dowództwem Havelocka. Dalej, niech pomy ślę, aha, to jest pierwszy Alardy ce, 1697, protoplasta rodu, wraz z żoną. Ktoś nam podarował niedawno tę misę, jest na niej ich herb i inicjały. Sądzimy, że dostali ją z okazji srebrny ch godów. Zamilkła, zastanawiając się, dlaczego Denham nic nie mówi. Wrażenie, że jest do niej wrogo nastawiony, znikło, kiedy skupiła się na rodzinny ch pamiątkach, teraz jednak powróciło do niej z taką wy razistością, że przerwała w połowie zdania i spojrzała na niego. Jej matka, pragnąc skojarzy ć go z szacowny m gronem zmarły ch, porównała go do Ruskina; porównanie to kazało jej spojrzeć na tego młodego człowieka bardziej kry ty cznie, niż na to zasługiwał, dlatego że mężczy zna, który we fraku przy szedł na wizy tę, istnieje w zupełnie inny m wy miarze niż głowa uchwy cona u szczy tu formy twórczej, spoglądająca nieruchomo zza szy by, a wszak ty lko ty le pozostało dla niej z pana Ruskina. Miał wy jątkową twarz, stworzoną raczej do szy bkości i decy zji niż do głębokich kontemplacji; szerokie czoło, długi, imponujący nos, gładko wy goloną okolicę ust — zacięty ch, a przy ty m wrażliwy ch — zapadłe policzki, pod który mi pły nęła w głębi fala czerwonej krwi. Oczy, wy rażające teraz ty powo męską bezosobowość i władczość, w sprzy jający ch okolicznościach mogły by odsłaniać subtelniejsze uczucia, by ły bowiem duże, o jasny m, piwny m kolorze — wy dawało się, że znienacka zaczy nają się wahać lub snuć domy sły, ale Katharine spojrzała na niego ty lko po to, żeby się zastanowić, czy jego twarz nie przy stawałaby bardziej do wzorca wy znaczonego przez jej zmarły ch bohaterów, gdy by zdobiły ją bokobrody. W jego szczupłej sy lwetce i smukły ch, acz zdrowy ch policzkach dojrzała przejawy rogatej, uszczy pliwej duszy. Jego głos, zauważy ła, by ł nieco wibrujący, żeby nie powiedzieć skrzekliwy, kiedy odłoży ł rękopis i stwierdził: — Musi pani by ć bardzo dumna ze swojej rodziny, panno Hilbery. — Owszem — przy taknęła Katharine i dodała: — Pan widzi w ty m coś złego? — Złego? Czemuż to? Natomiast pokazy wanie ty ch skarbów gościom musi by ć nużące — dodał w zadumie. — Nie nuży, jeśli się gościom podobają. — Czy nie jest trudno równać do takich przodków? — drąży ł swoje. — Obawiam się, że nie śmiałaby m pisać wierszy — odparła Katharine. — Właśnie. I to by mnie złościło. Nie ścierpiałby m tego, że dziadek tak mnie ogranicza. Zresztą — ciągnął Denham, rozglądając się wokół z drwiną, a przy najmniej tak się Katharine wy dawało — nie chodzi wy łącznie o pani dziadka. Pani z każdej strony naty ka się na ograniczenia. Zdaje się, że pochodzi pani z jednego z najznamienitszy ch rodów w Anglii. Jest pani przecież spokrewniona z Warburtonami i Manningami... a także Otway ami, prawda? Wy czy tałem to w jakimś czasopiśmie. — Tak, Otway owie są moimi kuzy nami — potwierdziła Katharine. — No właśnie — podsumował Denham ostateczny m tonem, jak gdy by coś udowodnił. — No właśnie — powtórzy ła Katharine. — Nie wy daje mi się, żeby pan czegoś dowiódł. Denham uśmiechnął się wy jątkowo prowokacy jnie. Z rozbawieniem i saty sfakcją przy jął, że potrafi ziry tować swoją nieuważną, wy niosłą gospody nię, nawet jeśli nie potrafi jej zaimponować.
Milczał i ty lko trzy mał w rękach zamknięty bezcenny tomik wierszy, a Katharine przy glądała mu się i w miarę jak mijało jej rozdrażnienie, w oczach pogłębiała się melancholia, czy może głęboki namy sł. Wy glądało, że roztrząsa w my ślach wiele spraw. Zapomniała o swoich obowiązkach. — No właśnie — powtórzy ł Denham i nagle otworzy ł tomik poezji, jak gdy by powiedział już wszy stko, co chciał lub co mógł z zachowaniem przy zwoitości powiedzieć. Z wielką determinacją przewracał strony, jakby oceniał książkę jako przedmiot: druk, papier i oprawę, a nie ty lko zawartą w niej poezję, a potem, nasy ciwszy oczy jej dobrą lub złą jakością, odłoży ł ją na biurko i zaczął oglądać trzcinową laskę ze złotą gałką, należącą niegdy ś do wuja wojskowego. — A pan nie jest dumny ze swojej rodziny ? — zapy tała. — Nie — odparł. — Nikt z moich krewny ch nie zrobił nic, czy m mógłby m się szczy cić, chy ba że za powód do dumy uznać regulowanie rachunków. — Nie brzmi to zby t ciekawie — zauważy ła Katharine. — Uznałaby nas pani za okropnie nieciekawy ch — potwierdził Denham. — By ć może uznałaby m pana rodzinę za nieciekawą, ale nie uznałaby m jej za śmieszną — stwierdziła Katharine, jak gdy by Denham wy sunął taki zarzut przeciwko jej rodzinie. — Dlatego że nie jesteśmy w najmniejszy m stopniu śmieszni. Jesteśmy szacowną mieszczańską rodziną z Highgate. — My nie mieszkamy w Highgate, ale też chy ba należy my do mieszczaństwa. Denham ty lko się uśmiechnął, odstawił trzcinową laskę na stojak, a z bogato rzeźbionej pochwy wy ciągnął szablę. — Utrzy mujemy, że należała do Clive’a — powiedziała Katharine, odruchowo wracając do swoich obowiązków gospody ni. — Czy to nieprawda? — zaciekawił się Denham. — To trady cja rodzinna. Nie wiem, czy potrafiliby śmy to udowodnić. — Widzi pani, moja rodzina nie ma żadny ch trady cji — rzekł Denham. — Brzmi to bardzo nieciekawie — powtórzy ła się Katharine. — Na miarę mieszczaństwa — odparł Denham. — Regulujecie rachunki, mówicie prawdę. Nie rozumiem, dlaczego miałby pan nami gardzić. Denham ostrożnie wsunął z powrotem szablę, którą rodzina Hilbery ch przy pisy wała Clive’owi. — Powiedziałem jedy nie, że nie chciałby m się z panią zamienić — odrzekł, jak gdy by starał się teraz wy razić jak najściślej. — Oczy wiście, przecież nikt się nie chce z nikim zamienić. — Ja by m chciał. Chciałby m zamienić się z wieloma osobami. — W takim razie dlaczego nie ze mną? — spy tała Katharine. Denham przy jrzał się jej, gdy tak siedziała w fotelu dziadka i gładko przeciągała między palcami jego trzcinową laskę na tle lśniącej niebiesko-białej farby i purpurowy ch książek ze złocony mi napisami. Jej ży wotność, jak również opanowanie na podobieństwo jaskrawo upierzonego ptaka, który z łatwością szy kuje się do dalszy ch lotów, skusiły go, by pokazać jej ograniczenia jej rodu. Jakże szy bko, jakże łatwo o nim zapomni. — Nigdy niczego nie poznacie u źródeł — zaczął dość brutalnie. — Wszy stko zostało już za was zrobione. Nigdy nie zaznacie przy jemności kupowania czegoś, na co musieliby ście oszczędzać, czy tania po raz pierwszy książek ani dokony wania odkry ć. — Proszę mówić dalej — odezwała się Katharine, gdy urwał, raptem zdjęty wątpliwościami, gdy ż usły szał brzmienie swoich stwierdzeń, prawdziwy ch czy nieprawdziwy ch.
— Nie wiem, oczy wiście, jak pani spędza czas — ciągnął nieco szty wno — ale zapewne oprowadza pani gości. I pisze pani biografię dziadka, prawda? Również takie obowiązki — dodał, wskazując kiwnięciem głowy drugi pokój, z którego co chwila dobiegały kulturalne śmiechy — muszą zajmować niemało czasu. Spojrzała na niego z wy czekiwaniem, jak gdy by wspólnie zajmowali się modelowaniem jej posążka, a ona dostrzegła w jego oczach wahanie, czy uży ć w ty m celu szarfy, czy kokardy. — Niewiele się pan pomy lił — odparła — ale ja ty lko pomagam matce. Sama nie piszę. — Czy robi pani cokolwiek sama? — zapy tał. — W jakim sensie? Nie wy chodzę z domu o dziesiątej, żeby wrócić o szóstej. — Nie w takim sensie. Pan Denham odzy skał panowanie nad sobą; ściszy ł głos, co Katharine ty lko zdenerwowało, ponieważ uznała, że się tłumaczy, a jednocześnie sama chciała go ziry tować, odsunąć od siebie na fali kpiny bądź ośmieszenia, tak jak lubiła zby wać sezonowy ch młody ch wielbicieli swego ojca. — W dzisiejszy ch czasach nikt już nie robi nic godnego uwagi — zauważy ła. — Widzi pan, nawet książek nie wy daje się tak ładnie jak dawniej. — Tu postukała w tomik poezji dziadka. — A poeci, malarze czy powieściopisarce po prostu zanikli, więc przy najmniej nie jestem odosobniona. — Przy znaję, nie ma już wielkich ludzi — potwierdził Denham. — I bardzo dobrze. Nienawidzę wielkich ludzi. Wy chwalanie wielkości w dziewiętnasty m wieku w moim przekonaniu tłumaczy bezwartościowość tamtego pokolenia. Katharine już otworzy ła usta i zaczerpnęła tchu, jak gdy by chciała odpowiedzieć z równy m oży wieniem, lecz jej uwagę rozproszy ł trzask zamy kany ch drzwi w sąsiednim pokoju i oboje zdali sobie sprawę, że nasilające się i słabnące głosy wokół stolika do herbaty umilkły ; nawet światło jakby przy gasło. Po chwili na progu pokoju stanęła pani Hilbery. Patrzy ła na nich z wy czekujący m uśmiechem, jak gdy by specjalnie dla niej rozgry wano tu scenę wy jętą z dramatu młodszego pokolenia. Pani Hilbery by ła kobietą robiącą niezwy kłe wrażenie: miała ponad sześćdziesiąt lat, lecz jej szczupła sy lwetka i blask w oczach świadczy ły o ty m, że przemknęła po powierzchni przeży ty ch lat bez większego dla siebie uszczerbku. Twarz miała drobną, orlą, lecz wszelką ostrość łagodziły duże niebieskie oczy, mądre, a zarazem niewinne, które spozierały na świat z przemożny m pragnieniem, żeby sprawował się godnie, i absolutny m przekonaniem, że może się tak sprawować, jeśli ty lko troszkę się postara. Linie na szerokim czole i wokół ust mogły by świadczy ć o ty m, że zaznała w ży ciu chwil trudny ch i zaskakujący ch, nie zniszczy ły one w niej jednak ufności, nadal więc by ła gotowa każdemu pozwolić nieskończoną ilość razy zaczy nać od nowa, a cały sy stem obdarzy ć kredy tem zaufania. By ła bardzo podobna do ojca i pod pewny mi względami, tak jak on, przy wodziła na my śl świeże powietrze i szerokie przestrzenie młodszego świata. — I jak się panu podobają nasze pamiątki? — zapy tała. Pan Denham wstał, odłoży ł książkę, otworzy ł usta, lecz nic nie powiedział, co Katharine nawet rozbawiło. Pani Hilbery wzięła do ręki odłożony przez niego tomik. — Są takie książki, które ż y j ą — powiedziała z zadumą. — Towarzy szą nam w młodości, potem się z nami starzeją. Lubi pan poezję, panie Denham? Cóż za niedorzeczne py tanie! Rzecz w ty m, że drogi pan Fortescue niemal mnie zamęczy ł. Jest taki elokwentny i taki dowcipny, taki wnikliwy i taki dogłębny, że po pół godziny najchętniej pogasiłaby m wszy stkie światła. Może jednak w ciemnościach rozbły snąłby jeszcze bardziej? Jak uważasz, Katharine? Wy damy kiedy ś przy jęcie w kompletny ch ciemnościach? Musiały by śmy jednak zostawić oświetlone pokoje dla
nudziarzy... Denham wy ciągnął rękę. — Ale my mamy panu jeszcze ty le do pokazania! — zawołała pani Hilbery, nie zwracając na to uwagi. — Książki, obrazy, porcelanę, rękopisy, a nawet fotel, na który m siedziała Maria Stuart, królowa Szkotów, kiedy dostała wiadomość o zabójstwie lorda Darnley a. Muszę się na chwilę położy ć, a Katharine musi zmienić suknię (chociaż ta, którą ma na sobie, jest bardzo piękna), więc jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, że zostanie sam... Kolacja będzie o ósmej. Zgaduję, że napisze pan własny wiersz. Och, jak ja lubię ogień w kominku! Czy ż nasz pokój nie wy gląda uroczo w jego blasku? Wy szła, a im nie pozostało nic innego, jak kontemplować pusty salon w świetle podskakujący ch i chy boczący ch płomieni. — Nasze kochane pamiątki! — zawołała. — Nasze kochane stoły i fotele! Są niczy m starzy przy jaciele... wierni i niemi. O właśnie, Katharine, dziś wieczorem przy chodzi pan Anning, a także goście z Tite Street i Cadogan Square... Pamiętaj, żeby dać do oszklenia portret stry jecznego dziadka. Ciotka Millicent zwróciła mi ostatnio na to uwagę, a wiem, jaką przy krość sprawiłoby mi, gdy by m na swojego ojca miała patrzeć przez pęknięte szkło. Pożegnanie i wy jście przy pominało przedzieranie się przez labiry nt bry lantowo lśniący ch pajęczy n, gdy ż pani Hilbery na każdy m kroku przy pominała sobie coś jeszcze na temat łajdactw ramiarzy lub rozkoszy poezji, aż w pewny m momencie młodemu człowiekowi wy dało się, że go zahipnoty zuje, aby robił to, co chciała na nim wy móc, ponieważ nie potrafił sobie wy obrazić, żeby mogła przy kładać jakąkolwiek wagę do jego obecności. Katharine jednak umożliwiła mu wy jście, za co by ł jej wdzięczny, tak jak młodzi ludzie by wają sobie wdzięczni za zrozumienie.
ROZDZIAŁ II
Młody mężczy zna zatrzasnął drzwi głośniej niż który kolwiek gość tego dnia i ruszy ł żwawo ulicą, wy wijając laską. By ł rad, że opuścił salon, oddy cha rześką mgłą i napoty ka zwy czajny ch przechodniów, który m zależało jedy nie na prawie do swojej części chodnika. My ślał sobie, że gdy by tutaj spotkał pana, panią lub pannę Hilbery, dałby im odczuć swoją wy ższość, ponieważ drażniło go wspomnienie wy dukany ch, niezdarny ch zdań, które nawet tej młodej kobiecie o smutny ch, lecz pełny ch głębokiej ironii oczach nie dały przedsmaku jego siły. Usiłował przy pomnieć sobie słowo w słowo swój wy buch i podświadomie dorzucił ty le znacznie dotkliwszy ch fraz, że złagodził nieco zniecierpliwienie własną porażką. Co jakiś czas boleśnie dźgała go niezaprzeczalna prawda, gdy ż natura nie wy posaży ła go w dar postrzegania własny ch zachowań w różowy ch barwach, lecz dźwięk kroków na chodniku i widok uchy lony ch firanek w kuchniach, jadalniach i salonach, odsłaniający ch z niemą mocą różne sceny z ży cia różny ch ludzi, złagodziły nieco siłę tego przeży cia. Doznanie to przeszło osobliwą zmianę. Zwolnił kroku, zwiesił trochę głowę, a światła latarni raz po raz padały na dziwnie spokojną twarz. Na ty le zatopił się w my ślach, że gdy w pewny m momencie chciał sprawdzić nazwę ulicy, musiała minąć chwila, zanim tę nazwę przeczy tał; gdy doszedł do skrzy żowania, jak ślepiec musiał kilkakrotnie stuknąć laską w krawężnik; a gdy dotarł do stacji metra, zamrugał w jaskrawy m kręgu światła, spojrzał na zegarek, uznał, że jeszcze chwilę woli się pławić w ciemnościach, i pomaszerował dalej. Zaprzątały go te same my śli, które towarzy szy ły mu od początku. Nie przestawał my śleć o ludziach w ty m domu, z którego przed chwilą wy szedł; zamiast jednak przy pominać sobie z dostępną mu dokładnością ich twarze i sformułowania, umy ślnie uciekał od prawdy i dosłowności. Róg ulicy, pokój oświetlony blaskiem kominka, monumentalny kondukt latarni — kto wie, jaki przy padkowy bły sk światła lub kształt nagle odmienił jego my ślenie i kazał mu mruknąć na głos: — Nada się... Tak, Katharine Hilbery się nada... Wy bieram Katharine Hilbery. Kiedy ty lko wy powiedział te słowa, zwolnił kroku, spuścił głowę, utkwił przed sobą wzrok. Przestała go męczy ć tak wcześniej paląca konieczność usprawiedliwienia się, a wszy stkie zmy sły zerwały się niejako z uwięzi, porzuciły wszelki opór bądź przy mus, rzuciły się naprzód i skupiły na czy mś bardziej określony m — na sy lwetce Katharine Hilbery. Zdumiewające, ile z niej teraz potrafiły zaczerpnąć, zwłaszcza wobec miażdżącej kry ty ki, jaką wy głaszał w jej obecności. Jej urok, którego w chwili kontaktu osobistego próbował jej odmówić, jej uroda, charakter i powściągliwość zawładnęły nim teraz bez reszty, choć podczas spotkania nie chciał ich dostrzec; a kiedy, zwy kłą koleją rzeczy, wy czerpał zasoby pamięci, przerzucił się na wy obraźnię. Miał
świadomość, do czego zmierza, bo roztrząsając w my ślach cechy panny Hilbery, przejawiał pewną metodę, jak gdy by stworzony obraz miał mu posłuży ć w określony m celu. Zwiększy ł jej wzrost, przy ciemnił kolor włosów, ale fizy cznie nie musiał wprowadzać zby t wielu zmian. Najśmielej począł sobie z jej umy słem, któremu z sobie ty lko wiadomy ch powodów chciał dodać nieomy lności i wzniosłości, oraz takiej niezależności, że ty lko w obecności Ralpha Denhama porzucał swe wy sokie, szy bkie loty, ponieważ właśnie przy Ralphie wy bredna z początku Katharine zstępowała wreszcie z piedestału i koronowała go swą aprobatą. Te rozkoszne szczegóły i wszy stkie ich konsekwencje mógł jednak rozpracować dopiero w wolnej chwili; najważniejsze, że Katharine Hilbery się nada, na wiele ty godni, może miesięcy. Wy bierając ją, zapewnił sobie coś, czego brak już od dłuższego czasu tworzy ł w jego głowie puste miejsce. Westchnął z saty sfakcją, odzy skał świadomość, gdzie się znajduje, a by ł w pobliżu Knightsbridge, i już niebawem mknął metrem w kierunku Highgate. Chociaż podnosiła go na duchu świadomość nowego, jakże cennego naby tku, nie potrafił odsunąć od siebie znajomy ch my śli, wy woły wany ch przez podmiejskie ulice, mokre krzewy we frontowy ch ogrodach i absurdalne nazwy wy pisane biały mi literami na furtkach. Szedł pod górę, wy pełniając my śli ponury m obrazem domu, do którego się zbliżał, gdzie zastanie sześcioro lub siedmioro rodzeństwa oraz owdowiałą matkę, a może też jakąś ciotkę czy wuja, zasiadający ch do przy krego posiłku pod rzucającą jaskrawy blask lampą. Czy powinien wprowadzić w czy n groźbę, którą dwa ty godnie temu wy cisnęło z niego podobne rodzinne spotkanie — straszliwą groźbę, że jeśli w niedzielę będą przy chodzić goście, to on zje obiad sam w swoim pokoju? Rzut oka na pannę Hilbery upewnił go co do konieczności postawienia na swoim jeszcze tego wieczoru, więc gdy wszedł do środka, a melonik oraz wielgachny parasol upewniły go o obecności wuja Josepha, wy dał dy spozy cje pokojówce i poszedł do siebie na górę. Pokonując kolejne podesty schodów, zauważy ł coś, co rzadko zauważał — coraz bardziej wy tarty dy wan w końcu po prostu zanikł, ściany straciły kolor gdzieniegdzie pod kaskadami wilgoci, gdzie indziej pod zdjęty mi z nich obrazami, tapeta strzępiła się w rogach, a z sufitu odpadł wielki płat ty nku. Sam pokój też by ł bardzo ponury, zwłaszcza o tak nieprzy chy lnej porze. Wy siedziana kanapa w dalszej części wieczoru posłuży mu za łóżko, w jedny m ze stołów kry ła się pralnica, ubrania i buty leżały w rozgardiaszu, porozrzucane wśród książek oznaczony ch pozłacany m herbem uczelni, ściany zdobiły zdjęcia mostów i katedr oraz wielkich, niezby t atrakcy jny ch grup mało elegancko ubrany ch młody ch ludzi, siedzący ch rzędami na kamienny ch schodach. Meble i zasłony wy glądały obskurnie i ohy dnie, nigdzie ani śladu luksusu, czy nawet dobrego gustu, chy ba że za jego przejaw uznać tanie wy dania klasy ki na regale. Jedy ny m przedmiotem naświetlający m charakter właściciela pokoju by ła spora żerdź, umieszczona w oknie, aby wpuścić odrobinę powietrza i słońca, na której kiwał się z boku na bok oswojony i najwy raźniej niedołężny gawron. Ptak, zachęcony skrobaniem za uchem, wskoczy ł Denhamowi na ramię. Ten zapalił piecy k gazowy i usiadł, by z posępną cierpliwością zaczekać na obiad. Siedział tak kilka minut, kiedy mała dziewczy nka wetknęła głowę do pokoju i powiedziała: — Ralph, mama py ta, czy zejdziesz na dół. Wujek Joseph... — Mają mi przy nieść obiad tutaj — odparł wy niośle Ralph, a dziewczy nka wy biegła w takim pośpiechu, że zostawiła niedomknięte drzwi. Odczekał jeszcze kilka minut, w trakcie który ch ani on, ani gawron nie odry wali wzroku od kominka, zaklął pod nosem, zbiegł na dół, ominął pokojówkę, po czy m naszy kował sobie kromkę chleba z wędliną. W tej samej chwili drzwi do jadalni otworzy ły się z impetem i ktoś zawołał: „Ralph!”. On jednak zlekceważy ł ten głos i ruszy ł na górę z talerzem. Postawił go na fotelu przed sobą i łapczy wie zjadł kanapkę, trochę ze względu na wzburzenie, a trochę na głód. A więc matka nie uznała za stosowne szanować jego żądań, przestano się z nim w rodzinie liczy ć, posy łano po niego i traktowano go jak dziecko. Z rosnący m
poczuciem krzy wdy dostrzegł, że wszy stkie jego posunięcia, poczy nając od otwarcia drzwi do swojego pokoju, wy nikają z chęci wy rwania się ze szponów rodziny. Zgodnie z obowiązujący m zwy czajem powinien siedzieć na dole w salonie i opowiadać o swoich popołudniowy ch poczy naniach lub wy słuchiwać opowieści o popołudniowy ch poczy naniach inny ch członków rodziny. Wszy stko musiał sobie wy walczy ć — pokój, piecy k, fotel; nawet tego nieszczęsnego ptaka, na wpół pozbawionego piór, z jedną nogą okaleczoną przez kota, uratował wbrew sprzeciwom rodziny. Czuł jednak, że ich największą niechęć budzi jego pragnienie odosobnienia. Jedzenie obiadu w samotności lub samotne spędzanie czasu po obiedzie by ło oznaką jawnego buntu, który zwalczano wszelką możliwą bronią, od podstępów po błagania. Czego nie znosił najbardziej — obłudy czy łez? Tak czy inaczej, nie mogli go obrabować z jego własny ch my śli, nie mogli zmusić do opowieści, gdzie by ł i z kim się widział. To jego sprawa, tak, doprawdy, oto krok we właściwy m kierunku, toteż gdy Ralph zapalił fajkę i pokroił resztki posiłku gawronowi, uspokoił nadmierną iry tację i usiadł, żeby przemy śleć swoje perspekty wy. Zwłaszcza ten dzień stanowił krok we właściwy m kierunku, bo spełniał się jego plan, żeby poznawać ludzi spoza kręgu rodziny, nauczy ć się tej jesieni niemieckiego i zacząć recenzować książki z zakresu prawa dla „Przeglądu Kry ty cznego” pana Hilbery ’ego. Od dziecka zawsze planował, albowiem bieda i fakt, że by ł najstarszy m sy nem w dużej rodzinie, wy mogły na nim przekonanie, że wiosna i lato, jesień i zima to kolejne odsłony długofalowej kampanii. Chociaż by ł jeszcze przed trzy dziestką, nawy k wiecznego przewidy wania nakreślił mu nad brwiami dwa półkola, które już zaczy nały się zamieniać w zmarszczki. Zamiast jednak zasiąść do my ślenia, wstał, wy jął kartonik z wy pisany m wielkimi literami PRECZ i powiesił go na klamce. Następnie zastrugał ołówek, zapalił lampę do czy tania i otworzy ł książkę. Ale nadal wahał się, czy usiąść. Podrapał gawrona i podszedł do okna; rozsunął zasłony, wy jrzał na miasto, które rozpościerało się w dole, mgliście rozświetlone. Spojrzał ponad oparami w kierunku Chelsea, przez chwilę wpatry wał się w tę stronę, po czy m wrócił na fotel. Jednakże gąszcz uczonej rozprawy na temat deliktów nie otulił go szczelnie. Przez karty książki zobaczy ł opustoszały i przestronny salon, usły szał ciche głosy, dojrzał sy lwetki kobiet, poczuł nawet zapach cedrowego drewna płonącego na palenisku. Rozluźnił napiętą uwagę i jakby wy puścił z siebie to, co wcześniej nieświadomie wchłonął. Przy pomniały mu się dokładnie słowa pana Fortescue na temat Manchesteru i rosnąca emfaza, z jaką je wy powiadał, i zaczął powtarzać to, co pan Fortescue powiedział o Manchesterze, naśladując pisarza. Następnie zaczął błądzić my ślami po domu i zastanawiać się, czy są tam inne pokoje takie jak ten salon, po czy m nasunęła mu się błaha my śl, jak piękna musi by ć łazienka i jak sielankowo pły nie ży cie ty ch dobrze ułożony ch ludzi, którzy niewątpliwie wciąż siedzą w ty m samy m pokoju, ty le że w inny ch strojach, a wśród nich mały pan Anning i ciotka, której przeszkadzałoby pęknięte szkło na portrecie ojca. Panna Hilbery zmieniła suknię („chociaż ta, którą miała na sobie, jest piękna”, jak wy raziła się jej matka) i rozmawia o książkach z panem Anningiem, mężczy zną dobrze po czterdziestce, w dodatku ły sy m. By ło tam tak spokojnie i przestronnie, że ogarnął go wielki spokój: rozluźnił mięśnie, książka wy padła mu z rąk, a on zapomniał, że mijają kolejne minuty z godziny jego pracy. Ocknął się na dźwięk skrzy pienia schodów. Podskoczy ł z poczuciem winy, zmarszczy ł czoło i wtopił wzrok w pięćdziesiątą szóstą stronę książki. Kroki zatrzy mały się pod jego drzwiami, Ralph zatem wiedział, że ktokolwiek przy szedł, zastanawia się nad wy wieszką i nad ty m, czy uszanować zawarte na niej żądanie. Roztropność nakazy wała mu siedzieć bez ruchu we władczy m milczeniu, gdy ż żaden zwy czaj nie zakorzeni się w rodzinie, jeżeli przez pierwsze półrocze jego obowiązy wania każdego, kto go naruszy, nie spotka sroga kara. Ralph jednak poczuł wy raźnie, że bardzo pragnie, by mu przeszkodzono, przeży ł więc wy raźne rozczarowanie, sły sząc skrzy p kroków niżej na schodach, jak gdy by gość postanowił się jednak oddalić. Wstał, otworzy ł drzwi z
nadmierną gwałtownością i czekał na podeście. Ktoś w ty m samy m momencie zatrzy mał się na półpiętrze. — Ralph? — odezwał się py tająco kobiecy głos. — Joan? — Przy szłam na górę, ale przeczy tałam wy wieszkę. — No cóż, wejdź w takim razie. Ukry ł swoje pragnienie pod najbardziej gburliwy m tonem, na jaki potrafił się zdoby ć. Joan weszła, lecz stojąc z ręką wspartą na kominku, wy raźnie dała do zrozumienia, że przy szła tu w ściśle określony m celu, a wy pełniwszy go, odejdzie. By ła starsza od Ralpha o trzy czy cztery lata. Twarz miała okrągłą, ale podniszczoną, wy rażającą owo pełne tolerancji, lecz niespokojne poczucie humoru, które stanowi specjalny atry but starszy ch sióstr w duży ch rodzinach. Sy mpaty czne piwne oczy by ły podobne do oczu Ralpha, wy jąwszy ich wy raz, bo on zawsze patrzy ł wprost i w skupieniu na jeden obiekt, ty mczasem ona miała zwy czaj oglądać wszy stko z różny ch punktów widzenia. Ten nawy k jakby zwiększał różnicę wieku między nimi. Przez chwilę zatrzy mała wzrok na gawronie, po czy m powiedziała bez żadnego wstępu: — Chodzi o Charlesa i propozy cję wuja Johna. Mama wzięła mnie na rozmowę. Twierdzi, że po ty m semestrze nie ma już z czego za niego płacić. Powiedziała, że będzie musiała wy stąpić o kredy t. — To nieprawda — sprzeciwił się Ralph. — Też tak sądzę. Ale kiedy jej to mówię, nie wierzy mi. Ralph, który umiał przewidzieć, że ta rodzinna narada potrwa dłuższą chwilę, przy sunął siostrze fotel i sam usiadł. — Nie przeszkadzam? — zapy tała siostra. Ralph pokręcił głową. Przez chwilę milczeli. Zmarszczki nad oczami ułoży ły się im obojgu w półkola. — Ona nie rozumie, że trzeba ry zy kować — odezwał się w końcu. — Podejrzewam, że podjęłaby ry zy ko, gdy by wiedziała, że Charles potrafi to wy korzy stać. — Przecież chłopak ma głowę na karku, prawda? — rzucił Ralph. Przy brał nieco zadziorny ton, który podsunął siostrze my śl, że jakieś osobiste zmartwienie każe mu zająć takie stanowisko. Zastanowiła się, co to takiego, ale zaraz się opamiętała i przy znała mu rację. — Pod pewny mi względami jest jednak straszliwie opóźniony, w porównaniu z tobą w jego wieku. I nastręcza trudności w domu. Każe Molly harować na siebie. Ralph wy dał dźwięk bagatelizujący ten argument. Joan widziała wy raźnie, że zastała brata w przekorny m nastroju, będzie więc negował każde słowo matki. Najlepszy dowód, że wy raził się o niej per ona. Westchnęła bezwiednie, co zdenerwowało Ralpha, który wy krzy knął poiry towany : — Dosy ć niefortunny to krok, żeby wy py chać siedemnastolatka do biura. — Nikt go nie chce wy py chać do biura — sprostowała. Ona też zaczęła się denerwować. Pół dnia omawiała z matką nudne szczegóły wy kształcenia i wy datków domowy ch, a teraz przy szła do brata po pomoc, z irracjonalną nadzieją, że ją wesprze, bo całe popołudnie gdzieś bawił, choć nie wiedziała gdzie i nie miała zamiaru dopy ty wać. Ralph lubił siostrę, a widząc jej iry tację, pomy ślał, jakie to niesprawiedliwe, że na jej barki złożono taki ciężar. — Prawda jest taka — zauważy ł ponuro — że to ja powinienem by ł przy jąć propozy cję wuja Johna. Teraz zarabiałby m sześćset funtów rocznie.
— Ani przez chwilę nie miałam tego na my śli — wy paliła Joan, żałując swojej iry tacji. — Według mnie trzeba się zastanowić, czy nie mogliby śmy jakoś ograniczy ć wy datków. — Mniejszy dom? — Może zwolnić trochę służby. Ani brat, ani siostra nie mówili tego z większy m przekonaniem, a Ralph, zastanowiwszy się chwilę nad skutkami proponowany ch reform skromnego rodzinnego budżetu, oznajmił bardzo stanowczo: — Nie ma mowy. Nie by ło mowy, żeby Joan brała na siebie więcej prac domowy ch. Nie, on musi wziąć trud ich sy tuacji na siebie, przecież jego rodzina ma takie samo prawo do osiągnięcia znamienitości jak inne rodziny, chociażby jak państwo Hilbery. Wierzy ł w duchu i dość buńczucznie, nie umiał bowiem udowodnić, że i jego rodzina ma w sobie coś nadzwy czajnego. — Skoro matka nie chce ry zy kować... — Nie możesz oczekiwać, że znów zacznie wy przedawać majątek. — Powinna spojrzeć na to jak na inwesty cję. Jeśli jednak nie zechce, musimy znaleźć inny sposób. W ty m sformułowaniu kry ła się groźba, którą Joan zrozumiała bez py tania. W trakcie swojej kariery zawodowej, trwającej już sześć czy siedem lat, Ralph zaoszczędził jakieś trzy sta, cztery sta funtów. Ponieważ dorobił się tej sumki nie bez poświęceń, Joan nie mogła się nadziwić, że uży wał jej do gry, do kupna i sprzedaży akcji, czasem na ty m zy skując, czasem tracąc, ale zawsze narażając się na utratę wszy stkiego co do pensa w jeden katastrofalny dzień. Mimo ty ch my śli ty m bardziej go kochała za dziwną kombinację spartańskiej ascezy z czy mś, co zdawało jej się romanty czny m, ale i dziecinny m kapry sem. Ralph obchodził ją bardziej niż ktokolwiek na świecie, dlatego często podczas takich finansowy ch narad, mimo ich powagi, wy łączała się, by rozmy ślać nad jakąś kolejną cechą jego charakteru. — Moim zdaniem głupotą z twojej strony by łoby ry zy kować pieniądze na naszego biednego Charlesa — zauważy ła. — Chociaż go kocham, nie wy daje mi się szczególnie by stry... Poza ty m dlaczego ty miałby ś się poświęcać? — Moja droga Joan — zawołał Ralph i przeciągnął się w geście zniecierpliwienia. — Nie widzisz, że wszy scy musimy się poświęcać? Czy jest sens temu zaprzeczać? Po co z ty m wojować? Zawsze tak by ło i zawsze tak będzie. Nie mamy pieniędzy i nigdy nie będziemy ich mieli. Przez całe ży cie, aż do śmierci, dzień w dzień będziemy chodzili w ty m kieracie, aż pomrzemy, wy niszczeni, tak samo zresztą większość ludzi. Joan spojrzała na niego, otworzy ła usta, jakby chciała coś powiedzieć, i znów je zamknęła. Po czy m zapy tała z wahaniem w głosie: — Ralph, nie jesteś szczęśliwy ? — Nie. A ty ? Może zresztą jestem, tak jak większość ludzi. Bóg raczy wiedzieć. Bo czy m jest szczęście? Mimo ponurej iry tacji uśmiechnął się do niej nieznacznie. Ona jak zwy kle popatrzy ła na niego, jakby waży ła w my ślach obie możliwości przed podjęciem decy zji. — Szczęście... — powiedziała wolno i dość enigmaty cznie, delektując się ty m słowem, po czy m urwała. Milczała dłuższą chwilę, jak gdy by rozważała szczęście ze wszy stkich stron. — By ła tu dziś Hilda — zmieniła nagle temat, jakby nie padło między nimi słowo szczęście. — Przy szła z Bobbiem. Wy rósł na dużego, pięknego chłopca. Z rozbawieniem podbarwiony m ironią Ralph zauważy ł, że siostra zaraz umknie przed ty m niebezpieczny m podejściem do spraw osobisty ch ku tematom ogólny m i rodzinny m. Niemniej przy szło mu do głowy, że to z nią jedną z całej rodziny może w ogóle rozmawiać o szczęściu,
chociaż na ten temat mógł by ł rozmawiać z panną Hilbery podczas pierwszego spotkania. Spojrzał kry ty czny m okiem na Joan. Jaka szkoda, że wy gląda tak prowincjonalnie w tej zielonej sukni pod szy ję ze spłowiałą lamówką, taka cierpliwa, nieledwie zrezy gnowana. Zapragnął opowiedzieć jej o Hilbery ch, żeby ich pognębić, bo w tej miniaturowej bitwie, która często wy bucha między dwoma szy bko po sobie następujący mi wrażeniami, ży cie Hilbery ch przewy ższało jego zdaniem ży cie Denhamów, dlatego chciał sam siebie zapewnić, że pod jakimś względem Joan bije na głowę pannę Hilbery. Powinien by ł wy czuć, że jego siostra przewy ższa pannę Hilbery pod względem ory ginalności i temperamentu, odniósł jednak wrażenie, że Katharine odznacza się wielką ży wością i opanowaniem, na daną chwilę nie potrafił jednak znaleźć żadnej korzy ści z faktu, że jego biedna Joan jest wnuczką sklepikarza, ani z tego, że sama zarabia na ży cie. Chociaż miał absolutne przekonanie o wy jątkowości swojej rodziny, przy tłaczała go wszechobecna w jej ży ciu posępność i obskurność. — Porozmawiasz z mamą? — zapy tała Joan. — Wiesz, tę sprawę trzeba tak czy inaczej rozstrzy gnąć. Charles musi napisać do wuja Johna, czy się tam wy bierze. Ralph westchnął ze zniecierpliwieniem. — To chy ba nie ma większego znaczenia — zawołał. — Na dłuższą metę Charles i tak jest skazany na nędzę. Joan lekko się zarumieniła. — Dobrze wiesz, że gadasz głupstwa — upomniała brata. — Nic w ty m złego, że ktoś sam zarabia na ży cie. Ja jestem bardzo zadowolona z tego, że na siebie zarabiam. Ralph ucieszy ł się, że siostra tak my śli, i miał nadzieję, że tak będzie nadal, ale przekornie mówił dalej: — A może po prostu zapomniałaś, jak można cieszy ć się ży ciem? Nigdy nie masz czasu na nic ciekawego... — Na przy kład? — Spacery, muzy kę, książki, spotkania z ciekawy mi ludźmi. Nigdy nie zajmujesz się sprawami godny mi uwagi, podobnie zresztą jak ja. — Zawsze uważałam, że mógłby ś bardziej zadbać o ten pokój — wy tknęła mu. — Czy to ważne, jak wy gląda mój pokój, skoro tracę najlepsze lata ży cia na sporządzanie aktów prawny ch w kancelarii? — Jeszcze dwa dni temu twierdziłeś, że prawo bardzo cię interesuje. — Owszem, jeżeli kogoś stać na to, żeby je dobrze poznać. (— Herbert dopiero teraz się kładzie — wtrąciła Joan, kiedy drzwi na podeście zamknęły się z głośny m hukiem. — A potem rano nie może wstać). Ralph wzniósł oczy do sufitu, zacisnął usta. Dlaczego ta Joan ani na chwilę nie potrafi się oderwać od drobiazgów domowego ży cia? Wy dało mu się, że coraz bardziej pozwala się im omotać, coraz rzadziej i na coraz krócej wy ry wa się gdzieś w świat, chociaż ma dopiero trzy dzieści trzy lata. — Chadzasz w ogóle w gości? — natarł na nią. — Najczęściej nie mam czasu. Dlaczego py tasz? — Dlatego że dobrze by ci zrobiły nowe znajomości. — Biedny Ralph! — zawołała nieoczekiwanie Joan z uśmiechem. — Uważasz, że twoja siostrzy czka się starzeje i robi nudna, co? — Nic podobnego — zaperzy ł się, lecz spłonął przy ty m rumieńcem. — Ale prowadzisz pieskie ży cie, Joan. Albo pracujesz w biurze, albo się o nas zamartwiasz. A ja, niestety, niewiele ci pomagam. Joan wstała i przez chwilę rozcierała dłonie, najwy raźniej zastanawiając się, czy dodać coś
jeszcze. Brata i siostrę połączy ło teraz poczucie wielkiej bliskości, a półkola nad ich brwiami znikły. Nie, żadne z nich nie miało już drugiemu nic do powiedzenia. Joan pogłaskała brata w przelocie po głowie, mruknęła dobranoc i wy szła z pokoju. Przez parę minut po jej wy jściu Ralph leżał spokojnie, z ręką pod głową, lecz jego wzrok zasnuły my śli, a zmarszczka wróciła na czoło, bo minęło przy jemne wrażenie towarzy stwa i odwiecznej sy mpatii i znów został sam ze swoimi my ślami. Po pewny m czasie otworzy ł książkę i zatonął w lekturze, popatrując na zegarek, jak gdy by wy znaczy ł sobie czas na wy konanie pewnego zadania. Raz na jakiś czas dobiegały go głosy domowników, trzask zamy kany ch drzwi do pokojów, co świadczy ło o ty m, że wszy stkie komórki domu, na którego szczy cie się znajdował, są zamieszkane. Z wy biciem północy zamknął książkę i zszedł ze świecą na parter, żeby sprawdzić, czy pogaszono wszy stkie światła i pozamy kano drzwi. Obszedł cały ten zuży ty, wy służony dom, sprawiając wrażenie, jakby jego mieszkańcy wchłonęli cały luksus i dostatek aż do granic przy zwoitości, a nocą, kiedy nie by ło tu ży cia, zewsząd wy zierały ogołocone miejsca i szpetota. Katharine Hilbery, pomy ślał sobie, z pewnością bezceremonialnie by się z nim rozprawiła.
ROZDZIAŁ III
Denham zarzucił Katharine Hilbery przy należność do jednego z najznamienitszy ch rodów w Anglii i zaiste gdy by ktoś zadał sobie trud i zajrzał do herbarza szlacheckiego Galtona, przekonałby się, że stwierdzenie to nie bardzo odbiegało od prawdy. Alardy ce’owie, Hilbery ’owie, Millingtonowie i Otway owie stanowią dowód na to, że intelekt to predy spozy cja, którą można przerzucać właściwie w nieskończoność od jednego członka danej grupy do drugiego z niemal absolutną pewnością, że dziewięciu na dziesięciu członków tego uprzy wilejowanego klanu bezpiecznie złapie i zatrzy ma ów cenny dar. Latami przez jej rodzinę przewijali się znakomici sędziowie i admirałowie, adwokaci i urzędnicy państwowi, dopóki ży zna gleba nie wy dała najrzadszego kwiatu, jakim może się poszczy cić którakolwiek rodzina — wielkiego pisarza, poety nad poetami, niejakiego Richarda Alardy ce’a; a gdy już go zrodziła, familia znów dowiodła swoich niesły chany ch cnót, dalej nieprzerwanie wy dając na świat wy bitne osobistości. Członkowie tego rodu żeglowali z Sir Johnem Franklinem do bieguna północnego i pod wodzą Havelocka brali udział w wy zwoleniu Lakhnau, a nawet jeśli nie by li latarniami morskimi wzniesiony mi na skale, które wy ty czały by szlak całemu pokoleniu, to służy li przy najmniej za niestrudzone, uży teczne świece, oświetlające zwy kłe komnaty codziennego ży cia. Gdziekolwiek spojrzeć, w każdej profesji znalazłby się jakiś Warburton, Alardy ce, Millington lub Hilbery, cieszący się autory tetem lub zaszczy tami. Można by doprawdy rzec, iż w obecny m stanie społeczeństwa angielskiego nie trzeba zby tnich przy miotów, jeśli się posiada znane nazwisko, by od razu zy skać pozy cję, na której łatwiej jest by ć kimś wy bitny m niż nieznany m. Doty czy to sy nów, lecz również córki, nawet w dziewiętnasty m wieku, mogą stać się osobami wpły wowy mi — w filantropii lub pedagogice, jeśli pozostały stary mi pannami, bądź jako żony wy bitny ch mężów, jeśli wstąpiły w związek małżeński. Wprawdzie w rodzie Alardy ce’ów znalazło się kilka ubolewania godny ch wy jątków od tej reguły, co świadczy o ty m, że młodsi sy nowie z dobry ch domów szy bciej schodzą na manowce niż dzieci przeciętny ch rodziców, jak gdy by znajdowali w ty m ulgę. Na ogół jednak w pierwszy ch latach dwudziestego wieku Alardy ce’owie oraz ich krewni utrzy my wali się wy soko nad powierzchnią. Trafiali na szczy ty swoich profesji, przy nazwisku wpisy wali ty tuły, zasiadali w eleganckich gabinetach urzędów państwowy ch, obsługiwani przez osobiste sekretarki, pisali poważne książki w ciemny ch okładkach, publikowane przez wy dawnictwa dwóch wielkich uniwersy tetów, a jeśli ktoś z nich umarł, to istnieje duża szansa, że ktoś inny z rodziny pisze jego biografię. W ty m przy padku źródło nobilitacji stanowił oczy wiście wielki poeta, dlatego jego bezpośredni potomkowie pławili się w większy m blasku niż boczne odnogi rodu. Pani Hilbery,
korzy stając z przy wileju jedy nego dziecka poety, została głową rodu w wy miarze duchowy m, a jej córka Katharine cieszy ła się najwy ższą esty mą wśród kuzy nów i powinowaty ch, ty m bardziej że sama również by ła jedy naczką. Alardy ce’owie żenili się z osobami spoza rodziny, lecz też w obrębie swojego klanu, mieli zwy kle liczne potomstwo i zwy kli odwiedzać się regularnie w domach, by wspólnie jadać posiłki i spędzać uroczy stości rodzinne, które nabrały na poły sakralnego charakteru, toteż obchodzono je tak regularnie jak święta i posty w Kościele. W miniony ch czasach pani Hilbery znała wszy stkich poetów, powieściopisarzy, piękne kobiety i wy bitny ch mężczy zn swojej epoki. Ponieważ jednak wy marli lub usunęli się w samotność, spowici zniedołężniałą chwałą, otworzy ła dom jako miejsce spotkań dla swoich krewny ch, w który ch gronie mogła ubolewać nad przemijaniem wielkiego wieku dziewiętnastego, kiedy to każda dziedzina literatury i sztuki by ła w Anglii reprezentowana przez kilka znakomity ch nazwisk. „Gdzie ich następcy ?” — py tała, z lubością roztrząsając brak poetów, malarzy lub powieściopisarzy wielkiego kalibru w obecnej dobie, zwłaszcza gdy wpadała o zmierzchu w nastrój dobrotliwy ch wspomnień, z którego, gdy by zaszła taka potrzeba, trudno by ją by ło wy rwać. Daleka by ła jednak od głoszenia niższości młodszego pokolenia. Chętnie zapraszała młody ch ludzi, opowiadała im różne historie, obdarowy wała suwerenami, lodami i dobrą radą, po czy m snuła wokół nich romanty czne opowieści, na ogół znacznie odbiegające od prawdy. Odkąd Katharine zaczęła cokolwiek pojmować, świadomość jej dobrego urodzenia wsączała się w nią z wielu źródeł. W pokoju dziecinny m nad kominkiem wisiała fotografia nagrobka jej dziadka w Zakątku Poetów i kiedy ś, w chwili niezwy kle dorosły ch zwierzeń, które odciskają się jakże wy raźnie w umy śle dziecka, dowiedziała się, że pochowano go tam, ponieważ by ł „zacny m i znamienity m człowiekiem”. Później, w którąś rocznicę śmierci dziadka, matka powiozła ją we mgle jednokonką i wręczy ła jej dużą wiązankę kolorowy ch, pięknie pachnący ch kwiatów, żeby położy ła ją na grobie. Świece w kościele, śpiew i dudniące organy, pomy ślała wtedy, wy sławiały jego cześć. Wielokrotnie sprowadzano ją z góry do salonu, żeby pobłogosławił ją jakiś straszliwie dy sty ngowany starszy pan, który zawsze — co dostrzegała nawet jako dziecko — siedział na osobności, w fotelu ojca, pogrążał się w skupieniu, ściskał laskę i w niczy m nie przy pominał zwy kłego gościa, podobnie jak jej ojciec, podekscy towany i układny, również zachowujący się nienaturalnie. Ci przerażający starcy pory wali ją w ramiona, zaglądali głęboko w oczy, po czy m udzielali błogosławieństwa i zalecali, żeby się starała i by ła grzeczna, albo dopatry wali się w jej ry sach podobieństwa do Richarda w dzieciństwie. Wtedy matka chwy tała ją żarliwie w objęcia, a potem odsy łała do pokoju dziecinnego, bardzo dumną, bogatszą o zagadkowe poczucie czegoś ważnego i niewy jaśnionego, co z czasem stopniowo się przed nią odsłoniło. Zawsze przy chodzili goście — wujowie, ciotki i kuzy ni „z Indii” — który ch trzeba by ło szanować już przez wzgląd na pokrewieństwo, a także przedstawiciele owej osamotnionej, onieśmielającej klasy, który ch rodzice kazali jej „zapamiętać na całe ży cie”. Dzięki temu, a także dzięki nieustanny m opowieściom o sławny ch ludziach i ich dziełach jej najwcześniejsza wizja świata zawierała krąg dostojny ch osób, noszący ch takie nazwiska, jak Shakespeare, Milton, Wordsworth, Shelley i tak dalej, które z jakiegoś powodu by ły bardziej spokrewnione z Hilbery mi niż z inny mi ludźmi. Wy znaczały one granice jej widzenia świata i odgry wały niebagatelną rolę w ustaleniu przez nią skali dobra i zła w codzienny m ży ciu. Wcale się nie dziwiła, że pochodzi od jednego z ty ch bogów, raczej czerpała z tego saty sfakcję, aż do czasu, kiedy po latach uznała przy wileje swego stanu za oczy wiste, dzięki czemu objawiły się też jego wady. Może to jednak przy kre, nie otrzy mać w spadku ziemi, lecz ty lko dziedzictwo natury duchowej i intelektualnej, może nieodwołalne posiadanie wielkiego przodka naraża na rozczarowanie ty ch, którzy odważą się z nim porównać. Skoro bowiem to dziedzictwo tak wspaniale rozkwitło, można się by ło teraz
spodziewać stałego rozwoju dobra we wszy stkich pędach, na zielonej łody dze i wśród liści. Z ty ch oraz inny ch powodów Katharine chwilami popadała w przy gnębienie. Chwalebna przeszłość, w której mężczy źni i kobiety mieli takie zdumiewające osiągnięcia, zby tnio ciąży ła na teraźniejszości i zby t często ją przy tłaczała, nie mogła zatem stanowić zachęty dla osoby zmuszonej ekspery mentować z własny m ży ciem w momencie, kiedy nadszedł kres wielkiego stulecia. Ciągnęło ją do roztrząsania powy ższy ch spraw częściej, niżby się można spodziewać, po pierwsze dlatego, że jej matka by ła w nich głęboko zatopiona, a po wtóre dlatego, że większość czasu spędzała w wy obraźni ze zmarły mi, bowiem pomagała matce pisać biografię wielkiego poety. Kiedy miała siedemnaście czy osiemnaście lat — czy li mniej więcej dziesięć lat temu — matka entuzjasty cznie oznajmiła, że skoro teraz Katharine może jej pomóc, biografia już niebawem trafi do druku. W czasopismach literackich ukazały się zapowiedzi, toteż przez jakiś czas Katharine pracowała z poczuciem wielkiej dumy i wagi przedsięwzięcia. Ostatnio jednak odnosiła wrażenie, że zupełnie nie posuwają się naprzód, co dręczy ło ją, ponieważ nikt z najbardziej bodaj znikomy m oby ciem literackim nie śmiałby wątpić, iż dy sponują materiałami na jedną z najważniejszy ch biografii, jakie kiedy kolwiek napisano. Półki i pudła pęczniały od cenny ch dokumentów. W żółty ch rulonach gęsto zapisanego rękopisu leżały zwinięte najbardziej osobiste historie najciekawszy ch ludzi. Ponadto pani Hilbery miała w głowie jasną wizję czasu, który pozostał ży jący m, i umiała nadać stary m słowom takie bły ski i emocje, jakby oblekała je ciałem. Miała lekkie pióro, toteż codziennie rano tworzy ła jedną stronę z taką naturalnością, z jaką śpiewa drozd, lecz mimo tego wszy stkiego, ty ch natchnień i ponagleń, wsparty ch nabożną chęcią dokończenia dzieła, książka nadal nie została napisana. Choć papiery się piętrzy ły, dzieło stało w miejscu, a w chwilach przy gnębienia w Katharine dochodziły do głosu wątpliwości, czy kiedy kolwiek stworzą coś, co będzie się nadawało do przedstawienia czy telnikom. W czy m leżała trudność? Niestety, nie w materiałach ani w ambicjach, lecz w czy mś znacznie głębszy m, mianowicie w jej braku zdolności, a nade wszy stko w temperamencie matki. Katharine obliczy ła, że nie widziała, aby matka kiedy kolwiek pisała dłużej niż przez dziesięć minut. Pomy sły zwy kle przy chodziły jej do głowy w ruchu. Lubiła krąży ć po pokoju z miotełką w ręce, nachy lała się, zatopiona w my ślach i marzeniach, żeby odkurzy ć grzbiety i tak już bły szczący ch książek. Nagle przy chodził jej do głowy właściwy zwrot lub objawiał się wnikliwy punkt widzenia, a wtedy rzucała miotełkę i pisała w ekstazie, wstrzy mując niemal oddech, przez kilka chwil; zaraz jednak nastrój chwili mijał, a wtedy odnajdy wała miotełkę i wracała do odkurzania stary ch książek. Te chwilowe inspiracje nigdy nie wy palały się stopniowo, lecz migotały nad ogromną przestrzenią tematu kapry śnie niczy m błędny ognik, oświetlając a to jeden aspekt, a to drugi. Katharine nic więcej nie mogła zrobić, jak ty lko utrzy my wać ład w stronicach rękopisu matki, ale uporządkowanie ich tak, żeby szesnasty rok ży cia Richarda Alardy ce’a następował po piętnasty m, już przekraczało jej możliwości. Mimo to stronice by ły niezwy kle bły skotliwe, szlachetnie sformułowane, celne niczy m piorun, i sprawiały, że zmarli tłumnie zaludniali pokój. Czy tane w kółko, przy prawiały Katharine o zawrót głowy i stawiały rozpaczliwe py tanie o to, co ona ma z nimi zrobić. Matka nie by ła niestety w stanie stawić czoła drasty czny m dy lematom, co zachować, a co wy rzucić. Nie umiała zdecy dować, w jakim stopniu czy telnicy winni poznać prawdę o separacji poety z żoną. Szkicowała różne wersje, lecz potem wszy stkie fragmenty tak jej się podobały, że nie umiała zrezy gnować z żadnego z nich. Książka jednak musiała powstać. Obie czuły, że ciąży na nich obowiązek wobec świata, który to obowiązek Katharine pojmowała znacznie szerzej, ponieważ gdy by nie udźwignęły we dwie ciężaru stworzenia tej książki, oznaczałoby to, że nie mają prawa do swojej uprzy wilejowanej pozy cji. Ich zy ski z każdy m rokiem by ły by coraz mniej zasłużone. Ponadto
należało ustalić ponad wszelką wątpliwość, że dziadek by ł bardzo wy bitny m człowiekiem. Kiedy Katharine miała dwadzieścia siedem lat, takie my śli zaprzątały ją na co dzień. Maszerowały jej przez głowę, kiedy rano siadała naprzeciwko matki przy stole zawalony m stosami stary ch listów, dobrze zaopatrzony m w ołówki, noży czki, butelki kleju, gumki recepturki, duże koperty oraz inne przy bory niezbędne do tworzenia książek. Tuż przed wizy tą Ralpha Denhama Katharine postanowiła narzucić żelazne zasady nawy kom literackim matki. Obie miały codziennie o dziesiątej zasiadać przy stołach, mając przed sobą wy mieciony do czy sta ranek pełen wolny ch, samotny ch godzin. Miały nie odry wać oczu od papieru i nie ulegać pokusom rozmowy, co najwy żej z wy biciem każdej godziny skorzy stać dla relaksu z dziesięciominutowej przerwy. Gdy by przez rok stosować takie zasady, wy liczy ła na papierze, książka z pewnością powstanie. Przedstawiła swój plan matce z przeświadczeniem, że zasadnicza część pracy jest już wy konana. Pani Hilbery przeczy tała konspekt bardzo uważnie. Klasnęła w ręce i zawołała z entuzjazmem: — Brawo, Katharine! Ależ ty masz głowę na karku! Teraz będę trzy mała nasz plan przed sobą, codziennie będę odhaczała w kalendarzy ku kolejny dzień, a ostatniego... niech pomy ślę, jak uczcimy ostatni dzień? Gdy by nie wy padał w zimie, mogły by śmy wy brać się na wy cieczkę do Włoch. Podobno Szwajcaria prezentuje się pięknie w śniegu, ty le że jest tam zimno. Ale, jak mówisz, najważniejsze, żeby skończy ć tę książkę. Niech się zastanowię... Stan rzeczy, który odkry ły po uporządkowaniu rękopisów przez Katharine, pokrzepił ich serca, zwłaszcza że przecież same także podjęły postanowienie poprawy. Przede wszy stkim znalazły wielki wy bór imponujący ch akapitów, które stanowiły by świetny początek biografii; wiele z nich, wprawdzie niedokończony ch, by ło niczy m łuki triumfalne stojące na jednej nodze, lecz pani Hilbery stwierdziła, że gdy by się postarała, mogłaby je w dziesięć minut uzupełnić. Dalej trafiły na opis starego domu Alardy ce’ów, lub raczej wiosny w hrabstwie Suffolk, pięknie napisany, aczkolwiek niezby t istotny dla opowiadanej historii. Niemniej Katharine zebrała cały szereg nazwisk i dat, toteż poeta mógł szczęśliwie przy jść na świat i bez dalszy ch przeszkód osiągnął dziewiąty rok ży cia. Następnie pani Hilbery zapragnęła ze względów uczuciowy ch wprowadzić wspomnienia pewnej bardzo elokwentnej starszej pani, wy chowanej w tej samej wiosce, lecz Katharine zdecy dowała, że należy te fragmenty usunąć. Warto by łoby wprowadzić w ty m miejscu szkic o współczesnej poezji autorstwa pana Hilbery ’ego, lapidarny, uczony, całkiem odbiegający od reszty, lecz pani Hilbery uznała, że jest zby t oschły, przez co czy telnik poczuje się jak pilna uczennica w sali wy kładowej, a to kłóciło się z charakterem jej ojca. Szkic odłożono na bok. Teraz nastąpił okres wczesnej dorosłości, w który m rozmaite pory wy serca należało odsłonić bądź ukry ć; pani Hilbery znów nie mogła się zdecy dować, zatem gruby rękopis został odłożony na półkę do przemy ślenia. Kilka kolejny ch lat w ogóle pominęły, bo pani Hilbery z jakiegoś powodu uważała ten okres za całkowicie odstręczający, wolała się więc skupić na własny ch wspomnieniach z dzieciństwa. Właśnie wtedy książka wy dała się Katharine obłąkańczy m tańcem błędny ch ogników, bez formy i ciągłości, pozbawiona nawet spójności i jakiejkolwiek próby stworzenia narracji. Znalazło się tu dwadzieścia stron na temat upodobania dziadka do kapeluszy, esej o współczesnej porcelanie, długi opis całodziennej wy prawy latem na wieś, podczas której spóźnili się na pociąg, a także wy ry wkowe opisy różny ch znany ch ludzi, częściowo fikcy jny ch, a częściowo autenty czny ch. Czekały ponadto ty siące listów, mnóstwo wierny ch wspomnień dostarczony ch przez stary ch przy jaciół w pożółkły ch kopertach, należało jednak gdzieś je umieścić, żeby nie urazić niczy ich uczuć. Po śmierci poety napisano już ty le tomów na jego temat, że pani Hilbery musiała również zamieścić mnóstwo sprostowań, wy magający ch drobiazgowy ch badań i rozległej korespondencji. Czasem Katharine zamartwiała się, przy tłoczona stosem papierzy sk, czasem
czuła, że nie przeży je, jeśli nie uwolni się od przeszłości, inny m razem wy dawało jej się, że przeszłość kompletnie wy parła teraźniejszość, kiedy bowiem człowiek powracał do ży cia po poranku spędzony m wśród zmarły ch, musiał uznać ją za twór pośledni i wy jątkowo kruchy. Najgorsze, że nie miała zamiłowania do literatury. Nie lubiła frazeologii. Ży wiła wręcz wrodzoną niechęć do procesu samoanalizy, ustawiczny ch starań, żeby zrozumieć własne uczucia oraz wy razić je zgrabnie, stosownie lub dy namicznie, co stanowiło jakże istotną część ży cia jej matki. Katharine przeciwnie, wolała milczeć, unikała wy rażania swy ch my śli nawet w mowie, a co dopiero na piśmie. Ponieważ jej skłonność by ła nad wy raz dogodna w rodzinie oddającej się w duży m stopniu tworzeniu zdań, a przy ty m świadczy ła, jak się wy dawało, o stosowny m talencie do czy nu, od dziecka powierzono jej zajmowanie się domem. Przy lgnęła do niej opinia osoby bezgranicznie prakty cznej, z którą współgrała jej postawa. Ordy nowała posiłki, zarządzała służbą, regulowała rachunki, i to tak sumiennie, że wszy stkie zegary odmierzały dość równo godziny, a w liczny ch wazonach zawsze stały świeże kwiaty, co dowodziło jej naturalny ch zdolności, a pani Hilbery często stwierdzała, że to jest talent poety cki, ty lko wy wrócony na nice. Od najmłodszy ch lat Katharine musiała się poświęcać także innemu zajęciu — musiała radzić i pomagać matce, i ją wspierać. Pani Hilbery doskonale radziłaby sobie sama, gdy by świat wy glądał tak, jak nie wy gląda. By ła znakomicie przy stosowana do ży cia na innej planecie, ty mczasem jej wrodzony dar do zajmowania się różny mi sprawami w obecny ch okolicznościach na nic się nie zdawał. Na przy kład nie przestawał zadziwiać jej zegarek i mimo swoich sześćdziesięciu pięciu lat nadal zdumiewała ją dominacja zasad i przy czy n rządzący ch ży ciem inny ch ludzi. Doświadczenie niczego jej nie nauczy ło, bez przerwy zbierała więc cięgi za swoją ignorancję. Ponieważ jednak towarzy szy ła temu wrodzona przenikliwość, która, jeśli już się ujawniała, dawała jej wgląd w istotę zjawisk, nie sposób by ło uznać pani Hilbery za osobę tępą; przeciwnie, często uchodziła za najmądrzejszą w dany m pomieszczeniu. Na ogół jednak uważała za konieczne szukać wsparcia u córki. Katharine by ła więc przedstawicielką nader powszechnej profesji, która jak dotąd nie doczekała się ty tułu ani uznania, chociaż praca w fabry ce nie jest zapewne cięższa, a jej owoce może nawet mniej służą światu. Stworzy ła dom. I świetnie jej to wy szło. Ktokolwiek zawitał do domu przy Chey ne Walk, czuł panujący w nim ład, harmonię i spokój — ży cie ukazy wało się tam z najlepszej strony i chociaż składało się z różnorodny ch elementów, wy dawało się zgodne i nie pozbawione charakteru. Może na ty m polegał główny triumf sztuki Katharine, że pozwoliła się zdominować matce. Zarówno Katharine, jak i jej ojciec stanowili bogate tło dla oszałamiający ch cech pani Hilbery. Ponieważ więc jej milczenie by ło zarówno wrodzone, jak i narzucone, przy jaciele rodziców zwy kli jedy nie podkreślać, że nie wy nika ono ani z głupoty, ani z obojętności. Nikt jednak nie zadał sobie trudu, żeby zapy tać, czemu zawdzięcza swój charakter, gdy ż bez wątpienia jakiś charakter posiadało. Wiadomo by ło, że córka pomaga matce w napisaniu wielkiej książki. Wiadomo by ło, że prowadzi dom. Z pewnością by ła piękna. Już to wy starczająco ją określało. Gdy by jednak jakiś magiczny zegarek zarejestrował chwile spędzone przez Katharine na zajęciu zgoła różny m od oczy wistego, z pewnością nie ty lko inni ludzie by liby zaskoczeni, lecz również ona sama. Siedząc nad spłowiały mi dokumentami, odgry wała role w takich scenach, jak kiełznanie dzikich koni na amery kańskich preriach, sterowanie wielkim statkiem podczas huraganu wokół czarnego skalistego cy pla lub inne, spokojniejsze, lecz oznaczające całkowite wy rwanie się z obecnego otoczenia i, nie trzeba dopowiadać, niesły chany talent do nowego powołania. A kiedy porzucała obce sobie papier i pióro, układanie zdań i biografię, kierowała uwagę na bardziej konkretną dziedzinę, chociaż, o dziwo, prędzej przy znałaby się do szalony ch marzeń o preriach i huraganach niż do tego, że zry wa się o świcie lub ślęczy po nocach u siebie na górze... żeby
zajmować się matematy ką. Żadna ziemska siła nie zmusiłaby jej, by się do tego przy znać. Ukry wała się z ty mi swoimi zajęciami i trzy mała je w tajemnicy, tak jak czy nią to niektóre nocne stworzenia. Wy starczy ło, że usły szała czy jeś kroki na schodach, i zaraz wsuwała kartkę do wielkiego słownika greckiego, który podkradła w ty m celu z gabinetu ojca. Dopiero w nocy czuła się na ty le bezpieczna, nie narażona na niespodzianki, żeby móc się w pełni skupić. By ć może ukry wała miłość do tej nauki ze względu na jej niekobiecy charakter. Głębszy m powodem by ło jednak to, że matematy ka w jej przekonaniu stanowiła absolutne przeciwieństwo literatury. Za nic nie przy znałaby, że nieskończenie bardziej woli dokładność, gwiezdną anonimowość cy fr od chaosu, wzruszeń i mglistości nawet najlepszej prozy. Widziała jednak coś niewłaściwego w takim odstępstwie od trady cji rodzinnej i czuła się jak czarna owca, dlatego ty m bardziej chciała ukry ć przed inny mi swoje pragnienia i hołubić je z niezwy kłą lubością. Łamała sobie nieustannie głowę nad jakimś zadaniem matematy czny m, choć czuła, że powinna w ty m czasie my śleć o dziadku. Kiedy wy ry wała się z takiego transu, widziała, że jej matka również budzi się z jakiegoś snu, chy ba nie mniej wizjonerskiego, gdy ż wy stępujący w nim ludzie już dawno znajdowali się wśród zmarły ch. Widząc jednak własny stan odzwierciedlony na twarzy matki, z iry tacją powracała do rzeczy wistości. Chociaż Katharine uwielbiała matkę, by ła ona ostatnią osobą, do której chciałaby się upodobnić. Niemal brutalnie odezwał się w niej zdrowy rozsądek, a pani Hilbery, omiatając ją dziwny m, powłóczy sty m spojrzeniem, na poły złośliwy m, na poły czuły m, przy równy wała ją do „tego niegodziwca, starego wuja sędziego Petera, który miał ponoć zwy czaj ogłaszać wy roki śmierci w łazience. Chwalić Boga, Katharine, że nie jestem ani odrobinę do niego podobna!”.
ROZDZIAŁ IV
Co drugą środę o dziewiątej wieczorem panna Mary Datchet czy niła to samo postanowienie, że już nigdy nie uży czy nikomu mieszkania w jakimkolwiek celu. Ponieważ jej mieszkanie by ło dość przestronne i dogodnie położone na pełnej biur ulicy odchodzącej od Strandu, ludzie, którzy pragnęli się spoty kać bądź to dla rozry wki, bądź dla omawiania sztuki lub reformowania państwa, znajdowali sposoby, żeby przekonać Mary do udzielenia im gościny. Zawsze reagowała na takie prośby marszczeniem czoła na znak świetnie udawanego rozdrażnienia, które przy bierało zaraz postać na poły rozbawionego, na poły opry skliwego wzruszenia ramionami, przy pominającego reakcję wielkiego psa, kiedy nękany przez dzieci, otrzepuje uszy. Uży czy pokoju, ale pod warunkiem, że sama zajmie się jego aranżacją. Odby wające się co dwa ty godnie spotkania klubu dy skusy jnego na wszelkie tematy wy magały sporo przestawiania, przesuwania i rozstawiania mebli pod ścianami, a także chowania kruchy ch precjozów w bezpieczne miejsca. W razie potrzeby panna Datchet potrafiła wy nieść na plecach stół kuchenny, bo chociaż by ła zgrabna i ubrana z klasą, biła od niej niezwy kła siła i determinacja. Miała około dwudziestu pięciu lat, lecz wy glądała na starszą, ponieważ sama zarabiała lub chciała zarabiać na ży cie; straciła już zatem wy gląd nieodpowiedzialnej obserwatorki ży cia, a nabrała wy glądu szeregowego żołnierza w armii ludzi pracujący ch. Jej gesty najwy raźniej służy ły określonemu celowi; mięśnie wokół oczu i ust miała napięte, jak gdy by zmy sły, poddane dy scy plinie, nieustannie oczekiwały na wezwanie. Dorobiła się dwóch cienkich zmarszczek między brwiami, nie od trosk, lecz od my ślenia, gdy ż wy raźnie by ło widać, że wszelkie odruchy, takie jak sprawianie przy jemności, kojenie i czarowanie, ustąpiły miejsca inny m, by najmniej nie ograniczony m wy łącznie do jej płci. Miała piwne oczy, trochę niezgrabne ruchy, które zdradzały jej wiejskie pochodzenie i rodowód zawierający godny ch szacunku, ciężko pracujący ch przodków, ludzi wiary i godności, a nie zwątpienia czy fanaty zmu. Pod koniec ciężkiego dnia pracy nie bez trudu przy chodziło jej posprzątać pokój, ściągnąć materac z łóżka, położy ć go na podłodze, nalać zimnej kawy do dzbanka, a z długiego stołu, spomiędzy piramid różowy ch ciasteczek, uprzątnąć talerze, filiżanki i spodki; uporawszy się z ty m jednak, Mary poczuła lekkość na duszy, jak gdy by zrzuciła z siebie jarzmo godzin pracy i otuliła się szatą z cienkiego, jasnego jedwabiu. Uklękła teraz przed kominkiem i potoczy ła wzrokiem po pokoju. Przez rolety z żółtego i niebieskiego papieru sączy ło się nikłe, lecz promieniste światło, dzięki czemu pokój — zastawiony jedną lub dwiema kanapami przy pominający mi trawiaste pagórki — wy dawał się niezwy kle przestronny i cichy w swej bezkształtności. Mary przy pomniały się górzy ste pastwiska Sussex i wzniesiony zielony krąg obozowiska dawny ch wojów. Teraz pewnie pada nań spokojnie poświata księży ca, która na pomarszczonej skórze morza
tworzy ła nierówną srebrzy stą ścieżkę. — No i proszę — powiedziała półgłosem, nieco ironicznie, lecz z wy raźną dumą — a my tu rozmawiamy o sztuce. Wy ciągnęła kosz pełny kłębków różnobarwnej wełny i pończochy do zacerowania, po czy m zabrała się do roboty ; ty mczasem umy sł, odzwierciedlający zmęczenie ciała, pracował przekornie, wy czarowując wizje ciszy i samotności, wy obraziła sobie zatem, że odkłada robótkę, wy chodzi na pastwisko i sły szy jedy nie, jak owce skubią trawę aż do korzonków, a cienie niskich drzew nieznacznie falują w poświacie księży ca, rozwiewane przez wiatr. By ła jednak absolutnie świadoma własnej sy tuacji i czerpała przy jemność z tego, że może cieszy ć się samotnością, a zarazem obecnością wielu różny ch osób, zmierzający ch w tej właśnie chwili różny mi drogami przez Londy n do miejsca, w który m siedziała. Prowadząc igłę tam i z powrotem przez oczka wełnianej dzianiny, my ślała o różny ch etapach swojego ży cia, które przy wiodły ją do obecnego, będącego kulminacją następujący ch po sobie cudów. My ślała o ojcu — pastorze na wiejskiej plebanii, o śmierci matki, o swoim uporze, żeby zdoby ć wy kształcenie, i o studenckim ży ciu, które całkiem niedawno wtopiło się w cudowny labiry nt Londy nu, miasta nadal wy dającego jej się, mimo wrodzonej trzeźwości osądu, jedną wielką lampą elektry czną, opromieniającą blaskiem miriady tłoczący ch się wokół niej mężczy zn i kobiet. Ona zaś znajdowała się w centrum tego wszy stkiego, w centrum, które stale tkwiło w głowach mieszkańców dalekich lasów kanady jskich i indy jskich równin, kiedy wracali my ślami do Anglii. Dziewięć łagodny ch uderzeń, które powiadomiły ją o aktualnej godzinie, stanowiło przesłanie wielkiego zegara samego Westminster. Ledwie przebrzmiało ostatnie, rozległo się mocne pukanie do jej drzwi. Wstała i otworzy ła. Wróciła do pokoju z wy razem radości w oczach, rozmawiając z podążający m za nią Ralphem Denhamem. — Sama? — zapy tał, jakby go to mile zaskoczy ło. — Czasem by wam sama — odparła. — Przecież spodziewasz się tłumu gości — dodał, rozglądając się. — Ten pokój przy pomina scenę. Kto dziś wy stępuje? — William Rodney, będzie mówił na temat metafory w literaturze elżbietańskiej. Spodziewam się dobrego, rzetelnego referatu, obficie naszpikowanego cy tatami z klasy ki. Ralph ogrzał ręce przy ogniu, który łopotał dzielnie w kominku, a Mary znów wzięła do ręki pończochę. — Jesteś chy ba jedy ną kobietą w Londy nie, która sama ceruje sobie pończochy — zauważy ł. — Jedną z wielu ty sięcy — sprostowała — chociaż muszę przy znać, że kiedy wszedłeś, my ślałam, jaka to jestem wy jątkowa. Ale po twoim przy jściu przestałam się za taką uważać. Co za niegodziwość! Niestety, chy ba jesteś znacznie bardziej wy jątkowy ode mnie. Masz na swoim koncie znacznie więcej dokonań. — Jeżeli przy jmujesz moje dokonania za wzorzec, to rzeczy wiście nie masz się czy m poszczy cić — stwierdził ponuro Ralph. — Muszę powiedzieć za Emersonem, że liczy się by cie, a nie czy ny — odpowiedziała. — Za Emersonem?! — zawołał szy derczo Ralph. — Nie chcesz chy ba powiedzieć, że czy tasz Emersona? — Może to nie by ł Emerson. Ale dlaczego miałaby m go nie czy tać? — zainteresowała się z pewny m niepokojem. — Nie ma żadnego znanego mi powodu. Dziwi mnie ty lko kombinacja książek i pończoch. Nawet bardzo. Jakoś mu jednak trafiła do przekonania. Mary roześmiała się, szczęśliwa, a oczka, które
wrabiała teraz w robótkę, zaczęły wy chodzić jej z wy jątkową gracją i radością. Wy ciągnęła pończochę przed siebie i spojrzała na nią z aprobatą. — Zawsze tak mówisz — wy tknęła mu. — Zapewniam, że to całkiem zwy kła „kombinacja”, jak powiadasz, w domach duchowieństwa. Dziwi mnie ty lko, że oba zajęcia... cerowanie i Emerson... w równej mierze dostarczają mi radości. Kiedy rozległo się pukanie, Ralph zawołał: — Diabli nadali! Wolałby m, żeby się jeszcze nie zaczęli schodzić! — To u Turnera, mieszka piętro niżej — wy jaśniła Mary i poczuła wdzięczność do sąsiada za to, że zaniepokoił Ralpha, i za to, że by ł to fałszy wy alarm. — Spodziewasz się tłumu? — spy tał Ralph po chwili milczenia. — Będą Morrisowie, Crashawowie, Dick Osborne, Septimus i całe to towarzy stwo. Nawiasem mówiąc, ma się też zjawić Katharine Hilbery, przy najmniej zaanonsował mi ją William Rodney. — Katharine Hilbery ! — zawołał Ralph. — Znasz ją? — spy tała Mary z pewny m zaskoczeniem. — By łem u niej w domu na podwieczorku. Mary przy cisnęła Ralpha, żeby opowiedział o tej wizy cie, co podchwy cił skwapliwie, chcąc dać świadectwo swojej wiedzy. Opisał całą sy tuację z pewny mi ubarwieniami i ozdobnikami, które wielce zaciekawiły Mary. — Mimo tego opisu i tak ją podziwiam — oznajmiła. — Widziałam ją ty lko raz czy dwa, ale ona jest dla mnie prawdziwą, jak to się mówi, osobowością. — Nie chciałem by ć wobec niej niesprawiedliwy. Po prostu odczułem, że nie jest zby tnio sy mpaty czna. — Podobno wy chodzi za tego dziwaka Rodney a. — Wy chodzi za Rodney a? Widocznie jest bardziej zagubiona, niżby m podejrzewał. — O, teraz ktoś puka do moich drzwi — zawołała Mary, po czy m starannie odłoży ła wełnę, kiedy zabrzmiało niepotrzebnie wzmożone łomotanie, któremu towarzy szy ło tupanie butów i śmiechy. Po chwili pokój zapełnił się młody mi mężczy znami i kobietami o spojrzeniach pełny ch oczekiwania, którzy na widok Denhama wy dawali okrzy ki zdumienia, po czy m zasty gali w bezruchu i ty lko głupio się na niego patrzy li. Wkrótce w pokoju znalazło się ze dwadzieścia, trzy dzieści osób, które w większości rozsiadły się na podłodze, na materacach, zgięte w paragraf, gdzie się dało. Wszy scy by li młodzi, niektórzy fry zurami i strojami wy rażali bunt, a na twarzach mieli posępność i zadziorność, co odróżniało ich od reszty, na którą w omnibusie albo w metrze nikt nie zwróciłby uwagi. Dało się zauważy ć, że rozmowy odby wają się w grupach, z początku ury wany m półgłosem, jak gdy by rozmówcy traktowali się nawzajem podejrzliwie. Katharine Hilbery przy szła dość późno i zajęła miejsce na podłodze, oparłszy się plecami o ścianę. Prędko się rozejrzała, rozpoznała kilka osób, skinęła im głową, ale nie dostrzegła Ralpha, a jeśli nawet, to już zapomniała, jak on się nazy wa. Niebawem jednak te różnorodne elementy połączy ł w jedną całość głos pana Rodney a, który nagle podszedł do stołu i zaczął szy bko mówić bardzo spięty m głosem: — Kiedy podjąłem się omówić wy korzy stanie metafory w poezji elżbietańskiej... Wszy stkie, jakże różne głowy odwróciły się nieco lub zasty gły w pozy cji, w której mogły patrzeć na twarz mówcy, i przy brały dość poważne miny. Równocześnie jednak wszy stkie, nawet te najbardziej na widoku, a zatem zmuszone do największego opanowania, drgnęły odruchowo, a gdy by tego wzdry gnięcia nie okiełznały, przerodziłoby się ono w wy buch śmiechu. Na pierwszy rzut oka Rodney prezentował się nad wy raz komicznie. By ł purpurowy na twarzy, czy to z
powodu chłodnego listopadowego wieczoru, czy z nerwów, a każdy jego ruch, począwszy od krzy żowania rąk, skończy wszy na szarpaniu głową na boki, jak gdy by popatry wał to na drzwi, to na okno, świadczy ł o jego straszliwy m zakłopotaniu wskutek ty lu spojrzeń. By ł pedanty cznie dobrze ubrany, a perła na samy m środku krawata przy dawała mu ary stokraty cznego poloru. Do tego wy trzeszczone oczy oraz nerwowe jąkanie się, które świadczy ły o nawałnicy my śli ustawicznie domagający ch się ujścia, zawsze jednak dławiony ch przez zdenerwowanie, nie budziły litości, jak to by wa w przy padku wy bitny ch osób, lecz prowokowały do śmiechu, wy zby tego wszakże złośliwości. Pan Rodney najwy raźniej by ł tak boleśnie świadom swojego dziwacznego wy glądu, rumieńców na twarzy i podry gów ciała dowodzący ch zakłopotania, że jego zabawna nadwrażliwość by ła wręcz ujmująca, aczkolwiek większość ludzi przy puszczalnie zawtórowałaby Denhamowi, który wy krzy knął w duchu: „Też coś! Jak można wy chodzić za mąż za takie indy widuum!”. Pan Rodney miał starannie spisany referat, lecz mimo tego zabezpieczenia niechcący przewrócił dwie kartki zamiast jednej, wy brał złe zdanie z dwóch wersji zapisany ch obok siebie i raptem trafił na trudności z odczy taniem własnego pisma. Kiedy natomiast roznamiętnił go jakiś fragment, wy kładał go publiczności niemal agresy wnie, po czy m gmerał w poszukiwaniu następnego. Po chwili nerwowy ch poszukiwań dokony wał nowego odkry cia, które przedstawiał tak samo, aż wskutek ponawiany ch ataków porwał swoją publiczność, budząc w niej oży wienie rzadko widy wane na takich spotkaniach. Trudno orzec, czy pory wał słuchaczy entuzjazmem dla poezji, czy wy gibasami, jakim musiał się dla nich, biedak, poddawać. W końcu usiadł gwałtownie w pół zdania, a po chwili zdumienia publiczność za pomocą energicznego aplauzu wy raziła ulgę, że oto już wolno się śmiać. Pan Rodney skwitował tę reakcję rozwścieczony m spojrzeniem, lecz zamiast czekać na py tania z sali, zerwał się na równe nogi, rzucił przez siedzący ch ludzi do kąta, w który m siedziała Katharine, i zawołał bardzo wy raźnie: — Mam nadzieję, Katharine, że nawet jak dla ciebie zrobiłem z siebie wy starczająco wielkiego durnia! To by ło straszne, straszne, straszne! — Ciii! Teraz musisz odpowiedzieć na py tania — szepnęła Katharine, która za wszelką cenę pragnęła go uciszy ć. Kiedy mówca się usunął, słuchacze, o dziwo, odnaleźli w jego wy stąpieniu sporo sugesty wności. W każdy m razie wstał jakiś blady młody człowiek o smutny ch oczach i z wielkim opanowaniem zaczął wy głaszać mowę, starannie dobierając słowa. William Rodney słuchał, dziwacznie przy ty m zadzierając górną wargę, chociaż twarz nadal drżała mu z emocji. — Idiota! — szepnął. — Wszy stko opacznie zrozumiał, co do słowa! — W takim razie mu odpowiedz — szepnęła do niego Katharine. — Nie ma mowy ! Ty lko mnie wy śmieją. Dlaczego pozwoliłem ci się przekonać, że ludzie tego pokroju lubią literaturę? Trzeba przy znać, że referat pana Rodney a miał zarówno wady, jak i zalety. Roiło się w nim od stwierdzeń, że takie to a takie ustępy, zaczerpnięte w duży ch ilościach z angielskiego, francuskiego i włoskiego, są niedościgły mi perłami literatury. Lubił również uży wać metafor, które po włączeniu do jego pracy wy dawały się pokurczone lub nie na miejscu, bowiem przy taczał je ty lko we fragmentach. Literatura przy pomina, jak się wy raził, świeży wieniec wiosenny ch kwiatów, w który m jagody cisu mieszają się z różnobarwny mi zawilcami; a wieniec ten jakimś sposobem zdobi marmurowe czoła. Niektóre piękne cy taty przeczy tał wy jątkowo fatalnie. Ale z jego zachowania i zagmatwanej mowy wy zierała taka żarliwość, że w większej części publiczności zrodziła jakieś obrazy lub pomy sły, które każdy chciał teraz wy razić. Większość spośród zebrany ch pragnęła całe ży cie parać się pisaniem albo malowaniem i patrząc
na nich, widziało się od razu, że po wy słuchaniu najpierw Purvisa, potem Greenhalgha, dostrzegają, iż ci panowie dokonują czegoś w dziedzinie, którą oni uważają za własną. Wstawali jeden za drugim i próbowali źle wy ważoną siekierą ociosać staranniej swoją koncepcję sztuki, po czy m siadali z uczuciem, że z niezrozumiały ch względów ich próby się nie powiodły. Usiadłszy, niemal bez wy jątku zwracali się do osób siedzący ch obok, żeby uściślić i uzupełnić swoją publiczną wy powiedź sprzed chwili. Wkrótce nastąpiło porozumienie między grupami na materacach a grupami na krzesłach, zaś Mary Datchet, która wróciła do cerowania pończoch, nachy liła się do Ralpha i powiedziała: — To się nazy wa pierwszorzędny referat. Oboje odruchowo zwrócili wzrok ku autorowi. Opierał się o ścianę, oczy miał przy mknięte, brodę spuszczoną na kołnierzy k. Katharine kartkowała jego rękopis, jak gdy by szukała jakiegoś ustępu, który szczególnie ją zadziwił, ale miała kłopot z jego znalezieniem. — Chodźmy i powiedzmy mu, że bardzo się nam podobało — zaproponowała Mary, podejmując krok, który Ralph sam chciał podjąć, ale bez niej nie pozwoliłaby mu na to duma, gdy ż podejrzewał, że bardziej interesuje się Katharine niż ona nim. — To by ł bardzo ciekawy referat — oznajmiła Mary bez ogródek i usiadła na podłodze naprzeciwko Rodney a i Katharine. — Poży czy mi pan rękopis, żeby m mogła go przeczy tać w spokoju? Rodney, który otworzy ł oczy, kiedy podeszli, przy glądał jej się chwilę w pełny m podejrzliwości milczeniu. — Czy pani tak mówi ty lko po to, żeby zatuszować moją idioty czną porażkę? — spy tał. Katharine spojrzała znad lektury i uśmiechnęła się. — William twierdzi, że nic go nie obchodzi, co nim sądzimy — powiedziała. — Twierdzi, że nas nic a nic nie obchodzi sztuka. — Prosiłem, żeby mnie pożałowała, a ona się ze mną droczy ! — zawołał Rodney. — Ja nie zamierzam pana żałować, panie Rodney — stwierdziła uprzejmie, lecz stanowczo Mary. — Kiedy referat okaże się klapą, nikt nic nie mówi. A tu proszę, niech pan posłucha! Zgiełk, który wy pełnił pokój, huragan krótkich sy lab, nagły ch zamilknięć i równie nagły ch ataków, przy pominał iście zwierzęcy jazgot, rozgorączkowany niewy raźny. — Pani sądzi, że rozprawiają o moim referacie? — spy tał Rodney, posłuchawszy chwilę, i twarz mu się rozjaśniła. — Oczy wiście — potwierdziła Mary. — Referat bardzo daje do my ślenia. Odwróciła się do Denhama, który ją poparł. — Pierwsze dziesięć minut po wy stąpieniu świadczy o ty m, czy by ło sukcesem, czy nie — powiedział. — Na pańskim miejscu, panie Rodney, by łby m zadowolony. Ta pochwała całkowicie uspokoiła Rodney a, który wrócił my ślą do fragmentów swojego referatu zasługujący ch na miano „dający ch do my ślenia”. — Czy zgadza się pan, panie Denham, z moim stanowiskiem w sprawie obrazowania w późniejszy ch dziełach Szekspira? Obawiam się, że nie wy raziłem się dość jasno. Zebrał się w sobie i wy konawszy szereg żabich podry gów, przy sunął się do Denhama. Denham odpowiedział zwięźle, gdy ż my ślał już o innej kwestii, z którą pragnął się zwrócić do innej osoby. Chciał zapy tać Katharine: „Czy pamiętała pani, żeby dać do oszklenia obraz, zanim ciotka przy jdzie na obiad?”, ale musiał odpowiedzieć Rodney owi, a poza ty m nie by ł pewien, czy Katharine nie poczy ta takiej uwagi, nawiązującej do pry watnej sprawy, za imperty nencję. Katharine słuchała rozmowy innej grupki. Ty mczasem Rodney rozprawiał na temat dramaturgów elżbietańskich. Wy glądał dziwnie, bo już na pierwszy rzut oka wy dawał się śmieszny, zwłaszcza jeżeli
mówił z oży wieniem; po chwili jednak, gdy robił przerwę, jego głowa, przez swój duży nos, szczupłe policzki i usta wy rażające najwy ższą wrażliwość, przy pominała głowę Rzy mianina przy ozdobioną wieńcem laurowy m, wy rzeźbioną z kolistego, półprzezroczy stego, czerwonawego kamienia. By ła w niej godność i charakter. Jako urzędnik państwowy, należał do ty ch męczenników, dla który ch literatura stanowi źródło niebiańskiej radości, a zarazem nieznośnej niemal iry tacji. Ponieważ tacy ludzie nie chcą poprzestać na biernej miłości, muszą próbować imać się jej sami, aczkolwiek zwy kle przejawiają znikomy dar twórczy. Z góry skazują na niepowodzenie całą swoją twórczość. Ze względu na żarliwość swy ch uczuć rzadko spoty kają się z pożądany m zrozumieniem, a jako ludzie odznaczający się ogromną wrażliwością, ustawicznie odczuwają afronty zarówno wobec siebie samy ch, jak i wobec obiektu swojej czci. Ale Rodney nigdy nie mógł oprzeć się pokusie wy stawienia na próbę sy mpatii osób przy chy lnie do niego nastawiony ch, a pochwała Denhama połechtała jego bardzo podatną próżność. — Pamięta pan ten fragment tuż przed śmiercią księżnej? — ciągnął i przy sunął się bliżej do Denhama, opierając łokieć i kolano pod dziwaczny m kątem. Wtedy Katharine, odcięta przez te manewry od kontaktu ze światem zewnętrzny m, wstała i przeniosła się na parapet, gdzie dosiadła się do niej Mary Datchet. Stamtąd obie młode kobiety mogły wszy stko obserwować. Denham spojrzał za nimi i wy konał gest, jak gdy by wy ry wał garściami z dy wanu trawę z korzeniami. Ponieważ sy tuacja idealnie wpasowy wała się w jego pojęcie o ży ciu, mianowicie że wszy stkie nasze pragnienia są skazane na frustrację, skupił się na literaturze i filozoficznie postanowił wy nieść z niej, co ty lko się da. Katharine czuła się mile podekscy towana. Miała przed sobą całą gamę możliwości. Znała tu kilka osób, a w każdej chwili któraś z nich mogła wstać z podłogi i rozpocząć z nią rozmowę; mogła też sama kogoś wy brać albo wtrącić się w ty radę Rodney a, którą cały czas bacznie śledziła. Czuła obecność Mary, a ponieważ obie by ły kobietami, miała świadomość, że nie musi z nią rozmawiać. Mary natomiast czuła, jak się wy raziła, że Katharine ma osobowość, dlatego bardzo chciała z nią porozmawiać, co też po chwili uczy niła. — Nie uważa pani, że przy pominają stado owiec? — zapy tała, mając na my śli rumor wzniecany przez ciała rozrzucone u jej stóp. Katharine odwróciła się i uśmiechnęła. — Ciekawe, o co ten cały hałas? — zapy tała. — Chy ba o literaturę elżbietańską. — Nie sądzę, że ma to coś wspólnego z literaturą elżbietańską. Proszę posłuchać! Nie sły szała pani, jak ktoś mówi: ustawa ubezpieczeniowa? — Ciekawe, dlaczego mężczy źni zawsze rozmawiają o polity ce? — zastanowiła się na głos Mary. — Gdy by śmy mogły głosować, też pewno musiały by śmy o niej rozmawiać. — Pewnie tak. A pani przez całe ży cie walczy o to, żeby śmy mogły głosować, prawda? — Owszem — odparła z całą stanowczością Mary. — Zajmuję się ty m codziennie od dziesiątej do szóstej. Katharine przeniosła wzrok na Ralpha Denhama, który przebijał się teraz z Rodney em przez metafizy kę metafory, i przy pomniała sobie rozmowę z nim w tamtą niedzielę. Kojarzy ła go mgliście z Mary. — Pewnie należy pani do osób, które uważają, że każda z nas powinna mieć jakiś zawód — powiedziała z dy stansem, jak gdy by badając teren wśród fantomów nieznanego sobie świata. — Ale skąd — naty chmiast zaprzeczy ła Mary. — Ja tak uważam — ciągnęła Katharine, lekko westchnąwszy. — Zawsze wtedy można powiedzieć, że coś się zrobiło, a na przy kład w takim towarzy stwie ogarnia mnie przy gnębienie. — W towarzy stwie? Dlaczego? — zapy tała Mary, aż pogłębiły jej się dwie zmarszczki
między oczami i przy sunęła się bliżej Katharine. — Nie widzi pani, na ilu różny ch rzeczach zależy ty m ludziom? A ja chcę ich pokonać... to znaczy — poprawiła się — chcę zaznaczy ć swoją pozy cję, co może by ć trudne, jeżeli nie ma się żadnego zawodu. Mary uśmiechnęła się i pomy ślała, że pokonanie inny ch nie powinno nastręczy ć pannie Katharine Hilbery trudności. Znały się tak słabo, że początek zaży łości, którą Katharine poniekąd zainicjowała, mówiąc o sobie, tchnął powagą, po czy m obie zamilkły, jak gdy by zastanawiały się, czy brnąć dalej. Badały grunt. — Chciałaby m przejść po ich ciałach! — zawołała Katharine, lecz zaraz roześmiała się, jak gdy by z własnego toku my ślenia, który doprowadził ją do takiego wniosku. — Kiedy się sprawuje jakiś urząd, niekoniecznie stąpa się po czy ichś ciałach — skomentowała Mary. — Pewnie nie — odparła Katharine. Rozmowa się urwała, a Mary zauważy ła, że Katharine patrzy na pokój dość markotnie z zaciśnięty mi ustami i najwy raźniej przeszła jej ochota do rozmowy czy zawiązy wania przy jaźni. Mary zdumiała się, że można tak raptownie zamilknąć i zatonąć we własny ch my ślach. Taki nawy k świadczy ł o samotności i umy śle skłonny m do samodzielnego my ślenia. Ponieważ milczenie się przedłużało, Mary poczuła skrępowanie. — Przy znam, że bardzo przy pominają owce — powtórzy ła dość idioty cznie. — Jednak wszy scy są bardzo mądrzy — dodała Katharine. — I zapewne wszy scy czy tali Webstera. — Chy ba nie uważa pani tego za dowód mądrości? Czy tałam Webstera i Bena Jonsona, ale nie uważam się w najmniejszy m stopniu za osobę mądrą. — Moim zdaniem musi pani by ć bardzo mądra — stwierdziła Katharine. — Dlaczego? Dlatego że sprawuję urząd? — Nawet nie to miałam na my śli. Raczej to, że pani sama tu mieszka i urządza spotkania. Mary zastanowiła się chwilę. — To chy ba sprowadza się głównie do tego, że się jest nieznośny m dla własnej rodziny. To umiem. Kiedy nie chciałam mieszkać w domu, powiedziałam o ty m ojcu. Nie spodobało mu się to. Ale mam też siostrę, a pani nie ma, prawda? — Rzeczy wiście, nie mam sióstr. — Pisze pani biografię dziadka? — dopy ty wała Mary. Katharine od razu poczuła napór znajomej my śli, od której chciała uciec. — Owszem, pomagam matce — odparła w sposób, który stropił Mary i zepchnął ją na pozy cję zajmowaną na początku rozmowy. Odniosła wrażenie, że Katharine posiada dziwną moc, która pozwala jej się przy bliżać i oddalać, przepełnia ją na przemian skrajnie różny mi emocjami, zmieniający mi się znacznie szy bciej niż u większości ludzi, i utrzy muje ją w stanie dziwnej czujności. Pragnąc ją sklasy fikować, Mary przy pisała ją do wy godnej kategorii egoistek. „To egoistka”, powiedziała sobie w duchu i postanowiła zapamiętać to słowo, żeby przekazać je kiedy ś Ralphowi, gdy ż na pewno któregoś dnia będą rozmawiać o pannie Hilbery. — Mój Boże, ależ tu jutro rano będzie bałagan! — zawołała Katharine. — Mam nadzieję, że nie śpi pani w ty m pokoju, panno Datchet? Mary roześmiała się. — Z czego pani się śmieje? — spy tała Katharine. — Nie powiem. — Niech zgadnę. Śmiała się pani, bo sądziła, że zmieniam temat rozmowy ? — Nie.
— Uważa pani, że... Urwała. — Skoro tak pani zależy, śmiałam się z tego zwrotu „panno Datchet” w pani ustach. — W takim razie Mary. Mary, Mary, Mary. Z ty mi słowy Katharine zaciągnęła zasłonę, by ć może po to, by ukry ć nagłą przy jemność, spowodowaną wy raźny m zbliżeniem się do drugiej osoby. — Mary Datchet — powiedziała Mary. — Niestety, nie brzmi tak imponująco jak Katharine Hilbery. Spojrzały za okno, najpierw do góry, na jaskrawy srebrny księży c, zasty gły wśród mnóstwa niewielkich szarogranatowy ch chmur, potem w dół na dachy Londy nu ze strzelisty mi kominami, a następnie jeszcze niżej na pusty, oświetlony księży cem chodnik, na który m odznaczały się wy raźnie szczeliny między poszczególny mi pły tami. Mary widziała, jak Katharine wznosi oczy do księży ca w nastroju kontemplacji, jak gdy by porówny wała go do księży ca podczas inny ch nocy, jak gdy by utrwalała go w pamięci. Ktoś w pokoju za ich plecami rzucił dowcip o patrzeniu w gwiazdy, który zmącił ich przy jemność, spojrzały więc z powrotem na pokój. Ralph ty lko czekał na tę chwilę i naty chmiast się odezwał. — Zastanawiam się, panno Hilbery, czy pamiętała pani, żeby dać do oszklenia portret? Z jego tonu można by ło wnioskować, że przy gotował zawczasu to py tanie. „Co za idiota!”, Mary niemalże zawołała na głos, w poczuciu, że Ralph palnął coś bardzo głupiego. Tak po trzech lekcjach gramaty ki łacińskiej można zbesztać szkolnego kolegę, że nie opanował narzędnika rzeczownika mensa. — Portret? Jaki portret? — spy tała Katharina. — Ach, ten w domu. Już wiem, niedzielne popołudnie. Wtedy, kiedy by ł pan Fortescue? Owszem, chy ba pamiętałam. Na chwilę zapadło niezręczne milczenie, po czy m Mary zostawiła Katharine i Ralpha, żeby dopilnować, czy wielki dzbanek kawy jest w dobry ch rękach, gdy ż niezależnie od wszelkiego wy kształcenia ży wiła niepokój osoby będącej w posiadaniu porcelany. Ralph nie miał pomy słu, co jeszcze powiedzieć; gdy by jednak ktoś go odarł z cielesnej powłoki, dostrzegłby, że jego determinacja zmierza w jedny m kierunku, mianowicie aby panna Hilbery go wy słuchała. Pragnął, żeby nie ruszała się z miejsca, dopóki jakimś cudem, którego jeszcze nie wy my ślił, nie zaskarbi sobie jej uwagi. Takie stany umy słu przekazuje się bardzo często bez pomocy słów, toteż Katharine wy raźnie czuła, że ten młody człowiek ją sobie upatrzy ł. Naty chmiast przy pomniało jej się pierwsze wrażenie, jakie na niej wy warł, i jak prezentowała mu pamiątki rodzinne. Przy pomniała sobie stan umy słu, w który m zostawił ją w tamtą niedzielę. Podejrzewała, że osądza ją bardzo surowo. Uznała więc, że w takiej sy tuacji ciężar rozmowy powinien spocząć na nim. Poddała się jednak na ty le, że zasty gła w bezruchu, wbiła wzrok w ścianę przed sobą i niemal zacisnęła usta — niemal, lekko bowiem drżały, skore do śmiechu. — Przy puszczam, że zna pani nazwy gwiazd? — spy tał Denham, a z jego tonu wy wnioskowała, że zazdrości Katharine wiedzy, którą jej przy pisuje. Z trudem zachowała powagę. — Jeśli zabłądzę, umiem odnaleźć ty lko Gwiazdę Polarną. — Nie sądzę, że zdarza się to pani często. — To prawda. W ogóle nic ciekawego mi się nie zdarza — odparła. — Chy ba programowo mówi pani przy kre rzeczy, panno Hilbery — wy buchł, zapędzając się dalej, niżby chciał. — To jedna z cech charaktery sty czny ch dla pani sfery. Jej przedstawiciele rzadko rozmawiają poważnie z osobami niższego stanu. Czy to dlatego, że spotkali się tego dnia na neutralny m gruncie, czy ze względu na niezobowiązującą, starą grafitową mary narkę Denhama, przy dającą mu swobody, która nikła,
kiedy wy stępował w bardziej formalny m stroju, Katharine by najmniej nie miała zamiaru traktować go jak kogoś spoza jej środowiska. — W jakim sensie miałby pan by ć niższego stanu ode mnie? — zapy tała i spojrzała na niego poważnie, jakby naprawdę chciała odnaleźć sens jego słów. Jej spojrzenie sprawiło mu wielką przy jemność. Po raz pierwszy poczuł się naprawdę równy kobiecie, na której dobrej opinii mu zależało, chociaż nie potrafił wy jaśnić, dlaczego tak bardzo liczy się z jej zdaniem. Może chciał ty lko zabrać z sobą jej cząstkę, aby mieć o kim my śleć. Nie by ło mu jednak pisane skorzy stać z tej przy chy lności. — Chy ba nie rozumiem, co pan ma na my śli — powtórzy ła Katharine, po czy m musiała przerwać i odpowiedzieć komuś, kto chciał się dowiedzieć, czy kupi od niego bilety do opery po obniżonej cenie. Nastrój spotkania nie sprzy jał teraz pry watnej rozmowie; zapanowały swoboda i wesołość, a ledwo znający się ludzie zaczęli zwracać się do siebie per ty w atmosferze wy raźnej serdeczności, po czy m ogarnęła ich rozbawiona tolerancja i ogólna ży czliwość, jaką Anglicy osiągają, jedy nie przesiedziawszy razem ze trzy godziny, a pierwszy zimny podmuch wiatru na ulicy naty chmiast ponownie skazuje ich na izolację. Zarzucano pelery ny na ramiona, pospiesznie przy pinano kapelusze; Denham ze zgrozą zobaczy ł, że komiczny Rodney pomaga Katharine szy kować się do wy jścia. W charakterze ty ch spotkań nie leżał zwy czaj, żeby się żegnać lub chociaż skinąć głową osobie, z którą się rozmawiało. Mimo to Denham przeży ł zawód, kiedy Katharine zostawiła go w pół zdania. Wy szła z Rodney em.
ROZDZIAŁ V
Denham nie miał pierwotnie zamiaru podążać za Katharine, lecz widząc, jak wy chodzi, złapał za kapelusz i zbiegł po schodach znacznie szy bciej, niż gdy by Katharine nie szła przed nim. Dogonił swojego kolegę, niejakiego Harry ’ego Sandy sa, który zdążał w tę samą stronę, i obaj szli kilka kroków za Katharine i Rodney em. Wieczór by ł bardzo spokojny, a w takie wieczory, gdy ruch uliczny rzednie, spacerowicz zaczy na dostrzegać księży c nad ulicą, jak gdy by rozsunęły się zasłony niebios i ukazało się nagie niebo, jakie widuje się na wsi. Powietrze by ło przy jemnie rześkie, toteż ludzie, którzy przed chwilą siedzieli i rozmawiali w tłumie, chętnie przeszli się trochę, zanim stanęli, by poczekać na omnibus lub wkroczy ć znów w krąg światła na stacji metra. Sandy s, prawnik o filozoficzny m zacięciu, wy jął fajkę, zapalił ją, mruknął „hm” oraz „ha”, po czy m umilkł. Idąca przed nimi para zachowy wała stosowny dy stans, toteż jedy nie z ich nachy lony ch ku sobie sy lwetek Denham mógł wy wnioskować, że ci dwoje bez przerwy rozmawiali. Zauważy ł, że kiedy nadchodzący z naprzeciwka przechodzień zmusił ich, by się rozstąpili, zaraz potem znów się zeszli. Chociaż wcale nie miał zamiaru ich śledzić, ani na chwilę nie tracił z oczu żółtego szala zawiązanego na głowie Katharine ani lekkiego płaszcza, dzięki któremu Rodney prezentował się modnie w uliczny m tłumie. Spodziewał się, że na Strandzie ich drogi się rozejdą, ty mczasem oni przeszli na drugą stronę i zniknęli w jedny m z wąskich zaułków, które prowadziły przez stare uliczki nad Tamizę. Wśród tłumu ludzi na wielkich arteriach wy dawało się, że Rodney jedy nie dotrzy muje towarzy stwa Katharine, lecz tutaj, gdzie docierało już niewielu przechodniów, a w głuchej ciszy wy raźnie dało się sły szeć kroki tej pary, Denham natrętnie wy obrażał sobie zmianę w ich rozmowie. Światłocień sprawił, że wy dawali się wy żsi, a zarazem tajemniczy i okazali, toteż Denham nie złościł się na Katharine, lecz odczuwał raczej na wpół senną zgodę na tok spraw tego świata. Owszem, świetnie się nadawała na obiekt jego marzeń... ty le że nagle Sandy s się rozgadał. Prowadził ży cie samotnika, który zadzierzgnął przy jaźnie na studiach i zawsze zwracał się do znajomy ch, jakby nadal by li studentami toczący mi spory w jego pokoju mimo upły wu wielu miesięcy, a nawet lat między ostatnim wy powiedziany m zdaniem a obecny m. By ł to sposób zaiste dość wy jątkowy, lecz przy ty m kojący, bowiem kompletnie pomijał wszy stko, co zdarzy ło się po drodze w ludzkim ży ciu, i kilkoma słowami łączy ł nad wy raz głębokie przepaście. Gdy więc stali chwilę na krawężniku Strandu, w ty powy dla siebie sposób zagaił: — Podobno Bennett odstąpił od swojej teorii prawdy. Denham udzielił stosownej odpowiedzi, a Sandy s wdał się w wy jaśnienia, co takiego skłoniło Bennetta do tej decy zji i jakie miało skutki dla filozofii, którą obaj wy znawali. Ty mczasem Katharine i Rodney oddalili się, a Denham zatrzy mał na nich — jeżeli można tak
określić czy nność mimowolną — pojedy nczą nić umy słu, gdy ż pozostałą jego część zaangażował w próbę zrozumienia wy wodu Sandy sa. Kiedy zatopieni w rozmowie mijali kolejne uliczki, Sandy s postawił czubek laski na kamieniach wy służonego łuku i z zadumą uderzy ł weń kilka razy, żeby zilustrować pewną niejasność w kwestii złożonej natury naszego pojmowania faktów. Musieli w ty m celu przy stanąć, ty mczasem Katharine i Rodney skręcili za róg i znikli. Denham zatrzy mał się machinalnie w pół zdania, do którego powrócił z poczuciem, że coś mu umknęło. Nieświadomi tego, że są obserwowani, Katharine i Rodney wy szli na Embankment. Kiedy znaleźli się po drugiej stronie bulwaru, Rodney uderzy ł ręką w kamienną balustradę nad Tamizą i zawołał: — Przy rzekam, że nie powiem już ani słowa na ten temat! Ale błagam, Katharine, zatrzy maj się na chwilę i popatrz na ten księży c na wodzie. Przy stanęła, spojrzała w górę i w dół rzeki, wciągnęła powietrze. — Kiedy wiatr wieje w tę stronę, na pewno można poczuć zapach morza — powiedziała. Stali tak kilka minut w milczeniu, patrząc, jak rzeka koły sze się w kory cie, a jej nurt rozry wa srebrno-czerwone światła, które się na niej kładły, by po chwili znowu je złączy ć. W oddali zawy ł głucho parostatek, z niewy słowioną melancholią, jak gdy by z głębi serca samotny ch wojaży, otulony ch całunem mgły. — Och! — zawołał Rodney, po czy m ponownie uderzy ł w poręcz. — Dlaczego nie da się wy powiedzieć, jakie to wszy stko jest piękne? Dlaczego jestem skazany, by czuć to, czego nie potrafię wy razić? A rzeczy, które potrafię ująć w słowa, nie są tego warte. Wierz mi, Katharine — dodał prędko — już więcej nie wrócę do tego tematu. Ale w obecności takiego piękna... Spójrz na tę opalizującą łunę wokół księży ca!... Człowiek czuje... człowiek czuje... Może gdy by ś wy szła za mnie za mąż... Jestem na wpół poetą i nie potrafię udawać, że nie czuję tego, co czuję. Gdy by m umiał pisać... Ach, to by łoby co innego. Wówczas nie kłopotałby m cię propozy cją małżeństwa, Katharine. Wy rzucił z siebie te niepowiązane zdania jedny m tchem, przenosząc rozbiegane oczy na przemian z księży ca na rzekę. — Mnie jednak zalecałby ś małżeństwo? — spy tała Katharine, nie odry wając wzroku od księży ca. — Z całą pewnością. I to nie ty lko tobie, lecz wszy stkim kobietom. Dlatego że bez niego jesteście nikim, ży jecie ty lko połowicznie, wy korzy stujecie połowę swoich możliwości, chy ba sama to czujesz. Właśnie dlatego... Tu urwał, po czy m ruszy li wolny m krokiem po Embankment, mając przed sobą księży c. „Smutny m krokiem, Księży cu, po niebie się wspinasz! I jakże cicho z cieniem na pobladłej twarzy !” 1 — zacy tował Rodney. — Ja się dziś nasłuchałam przy kry ch uwag pod swoim adresem — stwierdziła Katharine, nie słuchając go. — Pan Denham chy ba uznał za swoje powołanie, by mnie pouczać, choć prawie się nie znamy. Nawiasem mówiąc, przecież ty go znasz, William. Powiedz mi, jaki on jest. William wciągnął głęboko powietrze. — Ciebie można pouczać do woli, ale to próżne wy siłki... — Dobrze, ale jaki on jest? — A my piszemy sonety o twoich brwiach, ty okrutna, trzeźwo my śląca istoto. Denham? — dodał, jako że Katharine milczała. — Moim zdaniem poczciwiec z niego. Wy daje się, że gustuje, w czy m trzeba. Ale nie wolno ci za niego wy chodzić. Złajał cię, tak? Co takiego
powiedział? — Z panem Denhamem by ło tak... Przy chodzi na podwieczorek. Dokładałam starań, żeby czuł się swobodnie. A on ty lko siedzi i ły pie na mnie okiem. To pokazuję mu nasze rękopisy. A on wpada w gniew i oświadcza, że nie powinnam uważać się za przedstawicielkę klas średnich. Rozstajemy się więc w niezgodzie, a kiedy widzimy się znowu, czy li dziś wieczorem, podchodzi wprost do mnie i powiada: „Do diabła z panią!”. Moja matka bardzo ubolewa nad takim zachowaniem. Muszę się dowiedzieć, co to ma znaczy ć. Urwała i zwolniła kroku, spojrzała na oświetlony pociąg, który rozciągnął się gładko na Moście Hungerford. — Według mnie to znaczy, że uważa cię za osobę chłodną i niesy mpaty czną. Katharine roześmiała się krągły mi nutami szczerego rozbawienia. — Na mnie pora. Złapię taksówkę, a potem zaszy ję się u siebie w domu — zawołała. — Czy twoja matka by łaby zadowolona, że widziano mnie z tobą? Nikt nas chy ba nie poznał? — zapy tał Rodney z pewny m niepokojem. Spojrzała na niego, a widząc, że niepokój jest szczery, znów się roześmiała, ty m razem z ironią. — Możesz się śmiać, Katharine, ale zapewniam cię, że gdy by ktokolwiek z twoich znajomy ch zobaczy ł nas razem o tej porze, wzięto by nas na języ ki, co wielce by mnie zdegustowało. Dlaczego się śmiejesz? — Nie wiem. Jesteś taką dziwną mieszanką. Na wpół poetą, na wpół starą panną. — Wiem, że zawsze wy dawałem ci się nad wy raz śmieszny. Nic nie poradzę, że odziedziczy łem pewne trady cje, które usiłuję wcielić w czy n. — Bzdura, Williamie. Pochodzisz by ć może z najstarszej rodziny w Devonshire, ale to jeszcze nie powód, żeby ś nie mógł się pokazać ze mną sam na sam na Embankment. — Jestem od ciebie dziesięć lat starszy, Katharine, i o wiele lepiej znam świat. — To świetnie. W takim razie zostaw mnie tu i wracaj do domu. Rodney obejrzał się za siebie i zobaczy ł, że tuż za nimi jedzie taksówka, która najwy raźniej czeka, aż ją wezwą. Katharine też ją dostrzegła, gdy ż zawołała: — Ty lko nie zatrzy muj dla mnie tej taksówki. Przejdę się. — Bzdura, Katharine. Nawet się nie waż. Dochodzi północ, a my i tak zapuściliśmy się już za daleko. Roześmiała się i ruszy ła przed siebie tak szy bko, że zarówno Rodney, jak i taksówka musieli przy spieszy ć, żeby za nią nadąży ć. — Pomy śl ty lko, Williamie — powiedziała — jeśli ktokolwiek zobaczy mnie tak pędzącą po Embankment, to dopiero wezmą mnie na języ ki. Lepiej się pożegnaj, jeżeli nie chcesz, żeby cię obmówili. W ty m momencie William władczy m gestem wezwał taksówkę, a drugą ręką zatrzy mał Katharine. — Na miłość boską — mruknął — nie pozwól, żeby kierowca zobaczy ł, jak się szamoczemy. Katharine stanęła spokojnie. — Więcej w tobie starej panny niż poety — podsumowała zwięźle. William trzasnął drzwiami, podał kierowcy adres, odwrócił się i dwornie uniósł kapelusz, żeby pożegnać niewidoczną damę. Dwa razy obejrzał się podejrzliwie za taksówką, z pewną obawą, czy Katharine nie zatrzy ma jej i nie wy siądzie; pojazd jednak wiózł ją szy bko, toteż wkrótce znikła mu z oczu. Williama naszła ochota na krótkie solilokwium, by dać upust oburzeniu, bo Katharine udało się go
rozdrażnić pod niejedny m względem. — Spośród wszy stkich nierozsądny ch, bezwzględny ch istot, jakie poznałem w ży ciu, ta jest najgorsza! — zawołał do siebie, maszerując z powrotem po Embankment. — Uchowaj Boże, żeby m miał jeszcze raz się przed nią zbłaźnić. Już wolałby m się ożenić z córką swojej gospody ni niż z Katharine Hilbery ! Nie dałaby mi chwili wy tchnienia... i nigdy by mnie nie zrozumiała... nigdy, przenigdy ! Wy powiedziane na głos i tak zapalczy wie, by dosły szały go gwiazdy w niebiosach, bo w pobliżu nie by ło ży wej duszy, zarzekania Rodney a zabrzmiały absolutnie niepodważalnie. Uspokoił się i ruszy ł dalej w milczeniu, aż dostrzegł, że zbliża się do niego ktoś, kto jakimś szczegółem stroju czy kroku zdradzał, że jest znajomy m Williama, zanim ten zorientował się, któż to taki. A by ł to Denham, który rozstawszy się z Sandy sem u podnóża schodów, zmierzał teraz do stacji metra Charing Cross, zatopiony w my ślach zainspirowany ch rozmową z Sandy sem. Zapomniał już o spotkaniu u Mary Datchet, zapomniał o Rodney u, metaforach i dramacie elżbietańskim i by łby przy siągł, że zapomniał także o Katharine Hilbery, chociaż to akurat by ło nieco bardziej dy skusy jne. My ślami sięgał najwy ższy ch alpejskich szczy tów umy słu, gdzie królowało jedy nie światło gwiazd i nietknięty śnieg. Obrzucił Rodney a dziwny m spojrzeniem, kiedy spotkali się pod latarnią. — Ha! — zakrzy knął Rodney. Gdy by Denham by ł całkiem przy tomny, zapewne minąłby Rodney a, jedy nie go pozdrawiając. Ale teraz, wstrząśnięty nagłą zaczepką, stanął jak wry ty i zanim się spostrzegł, już szedł posłusznie obok Rodney a, zaproszony do niego na kielicha. Nie miał ochoty pić z Rodney em, mimo to podąży ł za nim dość potulnie. Rodney ucieszy ł się z tego posłuszeństwa. Bardzo pragnął nawiązać kontakt z ty m milczkiem, najwy raźniej posiadający m wszy stkie pożądane męskie cechy, który ch, jak sobie teraz uświadomił, tak strasznie brakowało mu u Katharine. — Świetnie pan robi — zaczął impulsy wnie — że wy strzega się młody ch kobiet, Denham. Uży czę panu swojego doświadczenia: kto im zaufa, zawsze będzie poniewczasie żałował. Chociaż w obecnej chwili — dodał pospiesznie — ja akurat nie mam powodów do żalu. Po prostu ten temat co jakiś czas wraca, nie wiadomo dlaczego. Powiedziałby m, że panna Datchet należy do nieliczny ch wy jątków. Lubi pan pannę Datchet? Uwagi Rodney a świadczy ły niezbicie, że jego nerwy są w stanie podrażnienia, a Denham szy bko powrócił do stanu świata i jego spraw sprzed godziny. Ostatnio widział Rodney a, jak odprowadzał Katharine. Ubolewał nad gorliwością, z jaką jego my śli powróciły do tego obiektu zainteresowań, by zadręczać go stary mi, banalny mi lękami. Stracił do siebie szacunek. Rozum nakazy wał mu zostawić Rodney a, który wy raźnie miał ochotę na zwierzenia, zanim zupełnie się od niego oddalą dy lematy wielkiej filozofii. W głębi ulicy wy patrzy ł latarnię oddaloną o jakieś sto metrów i postanowił, że kiedy tam dotrą, pożegna się z Rodney em. — Tak, lubię Mary. Nie wy obrażam sobie, że ktoś mógłby jej nie lubić — powiedział ostrożnie, nie odry wając wzroku od latarni. — Jakże pan się różni ode mnie, panie Denham. Nigdy się pan nie odsłania. Obserwowałem pana dziś wieczorem z Katharine Hilbery. Intuicy jnie zawsze wierzę swojemu rozmówcy. Chy ba dlatego tak często daję się nabrać. Denham zrobił minę, jakby zgłębiał wy znanie Rodney a, choć w rzeczy wistości prawie nie zwracał uwagi na niego ani na jego słowa, a skupił się jedy nie na ty m, by sprowokować go do powtórnej wzmianki o Katharine, zanim dojdą do latarni. — A kto pana nabrał? — zapy tał. — Katharine Hilbery ? Rodney stanął i ponownie zaczął wy bijać ry tm, jak gdy by na gładkiej, kamiennej
balustradzie nabrzeżnego bulwaru zaznaczał frazę w sy mfonii. — Katharine Hilbery — powtórzy ł i dziwnie zachichotał. — Nie, Denham, nie mam złudzeń co do tej młodej kobiety. Zdaje mi się, że dzisiaj wieczorem dałem jej to wy raźnie do zrozumienia. Nie chciałby m jednak, żeby odszedł pan z my lny m wrażeniem — dodał żarliwie, po czy m odwrócił się i ujął Denhama pod pachę, jak gdy by chciał zapobiec jego ucieczce. Zobligowany w ten sposób Denham minął ostrzegawczą latarnię, a mijając ją, szepnął słowo na swoje usprawiedliwienie, ale przecież nie mógł uwolnić się od Rodney a, skoro ten dosłownie trzy mał go pod pachę. — Proszę nie my śleć, że czuję w związku z nią jakieś rozgory czenie, o ty m nie ma mowy. To nie do końca wina tej nieszczęsnej osoby. Ona prowadzi takie okropne, samolubne ży cie... Przy najmniej ja uważam je za okropne dla kobiety... Wszy stkim karmi swój umy sł, nad wszy stkim sprawuje kontrolę, o wiele za często stawia w domu na swoim... Jest poniekąd rozpaskudzona, bo czuje, że wszy scy leżą u jej stóp, dlatego nie wie, jakie sieje krzy wdy... Inny mi słowy, jak niegrzecznie zachowuje się wobec ludzi pozbawiony ch tego, czy m ona jest obdarzona. Żeby jednak oddać jej sprawiedliwość, nie jest głupia — dodał, jakby chciał przestrzec Denhama, żeby sobie nie pozwolił na zby t wiele. — Ma gust. Jest rozsądna. Rozumie, co się do niej mówi. Ale jest kobietą, i ty le — zakończy ł, ponownie zachichotał i puścił rękę Denhama. — I powiedział jej pan to wszy stko dziś wieczorem? — spy tał Denham. — O, by najmniej. Nigdy nie przy szłoby mi do głowy wy garnąć Katharine całej prawdy o niej. To by nie miało sensu. Żeby znaleźć z nią wspólny języ k, trzeba uderzy ć w ton adoracji. „Skoro już wiem, że dała mu kosza, może wróciłby m do domu?”, pomy ślał Denham. Lecz nadal szedł u boku Rodney a, obaj milczeli, a Rodney nucił melodie z opery Mozarta. Pogarda z sy mpatią w naturalny sposób mieszają się w głowie człowieka, któremu ktoś właśnie poczy nił nieprzemy ślane wy znania, odsłaniając bardziej osobiste uczucia, niżby chciał odsłonić. Denham zaczął się zastanawiać, jakim człowiekiem jest Rodney, a jednocześnie Rodney zaczął my śleć o Denhamie. — Podejrzewam, że jest pan niewolnikiem, podobnie jak ja — zagaił. — Owszem, adwokatem. — Czasem się zastanawiam, czemu tego nie rzucimy. Dlaczego pan nie emigruje, panie Denham? Sądziłby m, że wy jazd odpowiadałby panu. — Mam rodzinę. — Często sam mam ochotę wy jechać. Ale wtedy uświadamiam sobie, że nie umiałby m bez tego ży ć. Machnął ręką w stronę centrum Londy nu, który wy glądał w tej chwili jak miasto wy cięte z szarogranatowej tektury, przy klejone do nieba w kolorze ciemniejszego granatu. — Jest tu jedna czy dwie osoby, które lubię, jest trochę dobrej muzy ki, a czasem też nieco dobry ch obrazów... Wy starczy, żeby człowieka tu przy trzy mać. Nie mógłby m ży ć wśród dzikusów! Lubi pan książki? Muzy kę? Obrazy ? Gustuje pan w pierwszy ch wy daniach? Mam u siebie kilka ładny ch drobiazgów, wy grzebany ch gdzieś tanio, bo nie stać mnie na płacenie wy górowany ch cen. Doszli do niewielkiego placu wśród wy sokich osiemnastowieczny ch kamienic. W jednej z nich znajdowało się mieszkanie Rodney a. Wspięli się po bardzo stromy ch schodach, weszli do mieszkania, przez którego nie zasłonięte okna świecił księży c, oświetlając balustradę z kręcony mi kolumienkami i stos talerzy na parapetach, a także dzbany napełnione do połowy mlekiem. Mieszkanie Rodney a by ło małe, ale okno salonu wy chodziło na brukowany kamienny mi pły tami dziedziniec z jedny m drzewem i widokiem na płaskie frontony stojący ch naprzeciwko domów z czerwonej cegły, który ch widok nie zdziwiłby doktora Johnsona, gdy by dla odmiany wstał z grobu
w blasku księży ca. Rodney zapalił lampę, zaciągnął zasłony, podsunął Denhamowi fotel i rzucając na stół rękopis swojego referatu o metaforze w literaturze elżbietańskiej, zawołał: — O mój Boże, co za strata czasu! Ale już po wszy stkim, nie warto ty m sobie więcej zaprzątać głowy. Zaczął się bardzo zwinnie krzątać i już po chwili rozpalił ogień w kominku, wy jął szklanki, whisky, ciasto, filiżanki i spodki. Włoży ł spłowiały czerwony szlafrok i czerwone pantofle, po czy m podszedł do Denhama ze szklanką w jednej ręce i dobrze wy polerowaną książką w drugiej. — Congreve w edy cji Baskerville’a — rzekł, podsuwając ją gościowi. — Nie mógłby m go czy tać w tandetny m wy daniu. Kiedy Rodney, pełen serdecznej troski, żeby zadbać o gościa, znalazł się wśród swoich książek i skarbów i kiedy poruszał się po domu ze zręcznością i wdziękiem perskiego kota, Denham porzucił swój kry ty cy zm i poczuł się z Rodney em swobodniej, niż czułby się w towarzy stwie wielu lepiej sobie znany ch osób. Pokój Rodney a by ł pokojem kogoś, kto ma urozmaicony gust i pilnie strzeże go przed nieokrzesany mi uwagami bliźnich. Na stole i na podłodze w nierówny ch stosach piętrzy ły się papiery i książki, które Rodney omijał z nerwową obawą, żeby ani odrobinę nie naruszy ć szlafrokiem ich konstrukcji. Na fotelu leżał plik fotografii pomników i obrazów, które miał w zwy czaju eksponować kolejno, każdy na dzień lub dwa. Książki na regałach stały w równy m szy ku jak pułki żołnierzy, a ich grzbiety bły szczały niczy m brązowe skrzy dła chrabąszczy ; chociaż jeśli się którąś wy jęło z półki, oczom ukazy wał się bardziej sfaty gowany tom wstawiony tam z braku miejsca. Nad kominkiem wisiało owalne weneckie lustro, a w jego przy dy miony ch, nakrapiany ch czeluściach odbijał się blady żółcień i szkarłat tulipanów stojący ch na kominku w wazonie wśród listów, fajek i papierosów. Jeden kąt pokoju zajmował niewielki fortepian, a na podstawce na nuty leżała otwarta party tura Don Giovanniego. — Widzę, panie Rodney — odezwał się Denham, kiedy nabił fajkę i powiódł dookoła wzrokiem — że ładnie tu u pana i wy godnie. Rodney odwrócił nieco głowę i uśmiechnął się z dumą właściciela, po czy m powściągnął uśmiech. — Znośnie — mruknął. — Może to jednak dobrze, że sam pan musi zarabiać na utrzy manie. — Jeżeli chce pan powiedzieć, że nie wy korzy stałby m dobrze wolnego czasu, gdy by m go miał, to przy znam panu rację. Ale by łby m dziesięć razy szczęśliwszy, gdy by m mógł całe dnie spędzać tak, jak chcę. — Wątpię — skwitował Denham. Siedzieli w milczeniu, dy m z fajki Denhama ponad ich głowami utworzy ł przy jemny, niebieski opar. — Mógłby m codziennie przez trzy godziny czy tać Szekspira — stwierdził Rodney. — A przecież są malarstwo i muzy ka, nie mówiąc o towarzy stwie łubiany ch osób. — W rok by się pan zanudził na śmierć. — O, zapewniam pana, że zanudziłby m się, gdy by m nic nie robił. Ale ja pisałby m sztuki. — Hm. — Pisałby m sztuki — powtórzy ł. — Jedną już napisałem, w trzech czwarty ch. Czekam ty lko na święta, żeby ją skończy ć. A nie jest zła... Miejscami nawet wy daje się dość dobra. W głowie Denhama powstało py tanie, czy powinien poprosić o pokazanie mu tej sztuki, skoro tego zapewne spodziewał się po nim autor. Spozierał ukradkiem na Rodney a, który szturchał nerwowo węgle pogrzebaczem i niemal drżał, targany, w odczuciu Denhama, chęcią porozmawiania o swojej sztuce, zdjęty natarczy wą i niezaspokojoną próżnością. Wy dawał się teraz całkowicie zdany na łaskę Denhama, który chcąc nie chcąc poczuł do niego sy mpatię także
z tego powodu. — To co, pokaże mi pan tę sztukę? — zapy tał, a Rodney momentalnie się ukoił, jednak milczał jeszcze przez chwilę, zamarłszy z pogrzebaczem wzniesiony m do góry, wpatrując się weń lekko wy trzeszczony mi oczami, otwierając i zamy kając na przemian usta. — Naprawdę interesują pana takie rzeczy ? — spy tał w końcu, inny m głosem niż poprzednio. I nie czekając na odpowiedź, dodał płaczliwy m tonem: — Poezja interesuje niewiele osób. Obawiam się, że pana znudzi. — Może — mruknął Denham. — W takim razie poży czę ją panu — rzekł Rodney i odłoży ł pogrzebacz. Kiedy poszedł po sztukę, Denham sięgnął do regału za sobą i wy jął pierwszy z brzegu tom. By ło to akurat małe, przepiękne wy danie poezji Sir Thomasa Browne’a, zawierające wiersze Pogrzebanie urny, Hydriotaphia, Kwinkuns obalony i Ogród Cyrusa. Otworzy ł je na fragmencie, który znał prawie na pamięć, i zaczął czy tać. Czy tał tak dłuższą chwilę. Rodney wrócił na fotel, rozłoży ł rękopis na kolanie, od czasu do czasu zerkał na Denhama, po czy m złoży ł opuszki palców, skrzy żował chude nogi, wy ciągnął je i oparł z wy raźną przy jemnością na osłonie paleniska. Po dłuższej chwili Denham zamknął książkę i stanął, zwrócony ty łem do kominka, co jakiś czas pomrukując niewy raźnie coś, co mogło się odnosić do poezji Sir Thomasa Browne’a. Włoży ł kapelusz na głowę i stanął nad Rodney em, który leżał wy ciągnięty w fotelu ze stopami zahaczony mi o osłonę. — Zajrzę tu jeszcze kiedy ś — stwierdził Denham, na co Rodney uniósł rękę z rękopisem i ty lko rzucił zwięźle: — Jeśli pan sobie ży czy. Denham wziął rękopis i wy szedł. Jakież by ło jego zdziwienie, kiedy dwa dni później zobaczy ł na talerzu przy śniadaniu cienką przesy łkę, a po otwarciu ten sam tom Sir Thomasa Browne’a, który przeglądał tak namiętnie u Rodney a. Ze zwy kłego lenistwa nie podziękował, ale czasami my ślał o Rodney u z zainteresowaniem, nie mieszając do tego Katharine, i wciąż obiecy wał sobie, że któregoś wieczoru zajrzy do niego, żeby wy palić z nim fajkę. Rodney czerpał przy jemność z rozdawania książek, które budziły szczery podziw jego znajomy ch. Dlatego jego biblioteka ustawicznie się kurczy ła.
ROZDZIAŁ VI
Na które spośród wszy stkich godzin zwy kłego, powszedniego dnia pracy najchętniej się czeka i które najchętniej się wspomina? Gdy by jednostkowy przy kład pozwalał ukuć teorię, można by rzec, iż dla Mary Datchet wy jątkowy urok miały minuty pomiędzy dziewiątą dwadzieścia pięć a dziewiątą trzy dzieści rano. Mijały jej one w godny m pozazdroszczenia nastroju; czuła wtedy prawie niczy m nie zmącone zadowolenie. Ponieważ mieszkała wy soko, nawet w listopadzie do jej pokoju wpadały promienie porannego słońca, oświetlały zasłonę, fotel, dy wan, malując trzy jasne, precy zy jne pasma w kolorach zielony m, niebieskim i fioletowy m, na który ch oko spoczy wało z przy jemnością rozgrzewającą całe ciało. Rzadko zdarzało się, żeby Mary nie podniosła rano wzroku, kiedy schy lała się, aby zasznurować trzewiki, a gdy śledziła żółty snop światła łączący zasłonę ze stołem, przy który m jadła śniadanie, zwy kle wzdy chała z wdzięcznością, że ży cie dostarcza jej takich chwil czy stej radości. Nikogo z niczego nie ograbiała, a jednak skoro czerpała wielką przy jemność z rzeczy prosty ch: samotnego śniadania w pokoju utrzy many m w ładnej kolory sty ce, od krawędzi podłogi aż po kąty sufitu czy ściutkim, niekiedy zastanawiała się, kogo powinna za to przeprosić, albo próbowała doszukać się w tej sy tuacji jakiejś skazy. Mieszkała już pół roku w Londy nie i wciąż żadnej skazy dopatrzy ć się nie mogła, co, jak stwierdzała niezmiennie, zanim skończy ła sznurować trzewiki, zawdzięczała wy łącznie temu, że ma pracę. Codziennie, kiedy z teczką w ręku stawała rano w drzwiach mieszkania, rzucała jeszcze okiem na pokój, żeby upewnić się, czy wszy stko zostawia w należy ty m porządku, po czy m mówiła sobie w duchu, jak bardzo się cieszy, że to wszy stko zostawia i nie musi tu siedzieć cały dzień, rozkoszując się wolny m czasem, gdy ż tego by nie zniosła. Na ulicy lubiła my śleć o sobie, że należy do klasy pracującej, której przedstawiciele sunęli o tej porze żwawy m rzędem szerokimi chodnikami Londy nu ze spuszczony mi głowami, jak gdy by cały wy siłek wkładali w podążanie jeden za drugim jak najbliżej siebie; aż Mary wy obrażała sobie, że nie zbaczając z toru, wy deptują na chodniku prosty jak strzała, zajęczy trop. Lubiła przy ty m udawać, że niczy m się nie wy różnia spośród inny ch, gdy więc dżdży sty dzień kazał jej skorzy stać z omnibusu lub z metra, wtapiała się całkowicie w tłum mokry ch urzędników, maszy nistek oraz handlowców i jak oni podejmowała ważki obowiązek nakręcania świata, by ty kał przez kolejne dwadzieścia cztery godziny. Z takimi my ślami szła rzeczonego ranka przez skwer Lincoln’s Inn Fields, dalej Kingsway i Southampton Row, aż dotarła do swojego biura przy Russell Square. Co pewien czas przy stawała, by spojrzeć na wy stawę księgarni lub kwiaciarni, w który ch o tak wczesnej porze wy kładano towary, a puste miejsca za taflami szkła świadczy ły o niedokończonej ekspozy cji. Mary czuła
sy mpatię do sklepikarzy i ży wiła nadzieję, że do południa skuszą przechodniów do zakupów, gdy ż o świcie stawała całkowicie po stronie sprzedawców i bankowców, a wszy stkich ludzi przesy piający ch ranki ze względu na nadmiar pieniędzy uważała za wrogów i oczy wiste ofiary. Przy Holborn przeszła na drugą stronę ulicy, a wszy stkie jej my śli powędrowały — jakżeby inaczej — w stronę pracy zapomniała więc, że jest, ściśle rzecz biorąc, amatorką, której nikt nie płaci za to, co robi, trudno zatem powiedzieć, że nakręca świat do codziennego znoju, gdy ż jak dotąd świat nie wy kazał zby tnich skłonności, by skorzy stać z dobrodziejstw, które jej stowarzy szenie na rzecz prawa wy borczego kobiet chciało mu zaoferować. Przez całą drogę do Southampton Row my ślała o papierze kancelary jny m i listowy m oraz jakie można by w tej kwestii wprowadzić oszczędności (nie raniąc, oczy wiście, uczuć pani Seal), by ła bowiem przekonana, że wielcy organizatorzy zawsze zaczy nają od drobiazgów i dopiero potem budują swoje triumfalne reformy na solidny ch fundamentach; a choć Mary Datchet ani przez chwilę nie zdawała sobie z tego sprawy, miała ambicje zostać wielką organizatorką i już przesądziła o rady kalnej rekonstrukcji swojego stowarzy szenia. Ostatnio, trzeba przy znać, raz czy drugi zdarzy ło jej się ocknąć i oprzy tomnieć, zanim skręciła ku Russell Square, po czy m zbeształa się dość ostro w duchu za to, że już wpadła w ruty nę, gdy ż codziennie rano o tej samej porze oddaje się dokładnie ty m samy m my ślom, najwy raźniej więc kasztanowe cegły domów przy Russell Square w niezbadany sposób wy wołują u niej pomy sły na biurowe oszczędności, a zarazem przy pominają, że powinna się wy szy kować na spotkanie z panem Clactonem lub panią Seal, czy kto tam się zjawi przed nią w biurze. Jako osoba niewierząca, ty m sumienniej zastanawiała się nad swoim ży ciem i nic nie iry towało jej bardziej niż odkry cie, że który ś ze zły ch nawy ków — lekceważony — podgry za bezcenną istotę rzeczy. Co bowiem dobrego wy nika z faktu, że jest się kobietą, jeżeli utraci się świeżość i nie wy pełni ży cia po brzegi najrozmaitszy mi poglądami i ekspery mentami? Dlatego zawsze starała się wziąć w garść, kiedy skręcała za róg, i podchodząc pod drzwi, najczęściej pogwizdy wała balladę z Somersetshire. Biuro sufraży stek mieściło się na mansardzie jednej z wielkich kamienic przy Russell Square, niegdy ś zamieszkanej przez wielkomiejskiego kupca i jego rodzinę, a teraz po kawałku wy najmowanej rozmaity m stowarzy szeniom, które wy pisy wały sobie przeróżne inicjały na drzwiach z matowego szkła, a każde miało maszy nę do pisania, trzaskającą dziarsko od rana do wieczora. Ten stary dom z wielkimi, kamienny mi schodami od dziesiątej rano do szóstej wieczorem rozbrzmiewał echem maszy n do pisania i okrzy ków chłopców na posy łki. Huk liczny ch maszy n, zapędzony ch już do szerzenia poglądów na temat ochrony rdzenny ch mieszkańców kolonii lub wartości płatków zbożowy ch w codziennej diecie, kazał przy spieszy ć Mary kroku, gdy ż niezależnie od pory przy jścia zawsze pokony wała biegiem ostatni kawałek schodów prowadzący na jej stanowisko pracy, żeby zaprząc własną maszy nę do współzawodnictwa z inny mi. Zasiadła do listów i niebawem wszy stkie te przemy ślenia uleciały jej z głowy, a kiedy z wolna zawładnęła nią treść korespondencji, otoczenie biurowy ch mebli i odgłosy pracy w sąsiednim pokoju, między brwiami zary sowały się dwie zmarszczki. O jedenastej nastrój skupienia niósł ją tak wartko w określony m kierunku, że gdy by nawet zrodziła się w jej głowie jakaś odmienna my śl, nie przeży łaby raczej momentu swy ch narodzin. Mary miała za zadanie urządzić szereg przy jęć, z który ch zy ski trafiły by na fundusz stowarzy szenia, podupadającego z braku środków. By ło to jej pierwsze organizacy jne przedsięwzięcie na wielką skalę, pragnęła więc zrobić coś absolutnie wy jątkowego. Za pomocą swojej nieporęcznej maszy ny zamierzała wy łuskać z gęstwiny świata grono ciekawy ch osób, następnie ustawić je na ty dzień w takiej konfiguracji, żeby rzuciły się w oczy ministrom w rządzie, a raz zauważone, przekazały stare argumenty z bezprzy kładną ory ginalnością. Tak się z
grubsza przedstawiał plan; tak bardzo by ła nim podekscy towana i rozpalona, że musiała ściągać wodze fantazji, przy pominając sobie liczne szczegóły, które jeszcze dzieliły ją od sukcesu. Otworzy ły się drzwi i wszedł pan Clacton, żeby poszukać pewnej broszury zakopanej w piramidzie papierów. By ł to chudy, pszeniczny blondy n, mógł mieć trzy dzieści pięć lat, mówił cockney em, a wy glądał tak mizernie, jakby natura poskąpiła mu wszelkich dóbr, przez co sam, naturalną koleją rzeczy, skąpił wszy stkim wszy stkiego. Kiedy znalazł broszurę i rzucił kilka żartobliwy ch uwag na temat utrzy my wania porządku wśród dokumentów, pisanie na maszy nie urwało się nagle i z pokoju wy biegła pani Seal, trzy mając w ręku list domagający się wy jaśnienia. To by ła dy strakcja znacznie poważniejsza niż poprzednia, dlatego że ta kobieta nigdy nie wiedziała, czego chce, i zasy py wała człowieka gradem próśb, chociaż żadnej jasno nie formułowała. Ubrana by ła w aksamitną śliwkową suknię, a jej twarz, z której wiecznie bił filantropijny entuzjazm, mimo że stale by ła w pośpiechu, zawsze rozproszona, okalały krótkie siwe włosy. Na szy i nosiła dwa krzy że, które wpląty wały jej się w ciężki złoty łańcuch na piersi, a dla Mary by ły znakiem psy chicznej niejednoznaczności tej kobiety. Ty lko jej bezbrzeżny entuzjazm i cześć oddawana pannie Markham, jednej z pionierek stowarzy szenia, zapewniały jej stanowisko, do sprawowania którego brakowało jej rzetelny ch kwalifikacji. Tak mijał ranek, rosła sterta listów, a Mary miała poczucie, że jest główny m zwojem w nadzwy czaj delikatnej sieci nerwowej oplatającej całą Anglię, który lada dzień, kiedy dotrze do sedna układu, oży je, przy spieszy i urządzi imponujący pokaz rewolucy jny ch fajerwerków — bo takiej metafory nie zawahałaby się uży ć w odniesieniu do swojej pracy, kiedy mózg jej się rozpalał po trzech godzinach. Tuż przed pierwszą pan Clacton i pani Seal przery wali swój trud i powtarzali stary dowcip o obiedzie, zawsze punktualnie o tej porze, nie zmieniając prawie nigdy ani słowa. Pan Clacton chodził do restauracji wegetariańskiej, pani Seal przy nosiła sobie kanapki, które jadła pod platanami na Russell Square, Mary zwy kle chodziła do pobliskiego tandetnego lokalu, gdzie we wnętrzu obity m czerwony m pluszem można by ło — ku dezaprobacie kolegi wegetarianina — zamówić gruby na dwa cale befszty k albo pieczony drób pły wający w ceramiczny m naczy niu. — Widok nagich gałęzi na tle nieba świetnie robi człowiekowi — orzekła pani Seal, wy glądając na skwer. — Sally, drzewami się nie najesz — zmity gowała ją Mary. — Przy znam, że nie wiem, jak pani to robi, panno Datchet — zauważy ł pan Clacton. — Ja by m przespał całe popołudnie, gdy by m w środku dnia spoży ł tak ciężki posiłek. — Co jest najnowszy m krzy kiem mody w literaturze? — spy tała wesoło Mary, wskazując na książkę w żółtej okładce, którą Clacton trzy mał pod pachą, ponieważ zawsze w porze obiadowej czy tał któregoś z Francuzów albo biegł choć na chwilę do galerii obrazów, pragnąc uzupełnić pracę społeczną żarliwą kulturą, z czego, jak Mary bardzo szy bko się zorientowała, by ł skry cie dumny. Rozeszli się więc i Mary ruszy ła w swoją stronę, zachodząc w głowę, czy się domy ślili, że w głębi duszy chciała się od nich oddalić, ale uznała, że chy ba nie mają aż takiej cienkiej skóry. Kupiła sobie wieczorną gazetę, przeczy tała przy jedzeniu, co rusz spoglądając znad jej brzegu na dziwny ch ludzi, którzy kupowali ciastka lub dzielili się sekretami, dopóki nie weszła znajoma jej młoda osoba. — Chodź, Eleanor, przy siądź się do mnie — zaprosiła ją i razem dokończy ły obiad, a potem rozstały się na wąskim chodniku między przeciwległy mi pasami ruchu z przy jemny m uczuciem, że znów podążają własny mi drogami w wielkim, wiecznie ruchomy m deseniu ludzkiego ży cia. Zamiast jednak wrócić prosto do biura, Mary skierowała kroki do British Museum i przeszła się galerią wśród kamienny ch rzeźb, aż znalazła wolną ławkę pod okiem Marmurów Elgina.
Patrząc na nie, jak zwy kle czuła, że pory wa ją fala wzniosły ch uczuć, dzięki który m jej ży cie od razu nabrało powagi i piękna — wrażenie wy wołane ty leż przez pustkę, chłód i ciszę galerii, ile przez fakty czne piękno posągów. Można domniemy wać, że nie dostępowała wy łącznie estety czny ch doznań, gdy ż napatrzy wszy się chwilę na Ulissesa, zaczęła rozmy ślać o Ralphie Denhamie. Wśród ty ch rzeźb poczuła się tak bezpiecznie, że omal nie uległa chęci, by powiedzieć na głos: „kocham cię”. Obecność tego ogromnego, nieprzemijającego piękna przy niosła jej niepokojącą świadomość własnego pożądania, a zarazem dumę z tego, że uczucie to nie daje o sobie znać w podobny m natężeniu podczas wy pełniania codzienny ch obowiązków. Stłumiła w sobie impuls, by odezwać się na głos, wstała i zaczęła spacerować bez celu między posągami, aż znalazła się w innej galerii, zawierającej rzeźbione obeliski i skrzy dlate asy ry jskie by ki, a jej uczucia przy brały zupełnie inną postać. Zaczęła wy obrażać sobie, że podróżuje z Ralphem po krainie, w której te potwory leżą na piasku z podniesiony mi łbami. „Ponieważ — jak pomy ślała, skrupulatnie czy tając wy drukowaną informację za szkłem gabloty — najbardziej urzeka mnie w tobie gotowość na wszy stko. Nie ulegasz w najmniejszej mierze konwencjonalności, tak jak większość niegłupich mężczy zn”. I wy obraziła sobie, że siedzi na grzbiecie wielbłąda na pusty ni, a Ralph dowodzi cały m plemieniem tuby lców. „Taki po prostu jesteś — powiedziała w duchu, przechodząc do następnego posągu. — Ludzie po prostu robią to, czego zażądasz”. Nad duszą Mary rozpostarła się łuna, która przepełniła jej oczy blaskiem. Zanim jednak opuściła muzeum, odeszła ją wszelka ochota, żeby mówić, nawet w skry tości ducha, „kocham cię”, zupełnie jakby to zdanie nawet nie przy szło jej do głowy. Zezłościła się wręcz na siebie za tak nieostrożny wy łom w swej powściągliwości, za osłabienie oporu, jakże przy datnego, jeśli ten impuls miałby powrócić. Teraz, w drodze powrotnej do biura, powróciły do niej z całą siłą stałe zastrzeżenia co do stanu zakochania w ogóle. Nie chciała przecież wy chodzić za mąż. Uważała za dy letanctwo wprowadzanie miłości do całkowicie szczerej przy jaźni, takiej jak jej przy jaźń z Ralphem, która już od dwóch lat opierała się na ich wspólny ch zainteresowaniach zgoła nieosobisty mi dziedzinami, jak na przy kład zapewnianie dachu nad głową biedocie czy podatek gruntowy. Po południu jednak jej nastrój różnił się diametralnie od porannego. Mary obserwowała ptaka w locie albo szkicowała na bibule gałęzie platanów. Do pokoju pana Clactona przy chodzili interesanci i dolaty wał ją stamtąd kuszący zapach papierosów. Pani Seal krąży ła z wy cinkami prasowy mi, które wy dawały jej się albo „godne uwagi”, albo „tak fatalne, że szkoda słów”. Wklejała je do albumów lub wy sy łała znajomy m, zaznaczy wszy uprzednio niektóre fragmenty na marginesie szeroką niebieską kreską, by wy razić bądź to głębokie potępienie z jej strony, bądź najwy ższą aprobatę. Tego dnia o czwartej po południu Katharine Hilbery szła Kingsway. Nastała pora herbaty. Już zapalono latarnie uliczne, stanęła więc na chwilę pod jedną z nich i zastanowiła się, czy zna w pobliżu jakiś salon z kominkiem i rozmową właściwą dla jej obecnego nastroju. W ty m stanie ducha, wskutek gęstniejącego ruchu ulicznego i wieczornego woalu nierealności, własny dom nie wy dawał jej się właściwy m otoczeniem. Może w herbaciarni udałoby jej się najlepiej utrzy mać to dziwne poczucie wzmożonej egzy stencji. Zarazem jednak miała ochotę na rozmowę. Przy pomniawszy sobie Mary Datchet i jej ponawiane zaproszenia, przeszła przez ulicę, skręciła w Russell Square, gdzie z ekscy tacją absolutnie nieproporcjonalną do całego przedsięwzięcia zaczęła wy patry wać właściwego numeru. Znalazła się w słabo oświetlony m holu, nie strzeżony m przez odźwiernego, i pchnęła pierwsze wahadłowe drzwi. Ale goniec nie sły szał o żadnej pannie Datchet. Czy ta pani jest z SRFR? Katharine pokręciła głową z uśmiechem pełny m konsternacji. Z
głębi ktoś krzy knął: — Nie, jest z SPWK. Mają biuro na mansardzie. Katharine minęła niezliczoną liczbę szklany ch drzwi z napisami i zaczęła coraz bardziej wątpić w sensowność podjętej wy prawy. U szczy tu schodów przy stanęła, żeby złapać oddech i zebrać siły. Ze środka dobiegł ją klekot maszy ny do pisania i głosy urzędników, z który ch żaden nie wy dał jej się znajomy. Dotknęła dzwonka i prawie naty chmiast otworzy ła jej Mary. Na widok Katharine całkowicie zmieniła wy raz twarzy. — To ty ! — zawołała. — My śleliśmy, że to ktoś z drukarni. — I przy trzy mując otwarte drzwi, krzy knęła w głąb pokoju: — Nie, panie Clacton, to nie od Penningtonów. Muszę jeszcze raz do nich zadzwonić... Trzy dzieści trzy osiemdziesiąt osiem, centrala. A to ci niespodzianka! Zapraszam do środka — dodała. — W samą porę na herbatę. W oczach Mary zalśniła ulga. Naty chmiast rozwiała się nuda popołudnia. Ucieszy ła się, że Katharine zastała ich w czasie chwilowego natłoku obowiązków, bo drukarz nie odesłał im materiału do korekty. Przez moment oślepiła Katharine nieosłonięta abażurem lampa elektry czna, oświetlająca stół zarzucony papierami. Po błędny m spacerze o zmroku i rozproszony ch my ślach ży cie w ty m pokoiku wy dało jej się niezwy kle wzmożone i jaskrawe. Odwróciła się machinalnie, żeby wy jrzeć przez nie zasłonięte firanką okno, ale Mary zaraz ją zawołała. — Gratuluję, że znalazłaś moje biuro — pochwaliła Katharine, a ta — gdy tak stała całkowicie wy obcowana i niezaangażowana w sy tuację — zastanawiała się, w jakim celu właściwie tu przy szła. Również w oczach Mary dziwnie nie pasowała do tego miejsca. Sy lwetka Katharine w długiej pelery nie z głębokimi fałdami oraz jej twarz, ułożona we wrażliwą, pełną zrozumienia maskę wy dała się Mary niepokojąco z innego świata, a przez to podważająca jej własny świat. Naty chmiast zlękła się, czy Katharine doceni wagę jej świata, a jednocześnie miała nadzieję, że ani pani Seal, ani pan Clacton nie pojawią się, dopóki owo wrażenie nie zostanie na Katharine wy warte. Przeży ła jednak zawód. Pani Seal wparowała bowiem do pokoju z czajnikiem; postawiła go na kuchence, następnie w niezgrabny m pośpiechu zapaliła gaz, który rozbły sł, buchnął i zgasł. — Zawsze to samo, zawsze to samo — zamruczała. — Ty lko jedna Kit Markham sobie z ty m radzi. Mary musiała przy jść jej z pomocą. Razem nakry ły do stołu, przeprosiły za filiżanki nie do kompletu i niewy szukany poczęstunek. — Gdy by śmy wiedziały, że przy jdzie panna Hilbery, kupiły by śmy ciasto — powiedziała Mary, a pani Seal po raz pierwszy obrzuciła Katharine wzrokiem, dość podejrzliwy m, skoro by ła osobą, którą trzeba podejmować ciastem. W ty m momencie drzwi otworzy ł pan Clacton, który wkroczy ł z napisany m na maszy nie listem w ręce i odczy tał go na głos. — Salford otworzy ł filię — oznajmił. — Brawo Salford! — zawołała entuzjasty cznie pani Seal i z radości uderzy ła trzy many m czajnikiem w stół. — Tak, w końcu te prowincjonalne ośrodki się przy łączają — rzekł Clacton. Mary przedstawiła go pannie Hilbery, na co on spy tał ją bardzo oficjalnie, czy interesuje ją ten rodzaj pracy. — Korekta jeszcze nie przy szła? — spy tała pani Seal, oparła łokcie na stole i wsparła brodę na rękach, a Mary zaczęła nalewać herbatę. — Oj, niedobrze, bardzo niedobrze. Jak tak dalej pójdzie, nie nadamy tego na pocztę zamiejscową. Nawiasem mówiąc, panie Clacton, nie uważa pan, że powinniśmy rozesłać na prowincję ostatnie przemówienie Partridge’a? Co? Nie czy tał go
pan? Przecież to najlepsza mowa wy głoszona w ty m sezonie w izbie. Sam premier... Mary jej jednak przerwała. — Sally, przy podwieczorku nie rozmawiamy o pracy — skarciła ją stanowczo. — Nakładamy na nią grzy wnę, po pensie od każdego razu, kiedy o ty m zapomni, a uzy skane środki przeznaczy my na zakup placka ze śliwkami — wy jaśniła, próbując wciągnąć Katharine w ży cie stowarzy szenia. Pogrzebała już wszelką nadzieję, że może jej zaimponować. — Bardzo przepraszam, bardzo przepraszam — mity gowała się pani Seal. — Na swoje nieszczęście mam w sobie ty le entuzjazmu. Taki już mam charakter — powiedziała, zwracając się do Katharine. — Po ojcu. Zasiadałam przecież w ty lu komitetach, co większość z nas. W Stowarzy szeniu na Rzecz Bezdomny ch, Akcji Pomocy, Misji Kościelnej, w miejscowej filii Stowarzy szenia Akcji Chary taty wny ch, a poza ty m na co dzień prowadzę dom. Z wszy stkiego jednak zrezy gnowałam dla pracy tutaj i ani przez chwilę nie żałowałam. Moim zdaniem wszy stko się rozbija o prawo wy borcze kobiet. Dopóki go nie zy skają... — To cię będzie kosztowało co najmniej sześć pensów, Sally — przerwała jej Mary, uderzy wszy pięścią w stół. — Mamy już po dziurki w nosie praw wy borczy ch kobiet. Pani Seal zrobiła minę, jak gdy by nie wierzy ła własny m uszom, i zacmokała z wielką dezaprobatą, przenosząc wzrok z Katharine na Mary i kręcąc przy ty m głową. Następnie dodała konfidencjonalnie do Katharine, wskazując głową Mary : — Ona robi dla sprawy więcej niż ktokolwiek z nas. Poświęca swoją młodość, a kiedy ja by łam młoda, pewne domowe okoliczności przesądziły, niestety... Westchnęła i umilkła. Pan Clacton prędko wrócił do ich żartu na temat obiadu i wy jaśnił, dlaczego pani Seal niezależnie od pogody ży wi się herbatnikami pod osłoną drzew. „Zupełnie jakby by ła pieskiem — pomy ślała Katharine — który opanował kilka przy datny ch sztuczek”. — Owszem, wy szłam z torebką na skwer — przy znała pani Seal, speszona jak dziecko, które ma poczucie winy, ale widzi także uchy bienie dorosły ch. — Herbatniki by ły bardzo poży wne, a poza ty m widok nagich gałęzi na tle nieba naprawdę dobrze robi człowiekowi. Będę jednak musiała przestać chodzić na skwer — ogłosiła, marszcząc czoło. — To jawna niesprawiedliwość! Dlaczego ja mam mieć taki piękny skwer ty lko dla siebie, skoro biedne kobiety, które potrzebują odpocząć, nie mają gdzie usiąść? — Rzuciła zapalczy we spojrzenie w stronę Katharine, aż podskoczy ły jej krótkie loki. — Coś potwornego, że człowiek mimo wszelkich wy siłków jest takim ty ranem. Staramy się ży ć przy zwoicie, ale się nie da. Tak na zdrowy rozum to oczy wiste, że skwery powinny by ć dostępne dla w s z y s t k i c h . Czy istnieje jakieś stowarzy szenie, które o to walczy, panie Clacton? Jeśli nie, to powinno powstać. — By łby to wy borny cel — potwierdził Clacton właściwy m sobie tonem profesjonalisty. — Należałoby ubolewać nad ograniczeniami różny ch organizacji, pani Seal. Ty le niezwy kłego trudu idzie na marne, nie mówiąc o marnotrawstwie funtów, szy lingów i pensów. A pani zdaniem, panno Hilbery, ile organizacji dobroczy nny ch znajduje się w samy m londy ńskim City ? — zapy tał, uśmiechając się chy trze, jakby chciał wskazać na fry wolny aspekt swojego py tania. Katharine też się uśmiechnęła. Nawet do pana Clactona, który nie by ł z natury dobry m obserwatorem, dotarło już, jak bardzo Katharine od nich wszy stkich odstaje, i zastanawiał się, kim ona jest; to właśnie jej odrębność delikatnie natchnęła panią Seal, żeby spróbować ją nieco nawrócić. Mary również patrzy ła na Katharine niemal błagalnie, żeby ułatwiła im zadanie, gdy ż nie wy kazy wała żadnej skłonności w ty m kierunku. Prawie się nie odzy wała, a jej milczenie, aczkolwiek pełne powagi i wręcz zadumy, Mary odebrała jako przejaw kry ty ki. — W tej jednej kamienicy jest was więcej, niżby m przy puszczała — stwierdziła. — Na parterze zajmujecie się ochroną rdzenny ch mieszkańców, na pierwszy m piętrze emigracją kobiet
i radzicie ludziom, żeby jedli orzechy... — Dlaczego twierdzisz, że my się ty m zajmujemy ? — przerwała jej dość ostro Mary. — Nie ponosimy odpowiedzialności za wszy stkich pomy leńców, którzy przy padkiem mają siedziby po sąsiedzku. Clacton chrząknął i zmierzy ł wzrokiem kolejno każdą z nich. Nie lada wrażenie wy warły na nim wy gląd i maniery panny Hilbery, które na jego oko świadczy ły o ty m, że należy ona do owy ch kulturalny ch i luksusowy ch kręgów, o który ch zdarzało mu się roić. Mary natomiast by ła bardziej z jego sfery i trochę za często chciała go rozstawiać po kątach. Zebrał okruchy suchego ciasteczka i bły skawicznie włoży ł je do ust. — Czy li nie należy pani do naszego stowarzy szenia? — zapy tała pani Seal. — Niestety nie — odparła Katharine z bezbrzeżną szczerością, która stropiła panią Seal. Patrzy ła więc ze zdumieniem, jakby nie potrafiła jej zaszufladkować do znany ch sobie kategorii ludzi. — Ale na pewno... — próbowała coś powiedzieć. — Panią Seal ponosi w ty ch sprawach entuzjazm — wy jaśnił pan Clacton niemal przepraszający m tonem. — Musimy jej czasami przy pominać, że inni też mają prawo do swoich poglądów, nawet jeżeli są one odmienne od naszy ch. W ty m ty godniu „Punch” opublikował zabawny ry sunek przedstawiający sufraży stkę i robotnika rolnego. Widziała pani już „Punch” z tego ty godnia, panno Datchet? — Nie — odpowiedziała Mary ze śmiechem. Wtedy pan Clacton opowiedział im sens dowcipu, którego trafność zależała jednak w sporej mierze od min, jakimi kary katurzy sta obdarzy ł twarze postaci. Pani Seal przez cały czas siedziała z kamienną twarzą. Ledwo Clacton skończy ł, wy buchła: — Ale na pewno, jeśli dba pani o dobro swojej płci, musi pani zależeć, żeby kobiety zdoby ły prawo wy borcze! — Nigdy nie twierdziłam, że nie chciałaby m, aby zdoby ły prawa wy borcze — zaoponowała Katharine. — W takim razie dlaczego nie należy pani do naszego stowarzy szenia? — natarła na nią pani Seal. Katharine mieszała w kółko ły żeczką herbatę, wpatrzona w jej wir, i milczała. Ty mczasem pan Clacton sformułował py tanie, które po chwili wahania przedstawił Katharine. — Ciekawy m, czy jest pani w jakikolwiek sposób spokrewniona z poetą Alardy ce’em? O ile wiem, jego córka wy szła za niejakiego Hilbery ’ego. — Owszem, jestem wnuczką poety — odparła Katharine, odczekawszy chwilę i westchnąwszy. Przez moment wszy scy milczeli. — Wnuczką poety ! — powtórzy ła pani Seal, niby do siebie, i pokręciła głową, jak gdy by ta wiadomość wy jaśniała sprawy do tej pory niewy tłumaczalne. Oczy pana Clactona rozbły sły. — O, naprawdę? Bardzo mnie to interesuje — rzekł. — Mam ogromny dług wdzięczności wobec pani dziadka, panno Hilbery. By ł czas, kiedy znałem większość jego wierszy na pamięć. Niestety, człowiek z czasem odchodzi od czy tania poezji. Zapewne go pani nie pamięta? Ostre pukanie do drzwi zagłuszy ło odpowiedź Katharine. Pani Seal podniosła z nadzieją wzrok i zawołała: — Wreszcie korekta! — i pobiegła, żeby otworzy ć. — A, to ty lko pan Denham! — zawołała, nawet nie próbując ukry ć rozczarowania. Ralph, jak podejrzewała Katharine, musiał by ć tu częsty m gościem, gdy ż uznał za stosowne przy witać się ty lko z nią. Mary naty chmiast pospieszy ła wy jaśnić dziwną okoliczność swojej obecności w swoim miejscu pracy.
— Katharine przy szła zobaczy ć, jak się prowadzi biuro. Ralph naty chmiast zeszty wniał. — Mam nadzieję, że Mary nie przekonała pani, że umie prowadzić biuro? — Czy żby nie umiała? — odparła Katharine, patrząc to na jedno z nich, to na drugie. Na te słowa pani Seal zaczęła przejawiać oznaki zmieszania, odrzucając raz po raz głowę, a kiedy Ralph wy jął z kieszeni list i pokazał palcem konkretne zdanie, powstrzy mała go, wołając z zakłopotaniem: — Wiem, co pan zaraz powie, panie Denham! Ale to się zdarzy ło tego dnia, kiedy odwiedzała nas Kit Markham, a ona potrafi człowieka ziry tować... tą swoją cudowną ży wotnością. Zawsze nas zasy puje coraz to nowy mi pomy słami, co powinniśmy robić, a czego nie robimy... Od razu się połapałam, że pomy liłam daty. I zapewniam pana, że Mary nie miała z ty m nic wspólnego. — Nie przepraszaj, droga Sally — odezwała się Mary ze śmiechem. — Mężczy źni to tacy pedanci. Nie potrafią odróżnić, co jest naprawdę ważne, a co nie. — Panie Denham, niechże pan broni naszej płci — poprosił go Clacton żartobliwie, ale jak większość niepozorny ch mężczy zn poczuł się okropnie dotknięty, że błąd wy ty ka mu kobieta, w sporach z którą lubił się nazy wać „jedy nie mężczy zną”. Miał jednak ochotę wdać się w rozmowę o literaturze z panną Hilbery, dlatego porzucił ten temat. — Czy pani to nie dziwi, panno Hilbery — zagaił — że Francuzi, tak zasobni w znamienite nazwiska, nie mają poety na miarę pani dziadka? Niech pomy ślę. Są wprawdzie Chénier, Hugo i Alfred de Musset, wszy scy wy bitni, lecz Alardy ce wnosi takie bogactwo i taką świeżość... W ty m momencie zadzwonił telefon, pan Clacton przeprosił więc z uśmiechem i ukłonem, które znaczy ły, że chociaż literatura stanowi zachwy cający temat, nie jest pracą. Zaraz też wstała pani Seal, ale krąży ła jeszcze wokół stołu, wy głaszając ty radę przeciwko upolity cznionemu rządowi. — Gdy by m opowiedziała panu o intry gach od kuchni i o ty m, co można załatwić, kiedy ma się pełny trzos, to zapewniam pana, panie Denham, że by mi pan nie uwierzy ł, zapewniam. Dlatego uważam, że nie ma lepszej pracy dla mnie, córki swego ojca... który by ł jedny m z pionierów, panie Denham... Nawet na jego nagrobku kazałam wy ry ć cy tat z Psalmów o siewcach i ziarnie... Ile ja by m dała, żeby doży ł naszy ch czasów i mógł zobaczy ć to, co my niedługo zobaczy my... — tu skonstatowała, że przy szła chwała zależy po trosze od akty wności jej maszy ny do pisania, potrząsnęła więc głową i wróciła do swojego samotnego pokoiku, z którego naty chmiast zaczęły dobiegać odgłosy entuzjasty cznej, chociaż wy raźnie niery tmicznej pracy nad tekstem. Mary rozpoczęła nowy temat, który miał zainteresować wszy stkich, jasno dając do zrozumienia, że choć jej koleżanka jest nieco zabawna, nie ma by najmniej powodu, by czy nić z niej pośmiewisko. — Moim zdaniem standard moralności upadł zatrważająco nisko — zauważy ła sentencjonalnie, nalewając sobie drugą filiżankę herbaty. — Zwłaszcza wśród niezby t wy kształcony ch kobiet. Nie doceniają one znaczenia drobny ch spraw, a właśnie od mały ch szczelin zaczy nają się przepaście i wtedy popadamy w tarapaty... Nie dalej jak wczoraj omal mnie nie poniosło — ciągnęła, zerkając z uśmiechem na Ralpha, jak gdy by wiedział, co się dzieje, kiedy ją poniesie. — Bardzo mnie to złości, kiedy ludzie kłamią. A ciebie? — skierowała py tanie do Katharine. — Zważy wszy jednak, że wszy scy kłamią — odparła Katharine i rozejrzała się po pokoju za parasolką i paczką, gdy ż w rozmowie Mary z Ralphem wy czuła pewien osobisty ton i chciała zostawić ich samy ch. Mary natomiast czuła niepokój, przy najmniej zewnętrznie, zatroskana o to,
żeby Katharine została i utwierdziła ją w mocny m postanowieniu, by nie zakochać się w Ralphie. Ralph odstawił filiżankę na stół, po czy m postanowił, że jeśli panna Hilbery wy jdzie, to on podąży za nią. — Ja nie uważam, żeby m kłamała. Nie uważam też, że Ralph kłamie. Prawda, Ralph? — ciągnęła swoje Mary. Katharine roześmiała się jeszcze radośniej, w odczuciu Mary właściwie nie wiadomo dlaczego. Z czego ona się tak śmieje? Pewnie z nich. Katharine wstała i teraz spoglądała to tu, to tam, na prasy drukarskie, szafki i całą tę maszy nerię biurową, jak gdy by ogarniała je swoim złośliwy m rozbawieniem, dlatego Mary świdrowała ją dość ostro wzrokiem niczy m niesfornego, kolorowego ptaka, który mógłby sfrunąć na najwy ższą gałąź i skubnąć bez uprzedzenia najbardziej rumianą czereśnię. „Trudno sobie wy obrazić dwie kobiety, które różniły by się bardziej”, pomy ślał Ralph, przenosząc wzrok z jednej na drugą. Chwilę potem również wstał, po czy m skinąwszy głową Mary, z którą żegnała się Katharine, otworzy ł drzwi pannie Hilbery i wy szedł za nią. Mary siedziała bez ruchu. Nie kiwnęła palcem, żeby ich zatrzy mać. Przez moment po zatrzaśnięciu drzwi patrzy ła na nie z zajadłością, nie pozbawioną pewnego zdumienia, lecz po chwili wahania odstawiła filiżankę i zaczęła sprzątać naczy nia. Impuls, który pchnął Ralpha do podjęcia takiego kroku, by ł wy nikiem krótkiego i pospiesznego rozumowania, może zatem nie by ł jedy nie czy sty m impulsem. Przy szło mu bowiem do głowy, że jeśli straci teraz okazję do rozmowy z Katharine, po powrocie do samotni swojego pokoju będzie musiał stawić czoło rozjuszonemu duchowi, domagającemu się wy jaśnienia jego tchórzliwego niezdecy dowania. Mimo wszy stko lepiej teraz zary zy kować moment zakłopotania, niż później marnować wieczór na wy my ślanie usprawiedliwień lub tworzenie wy dumany ch scen z udziałem bezkompromisowej cząstki siebie. Od wizy ty u Hilbery ch ży ł na łasce widma Katharine, które nawiedzało go, kiedy siedział sam, i odpowiadało mu tak, jakby sobie tego ży czy ł, a przy ty m zawsze by ło blisko, mógł więc wieńczy ć różne jego triumfy, które odnosił w wy obraźni niemal co wieczór, gdy w świetle latarni uliczny ch wracał z biura do domu. Jeżeli przespaceruje się z Katharine naprawdę, to albo zapewni owej zjawie nową poży wkę — gdy ż jak wiedzą wszy scy marzy ciele, raz na jakiś czas marzenia potrzebują świeżej strawy — albo pozwoli tak jej zmizernieć, że przestanie mu ona służy ć, co czasem również przy nosi marzy cielowi zbawienną odmianę. Przez cały czas Ralph miał pełną świadomość, że ciało Katharine nie uczestniczy w jego marzeniach, teraz więc, kiedy ją spotkał, zdumiał się, że w rzeczy wistości nijak nie przy staje do obrazu, jaki stworzy ł sobie w głowie. Gdy po wy jściu na ulicę Katharine zorientowała się, że pan Denham towarzy szy jej krok w krok, zdziwiła się, a może też nieco zaniepokoiła. Ona również miała swój margines wy obraźni, a dziś wieczór jej akty wność w ty m mroczny m zakamarku umy słu wy magała samotności. Gdy by chciała postawić na swoim, pomaszerowałaby szy bko Tottenham Court Road, a potem wzięła taksówkę i pomknęła do domu. Całe to biuro wy dało jej się jak ze snu. Odcięci na mansardzie od świata, pani Seal, Mary Datchet i pan Clacton przy pominali jej ludzi zaklęty ch w czarodziejskiej wieży, której kąty porosły pajęczy nami, a na podorędziu znajdują się przy rządy niezbędne do uprawiania nekromancji; a gdy tak mruczeli swoje inkantacje, przy rządzali mikstury i rzucali kruche pajęcze sieci na nurt ży cia rwący ulicami w dole, wy dali jej się w ty m domu wy pełniony m niezliczony mi maszy nami do pisania bardzo zamknięci w sobie, nierealni, oderwani od normalnego świata. Widocznie zdawała sobie sprawę, że te rojenia są znacznie przesadzone, gdy ż absolutnie nie chciała się nimi dzielić z Ralphem. Przy puszczała, że w jego oczach Mary Datchet, redagująca wśród maszy n do pisania broszury dla rządowy ch ministrów, jest interesująca i autenty czna,
dlatego też Katharine wy łączy ła ich z tej zatłoczonej ulicy, ozdobionej naszy jnikiem latarni, oświetlony mi oknami i tłumem ludzi, którzy wprawiali ją w tak świetny nastrój, że omal nie zapomniała o swoim towarzy szu. Maszerowała żwawy m krokiem, a ludzie sunący z naprzeciwka przy prawiali ją o osobliwy zawrót głowy, podobnie zresztą jak Ralpha, i bez ustanku ich rozdzielali. Prawie bezwiednie spełniała jednak swój obowiązek wobec towarzy sza. — Mary Datchet świetnie sobie radzi ze swoją pracą. Sama jest za wszy stko odpowiedzialna, prawda? — Owszem. Z tamty ch nie ma żadnego poży tku. Nawróciła panią na swoje poglądy ? — Ale skąd. Zanim ją poznałam, już by łam nawrócona. — Nie namówiła pani do pracy w stowarzy szeniu? — Cóż za pomy sł! W ogóle się do tego nie nadaję. Szli Tottenham Court Road, to oddalając się od siebie, to znów zbliżając. Ralph miał poczucie, jakby zwracał się do wierzchołka topoli targanej wiatrem. — Może by śmy wsiedli do tego omnibusu? — zaproponował. Katharine zgodziła się, wsiedli więc i znaleźli się sami na piętrze. — A dokąd pan jedzie? — spy tała Katharine, ocknąwszy się nieco z transu, w który wprawił ją ruch wśród ruchomy ch pojazdów. — Do Tempie — odparł Ralph, wy my ślając na miejscu cel podróży. Kiedy usiedli i omnibus ruszy ł, Denham wy czuł, że Katharine się zmieniła. Wy obrażał sobie, że kontempluje aleję, którą jechali, a jej smutne oczy stwarzają między nimi dy stans. Ale wiatr dmuchał im w twarze i na chwilę uniósł kapelusz Katharine, wy jęła więc szpilkę i ponownie ją wbiła, a przez ten drobny gest nie wiadomo dlaczego wy dała mu się jeszcze bardziej niedoskonała. Och, gdy by wiatr zwiał jej kapelusz i zburzy ł włosy, musiałaby przy jąć kapelusz z jego rąk! — Zupełnie jak w Wenecji — zauważy ła, unosząc dłoń. — Te samochody, które tak prędko śmigają i tak bły skają światłami, o ty m mówię. — Nie widziałem Wenecji — odparł. — To miasto i kilka inny ch rzeczy chowam na starość. — Ciekawe, jakich inny ch rzeczy ? — zapy tała. — Poza Wenecją Indie, i chy ba też Dantego. Roześmiała się. — Kto by tak chomikował na starość! I odmówiłby pan sobie zobaczenia Wenecji, gdy by nadarzy ła się sposobność? Zamiast odpowiedzieć, zastanowił się, czy powinien zdradzić jej pewną prawdę o sobie; i chociaż nadal się zastanawiał, zaczął mówić: — Od dziecka planuję ży cie na raty, żeby je w ten sposób przedłuży ć. Zawsze się boję, że coś mi umy ka... — To tak samo jak ja! — zawołała Katharine. — Ale właściwie — dodała — dlaczego miałoby panu cokolwiek umknąć? — Dlaczego? Choćby dlatego, że jestem biedny — wy jaśnił Ralph. — Pani zapewne mogłaby dowolnego dnia zaży czy ć sobie Wenecji, Indii lub Dantego. Nie skomentowała, lecz położy ła dłoń, bez rękawiczki, na poręczy siedzenia przed sobą i zaczęła się zastanawiać nad różny mi rzeczami, między inny mi nad ty m dziwny m młody m człowiekiem, choćby dlatego, że wy mawiał imię Dantego w sposób znajomy dla jej ucha, a po wtóre dlatego, że ku jej zdumieniu patrzy ł na ży cie bardzo podobnie do niej. Może więc należy do ludzi, którzy mogliby ją zainteresować, gdy by go lepiej poznała, umieściła go jednak wśród osób, który ch nigdy nie chciałaby lepiej poznać, i to wy starczy ło, by zamilkła. Prędko przy pomniała sobie swoje pierwsze wrażenie, kiedy zaprosiła go do pokoiku z pamiątkami rodzinny mi, i przekreśliła teraz połowę swy ch odczuć, tak jak przekreśla się źle napisane zdanie, w chwili gdy
już znajdzie się właściwe. — Przecież sama świadomość, że coś można mieć, nie zmienia faktu, że się tego nie miało — odparła, nieco speszona. — Jak na przy kład miałaby m pojechać do Indii? Zresztą... — dodała impulsy wnie i urwała. Pojawił się właśnie konduktor. Ralph czekał, że Katharine wróci do tematu, ale już się nie odezwała. — Mam wiadomość dla pani ojca — rzekł. — Może by łaby pani tak dobra mu ją przekazać, czy mam przy jść... — Proszę przy jść — zaprosiła go Katharine. — Nadal jednak nie rozumiem, dlaczego nie miałaby się pani wy brać do Indii — powiedział Ralph, żeby nie wstawała, co planowała uczy nić. Ona jednak, nie bacząc na jego słowa, wstała, pożegnała się, jak zwy kle stanowczo, i opuściła go z szy bkością, którą Ralph przy pisy wał wszy stkim jej ruchom. Kiedy spojrzał na dół, zobaczy ł, że Katharine stoi na skraju chodnika — czujna, władcza sy lwetka osoby czekającej na odpowiedni moment, żeby przejść — po czy m rusza śmiało, szy bkim krokiem, na drugą stronę ulicy. Dodałby tę postawę i działanie do jej wy imaginowanego obrazu w swojej głowie, ale teraz prawdziwa kobieta wy parła bez reszty zjawę.
ROZDZIAŁ VII
Wtedy mały Augustus Pelham powiedział mi: „Oto młode pokolenie puka do drzwi”, a ja mu na to: „Ależ, panie Pelham, młode pokolenie wchodzi bez pukania”. Żarcik może i mizerny, a mimo to trafił do jego notesu. — Pogratulujmy sobie, że wszy scy i tak już będziemy w grobach, kiedy to dzieło się ukaże — rzekł pan Hilbery. Starsi państwo czekali, aż zadzwonią na obiad, a do salonu wejdzie ich córka. Fotele przy sunęli z dwóch stron do kominka i siedzieli nieco przy garbieni, wpatrzeni w węgle, z minami ludzi, którzy dużo w ży ciu przeży li, a teraz dość apaty cznie czekają, aż coś się zdarzy. Pan Hilbery skupił całą uwagę na węgielku, który spadł z paleniska, i szukał dla niego najlepszej pozy cji między płonący mi bry łami. Pani Hilbery przy glądała się mężowi w milczeniu, a na jej ustach igrał uśmiech, jakby w my ślach wciąż przewijały jej się wy darzenia tego popołudnia. Kiedy pan Hilbery doprowadził kominek do porządku, wrócił do poprzedniej pozy cji i zaczął się bawić zielony m kamy kiem przy wieszony m do dewizki. Głębokie, owalne oczy wtopił w płomienie, lecz za jego powierzchowny m spojrzeniem czaił się czujny, kapry śny duch, który wciąż jeszcze nadawał piwny m tęczówkom niezwy kle ży wą barwę. Jednakże rozleniwiona mina, dowód scepty cy zmu lub nazby t wy brednego gustu, którego nie zaspokoją nagrody ani łatwo dosiężne dokonania, nadawały jego twarzy wy raz niemal melancholijny. Posiedział tak jakiś czas, po czy m dotarł w swy ch rozmy ślaniach do punktu uświadamiającego mu ich bezowocność, westchnął zatem i wy ciągnął rękę po książkę leżącą na stoliku obok. Kiedy drzwi się otworzy ły, naty chmiast zamknął książkę i oczy obojga rodziców spoczęły na Katharine, która się do nich zbliży ła. Jej widok dostarczy ł bodźca, którego doty chczas im brakowało. Szła ku nim w lekkiej wieczorowej sukni i wy dała im się nadzwy czaj młoda, a jej widok podziałał na nich orzeźwiająco, choćby dlatego, że przy jej młodości i niewiedzy ich doświadczenie nabierało wagi. — Jedy ny m twoim usprawiedliwieniem, Katharine, jest to, że obiad spóźnia się bardziej od ciebie — odezwał się pan Hilbery, wkładając okulary na nos. — Nieważne, że się spóźniła, skoro rezultaty są tak czarujące — pochwaliła córkę pani Hilbery, patrząc na nią z dumą. — Chociaż nie jestem pewna, czy podoba mi się, że tak późno wracasz do domu — dodała. — Mam nadzieję, że wzięłaś taksówkę. W tej chwili zaanonsowano obiad i pan Hilbery oficjalnie sprowadził małżonkę pod rękę na dół. Wszy scy by li ubrani wieczorowo, a elegancja nakry tego stołu w pełni zasługiwała na taką grzeczność. Nie by ło obrusu, a porcelana wy znaczała na poły skliwy m brązowy m drewnie rozstawione w równy ch odstępach kobaltowe koła. Pośrodku stał wazon z rdzawoczerwony mi i
żółty mi chry zantemami oraz jedną białą, tak świeżą, że wąskie płatki wy ginały się, tworząc zbitą białą kulę. Ze ścian spoglądali na tę scenę trzej sły nni wiktoriańscy pisarze, a karteczki przy klejone poniżej ich portretów zaświadczały pismem wielkiego człowieka, że zawsze pozostawał szczerze oddany, uniżony lub na wieki. Ojciec i córka by liby zupełnie szczęśliwi, jedząc obiad w milczeniu lub wy mieniając kilka zaszy frowany ch, skrótowy ch uwag niezrozumiały ch dla służby. Ale panią Hilbery milczenie przy gnębiało, nie ty lko więc nie przejmowała się obecnością pokojówek, lecz często się do nich zwracała i nigdy nie umy kała jej do końca ich aprobata bądź dezaprobata dla wy głaszany ch przez nią uwag. Przede wszy stkim wezwała je na świadków, że w pokoju panuje większy mrok niż zwy kle, i kazała zapalić wszy stkie światła. — O, teraz znacznie weselej — zawołała. — Czy wiesz, Katharine, że ten śmieszny gamoń przy szedł do mnie na podwieczorek? Jakże mi ciebie brakowało! Przez cały czas zabawiał się w układanie epigramów, a mnie tak wy trąciło z równowagi czekanie, co jeszcze wy my śli, że rozlałam herbatę... a on skomponował epigram na ten temat! — Jaki śmieszny gamoń? — spy tała Katharine ojca. — Na szczęście ty lko jeden z moich gamoniów układa epigramy. Oczy wiście Augustus Pelham — wy jaśniła pani Hilbery. — Ty m bardziej nie żałuję, że by łam gdzie indziej — stwierdziła Katharine. — Biedny Augustus! — zawołała pani Hilbery. — Wszy scy jesteśmy dla niego tacy surowi. Trzeba pamiętać, jaki on jest oddany tej swojej strasznej starej matce. — Ty lko dlatego, że jest jego matką. Gdy by ktokolwiek z nim związany... — Nie, nie, Katharine... należy mu się współczucie. Nie wolno popadać w... Trevor, przy pomnij mi to słowo, pochodzi z łaciny... i ty je znasz, i Katharine... Pan Hilbery zasugerował: cy nizm. — Niech będzie. Nie uznaję posy łania dziewcząt na studia, ale takich rzeczy by m ich nauczy ła. Człowiek czuje się dużo bardziej dy sty ngowany, kiedy czy ni drobne aluzje i z wdziękiem przechodzi do następnego tematu. Ale nie wiem, co we mnie wstąpiło... Pod twoją nieobecność, Katharine, musiałam spy tać Augustusa o imię owej panny, w której kochał się Hamlet, i Bóg raczy wiedzieć, co ten młodzian powy pisy wał na mój temat w dzienniku. — Wolałaby m... — zaczęła Katharine impulsy wnie, lecz się powstrzy mała. Matka zawsze pobudzała ją do szy bkiej reakcji emocjonalnej i komentarza, ale Katharine przy pomniała sobie o obecności ojca, który słuchał uważnie. — Co by ś wolała? — zapy tał, kiedy urwała. Często ją zaskakiwał i wtedy wy jawiała rzeczy, który ch wcale nie zamierzała mu wy jawić; potem się spierali, a pani Hilbery siedziała obok, zatopiona w my ślach. — Wolałaby m, żeby mama nie by ła sławna. Dzisiaj na herbacie rozmawiano ze mną o poezji. — Uważano zapewne, że też gustujesz w poezji. A nie gustujesz? — Kto rozmawiał z tobą o poezji? — zainteresowała się pani Hilbery, Katharine musiała więc złoży ć rodzicom relację z wizy ty w biurze sufraży stek. — Biuro mają na mansardzie starej kamienicy przy Russell Square. Nigdy nie widziałam podobny ch dziwolągów. Ten człowiek odkry ł, że jestem spokrewniona z poetą, i zagady wał mnie na temat poezji. W tej atmosferze nawet Mary Datchet wy daje się inna. — To prawda, biurowa atmosfera wy jątkowo źle wpły wa na duszę — przy znał pan Hilbery. — Nie przy pominam sobie, żeby dawniej, za ży cia mamusi, przy Russell Square by ły jakieś biura — zastanowiła się na głos pani Hilbery. — I nie wy obrażam sobie, jak można zamieniać te wielkie wy tworne pokoje w ciasne i duszne biuro sufraży stek. Ale coś musi by ć w
ty ch urzędnikach miłego, skoro czy tają poezję. — Niekoniecznie, gdy ż nie czy tają jej tak jak my — zaoponowała Katharine. — Przy jemnie jednak pomy śleć, że czy tają twojego dziadka, a nie ty lko przez cały dzień wy pełniają te swoje straszne formularze — upierała się pani Hilbery, która wy obrażenie o biurowy m ży ciu czerpała z przy padkowy ch scen widziany ch zza kontuaru w banku, kiedy chowała suwereny do portmonetki. — W każdy m razie nie przekabacili naszej Katharine, a tego by m się obawiał — zauważy ł pan Hilbery. — O, nie — zaprzeczy ła stanowczo Katharine. — Za nic by m tam u nich nie pracowała. — Dziwne — ciągnął pan Hilbery, zgadzając się z córką — jak zawsze odstręcza nas widok inny ch entuzjastów tej samej sprawy. Znacznie dobitniej wy kazują jej wady niż przeciwnicy. Można entuzjazmować się przedmiotem swy ch dociekań, ale kiedy poznajemy bliżej ludzi, którzy się zajmują ty m samy m, cała pozłota odpada. Wciąż się o ty m przekonuję — i obierając jabłko, opowiedział im, jak to kiedy ś, za młodu, zobowiązał się do wy głoszenia mowy na zebraniu polity czny m i poszedł na nie, pałając entuzjazmem do własny ch ideałów; jednak podczas przemówień swoich przy wódców z wolna nawrócił się na przeciwne my ślenie, jeśli to w ogóle można by ło nazwać my śleniem, i musiał sy mulować chorobę, żeby nie wy jść na durnia. Doświadczenie to zniechęciło go raz na zawsze do wy stąpień publiczny ch. Katharine słuchała i jak zwy kle, kiedy ojciec, a także do pewnego stopnia matka wy jawiali swoje uczucia, czuła, że ich rozumie i ponieważ się zgadza, aczkolwiek dostrzega także aspekty, który ch oni nie dostrzegają, by ła zawiedziona, gdy ż — jak zawsze — nie mieli dostępu do jej wizji. Talerze zmieniały się przed nią szy bko i bezszelestnie, stół już nakry to do deseru, rozmowa snuła się cicho jak znajoma melodia, a Katharine siedziała niczy m sędzia i słuchała rodziców, którzy wielce się radowali, kiedy udało im się ją rozśmieszy ć. Ży cie codzienne w domu, w który m młodzi ży ją obok stary ch, obfituje w dziwne obrzędy i ceremonie, odby wające się dość regularnie, o niejasny m wszak znaczeniu, spowite pewną tajemnicą, nadającą im swoisty czar przesądów. Należał do nich cowieczorny ry tuał cy gara i kieliszka porto, które umieszczano z prawej i lewej strony nakry cia pana Hilbery ’ego, a wtedy żona z córką opuszczały pokój. Przez wszy stkie lata wspólnego ży cia nigdy nie widziały, jak pali cy garo i pije porto, a gdy by przez przy padek zaskoczy ły go podczas tej czy nności, uznały by, że popełniają niestosowność. Te krótkie, lecz wy raźnie wy dzielone okresy separacji płci zawsze przeznaczane by ły na osobiste przy pisy do rozmów, które toczy ły się przy obiedzie, kiedy bowiem płeć męska została oddzielona od żeńskiej, niby za sprawą iście religijnego ry tuału, nasilało się poczucie wspólnoty kobiet. Katharine doskonale znała nastrój, który ogarnął ją, gdy szła po schodach do salonu, trzy mając matkę pod rękę; z góry czuła, jak będzie przy jemnie, kiedy po zapaleniu światła zobaczą świeżo zamieciony salon, wy sprzątany na tę ostatnią odsłonę dnia, czerwone papugi bujające się na perkalowy ch zasłonach i fotele grzejące się w blasku ognia. Pani Hilbery stanęła przed kominkiem, wsparła stopę o osłonę paleniska, odrobinę uniosła spódnice. — Och, Katharine — zawołała. — Dzięki tobie przy pomniałam dziś sobie mamusię i dawne czasy przy Russell Square! Mam w oczach tamte kandelabry, zielony jedwab na fortepianie i mamusię, która siedzi przy oknie w kaszmirowy m szalu i śpiewa, aż pod domem zatrzy mują się zasłuchani ulicznicy. Papa przy słał mnie do niej z bukiecikiem fiołków, a sam czekał za rogiem. To musiał by ć letni wieczór. Jeszcze zanim wszy stko pogrąży ło się w beznadziei... Gdy mówiła, na jej twarzy zagościł żal, częsty gość, który poznaczy ł jej twarz głębokimi już teraz zmarszczkami wokół oczu i ust. Małżeństwo poety nie należało do szczęśliwy ch. Zostawił żonę, która po kilku latach nieszczęsnego ży wota przedwcześnie umarła. Ta rodzinna katastrofa
doprowadziła do wielkich nieregularności w edukacji pani Hilbery, można by nawet rzec, iż edukacja w ogóle ją ominęła. By ła jednak towarzy szką ojca, kiedy powstawały jego najlepsze wiersze. Siady wała mu na kolanach w tawernach oraz inny ch ulubiony ch miejscach spotkań pijany ch poetów i to dla niej, jak powiadano, wy leczy ł się z nałogu, by stać się owy m znany m światu nienaganny m przedstawicielem literatury, którego opuściło natchnienie. Na starość pani Hilbery coraz częściej wracała my ślami do przeszłości i czasem wręcz zadręczała się dawną katastrofą, jak gdy by nie mogła spokojnie położy ć się w grobie, nie pochowawszy przedtem na wieczny spoczy nek ducha cierpienia swoich rodziców. Katharine bardzo chciała pocieszy ć matkę, ale trudno tego by ło skutecznie dokonać, skoro same fakty tak bardzo obrosły legendą. Chociażby kamienica przy Russell Square, te wspaniałe pokoje, magnolia w ogrodzie, pięknie brzmiący fortepian, tupot nóg w kory tarzach oraz inne znaczące, romanty czne rekwizy ty — czy one w ogóle istniały ? Dlaczego pani Alardy ce miałaby mieszkać sama w tej ogromnej rezy dencji, a jeśli nie mieszkała sama, to z kim? Katharine właściwie lubiła tę tragiczną historię, toteż chętnie wy słuchałaby jej ze szczegółami i szczerze o niej porozmawiała. By ło to jednak coraz mniej możliwe, dlatego że chociaż pani Hilbery bezustannie nawiązy wała do tej historii, robiła to zawsze ostrożnie i nerwowo, jakby przez przy padkową wzmiankę rzuconą tu i tam mogła uładzić sy tuację, zagmatwaną przez sześćdziesiąt lat. A może rzeczy wiście sama nie mogła się już połapać, jak by ło naprawdę? — Odnoszę wrażenie, że gdy by ży li teraz — podsumowała — to by się nie zdarzy ło. Dzisiaj ludzie nie dążą do tragedii, tak jak wtedy. Gdy by ojciec mógł się wy brać w podróż dookoła świata albo matka mogła wy jechać i odpocząć, wszy stko dobrze by się skończy ło. Ale co ja mogłam zrobić? No i oboje mieli zły ch przy jaciół, którzy intry gowali. Och, Katharine, kiedy będziesz wy chodziła za mąż, bardzo cię proszę, upewnij się, że kochasz swojego przy szłego męża! W oczach pani Hilbery stanęły łzy. Pocieszając matkę, Katharine pomy ślała: „Właśnie tego nie rozumieją Mary Datchet i pan Denham. A ja zawsze muszę się znaleźć w takiej sy tuacji. Jak łatwe musi by ć ich ży cie!”, gdy ż przez cały wieczór porówny wała swój dom i rodziców do biura sufraży stek i pracujący ch w nim osób. — Ale, ale, Katharine — ciągnęła pani Hilbery, którą nagle dopadła ty powa dla niej zmiana nastroju — Bóg mi świadkiem, że nie chcę, aby ś wy chodziła za mąż, ale naprawdę, jeśli kiedy kolwiek mężczy zna kochał kobietę, to William kocha ciebie. W dodatku to takie ładne, dostojnie brzmiące nazwisko... Katharine Rodney, co niestety nie znaczy, że idą za nim pieniądze; bo nie idą. Przy miarka nazwiska zdenerwowała Katharine, więc dość ostro zauważy ła, że nie zamierza w ogóle wy chodzić za mąż. — To z pewnością nad wy raz nudne — przy znała filozoficznie pani Hilbery — że można poślubić ty lko jednego człowieka. Zawsze mi szkoda, że nie można poślubić wszy stkich, którzy chcą się z nami ożenić. Może kiedy ś ludzie dojdą i do tego, ale ty mczasem wy znam, że drogi William... W ty m jednak momencie wszedł pan Hilbery i wieczór przeszedł w bardziej konkretną fazę, kiedy to Katharine czy tała na głos jakieś dzieło, matka bez przerwy robiła szaliki na bębenku dziewiarskim, a ojciec czy tał gazetę, chy ba niezby t uważnie, gdy ż co jakiś czas dorzucał zabawne komentarze na temat losów bohatera i bohaterki. Państwo Hilbery mieli abonament w bibliotece, która dostarczała książki we wtorki i w piątki, Katharine zaś dokładała starań, żeby zainteresować rodziców utworami ży jący ch i ceniony ch pisarzy, lecz pani Hilbery przeszkadzał już sam widok lekkich książek zdobiony ch złoty mi girlandami, więc podczas lektury robiła miny, jakby wzięła do ust coś gorzkiego; ty mczasem pan Hilbery podsumowy wał współczesny ch autorów przy pomocy
wy szukany ch prześmiewczy ch uwag, jakimi kwituje się swawole dobrze zapowiadającego się dziecka. Tego wieczoru zatem, wy słuchawszy pięciu stron jednego z ty ch młody ch mistrzów, pani Hilbery oświadczy ła, że to wszy stko jest zby t bły skotliwe, tandetne i nieprzy stojne w słowach. — Proszę cię, Katharine, poczy taj nam coś p r a w d z i w e g o . Katharine musiała udać się do regału, skąd wy brała opasły tom oprawny w śliską, żółtą cielęcą skórę, którego lektura naty chmiast ukoły sała oboje rodziców. Jednakże wieczorna poczta przerwała zdania złożone Henry ’ego Fieldinga, gdy ż Katharine uznała, że musi całą uwagę skupić na otrzy many ch listach.
ROZDZIAŁ VIII
Zabrała listy na górę do swojego pokoju, przekonawszy matkę, żeby położy ła się spać zaraz po wy jściu ojca, ponieważ gdy by zostały razem w salonie, matka w każdej chwili mogłaby stwierdzić, że chce przejrzeć pocztę. Przerzuciwszy bardzo pobieżnie wiele kartek, Katharine zrozumiała, że dziwny m zbiegiem okoliczności musi jednocześnie ogarnąć my ślą wiele różny ch niepokojący ch spraw. Przede wszy stkim Rodney przesłał jej elaborat na temat swojego stanu ducha, zilustrowany sonetem, i domagał się ponownego rozpatrzenia ich sy tuacji, co wzburzy ło Katharine bardziej, niżby sobie tego ży czy ła. Ponadto przy szły dwa listy, które musiała położy ć obok siebie i porównać, żeby wy łowić prawdę z obu relacji, lecz nawet kiedy poznała fakty, nie mogła powziąć decy zji, jak się do nich odnieść; na końcu zaś musiała przemy śleć liczący bardzo wiele stron list od kuzy na, którego finansowe tarapaty zmusiły do podjęcia niewdzięcznego zajęcia, a mianowicie kształcenia młody ch dam z Bungay w zakresie gry na skrzy pcach. Jednakże największą konsternację wy wołały w niej owe dwa listy przedstawiające to samo zdarzenie. Przeży ła wstrząs, albowiem okazało się bez cienia wątpliwości, że jej brat cioteczny Cy ril Alardy ce od czterech lat mieszka z kobietą nie będącą jego żoną, która urodziła mu dwoje dzieci i niebawem urodzi kolejne. Rzecz wy kry ła jej ciotka, Celia Milvain, gorliwa tropicielka takich historii, której list Katharine również sumiennie przeczy tała. Ciotka pisała w nim, że Cy rila trzeba naty chmiast zmusić do ożenku z tą kobietą. Samego zainteresowanego, słusznie bądź nie, oburzy ł fakt, że ciotka tak wtrąca się w jego sprawy, i odmówił przy jęcia do wiadomości, że ma powody do wsty du. „Ale czy ma powody do wsty du?”, zaczęła się zastanawiać Katharine, po czy m wróciła do listu ciotki. „Pamiętaj — pisała pani Milvain w swoim obszerny m i stanowczy m piśmie — że Cy ril nosi nazwisko twojego dziadka i nosiło je będzie także dziecko, które ma przy jść na świat. Nie ma co winić tego nieszczęsnego chłopaka, już bardziej ową kobietę, która go omamiła, dopatrując się w nim dżentelmena, który m, owszem, jest, i spodziewając się po nim majątku, którego, niestety, n i e m a ”. „Co by na to powiedział Ralph Denham?”, pomy ślała Katharine i zaczęła krąży ć po pokoju. Rozsunęła szarpnięciem zasłony i zobaczy ła przed sobą ciemności, a gdy wy jrzała, ujrzała wśród nich jedy nie gałęzie platanu oraz żółte światła czy ichś okien. „Co by powiedzieli Mary Datchet i Ralph Denham?”, zastanowiła się, przy stając przy oknie, które uchy liła, gdy ż wieczór by ł bardzo ciepły, chciała więc poczuć na twarzy powiew powietrza i zatracić się w pustce nocy. Wraz z powietrzem do pokoju wpadł szum odległy ch, zatłoczony ch arterii. Katharine miała wrażenie, że dochodzący z oddali nieprzerwany, zgiełkliwy szum ruchu ulicznego oddaje gęstą fakturę jej ży cia, by ło ono bowiem tak przeplecione nicią inny ch
ży wotów, że jego własny przebieg stał się niesły szalny. Ludzie tacy jak Ralph i Mary, pomy ślała, zawsze ży ją po swojemu i mają przed sobą otwartą przestrzeń; poczuła zazdrość i wy obraziła sobie ową pustą krainę, w której zupełnie nie istnieją te wszy stkie drobne powiązania między mężczy znami a kobietami, cała ta gęstwina ich krzy żujący ch się i plączący ch dróg. Choćby teraz, kiedy siedziała wieczorem sama i patrzy ła na bezkształtną masę Londy nu, zmuszona by ła pamiętać, że tu i tam znajdują się pewne punkty, z który mi jest w jakiś sposób związana. W tej właśnie chwili William Rodney siedział w jedny m z nieodległy ch okruchów światła gdzieś na wschód od niej, a jego my śli nie zajmowała książka, lecz ona. Katharine pragnęła, żeby nikt na świecie o niej nie my ślał. Uznała jednak, że niestety nie ma sposobu, by uwolnić się od bliźnich, po czy m zamknęła z westchnieniem okno i wróciła do listów. Bez wątpienia nigdy przedtem nie dostała od Williama tak szczerego listu. Pisał, że nie może bez niej ży ć. Wierzy, że ją dobrze zna, że może jej dać szczęście, a ich małżeństwo będzie niepodobne do wszy stkich inny ch. Również i sonet, mimo kunsztu poety ckiego, nie by ł pozbawiony namiętności, a Katharine dopiero przy ponownej lekturze całego listu zrozumiała, w jakim kierunku powinny popły nąć jej uczucia, gdy by się miały ujawnić. Poczuła wobec Williama czułość zabarwioną lekkim rozbawieniem, gorliwą troskę o jego wrażliwość, aż wreszcie, my śląc o rodzicach, zadała sobie py tanie, czy m jest miłość. Oczy wiście z taką urodą, pozy cją i pochodzeniem by wała już nieraz w sy tuacji, kiedy młodzi mężczy źni pragnęli ją poślubić i zapewniali o swej miłości, ponieważ jednak nie odwzajemniała ich uczuć, pozostali w jej pamięci jedy nie korowodem postaci. Ponieważ sama nie doświadczy ła miłości przez wiele lat, podświadomie wy twarzała sobie jej obraz, a także obraz małżeństwa, które jest owocem miłości, oraz mężczy znę, który wzbudzi w niej to uczucie, przez co wszelkie przejawy miłości, z jakimi się sty kała, zdawały się jej blade. Jej wy obraźnia bez trudu i bez sprostowań rozumu wy czarowy wała obrazy, nadzwy czajne okoliczności rzucające intensy wne, acz tajemnicze światło na wy darzenia pierwszego planu. Niczy m kaskady spadające z wy stępów skalny ch z grzmotem powtarzany m echem i tonące w granatowy ch odmętach nocy jawiła się jej cała świetność wy śnionej miłości, która wsy sała co do kropli całą siłę ży cia, by rozbić się w py ł w cudownej katastrofie, która wy maga, by wszy stko poświęcić i niczego nie żądać w zamian. Jej wy branek również przy bierał postać szlachetnego bohatera, kiedy nadjeżdżał brzegiem morza na ogromny m rumaku. Mknęli razem przez lasy, galopowali po morskim wy brzeżu. Po przebudzeniu jednak uznawała, że małżeństwo wy zby te miłości jest ty m, co na jawie przy trafia się nam w ży ciu, bowiem przy puszczalnie ludzie śniący takie sny na co dzień zachowują się nad wy raz prozaicznie. W tej chwili miała wielką ochotę spędzić wieczór na snuciu nici lekkiej tkaniny my śli, ale po chwili zmęczy ła ją ich miałkość, i wtedy zajęła się matematy ką; dobrze jednak wiedziała, że powinna zobaczy ć się z ojcem, zanim pójdzie on spać. Trzeba by ło omówić sprawę Cy rila Alardy ce’a, iluzje jej matki, a także oddać sprawiedliwość prawidłom ży cia rodzinnego. Ponieważ nie mogła się rozeznać, do czego to wszy stko prowadzi, musiała zasięgnąć rady ojca. Wzięła wszy stkie listy i zeszła na dół. Minęła jedenasta, domem zawładnęły zegary : wy soki zegar stojący w holu ruszy ł w zawody z mały m zegarem na podeście. Gabinet pana Hilbery ’ego znajdował się na parterze, w głębi domu, i by ł bardzo cichy m, podziemny m pomieszczeniem, gdzie słońce za dnia rzucało przez świetlik zaledwie odrobinę światła na książki i wielki stół założony biały mi papierami, teraz oświetlony mi zieloną lampą do czy tania. Tutaj pan Hilbery zasiadał do redakcji swojego pisma lub zbierał materiały pozwalające dowieść, że Shelley napisał „z”, a nie „i”, że gospoda, w której nocował By ron, nie nazy wała się „U Tureckiego Ry cerza”, lecz „Pod Końskim Łbem”, lub że wuj Keatsa miał na imię nie Richard, ale John, bowiem pan Hilbery najprawdopodobniej znał więcej szczegółów na
temat ży cia ty ch poetów niż ktokolwiek w Anglii i pracował nad edy cją dzieł Shelley a ze skrupulatny m zachowaniem znaków przestankowy ch poety. Dostrzegał pewną śmieszność owy ch badań, co nie przeszkadzało mu prowadzić ich z nadzwy czajną pieczołowitością. Pan Hilbery rozparł się wy godnie w głębokim fotelu, zapalił cy garo i zaczął roztrząsać intry gującą kwestię, czy Coleridge miał zamiar poślubić Dorothy Wordsworth i jakie by ły by konsekwencje tego ożenku, gdy by by ł nastąpił, w szczególności dla samego poety, a w ogólności dla literatury. Kiedy weszła Katharine, zorientował się, że wie, po co przy szła, i zanim się do niej odezwał, zapisał coś ołówkiem. Kiedy zrobił notatkę, zobaczy ł, że córka czy ta, i przez chwilę przy glądał się jej bez słowa. Katharine czy tała Izabellę i donicę bazylii, a w my ślach widziała włoskie góry i błękitne niebo, ży wopłoty zwieńczone deseniem z czerwono-biały ch róż. Spostrzegła, że ojciec czeka, westchnęła więc i zamy kając książkę, powiedziała: — Dostałam list od ciotki Celii w sprawie Cy rila. Z jego małżeństwem to chy ba jednak prawda. Co z ty m zamierzamy zrobić? — Cy ril zachowuje się bardzo nieroztropnie, tak mi się zdaje — skomentował Hilbery dobrodusznie i niespiesznie. Katharine miała trudność z podtrzy maniem rozmowy, gdy ż ojciec w geście roztropności złoży ł pałce i, jak się jej wy dawało, większość my śli zachowy wał dla siebie. — Powiedziałby m, że sam sobie napy tał biedy — ciągnął. Bez słowa wy jął Katharine listy z ręki, poprawił okulary na nosie i zabrał się za czy tanie. Po dłuższej chwili mruknął coś niewy raźnie i oddał listy. — Matka nic nie wie — zastrzegła się Katharine. — Powie jej tato? — Owszem, powiem. Ale powiem jej także, że my w tej sprawie nie mamy nic do zrobienia. — A ślub? — zapy tała Katharine niepewnie. Pan Hilbery nie skomentował, ty lko patrzy ł w ogień. — Dlaczegóż on, do licha, tak postąpił? — odezwał się w końcu, bardziej do siebie niż do niej. Katharine wróciła do lektury listu ciotki. Ty m razem zacy towała jedno zdanie: „Ibsen i Butler. Przy słał mi list naszpikowany cy tatami... Same bzdury, aczkolwiek bły skotliwe”. — Jeżeli młode pokolenie chce tak ży ć, to nie nasza sprawa — stwierdził. — Ale czy to nie nasza sprawa, żeby doprowadzić do ich ślubu? — zapy tała ze znużeniem Katharine. — Ty lko dlaczego, do diabła, zwracają się z ty m do mnie? — zapy tał nagle poiry towany ojciec. — Jest tato głową rodziny... — Przecież nie ja jestem głową rodziny. To rola Alfreda. Niech idą z ty m do niego — rzekł pan Hilbery i zapadł się głębiej w fotel. Katharine wiedziała, że powołując się na rodzinę, trafiła w jego czuły punkt. — Chy ba powinnam tam pojechać i się z nimi spotkać — zauważy ła. — Nie pozwalam ci się do nich zbliżać — uciął pan Hilbery niespodziewanie zdecy dowany m, władczy m tonem. — Nie rozumiem, doprawdy, jakim prawem cię w to w ogóle wciągają. Przecież ty nie masz z ty m nic wspólnego. — Zawsze się trzy małam blisko z Cy rilem — przy pomniała Katharine. — Ale czy on ci kiedy kolwiek coś o ty m mówił? — zapy tał ostro pan Hilbery. Katharine pokręciła głową. Właściwie w głębi duszy by ła mocno urażona, że Cy ril się jej nie zwierzy ł. Czy żby uznał, podobnie jak mogli uznać Ralph Denham lub Mary Datchet, że ona z jakiegoś powodu jest mu nieprzy chy lna, a wręcz wrogo do niego nastawiona?
— Co do twojej matki — rzekł Hilbery po chwili zadumy, jakby rozważał barwę płomieni — lepiej zapoznaj ją z sy tuacją. Lepiej, żeby zorientowała się w sy tuacji, zanim ta sprawa znajdzie się na języ kach wszy stkich, chociaż doprawdy nie rozumiem, dlaczego ciotka Celia uważa za stosowne tu przy jechać. Im mniej gadania, ty m lepiej. Nawet wy chodząc z założenia, że sześćdziesięcioletni, nad wy raz kulturalni, bardzo doświadczeni panowie my ślą o wielu sprawach, który mi się nie dzielą, Katharine po powrocie do swojego pokoju i tak nie mogła się nadziwić postawie ojca. Jak bardzo się dy stansuje wobec tej sy tuacji! Jak łatwo wy gładza owe zdarzenia, nadając im pozory przy zwoitości harmonizującej z jego światopoglądem! W ogóle się nie zastanawiał nad uczuciami Cy rila ani nie kusiło go, żeby przy jrzeć się ukry ty m aspektom całej sprawy. Po prostu stwierdził dość gnuśnie, że Cy ril postępuje nieroztropnie, gdy ż inni tak nie postępują. Jak gdy by oglądał przez teleskop figurki oddalone o setki kilometrów. Z powodu egoisty cznego pragnienia uniknięcia rozmowy na ten temat z matką, następnego dnia zaraz po śniadaniu wy szła za ojcem na kory tarz, żeby go podpy tać. — Powiedział tato mamie? — spy tała. Zwróciła się do ojca niemal oschły m tonem, a w jej ciemny ch oczach kry ła się niezmierzona głębia. Pan Hilbery westchnął. — Dziecko kochane, uleciało mi to z głowy. Energicznie wy gładził jedwabny kapelusz i naty chmiast przy brał pozę człowieka w pośpiechu. — Wy ślę jej liścik z biura. Już jestem spóźniony, a czeka mnie sterta szpalt do korekty. — Tak się nie godzi — odrzekła Katharine. — Ktoś musi powiedzieć matce. Albo tato, albo ja. Od razu powinniśmy by li jej powiedzieć. Pan Hilbery już włoży ł kapelusz na głowę i trzy mał rękę na klamce. Przy brał minę, którą Katharine dobrze znała z dzieciństwa, kiedy prosił ją, żeby zatuszowała jakieś jego zaniedbanie; łączy ły się w niej złośliwość, rozbawienie i nieodpowiedzialność. Pokiwał wy mownie głową, zręcznie otworzy ł drzwi i wy szedł zaskakująco żwawy m jak na swój wiek krokiem. Machnął jeszcze córce na pożegnanie i zniknął. Gdy Katharine została sama, musiała się roześmiać, gdy ż zrozumiała, że ojciec jak zwy kle okpił ją w domowy ch negocjacjach i przerzucił na nią przy kry obowiązek, który właściwie należał do niego.
ROZDZIAŁ IX
Katharine, podobnie jak ojciec, nie miała ochoty mówić matce o niewłaściwy m prowadzeniu się Cy rila, i to z podobnego powodu. Oboje kulili się nerwowo jak ludzie, którzy boją się huku wy strzału na scenie, z obawy przed wszy stkim, co przy tej okazji musiałoby zostać powiedziane. Ponadto Katharine nie miała jasności, co my śli o prowadzeniu się Cy rila. Jak zwy kle widziała coś, czego nie dostrzegali jej rodzice, a co pozwalało jej patrzeć na zachowanie Cy rila bez osądzania go. Rodzice mogliby się zastanawiać, czy postąpił dobrze, czy źle, dla niej by ł to po prostu fakt. Kiedy weszła do gabinetu, pani Hilbery zanurzała właśnie pióro w kałamarzu. — Katharine — zwróciła się do niej, unosząc je w powietrze — właśnie odkry łam coś bardzo dziwnego à propos twojego dziadka. Przeży łam go o trzy lata i sześć miesięcy. Nie mogłaby m wprawdzie by ć jego matką, ale mogłaby m by ć jego starszą siostrą, co miło działa mi na wy obraźnię. Zabieram się od rana z nową energią do pracy i mam nadzieję sporo dziś zrobić. W każdy m razie rozpoczęła pierwsze zdanie, a Katharine usiadła do swojego stołu, rozwiązała plik stary ch listów, nad który mi pracowała, wy gładziła je z roztargnieniem i zaczęła odczy ty wać spłowiałe linijki. Po chwili spojrzała na matkę, żeby wy badać jej nastrój. Szczęście i spokój gościły na całkowicie odprężonej twarzy pani Hilbery : rozchy liła usta i oddy chała pły nnie i miarowo jak dziecko, które wznosi wokół siebie budowlę z klocków, a z każdy m ułożony m klockiem rośnie jego zachwy t. Tak samo ona każdy m pociągnięciem pióra wznosiła wokół siebie nieba i drzewa przeszłości oraz przy woły wała głosy umarły ch. W ciszy gabinetu, nie zmąconej odgłosami chwili obecnej, Katharine mogła sobie wy obrażać głęboki staw przeszłości, w który m zanurza się wraz z matką w świetle sprzed sześćdziesięciu lat. Cóż może oferować teraźniejszość w porównaniu z obfitością darów przeszłości? Tutaj tworzy ł się czwartkowy poranek; zegar na kominku wy bijał każdą sekundę niczy m nową monetę w mennicy. Katharine natęży ła słuch i dobiegł ją z daleka klakson samochodu, szum zbliżający ch się kół, ginący naty chmiast w oddali, oraz głosy obnośny ch handlarzy stary m żelastwem i warzy wami na jednej z biedniejszy ch ulic za domem. Pokoje obrastają, oczy wiście, w znaczenia, a każdy pokój, w który m ktoś przy wy kł wy kony wać konkretne zajęcie, roztacza wspomnienia nastrojów, pomy słów i postaw, jakich by ł świadkiem, nie sposób więc zabierać się w nim do inny ch zajęć. Przy każdy m wejściu do pokoju matki Katharine bezwiednie ulegała ty m wszy stkim wpły wom, zrodzony m przed laty, w jej dzieciństwie, jakże ucieszny m, a zarazem uroczy sty m, które wiązały się z jej wczesny mi wspomnieniami jaskiniowy ch mroków i donośnego echa Opactwa Westminsterskiego, gdzie spoczy wał dziadek. Wszy stkie zgromadzone tu książki i obrazy, a także krzesła i stoły należały do niego lub przy najmniej miały z nim jakiś związek, nawet
porcelanowe pieski na kominku i pastereczki z owcami, kupione po pensie za sztukę od handlarza, który wy stawał z tacą zabawek na Kensington High Street, jak często opowiadała matka. Katharine nierzadko siady wała w ty m pokoju, tak skupiona na owy ch postaciach z przeszłości, że niemal widziała mięśnie wokół ich oczu i ust, a każdą wy posażała w głos, niuanse akcentu, surdut i fular. Nierzadko wy dawało jej się, że krąży wśród nich jak niewidzialna zjawa wśród ży wy ch, bardziej z nimi zaprzy jaźniona niż z własny mi znajomy mi, bowiem znała ich sekrety i posiadła nadprzy rodzoną wiedzę na temat ich przeznaczenia. Wszy scy oni zdawali się jej nieszczęśliwi, otępiali, zbłąkani. Mogłaby im powiedzieć, co robić, a czego unikać. Z przy gnębieniem stwierdzała, że nie zwrócą na nią uwagi, że są nieuchronnie skazani na porażkę we własny m, staroświeckim sty lu. Nierzadko postępowali groteskowo irracjonalnie, kierowały nimi niezwy kle nonsensowne konwenanse; lecz kiedy o nich rozmy ślała, czuła z nimi tak bliską więź, że uchy lała się od wszelkich ocen. Prawie zapominała, że jest odrębną istotą, którą czeka inna przy szłość. W takie dni jak ten, kiedy od rana ogarniała ją nieznaczna depresja, usiłowała znaleźć klucz do mętliku zawartego w ich stary ch listach, powód, dla którego warto by ło je pisać, cel, który im zawsze przy świecał... ale jej przerwano. Pani Hilbery wstała od stołu, podeszła do okna i spojrzała na sznur barek sunący ch w górę rzeki. Katharine przy glądała się jej. Nagle pani Hilbery odwróciła się i zawołała: — Chy ba doprawdy ktoś rzucił na mnie czar! Chcę napisać ty lko trzy proste, zwy czajne zdania i nie mogę ich znaleźć. Zaczęła chodzić po pokoju, złapała miotełkę z piór, by ła jednak zanadto podenerwowana, żeby znaleźć ulgę w odkurzaniu grzbietów książek. — Poza ty m — dodała, wręczając córce zapisany arkusz — nie wierzę, że to się nam przy da. Katharine, czy twój dziadek by ł kiedy ś na Hebry dach? — spojrzała na córkę dziwnie błagalny m wzrokiem. — Trochę mnie poniosło, kiedy zaczęłam my śleć o Hebry dach, nie mogłam się powstrzy mać, żeby nie zamieścić krótkiego opisu wy sp. Może to by mógł by ć początek rozdziału. Przecież początki rozdziałów często odbiegają od dalszej treści, prawda? Katharine przeczy tała fragment napisany przez matkę. Czuła się jak nauczy cielka oceniająca wy pracowanie uczennicy. Pani Hilbery patrzy ła wy czekująco, lecz wy raz twarzy córki nie napawał nadzieją. — Bardzo piękne — stwierdziła — ale mama musi pamiętać, że trzy mamy się punkt po punkcie... — Przecież wiem — zawołała pani Hilbery. — I właśnie na to nie mogę się zdoby ć. Różne pomy sły przy chodzą mi do głowy. Chociaż wiem wszy stko i wszy stko czuję (któż znał dziadka lepiej ode mnie?), jakoś nie mogę tego spisać. Gdzieś tu jest słaby punkt — stwierdziła, doty kając czoła. — A kiedy nie mogę w nocy zmruży ć oka, nabijam sobie głowę lękiem, że umrę, nie dopełniwszy tego dzieła. Od uniesienia przeszła do głębokiej depresji, wy wołanej przez wy obrażenie własnej śmierci. Depresja udzieliła się Katharine. Jakże są bezradne, kiedy tak cały mi dniami grzebią w ty ch papierach! Zegar wy bijał już jedenastą, a one jeszcze nic nie zrobiły ! Przy glądała się matce, która przeszukiwała stojącą obok stołu okutą mosiądzem skrzy nkę, ale nie pospieszy ła jej z pomocą. Matka zgubiła oczy wiście jakiś dokument i teraz stracą resztę czasu, ponieważ do południa będą go szukały. Spuściła z rozdrażnieniem wzrok i wróciła do lektury dźwięczny ch zdań matki o srebrny ch mewach, korzeniach różowy ch kwiatków omy wany ch kry staliczny mi ruczajami i niebieskiej mgle hiacy ntów, dopóki nie uderzy ło jej milczenie matki. Podniosła wzrok. Pani Hilbery wy sy pała na stół zawartość teczki ze stary mi fotografiami, które teraz jedna po drugiej przeglądała.
— Nie uważasz, Katharine — zapy tała — że w tamty ch czasach mężczy źni by li znacznie przy stojniejsi niż dzisiaj, mimo ty ch okropny ch bokobrodów? Spójrz na starego Johna Grahama w białej kamizelce, lub choćby na wuja Harley a. A to chy ba lokaj Peter, którego wuj John przy wiózł ze sobą z Indii. Katharine patrzy ła na matkę, ale nie poruszy ła się ani nie odpowiedziała. Nagle ogarnął ją gniew, jakiego ich relacja nie dopuszczała do głosu, wobec czego milczenie wzmocniło w dwójnasób jej kry ty cy zm i siłę. Poczuła nagle, że matka nieuczciwie stawia wobec niej milczące żądania, które żerują na jej czasie i uczuciach, ale, jak pomy ślała z gory czą, to, co pani Hilbery zawłaszcza, ona traci. Wtedy jednak przy pomniała sobie, że wciąż nie powiedziała matce o zły m prowadzeniu się Cy rila. Gniew naty chmiast ustąpił: wezbrał w niej niczy m grzy wacz, który wznosi się wy soko nad inny mi, po czy m fala zlała się na powrót z morzem, Katharine znów ogarnęły spokój i troskliwość, a pozostało ty lko zmartwienie, żeby uchronić matkę przed cierpieniem. Pod wpły wem impulsu podeszła do matki i usiadła na poręczy jej fotela. Pani Hilbery przy tuliła głowę do ramienia córki. — Cóż szlachetniejszego — zastanowiła się na głos, przeglądając fotografie — niż by ć kobietą, do której wszy scy się zwracają w smutku lub w kłopotach? Czy twoje rówieśniczki, przedstawicielki młodego pokolenia, rozwinęły się pod ty m względem? Mam je przed oczy ma, jak swoimi riuszkami i falbanami zamiatają trawniki przy Melbury House, pełne spokoju, majestaty czne i dy sty ngowane (a w ślad za nimi drepczą małpka i Murzy nek karzeł), jak gdy by na cały m święcie liczy ły się ty lko układność i uroda. Czasem wy daje mi się jednak, że zrobiły więcej od nas. One by ły, a to znaczy więcej, niż ty lko coś robić. Przy pominają mi statki, monumentalne statki, które suną naprzód po wy ty czony m szlaku, nie naciskają, nie napierają, nie dają się jak my wy trącać z równowagi by le drobiazgiem, lecz trzy mają kurs niczy m białe żaglowce. Katharine usiłowała przerwać ten wy wód, lecz nie nadarzy ła się sposobność, a że nie mogła się powstrzy mać, zaczęła kartkować album ze stary mi fotografiami. Twarze ludzi ze zdjęć cudownie bły szczały w porównaniu z pozbawiony mi harmonii twarzami ży wy ch i, jak powiedziała matka, miały w sobie wspaniały spokój i dostojeństwo, jak gdy by sprawiedliwie rządziły swy mi królestwami i zasługiwały na wielką miłość. Niektóre by ły nad wy raz urodziwe, inne wy bitnie brzy dkie, lecz ani jednej tępej, znudzonej lub błahej. Fantasty czne szty wne fałdy kry noliny przy dawały kobietom zgrabności, pelery ny i cy lindry mężczy zn miały swój charakter. Katharine znów poczuła aurę błogości, a z oddali jak gdy by doszły ją podniosłe dźwięki przy boju. Wiedziała jednak, że z tą przeszłością musi powiązać teraźniejszość. Pani Hilbery przeskakiwała od jednej anegdoty do drugiej. — To jest Janie Mannering — powiedziała, wskazując dy sty ngowaną siwą damę w saty nowej sukni, naszy wanej bodajże perłami. — Na pewno opowiadałam ci, jak pewnego razu zastała kucharkę kompletnie pijaną pod kuchenny m stołem akurat tego dnia, kiedy na obiedzie miała by ć cesarzowa. Zakasała aksamitne rękawy (sama zawsze nosiła się jak cesarzowa), przy gotowała cały posiłek, a następnie zjawiła się w salonie, jakby cały dzień przespała na posłaniu z płatków róż. Wszy stko umiała zrobić sama... one wszy stkie umiały... zbudować dom i wy haftować halkę. A to jest Queenie Colquhoun — pokazy wała dalej, przewracając karty — która zabrała ze sobą na Jamajkę trumnę wy pakowaną piękny mi szalami i czepkami, ponieważ na Jamajce nie można by ło dostać trumien, a ona miała obsesję, że tam umrze (tak się zresztą stało) i pożrą ją białe mrówki. To jest Sabine, najpiękniejsza z nich wszy stkich; kiedy wkraczała do pokoju, zdawało się, że wschodzi gwiazda. A tu masz Miriam w pelery nie swojego stangreta z mały mi pelery nkami na ramionach, w piękny ch butach do konnej jazdy. Wam, młody m, może się
wy dawać, że jesteście niekonwencjonalni, ale daleko wam do niej. Przewróciła kartę i trafiła na zdjęcie bardzo męskiej, przy stojnej kobiety, której głowę fotograf ozdobił monarszą koroną. — Ach, ty wiedźmo! — zawołała. — Jaką ty by łaś nikczemną, starą despotką! Jak wszy stkie ci się kłaniały śmy ! „Maggie — mawiała — gdy by nie ja, gdzie ty by ś dzisiaj by ła?”. I rzeczy wiście, to ona połączy ła moich rodziców. Przy kazała mojemu ojcu: „Ożeń się z nią”, i usłuchał, a biednej małej Clarze: „Padnij na kolana i oddaj mu cześć”, i też usłuchała, ale zaraz się, oczy wiście, podniosła. Czegóż się można spodziewać? By ła jeszcze dzieckiem... zaledwie osiemnastolatką, i to ledwie ży wą ze strachu. A ta stara ty ranka nigdy nie okazała skruchy. Mawiała, że dała im trzy miesiące idealnego szczęścia i nikt nie ma prawa do niczego więcej. Czasem my ślę, Katharine, że miała rację. To więcej, niż dostaje większość z nas, ty le że my musimy udawać, a oni nigdy nie mieli takiego zamiaru. Wy daje mi się — ciągnęła — że w tamty ch czasach między kobietami a mężczy znami panował pewien rodzaj szczerości, której dzisiaj, mimo całej waszej otwartości, nie znacie. Katharine znów próbowała jej przerwać. Ale pani Hilbery już rozkręciła się dzięki wspomnieniom i złapała wiatr w żagle. — Widocznie w głębi duszy łączy ła ich przy jaźń — wróciła do tematu — gdy ż śpiewała jego piosenki. Jak to szło? I pani Hilbery, która miała przepiękny głos, zaintonowała sły nny wiersz ojca, który jakiś wczesnowiktoriański kompozy tor wy posaży ł w niedorzecznie, choć uroczo ckliwą melodię. — Ileż oni mieli w sobie ży cia! — podsumowała, uderzając pięścią w stół. — Tego nam właśnie brakuje! My jesteśmy cnotliwi, prostolinijni, chodzimy na spotkania, płacimy biedny m pensje, ale nie ży jemy pełnią ży cia, tak jak oni. Ojciec często nie kładł się spać trzy noce w ty godniu, a rano zawsze by ł rześki jak szczy giełek. Do dziś sły szę, jak śpiewa, idąc po schodach do pokoju dziecinnego, albo widzę, jak przy śniadaniu podrzuca na szpadzie bochenek chleba. A potem jechaliśmy całą rodziną na rozkoszną wy cieczkę do Richmond, Hampton Court bądź do Surrey Hills. Katharine, a może my by śmy się gdzieś wy brały ? Zapowiada się ładny dzień. Właśnie w chwili, kiedy pani Hilbery sprawdzała pogodę przez okno, rozległo się pukanie do drzwi. Weszła drobna starsza pani, którą Katharine przy witała z wy raźną konsternacją okrzy kiem: — Dzień dobry, ciociu Celio! Konsternacja wy nikała stąd, że Katharine domy śliła się powodu przy by cia ciotki. Na pewno chciała omówić sprawę Cy rila i kobiety nie będącej jego żoną, ale ze względu na opieszałość Katharine pani Hilbery by ła na to zupełnie nie przy gotowana. Czy istniał ktoś mniej na to przy gotowany ? Nic dziwnego, że zaproponowała, by we trzy wy brały się do Blackfriars i zwiedziły stary teatr szekspirowski, gdy ż pogoda nie wy dawała się na ty le pewna, by ry zy kować wy jazd za miasto. Pani Milvain wy słuchała tej propozy cji z cierpliwy m uśmiechem, wy raźnie świadczący m o ty m, że od łat przy jmuje ekscesy swojej bratowej z błogim stoicy zmem. Katharine stanęła nieco na uboczu, wsparłszy stopę o osłonę kominka, jak gdy by chciała spojrzeć na omawianą sprawę z lepszej perspekty wy. A jednak, pomimo obecności ciotki, sprawa Cy rila i jego moralności nadal wy dawała się jej nierzeczy wista! Szkopuł nie polegał na przekazaniu matce wiadomości w sposób delikatny, lecz na przekazaniu jej w taki sposób, by ją zrozumiała. Jak zarzucić lasso na jej umy sł i przy ciągnąć my śli do tej drobnej, nieistotnej kwestii? Uznała, że najlepiej przedstawić całą sprawę od niechcenia. — Ciocia Celia przy jechała chy ba porozmawiać o Cy rilu — zagaiła dość bezceremonialnie. — Ciocia dowiedziała się, że Cy ril się ożenił. Ma żonę i dzieci. — Właśnie się nie ożenił — wtrąciła pani Milvain cicho, zwracając się bezpośrednio do pani
Hilbery. — Ma dwoje dzieci i trzecie w drodze. Pani Hilbery wodziła po nich zdumiony m wzrokiem. — Postanowiliśmy cię nie zawiadamiać, dopóki nie zdobędziemy dowodów — dodała Katharine. — Przecież nie dalej jak dwa ty godnie temu spotkałam Cy rila w National Gallery ! — zawołała pani Hilbery. — Nie wierzę ani jednemu waszemu słowu. Odrzuciła głowę i uśmiechnęła się do pani Milvain, jak gdy by pojmowała jej błąd, całkiem zrozumiały w przy padku bezdzietnej kobiety, której mąż zajmował jakieś kompletnie nieistotne stanowisko w Departamencie Handlu. — Ja też n i e c h c i a ł a m dać temu wiary, Maggie — odparła pani Milvain. — Długo n i e m o g ł a m uwierzy ć. Ale kiedy zobaczy łam na własne oczy, to już m u s i a ł a m . — Katharine — spy tała pani Hilbery — czy ojciec wie? Katharine skinęła głową. — Cy ril ma żonę! — powtórzy ła pani Hilbery. — I nie zająknął się o ty m nawet jedny m słowem, chociaż przy jmowaliśmy go u siebie w domu od dziecka, jako sy na zacnego Williama! Nie wierzę własny m uszom! Pani Milvain, czując, że przedstawienie dowodu należy teraz do niej, podjęła przerwany wątek. By ła starsza i słaba, ale chy ba ze względu na bezdzietność zawsze powierzano jej takie uciążliwe obowiązki, toteż główny m celem jej ży cia stało się podtrzy my wanie szacunku dla rodziny i dbałość o jej dobre imię. Opowiedziała swoją wersję cicho, spazmaty czny m, chwilami łamiący m się głosem. — Już od pewnego czasu podejrzewałam, że nie jest szczęśliwy. Na jego twarzy pojawiły się nowe zmarszczki. Wy brałam się więc na jego stancję, kiedy wiedziałam, że prowadzi zajęcia na uniwersy tecie dla ubogich studentów. Wy kłada tam rzy mskie, a może greckie prawo. Gospody ni mi powiedziała, że pan Alardy ce nocuje u siebie nie częściej niż raz na dwa ty godnie. Jak on zmizerniał! I dodała, że widuje go z młodą kobietą. Od razu zaczęłam coś podejrzewać. Zajrzałam do jego pokoju, a tam na kominku leżała koperta zaadresowana na Seton Street, przecznicę Kensington Road. Pani Hilbery przebierała nerwowo palcami i nuciła coś pod nosem, jakby chciała jej przerwać. — Wy brałam się na Seton Street — ciągnęła pewny m głosem ciotka Celia. — Obskurna okolica, same czy nszówki z kanarkami w oknach. Numer siedem nie różni się od inny ch. Dzwoniłam, pukałam, nikt do mnie nie wy szedł. Przespacerowałam się po okolicy. Na pewno widziałam kogoś w środku... dzieci... koły skę. Nikt jednak nie otwierał. Westchnęła, spojrzała przed siebie szklisty m wzrokiem spod półprzy mknięty ch niebieskich oczu. — Postałam na ulicy — wróciła do opowieści — licząc na to, że kogoś dojrzę. Czas mi się dłuży ł. W barze za rogiem śpiewali jacy ś grubianie. W końcu drzwi się otworzy ły i jakaś kobieta... chy ba właśnie ona... przeszła obok mnie. Dzieliła nas ty lko skrzy nka pocztowa. — Jak wy glądała? — spy tała pani Hilbery. — Od razu by ło widać, dlaczego ten nieszczęsny chłopiec został zbałamucony — ty le ty lko pani Milvain wy powiedziała w charakterze opisu. — Biedaczy sko! — zawołała pani Hilbery. — Biedny Cy ril! — zawtórowała pani Milvain, kładąc nacisk na „Cy ril”. — Przecież oni nie mają z czego ży ć — ciągnęła pani Hilbery. — Gdy by przy szedł do nas jak mężczy zna i powiedział, że głupio zrobił, pożałowaliby śmy go. Spróbowaliby śmy mu pomóc. Nie taka to hańba... Ale on latami ciągnął sprawę, udawał, my dlił oczy, że jest kawalerem. A ta
jego biedna opuszczona żona... — Wcale nie jest jego żoną — wtrąciła ciotka Celia. — Nigdy nie sły szałam czegoś równie okropnego! — ucięła pani Hilbery i uderzy ła pięścią w poręcz fotela. Kiedy dotarły do niej fakty, poczuła dogłębne obrzy dzenie, choć może bardziej zabolało ją zatajenie grzechu niż sam grzech. Pięknie wy glądała w ty m pełny m wzburzenia podnieceniu, Katharine poczuła ogromną ulgę i dumę z matki. Widać by ło, że jej oburzenie jest absolutnie szczere, a my śli całkowicie skupia na faktach — znacznie bardziej niż ciotka Celia, której my śli z niezdrową lubością kluczy ły niepewnie wśród nieprzy jemny ch mroków. Razem z matką postanowiły wziąć sprawę w swoje ręce, odwiedzić Cy rila i doprowadzić rzecz do końca. — Najpierw musimy poznać stanowisko Cy rila — powiedziała Katharine wprost do matki jak do rówieśniczki, ale zanim wy powiedziała te słowa, usły szały za drzwiami zamęt i do pokoju weszła Caroline, niezamężna kuzy nka pani Hilbery. Chociaż z domu by ła Alardy ce, a ciotka Celia — Hilbery, wskutek pogmatwany ch więzów rodzinny ch każda by ła spokrewniona z drugą najpierw w pierwszej, potem w drugiej linii, zatem by ła jednocześnie ciotką i kuzy nką winowajcy Cy rila, toteż jego złe prowadzenie doty czy ło w równy m stopniu kuzy nki Caroline i ciotki Celii. Kuzy nka Caroline by ła damą słusznego wzrostu oraz imponującej tuszy, lecz mimo swej postury i okazały ch toalet jej twarz wy dawała się tak nieosłonięta i obnażona, jak gdy by przez wiele lat wy stawiała na pastwę pogody swoją pergaminową czerwoną skórę, haczy kowaty nos i podwójny podbródek, które upodabniały ją z profilu do papugi kakadu. By ła samotna, potrafiła jednak, jak się wtedy mówiło, wziąć ży cie w swoje ręce, a zatem miała prawo do tego, żeby wy słuchano jej z szacunkiem. — Niefortunna to okoliczność — zaczęła, z trudem łapiąc oddech. — Gdy by nie uciekł mi pociąg, który odjechał akurat, kiedy weszłam na stację, zjawiłaby m się u was wcześniej. Celia z pewnością już wam powiedziała. Chy ba zgodzisz się ze mną, Maggie, że trzeba go naty chmiast zmusić do małżeństwa... dla dobra dzieci... — Ale czy on nie chce się z nią ożenić? — spy tała pani Hilbery nie mniej zdziwiona niż przedtem. — Napisał niedorzeczny, przewrotny list, same cy taty — pry chnęła kuzy nka Caroline. — Uważa, że postępuje właściwie, chociaż my dopatrujemy się w jego zachowaniu szaleństwa. Dziewczy na jest w nim zadurzona tak samo jak on w niej, za co obwiniam jego. — To ona go omotała — wtrąciła ciotka Celia z przedziwnie gładką intonacją, zupełnie jakby chciała oddać wizję nici ścisłą, białą siecią oplatającej swoją ofiarę. — Celio, roztrząsanie dobry ch i zły ch stron tej historii nie ma teraz sensu — zaprotestowała kuzy nka Caroline zgry źliwie, gdy ż miała się za jedy ną konkretną osobę w rodzinie i ubolewała, że za sprawą późniącego się zegara w jej kuchni pani Milvain zdąży ła już skołować biedną, kochaną Maggie niekompletną wersją wy darzeń. — Bezeceństwo, i to bardzo niechlubne, już się dokonało. Mamy pozwolić, żeby urodziło się trzecie dziecko z nieprawego łoża? (Wy bacz, Katharine, że muszę mówić takie rzeczy w twojej obecności). Pamiętaj, Maggie, że będzie nosiło twoje, a zarazem twojego ojca nazwisko. — Miejmy nadzieję, że urodzi się dziewczy nka — skwitowała ten wy wód pani Hilbery. Katharine, która spoglądała na matkę w trakcie całego tego trajkotania, zauważy ła, że z jej twarzy znikł wy raz szczerego oburzenia. Pani Hilbery najwy raźniej szukała w głowie drogi ucieczki, jasnego punktu lub nagłego oświecenia, które pozwoliłoby wy kazać, ku zadowoleniu wszy stkich, że przebieg wy darzeń o dziwo, lecz bezspornie wy jdzie zainteresowany m na dobre. — Coś okropnego, doprawdy, coś okropnego! — powtórzy ła, choć bez przekonania, po czy m jej twarz opromienił uśmiech, początkowo nieśmiały, lecz po chwili prawie ufny.
— W dzisiejszy ch czasach ludzie nie potępiają podobny ch sy tuacji tak bardzo jak dawniej — zaczęła. — Dzieciom może przy sporzy ć to w ży ciu straszliwej niewy gody, ale jeśli okażą się dzielne i mądre, a nie mam co do tego wątpliwości, wy rosną na wspaniały ch ludzi. Robert Browning twierdził, że w ży łach każdego wielkiego człowieka pły nie ży dowska krew, powinniśmy więc spojrzeć na tę sprawę w podobny m świetle. Pamiętajmy, że Cy ril kierował się zasadami. Możemy się z nimi nie zgadzać, lecz musimy je przy najmniej szanować... tak samo jak rewolucję francuską lub ścięcie głowy króla przez Cromwella. Najstraszliwszy ch rzeczy w historii dopuszczano się w imię zasad — podsumowała. — Obawiam się, że ja całkiem inaczej postrzegam zasady — rzuciła cierpko kuzy nka Caroline. — Zasady ! — powtórzy ła ciotka Celia z wy raźną dezaprobatą wobec tego słowa uży tego w takim kontekście. — Jutro się do niego wy biorę. — Dlaczego miałaby ś brać na siebie tak niewdzięczny obowiązek, Celio? — przerwała jej pani Hilbery, a kuzy nka Caroline naty chmiast wy stąpiła z kolejny m planem wy magający m od niej poświęcenia. Katharine, znużona rozmową, odwróciła się do okna i stanęła wśród fałd zasłony, by z twarzą przy ciśniętą do szy by popatrzeć markotnie na rzekę, zupełnie jak dziecko znudzone czczą gadaniną dorosły ch. Bardzo zawiodła się na matce... na sobie samej też. W zdenerwowaniu lekko szarpnęła żaluzję, która z trzaskiem podjechała do góry. Czuła wielki gniew, a zarazem bezradność, gdy ż nie umiała go wy razić ani nie wiedziała, przeciw komu jest skierowany. Jak te kobiety gadają, moralizują i wy my ślają opowieści, które by pasowały do ich wersji zdarzeń, a w głębi duszy wy chwalają swoje poświęcenie i takt! O nie... Uznała, że te kobiety ży ją we mgle, oddalone o setki kilometrów... ale od czego? „Może powinnam jednak wy jść za Williama”, pomy ślała nagle i ta my śl zamajaczy ła pośród mgły jak stały ląd. Stojąc przy oknie, my ślała o własny m losie, a obok starsze panie rozmawiały do woli, dopóki nie doszły do wniosku, że należy zaprosić ową młodą damę na obiad i powiedzieć jej bardzo serdecznie, jak takie postępowanie wy gląda w oczach kobiet ich pokroju, które sporo wiedzą o świecie. I wtedy pani Hilbery wpadła na lepszy pomy sł.
ROZDZIAŁ X
Mecenasi Grateley i Hooper prowadzili kancelarię adwokacką przy Lincoln’s Inn Fields, gdzie Ralph Denham pracował jako urzędnik i gdzie zjawiał się codziennie rano, punktualnie o dziesiątej. Swoją punktualnością, jak również inny mi cechami, wy różniał się pozy ty wnie na tle pozostały ch urzędników, można by więc spokojnie iść o zakład, że za dziesięć lat znajdzie się w czołówce przedstawicieli swojej profesji, gdy by nie pewne upodobanie, które czasami otaczało go aurą niepewności lub wręcz ry zy ka. Skłonność do hazardu z narażeniem oszczędności już budziła niepokój jego siostry, Joan. Ponieważ stale, z potrzeby serca, miała na niego baczenie, wiedziała o jego dziwnej przewrotności, która kosztowała ją ty le nerwów, a kosztowałaby więcej, gdy by sama nie znalazła jej zalążków również u siebie. By ła w stanie wy obrazić sobie, że Ralph nagle poświęca całą swoją karierę dla jakiegoś fantasty cznego wy my słu, dla jakiejś sprawy, idei, bądź nawet (ponosiła ją wy obraźnia) dla kobiety, która mignęła mu z okna pociągu, kiedy wieszała za domem pranie. Wiedziała, że jeśli napotka takie piękno lub sprawę, żadna siła nie powstrzy ma go przed pogonią za podobny m celem. Miała też podejrzenia co do Dalekiego Wschodu, dlatego zawsze rozstrajał ją widok Ralpha z książką podróżniczą o Indiach, jak gdy by jej stronice by ły zaraźliwe. Z drugiej strony żaden zwy czajny romans, gdy by takowy istniał, nie zasiałby w niej najmniejszego niepokoju. Wy obrażała sobie, że brata czeka fenomenalny sukces lub nie mniej spektakularna porażka, ty le że nie wiedziała które z ty ch dwóch. Nikt jednak nie pracował ciężej ani nie sprawiał się lepiej na wszy stkich wy znaczony ch etapach ży cia młodego człowieka niż Ralph, toteż Joan musiała zbierać powody do swoich obaw na podstawie błahostek dostrzegany ch w zachowaniu brata, które umknęły by mniej bacznemu oku. Trudno się dziwić, że czuła niepokój. Od początku ich ży cie by ło bardzo znojne, dlatego przeraźliwie bała się wszelkich odstępstw od wy ty czonej drogi, wnioskowała bowiem choćby ze swojego ży cia, że czasem trudno oprzeć się impulsowi, by nagle dać upust fantazji i porzucić dy scy plinę oraz harówkę. Wiedziała, że gdy by Ralph sobie odpuścił, potem jeszcze bardziej wziąłby się w karby. Wy obrażała go sobie, jak brnie w tropikalny m słońcu przez piaszczy ste pusty nie w poszukiwaniu źródła rzeki lub siedliska jakiejś muchy, ży je z pracy własny ch rąk w dzielnicy nędzy w wielkim mieście, ponieważ padł ofiarą jednej ze swoich straszny ch, modny ch podówczas teorii dobra i zła; wy obrażała go sobie skazanego na doży wocie w domu z kobietą, która omamiła go swoimi nieszczęściami. Takie my śli, napawające ją częściowo dumą, a całkiem niepokojem, chodziły jej po głowie, kiedy przesiady wała z Ralphem do późna w nocy w jego pokoju, gdzie rozmawiali przy piecy ku gazowy m. Ralph przy puszczalnie nie rozpoznałby własnego marzenia o przy szłości w przepowiedniach, które tak zakłócały spokój ducha jego siostry. Gdy by przedstawiła mu choć
jedną z nich, na pewno odrzuciłby ją ze śmiechem, gdy ż takie ży cie wcale go nie kusiło. Nie umiałby powiedzieć, wskutek jakich postępków siostra nabiła sobie głowę podobny mi bzdurami na jego temat. Przeciwnie, szczy cił się, że jest doskonale wdrożony w ży cie wy pełnione ciężką pracą, co do której nie miał złudzeń. W każdej chwili upowszechniłby bez cienia wsty du własną wizję swojej przy szłości; uważał, że ma głowę na karku, dlatego snuł wy obrażenia, że w wieku pięćdziesięciu lat zasiądzie w Izbie Gmin, dorobi się majątku, a przy odrobinie szczęścia — także niepozornego stanowiska w rządzie liberałów. W takiej wizji przy szłości nie kry ła się żadna ekstrawagancja, a już z pewnością nic hańbiącego. Siostra jednak podejrzewała, że Ralph musiałby wy tęży ć całą wolę, a także skorzy stać ze sprzy jający ch okoliczności, żeby utrzy mać się na drodze prowadzącej ku tak szczy tny m celom. Musiałby przede wszy stkim ustawicznie sobie powtarzać, że ma udział w zwy czajny m losie, uważa go za najlepszy z możliwy ch i nie chciałby go zamienić na żaden inny, a powtarzając takie sentencje, wy robiłby sobie punktualność i zdrowe nawy ki w pracy, dlatego mógłby wiary godnie zaświadczać, że nie ma lepszego ży cia niż ży cie urzędnika w kancelarii adwokackiej, zaś wszy stkie inne ambicje są daremne. Podobnie jednak jak wszelkie nieszczere poglądy, tak i ten bardzo zależał od stopnia akceptacji ze strony inny ch ludzi, ale w skry tości ducha, kiedy nie działał pod wpły wem opinii publicznej, Ralph bardzo prędko porzucał swoje rzeczy wiste położenie i wy ruszał w egzoty czne podróże, które wsty dziłby się opisać. W marzeniach owy ch odgry wał rzecz jasna role szlachetny ch i romanty czny ch bohaterów, ale glory fikacja własnej osoby nie by ła tu jedy ny m moty wem. Wy zwalały one w nim bowiem ducha, który nie znajdował racji by tu w jego ży ciu na jawie, ponieważ wobec pesy mizmu narzuconego mu przez sy tuację ży ciową Ralph uznał, że na ty m świecie nie ma miejsca na marzenia, pogardliwie zwane przez niego mrzonkami. Czasem wy dawało mu się, że ten duch to najcenniejsze, co posiada, i że z jego pomocą mógłby doprowadzić do rozkwitu jałowe połaci tego świata, uleczy ć wiele chorób albo wy krzesać piękno tam, gdzie go teraz nie ma. By ł to wszak duch potężny i groźny, zdolny jedny m liźnięciem pożreć zakurzone książki i pergaminy ze ściany kancelarii, a jego samego, gdy by się mu poddał, całkowicie obnaży ć. Przez długi czas starał się tego ducha okiełznać, a w wieku dwudziestu dziewięciu lat uznał, że już może się poszczy cić ży ciem ry gory sty cznie podzielony m na godziny pracy i godziny marzeń, oba te ży cia zaś współistniały obok siebie, nie czy niąc sobie nawzajem szkody. Poświęcenie się trudnej profesji pomogło mu wdroży ć dy scy plinę, chociaż Ralph już dawno, gdy ż po ukończeniu studiów, doszedł do wy znawanego po dziś dzień wniosku, który tchnął w jego światopogląd melancholijne przekonanie, że ży cie zmusza większość ludzi do wy korzy sty wania gorszy ch darów, a marnowania drogocenny ch, aż w końcu każe nam przy znać, że doprawdy niewiele zasług czy korzy ści wy nika z tego, co niegdy ś uważaliśmy za swoją najszlachetniejszą spuściznę. Denham nie cieszy ł się by najmniej wielką sy mpatią ani w pracy, ani w domu. Za bardzo się mądrzy ł na ty m etapie ży cia, co jest słuszne, a co nie, zby tnio szczy cił się swoim opanowaniem oraz, jak często zdarza się osobom nie za bardzo szczęśliwy m lub nie zanadto przy stosowany m do swoich warunków, zby t chętnie wy kazy wał idioty zm zadowolenia z siebie, jeżeli trafił na kogoś, kto przy znał się do takiej słabości. Jego ostentacy jna skuteczność drażniła w kancelarii ludzi traktujący ch swoją pracę bardziej niefrasobliwie, a jeśli nawet przepowiadali mu awans, to nie do końca przy chy lnie. Sprawiał wrażenie młodzieńca twardego i samowy starczalnego, o dziwaczny m usposobieniu i bezkompromisowo pory wczy m temperamencie, pochłoniętego pragnieniem radzenia sobie w świecie, która to skłonność by ła, zdaniem owy ch kry ty ków, u człowieka bez zaplecza finansowego ty le naturalna, ile mało zajmująca. Młodzi ludzie z kancelarii mieli absolutne prawo do takich opinii, gdy ż Denham nie
wy kazy wał szczególny ch chęci, by się z nimi zaprzy jaźnić. Nawet ich lubił, ale zamy kał w przedziale poświęcony m pracy. Dlatego bez trudu zagospodarował swoje ży cie równie metody cznie jak wy datki, chociaż mniej więcej w ty m okresie zetknął się z doświadczeniami, który ch nie potrafił tak łatwo zaszeregować. Przed dwoma laty zamęt w jego ży ciu rozpoczęła Mary Datchet, kiedy — bodajże przy pierwszy m spotkaniu — parsknęła śmiechem w odpowiedzi na jakąś jego uwagę. Nie potrafiła nawet wy jaśnić dlaczego. Wzięła go za wy jątkowego dziwaka. Kiedy poznał ją na ty le dobrze, że chciał jej się zwierzać, jak mijają mu poniedziałek, środa i sobota, rozbawił ją jeszcze bardziej; śmiała się, dopóki nie doprowadziła i jego do śmiechu, chociaż on też nie wiedział, dlaczego się śmieje. Niepomiernie zdziwiło ją, że Denham zna się na hodowli buldogów jak nikt w Anglii, kolekcjonuje polne kwiaty zbierane na przedmieściach Londy nu, a jego coty godniowe wizy ty na Ealingu u starszej pani Trotter, wielkiej znawczy ni heraldy ki, nieodmiennie ją bawiły. Dopy ty wała go o wszy stko, nawet o rodzaj ciasta podawanego przez starszą panią podczas ty ch wizy t, a sądząc po zainteresowaniu Mary, ich wspólne wy cieczki latem do kościołów pod Londy nem w celu kopiowania mosiężny ch pły t nabrały rangi ważny ch wy praw. W pół roku poznała jego dziwny ch znajomy ch i zainteresowania lepiej, niż znało je rodzeństwo, które spędziło z nim całe ży cie. Ralph czerpał z tego wielką przy jemność, jednak nie bez pewnej dezorientacji, jako że sam podchodził do ży cia nader poważnie. Naprawdę bardzo miło spędzało mu się czas z Mary Datchet, ponieważ gdy ty lko zamy kały się drzwi, przeistaczał się w całkiem innego człowieka: ekscentry cznego i ujmującego, całkiem innego niż ten, którego znała w nim większość ludzi. W domu zrzucał powagę i apody kty czność, z obawy, żeby Mary go nie wy śmiała lub mu nie przy gadała, jak to uwielbiała, że w ogóle na niczy m się nie zna. Zainteresowała go również kwestiami społeczny mi, do który ch przejawiała wrodzoną skłonność, poza ty m przerabiała go z tory sa na rady kała, zabrawszy na cy kl wy kładów publiczny ch, które najpierw koszmarnie go nudziły, a pod koniec porwały nawet bardziej niż ją. Zachował jednak powściągliwość, gdy więc pomy sły napły wały mu do głowy, od razu bezwiednie dzielił je na te, które omówi z Mary, i te, które musi zachować dla siebie. Miała świadomość, dlatego ty m bardziej ją zaciekawił, gdy ż przy wy kła do tego, że młodzi ludzie chętnie o sobie opowiadają, i nauczy ła się ich słuchać, tak jak słucha się dzieci — nie my śląc o sobie. Przy Ralphie jednak wy zby wała się takich macierzy ńskich uczuć, a zy skiwała bardziej wy ostrzone poczucie własnej indy widualności. Pewnego dnia pod wieczór Ralph szedł Strandem na spotkanie z prawnikiem w sprawach służbowy ch. Popołudniowe światło już znikało, w aurę wsączały się z wolna strumienie zielonkawego i żółtawego sztucznego światła, podczas gdy polne ścieżki o tej porze otulałby dy m ognisk. Na wy stawach po obu stronach ulicy migotały liczne łańcuchy i bły szczały wy polerowane skórzane pudła, stojące na półkach z grubego szkła. Denham nie widział żadnego z ty ch przedmiotów oddzielnie, lecz z ich natłoku czerpał wrażenie oży wienia i radości. Wtem zobaczy ł nadchodzącą z przeciwka Katharine Hilbery i spojrzał wprost na nią, jak gdy by by ła jedy nie ilustracją dy skusji, którą toczy ł w my ślach. W takim stanie ducha zauważy ł stanowcze spojrzenie w jej oczach i nieznaczny, na wpół świadomy ruch warg, co w połączeniu z jej wzrostem i wy kwintny m strojem nadawało jej wy gląd osoby, która zmierza w przeciwną stronę niż wszy scy ludzie, a hamuje ją pędzący tłum. Odnotował to wszy stko spokojnie, lecz gdy ją mijał, nagle zaczęły mu drżeć dłonie i kolana, a serce zabiło boleśnie. Katharine nie zauważy ła go i szła przed siebie, powtarzając pod nosem wersy, które utkwiły jej w pamięci: „Liczy się ty lko ży cie, nic ty lko ży cie... proces odkry wania... stały, odwieczny proces... a nie samo odkry cie”. Zaprzątnięta ty mi my ślami, nie zauważy ła Denhama, a on nie miał śmiałości, by ją zatrzy mać. Naty chmiast jednak cała sceneria Strandu wy dała mu się zdumiewająco pełna ładu i celu,
udzielający ch się najbardziej różnorodny m obiektom, gdy zabrzmi muzy ka. Owładnięty ty m miły m poczuciem, ucieszy ł się, że jej nie zatrzy mał. Wrażenie pomału przy blakło, lecz utrzy my wało się jeszcze, dopóki nie dotarł do kancelarii prawnej. Po rozmowie z prawnikiem by ło już za późno, żeby wracać do biura. Widok Katharine rozstroił go na ty le, że stracił ochotę na spędzenie wieczoru w domu. Dokąd mógłby pójść? Przez moment czuł, że najchętniej błąkałby się ulicami Londy nu, aż dojdzie do domu Katharine, spojrzy w jej okna i będzie sobie wy obrażał jej obecność w środku; po chwili niemal z rumieńcem wsty du odrzucił ten plan, tak jak dziwny m nakazem świadomości człowiek w romanty czny m geście zry wa kwiat, by zaraz wy rzucić go z zawsty dzeniem. Nie, lepiej odwiedzi Mary Datchet. Do tego czasu powinna już wrócić z pracy. Nieoczekiwany widok Ralpha na progu wy trącił Mary z równowagi. Czy ściła właśnie noże w komórce przy kuchni, a wpuściwszy go, wróciła tam jeszcze, odkręciła zimną wodę na cały regulator, po czy m zakręciła. „Kobieto — pomy ślała, dociskając kurek — ty lko nie nabijaj sobie głowy żadny mi idioty zmami...” — Nie uważasz, że pana Asquitha należałoby powiesić? — zawołała w stronę salonu, a kiedy wróciła do Denhama, wy cierając ręce, zaczęła mu opowiadać o ostatnim uniku rządu doty czący m ustawy o prawie wy borczy m kobiet. Ralph nie miał ochoty rozmawiać o polity ce, ale musiał uszanować zainteresowanie Mary kwestiami społeczny mi. Patrzy ł na nią, jak pochy la się naprzód, przegarnia ogień, a wy raża się przy ty m bardzo klarownie, choć uży wa zwrotów trącący ch try buną, i my ślał: „Za jakiego pomy leńca uznałaby mnie Mary, gdy by wiedziała, że omal nie zdecy dowałem się pójść aż do Chelsea, żeby zajrzeć w okna Katharine. Nie zrozumiałaby tego, ale i tak bardzo ją lubię”. Przez jakiś czas rozmawiali o ty m, co kobiety powinny teraz zrobić, a kiedy Ralph naprawdę zainteresował się ty m py taniem, Mary bezwiednie pozwoliła rozproszy ć się swoim my ślom i naszła ją ogromna chęć, żeby porozmawiać z Ralphem o swoich uczuciach, a w każdy m razie na jakiś osobisty temat, i wy badać, co on do niej czuje, oparła się jednak pokusie. Ralph mimo to zauważy ł, że straciła zainteresowanie dla jego słów, i stopniowo oboje zamilkli. Kolejne my śli przy chodziły mu do głowy, ale wszy stkie w taki czy inny sposób łączy ły się z Katharine albo z mglisty m poczuciem romanty zmu i przy gody, jaki wy woły wała. Nie mógł wszakże podzielić się ty mi my ślami z Mary, litował się nad nią, że nie ma pojęcia o jego uczuciach. „Pod ty m względem — pomy ślał — różnimy się od kobiet: one nie mają w sobie krzty ny romanty zmu”. — A może by ś tak — odezwał się w końcu — powiedziała coś wesołego? Rzucił to wy zwanie prowokacy jny m tonem, lecz Mary z zasady nie dawała się tak łatwo sprowokować. Tego wieczoru jednak odparła dość ostro: — Raczej nie mam nic wesołego w zanadrzu. Pomy ślał przez chwilę i zauważy ł: — Zby t ciężko pracujesz. Nie chodzi mi nawet o twoje zdrowie — dodał, kiedy roześmiała się pogardliwie. — Świata poza tą pracą nie widzisz. — Czy to coś złego? — spy tała, osłaniając oczy. — Mnie się zdaje, że tak — odparował. — Przecież zaledwie ty dzień temu twierdziłeś coś przeciwnego. Uwaga Mary zabrzmiała buńczucznie, ale rozmowa dziwnie ją przy gnębiła. Ralph nie dostrzegł tego i skorzy stał z okazji, żeby wy głosić mowę, w której wy raził swoje najnowsze poglądy na temat właściwego try bu ży cia. Wy słuchała go, ale odniosła wrażenie, że Ralph spotkał się z kimś, kto wy warł na niego wpły w. Pouczał ją, że powinna więcej czy tać i że istnieją przecież także punkty widzenia inne niż własny, również zasługujące na uwagę. Ponieważ ostatnio widziała,
jak wy chodził z biura w towarzy stwie Katharine, przy pisała tę zmianę jej. Niewy kluczone, że Katharine, opuściwszy ten wy raźnie niemiły jej sercu lokal, wy powiedziała słowa kry ty ki lub wy raziła ją swoją postawą. Ale Mary wiedziała, że Ralph nigdy nie przy zna się do czy jegokolwiek wpły wu. — Za mało czy tasz — ciągnął swoje. — Powinnaś czy tać więcej poezji. To prawda, że lektury Mary ograniczały się do publikacji potrzebny ch jej do egzaminów, a w Londy nie miała niewiele czasu na czy tanie. Nikt jednak nie lubi, kiedy mu się wy ty ka, że czy ta za mało poezji; rozżalenie Mary można by ło poznać jedy nie po zmianie ułożenia rąk i skupiony m wy razie twarzy. „Zachowuję się dokładnie tak, jak obiecałam sobie się nie zachowy wać”, pomy ślała i odpręży ła się, po czy m zareagowała rzeczowo: — W takim razie poradź mi, co powinnam czy tać. Nieświadomie ziry towała Ralpha, naty chmiast rzucił więc kilka nazwisk wielkich poetów, którzy mogli dać argumentację do rozmowy na temat ułomności charakteru i try bu ży cia Mary. — Obracasz się wśród ludzi niższy ch lotów — rozpoczął, zapuszczając się, jak wiedział, idioty cznie, w swoją argumentację. — A pakujesz się w tę ruty nę, bo w gruncie rzeczy jest przy jemna. Ty le że zapominasz, po co tam jesteś. Masz iście kobiecy zwy czaj przy kładania zby t wielkiej wagi do szczegółów. Nie rozróżniasz, kiedy coś jest ważne, a kiedy nie. Na ty m polega nieszczęście ty ch wszy stkich organizacji. Dlatego sufraży stki przez ty le lat niczego nie osiągnęły. Jaki sens mają te wszy stkie salonowe spotkania i kiermasze chary taty wne? Mary, musisz wy znaczy ć sobie idee, znajdź sobie szczy tny cel, nie bój się błędów, nie zadręczaj się. Może rzuć wszy stko na rok i wy bierz się w podróż? Zwiedź kawałek świata. Nie gódź się spędzić całego ży cia z kilkoma osobami w zaścianku. Ale przecież tego nie zrobisz. — Sama do tego doszłam, my śląc o sobie — powiedziała Mary, zdumiona, że tak się z nim zgadza. — Chętnie pojechałaby m gdzieś daleko. Na chwilę oboje zamilkli. — Ale chy ba nie traktujesz moich słów poważnie? — spy tał w końcu Ralph. Iry tacja już mu przeszła, a nagle zdjęły go wy rzuty sumienia, że zadaje Mary ból, gdy ż wy czuł w jej głosie przy gnębienie, którego nie potrafiła zataić. — Nie wy jedziesz, prawda? — zapy tał. A ponieważ się nie odezwała, poprosił: — No nie, proszę cię, nie wy jeżdżaj. — Jeszcze nie wiem, co postanowię — odparła. Zawahała się, czy porozmawiać z Ralphem o swoich planach, ale nie doczekała się zachęty z jego strony. Zapadł, jak czasem mu się zdarzało, w dziwne milczenie, a Mary mimo wszy stkich starań wiązała je z my ślami, przed który mi i ona nie potrafiła się powstrzy mać — na temat łączący ch ich uczuć i więzi. Czuła, że tory ich my śli drążą sobie drogę przez dwa długie, równoległe tunele, które biegną dość blisko siebie, ale nigdy się nie zbiegają. Kiedy wy szedł, aż do końca wizy ty przery wając milczenie ty lko po to, żeby ży czy ć jej dobrej nocy, posiedziała jeszcze trochę, rozważając jego słowa. Jeżeli miłość to niszczy cielski pożar, który przetapia całe nasze istnienie w górski rwący potok, to Mary nie kochała Denhama bardziej, niż można kochać pogrzebacz lub szczy pce do węgla. Przy puszczalnie jednak takie skrajne namiętności zdarzają się bardzo rzadko, a wy wołany przez nie stan ducha należy do ostatnich etapów miłości, kiedy dzień po dniu, ty dzień po ty godniu zostaną skruszone ostatnie bastiony oporu. Podobnie jak większość inteligentny ch osób, Mary by ła poniekąd egoistką, w ty m sensie, że przy kładała dużą wagę do swoich uczuć, a z natury by ła do tego stopnia moralistką, że lubiła się czasem upewnić co do ich wiary godności. Po wy jściu Ralpha przemy ślała stan swego umy słu i doszła do wniosku, że dobrze by łoby się nauczy ć jakiegoś języ ka obcego, na przy kład włoskiego albo niemieckiego. Podeszła do szuflady, otworzy ła ją kluczem i wy jęła głęboko
schowane rękopisy. Przeczy tała je od deski do deski, co jakiś czas podnosząc wzrok i poświęcając kilka sekund bardzo intensy wny ch my śli Ralphowi. Starała się zwery fikować wszy stkie jego cechy, które wzbudzały w niej emocje, i przekonała się, że wszy stkie potrafi sensownie uzasadnić. Potem wróciła do swojego rękopisu i stwierdziła, że pisanie prozy gramaty czną angielszczy zną jest najtrudniejszą rzeczą na świecie. Dużo więcej jednak niż o gramaty cznej angielszczy źnie lub o Ralphie Denhamie my ślała o sobie, dlatego można by się zastanawiać, czy by ła zakochana, a jeśli tak, to do której z gałęzi rodziny należała jej namiętność.
ROZDZIAŁ XI
Liczy się ty lko ży cie, nic ty lko ży cie... proces odkry wania... ten wieczny i nieprzerwany proces... — powiedziała Katharine, przechodząc pod arkadą na szeroką przestrzeń King’s Bench Walk — ...a nie samo odkry cie. Ostatnie słowa wy powiedziała, patrząc w okna Rodney a: półprzejrzy ste i, jak wiedziała, na jej cześć podbarwione na czerwono. Zaprosił ją na herbatę. Katharine by ła jednak w nastroju, w który m ciało niemalże odmawia przerwania toku własny ch my śli, przespacerowała się więc kilka razy pod drzewami, zanim podeszła do drzwi. Lubiła wziąć do ręki książkę, której nie czy tał ojciec ani matka, mieć ją ty lko dla siebie, przegry zać się przez nią na osobności, zgłębiać jej sens bez konieczności dzielenia się z kimś refleksjami ani przesądzania, czy dana książka jest dobra, czy zła. Tego wieczoru obracała w my ślach słowa Dostojewskiego, pasujące do jej — fatalisty cznego — nastroju, aby potwierdzić, że ży cie to proces odkry wania, a nasze cele jako takie przy puszczalnie nie mają absolutnie żadnego znaczenia. Na chwilę przy siadła na ławce, poczuła, że niesie ją wir liczny ch zdarzeń, lecz nagle uznała, że czas wy rzucić te wszy stkie my śli za burtę i wstała, zostawiając jednak na ławce kosz z zakupami. Po chwili zastukała dobitnie do drzwi Rodney a. — Cóż, Williamie — powiedziała — obawiam się, że przy szłam spóźniona. By ła to prawda, ale William tak się ucieszy ł na jej widok, że zapomniał o swoim zniecierpliwieniu. Od godziny szy kował wszy stko na jej przy jście, a teraz wy nagrodził mu to widok Katharine, kiedy zsuwając pelery nę z ramion, z wy raźny m zadowoleniem, choć bez słowa rozglądała się wokół. Dopilnował, żeby buzował kominek, na stole czekały słoiczki z dżemem, a cy nowe blachy osłaniające palenisko lśniły, skromny pokój sprawiał więc wrażenie niezwy kle przy tulnego. William miał na sobie stary szkarłatny szlafrok, gdzieniegdzie spłowiały, z naszy ty mi tu i ówdzie świeży mi łatami, przy pominający mi plamy jaśniejszej trawy, odkry wanej, kiedy się podniesie kamień. Zaparzy ł herbatę, Katharine zdjęła rękawiczki, założy ła nogę na nogę ruchem jakby męskim w swojej swobodzie. Niewiele rozmawiali, dopóki nie wy palili papierosów przy kominku, odstawiwszy filiżanki na podłogę. Nie widzieli się po wy mianie listów na temat swojego związku. Na deklarację Williama Katharine odpowiedziała zwięźle i rozsądnie. Wszy stko zawarła na połowie arkusza papieru listowego: napisała ty lko, że go nie kocha i dlatego nie może za niego wy jść za mąż, ale liczy na to, że przy jaźń między nimi pozostanie niezmienna. I dodała w postscriptum: „Bardzo mi się podoba Twój sonet”. Jeśli chodzi o Williama, to świadomie przy brał niewy muszoną pozę. Przez całe popołudnie trzy razy wkładał frak, po czy m znów przebierał się w stary szlafrok, trzy razy wpinał perłową szpilkę do krawata, by znów ją po trzy kroć wy jąć, a wszy stkim zmianom decy zji sekundowało
małe lustro w sy pialni. Py tanie brzmiało: w której wersji Katharine wolałaby go tego właśnie grudniowego dnia? Przeczy tał raz jeszcze jej list i postscriptum o sonecie przesądziło sprawę. Wy raźnie najbardziej podziwiała w nim poetę, a ponieważ współgrało to z grubsza z jego opinią, postanowił skierować się, nawet za cenę błędu, raczej w stronę zaniedbania. Postawę również dobrał z premedy tacją: mówił mało i ty lko na tematy bezosobowe. Pragnął dać Katharine do zrozumienia, że odwiedzając go po raz pierwszy, nie dokonuje niczego nadzwy czajnego, choć w zasadzie wcale nie by ł tego pewien. Na pewno Katharine nie trapiły żadne trudne my śli, a skoro William tak doskonale nad sobą panował, miał prawo jedy nie ubolewać nieco, że Katharine zjawiła się u niego odrobinę roztargniona. Niewy muszony nastrój, swojska sy tuacja wśród filiżanek i świec sam na sam z Rodney em podziałały na nią lepiej, niżby się zdawało. Zapy tała, czy mogłaby obejrzeć książki i fotografie. Wziąwszy do ręki zdjęcie z Grecji, wy krzy knęła nagle i niedorzecznie: — Moje ostry gi! Miałam ze sobą koszy k — wy jaśniła — ale gdzieś go musiałam zostawić. Dziś na kolacji będzie wuj Dudley. Co też ja mogłam z nimi zrobić? Wstała i zaczęła chodzić po pokoju. William też się podniósł, stanął przed kominkiem i mamrotał: — Ostry gi, ostry gi, koszy k ostry g! — ale choć rozglądał się niby to po pokoju, jak gdy by kosz mógł stać na regale, bez przerwy zerkał na Katharine. Rozsunęła zasłonę i wy jrzała przez rzadkie liście platanów. — Miałam je — przy pominała sobie — na Strandzie, usiadłam na ławce. Trudno, nieważne — zakończy ła i odwróciła się nagle do pokoju. — Pewno już się nimi delektuje jakiś stary nieszczęśnik. — Sądziłem, że ty nigdy niczego nie zapominasz — stwierdził William, kiedy znów usiedli. — Tak, tak, to część mity czny ch opowieści o mnie — odparła Katharine. — A mnie ciekawi — pociągnął ostrożnie temat William — jaka jest prawda o tobie. Chociaż wiem, że ciebie takie sprawy nie interesują — dodał pospiesznie, nie bez cienia uszczy pliwości. — Rzeczy wiście, nie bardzo — odparła szczerze. — W takim razie o czy m porozmawiamy ? — spy tał. Rozejrzała się kapry śnie po pokoju. — Od czegokolwiek zaczy namy, zawsze kończy my na jedny m, to znaczy na poezji. Ciekawe, czy wiesz, że ja nigdy nie czy tałam Szekspira? Aż dziw, że się tak długo uchowałam. — Jeśli o mnie chodzi, to pięknie się z ty m kry łaś przez dziesięć lat — przy znał. — Przez dziesięć lat? Aż ty le? — I chy ba nigdy ci się nie znudziło — dodał. Patrzy ła milcząco w ogień. Nie mogła zaprzeczy ć, że ani jedna cecha charakteru Williama nigdy nie zmąciła powierzchni jej uczuć, przeciwnie, miała pewność, że poradzi sobie ze wszy stkimi wy zwaniami. Zapewniał jej spokój, w który m mogła rozmy ślać o sprawach daleko odbiegający ch od tematów ich rozmów. Nawet teraz, kiedy siedział o krok od niej, jej my śli w naturalny sposób krąży ły wokół różny ch spraw! Raptem, bez żadnego wy siłku, jak to czasem by wa, zjawił się przed jej oczy ma obraz jej samej w ty m mieszkaniu: po powrocie z wy kładu, z naręczem książek, podręczników naukowy ch poświęcony ch matematy ce i astronomii, które opanowała. Odłoży ła je na stół. Obraz przedstawiał scenę wy rwaną z ży cia za kilka lat, kiedy zostanie żoną Williama, na razie jednak szy bko wróciła na ziemię. Nie mogła całkowicie zapomnieć o obecności Rodney a, który chociaż starał się nad sobą panować, by ł wy raźnie zdenerwowany. W takich chwilach oczy jeszcze bardziej wy chodziły mu na wierzch, cienka skóra twarzy wy dawała się jeszcze bardziej spękana i naty chmiast wy pełzały
na nią rumieńce. Zdąży ł już ułoży ć w głowie i kolejno odrzucić ty le zdań, odczuć w sobie i stłumić ty le impulsów, że cały spurpurowiał. — Nawet jeśli twierdzisz, że nie czy tasz książek — powiedział — to dużo o nich wiesz. Zresztą, po co miałaby ś zostać uczoną? Zostaw to biedaczy skom, którzy nie mają nic lepszego do roboty. A ty... ty... no cóż! — Może mi w takim razie coś przeczy taj, zanim wy jdę? — poprosiła, spoglądając na zegarek. — Przecież dopiero przy szłaś, Katharine! Czekaj, zobaczę, co by ci pokazać. Wstał, pogrzebał w papierach na biurku, jakby się wahał, w końcu wy brał rękopis i wy gładziwszy go na kolanie, zerknął podejrzliwie na Katharine. Pochwy cił jej uśmiech. — Obawiam się, że prosisz mnie o czy tanie ty lko z uprzejmości — wy palił. — Może porozmawiajmy o czy m inny m. Z kim się ostatnio widujesz? — Zwy kle nie proszę o nic z uprzejmości — stwierdziła Katharine. — Ale jeśli nie chcesz czy tać, to się nie zmuszaj. Pry chnął z osobliwą iry tacją i ponownie otworzy ł rękopis, lecz przez cały czas nie odry wał oczu od jej twarzy. Malowały się na niej najwy ższa powaga i kry ty cy zm. — Wiem, można by ć pewny m, że umiesz mówić niemiłe rzeczy — powiedział, wy gładził stronę, odchrząknął i przeczy tał sobie pół strofy pod nosem. — No cóż! Księżniczka gubi się w lesie i sły szy dźwięk rogu. (Na scenie to wszy stko wy glądałoby bardzo ładnie, tu nie uzy skam takiego efektu). Wchodzi Sy lwan w otoczeniu świty z dworu Gracjana. Rozpoczy nam od jego solilokwium. Odrzucił głowę i zaczął czy tać. Katharine słuchała uważnie, chociaż przed chwilą wy parła się wszelkiej znajomości literatury. W każdy m razie wy słuchała uważnie pierwszy ch dwudziestu pięciu wersów, potem zmarszczy ła czoło. Wznawiała uwagę ty lko wtedy, kiedy Rodney podnosił palec, gdy ż wiedziała, że zaraz zmieni metrum. Rodney miał teorię, że każdy nastrój ma swoje metrum. A metrum opanował mistrzowsko, gdy by więc piękno dramatu zależało od zróżnicowania stóp metry czny ch uży wany ch przez poszczególne postaci, sztuki Rodney a mogły by się mierzy ć z dziełami Szekspira. Nieznajomość Szekspira nie przeszkadzała Katharine czuć dość wy raźnie, że dramaty nie powinny skazy wać publiczności na chłód stuporu, jaki wy raźnie teraz odczuwała, słuchając na przemian długich i krótkich linijek, zawsze wy głaszany ch ty m samy m tonem, który mocno przy szpila każdy kolejny wers do tego samego miejsca w głowie słuchacza. Uznała jednak, że takie zdolności pozostają niemal wy łącznie domeną mężczy zn, kobiety ani ich nie ćwiczą, ani nie potrafią ocenić, a mężowska biegłość w ty m względzie może zasłużenie zwiększy ć szacunek kobiety, bowiem misty fikacja wcale nie jest najgorszą podstawą szacunku. Nie by ło wątpliwości, że William jest uczony m. Zakończy ł lekturę na pierwszy m akcie; Katharine przy gotowała sobie małą przemowę. — Odnoszę wrażenie, że jest to świetnie napisane, ale oczy wiście nie znam się na ty le, żeby się odnieść do szczegółów. — Czy li urzeka cię kunszt, a nie emocje? — W takim fragmencie najbardziej urzeka kunszt. — Może jednak znajdziesz czas, żeby wy słuchać jeszcze jednego krótkiego kawałka? Sceny między dwojgiem kochanków? Chy ba zawarłem w niej prawdziwe uczucia, tak mi się wy daje. Denham przy znaje, że to jak dotąd mój najlepszy utwór. — Czy tałeś go Ralphowi Denhamowi? — spy tała Katharine, zdziwiona. — Jest lepszy m sędzią ode mnie. I co powiedział? — Moja droga Katharine — zawołał Rodney. — Nie proszę cię o kry ty kę, o jaką prosiłby m
uczonego. Śmiem twierdzić, że w całej Anglii jest bodaj pięć osób, który ch opinia ma dla mnie choćby najmniejsze znaczenie. Tobie jednak ufam w kwestii uczuć. Pisząc te sceny, często o tobie my ślałem. Wciąż zadawałem sobie py tanie, czy to spodobałoby się Katharine. Zawsze o tobie my ślę, pisząc nawet o sprawach, na który ch się nie znasz. I zależy mi... doprawdy, bardzo mi zależy... na twoim dobry m zdaniu o moim pisarstwie, bardziej niż na czy imkolwiek na cały m świecie. Hołd złożony przez Williama zaufaniu wobec niej by ł tak szczery, że Katharine poczuła się poruszona. — Za dużo o mnie my ślisz, Williamie — odezwała się, zapominając, że wcale nie chciała tak z nim rozmawiać. — Nie, Katharine, nie masz racji — zaprzeczy ł, odkładając rękopis do szuflady. — My ślenie o tobie dobrze mi robi. Jego spokojna odpowiedź, nie wsparta by najmniej deklaracją miłości, a jedy nie propozy cją, że jeśli Katharine naprawdę musi już iść, odprowadzi ją na Strand, niech ty lko zaczeka, aż się przebierze, wy wołało w niej najcieplejszą tkliwość, jaką kiedy kolwiek do niego czuła. Gdy zmieniał ubiór w sąsiednim pokoju, stanęła przy regale, zdejmowała z niego książki, otwierała, ale nie czy tała ani linijki. Nabrała pewności, że wy jdzie za Rodney a. Czy da się tego uniknąć? Czy można się dopatrzeć jakichkolwiek uchy bień? Westchnęła i odsuwając my śl o małżeństwie, zapadła w letarg, w który m przeistoczy ła się w zupełnie inną osobę, a cały świat wokół się zmienił. Jako częsty gość w ty m świecie, bez wahania znalazła w nim drogę. Gdy by próbowała analizować swoje wrażenia, powiedziałaby, że zamieszkują go rzeczy wiste by ty złudzeń wy stępujący ch w naszy m świecie: tak bezpośrednie, potężne i nieograniczone by ły tam przeży cia w porównaniu z doznawany mi w codzienny m ży ciu. W świecie wy obrażony m znajdowały się rzeczy, które można by odczuć, gdy by zaistniał po temu powód: idealne szczęście, które tutaj smakujemy ty lko cząstkowo, piękno widy wane jedy nie w migawkach. Nic dziwnego, że większość umeblowania tego świata pochodziła wprost z przeszłości, nawet z Anglii epoki elżbietańskiej. I jakkolwiek zmieniał się wy strój jej świata wy obraźni, dwie cechy pozostawały niezmienne. By ło to miejsce, gdzie uczucia wy zwalały się z więzów, w jakie wikła je rzeczy wisty świat, a przebudzenie zawsze przebiegało w poczuciu rezy gnacji i stoickiej akceptacji faktów. Nie spotkała tam żadny ch cudownie odmieniony ch znajomy ch, co przy darzało się Denhamowi, nie odgry wała roli bohaterki. Z pewnością jednak kochała szlachetnego bohatera, gdy więc spacerowali razem wśród bujny ch, liściasty ch drzew nieznanego świata, dzielili uczucia tak świeże i prędkie jak fale bijące o brzeg. Ale piaski jej wy zwolenia umy kały prędko, nawet poprzez gałęzie drzew dochodziły ją odgłosy szurania drobiazgami na toaletce Rodney a, toteż ocknęła się ze swej wy prawy, zamknęła trzy maną w dłoni książkę i odłoży ła ją na półkę. — William — powiedziała, najpierw dość cicho, jakby głosem ze snu skierowany m do ży wy ch. — William — powtórzy ła zdecy dowanie. — Jeśli nadal chcesz się ze mną ożenić, wy rażam zgodę. By ć może żaden mężczy zna nie spodziewa się, że uzy ska odpowiedź na najbardziej przełomowe py tanie swojego ży cia wy rażoną tonem tak opanowany m, bezbarwny m, wy prany m z radości i energii. W każdy m razie William nic nie odpowiedział. Czekała cierpliwie. Po chwili wy szedł żwawo z garderoby i stwierdził, że gdy by chciała kupić nowe ostry gi, chy ba wie, gdzie znajdą jeszcze otwarty sklep ry bny. Odetchnęła głęboko z ulgą.
Fragment listu, który pani Hilbery wy słała kilka dni później do swojej bratowej, pani Milvain:
„...Cóż za nieroztropność z mojej strony, że zapomniałam podać Ci jego nazwisko w telegramie. A to takie piękne, nobliwe angielskie nazwisko, i w dodatku opromienione intelektem; ten człowiek przeczy tał dosłownie wszy stko. Zapowiadam Katharine, że zawsze przy obiedzie będę go sadzała po swojej prawej stronie, by mieć go przy boku, kiedy goście wdadzą się w rozmowy o szekspirowskich bohaterach. Nie będą bogaci, ale będą bardzo, ale to bardzo szczęśliwi. Któregoś wieczoru siedziałam u siebie do późna i rozmy ślałam, że już nic miłego mi się nie zdarzy, aż tu usły szałam w kory tarzu przechodzącą Katharine i pomy ślałam sobie: a może ją tu poprosić?, ale zaraz pomy ślałam znów (w beznadziejny m, ponury m humorze, w który m człowiek my śli, że ogień dogasa, a jego urodziny już minęły ), dlaczego mam ją obarczać swoimi kłopotami? Moja powściągliwość została jednak nagrodzona, gdy ż w tej samej chwili zastukała do mnie, weszła, usiadła na dy wanie i chociaż żadna z nas nic nie powiedziała, nagle przepełniło mnie takie szczęście, że wy rwał mi się okrzy k: « Och, Katharine, kiedy doży jesz mojego wieku, tak by m chciała, żeby ś też miała córkę!» . Wiesz, jaka ona jest cicha. Tak długo milczała, że już w tej swojej głupiej, skołatanej głowie zaczęłam roić jakieś lęki. Nawet nie wiem dokładnie jakie. I wtedy oznajmiła mi, że podjęła decy zję. Napisała do niego. Oczekiwała go nazajutrz. Z początku wcale się nie ucieszy łam. Nie chciałam, by w ogóle wy chodziła za mąż, ale zapewniała mnie, że nic się nie zmieni, gdy ż zawsze będzie najbardziej kochała mnie i ojca, wtedy dopiero zrozumiałam, jaka jestem samolubna, i powiedziałam, że musi mu dać wszy stko, wszy stko, ale to wszy stko! Powiedziałam, że z wdzięcznością zajmę drugą pozy cję. Dlaczego jednak, skoro wszy stko ułoży ło się zgodnie z moimi nadziejami, jak należy, dlaczego mimo to wciąż ty lko płaczę, czuję się jak stara kobieta, której ży cie okazuje się porażką, do tego jeszcze dobiega końca, a wiek niesie ty le okrucieństwa? Katharine powiedziała mi, że jest szczęśliwa, bardzo szczęśliwa. I wtedy pomy ślałam, chociaż wszy stko wy dawało mi się w tej chwili tak strasznie ponure: Katharine mówi, że jest szczęśliwa, a ja zy skam sy na, i wszy stko skończy się dużo wspanialej, niż to sobie wy obrażałam, a chociaż nie usły szy my tego na kazaniu, jestem przekonana, że mamy by ć na ty m świecie szczęśliwi. Obiecała, że zamieszkają niedaleko i będą nas codziennie odwiedzać, że będziemy dalej pracować nad biografią i ukończy my ją tak, jak planowały śmy. W końcu dużo większy m koszmarem by łoby, gdy by miała nie wy jść za mąż... albo gdy by wy szła za kogoś, kogo nie mogliby śmy ścierpieć. Albo gdy by zakochała się w żonaty m mężczy źnie. I chociaż zawsze uważamy, że nikt nie jest wy starczająco dobry dla naszy ch najbliższy ch, to widzę w Williamie dobre i szczere odruchy, a chociaż zdradza nerwowość i pewien brak stanowczości, wy daje mi się, że dostrzegam te cechy ty lko ze względu na Katharine. Gdy napisałam te słowa, od razu przy szło mi do głowy, że przecież ona posiada to, czego jemu brak. Jest stanowcza i nie by wa nerwowa, bez trudu przy chodzą jej rządzenie i kontrola. Najwy ższa pora, by obdarzy ła ty m wszy stkim kogoś, komu będzie potrzebna, kiedy nas już zabraknie, a pozostaniemy tu jedy nie duchem, bo cokolwiek by mówić, ja na pewno powrócę do tego wspaniałego świata, gdzie zaznałam ty le szczęścia i ty le biedy, gdzie nawet dzisiaj niemalże wy ciągam ręce po kolejny dar z wielkiego czarodziejskiego drzewa, którego gałęzie uginają się pod ciężarem zachwy cający ch zabawek, choć teraz jest ich nieco mniej, a spomiędzy gałęzi nie prześwieca już błękitne niebo, lecz gwiazdy i górskie szczy ty. Tracimy orientację, prawda? Brakuje nam rad dla własny ch dzieci. Możemy ty lko ży wić
nadzieję, że odziedziczą po nas tę samą wizję i podobną wiarę, bez której ży cie straciłoby sens. O to właśnie proszę dla Katharine i jej męża”.
ROZDZIAŁ XII
Czy zastałem pana Hilbery ’ego albo panią Hilbery ? — ty dzień później zapy tał pokojówkę w Chelsea Ralph Denham. — Nie, proszę pana. Ale panna Hilbery jest w domu — odpowiedziała dziewczy na. Ralph spodziewał się wielu odpowiedzi, jednak nie tej, a teraz nieoczekiwanie dotarło do niego, że to nadzieja na zobaczenie się z Katharine pod pretekstem spotkania z jej ojcem przy wiodła go aż tu, do Chelsea. Chwilę ostentacy jnie się zastanawiał, po czy m pokojówka zaprowadziła go do salonu na górze. Podobnie jak podczas pierwszej wizy ty przed kilkoma ty godniami, drzwi zamknęły się, jak gdy by setki drzwi cicho odgrodziły cały świat, i znów na Ralphie zrobił wrażenie pokój spowity głębokimi cieniami, ogień na kominku, nieruchome srebrne płomienie świec i puste przestrzenie, które trzeba przemierzy ć, by dojść do ustawionego pośrodku okrągłego stołu, obarczonego kruchy m ciężarem srebrny ch tac i porcelanowy ch filiżanek. Ty m razem jednak Katharine by ła sama, a książka w jej ręce wskazy wała na to, że nie spodziewa się gości. Ralph wspomniał, że miał nadzieję zastać jej ojca. — Ojciec wy szedł — odparła. — Ale jeżeli chce pan poczekać... Spodziewam się go niebawem. By ć może powiedziała to ze zwy kłej uprzejmości, lecz Ralph poczuł, że Katharine przy jmuje go niemal serdecznie. Może znudziło ją picie herbaty i czy tanie w samotności, w każdy m razie z gestem ulgi rzuciła książkę na kanapę. — Jeden z ty ch współczesny ch pisarzy, który mi pani tak gardzi? — spy tał, uśmiechając się na widok jej niedbałego gestu. — Tak — odparła. — Chy ba nawet pan by nim gardził. — Nawet ja? — powtórzy ł. — Dlaczego nawet ja? — Twierdził pan, że lubi współczesne utwory, a ja, że ich nienawidzę. Nie by ła to nazby t dokładna relacja ich rozmowy wśród pamiątek, ale Ralph czuł się zaszczy cony, że Katharine w ogóle ją pamięta. — Czy może powiedziałam, że nienawidzę wszy stkich książek? — ciągnęła, widząc jego py tający wzrok. — Już nie pamiętam... — A nienawidzi pani? — zapy tał. — Śmiesznie by łoby twierdzić, że nienawidzę wszy stkich książek, skoro przeczy tałam ich może dziesięć, ale... Ugry zła się w języ k. — Ale co? — Owszem, nienawidzę książek — powtórzy ła. — Dlaczego ludzie wciąż chcą rozmawiać o
swoich uczuciach? Nie mogę tego pojąć. A cała poezja doty czy uczuć... i wszy stkie powieści są o uczuciach. Energicznie pokroiła ciasto na porcje, przy gotowała chleb z masłem dla matki, która leżała przeziębiona w swoim pokoju, i wstała, żeby zanieść jej tacę na górę. Ralph przy trzy mał drzwi, po czy m stanął z założony mi rękami na środku pokoju. Oczy mu bły szczały, ale nie bardzo wiedział, czy widzi nimi sny, czy jawę. Kiedy szedł ulicą, przez ganek i po schodach, by ł owładnięty marzeniem o Katharine, na progu tego pokoju odrzucił je, by uniknąć nazby t bolesnego zderzenia marzeń z rzeczy wistością. Ale Katharine w pięć minut wy pełniła muszlę marzeń ciałem ży cia, z jej zjawiskowy ch oczu bił ogień. Ralph rozglądał się zdziwiony, że ponownie tu jest, wśród jej stołów i krzeseł; by ły prawdziwe, gdy ż chwy cił oparcie fotela, na który m przed chwilą siedziała Katharine, a mimo to nierealne, panowała atmosfera jak ze snu. Zawezwał wszy stkie swoje duchowe zdolności, by wy korzy stać darowane mu minuty, z głębi umy słu wzbiło się nieokiełznane, radosne przekonanie, że natura ludzka wy kracza w swy m pięknie poza wszy stko, czego zwiastunami są nasze najśmielsze marzenia. Po chwili Katharine wróciła do pokoju. Patrząc, jak się ku niemu zbliża, Ralph my ślał, że jest piękniejsza i dziwniejsza niż w jego marzeniach, gdy ż prawdziwa Katharine wy powiadała słowa, które tłoczy ły się gdzieś pod jej czołem i w głębi oczu, a na zwy kłe zdania padał blask nieśmiertelnego światła. Wy kraczała poza granice jego marzenia, zauważy ł, że swoją delikatnością przy pomina dużą sowę śnieżną; na palcu miała pierścionek z rubinem. — Mama prosi, aby przekazać panu wy razy nadziei — rzekła — że zaczął pan pisać swój poemat. Twierdzi, że wszy scy powinni pisać wiersze. Wszy scy moi krewni piszą wiersze. Czasem odstręcza mnie my śl o nich, żaden nie jest dobry. Ale też nikt nie musi ich czy tać... — Nie zachęca mnie pani do pisania wierszy — odparł Ralph. — A jest pan również poetą? — zapy tała ze śmiechem. — A gdy by m by ł, powinienem się przy znać? — Tak. Uważam bowiem, że mówi pan prawdę — powiedziała, wy raźnie szukając teraz na jego twarzy potwierdzenia wzrokiem o niemal bezosobowy m, bezpośrednim wy razie. Łatwo by łoby, pomy ślał, wielbić osobę tak inną od niego, a zarazem o tak prostej naturze; łatwo by łoby szaleńczo jej się oddać, nie my śląc o przy szły m cierpieniu. — Jest pan poetą? — spy tała. Czuł, że w jej słowach kry je się niewy jaśnione brzemię znaczenia, jak gdy by szukała odpowiedzi na nie zadane przez siebie py tanie. — Nie. Od lat nie pisuję wierszy — odparł. — Mimo to nie zgadzam się z panią. Uważam, że ty lko poezją warto się zajmować. — Dlaczego pan tak twierdzi? — zapy tała, lekko zniecierpliwiona, i zastukała kilka razy ły żeczką o filiżankę. — Dlaczego? — Ralph uchwy cił się pierwszy ch słów, jakie mu przy szły do głowy. — Chy ba dlatego, że poezja utrzy muje przy ży ciu ideał, który bez niej mógłby umrzeć. Twarz Katharine dziwnie się zmieniła, jak gdy by przy gasł płomień w jej my śli. Spojrzała na niego ironicznie, z wy razem twarzy, który przedtem, z braku lepszego określenia, nazwał smutny m. — Nie wiem, czy warto mieć ideały — powiedziała. — Ale pani je ma — stwierdził z oży wieniem. — Dlaczego nazy wamy je ideałami? To głupie słowo. Mam na my śli marzenia... Z rozchy lony mi wargami śledziła to, co mówi, jak gdy by chciała naty chmiast odpowiedzieć, kiedy ty lko on skończy ; ale gdy powiedział: „Mam na my śli marzenia”, drzwi do salonu otworzy ły się na oścież i pozostały tak przez zauważalny moment. Oboje milczeli, ona
wciąż z rozchy lony mi ustami. Zza drzwi dobiegł szelest spódnic. Niebawem ich właścicielka ukazała się w futry nie, którą niemal wy pełniła swoją osobą, przesłaniając swą znacznie drobniejszą towarzy szkę. — Ciotki! — mruknęła pod nosem Katharine. W jej tonie Ralph wy chwy cił nutę tragedii, ale nie mniejszą, niż wy magała sy tuacja. Do bardziej rozłoży stej damy zwróciła się „ciociu Millicent”, drobniejszą by ła ciotka Celia, czy li pani Milvain, która ostatnio podjęła trud doprowadzenia do ślubu Cy rila. Obie kobiety, zwłaszcza pani Cosham (ciotka Millicent], prezentowały się wy twornie i nienagannie, lekko rumiane na twarzy, jak przy stało starszy m londy ńskim damom składający m o piątej po południu wizy tę. Portrety autorstwa Romney a oglądane za szkłem oddają różowy stonowany wy gląd i kwitnącą delikatność moreli, które wiszą w popołudniowy m słońcu na tle czerwonego muru. Pani Cosham by ła tak przy odziana w wiszące mufki, łańcuszki i powiewające szale, że w tej masie brązów i czerni, która wy pełniła fotel, nie sposób by ło dopatrzeć się sy lwetki ludzkiej. Pani Milvain by ła znacznie drobniejszej postury, lecz podobne wątpliwości co do dokładny ch konturów jej ciała ogarnęły Ralpha, kiedy pełen zły ch przeczuć, przy jrzał jej się dokładnie. Jaka z jego uwag mogłaby dotrzeć do ty ch fantasty czny ch postaci? Bo by ło coś fantasty cznie nierzeczy wistego w dziwny m koły saniu się i kiwaniu głową pani Cosham, jak gdy by na wy posażeniu miała wielką, drucianą spręży nę. Jej głos brzmiał piskliwie, gruchająco, przeciągała lub skracała słowa tak bardzo, że języ k angielski w jej ustach niemal przestawał służy ć powszechny m celom. W chwili zdenerwowania, jak pomy ślał Ralph, Katharine zapaliła niezliczone elektry czne światła. Pani Cosham zaś nabrała impetu (może temu miało służy ć jej ciągłe koły sanie się) do nieprzerwanej mowy, zwróciła się teraz do Ralpha z namy słem i namaszczeniem: — Mieszkam w Woking, panie Popham. Mógłby pan spy tać, dlaczego w Woking? Na to py tanie chy ba po raz setny odpowiadam, że ze względu na zachody słońca. Wy jechaliśmy tam dla ty ch zachodów słońca, ale to by ło dwadzieścia pięć lat temu. Gdzież są teraz tamte zachody ? Niestety ! Dziś nie zobaczy się zachodu słońca bliżej niż na południowy m wy brzeżu. Jej bogaty m, romanty czny m tonom towarzy szy ły gesty długiej białej dłoni, która pobły skiwała bry lantami, rubinami i szmaragdami. Ralph zastanowił się, czy ta kobieta bardziej przy pomina słonia w nakry ciu głowy wy sadzany m klejnotami, czy okazałą papugę kakadu, balansującą niepewnie na żerdzi i kapry śnie dziobiącą kostkę cukru. — Gdzie są teraz tamte zachody słońca? — powtórzy ła. — Widuje je pan dzisiaj, panie Popham? — Ja mieszkam w Highgate — odparł. — W Highgate? Owszem, Highgate ma swoje uroki. Twój wuj John mieszkał w Highgate — zwróciła się do Katharine. Spuściła głowę, jakby w przelotnej zadumie, ale zaraz podniosła wzrok i dodała: — Z pewnością w Highgate jest wiele piękny ch alejek. Pamiętam spacery z twoją matką po alejkach wśród kwitnący ch głogów. Ale gdzie są tamte głogi? Pamięta pan ten wspaniały opis u De Quincey a, panie Popham? No tak, zapominam, że pańskie pokolenie, z powodu liczny ch zajęć i edukacji, które niezmiennie podziwiam... — wy ciągnęła przed siebie piękne białe dłonie — nie czy tuje De Quincey a. Macie swojego Belloca, Chestertona, Bernarda Shawa... Po co mieliby ście czy tać De Quincey a? — Ależ ja czy tam De Quincey a — sprzeciwił się Ralph. — Częściej niż Belloca i Chestertona. — Coś podobnego! — zawołała, wy konując gest zaskoczenia, a zarazem ulgi. — Zatem jest pan rara avis w swoim pokoleniu. Cóż to za radość poznać kogoś, kto czy ta De Quincey a. W ty m momencie zasłoniła sobie usta dłonią i nachy liła się ku Katharine, by zapy tać dobrze sły szalny m, sceniczny m szeptem:
— Czy twój przy jaciel pisze? — Pan Denham — odparła Katharine wy raźniej niż zwy kle i bardziej zdecy dowanie — pisze dla „Przeglądu”. Jest prawnikiem. — Gładko wy golona okolica ust, która pozwala dojrzeć wy raz twarzy ! Od razu poznałam. Zawsze się dobrze czuję wśród prawników, panie Denham... — Dawniej często nas odwiedzali — wtrąciła pani Milvain, a delikatne, srebrzy ste tony jej głosu zabrzmiały jak melody jny dźwięk starego dzwonu. — Powiada pan, że mieszka w Highgate — ciągnęła. — Może pan wie, czy stoi tam jeszcze stary dom Tempest Lodge? Stary, biały dom z ogrodem. Ralph pokręcił głową. Westchnęła. — No tak. Na pewno go wy burzono razem z inny mi stary mi domami. Jakie piękne tam by ły w dawny ch czasach alejki. Tak właśnie twój wuj poznał ciotkę Emily — zwróciła się do Katharine. — Chadzali ty mi alejkami do domu. — Ona miała majową gałązkę przy czepku — zawołała pani Cosham, owładnięta wspomnieniami. — W następną niedzielę miał fiołki w butonierce. Dlatego się domy śliły śmy. Katharine roześmiała się. Spojrzała na Ralpha. Oczy miał zamy ślone, nawet zastanowiła się, co go zajmuje w tej starej plotce, że duma z takim zadowoleniem. Poczuła, choć sama nie wiedziała czemu, dziwną litość względem niego. — Wuj John, o tak, „biedny John”, jak go zawsze ciocia nazy wała. Dlaczego? — spy tała dla podtrzy mania rozmowy, chociaż nie trzeba im by ło większej zachęty. — Tak go zawsze nazy wał ojciec, stary sir Richard. Biedny John albo rodzinny głuptas — pospieszy ła z wy jaśnieniem pani Milvain. — Pozostali sy nowie by li inteligentni, a on nie mógł zdać egzaminów, no więc wy słano go do Indii — a wtedy to by ła długa podróż, jak na takiego nieboraka. Człowiek dostawał tam własne lokum, które musiał sam sprzątać. Ale on otrzy mał ty tuł szlachecki i emery turę — powiedziała, zwracając się do Ralpha — ty le że to nie Anglia. — Rzeczy wiście — potwierdziła pani Cosham — to nie Anglia. W tamty ch czasach uważaliśmy indy jski urząd sędziowski za porówny walny z urzędem sędziego okręgowego hrabstwa. Wy soki Sąd to piękny ty tuł, lecz jeszcze nie szczy t marzeń. Ty le że jeśli ktoś ma żonę i siedmioro dzieci, a ludzie dzisiaj szy bko zapominają ojcowskie nazwisko — o, wtedy musi brać, co dają — zakończy ła z westchnieniem. — A ja uważam — podchwy ciła wątek pani Milvain, ściszając konfidencjonalnie głos — że John osiągnąłby więcej, gdy by nie jego żona, twoja ciotka Emily. By ła bardzo dobrą kobietą, oddaną, lecz nie dość dbała o jego ambicje, a jeśli żona nie dba o ambicje męża, zwłaszcza w takim zawodzie jak prawo, klienci prędko się o ty m dowiedzą. W młodości, panie Denham, twierdziliśmy, że wiemy, którzy z naszy ch kolegów zostaną sędziami, patrząc na dziewczęta, jakie wy bierali sobie na żony, Tak to by ło i tak też chy ba zawsze będzie. Nie przy puszczam — dodała, podsumowując te rozproszone uwagi — żeby jakikolwiek mężczy zna mógł naprawdę zaznać szczęścia, jeżeli nie odniesie sukcesu w swoim zawodzie. Pani Cosham, siedząca przy stoliku do herbaty, z doniosłą roztropnością potwierdziła to przekonanie, najpierw kiwając głową, a następnie wy głaszając następującą uwagę: — W istocie, mężczy źni różnią się od kobiet. Moim zdaniem Alfred Tenny son wy powiedział prawdę na ten temat, podobnie jak na wiele inny ch. Bardzo żałuję, że nie zdąży ł napisać Księcia, konty nuacji Księżnej! Wy znam, że trochę mnie już znudziły księżne. Chcemy, żeby ktoś nam pokazał, na co stać wartościowego mężczy znę. Mamy Laurę i Beatry cze, Anty gonę i Kordelię, ale brak nam heroicznego mężczy zny. Czy m pan to tłumaczy, panie Denham, jako poeta? — Nie jestem poetą — sprostował z rozbawieniem Ralph. — Jestem ty lko adwokatem.
— Ale pan również pisze? — dopy ty wała pani Cosham z obawą, żeby nie odebrał jej bezcennego odkry cia, jakim jest młody człowiek szczerze oddany literaturze. — W wolny ch chwilach — zapewnił ją Denham. — W wolny ch chwilach! — powtórzy ła pani Cosham. — Oto prawdziwy dowód oddania. Przy mknęła oczy, by napawać się fascy nujący m obrazem adwokata bez klienteli, który w swej mansardzie, w świetle lichej świecy pisze nieśmiertelne powieści. Ale romanty czność otaczająca postaci wielkich pisarzy i oświetlająca strony ich dzieł nie by ła dla niej fałszy wy m blaskiem. Nosiła przy sobie kieszonkowe wy danie Szekspira i stawiała czoło ży ciu, pokrzepiona słowami poetów. Trudno orzec, na ile widziała Denhama, a na ile my liła go z bohaterem powieści. Literatura zawładnęła nawet jej wspomnieniami. Zapewne porówny wała go do postaci ze stary ch powieści, gdy ż po chwili oznajmiła: — Tak... tak... Pendennis... Warrington... Mimo wszy stko nigdy nie wy baczę Laurze — oznajmiła dobitnie — że nie wy szła za George’a. George Eliot postąpiła dokładnie tak samo, a Lewes by ł mężczy zną drobnej postury, o żabiej twarzy i ogładzie tancmistrza. Warrington zaś miał same zalety : intelekt, pasję, romanty czne usposobienie, elegancję, choć jego związek z Laurą by ł jedy nie studenckim kapry sem. Wy znam, że Arthur zawsze sprawiał na mnie wrażenie fircy ka, nie pojmuję, dlaczego Laura wy szła za niego za mąż. Ale pan twierdzi, że jest prawnikiem. Chciałaby m zadać panu kilka py tań o Szekspira. — Z pewny m trudem wy jęła podniszczony tomik, otworzy ła, potrząsnęła nim w powietrzu. — Dzisiaj mówi się, że Szekspir by ł prawnikiem. Z tej profesji miałaby się wy wodzić jego znajomość natury ludzkiej. Proszę, jaki to dla pana znakomity przy kład. Niech pan zgłębia swoich klientów, młody człowieku, a świat niebawem się wzbogaci. Nie mam co do tego żadny ch wątpliwości. Proszę mi powiedzieć, jak nam się, pańskim zdaniem, teraz na nim wiedzie, lepiej czy gorzej, niż się pan spodziewał? Wezwany do zwięzłego podsumowania wartości natury ludzkiej, Ralph odpowiedział bez wahania: — Gorzej, szanowna pani, dużo gorzej. Niestety, przeciętni mężczy źni są w pewnej mierze łajdakami... — A zwy kłe kobiety ? — Za zwy kły mi kobietami też nie przepadam... — Ach, ach, nie wątpię, że wiele w ty m prawdy — odrzekła pani Cosham z westchnieniem. — Swift na pewno przy znałby panu rację. Spojrzała na niego i pomy ślała, że dostrzega na jego czole oznaki wy jątkowej mocy. Dobrze by zrobił, gdy by poświęcił się saty rze. — Jak pan pamięta, Charles Lavington by ł adwokatem — wtrąciła pani Milvain, która miała już za złe, że mitrężą czas na rozmowę o fikcy jny ch postaciach, zamiast mówić o prawdziwy ch ludziach. — Ale ty, Katharine, nie możesz go pamiętać. — Pana Lavingtona? Jak najbardziej — zapewniła Katharine, ocknąwszy się i porzuciwszy inne my śli. — Tego lata wy najęliśmy dom pod Tenby. Pamiętam pole, staw z kijankami i ustawianie stogów siana z panem Lavingtonem. — Rzeczy wiście, by ł tam staw z kijankami — potwierdziła pani Cosham. — Millais szkicował go do Ofelii. Zdaniem niektóry ch to jego najlepszy obraz. — Pamiętam jeszcze psa uwiązanego na łańcuchu na podwórzu i martwe węże wiszące w szopie na narzędzia. — Właśnie w Tenby gonił cię by k — ciągnęła pani Milvain. — Ale tego już na pewno nie pamiętasz, chociaż by łaś cudowny m dzieckiem. Panie Denham, jakie ona miała oczy ! Mówiłam jej ojcu, że ta dziewczy nka się nam przy gląda i podsumowuje nas w tej swojej główce. By ła tam wtedy piastunka — dodała, opowiadając Ralphowi tę history jkę z uroczą powagą —
poczciwa kobieta, ale zaręczona z mary narzem. Zamiast zajmować się dzieckiem, cały czas wpatry wała się w morze. Mimo to pani Hilbery pozwoliła dziewczy nie... miała na imię Susan... zatrzy mać tego mary narza we wsi. Z przy krością stwierdzam, że ci dwoje naduży li dobroci pani Hilbery, kiedy wy brali się na spacer polny mi dróżkami i zostawili wózek dziecięcy w polu, na który m pasł się by k. Czerwony kocy k w wózku rozjuszy ł zwierzę i Bóg wie, co by się stało, gdy by w tej właśnie chwili nie nadszedł pewien jegomość, który porwał Katharine w ramiona! — Ciociu Celio, ten by k to by ła raczej ty lko krowa — sprostowała Katharine. — Kochanie, to by ł wielki czerwony by k rasy Devonshire, który niedługo potem śmiertelnie zranił jakiegoś człowieka rogami, i musiano go zabić. Twoja matka wy baczy ła Susan, czego ja by m nigdy nie by ła w stanie zrobić. — O tak, uczucia Maggie by ły całkowicie po stronie Susan i tego jej mary narza — odrzekła cierpko pani Cosham. — We wszy stkich kry zy sach ży ciowy ch moja bratowa zawierza swoje brzemiona opatrzności, która jak dotąd, muszę przy znać, szlachetnie się z nią obchodzi. — Owszem — potwierdziła Katharine ze śmiechem, gdy ż lubiła tę nierozwagę, drażniącą pozostały ch członków rodziny. — By ki mojej matki w kry ty czny ch chwilach zawsze zamieniają się w krowy. — Cieszę się — podsumowała pani Milvain — że masz teraz kogoś, kto obroni cię przed by kami. — Nie wy obrażam sobie, żeby William mógł kogokolwiek obronić przed by kiem — powiedziała Katharine. Pani Cosham akurat w tej chwili znów wy jęła kieszonkowe wy danie Szekspira i zaczęła omawiać z Ralphem niejasny fragment Miarki za miarkę. Nie od razu pojął sens słów Katharine i jej ciotki, uznał, że William to jakiś jej mały kuzy n, gdy ż widział teraz Katharine jako dziewczy nkę w fartuszku. W każdy m razie by ł tak roztargniony, że z trudem śledził słowa na papierze. Chwilę potem usły szał, że wy raźnie rozmawiają o pierścionku zaręczy nowy m. — Lubię rubiny — usły szał głos Katharine.
„Lub, w niewidzialny ch uwięziony wiatrach, W gwałtowny m pędzie nad wiszący m światem, Krąży bez końca” 2
— wy recy towała pani Cosham i w ty m momencie Ralph dopasował do imienia William nazwisko Rodney. Zrozumiał, że Katharine zaręczy ła się z Rodney em. Poczuł ogromny gniew, że tak go zwodzi przez całą wizy tę, karmi miły mi opowiastkami, ukazuje mu się jako dziewczy nka bawiąca się na łące, dzieli się z nim swoim dzieciństwem, ty mczasem jest mu całkiem obca, gdy ż zaręczona z Rodney em. Czy to możliwe? Nie, z pewnością niemożliwe. W jego oczach nadal by ła dzieckiem. Tak długo zasty gł nad książką, że pani Cosham spojrzała mu przez ramię i spy tała bratanicę: — Katharine, poczy niliście już starania w sprawie domu? Py tanie pani Cosham potwierdziło jego straszliwy domy sł. Naty chmiast podniósł oczy znad książki i powiedział: — Owszem, to trudny fragment.
Głos bardzo mu się zmienił. Mówił teraz szorstko, wręcz z pogardą, aż pani Cosham spojrzała na niego z niemały m zaskoczeniem. Na szczęście należała do pokolenia, które spodziewa się po mężczy znach nieokrzesania, ty le że wierzy ła w wielką mądrość pana Denhama. Zabrała Szekspira, uznawszy, że Denham już nic na jego temat nie powie, i z nieskończenie wzruszającą rezy gnacją starszy ch osób schowała książkę w zakamarkach stroju. — Katharine zaręczy ła się z Williamem Rodney em — powiedziała, by wy pełnić ciszę. — Naszy m stary m przy jacielem. On także świetnie zna się na literaturze, doskonale. — Pokiwała z roztargnieniem głową. — Powinniście się poznać. Denham marzy ł ty lko o ty m, by jak najszy bciej opuścić ten dom, ale starsze panie wstały i zaproponowały, że odwiedzą panią Hilbery w sy pialni, nie miał zatem wy jścia. Równocześnie chciał coś powiedzieć Katharine na osobności, ale nie wiedział co. Odprowadziła ciotki na górę i wróciła do niego, ponownie w zdumiewającej aurze niewinności i sy mpatii. — Ojciec niebawem wróci — zapowiedziała. — Nie usiądzie pan? — i roześmiała się, jak gdy by dopiero teraz mogli się serdecznie pośmiać przy podwieczorku. Ralph jednak nie próbował nawet usiąść. — Muszę serdecznie pogratulować — rzekł. — Nic nie wiedziałem. Dostrzegł, że twarz jej się zmienia. Przy brała jeszcze poważniejszą minę. — O moich zaręczy nach? — spy tała. — Tak, wy chodzę za Williama Rodney a. Ralph stał w milczeniu, z ręką na oparciu fotela. Dzielące ich otchłanie zapadały się w ciemności. Patrzy ł na nią, lecz widział, że ona wcale o nim nie my śli. Nie nękał jej żal ani świadomość, że postąpiła niewłaściwie. — Muszę już iść — powiedział w końcu. Chciała coś powiedzieć, ale zmieniła zdanie i ty lko napomknęła: — Mam nadzieję, że pan znów do nas zawita. Zawsze... — zawahała się — coś nam przeszkadza. Ukłonił się i wy szedł. Niezwy kle żwawy m krokiem maszerował po Embankment. Wszy stkie mięśnie miał napięte, jakby gotowe do odparcia nagłego ataku z zewnątrz. Przez chwilę wy dawało mu się, że zaraz jego ciało zostanie zaatakowane, dlatego umy sł zachował czujność, ale wy łączy ł zrozumienie. Po paru minutach przestał się czuć obserwowany, a żaden atak nie nastąpił, Ralph zwolnił więc kroku, a wtedy wy pełnił go ból, który zawładnął nim cały m i nie napotkał prawie żadnego oporu ze strony sił wy czerpany ch pierwszą próbą obrony. Ralph szedł teraz powoli po nabrzeżu, oddalając się od swojego domu. Zdał się na łaskę świata. Nie układał mijany ch widoków w żadne desenie. Czuł się tak, jak dawniej wy obrażał sobie inny ch ludzi, dry fował z prądem, nad który m absolutnie nie miał kontroli, pozbawiony wpły wu na okoliczności. Pobraty mcami by li mu teraz starzy, zniszczeni mężczy źni, którzy wy stawali pod drzwiami pubów, gdy ż czuł, chy ba podobnie jak oni, zazdrość zmieszaną z nienawiścią do przechodniów kroczący ch szy bko, wy raźnie w stronę wy ty czony ch celów. Im również świat wy dawał się lichy i niejasny i targał nimi najlżejszy podmuch wiatru. Cały materialny świat, perspekty wy dróg prowadzący ch coraz to dalej i dalej w przestrzeń, wy mknął mu się, odkąd Katharine się zaręczy ła. Teraz całe swoje ży cie postrzegał jako widoczną, prostą, wąską ścieżkę, która niebawem się skończy. Katharine się zaręczy ła, oszukała go. Szukał w sobie zakamarków nietknięty ch przez tę katastrofę, ale lawina spustoszenia nie oszczędziła niczego, nic, co posiadał, nie by ło teraz bezpieczne. Katharine go oszukała, przeniknęła do wszy stkich jego my śli, które, ograbione z niej, teraz wy dawały mu się fałszy we, zdolne wy wołać jedy nie rumieniec wsty du. Jego ży cie nieskończenie zubożało. Usiadł na nabrzeżnej ławce mimo chłodnej mgły, która zasnuła przeciwny brzeg,
zawiesiwszy światła w pustej przestrzeni, i dał się omy ć fali rozczarowania. Znikły wszy stkie jasne punkty jego ży cia, zrównały się wszy stkie priory tety. Na początku wmówił sobie, że Katharine potraktowała go źle, i pocieszał się my ślą, że kiedy zostanie sama, przy pomni to sobie i w skry tości ducha go przeprosi. Po krótkim namy śle odrzucił jednak ten zalążek pociechy, bo musiał przy znać, że Katharine nie ma wobec niego żadny ch zobowiązań. Niczego mu nie obiecała, niczego od niego nie wzięła, jego marzenia nic dla niej nie znaczy ły. Tu sięgnął dna rozpaczy. Jeżeli nasze najlepsze uczucia nic nie znaczą dla osoby, której najbardziej doty czą, to co nam zostaje? Dawną romanty czność rozgrzewającą go w ty ch dniach, my śli o Katharine, nadające barwy każdej godzinie, teraz uznał za głupie i nic niewarte. Wstał i spojrzał w głąb rzeki, której rwący, bury nurt utożsamiał dla niego ducha bezsensu i zapomnienia. „W co zatem wierzy ć?”, pomy ślał, oparty o mur nabrzeża. Czuł się tak słabo i nierealnie, że głośno powtórzy ł: — W co zatem wierzy ć? Przecież nie w mężczy zn ani w kobiety. Ani w żadne marzenia o nich. Nie ma już nic... nic. Nic już nie pozostało. Teraz Denham zrozumiał, że kiedy ty lko zechce, potrafi wzbudzić w sobie i podsy cać prawdziwy gniew. Rodney okazał się dobry m celem takiego uczucia. Chociaż w ty m momencie Ralph uważał Rodney a i Katharine za bezcielesne duchy. Prawie nie pamiętał, jak wy glądają. Zapadał się coraz głębiej. Małżeństwo ty ch dwojga straciło dla niego znaczenie. Wszy stkie by ty obróciły się w duchy, cała bry ła świata zamieniła się w niematerialną parę, otaczającą samotną iskrę w jego my ślach, której płonący czubek by ł już ty lko wspomnieniem, już nie płonął. Niegdy ś ży ł wiarą, której uosobieniem by ła Katharine. Ale już nie jest. Nie winił jej za to, nie winił nikogo ani niczego, widział prawdę. Widział bure nurty rzeki i pusty brzeg. Ale ży cie tętni, ciało ży je, i to bez wątpienia ciało pody ktowało my śl, która teraz pchnęła go do czy nu, my śl, że można odrzucić formy ludzkiego istnienia, a mimo to zachować pasję, która zdawała się nieodłączna od cielesnego by tu. Teraz ta pasja płonęła na hory zoncie Denhama, tak jak zimowe słońce na zachodzie zrobiło sobie zielonkawe okno wśród rzednący ch chmur. Utkwił wzrok w czy mś nieskończenie odległy m, w ty m świetle poczuł, że jest w stanie i będzie kroczy ł ku przy szłości, że musi znaleźć swoją drogę. Ty lko ty le mu zostało z ludnego i rojnego świata.
ROZDZIAŁ XIII
Porę obiadową w kancelarii Denham ty lko częściowo poświęcał na spoży cie posiłku. Czy to w ładną pogodę, czy w dżdży stą, przez większość pory obiadowej spacerował żwirowy mi alejkami Lincoln’s Inn Fields. Dzieci już znały jego sy lwetkę, a wróble czekały na codzienną porcję okruchów, które im rzucał. Często dawał komuś miedziaka, a prawie zawsze trochę chleba, nie by ł zatem tak ślepy na otoczenie, za jakiego się uważał. Rozmy ślał, że tej zimy długie godziny mijają mu nad biały mi papierami, bły szczący mi w świetle elektry czny m, a krótkie chwile zajmuje mu przejście ulicami zasnuty mi mgłą. Kiedy wrócił po obiedzie do pracy, w głowie miał widok Strandu, pełnego autobusów i fioletowy ch liści wprasowany ch w żwir, jak gdy by zawsze szedł ze wzrokiem wbity m w ziemię. Umy sł Denhama pracował nieprzerwanie, lecz my ślom towarzy szy ło tak mało radości, że wolał ich sobie nie przy pominać. Maszerował przed siebie, to w tę stronę, to w inną; do domu wrócił obładowany ciemny mi książkami z biblioteki. Pewnego dnia Mary Datchet, która wracała w porze obiadowej ze Strandu, zobaczy ła go, kiedy w zapięty m pod szy ję palcie skręcał w stronę swojego domu, tak zatopiony w my ślach, jakby siedział we własny m pokoju. Na jego widok ogarnął ją niemal respekt, po chwili jednak zebrało jej się na śmiech, chociaż puls zabił ży wiej. Kiedy mijała Ralpha, nawet jej nie dostrzegł. Zawróciła, dotknęła jego ramienia. — Boże jedy ny, Mary ! — zawołał. — Ale mnie przestraszy łaś! — Widzę. Wy glądałeś, jakby ś lunaty kował — powiedziała. — Knujesz jakiś straszliwy romans? Musisz pogodzić zrozpaczoną parę? — Nie my ślałem o pracy — odparł prędko Ralph. I zaraz dodał markotnie: — Zresztą nie specjalizuję się w takich sprawach. W ten ładny ranek oboje mieli jeszcze trochę wolnego czasu. Nie widzieli się od kilku ty godni, a Mary miała Ralphowi mnóstwo do powiedzenia, choć nie by ła pewna, czy naprawdę ma ochotę na jej towarzy stwo. A jednak kiedy skręcili w jedną czy drugą alejkę, zdąży li wy mienić kilka informacji, Ralph zaproponował więc, by usiedli. Mary zajęła miejsce obok niego. Nadleciały z trzepotem wróble, Ralph wy jął z kieszeni pół bułki z obiadu. Rzucił im okruchy. — Nie widziałam jeszcze tak oswojony ch wróbli — skomentowała Mary, by le coś powiedzieć. — Te są wy jątkowe — zapewnił Ralph. — Wróble w Hy de Parku nie są tak oswojone. Jeżeli będziemy siedzieć kompletnie bez ruchu, zwabię któregoś, żeby usiadł mi na ramieniu.
Mary bez żalu zrezy gnowałaby z tego popisu ptasiej łagodności, ponieważ jednak zobaczy ła, że Ralph nie wiadomo dlaczego szczy ci się swoimi wróblami, założy ła się o sześć pensów, że mu się ta sztuczka nie uda. — Zakład stoi! — zawołał i w ponury m przed chwilą oku bły snęła iskra. Rozmawiał teraz wy łącznie z ły sy m wróblem, który wy dawał się śmielszy od pozostały ch, a Mary skorzy stała z okazji, żeby przy jrzeć się Ralphowi. Nie ucieszy ła się: twarz miał zmęczoną, minę surową. Przez zgromadzenie wróbli przebiegło dziecko toczące obręcz, Ralph pry chnął ze zniecierpliwienia i wy rzucił ostatnie okruchy w krzaki. — Zawsze tak jest... A już go prawie miałem — rzekł. — Proszę, Mary, twoje sześć pensów. Zawdzięczasz je ty lko temu nicponiowi. Nie powinno się tu pozwalać na toczenie obręczy... — Nie powinno się pozwalać na toczenie obręczy ! Ależ Ralph, cóż to za bzdura! — Zawsze to powtarzasz — użalił się. — A to nie bzdura! Po co komu park, w który m nie można obserwować ptaków? Obręcze można toczy ć po ulicy. A jeżeli matki boją się o dzieci na ulicy, to niech je trzy mają w domu. Mary skrzy wiła się, ale nie skomentowała. Oparła się o ławkę i rozejrzała po wielkich kamienicach, przebijający ch swoimi kominami jasne szarobłękitne niebo. — Mniejsza z ty m — skwitowała. — W Londy nie dobrze się mieszka. Mogłaby m przez cały dzień ty lko siedzieć i patrzeć na ludzi. Lubię swoich bliźnich. Ralph westchnął niecierpliwie. Przy jęła to za westchnienie dezaprobaty i dodała: — Owszem. Zwłaszcza kiedy ich poznam. — Ja właśnie wtedy ich nie lubię — powiedział. — Ale ży j ty m złudzeniem, jeżeli ci to odpowiada. Mówił bez śladu aprobaty bądź dezaprobaty, jakby zasty gł. — Ralph, obudź się! Ty na wpół śpisz! — zawołała i pociągnęła go za rękaw. — Co ty ze sobą robisz? Zamartwiasz się? Pracujesz? Nienawidzisz świata jak zwy kle? — Ponieważ ty lko pokręcił głową i nabił fajkę, ciągnęła: — Powiedz, że to poza. — Nie bardziej niż wszy stko inne — zaprzeczy ł. — Chciałaby m ci ty le powiedzieć, ale muszę już iść, mamy zebranie. — Wstała, lecz zawahała się, spojrzała na niego poważnie. — Nie masz szczęśliwej miny. Coś się stało czy nic się nie stało? Nie odpowiedział od razu, ale też wstał i poszedł z nią w kierunku bramy. Jak zwy kle nie odzy wał się, dopóki nie rozważy ł, czy to, co ma zamiar powiedzieć, nadaje się dla Mary. — Mam ostatnio zmartwienia — rzekł w końcu. — Trochę w pracy, trochę ze strony rodziny. Charles zachowuje się jak idiota. Wy biera się do Kanady pracować jako rolnik... — No cóż, można w ty m zobaczy ć dobre strony — powiedziała Mary. Minęli bramę i znów razem obchodzili wolny m krokiem Fields, dy skutując na temat kłopotów, niemal chroniczny ch w rodzinie Denhama, które przy wołał teraz jedy nie po to, żeby zaspokoić potrzebę współczucia u Mary, chociaż nie wiedział nawet, jak bardzo by ło ono kojące. Dzięki niej przy najmniej zajął się problemami rzeczy wisty mi, który m można zaradzić, a prawdziwy powód jego melancholii, niepodatnej na takie leczenie, zapadł jeszcze głębiej w mroki jego umy słu. Mary słuchała uważnie, a to mu pomagało. Ralph czuł wobec niej wdzięczność, ty m bardziej że nie powiedział jej prawdy o swoim stanie. Kiedy ponownie doszli do bramy, miał zamiar wy razić serdeczny sprzeciw, że Mary go opuszcza. Jego serdeczność przy brała jednak pry mity wną postać wy mówki na temat jej pracy. — Dlaczego chcesz siedzieć na zebraniu? — spy tał. — To strata czasu.
— Zgadzam się z tobą, że świat skorzy stałby bardziej, gdy by m poszła na wiejski spacer — poparła go i nagle dodała: — Słuchaj, a może przy jechałby ś do nas na Boże Narodzenie? To najlepsza pora roku. — Przy jechać do was, do Disham? — powtórzy ł Ralph. — Tak. Nie będziemy ci przeszkadzać. Ale możesz mi odpowiedzieć później — dodała prędko, po czy m ruszy ła żwawo w kierunku Russell Square. Zaprosiła go pod wpły wem impulsu, kiedy przy pomniała jej się wieś, a teraz zdenerwowała ją własna pochopność i naty chmiast zdenerwowała się ty m, że się denerwuje. „Skoro nie mogę sobie wy obrazić spaceru sam na sam z Ralphem — tłumaczy ła sobie — może powinnam kupić kota i zamieszkać na Ealingu, tak jak Sally Seal... Wtedy się u mnie nie zjawi. A może chciał powiedzieć, że właśnie się zjawi?” Pokręciła głową. Nie wiedziała, co Ralph chciał powiedzieć. Nigdy nie miała pewności, ty le że teraz czuła się zbita z tropu bardziej niż zwy kle. Czy Ralph coś przed nią ukry wa? Zachowy wał się dziwnie, jego głęboka zaduma wy warła na niej wrażenie, natknęła się w nim na coś, czego nie pojmowała, a tajemnica jego charakteru pociągała ją bardziej, niżby sobie tego ży czy ła. Ponadto nie mogła się powstrzy mać od czegoś, o co często oskarżała przedstawicielki swojej płci — od przy pisy wania swemu przy jacielowi boskiego ognia i roztaczania przed nim obrazów swojego ży cia, by zy skać jego błogosławieństwo. Pod wpły wem ty ch my śli ważkość zebrania bardzo się zmniejszy ła, znaczenie pracy na rzecz praw wy borczy ch kobiet zmalało. Mary przy rzekła sobie, że bardziej się przy łoży do włoskiego, pomy ślała też, że mogłaby się zająć badaniem ptaków. Ale jej plan ży cia idealnego niósł z sobą groźbę przeistoczenia się w taki bezsens, że prędko porzuciła zły trop i zaczęła powtarzać w my ślach swoją wy powiedź na zebranie, aż wkrótce pojawiły się kasztanowe cegły kamienic przy Russell Square. Nawet ich nie zauważy ła. Jak zwy kle wbiegła na górę i naty chmiast otrzeźwił ją widok na podeście pod drzwiami biura. Pani Seal namawiała wielkiego psa, żeby napił się wody ze szklanki. — Panna Markham już przy szła — oznajmiła z należy tą powagą pani Seal. — A to jest jej pies. — Bardzo ładny — pochwaliła Mary i pogłaskała zwierzę po łbie. — O tak. Wspaniałe zwierzę — potwierdziła pani Seal. — Jakiś rodzaj bernardy na, jak mi powiedziała. Cała Kit, żeby sobie sprawić bernardy na. Dobrze strzeżesz swojej pani, Żeglarzu? Pilnujesz, żeby złoczy ńcy nie włamali się jej do spiżami, kiedy ona jest w pracy i pomaga nieszczęsny m, zbłąkany m duszom? Ale mamy spóźnienie, musimy zaczy nać! I wy lawszy resztę wody na podłogę, prędko wprowadziła Mary do sali zebrań.
ROZDZIAŁ XIV
Pan Clacton promieniał dumą. Doprowadzony do perfekcji i zawiady wany przez niego mechanizm właśnie miał wy dać, jak co dwa miesiące, swój produkt — zebranie komisji. Clacton bardzo się szczy cił idealną strukturą ty ch posiedzeń. Uwielbiał żargon sal konferency jny ch, uwielbiał odgłos drzwi otwierający ch się raz po raz z wy biciem godziny, punktualnie co kilka pociągnięć piórem po papierze, a kiedy otworzy ły się już wy starczająco wiele razy, uwielbiał wy łaniać się z dokumentami w ręce ze swojego pomieszczenia w głębi, jakże ważny, z zaabsorbowaną miną premiera kroczącego na spotkanie gabinetu. Na jego polecenie stół zawczasu udekorowano — rozłożono sześć arkuszy bibuły, sześć piór, postawiono sześć kałamarzy, dzbanek wody i szklankę, dzwonek oraz, przez szacunek dla upodobań członkiń komitetu, wazon bardzo trwały ch chry zantem. Zdąży ł już ukradkiem wy równać arkusze bibuły względem kałamarzy, a teraz stał przed kominkiem i rozmawiał z panną Markham. Ale jedny m okiem spoglądał na drzwi, gdy zatem weszła Mary z panią Seal, roześmiał się i oznajmił osobom rozproszony m po sali: — Drodzy państwo, możemy, jak sądzę, zaczy nać. Co powiedziawszy, usiadł u szczy tu stołu, ułoży ł stosy papierów po swojej prawej i lewej stronie, a następnie poprosił pannę Datchet, żeby odczy tała protokół z poprzedniego spotkania, co też zrobiła. Uważny obserwator mógłby się zastanawiać, dlaczego sekretarka musi tak ściągać brwi, czy tając to dość rzeczowe sprawozdanie. Czy żby w głębi duszy miała wątpliwości co do tego, że należy rozesłać na prowincję Broszurę nr 3 albo opublikować wy kres staty sty czny ukazujący proporcjonalnie liczbę kobiet zamężny ch do stary ch panien w Nowej Zelandii, lub że zy sk netto z kiermaszu dobroczy nnego pani Hipsley wy niósł pięć funtów osiem szy lingów oraz dwa i pół pensa? Czy żby niepokoił ją cień wątpliwości co do idealnego sensu i stosowności powy ższy ch sformułowań? Patrząc na nią, nikt by nie przy puszczał, że cokolwiek może ją niepokoić. W tej sali posiedzeń nie widziano kobiety milszej ani rozsądniejszej od Mary Datchet. Mary by ła niczy m melanż jesienny ch liści i zimowego słońca, a mówiąc mniej poety cko, przejawiała zarówno delikatność, jak i siłę, niosła w sobie nieuchwy tną zapowiedź pobłażliwego macierzy ństwa połączonego z wy raźną skłonnością do uczciwej pracy. Mimo to z wielkim trudem zmuszała teraz swoją głowę do posłuszeństwa, czy tała bez przekonania, jak gdy by nie umiała sobie przedstawić, co czy ta. Kiedy doszła do końca wy kazu, naty chmiast odpły nęła my ślami do Lincoln’s Inn Fields i trzepoczący ch skrzy deł niezliczony ch wróbli. Czy Ralph wciąż wabi ły sego wróbla, żeby mu usiadł na dłoni? Czy mu się udało? Czy kiedy kolwiek mu się uda? Chciała go spy tać, dlaczego wróble z Lincoln’s Inn Fields są bardziej oswojone niż te w Hy de Parku — może dlatego, że jest tu mniej przechodniów, więc rozpoznają swoich ży wicieli? Przez pierwsze pół godziny zebrania
Mary toczy ła walkę ze scepty cznie nastawiony m Ralphem Denhamem, który groził, że sprawy potoczą się tak, jak on sobie ży czy. Mary chwy tała się różny ch sposobów, by go wy rzucić z głowy. Podnosiła głos, wy powiadała się dobitnie, wbijała stanowczo wzrok w ły siną pana Clactona, zaczęła sporządzać notatkę. Wtem, ku jej iry tacji, ołówek sam nary sował na bibule mały okrągły kształt, bez wątpienia przedstawiający ły sego wróbla. Mary spojrzała znów na Clactona; owszem, by ł ły sy, tak samo jak wróble. Żadnej sekretarki nie dręczy ło nigdy ty le nietaktowny ch skojarzeń, a wszy stkie niestety zawierały szczy ptę absurdalnej groteski, która w każdej chwili mogła sprowokować Mary do nonszalancji wstrząsającej dla jej kolegów. Na my śl o ty m, co mogłaby powiedzieć, zagry zła usta, jak gdy by to mogło ją ochronić. Wszy stkie te skojarzenia by ły jedy nie szczątkami wy rzucony mi na powierzchnię przez pewien niepokój w głębi, ale ponieważ Mary nie mogła się nim w danej chwili zająć, przejawiał się on ty lko groteskowy mi skinieniami głowy i gestami. Musi się nad ty m zastanowić zaraz po zebraniu. Ty mczasem zachowy wała się skandalicznie: wy glądała przez okno, rozmy ślała o kolorze nieba i dekoracji hotelu Imperial, chociaż powinna dy ry gować kolegami i skupiać ich uwagę na omawiany ch właśnie sprawach. Nie by ła w stanie zmusić się, by przedłoży ć jeden z projektów nad drugi. Nie mogła przestać roztrząsać tego, co powiedział Ralph; Ralphowi jakimś sposobem udało się powstrzy mać bieg rzeczy wistości. Wtem, bez jej świadomego wy siłku, dzięki jakiejś sztuczce umy słu zaangażowała się w plan organizacji kampanii prasowej. Należało napisać określone arty kuły, zwrócić się do pewny ch redaktorów. Jaką linię postępowania wy brać? Absolutnie nie podzielała opinii, którą właśnie wy głaszał pan Clacton. Uważała, że nadszedł czas, aby uderzy ć z całą siłą. Kiedy ty lko to powiedziała, poczuła, że zwraca się przeciwko duchowi Ralpha, czuła, że traktuje to coraz bardziej serio i coraz bardziej zależy jej na przekonaniu inny ch do swojego punktu widzenia. Znów wiedziała dokładnie i bezspornie, co jest słuszne, a co nie. Znów zamajaczy li przed nią, jakby wy łonili się z mgły, starzy wrogowie dobra publicznego — kapitaliści, właściciele gazet, anty sufraży ści, a także, najgroźniejsze ze wszy stkiego, masy ludzi, którzy nie opowiadają się po żadnej stronie, a wśród który ch z pewnością rozpoznała twarz Ralpha Denhama. Gdy więc panna Markham poprosiła Mary o wy mienienie nazwisk kilkorga znajomy ch, ta odparowała z niezwy kłą dla siebie gory czą: — Moi znajomi uważają tego rodzaju działalność za daremną. Czuła, że kieruje te słowa do Ralpha. — Takich masz znajomy ch? — spy tała panna Markham i roześmiała się, po czy m legiony postępu natarły ze świeży m wigorem na wroga. Mary wchodziła do sali posiedzeń przy gnębiona, teraz nastrój znacznie jej się poprawił. Znała ten świat, by ł zgrabny, uporządkowany, wiedziała, gdzie jest dobro, gdzie zło, a poczucie, że potrafi zadać ciężki cios wrogom, rozgrzewało jej serce i przy prawiało ją o bły sk w oku. Podczas jednego z takich urojeń, niezby t dla niej ty powy ch, lecz nawiedzający ch ją tego popołudnia denerwująco często, wy obraziła sobie siebie na podium, obrzuconą zgniły mi jajami, podczas gdy Ralph na próżno błaga ją, żeby zeszła. Ale... — Cóż ja znaczę w porównaniu z naszą sprawą? — zapy tała i konty nuowała w ty m duchu. Trzeba jednak przy znać, że chociaż wciągały ją głupie rojenia, na powierzchni umy słu zachowała czujność i umiar, toteż raz czy drugi taktownie zgasiła panią Seal, gdy ta domagała się: — Wszy scy do boju! Naty chmiast! — jak na córkę jej ojca przy stało. Bardzo zaimponowała pozostały m uczestnikom zebrania, na ogół starszy m ludziom, którzy trzy mali jej stronę i wy stępowali przeciwko sobie, po trosze chy ba ze względu na jej młody wiek. Świadomość, że nad nimi panuje, dała Mary poczucie władzy, żadna praca nie ma podobnego znaczenia ani nie jest bardziej pasjonująca niż skłanianie inny ch do realizacji własny ch celów. I rzeczy wiście, kiedy postawiła na swoim, czuła odrobinę pogardy dla ludzi, którzy jej ulegli.
Uczestnicy zebrania wstali, zebrali dokumenty, wy równali stosiki, pochowali do teczek, dokładnie zatrzasnęli zamki i prędko wy szli, ponieważ większość z nich musiała zdąży ć na pociąg, by nie spóźnić się na inne posiedzenia: wszy scy prowadzili bardzo akty wne ży cie. Mary, pani Seal i pan Clacton zostali sami; w sali panowały upał i rozgardiasz, arkusze różowej bibuły leżały na blacie pod różny mi kątami, szklanka by ła napełniona do połowy wodą, nalaną przez kogoś, kto zapomniał ją wy pić. Pani Seal zaczęła szy kować herbatę, a pan Clacton udał się do swojego gabinetu, żeby włączy ć do akt nowe dokumenty. Mary by ła tak przejęta, że nie umiała nawet pomóc pani Seal przy filiżankach i spodeczkach. Otworzy ła gwałtownie okno, wy jrzała na ulicę. Zapalono już latarnie uliczne, we mgle spowijającej plac widziała małe postaci maszerujące spiesznie przez ulicę i chodnikiem po drugiej stronie. Poddając się absurdalnemu nastrojowi pożądliwej arogancji, rzuciła okiem na te postaci i pomy ślała: „Gdy by m zechciała, mogłaby m wam kazać tam wejść albo się zatrzy mać, mogłaby m wam kazać iść gęsiego albo parami, mogłaby m zrobić z wami, co mi się ży wnie podoba”. Wtedy pani Seal stanęła obok niej. — Nie powinnaś zarzucić czegoś na ramiona, Sally ? — zapy tała Mary dość protekcjonalny m tonem, z niejakim współczuciem dla tej entuzjasty cznej, acz nieskutecznej kobietki. Lecz pani Seal nie zwróciła uwagi na jej propozy cję. — Podobało ci się? — spy tała Mary z delikatny m śmiechem. Pani Seal zaczerpnęła głęboko tchu, odczekała, po czy m wy buchła, również wy glądając na Russell Square, Southampton Row i przechodniów: — Gdy by tak dało się ściągnąć ty ch wszy stkich ludzi do tej sali i w pięć minut wszy stko im wy tłumaczy ć! Przecież oni muszą kiedy ś pojąć prawdę... Gdy by ty lko człowiek by ł w stanie zmusić ich do przejrzenia na oczy... Mary wiedziała, że jest znacznie mądrzejsza niż pani Seal, gdy więc ta mówiła cokolwiek, Mary odruchowo szukała kontrargumentów, nawet jeżeli my ślała tak samo. Ty m razem jej aroganckie poczucie, że może kierować, kim zechce, bardzo zmalało. — Napijmy się herbaty — zaproponowała i odwracając się od okna, zaciągnęła żaluzję. — To by ło dobre zebranie, nie uważasz, Sally ? — spy tała od niechcenia i usiadła przy stole. Chy ba pani Seal musi przy znać, że Mary przeprowadziła je wy jątkowo profesjonalnie? — Ty le że posuwamy się w żółwim tempie — odparła Sally, kręcąc niecierpliwie głową. Na to Mary parsknęła śmiechem i cała jej arogancja znikła. — Ty możesz się śmiać — rzekła Sally i znów pokręciła głową — ale ja nie mogę. Mam pięćdziesiąt pięć lat i dawno już będę w grobie, kiedy wy gramy tę walkę... jeżeli kiedy kolwiek ją wy gramy. — Nie będziesz w grobie — zaprzeczy ła Mary miły m tonem. — To będzie wielki dzień — oznajmiła pani Seal, odrzucając loki. — Nie ty lko dla nas, lecz dla całej cy wilizacji. Takie właśnie mam poczucie w trakcie naszy ch zebrań. Każde z nich stanowi krok naprzód w wielkim marszu... marszu ludzkości. Pragniemy, żeby ludzie, którzy przy jdą po nas, mieli lepsze ży cie... a wiele osób tego nie rozumie. Jak to możliwe? Przemawiając, przy nosiła talerze i filiżanki z kredensu, dlatego zdania by ły bardziej ury wane niż zwy kle. Mary patrzy ła z niejakim podziwem na tę zabawną kapłaneczkę ludzkości. Podczas gdy ona my śli ty lko o sobie, pani Seal skupia się jedy nie na swojej wizji. — Sally, jeżeli chcesz doży ć tego wielkiego dnia, nie możesz się doprowadzić do wy czerpania — powiedziała, wstając, by wy jąć talerz herbatników z rąk pani Seal. — Moje drogie dziecko — zawołała pani Seal, jeszcze mocniej przy ciskając do siebie talerz z herbatnikami — do czego innego może się przy dać to moje stare ciało? Z dumą poświęcę dla naszej sprawy wszy stko, co mam... Nie mam takiego umy słu jak ty. Przesądziły o ty m pewne
okoliczności rodzinne... kiedy ś ci opowiem... dlatego mówię takie głupstwa. Wiesz, że to ja tracę głowę, a nie ty. Pan Clacton też nie traci. Tracić głowę to wielki błąd. Ale serce mam na właściwy m miejscu. I cieszę się, że Kit ma dużego psa, gdy ż moim zdaniem nie wy gląda najlepiej. Wy pili herbatę i omówili wiele punktów poruszony ch na zebraniu, bardziej szczegółowo, niż mogli przy wszy stkich. Ogarnęło ich przy jemne poczucie, że w pewny m sensie znajdują się za kulisami, gdzie trzy mają w rękach sznurki, które po pociągnięciu całkowicie zmienią przebieg przedstawienia, pokazy wane codziennie czy telnikom gazet. Chociaż bardzo dzieliły ich poglądy, to łączy ło poczucie wspólnoty, dzięki któremu odnosili się do siebie niemal kordialnie. Mary jednak dość wcześnie wy szła z podwieczorku. Chciała poby ć sama, a ponadto miała ochotę posłuchać muzy ki w Queen’s Hall. Zamierzała w samotności przemy śleć sy tuację z Ralphem, ale chociaż ruszy ła piechotą w kierunku Strandu z ty m nastawieniem, okazało się, że głowę zaprząta jej mnóstwo różny ch my śli. Podejmowała na zmianę raz jedną, raz drugą. Zdawało jej się, że przy bierają nawet barwy ulicy, którą szła. Zatem jej wizja ludzkości połączy ła się poniekąd z Bloomsbury, lecz wy raźnie zblakła, gdy Mary przeszła na drugą stronę ulicy, gdzie zapóźniony katary niarz na Holbornie wprawił jej my śli w niezborny taniec; a kiedy wkroczy ła na wielki, zamglony skwer Lincoln’s Inn Fields, na nowo zaczęły jej doskwierać ziąb, przy gnębienie i straszna przenikliwość. Zmrok zlikwidował bodziec ludzkiej kompanii, a po policzku Mary stoczy ła się łza, której towarzy szy ło nagłe przekonanie, że kocha Ralpha, a on jej — nie. Alejka, którą rano przemierzali wspólnie, teraz by ła ciemna i pusta, zaś siedzące na nagich drzewach wróble — milczały. Wkrótce jednak pocieszy ły ją światła domu, w który m mieszkała. Wszy stkie stany umy słu Mary zanurzały się w odmętach pragnień, my śli, obserwacji, sporów, które bez przerwy omy wały podstawę jej istnienia, by w sprzy jający ch warunkach wy ższego świata na przemian ukazy wać swoje znaczenie. Odłoży ła czas klarowny ch my śli do Bożego Narodzenia, a rozpalając ogień, powiedziała sobie w duchu, że w Londy nie nie sposób niczego przemy śleć. Zresztą Ralph na pewno nie przy jedzie na święta, czekają ją zatem długie spacery po okolicy i wtedy będzie roztrząsała tę kwestię oraz wszy stkie inne, które ją teraz nurtują. Ty mczasem, oparłszy nogi o osłonę kominka, pomy ślała sobie, jakie to ży cie jest zawiłe i jak trzeba je kochać do ostatniej okruszy ny. Przesiedziała tak dobre pięć minut i już jej my śli zasnuły się mrokiem, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi. Oczy jej rozbły sły, naty chmiast uznała, że to Ralph przy szedł ją odwiedzić. Odczekała więc chwilę, zanim otworzy ła; chciała mieć pewność, że mocno trzy ma w ręce wodze wszy stkich trudny ch uczuć, które z pewnością wy woła w niej widok Ralpha. Niepotrzebnie jednak tak się przy gotowała, bo wpuściła do mieszkania nie Ralpha, lecz Katharine i Williama Rodney a. Jej pierwsze wrażenie by ło takie, że oboje są niezwy kle elegancko ubrani. Poczuła się przy nich jak zaniedbana nędzarka, nie wiedziała też, jak ich przy jąć ani po co przy szli. Nie sły szała nic o ich zaręczy nach. Kiedy minęło pierwsze rozczarowanie, ucieszy ła się, gdy ż od samego początku rozpoznała w Katharine osobowość, a poza ty m nie musiała już narzucać sobie opanowania. — Przechodziliśmy obok i zobaczy liśmy światło w twoim oknie, dlatego wstąpiliśmy — wy jaśniła Katharine, która wy dała się Mary bardzo wy soka, szacowna, a przy ty m lekko roztargniona. — Wracamy z wy stawy — dodał William. Rozejrzał się dokoła i zawołał: — O mój Boże, ten pokój przy pomina mi najgorsze chwile w ży ciu! Kiedy przeczy tałem referat, siedzieliście tu wszy scy i ze mnie drwili. Najbardziej Katharine. Czułem, że cieszy się z każdego mojego błędu. Panna Datchet okazała mi ży czliwość. Pamiętam, że ty lko dzięki pani wy trzy małem. Usiadł, zdjął kremowe rękawiczki i zaczął nimi uderzać o kolana. Jego oży wienie sprawiło Mary przy jemność, lecz również ją rozśmieszy ło. Wy starczy ło spojrzeć na jego twarz. Przenosił
wy łupiaste oczy z jednej młodej kobiety na drugą i układał wciąż usta w słowa, które pozostawały niewy powiedziane. — Oglądaliśmy w Grafton Gallery stary ch mistrzów — oznajmiła Katharine, najwy raźniej nie zwracając uwagi na Williama, i przy jęła papierosa, który m poczęstowała ją Mary. Usiadła głębiej w fotelu, a dy m zasłaniający jej twarz odgrodził ją jeszcze bardziej od pozostały ch. — Nie uwierzy pani, panno Datchet — ciągnął William — ale Katharine nie lubi Ty cjana. Nie lubi moreli, brzoskwiń ani zielonego groszku. Lubi natomiast marmury Elgina i szare dni pozbawione słońca. Stanowi ty powy przy kład chłodnego, północnego charakteru. Ja pochodzę z Devonshire... Czy żby się pokłócili, pomy ślała Mary, i dlatego szukali schronienia w jej pokoju, albo może się zaręczy li, a może Katharine właśnie dała mu odprawę? Mary by ła całkowicie zbita z tropu. Katharine wy łoniła się zza zasłony dy mu, strzepnęła popiół do kominka i dziwnie zaniepokojona, spojrzała na swojego drażliwego towarzy sza. — Czy nie poczęstowałaby ś nas herbatą? — zaproponowała nieśmiało. — Chcieliśmy się napić na mieście, ale w pierwszej kawiarni by ł potworny tłok, a w drugiej grał zespół muzy czny. A bez względu na to, co sądzisz, Williamie, większość ty ch obrazów by ła strasznie nudna. W jej tonie brzmiała powściągliwa łagodność. Mary wy szła zatem do spiżarni, żeby przy gotować herbatę. „Czego oni tu szukają?”, spy tała własnego odbicia w wiszący m tam lusterku. Nie trwała jednak długo w niewiedzy, ponieważ gdy wróciła z serwisem do salonu, Katharine, zapewne za radą Williama, poinformowała ją o zaręczy nach. — William uważa, że przy puszczalnie nie wiesz — powiedziała. — Zamierzamy się pobrać. Mary uścisnęła dłoń Williama i zwróciła się z gratulacjami do niego, jak gdy by Katharine by ła niedostępna. I rzeczy wiście, w rękach trzy mała czajnik. — Niech pomy ślę — rzekła. — Najpierw wlewa się wrzątek do filiżanek? Ty masz zdaje się jakiś swój sposób parzenia herbaty, William? Mary podejrzewała, że te słowa mają ukry ć zdenerwowanie Katharine, a jeśli tak by ło w istocie, to udało się doskonale. Przerwali rozmowę o ślubie. Katharine zachowy wała się jak we własny m salonie, panowała nad sy tuacją, która nie nastręczała trudności jej wy ćwiczonemu umy słowi. Mary, ku własnemu zdziwieniu, wdała się w rozmowę z Williamem na temat starego malarstwa włoskiego, podczas gdy Katharine nalała herbatę, pokroiła ciasto, wciąż dokładała coś Williamowi na talerz, a do rozmowy włączała się ty lko w razie konieczności. Zawładnęła pokojem Mary i zajmowała się filiżankami, zupełnie jakby należały do niej. Działo się to tak naturalnie, że jej zachowanie nie wy wołało u Mary cienia urazy, przeciwnie, w serdeczny m odruchu położy ła na chwilę rękę na kolanie Katharine. Czy żby w ty m przejęciu kontroli by ło coś z macierzy ńskiego odruchu? Kiedy bowiem pomy ślała o ry chły m ślubie Katharine, nastrój macierzy ństwa przepełnił Mary nową czułością, a nawet podziwem. Katharine wy dała jej się znacznie starsza i bardziej doświadczona od niej samej. Ty mczasem Rodney przemawiał. Nawet jeśli wy gląd pozornie świadczy ł przeciwko niemu, to sprawiał zarazem, że jego bezsprzeczne zalety miło zaskakiwały. Rodney prowadził zapiski; świetnie znał się na malarstwie. Umiał porównać różne dzieła z różny ch galerii, a jego autory taty wne odpowiedzi na mądre py tania w odczuciu Mary niemało zy skiwały, kiedy podczas ich wy głaszania poszturchiwał węgle w kominku. Wy warł na niej wrażenie. — William, twoja herbata — przy pomniała delikatnie Katharine. Przerwał na chwilę, przełknął posłusznie ły k i wrócił do swojej opowieści. Wtem Mary tknęło, że Katharine, ocieniona kapeluszem z szerokim rondem, spowita
dy mem, zasnuta mglistością swojego charakteru, chy ba uśmiecha się do siebie, i to nie całkiem w duchu macierzy ństwa. Wy powiedziała ty lko trzy proste słowa, „William, twoja herbata”, ale zrobiła to tak delikatnie i ostrożnie, jak perski kot stąpający wśród porcelanowy ch figurek. Po raz drugi tego dnia Mary poczuła się zbita z tropu czy mś nieodgadniony m w charakterze osoby, która tak bardzo ją pociągała. Odniosła wrażenie, że gdy by sama zaręczy ła się z Katharine, też zadawałaby podobne denerwujące py tania, który mi William najwy raźniej dokuczał narzeczonej. Mimo to Katharine odzy wała się skromnie. — Ciekawi mnie, jak znajdujesz czas, żeby tak doskonale poznać i malarstwo, i literaturę? — zapy tała. — Jak znajduję czas? — powtórzy ł, zachwy cony, w odczuciu Mary, ty m komplementem. — Zawsze noszę przy sobie notes. Z samego rana kieruję kroki do galerii malarstwa. Tam spoty kam różny ch ludzi i z nimi rozmawiam. Jest u mnie w biurze jeden człowiek, który doskonale zna się na szkole flamandzkiej. Właśnie mówiłem pannie Datchet o szkole flamandzkiej. Wiele się od niego nauczy łem, jak to mężczy źni uczą się od siebie. Nazy wa się Gibbons. Musisz go poznać. Zaprosimy go na lunch. A brak zainteresowania sztuką — wy jaśnił, zwracając się do Mary — to jedna z póz Katharine. Zauważy ła pani, że ona pozuje? Udaje, że nigdy nie czy tała Szekspira. A dlaczego miałaby czy tać, skoro sama jest Szekspirem... a dokładniej — Rozalindą — powiedział i dziwnie zachichotał. Jego komplement zabrzmiał jakoś staroświecko, niemal w zły m guście. Mary poczuła, że się rumieni, jak gdy by uży ł słowa „seks” albo „klozet”. Skrępowany, zapewne nerwowością, Rodney ciągnął w ty m samy m duchu. — Wie wy starczająco dużo... Ty le, ile wy pada wiedzieć. Po co wam, kobietom, nauka, skoro macie ty le inny ch rzeczy, powiedziałby m, że wszy stko inne. Zostawcie coś dla nas, Katharine. — Coś dla was zostawić? — spy tała Katharine, ocknąwszy się z zadumy. — Chy ba musimy już iść... — Czy to dziś wieczorem przy chodzi do nas na kolację lady Ferrilby ? Nie możemy się spóźnić — rzekł i wstał. — Zna pani Ferrilby ch, panno Datchet? Właścicieli Trantem Abbey — pospieszy ł z wy jaśnieniem na widok jej zdziwionej miny. — Jeżeli Katharine ich dziś oczaruje, może wy najmą nam swoją rezy dencję na miodowy miesiąc. — To można uznać za powód. Ale poza ty m ta kobieta mnie nudzi. W każdy m razie — dodała, jak gdy by pragnęła usprawiedliwić swoją oschłość — trudno mi się z nią rozmawia. — Ponieważ zawsze oczekujesz, że inni wezmą na siebie obowiązek podtrzy mania rozmowy. Kiedy ś przemilczała cały wieczór — powiedział, zwracając się już po raz który ś do Mary. — Podziela pani moją obserwację? Czasem, gdy zostajemy sami, spoglądam na zegarek i mierzę czas. — Wy jął duży zegarek i postukał w szkiełko. — Czas między jedną uwagą Katharine a drugą. Kiedy ś doliczy łem się dziesięciu minut i dwudziestu sekund, po czy m, proszę mi wierzy ć, ty lko chrząknęła. — Bardzo mi przy kro — przeprosiła Katharine. — Wiem, że to nieładnie, ale u nas w domu... Resztę usprawiedliwienia zagłuszy ł odgłos zamy kany ch drzwi. Mary wy dawało się, że sły szy, jak William na schodach wy ty ka narzeczonej kolejne uchy bienie. Po chwili dzwonek zadźwięczał jeszcze raz, Katharine znów stanęła w progu — zostawiła torebkę na fotelu. Prędko ją znalazła, po czy m przy stanęła na chwilę w drzwiach, a ponieważ zostały same, dodała już inny m tonem: — Moim zdaniem zaręczy ny bardzo źle wpły wają na charakter. Potrząsnęła torebką, aż zabrzęczały monety, jak gdy by chciała aluzy jnie podać jedy nie przy kład swojego zapominalstwa. Ta uwaga jednak zdumiała Mary, wy dało jej się, że doty czy
czegoś innego, a kiedy Katharine znalazła się poza zasięgiem słuchu Williama, tak dziwnie się zmieniła, że Mary szukała na jej twarzy wy jaśnienia. Katharine miała niemal surowy wy raz, Mary chciała się więc do niej uśmiechnąć, ale zdoby ła się ty lko na nieme, py tające spojrzenie. Kiedy drzwi zamknęły się po raz drugi, usiadła na podłodze przed kominkiem, by spróbować teraz, kiedy nie rozpraszała jej już ich obecność w pokoju, złoży ć w całość swoje wrażenia doty czące ich jako pary. I chociaż szczy ciła się niezawodnością oka w ocenie charakteru wszy stkich inny ch ludzi, to nie do końca wiedziała, jakimi pobudkami kieruje się w ży ciu Katharine Hilbery. Coś kierowało nią pomy ślnie, wy prowadzało poza zasięg. Coś, ale co? Coś, co przy pominało Mary o Ralphie. Co dziwniejsze, on sprawiał na niej takie samo wrażenie i wobec niego też czuła się stropiona. Co dziwniejsze, jak prędko oceniła, nie znała dwojga bardziej różniący ch się od siebie ludzi. A jednak w obojgu drzemał ów ukry ty impuls, nieprzewidy walna siła — coś dla nich bardzo ważnego, o czy m nie wspominali ani słowem — coś, ale co?
ROZDZIAŁ XV
Wieś Disham leży wśród pól uprawny ch, na pofałdowany ch terenach w pobliżu Lincoln, na ty le blisko wy brzeża, że w letnie noce lub gdy zimowe wiatry wy rzucają fale na długą plażę, sły chać we wsi odgłosy morza. Kościół, a zwłaszcza wieża kościelna, imponuje wielkością w porównaniu z domkami przy wiejskiej uliczce, toteż podróżny skłonny jest wrócić my ślą do średniowiecza, jako do jedy nego okresu, w który m możliwa by ła aż tak ży wa pobożność. Wielka ufność do Kościoła nie przy należy z pewnością do naszego wieku, a podróżny mógłby podejrzewać, że wszy scy mieszkańcy wsi osiągnęli już kres ludzkiego ży wota. Takie my śli mógłby wy snuć przy padkowy przy jezdny, a obraz miejscowej ludności, reprezentowanej przez kilku mężczy zn gracujący ch w polu rzepę, małe dziecko niosące dzbanek i młodą kobietę trzepiącą przed chatą dy wanik, nie skłoniłby go do zauważenia w dzisiejszy m Disham niczego, co do średniowiecza by nie pasowało. Ci ludzie, choć niby młodzi, mają tak kanciasty, surowy wy gląd, że przy pominają mu postaci z ilustracji malowany ch przez mnichów w inicjałach rękopisów. Ty lko na wpół rozumie, co mówią, a sam mówi do nich głośno i wy raźnie, jak gdy by głos musiał nieść się sto lat, zanim do nich dotrze. Dużo łatwiej by łoby mu zrozumieć mieszkańca Pary ża, Rzy mu, Berlina lub Madry tu niż rodaków, którzy przez ostatnie dwa ty siące lat mieszkają niewiele ponad trzy sta kilometrów od Londy nu. Plebania stoi jakieś pół mili za wsią. Mieści się w duży m domu, który przez stulecia rozrastał się pomału wokół wielkiej kuchni o podłodze z wąskich czerwony ch pły tek. Pastor pokazy wał je gościom pierwszego wieczoru po przy jeździe, biorąc mosiężny lichtarz, prosił, by uważali na schodki w dół i schodki w górę, zwrócili uwagę na wy jątkowo grube mury, stare belkowanie sufitu, schody strome jak drabina i stry chy pod wy sokimi, namiotowy mi dachami, gdzie lęgły się jaskółki, a raz nawet mieszkała biała sowa. Nic jednak bardzo interesującego ani pięknego nie wy nikło z dodatków poczy niony ch przez kolejny ch pastorów. Dom by ł otoczony ogrodem, który m pastor nad wy raz się szczy cił. Trawnik przed oknami salonu rozciągał się bujny, jednolicie zielony, nieskalany bodaj jedną stokrotką; po jego drugiej stronie, wzdłuż klombów z wy sokimi kwiatami, biegły dwie proste ścieżki prowadzące ku trawiastej alejce, którą wielebny Wy ndham Datchet przechadzał się codziennie rano o tej samej porze, a zegar słoneczny mierzy ł mu czas. Najczęściej niósł w ręce książkę, do której zaglądał, po czy m znów ją zamy kał, by resztę ody wy recy tować z pamięci. Znał na pamięć większość dzieł Horacego, a wy robił sobie nawy k łączenia porannego spaceru z pewny mi odami, które pracowicie powtarzał, zwracał przy ty m uwagę na stan kwiatów, toteż raz na jakiś czas pochy lał się, by zerwać przy więdłe albo przekwitłe. W deszczowe dni — bowiem nawy k porannego spaceru by ł bardzo silny — wstawał z fotela o tej samej porze i przechadzał się ty le samo czasu
po gabinecie, przy stając tu i ówdzie, by wy równać książkę na regale lub zmienić pozy cję dwóch mosiężny ch krucy fiksów stojący ch w bry łach serpenty nitu na kominku. Cieszy ł się wielkim szacunkiem swoich dzieci, które przy pisy wały mu znacznie większą wiedzę, niż w rzeczy wistości posiadał, i pilnowały, żeby nikt nie zakłócał jego codzienny ch ry tuałów. Podobnie jak większość ludzi sy stematy czny ch pastor przejawiał więcej niezłomności i skłonności do wy rzeczeń niż intelektu lub ory ginalności. W zimne, wietrzne wieczory bez szemrania jeździł do chory ch, którzy potrzebowali jego pomocy, a ponieważ punktualnie wy wiązy wał się z nudny ch zajęć, zapraszano go do rozmaity ch komisji, miejscowy ch rad i zarządów. W ty m okresie ży cia (miał sześćdziesiąt osiem lat) serdeczne starsze panie zaczęły się użalać nad jego szczupłą sy lwetką, którą przy pisy wały ciągły m męczący m rozjazdom, podczas gdy ich zdaniem powinien już odpoczy wać wy godnie przy kominku. Jego starsza córka Elizabeth mieszkała z nim i zajmowała się domem. Bardzo się w niego wdała pod względem oschłej szczerości i sy stematy czności. Z dwóch sy nów pierwszy, Richard, by ł agentem handlu nieruchomościami, a drugi, Christopher, studiował prawo. W Boże Narodzenie wszy scy oczy wiście spoty kali się we wspólny m gronie, a przy gotowania do ty godnia świątecznego zajmowały cały miesiąc gospody ni domu i służącej, które z roku na rok coraz bardziej szczy ciły się wy borny m wy posażeniem domu. Świętej pamięci pani Datchet zostawiła całą komodę wy kwintnej bielizny stołowej, którą po śmierci matki odziedziczy ła w wieku lat dziewiętnastu Elizabeth, kiedy to odpowiedzialność za rodzinę spoczęła na jej ramionach. Trzy mała piękne stado żółty ch kurcząt, trochę ry sowała, powierzono jej krzewy róż w ogrodzie, i tak doglądając domu, kurcząt oraz biedny ch, nie wiedziała, co znaczy mieć chwilę wolnego czasu. Pozy cję w rodzinie zapewniała jej niezwy kła prawość, nie żaden inny dar. Kiedy Mary zapy tała w liście, czy mogłaby zaprosić do domu Ralpha Denhama, z szacunku dla charakteru Elizabeth dodała, że jest bardzo sy mpaty czny, choć trochę dziwak, i że przepracowuje się w Londy nie. Z pewnością Elizabeth wy snuje domy sł, że Ralph jest zakochany w Mary, ale oczy wiście żadna z nich nie wspomni o ty m słowem, chy ba że jakiś kataklizm nie pozwoli uniknąć takiej wzmianki. Mary wy jechała do Disham, nie wiedząc, czy Ralph zamierza się tam wy brać, ale kilka dni przed świętami dostała telegram od niego, w który m prosił, żeby wy najęła mu pokój we wsi. Następnie przy słał list z wy jaśnieniem, że ma nadzieję stołować się w ich domu, ale nocować musi gdzie indziej ze względu na spokój, nieodzowny w jego pracy. List przy szedł, kiedy Mary spacerowała z Elizabeth po ogrodzie i oglądała róże. — Co za niedorzeczność — rzekła stanowczo Elizabeth, kiedy Mary przedstawiła jej plan Ralpha. — Mamy pięć wolny ch pokoi, nawet kiedy mieszkają tu chłopcy. Poza ty m nie dostanie pokoju we wsi. A skoro jest taki przepracowany, nie powinien ty le pracować. „A może on nie chce spędzać z nami tak dużo czasu”, pomy ślała Mary, chociaż przy znała Elizabeth rację i poczuła dla niej wdzięczność za poparcie tego, co rzecz jasna by ło jej pragnieniem. Ścinały róże i układały je jedna przy drugiej w pły tkim koszy ku. „Gdy by Ralph tu by ł, na pewno by go to znudziło”, przemknęło jej przez my śl i wzdry gnęła się z iry tacji, przez co położy ła jedną różę główką w złą stronę. Ty mczasem doszły do końca ścieżki, Elizabeth wy prostowała kilka krzewów, żeby trzy mały się pionowo, obwiązane sznurkiem, a Mary spojrzała na ojca, który chodził tam i z powrotem z rękami założony mi na plecach i głową spuszczoną w zadumie. Ulegając impulsowi, spowodowanemu chęcią przerwania tego sy stematy cznego marszu, Mary weszła na trawiastą ścieżkę i położy ła ojcu dłoń na ręce. — Proszę, kwiat do taty butonierki — powiedziała i wręczy ła mu różę. — Co takiego, kochana? — Datchet westchnął, nie przery wając marszu, wziął kwiat i podniósł pod takim kątem, żeby móc go obejrzeć mimo złego wzroku. — A co to za jeden? Róża Elizabeth. Mam nadzieję, że zapy tałaś o zgodę. Elizabeth nie lubi, kiedy ścina się jej róże bez
pozwolenia, i całkiem słusznie. Nigdy wcześniej nie zauważy ła tak wy raźnie nawy ku ojca, by kończy ć zdania przeciągły m pomrukiem, a następnie pogrążać się w rozkojarzeniu, które jego dzieci uważały za ciąg my śli zby t głęboki, by go wy powiadać na głos. — Co proszę? — przerwała mu Mary chy ba po raz pierwszy w ży ciu, kiedy pomruk ustał. Ojciec nie odpowiedział. Doskonale wiedziała, że chce zostać sam, ale nie odstępowała go na krok, tak jak pilnuje się lunaty ka, który, jak się przy puszcza, mógłby się ocknąć. Nie wiedziała, jak go obudzić, powiedziała więc ty lko: — Ogród wy gląda pięknie, ojcze. — Tak, tak, tak — odparł, wy powiadając słowa z takim samy m roztargnieniem jak przed chwilą i zwieszając głowę jeszcze niżej. Aż nagle, kiedy zawrócili, wy palił: — Ruch bardzo się wzmógł. Konieczne jest zwiększenie taboru kolejowego. Wczoraj pociągiem o dwunastej piętnaście przejechało czterdzieści platform towarowy ch, sam liczy łem. Zabrali nam ten z wpół do dziesiątej, a w zamian dali nowy o wpół do dziewiątej, z my ślą o ludziach interesu. Wczoraj zapewne przy jechałaś ty m stary m o trzeciej dziesięć? — Tak — potwierdziła, gdy ż wy raźnie czekał na odpowiedź, po czy m spojrzał na zegarek i ruszy ł ścieżką do domu, trzy mając przed sobą różę pod ty m samy m kątem co przedtem. Elizabeth poszła za dom, do kurcząt, Mary została sama z listem Ralpha w dłoni. Czuła się nieswojo. Na razie skutecznie odkładała czas na drobiazgowe przemy ślenie sy tuacji, ponieważ jednak Ralph miał się zjawić nazajutrz, mogła się ty lko zastanowić, jakie wrażenie wy wrze na nim jej rodzina. Podejrzewała, że ojciec zechce przedy skutować z nim temat kolejnictwa, Elizabeth okaże się by stra i roztropna i stale będzie wy chodziła z pokoju, żeby wy dać dy spozy cje służbie. Bracia już zapowiedzieli, że wezmą go na cały dzień na polowanie. Mary wolała nie mieszać się w kontakty Ralpha z młody mi, wierzy ła, że znajdą wspólny grunt męskiego porozumienia. Ale co on będzie my ślał o niej? Czy dostrzeże, że Mary odstaje od rodziny ? Zaplanowała sobie, że zaprosi go do swojego saloniku i zręcznie nakieruje rozmowę na angielskich poetów, którzy zajmują teraz poczesne miejsce w jej biblioteczce. Może da mu na osobności do zrozumienia, że ona również uważa swoją rodzinę za dziwną... dziwną, ale nie nudną. Chciała poprowadzić go tak, by ominąć tę przeszkodę. Zastanawiała się, jak skierować jego uwagę na zamiłowanie Edwarda do opowiastek o Jorrocku oraz na entuzjazm, z jakim Christopher kolekcjonuje ćmy i moty le, chociaż ma już dwadzieścia dwa lata. Może szkicowanie Elizabeth, nawet jeżeli nie daje widomy ch owoców, ubarwi obraz jej rodziny, jaki mu chciała przedstawić, zapewne ekscentry cznej i ograniczonej, ale nie nudnej. Edward, dostrzegła właśnie, dla podtrzy mania tęży zny fizy cznej walcował trawnik. Na jego widok — młodzieńca o rumiany ch policzkach i bły szczący ch, mały ch piwny ch oczach, który przy pominał niezdarnego, młodego konia pociągowego z zimową, przy kurzoną brązową sierścią — Mary zawsty dziła się gwałtownie swoich ambitny ch knowań. Kochała go właśnie takiego, jakim by ł, kochała ich wszy stkich, a kiedy maszerowała u jego boku, tam i z powrotem, tam i z powrotem, jej silna moralność wy gry wała w cuglach z próżny m romanty zmem, wzbudzany m w niej przez każdą my śl o Ralphie. Wiedziała, że — na szczęście albo nieszczęście — jest bardzo podobna do reszty rodziny. Nazajutrz po południu Ralph, wtulony w kąt wagonu kolejowego trzeciej klasy, zagadnął kilka razy siedzącego naprzeciwko komiwojażera. Py tania koncentrowały się wokół wsi Lampsher, oddalonej o niecałe pięć kilometrów od Lincoln. — Czy w Lampsher — spy tał — stoi duży dom zamieszkany przez niejakiego pana Otway a? Komiwojażer nie wiedział, ale powtórzy ł z zadumą nazwisko Otway a, co niesły chanie ucieszy ło Ralpha. Dało mu to pretekst, by wy jąć z kieszeni list i potwierdzić adres.
— Stogdon House, Lampsher, Lincoln — przeczy tał na głos. — W Lincoln ktoś panu powie, jak tam trafić — zapewnił go towarzy sz podróży, na co Ralph musiał wy znać, że nie dotrze tam tego wieczoru. — Muszę tam dojść piechotą z Disham — wy jaśnił, a w głębi duszy nie mógł się wprost nadziwić przy jemności, którą czerpał, wmawiając handlarzowi w pociągu coś, w co sam nie wierzy ł. Albowiem list, choć podpisany przez ojca Katharine, nie zawierał ani zaproszenia, ani żadny ch gwarancji, że Katharine tam przeby wa, ujawniał jedy nie informację, że przez dwa ty godnie pod ty m adresem będzie przeby wał pan Hilbery. Ale kiedy wy glądał przez okno, my ślał o niej; ona również widziała te szare pola, a może nawet teraz tam by ła, kiedy drzewa maszerowały pod górę, a u podnóża wzniesienia zapaliło się samotne żółte światło, po czy m zgasło. „Okna starego szarego dworu są rozświetlone”, pomy ślał. Wtulił się w kąt i zupełnie zapomniał o komiwojażerze. Wy obrażenie Katharine utknęło przy stary m, szary m dworze. Insty nkt przestrzegł go, że gdy by poszedł dalej, prędko dałaby o sobie znać rzeczy wistość; nie mógł przecież całkiem przekreślić istnienia Williama Rodney a. Odkąd usły szał z ust Katharine o zaręczy nach, przestał wy posażać marzenia o niej szczegółami z rzeczy wistości. Ale światło późnego popołudnia przeświecało zielenią zza prosty ch drzew i stawało się sy mbolem Katharine. Serce mu od tego rosło. Katharine unosiła się ponad szary mi polami, siedziała z nim teraz w wagonie kolejowy m, zadumana, milcząca i nieskończenie czuła, ale jej obraz za bardzo mu się narzucał, powinien go odrzucić, pociąg zwalniał. Do reszty rozbudziły go nagłe wstrząsy, a kiedy wagon wtoczy ł się na peron, Ralph zobaczy ł Mary Datchet, krzepką rudą postać z domieszką czerwieni. Towarzy szy ł jej wy soki młodzieniec, który uścisnął Ralphowi dłoń, wziął jego bagaż i bez jednego słowa poprowadził do wy jścia. Głosy nigdy nie brzmią piękniej niż w zimowy wieczór, kiedy ciało niemal niknie w zmierzchu, a dźwięki doby wają się jakby znikąd i pobrzmiewa w nich nuta bliskości, rzadko sły szana za dnia. Taką ostrość usły szał w głosie Mary, kiedy go przy witała. Wy dała mu się otulona mgłą zimowy ch ży wopłotów i klarowną czerwienią jeży nowy ch liści. Naty chmiast poczuł, że wkracza na twardy grunt całkiem innego świata, chociaż nie od razu dał się ponieść tej przy jemności. Dostał wy bór, czy woli pojechać powozem z Edwardem, czy przespacerować się polami z Mary ; wy jaśniono mu, że piechotą wcale nie jest krócej, ale zdaniem Mary — przy jemniej. Wy brał spacer, świadom, że jej obecność dodaje mu otuchy. Skąd u niej ta pogoda ducha, zastanawiał się na poły z ironią, na poły z zazdrością, kiedy dwukółka ruszy ła dziarsko, a zmierzch wpły nął pomiędzy ich wzrok a wy soką sy lwetkę Edwarda, który wstał, żeby odjechać, z wodzami w jednej dłoni i batem w drugiej. Mieszkańcy wsi, którzy zjechali do targowego miasteczka, wsiadali do powozików albo mały mi grupami wracali piechotą do domów. Wiele osób witało się z Mary, która odwzajemniała ich uprzejmości, wy mawiając imiona witający ch. Wkrótce jednak przeszli przez furtkę i ruszy li ścieżką nieco ciemniejszą od otaczającej ich mrocznej zieleni. Niebo przed nimi rozbły sło czerwonożółty m blaskiem, przy pominający m odłamek półprzezroczy stego kamienia, za który m stoi lampa, a w jej świetle ry suje się koronka czarny ch drzew z wy raźny mi gałęziami, zasłonięty ch z jednej strony przez wzgórze, bowiem w inne strony ziemia ciągnęła się płasko aż na skraj nieba. Kiedy szli przez pole, towarzy szy ł im jakiś szy bki, bezszelestny ptak zimowej nocy : krąży ł kilka stóp przed nimi, po czy m znikał, by znów się pojawić. Mary przemierzy ła tę drogę setki razy, zwy kle sama, więc na różny ch jej etapach duchy dawny ch nastrojów wy pełniały jej głowę całą paletą albo ciągiem my śli na widok trzech drzew widziany ch pod określony m kątem lub wskutek krzy ku bażanta tokującego w rowie. Jednak tego wieczoru okoliczności usunęły na bok wszy stkie inne obrazy ; Mary patrzy ła na pole i na drzewa z bezwiedną intensy wnością, jak gdy by nie niosły jej żadny ch skojarzeń.
— Chy ba przy znasz, Ralph — powiedziała — że tu jest ładniej niż na Lincoln’s Inn Fields? Popatrz, jest ptak dla ciebie! Mam nadzieję, że wziąłeś lornetkę? Edward i Christopher chcą cię zabrać na polowanie. Umiesz strzelać? Podejrzewam, że nie. — Proszę o wy jaśnienie — odrzekł Ralph. — Kim są ci młodzi ludzie? Gdzie się zatrzy mam? — Oczy wiście zatrzy masz się u nas — odparła śmiało. — Chy ba nie masz nic przeciwko temu? — Gdy by m miał, nie powinienem by ł przy jeżdżać — rzekł stanowczo. Szli w milczeniu; Mary pilnowała, żeby go na razie nie przery wać. Chciała, by Ralph poczuł, tak jak się tego spodziewała, rozkosz ze świeżej ziemi i powietrza. Nie my liła się, bo po chwili, ku jej uldze, dał wy raz swojemu zadowoleniu. — Właśnie na takiej wsi sobie ciebie wy obrażałem, Mary — powiedział, zsuwając kapelusz na ty ł głowy i rozglądając się dookoła. — To prawdziwa wieś, a nie żadne szlacheckie majątki. Wciągnął nosem powietrze i po raz pierwszy od wielu ty godni poczuł dojmującą przy jemność z posiadania ciała. — Teraz musimy znaleźć przejście przez ży wopłot — zapowiedziała Mary. W dziurze w ży wopłocie Ralph rozerwał drut kłusowników, rozciągnięty w norze, żeby złapać królika. — Mają święte prawo kłusować — skomentowała Mary, widząc, że Ralph szarpie drut. — Ciekawe, czy te wny ki zastawił Alfred Duggins, czy Sid Rankin. Jak mają nie kłusować, skoro zarabiają ty lko piętnaście szy lingów ty godniowo? Piętnaście szy lingów ty godniowo — powtórzy ła, przeszła przez ży wopłot i przejechała ręką po włosach, żeby usunąć rzep, który jej się przy czepił. — Chociaż ja by m bez trudu wy ży ła za taką sumę. — Wy ży łaby ś? — zdziwił się Ralph. — Nie wierzę. — Owszem. Mając własną chatę i ogród, w który m można uprawiać warzy wa. Nie by łoby tak źle — zapewniła Mary rzeczowy m tonem, który m zaimponowała Ralphowi. — Zmęczy łoby cię takie ży cie — nastawał. — Czasem my ślę, że ty lko takie ży cie nie może zmęczy ć — odparła. My śl o chacie, przy której można uprawiać warzy wa i ży ć za piętnaście szy lingów ty godniowo, przepełniła Ralpha niezwy kły m poczuciem odprężenia i saty sfakcji. — Ale ta chata nie stałaby przy szosie ani po sąsiedzku z domem matki sześciorga rozwrzeszczany ch dzieci, która zawsze wieszałaby pranie w twoim ogrodzie? — Chata, o której mówię, stałaby samotnie w niewielkim sadzie. — A co z walką o prawa wy borcze kobiet? — zapy tał, siląc się na sarkazm. — O, są inne sprawy na świecie poza walką o prawa wy borcze kobiet — odparła bezceremonialnie, ale i nieco zagadkowo. Ralph umilkł. Zezłościło go, że Mary ma plany, o który ch jemu nic nie wiadomo, uznał jednak, że nie ma prawa bardziej jej przy ciskać. Zaczął rozważać pomy sł ży cia w wiejskiej chacie. Nie mógł go teraz zgłębić, lecz wy obrażał sobie, że kry ją się w nim ogromne możliwości, rozwiązanie wielu problemów. Uderzy ł laską o ziemię i patrzy ł w zmroku na wiejski pejzaż. — Znasz się na kompasie? — spy tał. — Oczy wiście — zapewniła. — Za kogo ty mnie uważasz? Za takiego zaprzy sięgłego londy ńczy ka jak ty ? I pokazała mu dokładnie, gdzie jest północ, a gdzie południe. — Przecież to są moje rodzinne strony — dodała. — Wszędzie trafiam po omacku. Jak gdy by chcąc dowieść słuszności tej przechwałki, przy spieszy ła, aż Ralph miał kłopot, by dotrzy mać jej kroku. Jednocześnie coś go do niej ciągnęło bardziej niż kiedy kolwiek przedtem,
zapewne trochę dlatego, że tu by ła bardziej niezależna od niego niż w Londy nie, a przy ty m wy dawała mu się mocno związana ze światem, do którego nie należał. Teraz zapadł tak gęsty zmrok, że Ralph musiał iść za nią na wy czucie, a kiedy przeskoczy li przez wał ziemi i wkroczy li na bardzo wąską dróżkę, położy ł jej rękę na ramieniu. Poczuł dziwne onieśmielenie, kiedy złoży ła dłonie i krzy knęła w stronę krążka światła wiszącego nad mgłą na sąsiednim polu. Ralph też krzy knął i światło się zatrzy mało. — To Christopher, już wrócił i teraz poszedł nakarmić kury — powiedziała. Przedstawiła go Ralphowi, który dostrzegł jedy nie wy soką postać w getrach, podnoszącą się znad roztrzepotanego kręgu miękkich, pierzasty ch stworzeń, oświetloną drżący mi plamami światła, a to żółtego, a to zielonoczarnego, a to czerwonego. Mary zanurzy ła dłoń w wiadrze niesiony m przez brata i naty chmiast również znalazła się w środku kręgu; sy piąc ziarno, mówiła coś na przemian do ptaków i do brata, ty m samy m gdaczący m, na wpół niezrozumiały m tonem, w każdy m razie dla ucha Ralpha, który w czarny m palcie stał na obrzeżu pierzastego rozgardiaszu. Zanim usiedli przy jadalny m stole, zdjął z siebie palto, ale i tak odstawa! wy glądem od pozostały ch. Wiejskie ży cie i wy chowanie dało im wy gląd, który Mary zawahałaby się nazwać niewinny m lub młodzieńczy m, kiedy oceniała swoją rodzinę siedzącą przy owalny m stole, oświetlony m miękkim blaskiem świecy, a jednak by ło w nich coś niewinnego, nawet w pastorze. Mimo zmarszczek twarz ojca by ła jasnoróżowa, a niebieskie oczy miały spokojny, dalekowzroczny wy raz kogoś, kto wy patruje zakrętu na drodze bądź dalekiego światła w deszczu czy w zimowy ch ciemnościach. Spojrzała na Ralpha. Nigdy dotąd nie wy dawał jej się tak bardzo skupiony i skoncentrowany na jakimś celu, jak gdy by w głowie zebrało mu się ty le doświadczenia, że mógł wy bierać, którą jego część odsłoni, a którą zachowa dla siebie. W porównaniu z mroczny m, surowy m wy razem jego twarzy, lica jej braci, pochy lone teraz nad zupą, przy pominały kręgi różowego, nieuformowanego ciała. — Przy jechał pan o trzeciej dziesięć, panie Denham? — zapy tał wielebny Wy ndham Datchet i zatknął sobie serwetkę za kołnierz, zasłaniając wielkim biały m rombem większość tułowia. — Ogólnie rzecz biorąc, traktują nas bardzo dobrze. Zważy wszy na wzmożony ruch, doprawdy nie można narzekać. Czasem liczę z ciekawości platformy pociągów towarowy ch i jeździ ich o tej porze roku ponad pięćdziesiąt... i to sporo ponad pięćdziesiąt. Starszego pana miło oży wiła obecność bacznego, dobrze poinformowanego młodego człowieka, co uwidoczniło się starannością, z jaką kończy ł ostatnie słowa zdań, oraz drobną przesadą w kwestii liczby platform. Spadł na niego, trzeba przy znać, główny ciężar konwersacji, którą prowadził tego wieczoru tak, że sy nowie od czasu do czasu popatry wali na ojca z podziwem, czuli się bowiem speszeni obecnością Denhama, cieszy li się więc, że sami nie muszą z nim rozmawiać. Zasób informacji na temat przeszłości i dnia dzisiejszego tego zakątka Lincolnshire, jaki zaprezentował pan Datchet, zaskoczy ł jego dzieci. Wiedziały, że ojciec dobrze zna te strony, ale zapomniały, jak bardzo, tak jak można zapomnieć, ile sztuk liczy rodzinny serwis porcelany przechowy wany w kredensie, aż się nadarzy specjalna okazja, żeby go wy doby ć. Po obiedzie sprawy parafialne wezwały pastora do gabinetu, a Mary zaproponowała, żeby usiedli w kuchni. — Właściwie to nie jest kuchnia — pospieszy ła wy jaśnić gościowi Elizabeth — ale tak nazy wamy to pomieszczenie. — Dlatego że jest najmilsze w cały m domu — wy jaśnił Edward. — Przy kominku znajdują się stare stojaki, na który ch mężczy źni wieszają strzelby — dodała Elizabeth i niosąc w dłoni wy soki, mosiężny lichtarz, poprowadziła ich kory tarzem. — Christopher, pokaż panu Denhamowi schody. Kiedy dwa lata temu przy jechali tu Komisarze
Majątku Kościelnego, orzekli, że to najciekawsza część domu. Te wąskie cegły dowodzą, że dom ma pięćset lat... chy ba pięćset... a może nawet twierdzili, że sześćset. Korciło ją również, żeby trochę przesadzić z wiekiem cegieł, tak jak ojciec przesadził z liczbą platform. Na środku wisiała duża lampa, która wraz z buzujący m ogniem na kominku oświetlała duże, wy sokie pomieszczenie z krokwiami biegnący mi po suficie od ściany do ściany, podłogą z czerwony ch pły tek i potężny m kominkiem zbudowany m na owy ch rzekomo pięćsetletnich, wąskich czerwony ch cegłach. Kilka dy waników i foteli zmieniło tę starą kuchnię w salon. Elizabeth, wskazawszy stojaki na strzelby, haki na wędzone szy nki oraz inne bezsporne dowody wieku pomieszczenia, wy jaśniła, że to Mary wpadła na pomy sł, aby przerobić kuchnię na salon — przedtem rozwieszano tu pranie, mężczy źni przebierali się po polowaniach — po czy m uznała, że wy pełniła obowiązki gospody ni i usiadła w wy sokim fotelu pod lampą, przy bardzo długim i wąskim dębowy m stole. Włoży ła okulary w rogowy ch oprawkach i przy sunęła sobie koszy k pełen nici i kłębków wełny. Po chwili na jej twarzy zjawił się uśmiech, który nie opuszczał jej do końca wieczoru. — Wy bierze się pan z nami jutro postrzelać? — spy tał Christopher, na który m kolega siostry wy warł korzy stne wrażenie. — Strzelał nie będę, ale się z wami wy biorę — odrzekł Ralph. — Nie lubi pan strzelać? — zaciekawił się Edward, który jeszcze nie wy zby ł się podejrzliwości. — Nigdy w ży ciu nie strzelałem — wy jaśnił Ralph, odwrócił się i spojrzał mu w twarz, bo nie wiedział, jak jego wy znanie zostanie przy jęte. — W Londy nie zapewne nie ma pan zby t wiele okazji — rzekł Christopher. — Ale nie znudzi się pan samy m obserwowaniem nas? — Będę obserwował ptaki — odparł Ralph z uśmiechem. — Jeżeli pan to lubi, pokażę najlepsze miejsce do obserwacji — zaproponował Edward. — Znam jegomościa, który o tej porze roku przy jeżdża tu z Londy nu, żeby obserwować ptaki. Wspaniałe miejsce na dzikie gęsi i kaczki. Sły szałem, jak mówił, że to jeden z najlepszy ch punktów obserwacy jny ch ptaków w cały m kraju. — Dlatego że to chy ba jedno z najlepszy ch miejsc w całej Anglii — rzekł Ralph. Wszy stkim sprawiła przy jemność pochwała ich rodzinnego hrabstwa, a Mary z radością zauważy ła, że ta wy miana krótkich py tań i odpowiedzi zniosła nutę lekkiej podejrzliwości ze strony braci, po czy m przerodziła się najpierw w szczerą rozmowę na temat zwy czajów ptaków, a następnie w dy skusję na temat zwy czajów adwokatów, w której już nie musiała uczestniczy ć. By ła zadowolona, że bracia na ty le polubili Ralpha, iż zależało im na jego dobry m zdaniu. Aczkolwiek z jego uprzejmego, lecz wy trawnego zachowania nie umiała poznać, czy oni jemu przy padli do gustu. Co jakiś czas dokładała świeże polano do ognia, a kiedy pomieszczenie wy pełniło się miły m, suchy m ciepłem płonącego drewna, wszy scy, z wy jątkiem Elizabeth siedzącej poza zasięgiem ognia, coraz mniej przejmowali się ty m, jakie wrażenie sprawiają, a coraz bardziej morzy ł ich sen. I wtedy rozległo się gwałtowne skrobanie do drzwi. — Skamlacz! Niech go licho! Muszę wstać — mruknął Christopher. — To nie Skamlacz, ale Karus — burknął Edward. — Tak czy owak, muszę wstać — uty skiwał Christopher. Wpuścił psa i stał przez chwilę przy drzwiach do ogrodu, by docucić się powiewem czarnego, rozgwieżdżonego powietrza. — Wchodź i zamknij drzwi! — zawołała Mary z fotela, odwracając się w jego stronę. — Jutro zapowiada się ładny dzień — oznajmił z zadowoleniem Christopher, usiadł na podłodze u stóp siostry, oparł się plecami o jej kolana i wy ciągnął długie nogi w pończochach do
ognia — wszy stko świadczy ło o ty m, że minęło mu skrępowanie obecnością nieznajomego. By ł najmłodszy m dzieckiem w rodzinie, ulubieńcem Mary, trochę dlatego, że przy pominał ją z charakteru, tak jak Edward charakterem przy pominał Elizabeth. Ułoży ła kolana, żeby mógł wy godnie oprzeć głowę, i przeczesała mu palcami włosy. „Chciałby m, żeby Mary mnie tak pogłaskała po głowie”, pomy ślał nagle Ralph i za sprowokowanie pieszczot siostry spojrzał na Christophera niemal z czułością. Naty chmiast pomy ślał o Katharine, a my śl o niej spowił przestwór nocy i świeżego powietrza. Mary dostrzegła, że raptem zmarszczki na czole Ralpha się pogłębiły. Wy ciągnął rękę i dołoży ł polano do ognia, starając się wpasować je ostrożnie w kruche, czerwone rusztowanie, a jednocześnie ograniczy ć swoje my śli do tego pomieszczenia. Mary przestała głaskać brata po głowie, poruszy ł jej dłonią niecierpliwie, jakby by ł dzieckiem, na co ona znów zaczęła rozgarniać jego gęste, rudawe loki. Jej duszę jednak porwała dużo silniejsza namiętność niż ta, którą mógł wzbudzić w niej który kolwiek z braci, kiedy więc dostrzegła zmianę wy razu twarzy Ralpha, niemal odruchowo konty nuowała głaskanie, ale jej my śli zaczęły rozpaczliwie szukać, czego by się przy trzy mać na tak śliskim brzegu.
ROZDZIAŁ XVI
W tę samą czarną noc, a wręcz w tę samą warstwę gwiaździstego nieba patrzy ła teraz Katharine Hilbery, choć by najmniej nie w nadziei na ładny dzień, sprzy jający polowaniu na kaczki. Chodziła w tę i z powrotem po żwirowej alejce ogrodu w Stogdon House, a lekkie, bezlistne luki pergoli przesłaniały jej częściowo widok niebios. I tak gałązka powojnika zasłoniła jej całkowicie Kasjopeję i czarny m deseniem pokry ła miriady kilometrów Drogi Mlecznej. Na końcu pergoli stała jednak kamienna ławka, z której roztaczał się widok na niebo zupełnie pozbawione ziemskich wpły wów, pominąwszy jeden zakątek z prawej strony, gdzie gwiazdy pięknie usiały rząd wiązów, a z komina niskiego budy nku stajni lało się drżące srebro. Noc by ła bezksięży cowa, ale światło gwiazd wy starczy ło, by ukazać sy lwetkę i zary s twarzy młodej kobiety spoglądającej poważnie, niemal surowo w niebo. Wy szła w tę łagodną, zimową noc nie po to, by spozierać badawczo w gwiazdy, lecz żeby otrząsnąć się z pewnego wy łącznie ziemskiego poczucia niezadowolenia. Tak jak osoba oczy tana w podobny ch okolicznościach zaczęłaby z roztargnieniem wy ciągać kolejne książki, tak ona wy szła do ogrodu, żeby mieć w zasięgu wzroku gwiazdy, chociaż nie patrzy ła w nie. Nie by ć szczęśliwą w chwili, kiedy powinna by ć szczęśliwsza niż kiedy kolwiek — to właśnie by ła przy czy na jej niezadowolenia, którego doświadczała od chwili przy jazdu przed dwoma dniami, a które doskwierało jej teraz tak nieznośnie, że opuściła spotkanie rodzinne i przy szła tutaj, by w samotności się nad nim zastanowić. Właściwie to sama nie czuła się nieszczęśliwa, bardziej przy pisali jej to poczucie kuzy ni, od który ch roiło się w domu. By li w jej wieku, lub nawet młodsi, a wszy stkim iskrzy ły się oczy. Kuzy ni zawsze szukali między nią a Rodney em czegoś, co pragnęli znaleźć, lecz nie znajdowali, a podczas ich poszukiwań Katharine zrozumiała, że chce czegoś, o czy m nie wiedziała przedtem w Londy nie, kiedy by ła sam na sam z Williamem i ze swoimi rodzicami. Albo jeżeli tego nie chciała, to za ty m tęskniła. Taki stan umy słu ją przy gnębiał, albowiem przy wy kła do odczuwania pełnej saty sfakcji, a teraz jej miłość własna została nieco zmącona. Wolałaby przebić się przez swój dy stans i wy jaśnić swoje zaręczy ny komuś, czy je zdanie sobie ceniła. Nikt nie wy powiedział ani słowa kry ty ki, wszy scy zostawiali ją samą z Williamem. Nie przeszkadzałoby jej to, gdy by nie czy nili tego tak uprzejmie, może też nie przeszkadzałoby, gdy by tak dziwnie, niemal z szacunkiem, nie milczeli w jej obecności, co w jej odczuciu prowadziło wprost do kry ty ki. Spoglądając raz po raz w niebo, przebiegła w my ślach wy kaz imion kuzy nów: Eleanor, Humphrey, Marmaduke, Silvia, Henry, Cassandra, Gilbert i Mosty n. Ty lko Henry ’emu, temu, który uczy ł młode damy z Bungay grać na skrzy pcach, mogłaby się zwierzy ć, spacerując więc pod lukami pergoli, rozpoczęła mowę do niego, a brzmiała ona mniej więcej tak: „Przede wszy stkim nie da się zaprzeczy ć, że bardzo lubię Williama. Znam go chy ba lepiej
niż kogokolwiek. Ale dlaczego wy chodzę za niego za mąż? Częściowo, przy znaję — a jestem z tobą szczera, ty lko proszę, nikomu tego nie mów — dlatego, że chcę wy jść za mąż. Chcę mieć własny dom. W moim domu rodzinny m to niemożliwe. Ty, Henry, masz dobrze: możesz chodzić własny mi drogami. A ja zawsze muszę by ć na miejscu. Zresztą wiesz, jak u nas jest. Też nie by łby ś szczęśliwy, gdy by ś nic nie robił. Nie chodzi mi o brak czasu, lecz o atmosferę”. W ty m miejscu wy obraziła sobie, że kuzy n, który wy słuchał jej z charaktery sty czny m dla siebie roztropny m współczuciem, unosi brwi i wtrąca: „Ale co chcesz robić?”. Nawet w ty m od początku do końca wy obrażony m dialogu Katharine trudno by ło zdradzić swoje ambicje wy obrażonemu rozmówcy. „Chciałaby m — zaczęła i długo się wahała, zanim przemogła się i zmieniony m głosem dodała: — studiować matematy kę, żeby poznać gwiazdy ”. Henry wy raźnie się zdumiał, uprzejmość nie pozwoliła mu jednak przedstawić wszy stkich wątpliwości, napomknął więc jedy nie o ty m, jak trudna jest matematy ka i dodał, że niewiele wiadomo o gwiazdach. Wtedy Katharine przedstawiła swoje racje. „Nieważne, czy się czegokolwiek dowiem, po prostu chciałaby m zajmować się liczbami, czy mś, co nie miałoby nic wspólnego z ludźmi. Ludzie mnie nie interesują. Pod pewny mi względami czuję się oszustką... dlatego że nie jestem osobą, za którą wszy scy mnie uważacie. Nie jestem ani domatorką, ani osobą prakty czną lub rzeczową, naprawdę. By łaby m absolutnie szczęśliwa, gdy by m mogła rachować, korzy stać z lunety, wy liczać co do ułamka, gdzie się my lę, i wówczas dałaby m Williamowi wszy stko, czego ode mnie oczekuje”. W ty m momencie intuicja podpowiedziała Katharine, że przekroczy ła granicę, za którą rada Henry ’ego może jej się przy dać, otrząsnęła się zatem z powierzchownego niepokoju, usiadła na kamiennej ławce, bezwiednie wzniosła oczy i przeszła do głębszy ch py tań, które musi rozstrzy gnąć sama. Czy istotnie da Williamowi wszy stko, czego od niej oczekuje? Żeby odpowiedzieć na to py tanie, przebiegła w my ślach kolekcję ważkich powiedzeń, min, komplementów, gestów, który mi go przez ostatni dzień lub dwa obdarzy ła. William zdenerwował się, gdy kufer ze specjalnie wy brany mi przez niego dla Katharine strojami, wskutek jej zaniedbania przy oznaczeniu naklejkami, wy słano na niewłaściwą stację. Dostarczono go jednak w porę, a kiedy pierwszego wieczoru zeszła na dół, William pochwalił, że wy gląda piękniej niż kiedy kolwiek. Przy ćmiła blaskiem wszy stkie kuzy nki. Odkry ł, że Katharine nie zdarza się brzy dki ruch, powiedział jej, że ze względu na kształt głowy może, w odróżnieniu od większości kobiet, nosić nisko upięte włosy. Dwa razy zganił ją za milczenie przy kolacji, a raz za puszczenie mimo uszu jego słów. Zaskoczy ł go jej świetny francuski akcent, ale zarzucił jej samolubstwo, kiedy nie poszła z matką w odwiedziny do Middletonów — to przecież starzy przy jaciele rodziny i bardzo mili ludzie. Równowaga została niemal zachowana, a gdy Katharine sporządziła w głowie podsumowanie, wieńczące — przy najmniej na daną chwilę — te rachunki, zmieniła ostrość widzenia i zobaczy ła jedy nie gwiazdy. Tego wieczoru by ły tak stanowczo wklejone w granat i mrugały do niej taką falą światła, że pomy ślała: „jakie one są dziś szczęśliwe”. Chociaż Katharine, podobnie jak większość jej rówieśników, nie przejmowała się prakty kami religijny mi, to kiedy w Boże Narodzenie spoglądała w niebo, czuła, że właśnie o tej porze roku niebiosa pochy lają się ze zrozumieniem nad Ziemią i z odwieczną promienistością obwieszczają swoje uczestnictwo w jej święcie. Czuła, że nawet dzisiaj spoglądają na orszak królów i mędrców kroczący jakąś nieznaną drogą w odległy m zakątku świata. Patrzy ła jeszcze przez chwilę i poczuła, jak gwiazdy działają na umy sł ludzki, obracają w popiół całe krótkie dzieje ludzkości, a ciało człowieka sprowadzają do człekokształtnej, włochatej
postaci, która przy kucnęła wśród zarośli na pry mity wnej grudzie błota. Po ty m etapie prędko nastąpił kolejny, kiedy to cały wszechświat składał się jedy nie z gwiazd i ich światła. Kiedy patrzy ła w górę, źrenice tak jej się rozszerzy ły od blasku, że cała jakby zatonęła w srebrze i wy pły nęła przez krawędzie gwiazd na wieki w kosmiczny przestwór. Jednocześnie, choć by ło to bez związku, wraz ze szlachetny m bohaterem jechała konno po plaży lub leśny m duktem pod drzewami i jechałaby tak nadal, gdy by nie poczuła silnej repry mendy, jakiej udzieliło jej własne ciało, które, zadowolone z normalny ch warunków ży cia, nie pozwala umy słowi podejmować prób, by je zmienić. Poczuła chłód, wzdry gnęła się, wstała i wróciła do domu. W blasku gwiazd Stogdon House wy dawał się blady i romanty czny, a przy ty m dwa razy większy niż w rzeczy wistości. Wzniesiony na początku dziewiętnastego wieku przez emery towanego admirała, od frontu miał okna wy kuszowe, wy pełnione teraz czerwonożółtą łuną, przez co przy pominał pękaty trójpokładowiec żeglujący po morzach, na który ch bezstronna ręka kartografa rozrzuciła delfiny i narwale, baraszkujące na obrzeżach stary ch map. Półokrągły podest pły tkich schodów prowadził do wielkich drzwi, które Katharine zostawiła uchy lone. Zawahała się, rzuciła okiem na fasadę domu, zauważy ła światło w mały m oknie na najwy ższy m piętrze i pchnęła drzwi. Chwilę stała w kwadratowy m holu, wśród liczny ch czaszek z porożem, pociemniały ch globusów, spękany ch płócien olejny ch i wy pchany ch sów, najwy raźniej niepewna, czy otworzy ć drzwi z prawej strony, zza który ch dobiegały ją ciche odgłosy ży cia. Przez moment nasłuchiwała, lecz usły szała coś, co kazało jej nie wchodzić: jej wuj, sir Francis, jak co noc grał w wista i zdaje się, że właśnie przegry wał. Weszła po kręcony ch schodach, stanowiący ch jedy ny ślad znakomitości w ty m skądinąd podupadający m dworze, wąskim kory tarzem dotarła do pokoju, którego światło dojrzała z ogrodu. Zapukała, usły szała, że może wejść. Młody Henry Otway czy tał, z nogami na osłonie kominka. Miał piękną głowę, czoło sklepione na elżbietańską modłę, ale w łagodny ch, szczery ch oczach czaił się raczej scepty cy zm niż elżbietański wigor. Sprawiał wrażenie, jakby jeszcze nie trafił na dziedzinę ży cia odpowiadającą jego temperamentowi. Odwrócił się, odłoży ł książkę, spojrzał na Katharine. Zobaczy ł bladą, zroszoną twarz, przy pominającą twarz osoby, której umy sł nie całkiem osiadł w ciele. Często powierzał jej swoje kłopoty, a teraz wy snuł domy sł, wręcz miał nadzieję, że ty m razem to ona potrzebuje jego pomocy. Aczkolwiek szła przez ży cie z taką niezależnością, że raczej nie spodziewał się od niej wy znania ujętego w słowa. — Też uciekłaś? — zapy tał, spoglądając na jej pelery nę. Katharine zapomniała zdjąć dowód na to, że patrzy ła w gwiazdy. — Uciekłam? — zdziwiła się. — Jak to? Od kogo? Ach, z rodzinnego kręgu. Owszem, by ło tam tak gorąco, że wy szłam do ogrodu. — Nie zmarzłaś? — spy tał, dorzucił węgla do ognia, przy stawił fotel do kominka i rozwiesił pelery nę. Obojętność Katharine na takie szczegóły często kazała Henry ’emu odgry wać rolę zwy kle w podobny ch okolicznościach przy bieraną przez kobietę. To by ł jeden z łączący ch ich więzów. — Dziękuję, Henry — powiedziała. — Nie przeszkadzam? — Mnie tu nie ma. Jestem w Bungay — odparł. — Udzielam lekcji muzy ki Haroldowi i Julii. Dlatego musiałem odejść od stołu mimo obecności dam, przecież nocuję w Bungay i wrócę dopiero w Wigilię późny m wieczorem. — Jakżeby m chciała... — zaczęła mówić Katharine, ale urwała. — Według mnie te przy jęcia to wielki błąd — dodała w końcu i westchnęła. — Coś okropnego! — potwierdził, po czy m oboje umilkli. Westchnęła, a Henry na nią spojrzał. Czy powinien ośmielić się i spy tać o przy czy nę
westchnienia? Czy jej powściągliwość na temat własny ch spraw by ła tak niepodważalna, jak chciałby sądzić wy godny, samolubny młody człowiek? Jednakże od zaręczy n z Rodney em uczucia Henry ’ego wobec niej bardzo się skomplikowały, dzieląc się równo między chęcią zrobienia jej przy krości a chęcią otoczenia jej czułością. Wciąż doskwierała mu dziwna iry tacja, że Katharine opuszcza go na zawsze, wy pły wając na nieznane morza. Katharine natomiast, kiedy ty lko znalazła się w jego towarzy stwie i otrząsnęła ze świata gwiazd, poczuła, że każda więź między ludzka jest zawsze częściowa, że z kłębowiska uczuć może przed Henry m odsłonić ty lko jedno albo dwa, dlatego westchnęła. Podniosła na niego wzrok, a kiedy ich oczy się spotkały, zdało się im, że łączy ich o wiele więcej, niż podejrzewali. Mieli wspólnego dziadka, łączy ła ich również lojalność, zdarzająca się czasem między krewny mi, którzy nie mają żadny ch inny ch powodów do wzajemnej sy mpatii, tak jak to by ło z tą dwójką. — Kiedy ślub? — spy tał Henry, pogrążając się w złośliwy m nastroju. — Chy ba w marcu — odparła. — A potem? — spy tał. — Przy puszczalnie wy najmiemy dom, gdzieś w Chelsea. — Bardzo interesujące — zauważy ł i znów na nią zerknął. Usiadła głębiej w fotelu, oparła stopy wy soko na kracie kominka i podniosła, zapewne aby osłonić oczy, gazetę, z której co jakiś czas czy tała pojedy ncze zdanie. Widząc to, Henry zauważy ł: — Może małżeństwo bardziej cię uczłowieczy. Na te słowa opuściła trochę gazetę, ale nie odezwała się. Ponad minutę siedziała w milczeniu. — Kiedy człowiek zajmuje się takimi by tami, jak gwiazdy, to ludzkie sprawy w zasadzie tracą znaczenie, nie zdaje ci się? — spy tała nagle. — Ja się chy ba nigdy nie zajmuję takimi sprawami, jak gwiazdy — zripostował Henry. — Chociaż nie wy kluczam, że tutaj można upatry wać wy jaśnienia — dodał, nie spuszczając z niej wzroku. — A ja wątpię, czy w ogóle istnieje jakieś wy jaśnienie — stwierdziła pospiesznie, nie bardzo rozumiejąc, co Henry ma na my śli. — Co? Miałoby nie by ć żadnego wy jaśnienia? — spy tał z uśmiechem. — Och, różne rzeczy się zdarzają, i ty le — rzuciła niby od niechcenia, lecz stanowczo. „To przy najmniej wy jaśniłoby niektóre z twoich posunięć”, pomy ślał. — Jedna rzecz jest tak samo dobra jak druga, a coś trzeba robić — powiedział na głos, naśladując postawę Katharine, w dodatku jej języ kiem. By ć może wy tropiła jego naśladownictwo, gdy ż spojrzała na niego pobłażliwie i powiedziała z pełną spokoju ironią: — Jeśli w to wierzy sz, Henry, musisz mieć proste ży cie. — Nie wierzę — uciął krótko. — Ja też nie — zawtórowała. — A gwiazdy ? — spy tał. — Jeśli dobrze rozumiem, kierujesz się w ży ciu gwiazdami? Puściła jego py tanie mimo uszu, dlatego że albo nie zwróciła na nie uwagi, albo nie spodobał jej się jego ton. Po chwili milczenia zadała py tanie: — A ty zawsze rozumiesz powody swojego postępowania? Czy każdy musi rozumieć? Wszy stko rozumieją tacy ludzie jak moja matka — rzekła. — Chy ba muszę zejść do nich i zobaczy ć, co tam się dzieje. — A co mogłoby się dziać? — zaoponował Henry.
— Może chcieliby coś ustalić — odparła mgliście, postawiła stopy na ziemi, oparła brodę na rękach i wbiła swe duże ciemne oczy z zadumą w ogień. Niejako po namy śle dodała: — No i chodzi o Williama. Henry omal nie parsknął śmiechem, ale się powstrzy mał. — Czy wiadomo, z czego robi się węgiel? — spy tała po chwili. — Chy ba z ogonów klaczy — zary zy kował żart. — By łeś kiedy ś na dole w kopalni? — ciągnęła temat. — Nie rozmawiajmy o kopalniach — sprzeciwił się. — Przy puszczalnie już nigdy się nie zobaczy my. Kiedy wy jdziesz za mąż... Ku jego najwy ższemu zdziwieniu w jej oczach stanęły łzy. — Dlaczego wszy scy się ze mną droczy cie? — zapy tała. — To nie jest miłe. Nie mógł udawać, że nie pojmuje sensu jej słów, chociaż nigdy by nie przy puszczał, że przeszkadza jej takie droczenie się. Zanim jednak wy my ślił, co powiedzieć, jej oczy wy schły, a nieoczekiwana szczelina prawie się zasklepiła. — Nie jest łatwo — powiedziała. W przy pły wie niekłamanego uczucia Henry rzekł: — Przy rzeknij mi, Katharine, że gdy by m mógł ci w czy mś pomóc, pozwolisz mi to zrobić. Wy dawało się, że wpatrzona w czerwony blask ognia, rozważa jego propozy cję, ale wstrzy mała się od wy jaśnień. — Przy rzekam — obiecała w końcu, a Henry, wdzięczny ze jej bezbrzeżną szczerość, pragnąc zadośćuczy nić jej umiłowaniu faktów, zaczął opowiadać o kopalni. Zjeżdżali właśnie w małej klatce na dno szy bu, już sły szeli pod nogami kilofy górników, przy pominające kłapanie gry zący ch szczurów, gdy wtem bez żadnego pukania ktoś energicznie otworzy ł drzwi. — A, tu jesteście! — zawołał Rodney. Katharine i Henry odwrócili się bardzo szy bko, jakby w poczuciu winy. Rodney by ł ubrany w smoking. Nastrój wy raźnie miał nie najlepszy. — Cały czas tu by liście — dodał, spoglądając na Katharine. — Jestem tu dopiero od dziesięciu minut — sprostowała. — Ależ, droga Katharine, opuściłaś salon ponad godzinę temu. Nie skomentowała. — Czy to ma takie znaczenie? — spy tał Henry. Rodney nie chciał brnąć w niedorzeczność przy drugim mężczy źnie, dlatego nie odpowiedział wprost. — Im się to nie podoba — rzekł. — Nieładnie zostawiać starszy ch ludzi, chociaż na pewno milej jest siedzieć tutaj i rozmawiać z Henry m. — Rozmawialiśmy o kopalniach węgla — wtrącił elegancko Henry. — Owszem, ale przedtem rozmawialiśmy o znacznie ciekawszy ch sprawach — dodała Katharine. Ton Katharine w oczy wisty sposób świadczy ł o ty m, że chce zranić Rodney a, Henry oczekiwał więc jakiegoś ataku z jego strony. — Nie wątpię — rzekł Rodney i roześmiał się pod nosem, po czy m pochy lił się lekko nad oparciem fotela i postukał w drewno. Nikt się nie odzy wał, a milczenie szczególnie doskwierało Henry ’emu. — Bardzo się wy nudziłeś? — Katharine spy tała nagle Williama zupełnie inny m tonem, wy konując nieznaczny gest. — Oczy wiście, że się wy nudziłem — odparł markotnie.
— W takim razie zostań i porozmawiaj z Henry m, ja do nich zejdę — zaproponowała. Z ty mi słowy wstała, a wy chodząc, położy ła dziwnie pieszczotliwie dłoń na ramieniu Rodney a. Ten naty chmiast ujął ją w swoją z tak wy raźny m uczuciem, że stropiony Henry ostentacy jnie otworzy ł książkę. — Zejdę z tobą — zaproponował William, kiedy cofnęła rękę i ruszy ła do wy jścia, jakby go chciała minąć. — O nie — rzuciła prędko. — Zostań tu i porozmawiaj z Henry m. — Bardzo proszę — rzekł Henry i ponownie zamknął książkę. Zaprosił go uprzejmy m, lecz nie do końca serdeczny m tonem. Rodney najwy raźniej miał wątpliwości, jak się zachować, ale widząc Katharine przy drzwiach, zawołał: — Nie, pójdę z tobą. Obejrzała się, po czy m powiedziała z władczą miną, rozkazujący m tonem: — Nie ma sensu. Za dziesięć minut kładę się spać. Dobranoc. Skinęła im obu głową, ale Henry zauważy ł, że ostatnie skinienie skierowała ku niemu. Rodney ciężko usiadł. Widząc jego zażenowanie, Henry nie bardzo chciał rozpoczy nać rozmowę jakąś uwagą na temat literatury. Z drugiej strony, jeśli nie powstrzy ma Rodney a, ten gotów zacząć mówić o swoich uczuciach, a perspekty wa braku powściągliwości z jego strony by ła nad wy raz bolesna. Dlatego wy brał pośrednie wy jście, słowem, napisał ołówkiem na skrzy dełku książki: „Sy tuacja staje się wielce uciążliwa”. Ozdobił tę uwagę esami-floresami, które same wy rastają przy takich okazjach, i jednocześnie pomy ślał, że żadne kłopoty Katharine, niezależnie od ich charakteru, nie usprawiedliwiają jej zachowania. Brutalność wy powiedzi, czy to przy brana, czy wrodzona, świadczy ła o ty m, że kobiety przejawiają szczególną ślepotę na uczucia mężczy zn. Kiedy pisał i ozdabiał notatkę, dał Rodney owi czas na pozbieranie się. Rodney, zapewne przez swoją niemałą próżność, bardziej cierpiał dlatego, że ktoś widział, jak dostał odmowę niż z powodu samej odmowy. Kochał Katharine, a miłość nie zmniejsza próżności, lecz ją wzmaga, zwłaszcza, jak można mniemać, w obecności przedstawiciela tej samej płci. Rodney jednak cieszy ł się odwagą wy nikłą z tej śmiesznej, a zarazem wdzięcznej ułomności, gdy więc opanował pierwszy impuls, by zrobić z siebie głupca, zaczerpnął inspirację z idealnego kroju swojego smokingu. Wy jął papierosa, ostukał go o wierzch dłoni, oparł eleganckie pantofle o kratę kominka i przy wołał całą swoją godność osobistą. — Otway, jest tu w okolicy kilka duży ch majątków — zagaił. — Dobrze się tu poluje? Ciekawe, z jaką sforą pan jeździ? — Największy majątek ma sir William Budge, król cukru. Wy kupił biednego Stanhama, gdy ten zbankrutował. — Którego Stanhama? Verney a czy Alfreda? — Alfreda... Ja nie poluję. Ale pan jest znakomity m my śliwy m, nie my lę się? W każdy m razie cieszy się pan reputacją świetnego jeźdźca — dodał, usiłując pomóc Rodney owi odzy skać samozadowolenie. — Owszem, uwielbiam jazdę konną — odparł Rodney. — Dostanę tu konia? Co ze mnie za dureń! Zapomniałem przy wieźć strój. Ciekawe, swoją drogą, kto panu powiedział o ty m, że jako tako trzy mam się w siodle. Szczerze mówiąc, Henry znalazł się w kłopocie; nie chciał zdradzić imienia Katharine, odparł więc mgliście, że od dawna sły szał takie pogłoski. W istocie niewiele sły szał o Rodney u, widział w nim jedy nie człowieka, którego często spoty kał w domu ciotki i który nieuchronnie, acz niewy tłumaczalnie zaręczy ł się z jego kuzy nką. — Nie za bardzo lubię polowania — ciągnął Rodney — ale nie da się ich uniknąć, jeżeli nie
chce się ży ć na marginesie. Przy znam, że piękne tu macie tereny. Zatrzy małem się niegdy ś w Bolham Hall. By ł chy ba wtedy z panem młody Cranthorpe, który ożenił się z córką starego lorda Bolhama. Na swój sposób bardzo mili ludzie. — Nie obracam się w ty m towarzy stwie — skwitował zwięźle Henry. Jednakże Rodney, który oddał się miły m rozmy ślaniom, nie mógł oprzeć się pokusie, żeby ich nie konty nuować. Miał się za człowieka, który bez trudu porusza się w wy ższy ch sferach, lecz świadom prawdziwy ch wartości w ży ciu, w istocie jest ponad ty m. — A powinien pan — ciągnął więc. — Warto pojechać tam przy najmniej raz w roku. Gościna jak się patrzy, a kobiety doprawdy zniewalające. „Kobiety — pomy ślał z obrzy dzeniem Henry. — A cóż one mogą w tobie widzieć?” Czuł, że prędko wy czerpuje się jego wy rozumiałość, chociaż nie tracił sy mpatii do Rodney a, co go nawet dziwiło, dlatego że by ł człowiekiem delikatny m i takie stwierdzenia innego rozmówcę nieodwołalnie pogrąży ły by w jego oczach. Jedny m słowem, zaczął się zastanawiać, kim jest człowiek, który ma się ożenić z jego kuzy nką. Czy ktokolwiek, poza prawdziwy m dziwakiem, może sobie pozwolić na tak śmieszną próżność? — Nie sądzę, żeby m sobie poradził w takim towarzy stwie — rzekł Henry. — Gdy by m się spotkał z lady Rose, nawet nie wiedziałby m, co powiedzieć. — Mnie to nie sprawia trudności — skomentował ze śmiechem Rodney. — Rozmawia się z nimi o dzieciach, jeżeli je mają, albo o ich osiągnięciach... w malarstwie, ogrodnictwie, poezji... są doprawdy rozkoszne. A mówiąc poważnie, uważam, że zawsze warto zasięgnąć opinii kobiet na temat swoich wierszy. Ty lko proszę ich nie py tać o racje, lecz o uczucia. Choćby taka Katharine... — Katharine — podchwy cił Henry, akcentując imię, jak gdy by odstręczał go sposób, w jaki Rodney je wy mawia — Katharine bardzo się różni od większości kobiet. — Istotnie — przy znał Rodney. — Katharine... — Wy raźnie chciał ją opisać, ale wahał się dłuższą chwilę. — Doskonale wy gląda — oznajmił, a właściwie dokończy ł niemal py tający m tonem, tak różny m od poprzedniego. Henry pochy lił głowę. — Jako rodzina jesteście skłonni do chimery czności, prawda? — Z wy jątkiem Katharine — uściślił stanowczo Henry. — Z wy jątkiem Katharine — powtórzy ł Rodney, jak gdy by waży ł sens ty ch słów. — Może ma pan rację. Lecz zaręczy ny ją zmieniły. Co oczy wiste, trudno się temu dziwić. Czekał, aż Henry potwierdzi jego opinię, lecz ten milczał. — Pod pewny mi względami miała trudne ży cie — ciągnął Rodney. — Sądzę, że małżeństwo dobrze jej zrobi. Drzemie w niej wielki potencjał. — Wielki — potwierdził dobitnie Henry. — Tak, ale jak pan sądzi... na co go skieruje? Rodney kompletnie zrezy gnował z pozy światowca i teraz prosił Henry ’ego, żeby pomógł mu w kłopocie. — Nie wiem — przy znał z wahaniem Henry. — Czy pańskim zdaniem dzieci... prowadzenie domu... takie sprawy... przy niosą jej saty sfakcję? Zwłaszcza że ja całe dnie spędzam poza domem. — Z pewnością doskonale się sprawdzi — zapewnił go Henry. — Ona się doskonale sprawdza — przy znał Rodney. — Ale ja oddaję się poezji. Katharine nie ma takiej pasji. Podziwia moje wiersze, ale czy to jej wy starczy ? — Nie — zaprzeczy ł Henry. Urwał. — Chy ba ma pan rację — dodał, jakby podsumowy wał swoje my śli. — Katharine jeszcze się nie odnalazła. Czasem odnoszę wrażenie, że dla niej ży cie jeszcze nie jest w pełni realne... — Tak? — podchwy cił Rodney, jak gdy by chciał, żeby Henry wy jaśnił coś więcej. —
Właśnie dlatego... — rozpoczął, lecz zdanie pozostało niedokończone, gdy ż drzwi się otworzy ły i przerwał im młodszy brat Henry ’ego, Gilbert. Henry poczuł ulgę, bowiem i tak powiedział już więcej, niż chciał.
ROZDZIAŁ XVII
Słońce w pełny m blasku — a tamtego ty godnia Bożego Narodzenia świeciło niezwy kle ostro — odsłaniało liczne zaniedbane i podupadłe zakamarki Stogdon House oraz otaczający ch dom posiadłości. Sir Francis po latach pracy w rządzie Indii przeszedł na emery turę, jego zdaniem nieadekwatną do zasług w służbie, a z całą pewnością nieadekwatną do posiadany ch ambicji. Kariera nie spełniła jego oczekiwań, chociaż więc prezentował się jako przy stojny, siwy, starszy pan z wąsem o mahoniowej cerze, który dorobił się wy kwintnej piwniczki pełnej znakomity ch lektur i opowieści, nie sposób by ło przy mknąć oczu na fakt, że pewna zawierucha przy dała im gory czy ; ży wił bowiem pewien żal. Sięgał on aż połowy ubiegłego stulecia, kiedy to wskutek urzędowej intry gi jego zasługi haniebnie pominięto na rzecz innego, młodszego urzędnika. Żona i dzieci dawno już straciły jasność w kwestii wszelkich za i przeciw w tej historii, jeśli istotnie znajdowały one pokry cie w faktach. Rozczarowanie sir Francisa odegrało wszak bardzo ważną rolę w ich ży ciu, a także zatruło jego ży cie, tak jak rozczarowanie miłosne może zatruć całe ży cie kobiety. Długie rozmy ślania nad porażką, częste roztrząsanie odmowy i odprawy uczy niły z sir Francisa nie lada samoluba o coraz trudniejszy m, ry gory sty czny m charakterze. Żona straciła cierpliwość do jego humorów, toteż stała mu się właściwie zbędna. Główną powiernicą uczy nił więc córkę Euphemię, która najlepsze lata ży cia musiała poświęcić ojcu. Dy ktował jej pamiętniki, które miały zadośćuczy nić wspomnieniom, i bez przerwy kazał się zapewniać, że potraktowano go haniebnie. Już w wieku trzy dziestu pięciu lat jej policzki pobladły tak samo jak matce, ty le że ona nie miała wspomnienia słońca ani rzek w Indiach, radosnego gwaru w pokoju dziecinny m, nie będzie więc miała o czy m my śleć, kiedy zasiądzie, tak jak teraz lady Otway, z robótką z białej wełny, ze wzrokiem utkwiony m niemal bez przerwy w jakiegoś haftowanego ptaka na parawanie kominkowy m. Ale lady Otway należała do grona ludzi, dla który ch wy my ślono wielką grę pozorów angielskiego ży cia towarzy skiego. Przez większość czasu udawała przed samą sobą i przed sąsiadami osobę ważną i szacowną, a przy ty m bardzo zajętą, o wy sokim statusie społeczny m i pokaźny m majątku. W obecnej sy tuacji ta gra wy magała od niej nie lada talentu, by ć może w obecny m wieku — przekroczy ła już sześćdziesiąt lat — grała o wiele bardziej, by zwieść siebie niż kogokolwiek innego. Co więcej, zbroja lady Otway, by tak rzec, przetarła się, dlatego coraz częściej porzucała pozory. Wy deptane dy wany, upiorna bladość salonu, w który m od lat nie odświeżano foteli ani pokrowców, by ły nie ty lko skutkiem lichej emery tury, lecz również poczy nań tuzina dzieci, w ty m ośmiu sy nów. Jak to się nierzadko zdarza w duży ch rodzinach, mniej więcej w połowie potomstwa można wy ty czy ć wy raźną granicę, za którą brakuje środków na kształcenie, dlatego sześcioro młodszy ch dzieci wy chowało się w warunkach znacznie skromniejszy ch niż starsi. Zdolniejsi
dostali sty pendia i poszli do szkół, mniej uzdolnieni musieli się zadowolić ty m, co zapewniły im koneksje rodzinne. Dziewczęta przy jmowały to, co niosło ży cie, ale zawsze jedna czy dwie mieszkały w domu, zajmowały się chory mi zwierzętami, hodowały jedwabniki albo grały w swoich pokojach na flecie. Różnica między starszy mi a młodszy mi odpowiadała niemal różnicy między wy ższy mi a niższy mi sferami, bo młodsze, skazane na przy padkowe wy kształcenie i skromne kieszonkowe, stać by ło jedy nie na takie osiągnięcia, kolegów i światopogląd, jakich nie wy nosi się z pry watny ch szkół ani z państwowy ch urzędów. Grupy te dzieliła wy raźna niechęć: starsze usiłowały traktować młodsze protekcjonalnie, młodsze odmawiały traktowania starszy ch z szacunkiem. Jedno ich ty lko łączy ło i wy kluczało ry zy ko rozłamu — wspólne przekonanie o wy ższości własnego rodu nad wszy stkimi inny mi. Henry, najstarszy wśród młodszy ch, by ł także ich przy wódcą, kupował osobliwe książki i wstępował do dziwny ch stowarzy szeń, miał sześć koszul z czarnej flaneli i przez okrągły rok chodził bez krawata. Dawno odmówił zasiadania w kantorze przewozów morskich oraz w składzie handlowy m herbaty, ponadto, ku dezaprobacie wujów i ciotek, grał na skrzy pcach i na fortepianie, chociaż na żadny m z ty ch instrumentów nie nauczy ł się grać profesjonalnie. Po trzy dziestu dwóch latach ży cia mógł się pochwalić jedy nie brulionem z party turą połowy opery. Katharine zawsze wspierała go w jego buncie, a ponieważ uważano ją za osobę nad wy raz roztropną, zby t elegancko ubraną, by uchodzić za ekscentry czkę, jej wsparcie nawet mu się przy dało. Kiedy przy jeżdżała na święta, większość czasu spędzała na rozmowach z Henry m i Cassandrą, jego młodszą siostrą, właścicielką hodowli jedwabników. Młodsze rodzeństwo ceniło Katharine za zdrowy rozsądek i za coś, czego na pozór nienawidziło, lecz w głębi duszy szanowało i nazy wało światowością — a mianowicie za mentalność i zachowanie starszy ch ludzi ze sfer, którzy chodzą do klubów i biesiadują z duchowieństwem. Katharine nieraz grała rolę ambasadora między lady Otway a jej dziećmi. Ta nieszczęsna kobieta szukała u niej rady na przy kład wtedy, gdy pewnego dnia, wiedziona ciekawością odkry wcy, otworzy ła drzwi pokoju Cassandry i zastała tam sufit obwieszony liśćmi morwowy mi, okna zabary kadowane klatkami, a stoły zastawione domowej roboty urządzeniami do wy robu jedwabny ch sukien. — Jakżeby m chciała, Katharine, żeby ś pomogła jej zainteresować się czy mś, czy m interesują się inni ludzie — rzekła z zadumą, wy łuszczając swoje żale. — To wszy stko przez Henry ’ego, który nie prowadził jej na przy jęcia, lecz zabierał do ty ch okropny ch owadów. Jeżeli mężczy zna może coś robić, to nie znaczy, że może to robić kobieta. W jasny m świetle poranka fotele i kanapy w saloniku lady Otway wy glądały dużo bardziej obskurnie niż zwy kle, a jej bracia i kuzy ni, waleczni mężowie, którzy bronili imperium i położy li głowy na wielu granicach, patrzy li na świat przez żółtą mgiełkę, jaką poranne światło zaciągnęło ich fotografie. Lady Otway westchnęła, zapewne na widok spłowiały ch pamiątek, i odwróciła się, zrezy gnowana, do kłębków wełny, które, co ciekawe, ale i charaktery sty czne, nie by ły w ty powy m kolorze kości słoniowej, lecz raczej matowej, pożółkłej bieli. Zaprosiła bratanicę na pogawędkę. Zawsze jej ufała, a od zaręczy n z Rodney em bardziej niż kiedy kolwiek, gdy ż kandy dat wy dał się jej wy jątkowo odpowiedni, właśnie takiego ży czy łaby sobie dla rodzonej córki. Katharine poprosiła ciotkę o druty, czy m nieświadomie wzrosła w oczach tej mądrej kobiety. — Bardzo miło robi się na drutach podczas rozmowy — przy znała lady Otway. — A teraz, droga Katharine, zdradź mi swoje plany. Przeży cia poprzedniego wieczoru, które stłumiła tak bardzo, że nie mogła zasnąć do świtu, zmęczy ły Katharine, dlatego by ła bardziej oschła niż zwy kle. Mogła opowiadać o swoich planach — o domach i czy nszu, służbie i gospodarowaniu — ale bez poczucia, że to jej w jakimkolwiek stopniu doty czy. Lady Otway, mówiąc i robiąc pilnie na drutach, z aprobatą odnotowała
dy sty ngowane i nienaganne maniery bratanicy, której perspekty wa zamążpójścia dodała jakże stosownej dla młodej panny powagi, ostatnimi czasy rzadko spoty kanej. Tak, zaręczy ny nieco ją odmieniły. „Doprawdy, ideał córki lub sy nowej!”, pomy ślała i naty chmiast porównała ją z Cassandrą, otoczoną chmarą jedwabników w swoim pokoju. „Właśnie — powiedziała sobie w duchu. Patrzy ła na Katharine okrągły mi, zielony mi oczy ma, nieprzejrzy sty mi jak wilgotne kulki. — Ona przy pomina mi dziewczęta z moich czasów. My śmy poważnie brały poważne strony ży cia”. Kiedy napawała się tą my ślą i ujawniała część mądrości, jaką zgromadziła, a której niestety żadna z jej rodzony ch córek nie potrzebowała, drzwi się otworzy ły i weszła pani Hilbery, a właściwie nie ty le weszła, ile stanęła w progu i uśmiechnęła się, gdy ż najwy raźniej pomy liła pokoje. — Zawsze się w ty m domu gubię! — zawołała. — Idę do biblioteki, nie chcę wam przeszkadzać. Rozmawiacie sobie? Obecność bratowej trochę stropiła lady Otway. Jak mogła konty nuować w obecności Maggie? Mówiła właśnie coś, czego przez wszy stkie te lata jej nie powiedziała. — Zdradziłam Katharine kilka banałów na temat małżeństwa — oznajmiła ze śmiechem. — Czy żadne z moich dzieci nie zajmuje się tobą, Maggie? — Małżeństwo — powiedziała pani Hilbery, weszła do pokoju i pokiwała głową. — Zawsze powtarzam, że małżeństwo przy pomina szkołę. Nie dostanie się nagród, jeżeli nie chodzi się do szkoły. Charlotte zebrała wszy stkie nagrody — dodała, poklepując delikatnie bratową, co jeszcze bardziej ją stropiło. Roześmiała się powściągliwie, mruknęła coś, a na koniec westchnęła. — Ciocia Charlotte mówiła, że nie warto wy chodzić za mąż, jeżeli nie chce się podporządkować mężowi — powiedziała Katharine, obdarzając słowa ciotki znacznie bardziej zdecy dowany m kształtem, niż ona sama im nadała. W jej ustach rada ciotki wcale nie zabrzmiała staroświecko. Lady Otway spojrzała na nią i odczekała chwilę. — Nie doradzam zamążpójścia kobietom, które pragną ży ć po swojemu — oznajmiła i starannie rozpoczęła kolejny rządek. Pani Hilbery znała poniekąd okoliczności, które sprowokowały tę uwagę. Naty chmiast współczucie zasnuło jej twarz, choć nie wiedziała, jak je wy razić. — To by ła wielka szkoda! — zawołała, zapominając, że słuchaczki mogą nie nadążać za jej tokiem my śli. — Wierz mi, Charlotte, że Frank mógł się zhańbić dużo gorzej. Nieważne, co nasi mężowie otrzy mują, ważne, kim są. Dawniej też marzy łam o biały ch koniach i palankinach, ale i tak najbardziej lubię kałamarze. — Po czy m spojrzawszy na Katharine, zakończy ła: — Ale kto wie? Jutro twój ojciec może zostać baronetem. Lady Otway, siostra pana Hilbery ’ego, dobrze wiedziała, że państwo Hilbery na osobności nazy wają sir Francisa „stary m Hukiem”, i chociaż nie nadążała za sensem uwag pani Hilbery, wiedziała, co jest ich przy czy ną. — Jeśli jednak ulegniesz mężowi — dodała, zwracając się do Katharine, jak gdy by łączy ła je szczególna więź — to nie ma na świecie większego szczęścia niż małżeństwo. — To prawda — przy znała Katharine — ale... Nie chciała kończy ć zdania, pragnęła jedy nie sprowokować matkę i ciotkę do dalszej rozmowy na temat małżeństwa, ponieważ czuła, że inni ludzie pomogą jej, jeśli ty lko zechcą. Nie przestawała robić na drutach, a przebierała przy ty m palcami stanowczo, całkiem inaczej niż lady Otway, która wy kony wała pulchną dłonią gładkie, kontemplacy jne gesty. Co jakiś czas spoglądała to na matkę, to na ciotkę. Pani Hilbery trzy mała w ręku książkę, bowiem zgodnie z domy słem Katharine zmierzała do biblioteki, gdzie chciała dopisać kolejny akapit biografii Richarda Alardy ce’a. W normalny ch okolicznościach Katharine przy nagliłaby matkę do zejścia
na dół i dopilnowałaby, żeby nic jej nie rozproszy ło. Wraz z inny mi zmianami jednak zmienił się jej stosunek do ży cia poety, dlatego chętnie zapomniała o harmonogramie dnia. Pani Hilbery w skry tości ducha by ła wniebowzięta. Odczuła ulgę, że ma wy mówkę, czemu dała wy raz wieloma ukradkowy mi spojrzeniami w stronę córki, a przy jemność z takiego stanu rzeczy wprawiła ją w doskonały humor. Czy córka pozwoli jej po prostu usiąść i porozmawiać? Dużo przy jemniej jest siedzieć w miły m pokoju wy pełniony m ciekawy mi drobiazgami, który ch nie widziała od roku, niż szukać daty, która nie zgadza się z podaną w słowniku. — Wszy stkie mamy idealny ch mężów — zakończy ła wy wód, szlachetnie wy baczając hurtem sir Francisowi wszelkie uchy bienia. — Nie my ślcie, że poczy tuję mężczy znom krewkość za uchy bienie. Nie chodzi mi o zły charakter — uściśliła, mając najwy raźniej na uwadze sir Francisa. — Mam raczej na my śli pory wczy temperament. Większość wielkich ludzi, a właściwie wszy scy, odznacza się pory wczością... z wy jątkiem twojego dziadka, Katharine. Westchnęła i napomknęła, że powinna zejść do biblioteki. — Ale czy w zwy czajny m małżeństwie koniecznie trzeba ulegać mężowi? — spy tała Katharine, nie zwracając uwagi na napomknienie matki. Pominęła nawet przy gnębienie, które ogarnęło ją na my śl o własnej nieuchronnej śmierci. — O tak, z całą pewnością — potwierdziła łady Otway z niezwy kłą, jak dla siebie, stanowczością. — A zatem trzeba się zdecy dować przed ślubem — rzekła w zadumie Katharine, jakby sama do siebie. Pani Hilbery nie interesowały te uwagi o charakterze melancholijny m, by więc poprawić sobie humor, sięgnęła po niezawodne remedium: mianowicie wy jrzała przez okno. — Spójrzcie na tego pięknego modrego ptaszka! — zawołała i z najwy ższą przy jemnością popatrzy ła na jasne niebo, drzewa, widoczne za nimi zielone pola i na bezlistne gałęzie wokół niebieskiej sikorki. Jej uczucia wobec przy rody by ły niezwy kłe. — Większość kobiet wie intuicy jnie, czy je stać na to, czy nie — wtrąciła prędko lady Otway, dość cicho, jak gdy by chciała wy rzucić to z siebie, kiedy uwaga bratowej zaprzątnięta jest czy m inny m. — A jeśli którejś nie stać, moja rada brzmi: nie wy chodź za mąż. — Przecież małżeństwo to dla kobiety najszczęśliwsze ży cie — powiedziała pani Hilbery, gdy ż podchwy ciła słowo „małżeństwo”, kiedy spojrzała znów na pokój. Kiedy dotarł do niej sens jej słów, poprawiła się: — To najbardziej i n t e r e s u j ą c e ży cie. Spojrzała na córkę z lekkim niepokojem, a zarazem matczy ną przenikliwością, z której widać, że matka, patrząc na córkę, w istocie patrzy na siebie. Nie by ła w pełni usaty sfakcjonowana, świadomie nie chciała jednak niszczy ć u córki dy stansu, który szczególnie podziwiała i na który m polegała. Kiedy matka powiedziała, że małżeństwo zapewnia najbardziej interesujące ży cie, Katharine poczuła, ot tak, bez powodu, że mimo wszelkich różnic wzajemnie się rozumieją. Jednakże mądrość starszy ch ludzi bardziej odnosi się do uczuć, które dzielimy z resztą ludzkości, niż do naszy ch osobisty ch uczuć, a Katharine wiedziała, że zrozumieliby ją ty lko niektórzy z jej rówieśników. Obie starsze panie zadowalały się, jej zdaniem, znikomy m szczęściem, ona zaś nie czuła się na siłach przekony wać samą siebie, że ich postrzeganie małżeństwa jest niesłuszne. W Londy nie takie umiarkowane podejście do własnego małżeństwa wy dawało jej się słuszne. Dlaczego teraz się to zmieniło? Dlaczego teraz ją to przy gnębiało? Nigdy nie sądziła, że jej zachowanie może stanowić zagadkę dla matki ani że młodzi ludzie tak samo wpły wają na starszy ch, jak starsi na młody ch. Mimo to przy znawała, że miłość, namiętność — jakkolwiek ją nazwać — odgry wa znacznie mniejszą rolę w ży ciu pani Hilbery, niż można by przy puszczać, biorąc pod uwagę jej ży wiołowy, pełen wy obraźni temperament. O dziwo lady Otway trafniej oceniała stan ducha Katharine niż jej matka.
— Dlaczego wszy scy nie mieszkamy na wsi? — zawołała pani Hilbery i znów wy jrzała przez okno. — Na wsi człowiek miałby takie piękne my śli. Nie ma tu żadny ch przy gnębiający ch ruder biedoty, tramwajów ani samochodów, a ludzie wy glądają na krzepkich i wesoły ch. Charlotte, czy nie znalazłaby się w pobliżu ciebie chatka dla nas, z pokojem gościnny m, gdy by śmy chcieli zaprosić kogoś z przy jaciół? Oszczędziliby śmy ty le pieniędzy, tak że mogliby śmy podróżować... — O tak, na pewno podobałoby się wam tutaj przez ty dzień lub dwa — odparła lady Otway. I spy tała, doty kając dzwonka: — Na którą zamówić wam powóz jutro rano? — Katharine zdecy duje — oznajmiła pani Hilbery, czując, że sama nie jest w stanie wy brać. — Właśnie miałam ci coś powiedzieć, Katharine. Rano po obudzeniu doznałam takiej jasności umy słu, że gdy by m miała ołówek, na pewno napisałaby m długi rozdział. Kiedy wy bierzemy się na przejażdżkę, znajdę dom dla nas. Powinien stać wśród drzew, mieć mały ogród, staw z kaczką mandary nką, gabinet dla ojca, gabinet dla mnie i salonik dla Katharine, która będzie już mężatką. Na te słowa Katharine nieco się wzdry gnęła, przy sunęła do ognia i ogrzała dłonie, rozcapierzając palce nad stosem węgli. Chętnie wróciłaby do rozmowy o małżeństwie, żeby usły szeć poglądy ciotki Charlotte, ale nie wiedziała, jak to zrobić. — Ciociu Charlotte, proszę mi pokazać swój pierścionek zaręczy nowy — powiedziała, spojrzawszy na swój. Wzięła do ręki pierścionek z gronem zielony ch kamieni, obróciła w palcach, ale nie wiedziała, co powiedzieć. — Jakże się czułam rozczarowana, kiedy go dostałam — rzekła w zadumie lady Otway. — Wy marzy łam sobie pierścionek z bry lantem, ale oczy wiście nie zdradziłam tego Frankowi. Ten kupił mi w Simli. Katharine obróciła pierścionek w palcach raz jeszcze i oddała ciotce bez słowa. Obracając go, zacisnęła wargi i pomy ślała, że potrafi zadowolić Williama, tak jak te kobiety zadowoliły swoich mężów, może udawać, że lubi szmaragdy, mimo że woli bry lanty. Lady Otway włoży ła pierścionek na palec, a potem zauważy ła, że zrobiło się zimno, chociaż nie bardziej, niż można się spodziewać o tej porze roku. Powinny się cieszy ć, że w ogóle wy gląda słońce, a na przejażdżkę lepiej się ciepło ubrać. Katharine czasem podejrzewała, że ciotka specjalnie gromadzi zestaw banałów, żeby w razie konieczności przery wać milczenie, chociaż niewiele mają one wspólnego z jej osobisty mi my ślami. Teraz jednak wy raźnie współgrały z jej wnioskami, wróciła zatem do swojej robótki i słuchała, głównie po to, by utwierdzić się w przekonaniu, że zaręczy ny z kimś, kogo się nie kocha, to nieuchronny krok ku światu, w który m istnienie namiętności jest jedy nie opowieścią podróżników z serca głębokich lasów, i to opowiadaną tak rzadko, że mądrzy ludzie wątpią w jej prawdziwość. Zmusiła się do skupienia na słowach matki, która py tała, co sły chać u Johna, na co ciotka opowiedziała autenty czną historię o zaręczy nach Hildy z oficerem wojska indy jskiego, jednak my śl Katharine biegła na przemian ku leśny m dróżkom i gwiaździsty m kwiatom oraz ku stronicom zapisany m starannie matematy czny mi sy mbolami. Kiedy skierowała my śli w te strefy, małżeństwo wy dało jej się jedy nie arkadą, pod którą koniecznie trzeba przejść, by zaspokoić swoje pragnienia. W takich chwilach rwący nurt jej natury pły nął głębokim, wąskim kanałem i wy kazy wała przerażający brak zrozumienia dla uczuć inny ch. Kiedy dwie starsze panie skończy ły omawiać perspekty wy rodzinne, a lady Otway z drżeniem czekała na podsumowanie przez bratową spraw doty czący ch ży cia i śmierci, do pokoju wpadła Cassandra z informacją, że powóz czeka przed domem. — Dlaczego Andrews mnie nie zawiadomił? — spy tała lady Otway z rozdrażnieniem, winiąc służbę za niedorastanie do jej ideałów.
Kiedy pani Hilbery i Katharine weszły do holu, ubrane na przejażdżkę, zorientowały się, że jak zawsze trwa dy skusja na temat planów reszty rodziny. Zatem otwierały się i zamy kały coraz to nowe drzwi, kilka niezdecy dowany ch osób stało na schodach, wchodziły a to kilka stopni w górę, a to schodziły w dół, nawet sir Francis wy łonił się z gabinetu z „Timesem” pod pachą i zaczął uty skiwać na hałas i przeciągi od otwarty ch drzwi, co spowodowało, że razem zebrali się ci, którzy nie chcieli wsiadać do powozu, a ty ch, którzy nie chcieli stać, odesłano do swoich pokoi. Postanowiono, że pani Hilbery, Katharine, Rodney i Henry pojadą do Lincoln powozem, a jeśli ktokolwiek zechce im towarzy szy ć, musi się zdecy dować na rower albo dwukółkę. Wszy scy goście Stogdon House musieli odby ć wy prawę do Lincoln, zgodnie z postanowieniem lady Otway, żeby zabawiać gości w sposób właściwy, to jest wedle koncepcji zaczerpniętej z lektury modny ch czasopism przedstawiający ch bożonarodzeniowe uciechy w książęcy ch domach. Konie u powozu by ły grube i leciwe, ale przy najmniej dobrane do pary, powóz trząsł i by ł niewy godny, lecz na drzwiach widniał herb Otway ów. Lady Otway, otulona biały m szalem, stała na najwy ższy m stopniu i machała niemal mechanicznie, aż skręcili za róg pod krzewami wawrzy nu. Wtedy mogła już powrócić do domu z poczuciem dobrze odegranej roli i westchnieniem na my śl o ty m, że żadne z dzieci nie czuło się w obowiązku odegrać swojej. Powóz gładko się toczy ł wiodącą po łuku drogą. Pani Hilbery zapadła w miły, leniwy stan ducha i ty lko rejestrowała zielone linie ży wopłotów, spęczniałe orne pola, błękitne niebo, które już po pięciu minutach posłuży ły jej za sielankowe tło dla dramatu ży cia ludzkiego. Następnie pomy ślała o przy domowy m ogródku z bły skiem żółty ch żonkili nad niebieską wodą, a zaprzątnięta widokami za oknem i układaniem w my ślach kilku zgrabny ch zwrotów, nie zauważy ła, że młodzi ludzie w powozie prawie zupełnie milczą. Henry jechał właściwie wbrew swojej woli, za co zemścił się, patrząc na Katharine i Rodney a pełny m rozczarowania wzrokiem, Katharine zaś pogrąży ła się w ponury m wy ciszeniu, które wpędziło ją w całkowitą apatię. Kiedy Rodney zwracał się do niej, raz chrząkała, drugi raz przy takiwała tak cicho, że już następną uwagę skierował do jej matki. Jego szacunek i przy kładne maniery odpowiadały jej, a kiedy ich oczom ukazały się wieże kościelne i kominy fabry czne miasta, oży wiła się i przy wołała wspomnienia pięknego lata 1853 roku, które harmonijnie wpisało się w jej marzenia na temat przy szłości.
ROZDZIAŁ XVIII
Ty mczasem inny mi drogami zbliżali się do Lincoln pieszo podróżni. Stolica hrabstwa co najmniej raz lub dwa razy w ty godniu przy ciągała mieszkańców wszy stkich parafii, gospodarstw, dworów wiejskich i przy drożny ch chat w promieniu jakichś dziesięciu mil; ty m razem znaleźli się wśród nich Ralph Denham i Mary Datchet. Nie znosili gościńców, dlatego wy brali się przez pola. Wy glądali, jakby nie przejmowali się zby tnio, którędy idą, by le nie pomy lić drogi. Kiedy opuścili plebanię, wdali się w spór, który narzucił im ry tmiczny marsz, dzięki czemu szli w tempie czterech mil na godzinę, nie zwracając uwagi na ży wopłoty, spęczniałe orne pola ani błękitne niebo. Widzieli natomiast gmachy Parlamentu i budy nki rządowe Whitehall. Oboje należeli do klasy świadomej tego, że w ty ch wielkich budowlach została pozbawiona praw z ty tułu urodzenia i teraz usiłuje zbudować inną siedzibę własnego ładu i rządu. Mary zapewne umy ślnie przeciwstawiała się Ralphowi, gdy ż uwielbiała się z nim sprzeczać, by potem się upewnić, że nie szczędzi on jej kobiecy m sądom ani krzty ny swojej męskiej siły. Wy kłócał się z nią tak zapamiętale, jak gdy by by ła jego bratem. Łączy ła ich jednak wiara, że powinni wziąć w swoje ręce naprawę i rekonstrukcję struktury Anglii. Zgadzali się co do jednego: że natura nie obdarzy ła szczodrze naszy ch prawodawców. Łączy li się podświadomie w cichej miłości do błotnistego pola, przez które kroczy li, mrużąc oczy, gdy ż tak pochłaniała ich rozmowa. Kiedy w końcu zaczerpnęli tchu, ich spór zawisł w przestrzeni inny ch konstrukty wny ch sporów, a oni, wsparci o bramkę, po raz pierwszy otworzy li oczy i rozejrzeli się. W ich stopach pulsowała ciepła krew, wokół twarzy parowały oddechy. Wy siłek fizy czny wy musił na nich bezpośredniość i zmniejszy ł skrępowanie, a Mary opanowała beztroska, która pozwalała jej nie przejmować się ty m, co się zdarzy. W przy pły wie skrajnej beztroski omal nie wy znała Ralphowi: „Kocham cię i nigdy nikogo innego nie pokocham. Ożeń się ze mną albo mnie zostaw; my śl sobie o mnie, co chcesz, nic mnie to nie obchodzi”. W ty m momencie jednak wy dało jej się bez znaczenia, czy mówi, czy milczy, klasnęła więc ty lko w dłonie, spojrzała na dalekie brązowe lasy pociągnięte rdzawy m nalotem, na zielono-niebieski pejzaż widziany poprzez obłok oddechu. Czy sty traf, czy powie „kocham cię”, „kocham te buki”, czy jedy nie „kocham, kocham”. — Wiesz, Mary — przerwał jej nagle Ralph — podjąłem decy zję. Obojętność Mary musiała by ć powierzchowna, gdy ż naty chmiast znikła. W istocie straciła z oczu drzewa, a przed sobą widziała jedy nie własną dłoń na najwy ższej barierce bramki, Ralph zaś mówił dalej: — Zdecy dowałem się rzucić pracę i zamieszkać tutaj. Opowiedz mi o tej chacie, o której wspominałaś. Chy ba bez trudu dostanę taką chatę? Mówił niby nonszalancko, jak gdy by oczekiwał, że odwiedzie go od tego pomy słu.
Ona jednak czekała na jego dalsze słowa, przekonana, że zamierza w okrężny sposób wprowadzić temat ich małżeństwa. — Nie wy trzy muję już w kancelarii — ciągnął. — Nie wiem, co na to powie moja rodzina, ale jestem pewien słuszności swojej decy zji. A ty ? — Zamieszkałby ś tu całkiem sam? — spy tała. — Znalazłaby się jakaś starsza kobieta do usługi — odparł. — Mam wszy stkiego dosy ć. I szarpnięciem otworzy ł bramkę. Ruszy li ramię w ramię na następne pole. — Powiem ci, że to istna mordęga tak cały mi dniami ty rać, w dodatku nad czy mś, co nikogo nie interesuje. Wy trzy małem osiem lat i nie mam zamiaru wy trzy my wać dłużej. Ty pewnie uważasz, że oszalałem? Mary wróciło opanowanie. — Nie. Przy puszczałam, że nie jesteś szczęśliwy — wy znała. — Dlaczego? — zapy tał ze zdziwieniem. — Nie pamiętasz tamtego poranka w Lincoln’s Inn Fields? — napomknęła. — Owszem, pamiętam — rzekł, zwalniając kroku, gdy ż przy pomniał sobie Katharine i jej zaręczy ny, fioletowe liście wdeptane w alejkę, biały papier bły szczący w świetle elektry czny m oraz beznadziejność otaczającą wszy stkie te rzeczy. — Masz rację — przy znał z niejakim wy siłkiem — chociaż nie wiem, jak się domy śliłaś. Mary milczała, w nadziei, że Ralph zdradzi prawdziwy powód swojego nieszczęścia, gdy ż jego tłumaczenia jej nie zwiodły. — By łem nieszczęśliwy, i to bardzo. Minęło półtora miesiąca od tamtego popołudnia, kiedy usiadł na Embankment i patrzy ł, jak jego wizje rozpły wają się we mgle, jak mijają go nurty rzeki, i nawet teraz czuł dreszcz osamotnienia. Jeszcze się nie otrząsnął z tamtego przy gnębienia. Oto nadarzy ła się okazja, żeby stawić temu czoło, czuł bowiem, że powinien to uczy nić. Niewątpliwie po tamty m stanie został już ty lko senty mentalny duch, którego najlepiej przegonić egzorcy zmami, wy stawiając go bezlitośnie na baczne oko Mary, by nie pozwolić mu przenikać wszy stkich jego my śli i uczy nków, co działo się wszak, odkąd po raz pierwszy zobaczy ł Katharine Hilbery nalewającą do filiżanek herbatę. Musi jednak najpierw wspomnieć jej imię, a na to nie umiał się zdoby ć. Wmówił sobie, że może wy powiedzieć się uczciwie, nie wy mieniając jej imienia, wmówił sobie, że jego uczucie ma z nią niewiele wspólnego. — Nieszczęście to stan umy słu — rzekł — co nie znaczy, że nie może stać za nim konkretna przy czy na. Nie zadowolił go ten podniosły wstęp, coraz wy raźniej pojmował, że cokolwiek powie, jego nieszczęście i tak zostało bezpośrednio spowodowane przez Katharine. — Ży cie przestało mi sprawiać saty sfakcję — zaczął od nowa. — Straciło dla mnie sens. — Znów urwał, ale czuł, że przy najmniej mówi prawdę, powinien się więc tego wątku trzy mać. — Całe to zarabianie pieniędzy i praca po dziesięć godzin dziennie. Po co to wszy stko? W młodości człowiek ma głowę nabitą marzeniami, dlatego wy daje mu się nieważne, co robi. Jeżeli jest ambitny, to świetnie, ma powód, żeby robić swoje. Mnie zaś moje powody przestały zadowalać. A może nigdy ich nie miałem. Teraz uważam, że to wielce prawdopodobne. (Zresztą jaki jest powód robienia czegokolwiek?) W pewny m wieku w ogóle trudno znajdować saty sfakcję. Wiem, co pchało mnie naprzód. — Właśnie przy szedł mu do głowy dobry powód. — Chciałem zbawić swoją rodzinę i tak dalej. Chciałem zapewnić jej lepszą pozy cję w świecie. By ło to jednak oczy wiście kłamstwo... swoista autoafirmacja. Chy ba podobnie jak większość ludzi, ży łem prawie wy łącznie złudzeniami, a teraz znalazłem się w niezręcznej sy tuacji, dlatego że sobie to uzmy słowiłem. I chcę się uczepić kolejnego złudzenia. Do tego
sprowadza się moje nieszczęście. Dwa powody kazały Mary milczeć w trakcie tego wy znania i dziwnie wy ciągnęły jej twarz. Po pierwsze, Ralph nie zająknął się słowem o małżeństwie, po wtóre, nie mówił prawdy. — Chy ba nietrudno będzie znaleźć odpowiednią chatę — powiedziała wesoło, acz stanowczo, pomijając cały jego wy wód. — Masz trochę pieniędzy, prawda? Moim zdaniem to całkiem dobry plan. Szli przez pole w całkowity m milczeniu. Ralpha zdziwiła, może też nieco zraniła jej uwaga, chociaż czuł zadowolenie. Przekonał sam siebie, że nie umie przedstawić Mary swojego położenia zgodnie z prawdą, lecz w głębi duszy z ulgą odkry ł, że nie zdradził jej swojego marzenia. Okazała się rozważną, lojalną przy jaciółką, za jaką zawsze ją uważał, godną zaufania, na której przy chy lność zawsze mógł liczy ć, pod warunkiem że trzy mał się pewny ch granic. Z radością odkry ł, że te granice są bardzo ściśle wy ty czone. Kiedy minęli kolejny ży wopłot, Mary znów się odezwała. — Tak, Ralph, najwy ższy czas, żeby ś coś zmienił. Sama doszłam do takiego wniosku. Ty le że moim celem nie będzie wiejska chata, lecz Amery ka. Amery ka! — zawołała. — Oto mój cel! Nauczą mnie tam, jak się organizuje stowarzy szenia, a potem wrócę i pokażę, jak się do tego zabrać. Jeżeli świadomie bądź nieświadomie chciała umniejszy ć samotność i bezpieczeństwo ży cia w wiejskiej chacie, to jej się nie udało, albowiem zdecy dowanie Ralpha by ło autenty czne. Zmusiła go, żeby popatrzy ł na nią w oderwaniu od wszy stkiego, spojrzał więc prędko, gdy tak szła tuż przed nim przez zaorane pole; po raz pierwszy tego ranka zobaczy ł ją niezależnie od siebie i swojego zaangażowania w Katharine. Maszerowała przed nim, niezgrabna, lecz pełna siły i niezależna, dla której odwagi czuł bezmierny szacunek. — Nie wy jeżdżaj! — zawołał i stanął. — Już mi to mówiłeś — odparowała, nie patrząc na niego. — Sam chcesz wy jechać, a mnie nie pozwalasz. Niezby t to logiczne, prawda? — Mary ! — zawołał, zażenowany wspomnieniem swojej apody kty czności i surowości wobec niej. — Ależ ja cię okropnie traktuję! Ze wszy stkich sił powstrzy my wała łzy i gromadziła w sobie pewność, że wy baczy łaby Ralphowi wszy stko do końca świata, by le ty lko tego chciał. Jedy ną przeszkodą by ł uparty szacunek dla siebie, który leżał u podstaw jej charakteru i nawet w chwilach największej namiętności uniemożliwiał kapitulację. Teraz, gdy wokół szalał sztorm i napierały wy sokie grzy wacze, ona znała ląd, nad który m świeciło jasno słońce, opromieniając gramaty kę włoską i rejestry spraw w toku. Po trupiej bladości owego lądu i sterczący ch z jego powierzchni skał poznała, że czeka ją trudne i prawie niewy obrażalnie samotne ży cie. Kroczy ła ry tmicznie parę kroków przed Ralphem przez zaorane pole. Droga prowadziła ich obrzeżem zagajnika smukły ch drzew na skraju stromej skarpy. Pomiędzy nimi Ralph wy patrzy ł płaską, bujną zieloną łąkę u stóp wzgórza, na niej niewielki szary dworek ze stawami, tarasami i zadbany mi ży wopłotami, obok budy nek gospodarczy, a za nimi ścianę jodeł, zamy kający ch ten skrawek ziemi w przy tulną, samowy starczalną całość. Za dworkiem teren znów piął się w górę, a drzewa na dalszy m wzgórzu pręży ły się ku niebu, którego błękit pomiędzy pniami wy dawał się intensy wniejszy. Naty chmiast poczuł realną obecność Katharine; szary dworek i intensy wny błękit nieba dały mu poczucie jej bliskiej obecności. Oparł się o drzewo i wy mówił pod nosem jej imię: — Katharine, Katharine — powiedział na głos, po czy m, rozejrzawszy się, zobaczy ł, jak Mary powoli się od niego oddala, ciągnąc za sobą długie pnącze bluszczu oderwane z drzew. Wy dała mu się takim przeciwieństwem wizji, którą roztoczy ł w głowie, że wrócił do swy ch
wy obrażeń z gestem zniecierpliwienia. — Katharine, Katharine — powtórzy ł, jak gdy by by ła przy nim. Stracił poczucie otaczającej go rzeczy wistości, umknął mu cały materialny świat — pora dnia, to, co robimy i co mamy zaraz zrobić, obecność inny ch osób i otucha, jaką czerpiemy z ich wiary w szarą rzeczy wistość — wszy stko to oddaliło się od niego. Czuł się, jak gdy by ziemia się pod nim rozstąpiła, nad nim zawisł pusty błękit, a powietrze spiętrzy ło się w obecności pewnej kobiety. Z odrętwienia wy rwał go świergot rudzika na gałęzi; ocknąwszy się, westchnął. W ty m świecie musi ży ć, tu jest zaorane pole, tam dalej szosa i Mary, która ściąga bluszcz z drzew. Kiedy ją dogonił, wziął pod rękę i zapy tał: — Powiedz mi, Mary, co to za pomy sł z tą Amery ką? Zwróciła uwagę na wielkoduszną, braterską serdeczność w jego głosie, by po chwili zorientować się, że przerwała jego wy jaśnienia i nie wy kazała zby tniego zainteresowania zmianą jego planów. Dała mu powody do my ślenia, że mogłaby wy nieść korzy ści z takiej podróży, aczkolwiek pominęła jedy ny powód, który uruchomił całą inicjaty wę. Ralph słuchał uważnie, nie próbował jej od tego pomy słu odwodzić. Przeciwnie, bardzo chciał się upewnić o rozwadze Mary i przy jmował każdy kolejny jej dowód z saty sfakcją, jak gdy by to pomagało mu podjąć pewną decy zję. Mary zapomniała o bólu, jaki jej sprawił, ogarnęła ją fala błogości harmonizującej z odgłosem ich nóg na suchej drodze oraz wspierający m ją ramieniu Ralpha. Dobre samopoczucie ty m bardziej ją rozpierało, że stanowiło w jej odczuciu nagrodę za prostolinijność i brak udawania kogoś, kim nie jest. Zamiast pozorować zainteresowanie poetami, intuicy jnie ich unikała i dość konsekwentnie stawiała na swoje bardziej prakty czne zdolności. Rzeczowo zapy tała więc o detale doty czące chaty, które jeszcze nie zary sowały mu się w głowie, by skory gować różne szczegóły. — Musisz się upewnić, czy w domu jest woda — pouczy ła go z przesadny m zaangażowaniem. Unikała wy py ty wania, co zamierza w tej chacie robić, a gdy już przedy skutowali wszy stkie prakty czne szczegóły, nagrodził ją bardziej osobisty m wy nurzeniem. — W jedny m pokoju urządzę gabinet — oznajmił. — Zamierzam napisać książkę. Wy ciągnął rękę spod jej łokcia, zapalił fajkę i poszli dalej w roztropnej komity wie, najpełniejszej spośród wszy stkich, jakie zadzierzgnęli przez cały okres przy jaźni. — Ciekawe, o czy m? — zapy tała śmiało, jakby nigdy nie zaznała upokorzenia, rozmawiając z Ralphem o książkach. Bez namy słu odparł, że pragnie spisać dzieje wsi angielskiej od czasów saksońskich aż do dzisiaj. Taki plan wy kluł mu się wiele lat temu w głowie, teraz zaś, kiedy w jednej chwili postanowił zrezy gnować ze swojej profesji, w ciągu dwudziestu minut z dawnego zalążka puścił się wy soki, dorodny pęd. Ralph sam się zdziwił, z jakim przekonaniem to powiedział. Podobnie rzecz miała się z jego chatą. Pomy sł przy brał bardzo nieromanty czny kształt — kwadratowy biały dom tuż przy szosie, a obok zapewne sąsiad, który chowa świnię i tuzin rozwrzeszczany ch dzieci, albowiem te plany by ły w jego głowie wy zby te wszelkiego romanty zmu, a czerpaną z nich przy jemność naty chmiast ukrócało nad wy raz trzeźwe my ślenie. Tak roztropny mężczy zna, bez szans na sowity spadek, może obchodzić swoją skromną posiadłość i wmawiać sobie, że się z niej utrzy ma, pod warunkiem że będzie hodował rzepę i kapustę, a nie melony i granaty. Z pewnością Ralph szczy cił się swoim intelektem, a wiara Mary w jego możliwości niezwy kle go w ty m wspierała. Mary owinęła teraz pnącze bluszczu wokół jesionowej laski i po raz pierwszy od wielu dni, będąc sam na sam z Ralphem, nie próbowała tropić jego pobudek, sformułowań ani uczuć, lecz pogrąży ła się w bezbrzeżny m szczęściu. Zajęci rozmową, przery waną chwilami niewy muszonego milczenia i podziwiania widoku
za ży wopłotem lub rozstrzy gnięcia, jaki szarobrązowy ptaszek smy rgnął między gałązkami, weszli do Lincoln, przespacerowali się tam i z powrotem główną ulicą, wy brali gospodę, której łukowate okno sugerowało dobrą kuchnię, i nie zawiedli się. Od stu pięćdziesięciu lat kolejny m pokoleniom miejscowy ch ziemian serwowano tu pieczy ste, ziemniaki, rozmaite warzy wa i ciasta z jabłkami, a Ralph i Mary, siedząc teraz przy stole w wy kuszu okna, przy łączy li się do tej odwiecznej uczty. Kiedy w połowie posiłku Mary rozejrzała się po sali, zadała sobie w duchu py tanie, czy Ralph kiedy kolwiek upodobni się do ty ch ludzi. Czy wrośnie w zgromadzony wokół nich tłum okrągły ch różowy ch twarzy ze szczeciną siwego zarostu, z ły dkami w obcisły ch spodniach z lśniącej brązowej skóry, w ubraniach w czarno-białą kratę? Ży wiła taką nadzieję, uważała bowiem, że Ralpha różni od nich ty lko intelekt. Nie chciała, żeby by ł inny. Po spacerze również nabrał rumieńców, a w jego oczach zalśnił spokojny, szczery blask, na którego widok żaden, nawet najprostszy chłop nie powinien czuć się nieswojo, a najpobożniejszy duchowny nie powinien obawiać się drwiny ze swej wiary. Uwielbiała stromą skałę jego czoła, które porówny wała z czołem młodego greckiego jeźdźca, gdy ten ściąga wodze tak ostro, że omal nie spada z konia. Zawsze przy pominał jej jeźdźca na ognisty m rumaku. Jego obecność tutaj wprawiła ją w stan rozradowania, ponieważ istniało ry zy ko, że nie zdoła dotrzy mać kroku otaczający m ich ludziom. Siedząc naprzeciwko niego przy stole pod oknem, wróciła do owego stanu beztroskiej radości, która ogarnęła ją, gdy zatrzy mali się przy furtce, ty le że teraz towarzy szy ło jej poczucie rozsądku i bezpieczeństwa, ponieważ czuła, że łączy ich emocja nie wy magająca ujmowania w słowa. Jak ten Ralph milczy ! Co jakiś czas opierał czoło na ręce, po czy m znów wbijał niewzruszony, poważny wzrok w plecy dwóch mężczy zn przy sąsiednim stoliku, całkiem bez skrępowania, tak że niemal widziała, jak umy sł Ralpha układa ciasno jedną my śl na drugiej, i pomy ślała, że przez cień własny ch palców wy czuwa jego my śli, że potrafi dokładnie przewidzieć, kiedy przerwie my śl, odwróci się do niej i powie: „A zatem, Mary...?” — zapraszając ją do podjęcia my śli, którą on właśnie zarzucił. I rzeczy wiście, Ralph odwrócił się i powiedział: — A zatem, Mary ? — z dziwną nieśmiałością, którą w nim uwielbiała. Roześmiała się i spontanicznie wy jaśniła swój śmiech widokiem ludzi przechodzący ch ulicą. Za oknem przejechał samochód wiozący starszą panią spowitą w niebieskie muśliny, naprzeciwko niej siedziała pokojówka i trzy mała na kolanach spaniela King Charles; środkiem jezdni szła wieśniaczka i pchała wózek dziecięcy wy ładowany chrustem, adwokat w getrach omawiał sprawy handlu by dłem z pastorem, który miał przeciwne zdanie — tak ich określiła. Przedstawiła mu ten obraz bez obaw, że jej towarzy sz posądzi ją o błahość. Ty m bardziej że czy to wskutek ciepła w gospodzie, wy bornej pieczeni wołowej, czy też zakończenia procesu, który określa się mianem podejmowania ostatecznej decy zji, Ralph przestał kwestionować jej zdrowy rozsądek, niezależność oraz trafność uwag. Zaczął wznosić wy soki gmach my śli, nie trzy mający się kupy i fantasty czny niczy m chińska pagoda, na poły ze słów, które padły z ust panów w getrach, na poły ze ścinków własny ch my śli o polowaniach na kaczki i historii prawa, o rzy mskiej okupacji Lincoln oraz stosunkach właścicieli ziemskich i ich żon, gdy wtem z tego nie powiązanego chaosu wy łoniła mu się w głowie my śl, by poprosić Mary o rękę. Pomy sł nasunął mu się tak spontanicznie, jak gdy by sam się zrodził na jego oczach. Ralph odwrócił się i uży ł swego starego, insty nktownie stosowanego zwrotu: — A zatem, Mary... W pierwszej chwili pomy sł wy dał mu się tak nowy i interesujący, że już miał go bez zwłoki przedstawić Mary. Górę wziął jednak wrodzony insty nkt, by dzielić starannie my śli na dwie grupy, zanim przedłoży je komukolwiek. Gdy jednak patrzy ł, jak Mary wy gląda przez okno i opisuje mu starszą panią, wieśniaczkę z wózkiem, adwokata i spierającego się z nim pastora, oczy
nabiegły mu łzami. Chętnie złoży łby głowę na jej ramieniu i zaszlochał, żeby przeczesała mu włosy palcami, uspokoiła go i powiedziała: „ciii, ciii. Nie płacz! Powiedz, dlaczego płaczesz...”. Wtedy padliby sobie w ramiona, a ona utuliłaby go jak matka. Poczuł dotkliwą samotność, a także strach przed inny mi ludźmi na sali. — Niech to wszy stko diabli wezmą! — zawołał raptownie. — O czy m ty mówisz? — spy tała z pewny m roztargnieniem, wciąż wy glądając przez okno. Nie lubił jej podzielnej uwagi, chociaż się do tego nie przy znawał, i pomy ślał, że wkrótce Mary wy jedzie do Amery ki. — Chciałby m z tobą porozmawiać — oznajmił. — Chy ba już skończy liśmy, prawda? Dlaczego oni nie zabiorą ty ch talerzy ? Mary nie musiała patrzeć, by wy czuć wzburzenie Ralpha; czuła, że doskonale wie, co chce jej powiedzieć. — Przy jdą w swoim czasie — uspokoiła go i pragnąc wy kazać swój nadzwy czajny spokój, podniosła solniczkę, a następnie zmiotła okruchy chleba w niewielką kupkę. — Chciałby m cię przeprosić — ciągnął Ralph, chociaż jeszcze nie bardzo wiedział, co powie, ale dziwny insty nkt kazał mu zdeklarować się nieodwołalnie i nie pozwolić umknąć tej chwili bliskości. — Traktowałem cię okropnie, Mary. To znaczy okłamy wałem cię. Domy śliłaś się? Raz na Lincoln’s Inn Fields i po raz drugi dzisiaj, na spacerze. Jestem kłamcą. Wiedziałaś? Uważasz, że mnie znasz? — Owszem — potwierdziła. Zjawił się kelner i zmienił im talerze. — Z całą pewnością nie chcę, żeby ś wy jeżdżała do Amery ki — rzekł, utkwiwszy wzrok w obrusie. — Moje uczucia dla ciebie są niewy baczalne i godne potępienia — dodał ży wo, chociaż musiał mówić cichy m głosem. — Gdy by m nie by ł samolubny m by dlakiem, poprosiłby m cię, żeby ś machnęła na mnie ręką. Chociaż jednak wierzę w to, co ci teraz mówię, wierzę również, że powinniśmy konty nuować naszą znajomość, bo świat jest, jaki jest... — Skinieniem głowy wskazał inny ch gości na sali. — Aczkolwiek w idealny m stanie rzeczy, czy nawet w przy zwoity m towarzy stwie z pewnością nie powinnaś się ze mną zadawać. Naprawdę tak my ślę. — Zapominasz, że ja też nie jestem ideałem — pocieszy ła go Mary ty m samy m cichy m, bardzo szczery m tonem, który choć prawie niesły szalny, roztaczał nad ich stołem atmosferę skupienia, uchwy tnego dla inny ch biesiadników, spoglądający ch na nich z dziwną mieszanką sy mpatii, rozbawienia i ciekawości. — Jestem znacznie bardziej samolubna, niż daję po sobie poznać, trochę też jestem materialistką... w każdy m razie bardziej, niż my ślisz. Lubię rządzić, zapewne to moja największa wada. Nie mam takiego zamiłowania jak ty... — Tu zawahała się, podniosła na niego wzrok, jakby się chciała upewnić, jakie to zamiłowanie. — Do prawdy — dokończy ła, jak gdy by znalazła stosowne słowo. — Przecież przy znałem się, że jestem kłamcą — powtórzy ł z uporem Ralph. — Śmiem twierdzić, że w drobny ch sprawach — odparła niecierpliwie. — Lecz nie w poważny ch, a ty lko te się liczą. Chy ba w drobiazgach jestem bardziej godna zaufania niż ty. Nigdy jednak nie zależałoby mi... — Zdumiała się, że wy mówiła to słowo i zmusiła, by dokończy ć zdanie — na nikim, kto kłamałby w poważny ch sprawach. Uwielbiam prawdę w pewnej... w sporej mierze... choć może nie tak bardzo jak ty. Głos uwiązł jej w gardle, ucichł, zadrżał, jakby nie mogła się powstrzy mać od łez. „Boże święty ! — zawołał Ralph do siebie. — Ona mnie kocha! Dlaczego nigdy się nie zorientowałem? Zaraz się rozpłacze, nie, ale nie może mówić”. Owa pewność tak uderzy ła mu do głowy, że sam już nie wiedział, co czy ni. Krew wy stąpiła
mu na policzki i chociaż podjął wcześniej decy zję, że poprosi Mary o rękę, obecna pewność jej miłości tak dalece zmieniła sy tuację, iż nie mógł się na to zdoby ć. Nie miał odwagi na nią spojrzeć. Gdy by się rozpłakała, nie wiedziałby, jak się zachować. Miał poczucie, że stało się coś strasznego i druzgoczącego. Kelner po raz kolejny zmienił im talerze. Podekscy towany Ralph wstał, odwrócił się ty łem do Mary i wy jrzał przez okno. Przechodnie na ulicy tworzy li w jego oczach jedy nie rozpadający się i znów splatający deseń czarny ch punktów, który przez chwilę przedstawiał mimowolną defiladę uczuć oraz my śli, na przemian formujący ch się i prędko scalający ch w jego głowie. W jednej chwili rozpierała go radość na my śl, że Mary go kocha, w następnej nic do niej nie czuł, a jej miłość by ła mu wstrętna. A to chciał naty chmiast się z nią żenić, a to zniknąć i więcej jej nie zobaczy ć. Żeby zapanować nad tą bezładną gonitwą my śli, zmusił się do przeczy tania nazwy apteki naprzeciwko, przy jrzał się przedmiotom wy stawiony m w witry nach, po czy m skupił wzrok na grupce kobiet oglądający ch wy stawy wielkiego sklepu teksty lnego. Tak zdy scy plinowany, przy najmniej pozornie nad sobą zapanował, i kiedy już miał się odwrócić i poprosić kelnera o rachunek, jego uwagę przy kuła wy soka postać żwawo maszerująca chodnikiem po drugiej stronie ulicy — wy soka, wy prostowana, ciemna, władcza, oddzielona od otoczenia. W lewej ręce trzy mała rękawiczki. Zauważy ł te wszy stkie szczegóły, wy liczy ł i wy łowił, zanim ją nazwał — Katharine Hilbery. Wy raźnie kogoś szukała. Przeczesy wała wzrokiem obie strony ulicy, przez chwilę spojrzała na wy kuszowe okno, przy który m stał Ralph, ale zaraz się odwróciła, nie dając po sobie poznać, że go dostrzegła. To nieoczekiwane pojawienie się jej wy warło na nim niesły chane wrażenie. Zupełnie jakby nie by ła z krwi i kości na ulicy, lecz pod wpły wem jego intensy wny ch my śli nabrała w jego głowie realnego kształtu. A przecież wcale niej teraz nie my ślał. Wrażenie by ło tak intensy wne, że nie mógł go odrzucić, ani nawet zdecy dować, czy naprawdę ją widział, czy ty lko sobie wy obraził. Usiadł i dziwny m głosem, raczej do siebie niż do Mary, rzucił krótko: — To by ła Katharine Hilbery. — Katharine Hilbery ? Co ty mówisz? — zapy tała, nie bardzo pojmując, czy naprawdę ją widział. — Katharine Hilbery — powtórzy ł. — Ale już poszła. „Katharine Hilbery ! — pomy ślała Mary w chwili olśnienia. — Od początku wiedziałam, że chodzi o Katharine Hilbery !” W lot zrozumiała wszy stko. Po chwili przy gnębiającego osłupienia podniosła oczy na Ralpha i pochwy ciła jego rozmarzone spojrzenie utkwione w pewny m punkcie w oddali, hen poza ich otoczeniem, do którego ona przez cały okres ich znajomości nigdy nie dotarła. Zauważy ła rozchy lone usta, zaciśnięte palce, pozę skupionej kontemplacji, która spadła między nimi jak zasłona. Zauważy ła w nim wszy stkie szczegóły, na pewno wy tropiłaby też wszy stkie inne oznaki jego skrajnego wy obcowania, czuła bowiem, że ty lko składając prawdę do prawdy, wy trzy ma wy prostowana, w pozy cji siedzącej. Prawda utrzy my wała ją w pionie, uderzy ło ją, że gdy patrzy na twarz Ralpha, światło prawdy świeci daleko za jego plecami, światło prawdy — zbierając się do wy jścia, układała sobie w głowie to stwierdzenie — opromienia świat, który m nie wstrząsną nasze pry watne nieszczęścia. Ralph podał jej płaszcz i laskę. Wzięła je, zapięła szczelnie płaszcz, chwy ciła mocno laskę. Pnącze bluszczu nadal oplatało rączkę; pomy ślała, że stać ją na takie poświęcenie na rzecz senty mentalizmu i charakteru, zerwała więc dwa listki bluszczu i schowała do kieszeni, zanim odplątała gałązkę z laski. Złapała ją w połowie i ciasno nasadziła futrzaną czapkę na głowę, jak gdy by szy kowała się do długiego marszu wśród burzy. Stanęła na środku drogi, wy jęła z torebki kartkę papieru i przeczy tała na głos listę zlecony ch jej sprawunków: owoce, masło, sznurek i inne
arty kuły, a przez cały czas nie odezwała się bezpośrednio do Ralpha ani na niego nie spojrzała. Ralph sły szał, jak wy daje polecenia usłużny m, rumiany m sklepikarzom w biały ch fartuchach i mimo że my śli miał zaprzątnięte czy m inny m, zauważy ł stanowczość, z jaką wy powiadała swoje ży czenia. Ponownie zaczął odruchowo wy liczać jej cechy. Gdy tak stał, zajęty powierzchowną obserwacją i trącał czubkiem buta trociny na podłodze, z zadumy wy rwał go znajomy, melody jny głos, a także lekkie dotknięcie w ramię. — Pan Denham? Chy ba się nie my lę? Mignął mi w oknie pański płaszcz, wiedziałam, że go rozpoznaję. Widział pan może Katharine albo Williama? Chodzę po Lincoln w poszukiwaniu ruin. To by ła pani Hilbery, a jej wejście wy wołało w sklepie pewne poruszenie; zwróciły się na nią oczy wielu osób. — Przede wszy stkim proszę mi powiedzieć, gdzie się znajduję — poprosiła, ale dojrzawszy usłużnego sprzedawcę, zwróciła się do niego. — Moje towarzy stwo czeka na mnie przy ruinach. Czy to rzy mskie ruiny, czy greckie, panie Denham? W waszy m mieście jest wiele piękny ch rzeczy, ale wolałaby m, żeby nie by ło ty lu ruin. Nigdy nie widziałam takich rozkoszny ch słoiczków miodu. To z własnej pasieki? Pan będzie łaskaw dać mi taki słoiczek i powiedzieć, jak trafić do ruin. — A teraz — ciągnęła, kiedy otrzy mała informację i słoiczek miodu, została przedstawiona Mary, a następnie poprosiła, by koniecznie ją odprowadzili, gdy ż w takim mieście z ty loma zaułkami, widokami, zachwy cający mi półnagimi mały mi chłopcami taplający mi się w kałużach, takimi weneckimi kanałami i starą błękitną porcelaną w sklepach ze starzy zną, trudno samotnej osobie znaleźć drogę do ruin. — A teraz — zawołała — niechże mi pan powie, panie Denham... nie my lę nazwiska, prawda?... co pan tutaj robi? — Wpatry wała się w niego pełna podejrzeń co do własnej nieomy lności. — Pan jest ty m inteligentny m młody m człowiekiem, który pisuje do „Przeglądu”? Nie dalej jak wczoraj mąż mówił mi, że uważa pana za jednego z najby strzejszy ch młody ch ludzi, jakich zna. Dla mnie okazał się pan wy słannikiem opatrzności — gdy by m tu pana nie spotkała, z pewnością nie trafiłaby m do ruin. Dotarli do rzy mskiego łuku, kiedy pani Hilbery dostrzegła swoje towarzy stwo. Jej bliscy stali niczy m strażnicy i przeczesy wali wzrokiem ulicę, jak gdy by chcieli ją przechwy cić ze sklepu, w który m — zgodnie z ich przy puszczeniami — utknęła. — Znalazłam coś lepszego niż ruiny ! — zawołała. — Znalazłam dwoje znajomy ch, którzy powiedzieli mi, gdzie was szukać, co nie udałoby mi się bez nich. Musimy ich zaprosić na podwieczorek. Jaka szkoda, że ominął ich obiad. Czy nie mogliby unieważnić zjedzonego posiłku? Katharine przeszła kilka kroków dalej sama, a teraz oglądała wy stawę składu arty kułów żelazny ch, jak gdy by matka mogła się ukry ć wśród kosiarek i sekatorów, po czy m na dźwięk jej głosu odwróciła się i podeszła. Bardzo zdziwiła się na widok Denhama i Mary Datchet. Czy powitała ich wy lewnie, zaskoczona niespodziewany m spotkaniem na wsi, czy naprawdę ucieszy ła się na ich widok, dość że zawołała z niezwy kłą radością, kiedy ściskała im dłonie: — Nie wiedziałam, że tu mieszkasz. Dlaczego mi nie powiedziałaś? Mogły by śmy się spotkać. A pan zatrzy mał się u Mary ? — ciągnęła, zwracając się do Ralpha. — Jaka szkoda, że nie spotkaliśmy się wcześniej. Ralph, w konfrontacji ze stojącą kilka kroków przed nim prawdziwą kobietą, którą milion razy widział w snach, zaczął się jąkać, zdołał się jednak pozbierać, na twarz wy stępowały mu to rumieńce, to znowu bladość, sam już nie wiedział. Zapragnął jednak stawić czoło tej kobiecie, w chłodny m świetle dnia sprawdzić, ile jest prawdy w jego uporczy wy ch wy obrażeniach. Nie udało mu się wy bąkać ani słowa. Mary mówiła za nich oboje. Poraziło go odkry cie, że Katharine
dziwnie odbiega od jego wspomnień, musiał więc odrzucić swoje dawne wy obrażenie na rzecz nowego. Wiatr zawiewał jej czerwony szal na twarz, przedtem rozpuściwszy jej włosy — zakry wały jedno z jej duży ch, ciemny ch oczu, które kiedy ś uważał za smutne. Teraz bły szczały jak morze oświetlone promieniem słońca, wszy stko w niej by ło rozedrgane, częściowe, pełne wy ścigowej prędkości. Raptem zdał sobie sprawę, że nigdy dotąd nie widział jej w świetle dzienny m. Ty mczasem zapadła decy zja, że jest już zby t późno, by zgodnie z planem zwiedzić ruiny, towarzy stwo ruszy ło więc w stronę stajni, gdzie zostawiono powóz. — Proszę sobie wy obrazić — zagadnęła Katharine, która szła z Ralphem pół kroku przed resztą grupy — dziś przed południem wy dawało mi się, że widzę pana w jakimś oknie. Po czy m uznałam, że to nie może by ć pan. A jednak to musiał by ć pan. — Mnie się też zdawało, że panią widzę... ale to nie by ła pani — odparł. Ta uwaga w połączeniu z chropawy m napięciem w jego głosie przy pomniała jej ty le trudny ch rozmów i nieudany ch spotkań, że naty chmiast znalazła się na powrót w londy ńskim salonie, wśród rodzinny ch pamiątek, przy stole do herbaty. Jednocześnie przy wołała w pamięci jakąś niedokończoną czy przerwaną uwagę, którą sama chciała rzucić bądź usły szeć od niego, ale nie pamiętała już, czego miała doty czy ć. — Sądzę, że to by łam ja — powiedziała. — Szukałam mamy. Zawsze się tak szukamy po przy jeździe do Lincoln. Nie ma chy ba drugiej rodziny, która by tak bardzo nie dawała sobie sama ze sobą rady jak nasza. Nie ma to na szczęście zby t poważny ch konsekwencji, gdy ż zawsze ktoś się w porę zjawia, by wy dostać nas z tarapatów. Kiedy ś, gdy by łam niemowlęciem, zostawiono mnie na łące z by kiem... Ale gdzie my śmy zostawili powóz? Na tej ulicy czy na następnej? Chy ba na następnej — obejrzała się, zobaczy ła inny ch kroczący ch posłusznie za nią, wy słuchujący ch wspomnień z Lincoln, co sprowokowało py tanie pani Hilbery. — Ale co państwo tu robią? — Ja kupuję chatę. Zamierzam tu zamieszkać, gdy ty lko znajdę odpowiednie lokum, a Mary zapewnia mnie, że nie będzie z ty m kłopotu. — Czy li — zawołała, osłupiała ze zdziwienia — zrezy gnuje pan z adwokatury ? Przemknęło jej przez głowę, że Ralph na pewno jest już zaręczony z Mary. — Z kancelarii adwokackiej? Owszem. Zrezy gnuję. — Ale dlaczego? — zapy tała. I naty chmiast sama sobie odpowiedziała, dziwnie przechodząc od prędkiego mówienia do tonu melancholii: — Moim zdaniem to bardzo mądra decy zja. Będzie pan znacznie szczęśliwszy. Kiedy jej słowa wy ty czy ły mu drogę ku przy szłości, weszli na dziedziniec gospody, gdzie stał powóz rodzinny Otway ów, zaprzężony w jednego lśniącego konia. Drugiego stajenny już wy prowadzał ze stajni. — Nie wiem, co to znaczy szczęście — rzucił zwięźle Ralph i zszedł z drogi masztalerzowi niosącemu wiadro. — Dlaczego pani sądzi, że będę szczęśliwy ? Niczego takiego nie oczekuję. Najwy żej będę mniej nieszczęśliwy. Będę pisał książkę i przeklinał posługaczkę, jeżeli to się nazy wa szczęście. Jak pani my śli? Nie zdąży ła odpowiedzieć, gdy ż zaraz obstąpiły ich pozostałe osoby z towarzy stwa — pani Hilbery, Mary, Henry Otway i William. Rodney naty chmiast podszedł do Katharine i powiedział: — Henry odwiezie do domu twoją matkę, a nas niech wy sadzi w połowie drogi, żeby śmy się mogli przespacerować. Katharine skinęła głową. Spojrzała na niego dziwnie podejrzliwy m wzrokiem. — Niestety, jedziemy w przeciwny m kierunku, inaczej podwieźliby śmy was — William
zwrócił się teraz do Denhama. Przy brał wy jątkowo apody kty czny ton, wy raźnie chciał przy spieszy ć ich wy jazd, a Katharine, co nie umknęło uwadze Ralpha, spoglądała na niego na poły z uwagą, na poły z iry tacją. Bezzwłocznie podała matce pelery nę i zwróciła się do Mary : — Chciałaby m się z tobą spotkać. Od razu wracasz do Londy nu? Napiszę. Uśmiechnęła się do Ralpha, lecz jakiś cień zasnuł jej twarz, a już po chwili powóz Otway ów wy toczy ł się z dziedzińca stajni i skręcił na szosę prowadzącą do Lampsher. Droga powrotna minęła im w ciszy niemal tak samo, jak poranny wy jazd. Pani Hilbery siedziała w kącie powozu z zamknięty mi oczy ma, czy to próbując zasnąć, jak miała w zwy czaju pomiędzy okresami akty wności, czy opowiadając sobie ciąg dalszy historii, którą zaczęła tworzy ć rano. Około trzech kilometrów przed Lampsher szosa biegła przez kopulaste wzniesienie na wrzosowisku, samotny szczy t z granitowy m obeliskiem wzniesiony m w osiemnasty m wieku w dowód wdzięczności przez pewną wielką damę, która wpadła tam w zasadzkę rzezimieszków, lecz została ocalona od śmierci, choć straciła już nadzieję na ratunek. Latem by ł to uroczy zakątek: z obu stron mruczały knieje, a wrzosy gęsto obrastające granitowy piedestał przesy cały lekką bry zę piękną wonią, zimą westchnieniom drzew towarzy szy ły głuche odgłosy, a wrzosowisko przedstawiało szary, opuszczony widok, niemal tak pusty jak przestwór obłoków na niebie. W ty m miejscu Rodney zatrzy mał powóz i pomógł Katharine wy siąść. Henry również podał jej rękę i zdawało mu się, że na pożegnanie uścisnęła go lekko, jak gdy by chciała przesłać mu jakiś znak. Powóz jednak naty chmiast odjechał, pani Hilbery nawet się nie obudziła, a para młody ch stanęła pod obeliskiem. Katharine doskonale wiedziała, że Rodney się na nią gniewa, dlatego stworzy ł tę sposobność, żeby z nią porozmawiać. Nie cieszy ła się ani nie smuciła, że przy szedł na to czas, a ponieważ nie wiedziała, czego się spodziewać, milczała. Powóz ginął im z oczu na spowitej zmierzchem drodze, ale Rodney nadal się nie odzy wał. Może czekał, aż całkiem zniknie za zakrętem i zostaną zupełnie sami. Żeby zatuszować milczenie, przeczy tała napis na obelisku. Musiała go w ty m celu obejść. Kiedy Rodney do niej podszedł, mruczała pod nosem słowa wdzięczności owej pobożnej damy. W ciszy ruszy li koleinami, które ciągnęły się skrajem lasu. Rodney także pragnął przełamać milczenie, ale niestety mu się nie udało. W towarzy stwie dużo łatwiej by ło mu się zwracać do Katharine, kiedy jednak zostawał z nią sam na sam, jej powściągliwość i siła charakteru hamowały wszy stkie jego naturalne metody ofensy wy. Uważał, że Katharine potraktowała go bardzo źle, lecz wszy stkie przy kłady jej nieży czliwości z osobna wy dawały mu się zby t błahe, by wracać do nich, kiedy pozostali sam na sam. — Nie musimy tak pędzić — pożalił się w końcu, na co Katharine naty chmiast zwolniła kroku i zaczęła iść zby t wolno jak dla niego. Udręczony, poiry towany, bez godnego wstępu, który zaplanował, rzucił pierwszą my śl, jaka mu przy szła do głowy : — Wcale nie podobały mi się te wakacje. — Nie? — Nie. Chętnie wrócę do pracy. — Sobota, niedziela, poniedziałek... jeszcze ty lko trzy dni — policzy ła. — Nikt nie lubi, kiedy ktoś robi z niego durnia w obecności inny ch — wy palił, gdy ż jego rozdrażnienie rosło, aż wzięło górę nad strachem przed Katharine, wręcz zostało przez ten strach podsy cone. — Zapewne mówisz o mnie — odrzekła spokojnie. — Odkąd tu przy jechaliśmy, codziennie robisz coś, żeby mnie ośmieszy ć — ciągnął. — Jeżeli naprawdę cię to bawi, to proszę bardzo, ale pamiętajmy, że resztę ży cia mamy spędzić razem. Chociażby dziś rano poprosiłem cię, żeby ś wy brała się ze mną na spacer do ogrodu.
Czekałem dziesięć minut, ale nie przy szłaś. Wszy scy widzieli, że czekam. Chłopcy stajenni mnie widzieli. By ło mi tak wsty d, że wróciłem do domu. A potem przez całą drogę powozem prawie się do mnie nie odzy wałaś. Henry to zauważy ł. Wszy scy to widzą. Z Henry m rozmowa idzie ci jednak bez przeszkód. Wy słuchała wszy stkich jego skarg, lecz postanowiła filozoficznie nie komentować żadnej z nich, chociaż ostatnia bardzo jej dopiekła. Pragnęła się przekonać, jak głęboką ży wi do niej urazę. — Mnie te sy tuacje nie wy dają się szczególnie znaczące — odparła. — Rozumiem. W takim razie zamilknę — rzekł. — Nie wy dają się znaczące, lecz jeśli cię ranią, to oczy wiście mają znaczenie — poprawiła się skrupulatnie. Ujęła go tonem szacunku dla jego uczuć. Szedł dalej w milczeniu. — Mogliby śmy by ć tacy szczęśliwi, Katharine! — zawołał spontanicznie i wziął ją za rękę. Naty chmiast ją cofnęła. — Dopóki zamierzasz tak reagować, nigdy nie będziemy szczęśliwi — przestrzegła. Wróciła jej surowość, którą wy chwy cił już Henry. William wzdry gnął się i zamilkł. Surowość w połączeniu z czy mś jeszcze, nieopisanie zimny m i bezosobowy m: ty m właśnie traktowała go przez ostatnie kilka dni — i to zawsze w obecności inny ch. Powetował to sobie idioty czny m przejawem próżności, przez co jeszcze bardziej zdał się na jej łaskę. Teraz, gdy został z nią sam, stracił zewnętrzną moty wację, by odwracać uwagę od swego cierpienia. Wielkim wy siłkiem zmusił się, żeby milczeć i zdecy dować, jak dalece cierpienie wy nika z jego próżności, a jak dalece z przekonania, że kochająca kobieta tak by z nim nie rozmawiała. „Co ja czuję do Katharine?”, zadał sobie w duchu py tanie. Oczy wiście by ła dla niego obiektem pożądania, osobą niezwy kłą, panią swojego zakątka świata, co więcej, uważał ją za postać wy rastającą ponad wszy stkie inne, godną ferować wy roki w sprawie ży cia, kobietę o prawy ch, stabilny ch sądach, jakich jemu brakowało mimo całej ogłady. Zawsze gdy wchodziła do pokoju, poły skiwały suknie, rozkwitały kwiaty, fale morza mieniły się fioletem, roztaczało się poczucie zjawisk piękny ch i pozornie zmienny ch, lecz w głębi serca pełny ch spokoju i żarliwości. „Gdy by przez cały czas pozostała nieczuła i zwodziła mnie ty lko po to, żeby ze mnie drwić, nie mógłby m czuć do niej tego, co czuję — pomy ślał. — W końcu nie jestem idiotą. Nie mogłem się przez ty le lat my lić. No to dlaczego tak do mnie przemawia? Prawda jest taka, że przez moje obmierzłe wady nie może do mnie mówić inaczej. Katharine ma rację. Chociaż dobrze wie, jakie są moje prawdziwe uczucia dla niej. Jak mógłby m się zmienić? Jak mógłby m sprawić, żeby mnie pokochała?” Bardzo korciło go, żeby przełamać milczenie py taniem do Katharine, jak powinien się zmienić, by jej dogodzić, poszukał jednak pociechy, przebiegając w my ślach wy kaz swoich talentów i dokonań, w ty m znajomość greki i łaciny, znajomość sztuki i literatury, zdolności poety ckie, a także pły nącą w jego ży łach prastarą krew południowego zachodu Anglii. Pod wszy stkimi jego uczuciami kry ło się jedno, które zdumiewało go niepomiernie i sznurowało mu usta: kochał Katharine tak szczerze, jak ty lko mógłby kogokolwiek pokochać. Ty mczasem ona tak do niego mówi! Kompletnie zagubiony, stracił wszelką ochotę na jakiekolwiek wy nurzenia, bardzo chętnie zmieniłby więc temat rozmowy, gdy by Katharine coś zaproponowała. Ona jednak milczała. Spojrzał na nią, a nuż wy raz twarzy pozwoli mu zrozumieć jej zachowanie. Jak zwy kle bezwiednie przy spieszy ła kroku i teraz szła tuż przed nim, on jednak niewiele mógł wy czy tać z jej oczu, wpatrzony ch w brązowe wrzosowisko, ani ze zmarszczek malujący ch się powagą na jej czole. Nie miał pojęcia, o czy m Katharine my śli, a tę utratę kontaktu z nią odczuł z taką przy krością, że znów zaczął wy lewać swoje żale, chociaż ty m razem bez większego przekonania.
— Skoro nic do mnie nie czujesz, czy nie by łoby ładniej powiedzieć mi o ty m na osobności? — Och, William — wy buchła, jak gdy by przerwał jej frapującą my śl. — Ileż można mówić o uczuciach? Może lepiej ty le nie mówić i nie zamartwiać się nieważny mi drobiazgami? — Otóż to — zawołał. — Wy starczy, że mnie zapewnisz, iż są dla ciebie nieważne. Czasem wy dajesz mi się obojętna na wszy stko. Jestem próżny, mam ty siąc wad, ale to nie wszy stko. Przecież wiesz, że cię kocham. — A kiedy ja zapewniam, że cię kocham, to mi nie wierzy sz? — Powiedz mi to, Katharine! Powiedz szczerze! Daj mi odczuć, że naprawdę mnie kochasz! Nie mogła wy dusić z siebie słowa. Zmrok okry ł wrzosowisko, biała mgła zasnuła hory zont. Prosić Katharine o uczucie lub o pewność to jak prosić tę mży stą okolicę o ostre szty lety ognia lub wy blakłe niebo o intensy wnie błękitne czerwcowe sklepienie. Zaczął opowiadać o swojej miłości do niej słowami, które nawet pomimo całego kry ty cy zmu Katharine nosiły znamię prawdy ; nic jej jednak nie wzruszy ło, dopóki nie doszli do bramki z zardzewiały m zawiasem, którą bez najmniejszego wy siłku pchnął ramieniem, nie przestając mówić. Zaimponowała jej męskość tego gestu, chociaż na co dzień nie przy kładała wagi do krzepy potrzebnej, by otworzy ć bramę. Siła mięśni pozornie nie ma nic wspólnego z siłą uczuć, a jednak Katharine przejęła się nagle jego siłą, która marnuje się z jej powodu, co, wraz z pragnieniem zachowania tej dziwnie pociągającej męskiej siły, wy rwało ją z odrętwienia. Dlaczego nie powie mu po prostu prawdy — że przy jęła jego oświadczy ny w przy mglony m stanie ducha, w który m nic nie miało właściwego kształtu ani rozmiaru? I chociaż sy tuacja jest ubolewania godna, to kiedy spojrzeć trzeźwiej, o małżeństwie w ogóle nie może by ć mowy. Katharine nie chce w ogóle wy chodzić za mąż. Chce sama wy jechać, najlepiej na mroczne północne moczary, i tam oddać się studiom nad matematy ką i astronomią. Wy tłumaczy łaby mu wszy stko w dwudziestu słowach. Rodney zamilkł, lecz powtórzy ł jeszcze, że ją kocha, i wy jaśnił dlaczego. Zebrała się na odwagę, utkwiła oczy w rozłupany m przez piorun jesionie i zupełnie jakby czy tała napis przy bity do drzewa, powiedziała: — My liłam się, przy jmując twoje oświadczy ny. Nigdy cię nie uszczęśliwię. Nigdy cię nie kochałam. — Katharine! — zaprotestował. — Wierz mi, nigdy — powtórzy ła z uporem. — Nie widzisz, że nie wiedziałam, co robię? — Kochasz kogoś innego? — przerwał jej. — Absolutnie nikogo. — A Henry ’ego? — spy tał. — Henry ’ego? Sądziłaby m, Williamie, że chociaż ty... — Musi by ć ktoś — nalegał. — Zmieniłaś się w ciągu ostatnich kilku ty godni. Jesteś mi winna szczerość. — Gdy by m miała ci coś do powiedzenia, na pewno by m powiedziała — odparła. — To dlaczego obiecałaś, że za mnie wy jdziesz? — zapy tał. No właśnie, dlaczego? Chwila pesy mizmu, nagłe przekonanie o niezaprzeczalnej prozie ży cia, rozpad ułudy, która zawiesza młodość w pół drogi między niebem a ziemią, rozpaczliwa próba oswojenia się z faktami — pamiętała jedy nie chwilę, w której wy rwała się niejako ze snu — teraz wy dawała jej się ona chwilą kapitulacji. Kto by jednak takimi powodami tłumaczy ł jej postępek? Smętnie potrząsnęła głową. — Przecież nie jesteś dzieckiem, nie jesteś też jakąś kapry śnicą — nastawa! Rodney. — Nie mogłaś by ła przy jąć moich oświadczy n, jeśli mnie nie kochałaś! — zawołał.
Ogarnęło ją, wręcz obezwładniło poczucie kary godnego zachowania, które przedtem udawało jej się odsuwać, gdy ż skupiała uwagę na wadach Rodney a. Czy m są te wady w porównaniu z jego miłością do niej? Czy m jej zalety wobec faktu, że go nie kocha? W najskry tszy ch my ślach wy ry ło jej się przekonanie, że najcięższy m grzechem ze wszy stkich jest brak miłości, i poczuła się napiętnowana na zawsze. Wziął ją pod rękę, ujął jej dłoń w swoją, a ona nie mogła się sprzeciwić, bo poczuła, że jest od niej znacznie silniejszy. W porządku, w takim razie ulegnie, tak jak przed nią ulegały jej matka, ciotka i zapewne większość kobiet, wiedziała jednak, że w każdej chwili takiej uległości wobec jego siły zdradza go. — Obiecałam, że za ciebie wy jdę, ale my liłam się — wy dusiła z siebie i uszty wniła rękę, jak gdy by chciała unicestwić nawet pozorną uległość tej części ciała. — Nie kocham cię, William. Sam to zauważy łeś, podobnie jak inni, po co więc mamy nadal udawać? Kiedy ci powiedziałam, że cię kocham, my liłam się. Wiedziałam, że mówię nieprawdę. Ponieważ żadne słowa nie wy rażały tego, co czuje, powtórzy ła je dobitnie, nieświadoma wrażenia, jakie mogą wy wrzeć na zakochany m w niej mężczy źnie. Zdumiała się, kiedy ręka nagle sama jej opadła, po chwili zobaczy ła jego dziwnie wy krzy wioną twarz. „Czy żby się ze mnie śmiał?”, przeszło jej przez głowę. Zaraz potem zobaczy ła go we łzach. Wstrząśnięta ty m widokiem, stała przez moment oniemiała. Przekonana, że musi za wszelką cenę powstrzy mać ten koszmar, objęła go, przy tuliła jego głowę do swojego ramienia i ukoiła, mrucząc słowa otuchy, aż głęboko westchnął. Przy warli do siebie, jej również pociekły po policzkach łzy, żadne z nich się nie odzy wało. Widząc, z jakim trudem William idzie i sama czując podobne zmęczenie, zaproponowała, żeby odpoczęli trochę na brązowy ch liściach zeschłej paproci pod dębem. Zgodził się. Jeszcze raz głęboko westchnął, otarł machinalnie oczy jak dziecko, po czy m odezwał się, lecz już bez śladu gniewu sprzed chwili. Pomy ślała, że są jak dzieci z bajki zagubione w lesie i z ty m obrazkiem w głowie dostrzegła rozrzucone dokoła zwiędłe liście, zebrane przez wiatr w ponad półmetrowe stosy. — Kiedy to zrozumiałaś, Katharine? — spy tał. — Nieprawda, że zawsze tak czułaś. Przy znaję, że zachowałem się nierozważnie pierwszego wieczoru, kiedy zorientowałaś się, że twoje ubrania zostały w Londy nie. Ale czy to moja wina? Przy rzekam, że nigdy więcej nie wtrącę się do twoich strojów. Przy znaję, że ziry towałem się, kiedy zastałem cię na górze z Henry m. Może okazałem ci to zby t wy raźnie. Ale to chy ba nic zdrożnego między zaręczony mi. Spy taj matkę. A teraz przejdźmy do tej straszliwej wiadomości... — Urwał i przez chwilę nie mógł mówić dalej. — Powiadasz, że podjęłaś decy zję. Czy z kimś ją przedy skutowałaś? Na przy kład z matką albo z Henry m? — Nie, oczy wiście, że nie — zaprzeczy ła i poruszy ła liście ręką. — Ale nie rozumiesz mnie, William... — To mi pomóż. — Nie rozumiesz moich prawdziwy ch uczuć. Niby jak? Sama dopiero teraz je przejrzałam. Ale nie czuję w sobie... nawet nie wiem, jak to nazwać... miłości. — Spojrzała w kierunku hory zontu tonącego we mgle. — W każdy m razie nasze małżeństwo bez miłości by łoby farsą... — Jak to farsą? — zapy tał. — Ale ta twoja analiza jest miażdżąca! — Powinnam by ła dokonać jej wcześniej — odparła posępnie. — Katharine, wmawiasz sobie nie istniejące my śli — ciągnął, pomagając sobie gesty kulacją. — Przed przy jazdem tutaj by liśmy szczęśliwi. Snułaś plany na temat naszego domu... Pamiętasz, jak wy bierałaś pokrowce na fotele? Tak jak każda kobieta przed ślubem. A teraz bez powodu zaczy nasz przejmować się swoimi uczuciami, moimi uczuciami, z wiadomy m skutkiem. Zapewniam cię, że sam przez to przeszedłem. Na pewny m etapie zadawałem sobie
bezsensowne py tania, które niczego nie wnosiły. Według mnie przy dałoby ci się zajęcie, które wy ciągałoby cię z ponurego nastroju, kiedy ty lko w niego wpadniesz. Gdy by nie poezja, sam często by łby m w podobny m nastroju. Zdradzę ci pewien sekret — dodał i roześmiał się pod nosem, niemal z pewnością siebie. — Często wracałem po spotkaniu z tobą do domu tak roztrzęsiony, że zmuszałem się do napisania strony lub dwóch, zanim by łem w stanie wy rzucić cię z głowy. Spy taj Denhama, on ci powie, jak mnie pewnego wieczoru spotkał i w jakim znalazł stanie. Na wspomnienie Ralpha Katharine wzdry gnęła się z przy krością. My śl o jego rozmowie z Denhamem, w której William omawiał jej zachowanie, rozgniewała ją, naty chmiast jednak uznała, że nie bardzo ma prawo boczy ć się na Williama za wspomnienie jej imienia, skoro sama popełniła ty le uchy bień wobec niego. Ale żeby zwierzał się Denhamowi! Przedstawiała go sobie jako sędziego. Wy obrażała sobie, jak surowo waży przy padki jej beztroski w męskiej komisji śledczej badającej kobiecą moralność i szorstko zby wa ją i całą jej rodzinę na wpół sarkasty czną, na wpół pobłażliwą uwagą, przy pieczętowując jej los, jeśli chodzi o niego, na zawsze. Ponieważ dopiero co go spotkała, by ła wy czulona na jego postać. Nie by ła to my śl miła dumnej kobiecie, musiała jednak dopiero opanować sztukę tłumienia emocji. Wbiła wzrok w ziemię, ściągnęła brwi, co dało Williamowi w przy bliżeniu obraz niechęci, jaką usiłowała w sobie pohamować. Zawsze do jego miłości ku niej zakradał się pewien niepokój, czasem przeradzający się w strach, który, ku jego zaskoczeniu, wzrósł, odkąd zbliży li się przez zaręczy ny. Pod spokojną, wzorcową powierzchnią związku pły nął nurt namiętności, a to perwersy jnej, a to całkiem irracjonalnej, który nigdy nie mieścił się w zwy kły ch ramach pochwał dla niego i jego poczy nań. William zaś wolał zawsze towarzy szący ich związkowi zdrowy rozsądek od bardziej romanty cznej więzi. Nie mógł jednak odmówić Katharine namiętności i usiłował ją wpleść w swoje my ślenie o ży ciu dzieci, które razem poczną. „Będzie idealną matką... matką sy nów”, my ślał. Gdy jednak zobaczy ł, jak Katharine siedzi, posępna i milcząca, nabrał co do tego wątpliwości. „Farsą, farsą. Powiedziała, że nasze małżeństwo by łoby farsą”. I wtem, siedząc na ziemi, niecałe pięćdziesiąt metrów od szosy, wśród zwiędły ch liści, zdał sobie sprawę z sy tuacji, w jakiej się znaleźli: ktoś przecież mógłby tamtędy przechodzić i ich poznać. Starł z twarzy resztki śladów niestosownego wy buchu uczuć. Bardziej od własnej prezencji doskwierał mu jednak widok Katharine siedzącej bez ruchu na ziemi; w jej zapomnieniu by ło coś niestosownego. Jako mężczy zna oby ty z konwenansami, przestrzegał ich ściśle wobec kobiet, zwłaszcza jeżeli łączy ły go z nimi jakieś więzy. O rozpacz przy prawił go długi kosmy k ciemny ch włosów, który opadł jej na ramię, i kilka zwiędły ch liści brzozy przy czepiony ch do sukni, ale w obecny ch okolicznościach nie mógł zwrócić jej uwagi na takie szczegóły. Katharine siedziała, jak się mu zdawało, niepomna na wszy stko. Podejrzewał, że w milczeniu przeży wa wy rzuty sumienia, a wolałby, żeby my ślała o swoich włosach i zwiędły ch liściach buczy ny, które miały dla niego teraz większe znaczenie niż cokolwiek innego. W istocie drobiazgi te dziwnie odciągały jego uwagę od pełnego wątpliwości, niespokojnego stanu ducha, gdy ż ulga, która mieszała się z bólem, wznieciła przedziwny tumult w jego piersi, skry wając pierwsze dojmujące poczucie mrocznego, wszechogarniającego rozczarowania. Aby wy zby ć się tego niepokoju i zakończy ć tę przy krą, bezładną scenę, zerwał się i pomógł Katharine wstać. Uśmiechnęła się na pedanty czną dokładność, z jaką ją otrzepał, choć gdy zdejmował zwiędłe liście ze swojego palta, wzdry gnęła się, dopatrując się w tej czy nności gestu samotnego mężczy zny. — William — rzekła — zostanę twoją żoną. Postaram się ciebie uszczęśliwić.
ROZDZIAŁ XIX
Zapadał już zmierzch, kiedy dwoje pozostały ch wy cieczkowiczów, Mary i Ralph Denham, wy szło na szosę na obrzeżach Lincoln. Szosa ich zdaniem lepiej nadawała się na powrót niż droga na przełaj, ale przez pierwszą milę niewiele rozmawiali. Ralph odprowadzał w my ślach powóz Otway ów przez wrzosowisko, następnie wrócił do owy ch pięciu czy dziesięciu minut spędzony ch z Katharine i przeanalizował wszy stkie jej słowa z pieczołowitością uczonego, który bada nieregularności w staroży tny m tekście. Postanowił nie dopuścić, żeby blask, romanty zm i nastrój tego spotkania zabarwiły to, co w przy szłości będzie uważał za gołe fakty. Mary milczała, nie ty le dlatego, że nie mogła udźwignąć własny ch my śli, ile dlatego, że głowę miała z nich wy zutą, tak jak serce wy zby te uczuć. Wiedziała, że jedy nie obecność Ralpha utrzy muje ją w ty m otępieniu, i potrafiła przewidzieć, że gdy zostanie sama, osaczy ją wszelakie cierpienie. Na razie skupiła się na utrzy maniu resztek szacunku dla siebie samej, który w jej odczuciu zamienił się we wrak, w chwili kiedy mimowolnie wy znała Ralphowi przebły sk swojej miłości. Dla rozumu nie miało to zapewne większego znaczenia, ale insty nktownie powinna uważać na taki obraz siebie, który każdemu z nas stale towarzy szy, a który uległ zniszczeniu pod wpły wem wy znania. Sprzy jała jej szarówka zasnuwająca wiejski pejzaż; Mary pomy ślała, że któregoś z najbliższy ch dni, szukając pocieszenia, usiądzie wy godnie sama na ziemi pod drzewem. Spoglądając przez mrok, wy patrzy ła wzgórek na polu i drzewo. Ocknęła się dopiero, gdy Ralph nagle powiedział: — Kiedy przerwano nam przy obiedzie, właśnie chciałem powiedzieć, że jeśli ty pojedziesz do Amery ki, pojadę z tobą. Niemożliwe, żeby tam by ło ciężej pracować na ży cie niż tutaj. Zresztą nie o to chodzi. Chodzi o to, Mary, że chciałby m się z tobą ożenić. Co ty na to? — Złoży ł swoje oświadczenie stanowczo, nie czekał na odpowiedź, lecz wziął Mary pod rękę. — Już poznałaś mnie na dobre i na złe. Znasz moje humory. Próbowałem odsłonić przed tobą swoje błędy. I co na to powiesz? Nie odzy wała się, co jakoś go nie zdziwiło. — Jak powiedziałaś, znamy się pod wieloma względami, a w każdy m razie pod istotny mi, i podobnie my ślimy. A jeżeli czujesz to samo do mnie... a chy ba czujesz?... to na pewno damy sobie nawzajem szczęście. Urwał, choć najwy raźniej nie czekał na prędką odpowiedź, raczej trwał zatopiony w my ślach. — Tak, ale obawiam się, że nie mogę — odrzekła w końcu Mary. Rzuciła te słowa dość pospiesznie, od niechcenia, a ponieważ powiedziała coś całkowicie przeciwnego, niż spodziewał się usły szeć, zdumiał się tak bardzo, że insty nktownie puścił jej rękę, a ona spokojnie ją cofnęła.
— Nie możesz? — spy tał. — Nie mogłaby m za ciebie wy jść — potwierdziła swoje słowa. — Nie kochasz mnie? Milczała. — No cóż, Mary — rzekł i roześmiał się dziwnie. — Widocznie jestem skończony m durniem, bo zdawało mi się, że tak. — Przez chwilę szli w milczeniu, gdy wtem zawołał: — Nie wierzę ci. Nie mówisz mi prawdy. — Jestem zby t zmęczona, żeby się spierać — odparła i odwróciła od niego głowę. — Uwierz, proszę. Nie mogę za ciebie wy jść, i nie chcę. W jej głosie zadrżała tak skrajna udręka, że Ralph nie miał wy jścia, musiał uwierzy ć. Kiedy przebrzmiały jej słowa i uleciało poczucie zaskoczenia, uwierzy ł, że powiedziała prawdę. Niewiele w nim by ło próżności, dlatego niebawem jej odmowa wy dała mu się całkiem naturalna. Przeby ł wszy stkie stopnie przy gnębienia, aż zszedł na dno czarnej rozpaczy. Całe jego ży cie przebiegało pod znakiem porażki; nie wy szło mu z Katharine, a teraz nie wy szło i z Mary. Kiedy zjawiła się my śl o Katharine, a wraz z nią poczucie rozpierającej wolności, naty chmiast ją powstrzy mał. Nic dobrego nie spotkało go ze strony Katharine, cała jego więź z nią by ła utkana z marzeń, gdy więc my ślał o tej odrobinie realności w marzeniach, zaczął winić właśnie marzenia za swoją obecną klęskę. „Zawsze w obecności Mary my ślałem o Katharine. Gdy by nie te moje idioty czne mrzonki, mógłby m pokochać Mary. Z całą pewnością niegdy ś mnie kochała, ale tak ją udręczy łem swoimi humorami, że straciłem szansę, i teraz już nie zary zy kuje małżeństwa ze mną. Oto, co mi zostało z ży cia... nic, nic, nic”. Tupot ich butów na suchej szosie powtórzy ł za nim uroczy ście: nic, nic, nic. Mary dopatrzy ła się w tej ciszy ulgi. Depresję Ralpha złoży ła na karb spotkania z Katharine, a potem rozstania i pozostawienia jej w towarzy stwie Williama Rodney a. Nie mogła go winić za miłość do Katharine, ale skoro kochał inną, dlaczego ją prosił o rękę — w ty m właśnie upatry wała najokrutniejszej zdrady. Legła w gruzach ich stara przy jaźń wraz z fundamentami oparty mi o niezniszczalne cechy charakteru, cała przeszłość wy dała się Mary głupia, a ona sama sobie słaba i naiwna, Ralph zaś okazał się uczciwy jedy nie z pozoru. Ach, przeszłość... w większości składała się dla niej z Ralpha, a teraz okazało się, że składa się z czegoś dziwnego i fałszy wego, niezgodnego z jej wcześniejszy mi wy obrażeniami. Mary usiłowała przy pomnieć sobie sentencję, którą ukuła w głowie przed południem, kiedy Ralph płacił za obiad, ale chociaż widziała wy raźnie, jak płaci rachunek, sentencji nie mogła sobie przy pomnieć. Coś tam by ło o prawdzie, że postrzeganie prawdy to nasza wielka szansa na ty m świecie. — Nawet jeżeli nie chcesz za mnie wy jść — wrócił do tematu Ralph, spokojnie, wręcz z pewny m zażenowaniem — nie musimy przecież przestać się widy wać, prawda? Czy wolałaby ś, żeby śmy przez jakiś czas trzy mali się osobno? — Trzy mali się osobno? Sama nie wiem. Muszę to przemy śleć. — Powiedz mi jedno — poprosił. — Czy zrobiłem coś, przez co zmieniłaś na mój temat zdanie? Bardzo kusiło ją, by ulec naturalnemu zaufaniu do niego, rozbudzonemu w niej teraz przez jego niski, melancholijny głos, i opowiedzieć mu o swojej miłości, o ty m, co ją zmieniło. Chociaż czuła, że wkrótce przestanie się na niego gniewać, pewność, że on jej nie kocha, wsparta jego oświadczy nami, zniweczy ła wszelką wolność słowa z jej strony. Kiedy sły szała słowa Ralpha lub, co gorsza, nie mogła się zdoby ć na odpowiedź albo musiała ograniczy ć swą szczerość, czuła taki ból, że zatęskniła za chwilą, gdy zostanie sama. Bardziej ustępliwa kobieta niezależnie od ry zy ka skorzy stałaby z okazji, żeby coś wy jaśnić, ale dla osoby o twardy m, stanowczy m charakterze
Mary wy rzeczenie się siebie oznaczało upokorzenie, i choćby fale uczuć wzbiły się na najwy ższy poziom, nie potrafiła przy mknąć oczu na to, co uznawała za prawdę. Ralph łamał sobie głowę nad jej milczeniem. Szukał w pamięci słów bądź uczy nków, z powodu który ch mogłaby pomy śleć o nim źle. By ł w takim nastroju, że przy kłady napły wały aż nazby t szy bko, zwieńczone kulminacy jny m dowodem jego niegodziwości — poproszeniem jej o rękę z pobudek wy muszony ch i egoisty czny ch. — Nie odpowiadaj — rzekł ponuro. — Wiem, że masz powody. Ale czy muszą zabić naszą przy jaźń? Pozwól mi zachować przy najmniej ją. „Och — pomy ślała w nagły m przy pły wie bólu, grożącego jej godności katastrofą — doszło już i do tego... A przecież mogłam mu dać wszy stko!” — Owszem, nadal możemy by ć przy jaciółmi — zapewniła go z taką stanowczością, na jaką umiała się zdoby ć. — Zależy mi na twojej przy jaźni — dodał. — Jeżeli ty lko możesz, pozwól mi widy wać się z tobą jak najczęściej. Im częściej, ty m lepiej. Będę bardzo potrzebował twojej pomocy. Obiecała mu to, po czy m przeszli do spokojnej rozmowy na tematy nie związane z uczuciami, chociaż z powodu tego właśnie ograniczenia rozmowa napawała ich bezbrzeżny m smutkiem. Późny m wieczorem, kiedy Elizabeth poszła już do siebie, a dwaj młodzieńcy padli do łóżek tak zamroczeni całodniowy m polowaniem, że nie czuli podłogi pod nogami, Mary i Ralph jeszcze raz wrócili do rozmowy o sy tuacji między nimi. Mary przy sunęła fotel nieco bliżej kominka, gdy ż ogień ledwie płonął, a o tak późnej porze nie warto by ło dokładać drew. Ralph czy tał, ale zauważy ła już od pewnego czasu, że zamiast wodzić oczami po zadrukowany ch linijkach, utkwił wzrok gdzieś nad kartką tak posępnie, że jego nastrój udzielił się również Mary. Nie osłabła w postanowieniu, by się nie poddawać, gdy ż po namy śle wzmocniła w sobie gorzką pewność, że jeśli ulegnie, to podda się własny m pragnieniom, nie jego. Uznała jednak, że nie ma powodu, dla którego on miałby cierpieć, jeżeli to jej powściągliwość sprawiała mu cierpienie. Z bólem w sercu odezwała się: — Py tałeś, czy zmieniłam zdanie na twój temat — powiedziała. — Z mojej strony powód jest ty lko jeden. Kiedy poprosiłeś mnie o rękę, stwierdziłam, że brakuje ci szczerości uczuć. Dlatego w pierwszej chwili się rozgniewałam. Dawniej zawsze mówiłeś prawdę. Książka zsunęła się Ralphowi z kolana i upadła na podłogę. Oparł czoło na ręce i zapatrzy ł się w ogień. Usiłował przy pomnieć sobie słowo w słowo oświadczy ny złożone Mary. — Nigdy nie powiedziałem, że cię kocham — rzekł w końcu. Skrzy wiła się, lecz przy jęła te słowa z szacunkiem, gdy ż przy najmniej zawierały cząstkę prawdy, którą poprzy sięgła się kierować w ży ciu. — Dla mnie małżeństwo bez miłości jest nic niewarte — oznajmiła. — Mary, nie będę nalegał — zastrzegł się. — Widzę, że nie chcesz za mnie wy jść. Ale czy m jest miłość... czy nie za wiele bzdur wy gadujemy na jej temat? Cóż ona znaczy ? Szczerością uczuć do ciebie na pewno przeganiam dziewięciu na dziesięciu mężczy zn, którzy deklarują miłość. Miłość to ty lko historia na temat drugiej osoby, którą tworzy my sobie w głowie, chociaż przez cały czas wiemy, że jest nieprawdziwa. Oczy wiście, wiemy, ale zawsze staramy się podtrzy my wać złudzenia. Staramy się nie widy wać z kochany mi osobami zby t często ani nie przeby wać z nimi zby t długo. To miłe złudzenie, lecz jeśli się zastanowić, to ry zy ko małżeństwa z osobą, którą się kocha, jest kolosalne. — Nie wierzę w ani jedno twoje słowo, co więcej, ty też nie wierzy sz — odparowała z gniewem. — Tak czy inaczej, nie zgadzamy się ze sobą, chciałam ty lko, żeby ś mnie zrozumiał. Zmieniła pozy cję, jak gdy by zbierała się do wy jścia. Insty nktowne pragnienie, by
zatrzy mać Mary, kazało Ralphowi wstać i chodzić tam i z powrotem po opustoszałej niemal kuchni, a za każdy m razem, kiedy podchodził do drzwi, musiał opanowy wać pragnienie, by je otworzy ć i wy jść do ogrodu. Moralista powiedziałby, że Ralph powinien teraz odczuwać wy rzuty sumienia z powodu zadanego przez siebie cierpienia. On zaś przeciwnie, wpadł w wielki gniew, zagmatwany, bezradny gniew człowieka, który czuje się niesłusznie, lecz skutecznie sfrustrowany. Wpadł w pułapkę nielogiczności ludzkiego ży cia. Przeszkody w realizacji pragnień wy dały mu się całkowicie sztuczne, a mimo to nie wiedział, jak je usunąć. Rozgniewały go słowa Mary, nawet ton jej głosu, gdy ż zrozumiał, że ona mu nie pomoże. Mary stanowiła część szaleńczo zagmatwanego mętliku świata, który uniemożliwia rozważne ży cie. Ży ciowe przeszkody przy brały w jego głowie tak osobliwie materialną postać, że najchętniej trzasnąłby drzwiami albo złamał ty lne nogi fotela. — Wątpię, czy jeden człowiek kiedy kolwiek zrozumie drugiego — oświadczy ł, po czy m raptem stanął i spojrzał na Mary z odległości kilku kroków. — Skoro wszy scy jesteśmy tak haniebny mi kłamcami! Możemy jednak spróbować. Jeżeli nie chcesz wy jść za mnie za mąż, to nie wy chodź, ale twoje poglądy na temat miłości i decy zja, żeby śmy się nie widy wali... czy nie ponosi cię senty mentalizm? Uważasz, że zachowałem się źle — ciągnął swoje, Mary bowiem nie przery wała. — Oczy wiście, czasem zachowuję się źle, ale ludzi nie powinno się oceniać po uczy nkach. Nie da się iść przez ży cie, mierząc linijką wszy stkie dobre i złe czy ny. A ty zawsze tak postępujesz, Mary, i postępujesz tak teraz. Mary zobaczy ła siebie w biurze sufraży stek, jak wy daje sądy, feruje wy roki, decy duje, co jest dobre, a co złe, i częściowo potwierdziła w my ślach ten zarzut, chociaż nie podważało to jej stanowiska. — Nie gniewam się na ciebie — powiedziała wolno. — Nadal będę się z tobą spoty kała, tak jak przy rzekłam. Rzeczy wiście, przy rzekła mu to już wcześniej, dlatego trudno mu by ło powiedzieć, czego więcej pragnie — jakiej bliskości, by ć może pomocy w uporaniu się z duchem Katharine, czegoś, o co nie miał prawa prosić. Kiedy jednak zapadł się w fotel i jeszcze raz spojrzał na dogasający ogień, wy dało mu się, że został pokonany, nie ty le przez Mary, ile przez ży cie. Poczuł się wrzucony znów na początek ży cia, gdzie wszy stko jeszcze da się zdoby ć, ty le że we wczesnej młodości człowiek ży wi naiwną nadzieję. Teraz zaś Ralph stracił pewność, czy odniesie triumf.
ROZDZIAŁ XX
Na szczęście Mary Datchet wróciła do biura, gdzie zaraz dowiedziała się, że wskutek jakiegoś mętnego manewru parlamentarnego czy nne prawo wy borcze znów wy mknęło się poza zasięg kobiet. Stan pani Seal dosłownie graniczy ł z obłędem. Obłuda ministrów, zdrada ludzkości, zniewaga wobec kobiet, przeszkoda dla rozwoju cy wilizacji, klęska pracy całego jej ży cia, rozczarowanie córki pioniera ruchu — kolejno omawiano te wszy stkie tematy w biurze zaśmiecony m wy cinkami prasowy mi, które pani Seal zakreśliła na niebiesko na znak swojego, nieco dwuznacznego niezadowolenia. Przy znała się, że w ocenie natury ludzkiej popełniła błąd. — Zwy kłe, najprostsze akty sprawiedliwości — oświadczy ła, machając ręką w stronę okna, żeby wskazać pieszy ch i omnibusy sunące po przeciwnej stronie Russell Square — jak zawsze przekraczają ich pojęcie. Możemy się uważać jedy nie za pionierki na pustkowiu, Mary. Możemy cierpliwie wy kładać im prawdę. Nawet nie chodzi o ty ch ludzi — ciągnęła, napawając się widokiem ruchu ulicznego — lecz o ich przy wódców. O jegomościów zasiadający ch w parlamencie i pobierający ch cztery sta funtów rocznie ze środków publiczny ch. Gdy by śmy mogły przedłoży ć naszą sprawę społeczeństwu, niebawem doczekały by śmy się sprawiedliwości. Zawsze wierzy łam w społeczeństwo i nadal wierzę. Ale... Pokręciła głową, co miało sugerować, że da im jeszcze jedną szansę, a jeśli z niej nie skorzy stają, to ona nie odpowiada za konsekwencje. Pan Clacton reprezentował stanowisko bardziej filozoficzne, lepiej wsparte dany mi staty sty czny mi. Wszedł do pokoju po wy buchu pani Seal i posiłkując się ilustracjami history czny mi, wy kazał, że takie porażki zdarzały się we wszy stkich istotniejszy ch kampaniach polity czny ch. Klęska jedy nie podniosła go na duchu. Wróg, jak się wy raził, przeszedł do ofensy wy, dlatego teraz ich stowarzy szenie powinno go przechy trzy ć. Pan Clacton dał Mary do zrozumienia, że przejrzał szczwaność polity ków i już nastawił się na wy konanie zadania, którego powodzenie, jak zdąży ł się zorientować, zależy wy łącznie od niego. Sukces by ł uzależniony, jak się domy ślił, kiedy zaproszono go do jego gabinetu na pry watną naradę, od usy stematy zowania kartoteki, od publikacji nowy ch cy try nowy ch ulotek, w który ch przedstawi się fakty w nader zaskakujący sposób, a na dużej, szczegółowej mapie Anglii zatknie się szpilki z kolorowy mi kłaczkami, w zależności od ich położenia geograficznego. W nowy m sy stemie każdy okręg dostał swoją flagę, swój kolor tuszu oraz plik dokumentów wy kazany w rejestrze i zarchiwizowany w szufladzie, aby na przy kład pod literami M lub S można by ło w każdej chwili znaleźć wszy stkie dane na temat organizacji walczący ch o prawo wy borcze kobiet w dany m hrabstwie. Wy magało to, oczy wiście, ogromnej pracy. — Musimy zacząć traktować naszą sieć jak sieć telefoniczną... ty le że będzie służy ła
wy mianie idei, panno Datchet — wy jaśnił i zadowolony z tego porównania, konty nuował: — Musimy uważać się za centralę informacy jną, która połączy nas z każdy m okręgiem w kraju. Musimy trzy mać rękę na pulsie lokalny ch społeczności — pragniemy wiedzieć, co my ślą ludzie w całej Anglii, a także zadbać, by my śleli w słuszny sposób. Sy stem, rzecz jasna, na razie został jedy nie z grubsza zary sowany, ledwie naszkicowany podczas Bożego Narodzenia. — Pan powinien wy korzy stać czas świąt na odpoczy nek — skomentowała obowiązkowo Mary, ale powiedziała to płaskim, znużony m tonem. — Uczy my się obchodzić bez świąt — wy jaśnił Clacton z bły skiem saty sfakcji w oku. Szczególnie pragnął usły szeć jej opinię na temat cy try nowej ulotki. Zgodnie z jego planem mieli ją naty chmiast masowo rozprowadzić, żeby kształtować i pobudzać — kształtować i pobudzać — powtórzy ł — słuszne postawy w terenie przed obradami parlamentu. — Musimy wziąć wroga przez zaskoczenie — ciągnął. — Nasi przeciwnicy nie zasy piają gruszek w popiele. Widziała pani przemówienie Binghama do wy borców? To przedsmak reakcji, z jaką musimy się liczy ć, panno Datchet. Wręczy ł jej duży stos wy cinków prasowy ch z błaganiem, żeby wy powiedziała się jeszcze przed obiadem na temat żółtej ulotki, po czy m odwrócił się skwapliwie do swoich arkuszy papieru i kałamarzy z różnobarwny mi tuszami. Mary zamknęła drzwi, rozłoży ła dokumenty na stole i ukry ła twarz w dłoniach. W głowie miała dziwną pustkę. Nasłuchiwała, jak gdy by w ten sposób znów miała się włączy ć w atmosferę biura. Z sąsiedniego pokoju dobiegał prędki, konwulsy jny stukot rozedrganej maszy ny pani Seal, która od samego rana przy kładała się do pracy, by pomóc społeczeństwu angielskiemu, jak to ujął pan Clacton, słusznie my śleć, „kształtować i pobudzać”, jak to dokładnie ujął. Z pewnością godziła we wroga, który nie zasy piał gruszek w popiele. Słowa pana Clactona wy ry ły jej się dokładnie w głowie. Odsunęła zmęczony m gestem dokumenty na koniec stołu. Nic to jednak nie dało, gdy ż w jej głowie nastąpiła pewna zmiana — zmiana ostrości, która ponownie zamazała obiekty na pierwszy m planie. Przy pomniała sobie, że coś podobnego już się jej zdarzy ło po spotkaniu z Ralphem w ogrodach Lincoln’s Inn Fields; przez całe zebranie komisji my ślała o wróblach i kolorach, aż dopiero na końcu narady wróciły jej dawne przekonania. Ale wróciły ty lko dlatego, jak pomy ślała z pogardą do własnej słabości, że chciała ich uży ć w walce przeciwko Ralphowi. Ściśle rzecz biorąc, nie by ły to właściwie przekonania. Nie chciała widzieć świata podzielonego na dwa osobne przedziały — dobry ch i zły ch ludzi, ponieważ nie wierzy ła bezgranicznie w słuszność własny ch poglądów, nie mogła więc wy magać tego od wszy stkich mieszkańców Wy sp Bry ty jskich. Patrzy ła na cy try nową ulotkę i my ślała niemal z zazdrością, jak można czerpać wiarę i ulgę z wy dawania takich dokumentów; sama chętnie zamilkłaby raz na zawsze, gdy by ktoś zapewnił jej szczęście osobiste. Czy tała oświadczenie pana Clactona z mieszany mi uczuciami — z jednej strony widziała jego słabe i pompaty czne sformułowania, a z drugiej czuła, że wiara, by ć może wiara w iluzję, a w każdy m razie wiara w cokolwiek jest najbardziej godna pozazdroszczenia ze wszy stkich darów. A niewątpliwie by ła to iluzja. Mary rozejrzała się z zaciekawieniem po meblach w biurze, po urządzeniach, który mi tak się szczy ciła, i ze zdziwieniem przy pomniała sobie, że niegdy ś te kopiarki, kartoteka, akta w segregatorach by ły okry te zasłoną, która ujednolicała je, nadawała im wspólną rangę oraz cel, niezależnie od ich jednostkowego znaczenia. Teraz uderzy ła ją obmierzła ponurość ty ch mebli. Osłabła i poczuła przy gnębienie, kiedy w sąsiednim pokoju przestała stukać maszy na do pisania. Naty chmiast podeszła do stołu, położy ła ręce na nieotwartej kopercie i przy brała wy raz twarzy pozwalający ukry ć stan umy słu przed panią Seal. Poczucie przy zwoitości kazało jej nie dopuścić do tego, by ta zobaczy ła jej twarz. Zasłoniła oczy ręką i patrzy ła, jak pani Seal wy ciąga jedną szufladę po drugiej w
poszukiwaniu koperty lub ulotki. Miała ochotę opuścić rękę i zawołać: „Siadaj, Sally, i powiedz mi, jak ty to wy trzy mujesz... a dokładnie, jak wy trzy mujesz tę krzątaninę z pełną wiarą w nieodzowność własny ch zajęć, równie daremny ch jak bzy czenie spóźnionej muchy ”. Nic takiego jednak nie powiedziała, a pozory pracowitości, które utrzy my wała, dopóki pani Seal znajdowała się w pokoju, wprawiły jej umy sł w ruch, toteż wy konała ty le samo porannej pracy co zwy kle. O pierwszej ze zdziwieniem odkry ła, że całkiem nieźle uporała się z poranny mi obowiązkami. Włoży ła zatem kapelusz i postanowiła zjeść obiad w lokalu na Strandzie, żeby wprawić w ruch swój drugi mechanizm — ciało. Uruchomiwszy umy sł i ciało, mogła dotrzy mać kroku tłumowi i nie uchodzić za niesprawną maszy nę, pozbawioną najważniejszego, mianowicie świadomości własnego istnienia. Idąc Charing Cross Road, zastanowiła się nad sobą. Zadała sobie szereg py tań. Na przy kład, czy miałaby coś przeciwko temu, żeby śmiertelnie potrącił ją omnibus spalinowy ? Nie, w najmniejszy m stopniu. A przy goda z ty m mężczy zną o odpy chający m wy glądzie, który stoi przy wejściu do metra? Nie, nie wy obrażała sobie ani strachu, ani podniecenia. Czy przemawiało do niej cierpienie w jakiejkolwiek formie? Nie, nie widziała w cierpieniu ani dobra, ani zła. A tego, co najważniejsze? W oczach wszy stkich ludzi widziała blask, jak gdy by iskra umy słu zapaliła się spontanicznie w kontakcie ze wszy stkimi rzeczami, które napoty ka i które pchają ich naprzód. Ten bły sk w oku miały młode kobiety oglądające wy stawę mody stki, mieli go również starsi panowie kartkujący książki w anty kwariatach i czekający niecierpliwie, aż bukinista poda cenę... możliwie najniższą. Ale ona nie przejmowała się strojem ani pieniędzmi. Od książek też uciekała, zanadto jej się kojarzy ły z Ralphem. Sunęła więc zdecy dowanie przez tłum, w który m czuła się obco, a ludzie rozstępowali się i schodzili jej z drogi. Dziwne my śli lęgną się w głowie przechodnia, który zdąża zatłoczony mi ulicami bez określonego celu, a w głowie wy czarowuje najrozmaitsze kształty, podobnie jak umy sł tworzy przeróżne rozstrzy gnięcia i obrazy, gdy się nieuważnie słucha muzy ki. Od dojmującej świadomości siebie jako jednostki Mary przeszła do koncepcji generalnego planu, w który m, jako istota ludzka, musi mieć swój udział. Niemal stworzy ła pewną wizję, która raz nabierała kształtu, raz się kurczy ła. Żałowała, że nie ma przy sobie ołówka i papieru — mogłaby nadać kształt koncepcji, która wy kluła jej się w głowie, kiedy szła Charing Cross Road. Gdy by się jednak do kogokolwiek odezwała, mogłaby jej ona umknąć. Wizja ta wy ty czała linię jej ży cia aż do momentu śmierci, w sposób saty sfakcjonujący jej poczucie ładu. Wy magała jedy nie uporczy wego wy siłku intelektu, pobudzonego w ten dziwny sposób przez tłum i gwar do wspięcia się na krawędź istnienia, by zobaczy ć wszy stko rozpościerające się przed nią raz na zawsze. Już zostawiła za sobą swoje jednostkowe cierpienie. W ty m, wy magający m od niej ty le wy siłku, procesie, który polegał na nieskończenie szy bkich przeskokach my śli, prowadzący ch z jednej krawędzi na drugą, kiedy w jej głowie kształtowała się koncepcja ży cia na ty m świecie, z jej ust padły ty lko dwa wy raźne słowa, wy mruczane pod nosem: — Brak szczęścia... Brak szczęścia. Usiadła na ławce na Embankment przed pomnikiem któregoś z londy ńskich bohaterów i wy powiedziała te słowa na głos. Wy obrażały dla niej rzadki kwiat albo odłamek skalny odłupany przez wspinacza na dowód, że przy najmniej przez chwilę stał na szczy cie góry. Ona także tam teraz by ła i widziała świat po hory zont. Teraz, zgodnie z nowy m postanowieniem, musiała trochę zboczy ć ze szlaku. Jej placówką powinno stać się jedno z ty ch eksponowany ch, opuszczony ch miejsc, od który ch stronią ludzie szczęśliwi. Nie bez ponurej saty sfakcji ułoży ła w głowie szczegóły nowego planu. „A teraz — powiedziała sobie w duchu, wstając z ławki — pomy ślę o Ralphie”.
Gdzie na nowej skali ży cia powinna go umieścić? W stanie obecnego uniesienia bez trudu poradzi sobie z ty m py taniem. Z przy krością jednak zorientowała się, że z chwilą usankcjonowania tego toku my śli, straciła kontrolę nad emocjami. Utożsamiona teraz z Ralphem, odtwarzała jego my śli z całkowitą uległością, kiedy nagle poczuła rozszczepienie duszy i zwróciła się do niego, oskarżając go o okrucieństwo. — Ale nie ma mowy — powiedziała na głos — żeby m kogokolwiek znienawidziła. Wy brała chwilę, w której mogła ostrożnie przejść przez ulicę, i już dziesięć minut później znalazła się w restauracji na Strandzie, gdzie zdecy dowany mi ruchami kroiła mięso na drobne kawałki, lecz poza ty m nie dawała współbiesiadnikom powodu do tego, by uznali ją za ekscentry czkę. Monolog Mary skry stalizował się w my wane zwroty, które wy łaniały się nagle z tumultu my śli, zwłaszcza kiedy musiała się zmobilizować, by wstać, przeliczy ć pieniądze albo wy brać, w którą przecznicę skręcić. — Poznać prawdę... przy jąć ją bez gory czy — tak brzmiała chy ba najbardziej wy raźna z jej wy powiedzi, gdy ż nie sposób by ło cokolwiek zrozumieć z dziwnego mamrotu wy szeptanego przed posągiem Francisa, księcia Bedford, co najwy żej dało się wy chwy cić imię Ralpha, powtarzane często, w bardzo dziwny ch kontekstach, jak gdy by przez wy powiadanie go Mary chciała je zaczarować i w rezultacie wy mazać, dodając doń inne słowa, które odzierały zdanie zawierające jego imię z wszelkiego znaczenia. Pionierzy walki o równouprawnienie kobiet, pan Clacton i pani Seal, nie zauważy li nic dziwnego w zachowaniu Mary, może ty lko ty le, że wróciła do biura pół godziny później niż zwy kle. Na szczęście zajmowały ich własne sprawy, dlatego nie przy glądali się jej bacznie. Gdy by ją zaskoczy li swoim zainteresowaniem, stwierdziliby, że oddaje się kontemplacji wielkiego hotelu po drugiej stronie placu, gdy ż po napisaniu kilku słów zasty gła z piórem na papierze, a w my ślach odby ła niezależną podróż wśród malowany ch słońcem okien i smug fioletowego dy mu, rozpostarty ch przed jej oczy ma. Odległe tło doskonale współgrało z jej my ślami. Spoglądała ku dalekim zakątkom poza zasięgiem drugiego planu, do który ch zy skała dostęp, odkąd wy rzekła się własny ch pragnień, mogła więc podziwiać szerszy widok, a także podzielać przepastne pragnienia i cierpienia ludzkości. Zby t późno i zby t dotkliwie osaczy ły ją fakty, by mogła czerpać łatwą przy jemność z ulgi wy rzeczenia; taką saty sfakcję mogło jej dać jedy nie odkry cie, że kiedy wy rzeknie się wszy stkiego, co czy ni nasze ży cie szczęśliwy m, łatwy m, wspaniały m i odrębny m, pozostanie jej twarda rzeczy wistość, nieskalana osobisty mi przy godami, odległa jak gwiazdy i podobnie jak one nienasy cona. Kiedy Mary Datchet przechodziła tę dziwną przemianę od szczegółu do ogółu, pani Seal przy pomniała sobie o obowiązkach przy czajniku i kuchence gazowej. Z niejakim zdziwieniem zobaczy ła, że Mary przy stawiła krzesło do okna, więc zapaliwszy gaz, wy prostowała się, by na nią spojrzeć. Najbardziej oczy wisty m powodem takiego zachowania sekretarki mogła by ć jakaś niedy spozy cja. Ale Mary, choć podniosła się z wy siłkiem, zaprzeczy ła, by źle się czuła. — Okropnie się dziś lenię — wy jaśniła, rzucając okiem w stronę swojego stołu. — Musisz się postarać o inną sekretarkę, Sally. Powiedziała to żartem, ale jej ton wzbudził zazdrosny strach, zawsze przy czajony w piersi pani Seal, która bardzo się bała, że pewnego dnia Mary, młoda kobieta, ucieleśnienie ty lu senty mentalny ch, entuzjasty czny ch pomy słów, która miała także pewną wizy jną egzy stencję w bieli, z pękiem lilii w dłoni, ogłosi radośnie, że zamierza wy jść za mąż. — Nie chcesz powiedzieć, że nas opuszczasz? — zapy tała. — Jeszcze niczego nie postanowiłam — odparła Mary. Jej uwagę można by ło potraktować jak ogólnik. Pani Seal zdjęła filiżanki z kredensu i postawiła je na stole.
— Chy ba nie wy chodzisz za mąż? — zapy tała, nerwowo wy rzucając z siebie słowa. — Sally, dlaczego akurat dzisiaj zadajesz mi takie niedorzeczne py tania? — spy tała Mary drżący m głosem. — Czy wszy stkie musimy wy chodzić za mąż? Pani Seal dziwacznie zachichotała. Przez chwilę jakby zagłębiła się w okropną stronę ży cia związaną z uczuciami, ży ciem osobisty m, sprawami płci, by po chwili prędko czmy chnąć stamtąd w cień swojego drżącego dziewictwa. Tak ją speszy ła ta rozmowa, że włoży ła głowę do kredensu i usiłowała wy jąć z niego jakieś dziwne porcelanowe naczy nia. — Mamy przecież pracę — rzekła, kiedy się prostowała, a policzki pałały jej rumieńcami bardziej niż zwy kle, i z impetem postawiła na stole słoik konfitur. Przez chwilę jednak nie mogła się zdoby ć na entuzjasty czną, choć niespójną przemowę na temat wolności, demokracji, praw człowieka oraz niegodziwości rządu, który mi to sprawami się emocjonowała. Wróciło do niej wspomnienie z przeszłości albo z przeszłości jej płci i wprawiło ją w zakłopotanie. Spojrzała ukradkiem na Mary, która wciąż siedziała przy oknie, z ręką na parapecie. Zauważy ła, jaka jest młoda, pełna obiecującej kobiecości. Tak się stropiła, że zaczęła nerwowo ustawiać filiżanki na spodkach. — O tak, wy starczy nam tej pracy na całe ży cie — dodała Mary, jakby kończy ła w my ślach pewien wątek. Pani Seal naty chmiast się rozpromieniła. Ubolewała nad swoim brakiem wy kształcenia w naukach ścisły ch i nieznajomością logiki, ale naty chmiast ruszy ła głową, żeby perspekty wy walki o równouprawnienie kobiet wy padły jak najbardziej atrakcy jnie i okazały się nader istotne. Wy głosiła ty radę, w której zadała mnóstwo retory czny ch py tań, i odpowiedziała na nie, uderzając jedną pięścią o drugą. — Na całe ży cie? Moje drogie dziecko, jednego ży cia nie starczy. Będziemy sobie przekazy wać pałeczkę. Mój ojciec by ł pionierem w swoim pokoleniu... ja, która przy szłam po nim, dokładam starań w miarę swoich skromny ch możliwości. Cóż można więcej? Teraz patrzy my na was, młode kobiety, przy szłość na was patrzy. Ach, moja droga, gdy by m mogła ży ć ty siąc razy, wszy stkie ży cia poświęciłaby m naszej sprawie. Nazy wasz to sprawą walki o równouprawnienie kobiet? Ja powiedziałaby m, że to sprawa ludzkości. Chociaż są i tacy — wy jrzała gniewnie przez okno — którzy tego nie widzą! Są tacy ludzie, którzy rok w rok odmawiają uznania prawdy. My zaś, wizjonerzy... Czy woda w czajniku już się gotuje? Nie, pozwól, że ja się ty m zajmę... My, którzy znamy prawdę — ciągnęła, wy machując czajnikiem i dzbankiem do herbaty. By ć może z powodu ty ch utrudnień zgubiła wątek i zakończy ła z zadumą: — A wszy stko jest takie p r o s t e . Chodziło jej o sprawę, która stanowiła dla niej nieustające źródło zdumienia, mianowicie o nadzwy czajną niezdolność ludzkości, żeby w świecie, w który m tak bezbłędnie oddzielamy dobro od zła, nie potrafić ich od siebie odróżnić i ująć tego, co należy, w kilku duży ch, prosty ch uchwałach parlamentu, zdolny ch w krótkim czasie odmienić całkowicie los ludzkości. — Można by sądzić — powiedziała — że kiedy mamy do czy nienia z ludźmi z akademickim wy kształceniem, jak chociażby pan Asquith... możemy śmiało odwoły wać się do rozumu. Ale rozum... czy mże jest rozum bez rzeczy wistości? Niejako w hołdzie dla tego sformułowania powtórzy ła je, co dosły szał pan Clacton, który właśnie opuszczał gabinet; wy powiedział to samo zdanie jeszcze raz, nadając mu, jak zwy kłe w przy padku sentencji pani Seal, cierpką, ironiczną intonację. By ł jednak zadowolony ze świata, dlatego stwierdził pochlebczo, że chętnie widziałby ten zwrot wy pisany wielkimi literami w nagłówku ulotki. — Ależ, pani Seal, musimy obrać za cel rozważną kombinację rozumu z rzeczy wistością — dodał apody kty czny m tonem, żeby zrównoważy ć niepohamowany entuzjazm obu kobiet. —
Rozum musi wy rażać rzeczy wistość, zanim zdąży my ją odczuć. Słabość ty ch wszy stkich ruchów, panno Datchet — ciągnął, zajmując miejsce przy stole i zwracając się do Mary, jak zwy kle, kiedy chciał wy głosić głębszą konstatację — polega na ty m, że nie opierają się na dostatecznie intelektualny ch podstawach. A to, w moim mniemaniu, błąd. Bry ty jczy cy lubią szczy ptę rozumu w konfiturze elokwencji, okruch my śli w leguminie senty mentu — zakończy ł, cy zelując porzekadło do odpowiedniego poziomu literackiej precy zji. Jego wzrok, nie pozbawiony próżności autora, spoczął na żółtej ulotce, którą Mary trzy mała w dłoni. Ona zaś wstała, zajęła miejsce u szczy tu stołu, nalała wszy stkim herbaty i wy raziła swoje zdanie na temat ulotki. Dziesiątki razy przedtem nalewała herbatę i kry ty kowała ulotki pana Clactona, ale teraz wy dało jej się, że robi to w inny m duchu: zaciągnęła się bowiem do wojska, przestała by ć ochotniczką. Wy parła się czegoś i dlatego... jak by to wy razić?... znalazła się jakby poza nurtem ży cia. Zawsze wiedziała, że Clacton i pani Seal są poza ty m nurtem, gdy ż patrząc z drugiego końca dzielącej ich zatoki, widziała w nich cienie ludzi, którzy wstępują w szeregi ży wy ch lub z nich znikają — jako ekscentry czny ch, nie całkiem rozwinięty ch ludzi, pozbawiony ch w swojej istocie tego, co najważniejsze. Dotarło to do niej tak wy raźnie dopiero teraz, kiedy poczuła, że jej los jest związany z nimi na zawsze. Jeden światopogląd pogrąży ł się w mroku, toteż po sezonie rozpaczy co ży wszy temperament mógłby nalegać, by świat znów się obrócił i ukazał z innej, by ć może wspanialszej strony. „Nie — pomy ślała Mary, z niezłomną wiernością jedy ny m, jej zdaniem, słuszny m poglądom — straciwszy to, co najlepsze, nie mam zamiaru udawać, że można to sobie czy mś zastąpić. Cokolwiek się stanie, nie będę się karmiła w ży ciu pozorami”. Jej słowa by ły tak dojmujące, jak ostry, przeszy wający ciało ból. Ku skry tej radości pani Seal pogwałcili żelazną zasadę, która nie dopuszczała służbowy ch rozmów podczas podwieczorku. Mary i Clacton spierali się z wielką siłą przekony wania i zapalczy wością, aż ta drobna kobieta czuła, że dzieje się coś ważnego, choć właściwie nie wiedziała co. Bardzo ją ta rozmowa podekscy towała; wiszące na jej szy i krzy ży ki splotły się, wy ry ła też czubkiem ołówka sporą dziurę w stole, kiedy chciała podkreślić najbardziej zdumiewające zwroty ich rozmowy ; i doprawdy nie wiedziała, jak to możliwe, że rada ministrów może się oprzeć takiej dy skusji. Z trudem przy pominała sobie własne narzędzie sprawiedliwości — maszy nę do pisania. Zadzwonił telefon, zerwała się, żeby odebrać, co zawsze stanowiło dowód jej ważności, ponieważ czuła, że w ty m właśnie miejscu na całej ziemi zbiegają się wszy stkie podziemne kable my śli i postępu. Kiedy wróciła z wiadomością od drukarza, zobaczy ła, że Mary wkłada na głowę kapelusz, a z jej postawy bije coś władczego i rozkazującego. — Sally — oznajmiła — należy sporządzić odpisy ty ch listów. Nie zdąży łam się nimi jeszcze zająć. I trzeba dokładnie przejrzeć nowy spis ludności. Ty le że ja już idę do domu. Miłego wieczoru, panie Clacton, miłego wieczoru, Sally. — Mamy wielkie szczęście do sekretarki, panie Clacton — powiedziała pani Seal, zasty gając z dłonią na dokumentach, kiedy za Mary zamknęły się drzwi. Pan Clacton także by ł pod wrażeniem zachowania Mary. Wy obraził sobie chwilę, w której będzie jej musiał powiedzieć, że jedno biuro nie zniesie dwóch panów, ale na pewno by ła to bardzo, ale to bardzo pojętna osoba, w dodatku otoczona grupą bardzo mądry ch młody ch mężczy zn. Niewątpliwie to oni podsunęli jej część nowy ch pomy słów. Wy konał gest na znak aprobaty dla uwagi pani Seal, lecz zauważy ł, rzuciwszy okiem na zegar, który wskazy wał dopiero wpół do szóstej: — Jeżeli traktuje tę pracę poważnie... co nie zawsze się sprawdza w przy padku wszy stkich inteligentny ch młody ch kobiet. Wy powiedziawszy te słowa, wy cofał się do swojego gabinetu, a pani Seal po chwili wahania żwawo wróciła do swoich obowiązków.
ROZDZIAŁ XXI
Mary ruszy ła do najbliższej stacji metra i dojechała do domu w bły skawiczny m tempie, miała więc czas, by przeczy tać wiadomości ze świata w „Westminster Gazette”. Kilka minut po otwarciu drzwi już by ła gotowa do ciężkiej wieczornej pracy. Otworzy ła zamkniętą na klucz szufladę, wy jęła rękopis, złożony zaledwie z kilku stron, pewną ręką zaty tułowany Wy brane aspekty państwa demokraty cznego. Aspekty zanikały w krzy żówce linijek upstrzony ch kleksami w środku zdania, które wskazy wały by na to, że autorce przerwano albo ktoś przekonał ją o daremności tego zajęcia, toteż zasty gła z piórem w powietrzu... Ach, tak, w tamty m momencie wszedł Ralph. Zdecy dowany m ruchem przekreśliła kartkę, wzięła następną i zaczęła pisać szy bko, poczy nając od ogólny ch stwierdzeń na temat struktury społeczeństwa, znacznie śmielszy ch, niż zwy kła wy głaszać. Ralph przy gadał jej kiedy ś, że nie umie pisać po angielsku, stąd jej częste kleksy i wstawki, ona jednak puściła tę kry ty kę mimo uszu i uży wała takich słów, jakie przy chodziły jej do głowy, aż zapełniła pół strony uwagami ogólny mi i poczuła, że ma prawo odpocząć. Kiedy wstrzy mała rękę, wstrzy mała jednocześnie pracę umy słu; zaczęła słuchać. Z ulicy dobiegł krzy k gazeciarza, omnibus stanął i znów ruszy ł ociężale, wziąwszy na swoje barki rozkoły sany obowiązek, głuche odgłosy świadczy ły o ty m, że po jej powrocie wzbiła się mgła, bowiem to ona tak tłumi dźwięki, chociaż akurat teraz Mary nie by ła tego pewna. Na takich zjawiskach znał się Ralph Denham. W każdy m razie nie zaprzątała ty m sobie uwagi i już miała zanurzy ć pióro w kałamarzu, kiedy wpadł jej w ucho odgłos czy ichś kroków na kamienny ch schodach. Jej uwaga podąży ła w ślad za nimi, mijając mieszkania Chippena, Gibsona, Turnera, a dalej znajdowały się już jej drzwi. „Listonosz, praczka, goniec z ulotkami, inkasent”, wy mieniła kilka najbardziej oczy wisty ch możliwości, ale ku swojemu zaskoczeniu umy sł odrzucił wszy stkie niecierpliwie, wręcz z niepokojem. Kroki zwolniły, co nie dziwiło po tak długiej wspinaczce po stromy ch schodach, a Mary, która nasłuchiwała regularnego dźwięku, okropnie się zdenerwowała. Oparła się o stół i poczuła, jak bicie serca koły sze nią w przód i w ty ł — aż dziwne i ubolewania godne, że stateczna kobieta wprawiła się w taki stan nerwów. Nabrała groteskowy ch podejrzeń. Samotna, na poddaszu, a tu zbliża się ktoś nieznany — dokąd uciekać? O ucieczce nie mogło by ć mowy. Nie wiedziała nawet, czy ten prostokątny kształt na suficie to wy jście na dach. A gdy by nawet wy szła na dach, to od chodnika wciąż dzieliło ją blisko dwadzieścia metrów. Zasty gła więc nieruchomo, a kiedy rozległo się pukanie, wstała i bez namy słu otworzy ła. Za drzwiami stała wy soka kobieta o spojrzeniu nie wróżący m niczego dobrego. — Czego pani sobie ży czy ? — spy tała, gdy ż w nikły m świetle na schodach nie rozpoznała twarzy. — Mary ? To ja, Katharine Hilbery !
Mary odzy skała opanowanie, ale przy witała Katharine zdecy dowanie chłodno, jak gdy by musiała wy nagrodzić sobie idioty czne marnotrawstwo uczuć sprzed chwili. Przestawiła lampę z zielony m abażurem na inny stolik i arkuszem bibuły zasłoniła Wybrane aspekty państwa demokratycznego. „Dlaczego nie zostawią mnie w spokoju?”, pomy ślała z gory czą, ponieważ uznała, że Katharine z Ralphem połączy ł spisek, by pozbawić ją nawet tej godziny samotnej pracy, nawet tak nędznej obrony przed światem. Kiedy wy suszy ła arkuszem bibuły rękopis, wzięła się w garść, żeby stawić czoło Katharine, w której obecności nie ty lko jak zwy kle wy chwy ciła siłę, lecz również pewną złowrogość. — Pracujesz? — spy tała Katharine z wahaniem, bowiem wy czuła, że nie jest mile widziana. — Nic bardzo ważnego — odparła Mary, przy sunęła najlepszy fotel do kominka i poprawiła płonące drwa. — Nie wiedziałam, że musisz pracować jeszcze po wy jściu z biura — powiedziała Katharine tonem, który wskazy wał na to, że my śli o czy mś zupełnie inny m, co zresztą by ło prawdą. Odby wała wizy ty z matką, która między jedną a drugą herbatką wstąpiła do sklepów, by kupić poszewki na poduszki i bibułowe podkładki na biurko, zatajając, że ma na uwadze urządzenie domu Katharine. Katharine czuła, że najrozmaitsze manatki osaczają ją ze wszy stkich stron. Zostawiła matkę i ruszy ła na proszony obiad do Rodney a. Wy bierała się do niego nie wcześniej niż na siódmą, miała więc mnóstwo czasu, by przespacerować się z Bond Street do Tempie. Pły nący z obu stron tłum twarzy wprawił ją w hipnoty czny nastrój przepastnego przy gnębienia, który dodatkowo pogłębiła perspekty wa wieczoru sam na sam z Rodney em. Znów by li bliskimi przy jaciółmi, nawet bliższy mi, jak oboje twierdzili, niż przedtem. Z jej strony na pewno by ła to prawda. Odkry ła w nim znacznie więcej cech, niż się domy ślała, dopóki emocje nie wy pchnęły ich na powierzchnię — siłę, czułość, sy mpatię. My ślała o nich, spoglądając na twarze przechodniów, my ślała, jak bardzo są do siebie podobne, a zarazem jakże odległe, nikt niczego nie czuje, tak samo jak ona, a nawet najbliższy ch dzieli nieuchronnie dy stans, gdy ż ich wzajemna bliskość to największa ułuda ze wszy stkich. „Mój ty świecie — pomy ślała, zaglądając w okno trafiki — żadna z ty ch osób mnie nie obchodzi, podobnie jak nie obchodzi mnie William, chociaż powszechnie uważa się, że powinien obchodzić mnie najbardziej, czego nie rozumiem”. Przy glądała się rozpaczliwie fajkom z gładkimi główkami na wy stawie trafiki, rozmy ślając, czy powinna pójść Strandem, czy Embankment? Py tanie nie należało do prosty ch, gdy ż doty czy ło nie ty le wy boru ulic, ile strumieni my śli. Jeżeli pójdzie Strandem, zmusi się do rozmy ślań nad przy szłością albo nad jakimś zadaniem matematy czny m, jeżeli pójdzie nabrzeżem rzeki, na pewno zacznie my śleć o rzeczach nie istniejący ch — o lesie, plaży nad oceanem, liściasty ch samotnościach, wielkoduszny m bohaterze. Nie, nie i nie! Po ty siąckroć nie! Nie ma mowy. Coś odstręczało ją w tej chwili od takich my śli, musi się zająć czy mś inny m; wy raźnie straciła humor. I wtedy przy pomniała jej się Mary ; to ją pokrzepiło, a nawet dodało smętnego poczucia zadowolenia, jak gdy by triumf Ralpha i Mary stanowił dowód, że jej porażka ma źródło w niej samej, a nie w ży ciu. Niejasne przeczucie, że na widok Mary poczułaby się lepiej, wsparte naturalny m zaufaniem do niej, nasunęło Katharine pomy sł wizy ty — jej sy mpatia do Mary z pewnością sugerowała wzajemność. Chociaż rzadko działała pod wpły wem impulsu, po chwili wahania postanowiła tak właśnie zadziałać, skręciła więc w boczną uliczkę i znalazła odpowiednie drzwi. Nie spotkała się jednak ze zby t zachęcający m przy jęciem, Mary najwy raźniej nie chciała się z nią widzieć, nie zaoferowała pomocy, a na wpół ukształtowana
my śl, by się jej zwierzy ć, została zduszona w zarodku. Trochę ją nawet rozbawiło własne rozczarowanie, rozejrzała się z roztargnieniem dokoła, raz i drugi machnęła rękawiczkami, jak gdy by chciała zy skać na czasie, zanim się pożegna. W ciągu ty ch kilku minut mogła zasięgnąć informacji na temat dokładnej sy tuacji ustawy o prawie wy borczy m kobiet albo przedstawić własny, bardzo rozważny pogląd na rzeczoną kwestię. Jednakże ton jej głosu, jakiś niuans opinii czy machanie rękawiczkami ziry towało Mary Datchet, która zachowy wała się coraz bardziej bezpośrednio, obcesowo, a nawet wrogo. Mary uświadomiła sobie, że pragnie uzmy słowić Katharine wagę swojej pracy, o której ta mówiła tak chłodno, jak gdy by sama poświęcała się co najmniej w ty m samy m stopniu. Katharine przestała machać rękawiczkami, ale po dziesięciu minutach wy raźnie zaczęła zbierać się do wy jścia. Widząc to, Mary zrozumiała — świadomość miała tego wieczoru nader wy ostrzoną — jeszcze jedno swoje silne pragnienie: nie może dopuścić, by Katharine wy szła, nie może pozwolić jej zniknąć w wolny m, szczęśliwy m świecie nieodpowiedzialny ch ludzi. Trzeba ją zmusić, by pojęła... by zaczęła czuć. — Nie rozumiem — zagaiła, jak gdy by Katharine otwarcie coś jej zarzuciła — jak to możliwe, że w obecny m stanie rzeczy nikt przy najmniej nie spróbuje temu zaradzić. — No właśnie. Ale w jakim stanie rzeczy ? Mary zacisnęła wargi i uśmiechnęła się ironicznie, zadowolona, że Katharine jest zdana na jej łaskę; gdy by zechciała, mogłaby zasy pać ją tonami wstrząsający ch dowodów istniejącego stanu rzeczy, który umy kał przy padkowy m, amatorskim obserwatorom, cy nicznie przy glądający m się ży ciu z oddali. Mimo to zawahała się. Jak zwy kle podczas rozmowy z Katharine czuła, jak targają nią mieszane uczucia, jak strzały emocji przeszy wają na wy lot powłokę osobowości, która zwy kle chroni nas tak skutecznie przed bliźnimi. Jaką ona jest egoistką, jakże wy niosłą osobą! A jednak, może nie ty le w jej słowach, ile w głosie, twarzy i postawie kry ły się oznaki delikatnego, refleksy jnego ducha, ży wej, głębokiej wrażliwości grającej w my ślach i uczy nkach, która dodawała Katharine charaktery sty cznej subtelności. O taką zbroję rozbijały się argumenty i sformułowania pana Clactona. — Kiedy wy jdziesz za mąż, to zaczniesz my śleć o inny ch sprawach — powiedziała z odrobiną protekcjonalności, uciekając od tematu. Nie pozwoli na to, by Katharine w jednej chwili zrozumiała wszy stko, czego ona nauczy ła się za cenę takiego cierpienia. Nie. Katharine powinna by ć szczęśliwa, powinna pozostać w niewiedzy — Mary zamierzała zachować wiedzę o takim bezosobowy m ży ciu dla siebie. Gry zła się my ślą o poranny m wy rzeczeniu i usiłowała jeszcze raz wejść w ten bezosobowy stan, jakże podniosły i bezbolesny. Musi powściągnąć w sobie ochotę, by znów stać się osobą, której pragnienia pozostają sprzeczne z pragnieniami inny ch ludzi. Żałowała swojej gory czy. Katharine ponownie zaczęła się zbierać do wy jścia; włoży ła jedną rękawiczkę i rozejrzała się, jak gdy by szukała jakiegoś try wialnego zwrotu na pożegnanie. Może jakiś obraz, zegar lub komoda przy kują jej uwagę? Coś neutralnego i przy jaznego, by jakoś zakończy ć tę niezręczną wizy tę. W rogu lampa z zielony m abażurem oświetlała książki, pióra i bibułę. Cały wy gląd mieszkania Mary uruchomił jednak inny nurt my śli, obudził w Katharine zazdrość i uderzy ł swoją wolnością; w takim pokoju można pracować — można prowadzić własne ży cie. — Jaka ty jesteś szczęśliwa — pogratulowała jej. — Zazdroszczę ci, że mieszkasz sama i masz własny doby tek. „I jesteś zajęta ty mi wzniosły mi kwestiami, które nie wiążą się ani z uznaniem, ani z zaręczy nowy m pierścionkiem”, dodała w my ślach. Mary lekko rozchy liła usta. Nie pojmowała, czego nad wy raz szczera Katharine może jej zazdrościć. — Nie sądzę, żeby ś miała powód do zazdrości — powiedziała.
— Może zawsze zazdrościmy inny m — stwierdziła mgliście Katharine. — Przecież masz wszy stko, czego można chcieć. Katharine nie odezwała się. Patrzy ła w ogień milcząco, na pozór bezmy ślnie. Wrogość, której dopatry wała się w tonie Mary, całkiem znikła. Katharine w ogóle zapomniała, że zamierzała już wy jść. — Może i mam — odparła w końcu. — Mimo to czasem my ślę... — Urwała, gdy ż nie wiedziała, jak wy razić swoje my śli. — Niedawno zastanawiałam się w metrze — podjęła temat z uśmiechem — co ty ch wszy stkich ludzi pcha w tę, a nie w inną stronę. Nie miłość ani rozum, chy ba więc jakaś idea. Może nasze uczucia to cienie takich idei. Może nie ma czegoś takiego jak uczucie samo w sobie... Mówiła na wpół drwiąco, nie kierując py tania, którego nawet wy raźnie nie formułowała, ani w stronę Mary, ani kogokolwiek konkretnego. Słowa jednak wy dały się Mary Datchet pły tkie, wy niosłe, chłodne, a zarazem cy niczne. Cała jej wrodzona intuicja zbuntowała się przeciwko nim. — Jestem przeciwnego zdania — oświadczy ła. — O tak, wiedziałam — odparła Katharine i spojrzała na Mary, jakby ta zaraz miała jej wy jaśnić coś bardzo ważnego. Mary wy czuła prostotę i dobrą wiarę, kry jące się w słowach Katharine. — Według mnie uczucie to jedy na rzeczy wistość — oznajmiła. — Owszem — przy znała Katharine z niejakim smutkiem. Zrozumiała, że Mary my śli o Ralphie, ale nie czuła się na siłach naciskać, by odsłoniła coś więcej ze swoich uczuć, mogła jedy nie uszanować fakt, że w pewny ch rzadkich wy padkach ży cie układa się szczęśliwie i niesie nas dalej. Wstała więc, by ruszy ć ku drzwiom. Ale Mary zawołała z absolutną szczerością, by nie wy chodziła, przecież tak rzadko się widują, a bardzo chce z nią porozmawiać... Katharine zdziwiła się tą szczerością. Wy dało jej się, że nie popełni niedy skrecji, wy mieniając Ralpha z imienia. Usiadła więc „na dziesięć minut” i powiedziała: — Nawiasem mówiąc, pan Denham oznajmił mi, że zamierza zrezy gnować z adwokatury i zamieszkać na wsi. Czy żby już wy jechał? Zaczął mi o ty m opowiadać, ale nam przerwano. — My śli o ty m — powiedziała zwięźle Mary i naty chmiast oblała się rumieńcem. — To by łby dobry plan — pochwaliła Katharine stanowczo, jak to miała w zwy czaju. — Tak sądzisz? — Tak, bo zrobi coś naprawdę wartościowego: napisze książkę. Mój ojciec zawsze powtarza, że to najzdolniejszy młody człowiek spośród ty ch, którzy dla niego piszą. Mary pochy liła się nisko nad kominkiem i poruszy ła węgle pogrzebaczem. Wzmianka Katharine o Ralphie wzbudziła w niej nieodparte pragnienie, by wy jaśnić prawdziwy stan rzeczy między nią a Ralphem. Po tonie głosu Katharine poznała, że ta, mówiąc o Ralphie, nie ma ochoty zgłębiać tajemnic Mary ani narzucać się ze swoimi. Poza ty m polubiła Katharine, ufała jej, darzy ła ją szacunkiem. Pierwszy krok do ufności by ł względnie prosty, ale głębsze zaufanie rozwinęło się wraz ze słuchaniem słów Katharine, co już nie by ło takie proste, gdy ż Mary poczuła, że koniecznie musi jej powiedzieć coś, czego powiedzieć nie umiała, a mianowicie: „Ralph jest w tobie zakochany ”. — Nie znam jego zamiarów — zapewniła prędko, grając na zwłokę wbrew swemu przekonaniu. — Nie widziałam go od Bożego Narodzenia. Katharine pomy ślała, że to dziwne, że by ć może jednak czegoś nie zrozumiała. Zwy kle bowiem uważała się za osobę nieszczególnie spostrzegawczą, jeśli chodzi o subtelniejsze niuanse uczuć, a w swojej obecnej porażce upatry wała kolejnego dowodu, że jest osobą prakty czną, skłonną do abstrakcy jnego my ślenia, lepiej przy stosowaną do ży cia wśród liczb niż ludzkich
uczuć. W każdy m razie tak określiłby ją William Rodney. — A teraz... — powiedziała. — Och, błagam, zostań! — zawołała Mary i wy ciągnęła rękę, żeby ją powstrzy mać. Przy pierwszy m ruchu Katharine Mary poczuła w niewy słowiony, przejmujący sposób, że nie może jej stąd wy puścić. Jeżeli Katharine wy jdzie, zniknie jedy na szansa, by z nią porozmawiać, jedy na szansa, by powiedzieć jej coś niezwy kle ważnego. Wy starczy ło pół tuzina słów, żeby obudzić uwagę Katharine i odsunąć od niej chęć ucieczki, jak również dalszego milczenia. Ale chociaż słowa cisnęły się Mary na usta, coś ją trzy mało za gardło i więziło je w środku. Niby dlaczego miałaby je wy powiedzieć? Dlatego że tak się godzi, tak podpowiadała jej intuicja; godzi się obnaży ć przed bliźnimi bez żadny ch ograniczeń. Aż się wzdry gnęła na tę my śl. Dla osoby i tak już obnażonej by ło to zby t wiele. Powinna zachować coś dla siebie. A jeżeli zachowa? Naty chmiast wy obraziła sobie ży cie odgrodzone od świata, trwające dłuższy czas, przeży wanie ty ch samy ch, nie słabnący ch uczuć w nieskończoność, bez zmian, w otoczeniu gruby ch, kamienny ch murów. Przeraziło ją wy obrażenie tej samotności, a mimo to nie potrafiła się odezwać... porzucić samotności, która już stała jej się bliska. Sięgnęła do rąbka sukni Katharine i biorąc w palce futrzaną lamówkę, schy liła się, jak gdy by chciała ją dokładnie obejrzeć. — Podoba mi się to futerko — powiedziała. — Podobają mi się twoje ubrania. Ty lko nie sądź, że wy jdę za Ralpha — dodała ty m samy m tonem — on mnie w ogóle nie kocha. Kocha kogo innego. Nie podniosła głowy, a dłonią wciąż doty kała sukni Katharine. — To znoszona, stara suknia — zby ła komplement Katharine i odrzuciła głowę. By ł to jedy ny znak, że słowa Mary do niej dotarły. — Nie masz nic przeciwko mojej szczerości? — spy tała Mary, podnosząc się. — Ależ nie — zaprzeczy ła Katharine. — Ale przy znaj, chy ba jednak się my lisz? W istocie czuła się okropnie nieswojo, zbita z tropu, wręcz rozczarowana. Bardzo nie podobał jej się obrót, jaki przy brała ta rozmowa, doskwierała niestosowność tej wy miany zdań. Bulwersowało ją sły szalne w tonie rozmowy cierpienie. Spoglądała na Mary ukradkiem, py tający m wzrokiem. Jeżeli jednak miała nadzieję dowiedzieć się, że Mary rzuciła swoje słowa, nie pojmując ich znaczenia, to spotkał ją zawód. Mary oparła się w fotelu, zmarszczy ła lekko brwi i przy brała minę — takie wrażenie odniosła Katharine — jak gdy by w ciągu kilku minut przeży ła co najmniej piętnaście lat. — W pewny ch sprawach nie może by ć mowy o pomy łce — powiedziała cicho, niemal chłodno Mary. — To mnie właśnie zastanawia w kwestii zakochiwania się. Zawsze szczy ciłam się rozsądkiem — dodała. — Nie sądziłam, że coś takiego przeży ję... to znaczy bez wzajemności. Jaka ja by łam głupia. Pozwoliłam sobie na udawanie. — Urwała. — Widzisz, Katharine... — Wróciła do tematu, wstała i zaczęła mówić jeszcze ży wiej — j e s t e m zakochana. Nie mam co do tego wątpliwości. J e s t e m ogromnie zakochana... w Ralphie. Potrząsnęła głową, aż podskoczy ły jej loki, co wraz z rumieńcem nadało jej twarzy znów dumny, buńczuczny wy raz. „Czy li takie to uczucie”, pomy ślała Katharine. Zawahała się, gdy ż czuła, że nie powinna zabierać głosu, ale dodała ściszony m głosem: — Czy li znasz to uczucie. — Tak — odparła Mary. — Znam. Nie można się z niego otrząsnąć... Ale nie o ty m chciałam mówić, chciałam ty lko, żeby ś się dowiedziała. I pragnę ci powiedzieć coś jeszcze... — urwała na chwilę — chociaż Ralph mnie nie upoważnił. Jestem pewna, że jest zakochany w tobie. Katharine znów podniosła na nią wzrok, jak gdy by pierwsze spojrzenie ją zawiodło, gdy ż z
pewnością musi istnieć jakiś zewnętrzny znak tego, że Mary mówi w tak podniecony, zdumiony, niestworzony sposób. Ale nie, nadal ściągała brwi, jak gdy by szukała drogi wśród argumentów w trudny m sporze, bardziej jednak wy glądała na osobę, która kieruje się rozumem, a nie uczuciami. — Najlepszy dowód, że się my lisz... bardzo się my lisz — powiedziała Katharine, również przemawiając racjonalnie. Nie widziała powodu, by dowodzić błędu swojej rozmówczy ni, przy wołując własne wspomnienia, ponieważ miała wy raźnie wy ry te w głowie przeświadczenie, że jeżeli Ralph czuje do niej cokolwiek, to jedy nie wrogość przesy coną kry ty cy zmem. Nie poświęciła tej sprawie ani jednej my śli więcej, Mary zaś, kiedy już przedstawiła jej ten stan rzeczy jako fakt, nie próbowała dowodzić swoich racji, a ty lko wy tłumaczy ć sobie, bardziej nawet niż Katharine, pobudki każące jej złoży ć takie oświadczenie. Zdoby ła się na odwagę, by zrobić coś, do czego pchnęła ją wielka, przemożna siła, została bowiem wciągnięta na szczy t fali wielkością przekraczającej jej pojęcie. — Powiedziałam ci to — wy jaśniła — bo chcę, żeby ś mi pomogła. Nie chcę by ć o ciebie zazdrosna. A jestem, i to straszliwie. Uznałam, że jedy ny m wy jściem jest powiedzieć ci to — zawahała się, po omacku starała się nadać ład własny m uczuciom. — Jeżeli ci powiem, możemy porozmawiać. Skoro jestem zazdrosna, powinnam ci powiedzieć. A jeśli będzie mnie kusiło, by postąpić podle, powinnam ci powiedzieć, mogłaby ś mnie do tego zmusić. Bardzo trudno mi się zwierzać, ale samotność mnie przeraża. Powinnam zamknąć to w swojej głowie. Tak, tego się właśnie boję. Ży cia z głową nabitą my ślami przez cały, niezmienny czas. Tak trudno mi cokolwiek zmienić. Kiedy my ślę, że coś jest źle, zawsze uważam to za złe, chociaż teraz widzę, że Ralph miał rację, mówiąc, że nie ma czegoś takiego, jak dobro i zło, i że nie wolno oceniać ludzi... — Ralph Denham tak powiedział? — spy tała Katharine z wy raźny m oburzeniem. Uznała, że zachował się nader gruboskórnie, skoro wzbudził w Mary takie cierpienie. Zupełnie jakby odrzucił przy jaźń, kiedy mu by ło wy godnie, posługując się fałszy wą filozofią, w świetle której wy padał ty m gorzej. Tak właśnie podsumowałaby go Katharine, gdy by Mary się nie wtrąciła. — Nie — zaprzeczy ła — nic nie rozumiesz. Jeżeli ktoś tu ponosi winę, to ty lko ja. Jeżeli chce się podejmować ry zy ko... Głos jej się załamał, umilkła. Dopiero teraz pojęła, że podejmując ry zy ko, straciła nagrodę, straciła tak bezpowrotnie, że nie miała już prawa w rozmowie z Ralphem udawać, iż jej wiedza na jego temat zajmuje miejsce wszelkiej innej wiedzy. Nie do końca panowała nad swoją miłością, skoro jego udział w niej by ł wątpliwy, a teraz, ku większej gory czy, jej jasna wizja, jak traktować ży cie, zadrżała w posadach, gdy ż ktoś jeszcze stał się świadkiem jej istnienia. Powodowana pragnieniem dawnej niespełnionej bliskości, zby t wielkiej, by mogła ją wy trzy mać bez łez, wstała, przeszła w drugi koniec pokoju, rozsunęła zasłonę i zasty gła na chwilę. Żal sam w sobie nie przy nosił jej ujmy, bolał ją natomiast dotkliwie akt zdrady, której dopuściła się wobec sarniej siebie. Złapana w pułapkę, oszukana, ograbiona, najpierw przez Ralpha, a następnie przez Katharine, rozpły nęła się cała w upokorzeniu, pozbawiona wszy stkiego, co mogłaby nazwać własny m. Łzy słabości wezbrały w jej oczach i popły nęły po policzkach. Ale nad łzami może zapanować, co zaraz zrobi, by potem odwrócić się, spojrzeć na Katharine i odzy skać to, co da się odzy skać z upadku jej odwagi. Odwróciła się. Katharine nawet nie drgnęła; siedziała nieco wy chy lona w fotelu i patrzy ła w ogień na kominku. Coś w jej pozie przy pomniało Mary Ralpha. Siady wał podobnie, wy chy lony, ze wzrokiem utkwiony m przed siebie, my ślami błądząc gdzie indziej, roztrząsając coś, rozmy ślając, by w końcu przerwać milczenie swoim; „A zatem, Mary ?”, po czy m cisza, jakże dla niej romanty czna, ustępowała miejsca najcudowniejszej rozmowie.
Coś nieznanego w pozie tej milczącej osoby, jakiś spokój, dostojeństwo, ranga kazały jej wstrzy mać oddech. Zamarła. Nie czuła w sobie gory czy. Zdumiał ją własny spokój i ufność. Wróciła w milczeniu i znów usiadła obok Katharine. Nie miała ochoty nic mówić. W ciszy znikło jej wy obcowanie; cierpiała, a zarazem by ła żałosny m świadkiem cierpienia, czuła się szczęśliwsza niż kiedy kolwiek, bardziej osamotniona, odrzucona, a jednocześnie ogromnie kochana. Próżno jednak próbowała wy razić te uczucia, a poza ty m wierzy ła głęboko, że mimo braku słów ze swojej strony, i tak dzieli je z drugą osobą. Posiedziały zatem jeszcze chwilę w milczeniu obok siebie, a Mary skubała w palcach futrzaną lamówkę spódnicy u starej sukni Katharine.
ROZDZIAŁ XXII
Katharine ruszy ła Strandem w stronę mieszkania Williama z iście rajdową prędkością nie ty lko dlatego, żeby nie spóźnić się na umówione z nim spotkanie. O punktualność mogłaby zadbać, biorąc taksówkę. Chciała również zaczerpnąć świeżego powietrza, żeby ostudzić nieco ogień rozpalony przez słowa Mary. Albowiem pośród wszy stkich wrażeń wieczornej rozmowy jeden temat przy brał charakter objawienia i usunął inne w cień. Jeden się wy bijał, jeden przez nią przemawiał — a by ła nim miłość. „Siedziała prosto, patrzy ła mi w oczy, aż w końcu oznajmiła, że jest zakochana”, zdumiewała się Katharine, usiłując wprawić całą scenę w ruch. Scena ta przy sporzy ła jej ty le zdumienia, że nie odczuła ani krzty ny współczucia; wy wołała w niej raczej wrażenie, jak gdy by nagle w ciemnościach rozbły snął płomień, w którego blasku zobaczy ła aż nazby t wy raźnie miernotę, a także całkiem fikcy jny charakter swoich uczuć w porównaniu z uczuciami Mary. Postanowiła naty chmiast zadziałać, wy korzy stując dopiero co zdoby tą wiedzę, i ze zdziwieniem wróciła my ślą do sceny na wrzosowisku, kiedy uległa, Bóg wie dlaczego, z powodów, które teraz wy dawały jej się nieuchwy tne. Zatem w świetle dzienny m można odwiedzić miejsce, w który m szukało się po omacku, kręciło w miejscu i poddało całkowitemu otumanieniu we mgle. — A wszy stko jest takie proste — powiedziała do siebie. — Nie ma żadny ch wątpliwości. Ty lko że muszę teraz to powiedzieć. Muszę to teraz powiedzieć — powtórzy ła pod nosem w ry tm własny ch kroków i kompletnie zapomniała o Mary Datchet. William Rodney, wróciwszy z biura wcześniej, niż sądził, usiadł, żeby z Czarodziejskiego fletu wy brać melodie na fortepian. Katharine się spóźniała, jak zresztą często, lecz może to i lepiej, bo ona nieszczególnie lubiła muzy kę, on zaś miał ochotę pograć. „Ta ułomność Katharine — pomy ślał William — ty m bardziej jest dziwna, że kobiety w jej rodzinie z zasady są niezwy kle muzy kalne”. Na przy kład jej siostra cioteczna, Cassandra Otway, bardzo upodobała sobie muzy kę, i William zachował wdzięczne wspomnienie chwili, kiedy w lekkim, rozkoszny m nastroju gra na flecie w saloniku Stogdon House. Z przy jemnością wspominał, jak zabawnie jej nos, długi jak wszy stkie nosy Otway ów, niemal dosłownie zamienił się we flet, jakby panna należała do niezwy kle wdzięcznego gatunku muzy czny ch kretów. Ten obrazek radośnie świadczy ł o jej niefrasobliwej muzy kalności. Entuzjazm młodej, wy soko urodzonej panny przemawiał do Williama i roztaczał przed nim ty siąc możliwości, jakimi mógłby jej się ze swoim wy kształceniem i osiągnięciami przy służy ć. Należało stworzy ć Cassandrze szansę osłuchania się z dobrą muzy ką, graną przez spadkobierców wielkiej trady cji. Nadto z jednej czy drugiej uwagi rzuconej podczas rozmowy wy wnioskował, że Cassandra posiada coś, czego brakuje Katharine, mianowicie żarliwy, choć nie wsparty wy kształceniem podziw dla literatury. Poży czy ł jej swoją
sztukę. Ty mczasem, ponieważ Katharine się spóźniała, a Czarodziejski flet jest nic niewart bez głosu, William postanowił przez ten czas napisać list do Cassandry, w który m chciał ją nakłonić do czy tania Pope’a zamiast Dostojewskiego, dopóki nie wy robi sobie poczucia formy. Usiadł, by sformułować tę radę w sposób lekki i żartobliwy, a przy ty m nie zaszkodzić sprawie bliskiej jego sercu, kiedy usły szał na schodach kroki Katharine. Po chwili zrozumiał, że się pomy lił, gdy ż Katharine nie nadeszła, ale nie mógł już zasiąść do listu. Zmienił mu się nastrój — z wy twornego, wręcz rozkosznego zadowolenia przeistoczy ł się w stropienie zmieszane z oczekiwaniem. Wniesiono obiad, lecz trzeba by ło postawić go przy kominku, żeby nie wy sty gł. Minął kwadrans od umówionej pory. Williamowi przy pomniała się informacja, która przy gnębiła go w pierwszej części dnia. Ze względu na chorobę kolegi z pracy mógł liczy ć na urlop dopiero pod koniec roku, co wiązało się z koniecznością przełożenia ślubu. Jednakże ta perspekty wa nie sprawiła mu aż ty le przy krości, co podejrzenie, które nasuwało się z każdy m ty knięciem zegara, że Katharine całkiem zapomniała o ich spotkaniu. Takie sy tuacje od Bożego Narodzenia zdarzały się rzadziej, ale cóż miałby począć, gdy by ponownie zaczęły się zdarzać? Gdy by ich małżeństwo okazało się, jak sama powiedziała, farsą? Odrzucił przy puszczenie, że chciałaby go skrzy wdzić z próżności; by ło w niej bowiem coś, jakaś cecha, z powodu której chcąc nie chcąc krzy wdziła ludzi. Gzy Katharine odznacza się chłodem? Zby tnim samolubstwem? Usiłował przy pasować do niej którąś z ty ch cech, ale musiał przy znać, że pozostawała dla niego zagadką. „Ty le jest spraw, który ch ona zupełnie nie pojmuje”, my ślał, patrząc na list do Cassandry, który rozpoczął, lecz odłoży ł na bok. Co powstrzy my wało go przed dokończeniem listu, do którego z taką radością zasiadł? Katharine w każdej chwili może wkroczy ć do pokoju. Ta my śl, zważy wszy na więź, jaka go z nią łączy ła, nieby wałe denerwowała Rodney a. Przy szło mu do głowy, że zostawi list na wierzchu, by Katharine go dostrzegła, a w ty m czasie skorzy sta z okazji i powie jej, że wy słał Cassandrze swoją sztukę do oceny. By ć może, choć to absolutnie niepewne, ziry tuje to Katharine, a gdy już zaczerpnął wątpliwą otuchę z tego domniemania, rozległo się pukanie do drzwi i oczekiwana osoba weszła. Pocałowali się dość chłodno, nawet nie przeprosiła za spóźnienie. Mimo to sama jej obecność dziwnie go wzruszy ła. Postanowił jednak, że nie osłabi to jego decy zji, by się postawić i wy doby ć prawdę na jej temat. Pozwolił, żeby sama zdjęła płaszcz, podczas gdy on zajął się talerzami. — Mam ci coś do zakomunikowania, Katharine — oznajmił, gdy ty lko usiedli do stołu. — Nie dostanę w kwietniu urlopu. Będziemy musieli odłoży ć ślub. Wy rzucił te słowa nieledwie obcesowo. Katharine drgnęła, jak gdy by jego oświadczenie zakłóciło jej my śli. — To dla nas bez różnicy, prawda? Jeszcze nie podpisaliśmy umowy najmu — odparła. — Ale dlaczego? Co się stało? Wy jaśnił bezceremonialnie, że jego kolega z pracy przeszedł załamanie nerwowe i może nie wrócić przed upły wem kilku miesięcy, albo nawet pół roku, a wtedy będą musieli od nowa przemy śleć całą sy tuację. Powiedział to w sposób, który Katharine odebrała jako zdumiewająco beztroski. Spojrzała na niego. Nie by ło żadny ch widomy ch znaków, że jest nią zniecierpliwiony. Czy jest wy starczająco elegancko ubrana? Uznała, że tak. Może się spóźniła? Poszukała wzrokiem zegara. — Czy li to dobrze, że nie wy najęliśmy tamtego domu — powtórzy ła z zadumą. — Niestety, zdaje mi się, że z powy ższego powodu przez dłuższy okres nie będę tak dostępny jak do tej pory — dodał. Miała czas zastanowić się i stwierdzić, że coś przez to zy skała, chociaż za wcześnie by ło oceniać co. Ale światło, które od jej nadejścia płonęło tak intensy wnie, nagle przy gasło, nie ty le z powodu jego zachowania, ile przedstawiony ch wieści. Przed przy jściem by ła przy gotowana na
coś przeciwnego, czemu łatwo stawić czoło w porównaniu z... właściwie sama nie wiedziała, czemu ma stawić czoło. Obiad upły nął im na spokojnej, opanowanej rozmowie na tematy neutralne. W ogóle się nie znała na muzy ce, ale chętnie o niej słuchała, a kiedy teraz William opowiadał, wy obraziła sobie ich wspólne wieczory małżeńskie spędzane przy kominku albo z książką, gdy ż dopiero wtedy będzie miała czas czy tać i zaprząc wszy stkie mięśnie nie uży wanego umy słu do zgłębienia tego, co zawsze chciała poznać. Zapanowała bardzo swobodna atmosfera. Nagle William przerwał. Spojrzała zaniepokojona, z rozdrażnieniem odsunęła od siebie wizjonerskie my śli. — Dokąd winienem zaadresować list do Cassandry ? — spy tał. Najwy raźniej chciał jej coś jeszcze tego wieczoru przekazać albo coś mu się roiło w głowie. — Zaprzy jaźniliśmy się. — Chy ba jest w domu — odparła Katharine. — Zby t często ją tam trzy mają — skomentował William. — Może zaprosisz ją do siebie? Niechby posłuchała dobrej muzy ki. Pozwól, że dokończę, co mówiłem — bardzo chciałby m, by Cassandra posłuchała jej jutro. Katharine usiadła głębiej w fotelu, a Rodney rozłoży ł sobie arkusz papeterii na kolanach i ciągnął swoje. — Jakże często zaniedbujemy sty l... Bardziej jednak skupiał się na spojrzeniu Katharine niż na własny ch słowach o sty lu. Wiedział, że na niego patrzy, ale nie potrafił zgadnąć czy z rozdrażnieniem, czy z obojętnością. W istocie wpadła na ty le głęboko w jego pułapkę, że czuła się niemile poruszona i zaniepokojona, i nie mogła realizować wy ty czonego przez siebie planu. Obojętność lub wręcz pewna wrogość ze strony Williama uniemożliwiały jej całkowite odrzucenie niechęci. „O ileż lepszy jest stan Mary — pomy ślała. — Ma się do zrobienia pewną prostą rzecz, więc się ją robi”. Podejrzewała nawet, że w ty ch wszy stkich galanteriach, dy stansach i niuansach emocjonalny ch, który mi tak szczy cili się jej przy jaciele i rodzina, niepoślednią rolę odgry wa małostkowość natury. I chociaż na przy kład bardzo lubiła Cassandrę, nie mogła się pogodzić z jej nazby t fry wolny mi wy borami w ży ciu: a to zajmował ją socjalizm, a to jedwabniki, a to muzy ka — zapewne właśnie ta ostatnia dziedzina wzbudziła nagłe zainteresowanie, jakim obdarzy ł ją William. Nigdy przedtem nie tracił w jej obecności cenny ch chwil na pisanie listów. Z dziwny m poczuciem, jakby w nieprzezroczy sty m tle rozwarła się szczelina światła, zaświtało jej w głowie, że przy puszczalnie, tak, przy puszczalnie? gdzież tam! — z całą pewnością, przy wiązanie, które brała niemal za pewnik, istnieje w znacznie mniejszy m stopniu, niż podejrzewała, albo w ogóle przestało istnieć. Przy jrzała się uważnie Williamowi, jak gdy by dokonane przez nią odkry cie musiało się odbić na jego twarzy. Nigdy przedtem nie widziała w niej ty le ry sów godny ch szacunku, ty le pociągającej ją wrażliwości i inteligencji, chociaż patrzy ła na te cechy jakby bez specjalnej uwagi, dostrzegała je na twarzy obcej osoby. Głowa Rodney a, pochy lona nad papierem, jak zwy kle zamy ślona, trwała w pozie widzianej niejako z oddali, tak jak widzimy twarz osoby rozmawiającej z kimś przez szy bę. William pisał, nie podnosząc oczu. Odezwałaby się, ale nie umiała się zdoby ć na prośbę o znak uczucia z jego strony, do którego nie mogła uzurpować sobie prawa. Przekonanie, że jest jej obcy, napełniło ją przy gnębieniem i dowiodło ponad wszelką wątpliwość nieskończonej samotności ludzi. Nigdy przedtem nie odczuwała tej prawdy tak dotkliwie. Odwróciła wzrok ku ogniowi na kominku, zdało jej się, że nawet fizy cznie nie znajdowali się w zasięgu słuchu, a z pewnością nie by ło człowieka, z który m odczuwałaby pokrewieństwo duchowe; żadne marzenie nie cieszy ło jej tak jak dawniej, nie by ło żadnej rzeczy wistości, w którą potrafiłaby jeszcze uwierzy ć, pominąwszy abstrakcy jne idee — cy fry, prawa, gwiazdy, fakty, który ch nie bardzo mogła się trzy mać ze względu na brak wiedzy i pewne zawsty dzenie.
Kiedy Rodney zdał sobie sprawę, że to skandal tak długo milczeć, w dodatku wy soce nieelegancko, podniósł wzrok w poszukiwaniu jakiegoś pretekstu do żartu lub wy znania, i stropił się ty m, co zobaczy ł. Katharine wy glądała na osobę całkowicie nieświadomą jego wad i zalet. Wy raz jej twarzy świadczy ł o skupieniu na czy mś bardzo odległy m od wszy stkiego, co ją otacza. Obojętność jej postawy wy dała mu się bardziej męska niż kobieca. Osty gł w nim zapał, by przerwać tę niezręczną sy tuację, a wróciło rozpaczliwe poczucie bezradności. Nie mógł się powstrzy mać, żeby nie porówny wać Katharine do swojego wy obrażenia sy mpaty cznej, beztroskiej Cassandry ; Katharine by ła mało wy lewna, niezby t czuła, milcząca, a mimo to tak wy jątkowa, że nie mógł się obejść bez jej opinii. Po chwili podeszła do niego, jak gdy by przerwawszy tok my ślenia, nagle zdała sobie sprawę z jego obecności. — Skończy łeś list? — zapy tała. Wy dawało mu się, że pochwy cił w jej głosie lekkie rozbawienie, pozbawione wszakże nawet śladu zazdrości. — Nie. Nie będę dziś więcej pisał — oświadczy ł. — Nie wiem dlaczego, ale nie jestem w nastroju. Nie umiem napisać tego, co chciałby m. — Cassandra nie pozna, czy list jest napisany dobrze, czy źle — zauważy ła Katharine. — Nie jestem taki pewien. Moim zdaniem ma spore wy czucie literackie. — Może — odparła Katharine obojętny m tonem. — Nawiasem mówiąc, zaniedbujesz ostatnio moją edukację. Mógłby ś mi poczy tać. Pozwól, że wy biorę książkę. Mówiąc to, podeszła do regałów i zaczęła bez entuzjazmu przeglądać książki. Wszy stko jest lepsze niż sprzeczka lub dziwne milczenie, które uświadamiało jej dzielący ich dy stans. Kiedy wy jęła jedną, a potem drugą książkę, pomy ślała z ironią o poczuciu pewności, jakie ją ogarnęło niecałą godzinę temu, jak owa pewność przed chwilą zniknęła, jak teraz gra na zwłokę, nie wiedząc, na czy m oboje stoją, co do siebie czują, czy William ją kocha, czy nie. Coraz bardziej zadziwiał ją i napawał zazdrością stan umy słu Mary — jeżeli trafnie go sobie wy obrażała — jeżeli... jeżeli prostota istniała naprawdę dla którejkolwiek z cór kobiet. — Może Swifta — zaproponowała, wy jąwszy książkę na chy bił trafił, żeby rozstrzy gnąć przy najmniej tę kwestię. — Poczy tajmy Swifta. Rodney wziął książkę do ręki, trzy mał przed sobą, włoży ł palec między kartki, ale milczał. Miał dziwnie zaciętą minę, jak gdy by waży ł coś w my ślach i nie zamierzał się odzy wać, dopóki nie podejmie decy zji. Katharine usiadła w fotelu obok, ale zauważy ła jego milczenie i spojrzała na niego z obawą. Nie wiedziała, na co ma nadzieję lub czego się boi, w jej głowie dominowała wielce nieracjonalna, nieuzasadniona chęć zy skania pewności co do jego uczucia. Przy wy kła już do drażliwości, skarg, drobiazgowy ch wy py ty wań, ale ten zrównoważony spokój, pochodzący zapewne ze świadomości jego własnej siły, bardzo ją zaskoczy ł. Nie wiedziała, czego się spodziewać. W końcu William przemówił. — Trochę to dziwne, nie uważasz? — spy tał z pełną dy stansu zadumą. — Większość ludzi bardzo by się zdenerwowała, gdy by kazano im odłoży ć ślub o pół roku. A my się wcale nie przejmujemy. Jak to wy jaśnisz? Spojrzała na niego i zobaczy ła jego sędziowską pozę, jak gdy by chciał zachować dy stans do wszelkich emocji. — Ja twierdzę — odpowiedział, nie czekając na jej reakcję — że między nami nie ma za grosz romanty zmu. Może to po części wy nikać z faktu, że znamy się już tak długo, ale skłonny by łby m twierdzić, że chodzi o coś jeszcze. O coś związanego z temperamentem. Z
temperamentami nas obojga. Ty jesteś odrobinę za chłodna, a ja chy ba trochę za bardzo zajęty sobą. Jeżeli mam rację, można by w ten sposób wy jaśnić nasz osobliwy brak złudzeń co do siebie nawzajem. Nie chcę przez to powiedzieć, że najbardziej udane małżeństwa nie powstają na fundamentach takiego zrozumienia. Ale rzeczy wiście zdziwiłem się dziś rano, kiedy wiadomość od Wilsona prawie mnie nie rozzłościła. A skoro o ty m mowa, czy na pewno nie zobowiązałaś się do wy najmu tamtego domu? — Przechowuję wszy stkie listy, przejrzę je jutro, ale z pewnością nic nam nie grozi. — Dziękuję. A co do psy chiki — dodał, jak gdy by ta kwestia zajmowała go ty lko odlegle — nie ma chy ba wątpliwości, że żadne z nas nie jest zdolne do uczucia, które w uproszczeniu nazy wam romanty cznością wobec kogoś innego, ja w każdy m razie co do siebie nie mam tu wątpliwości. Chy ba po raz pierwszy od początku ich znajomości William tak stanowczo, bez emocji roztrząsał przy Katharine kwestię własny ch uczuć. Przy wy kł zby wać takie inty mne rozmowy parsknięciem śmiechu albo zmianą tematu, które miały świadczy ć, że mężczy źni, powiedzmy, mężczy źni oby ci w świecie, uważają, że takie dy skusje są nieco idioty czne lub w zły m guście. Zdumiał ją wy raźny m pragnieniem, by coś wy jaśnić, a jednocześnie zaciekawił i uśmierzy ł cios zadany jej próżności. Z niewiadomy ch powodów ona również czuła się przy nim swobodniej niż zwy kle, a może jej swoboda wy nikała z poczucia równości — w każdy m razie nie miała teraz czasu się nad ty m zastanowić. Za bardzo zainteresowały ją jego uwagi, rzucały bowiem światło na pewne jej problemy. — Czy mże jest ta romanty czność? — spy tała. — Oto jest py tanie. Nigdy nie trafiłem na saty sfakcjonującą definicję, chociaż istnieje kilka celny ch — odparł, rzucając okiem w stronę książek. — Nie chodzi chy ba o to, by poznać drugą osobę. Może chodzi właśnie o nieznajomość — rzekła z zastanowieniem. — Niektórzy znawcy twierdzą, że to kwestia dy stansu. W każdy m razie romanty czność w literaturze... — W przy padku sztuki — by ć może. Ale w przy padku ludzi... — Zawahała się. — Nie masz w ty m zakresie osobisty ch doświadczeń? — zapy tał i na chwilę zatrzy mał na niej wzrok. — Uważam, że romanty zm ogromnie na mnie wpły nął — odparła tonem osoby zaabsorbowanej możliwościami przedstawionego jej poglądu — ale mało go doświadczy łam w ży ciu. Przejrzała w my ślach swoje codzienne obowiązki: ustawiczne wy mogi zdrowego rozsądku, opanowanie i skrupulatność w domu, w który m mieszka z matką romanty czką. Ty le że romanty zm matki należał do zgoła innego gatunku. By ł pragnieniem, echem, dźwiękiem, mogła owinąć go kolorem, nadać mu kształt, usły szeć go w muzy ce, lecz nie w słowach, nigdy w słowach. Westchnęła, kuszona ty mi jakże nieskładny mi, niewy rażalny mi pragnieniami. — Czy to nie dziwne — podsumował William — że ani ty tego wobec mnie nie czujesz, ani ja wobec ciebie? Przy znała mu rację — dziwne, i to bardzo, a jeszcze bardziej dziwiła się, że omawia tę kwestię z Williamem. Ich rozmowa odsłaniała widoki na całkiem inną więź między nimi. Uznała, że William pomaga jej zrozumieć coś, czego nigdy nie rozumiała, a z wdzięczności zapragnęła pomóc mu w iście siostrzany sposób... zby t siostrzany, zważy wszy na jeden sy gnał, którego nie potrafiła stłumić — że nie ma między nimi śladu romanty czności. — Chy ba można by ć bardzo szczęśliwy m z człowiekiem, którego się w ten sposób kocha — powiedziała.
— Wy chodzisz z założenia, że romanty czność przetrwa bliższe poznanie ukochanej osoby ? Zadał to py tanie oficjalny m tonem, by uchronić się przed jej osobowością, która napawała go strachem. Sy tuacja wy magała delikatności, inaczej mogła przerodzić się w upokarzające, zatrważające widowisko, jak owa scena na wrzosowisku wśród zwiędły ch liści, o której nie potrafił my śleć bez zażenowania. Mimo to każde zdanie niosło ukojenie. Zaczął rozumieć co nieco z własny ch, nie zdefiniowany ch dotąd przez siebie pragnień, stanowiący ch źródło jego kłopotów z Katharine. Przeszła mu początkowa chęć, by ją skrzy wdzić, gdy ż poczuł, że teraz jedy nie Katharine może mu pomóc odzy skać pewność. Nie powinien działać pochopnie. Powiedzenie ty lu rzeczy sprawiało mu najwy ższą trudność — wy mówienie imienia Cassandry, na przy kład. Nie mógł też oderwać wzroku od pewnego miejsca — ognistego wąwozu pośród wy sokich gór węgli, w sercu paleniska. Czekał z niecierpliwością, co jeszcze Katharine mu powie. Na razie powiedziała, że może zaznać wielkiego szczęścia z kimś, kogo w ten sposób pokocha. — Nie widzę powodu, dla którego taki związek nie miałby przetrwać — podjęła. — Mogę sobie wy obrazić osobę pewnego pokroju... Urwała; wiedziała, że William słucha jej bardzo uważnie, a jego oficjalny ton ma jedy nie pokry ć jakiś skrajny niepokój, który w nim się obudził. Zatem by ła jakaś osoba... jakaś kobieta... któż to taki? Cassandra? Niewy kluczone... — Wy obrazić osobę — ciągnęła najbardziej neutralny m tonem, na jaki mogła się zdoby ć — pokroju Cassandry Otway. Cassandra jest najbardziej interesująca z całej rodziny Otway ów... z wy jątkiem Henry ’ego. Chociaż ja i tak wolę Cassandrę. Ona jest nie ty lko mądra. Ma również charakter, konkretną osobowość. — Utrapione owady ! — zawołał William z nerwowy m śmiechem. Aż wstrząsnął nim dreszcz, zauważy ła Katharine. Czy li r z e c z y w i ś c i e chodziło o Cassandrę. — Mógłby ś nakłonić ją, żeby ograniczy ła się do... do... czegoś innego — skomentowała cicho, jakby machinalnie. — Ale ona pasjonuje się muzy ką, chy ba też pisze wiersze, a niewątpliwie posiada szczególny wdzięk... Urwała, jak gdy by próbowała ten szczególny wdzięk określić. Odczekawszy chwilę, William wy palił: — Ja uważałem ją za osobę czułą. — Jest wy jątkowo czuła. Uwielbia Henry ’ego. Kiedy pomy śleć, co to za dom... Wuj Francis zawsze miewa humory... — Coś podobnego, coś podobnego — mruknął William. — I macie ze sobą ty le wspólnego. — Moja droga Katharine! — zawołał, wbił się głębiej w fotel i oderwał wzrok od kominka. — Zapewniam cię, że nie wiem doprawdy, o czy m mówisz... By ł wy raźnie stropiony. Wy ciągnął palec spomiędzy kart Guliwera, otworzy ł książkę, przebiegł wzrokiem spis rozdziałów, jak gdy by chciał wy brać najodpowiedniejszy do czy tania na głos. Kiedy Katharine się mu przy glądała, udzieliły jej się początkowe objawy trwogi. Jednocześnie by ła pewna, że jeśli William znajdzie właściwą stronę, wy jmie okulary, odchrząknie i otworzy usta, oboje bezpowrotnie stracą niepowtarzalną szansę. — Rozmawiamy o sprawach bardzo zajmujący ch dla nas obojga — przy pomniała. — Może dokończmy rozmowę, a Swifta zostawmy na kiedy indziej? Nie mam nastroju na Swifta, a szkoda tak niszczy ć lekturę kogokolwiek... zwłaszcza Swifta. Jak przewidy wała, jej pozorne, acz mądre odwołanie do literatury przy wróciło Williamowi wiarę we własne bezpieczeństwo, odstawił więc książkę na regał, odwracając się do Katharine
plecami, i skorzy stał z tej pozy cji, by zebrać my śli. Chwila introspekcji odniosła przerażający skutek, mianowicie wy kazała, że jego umy sł, obejrzany od środka, nie jest już znany m obszarem. William bowiem czuł coś, czego nigdy przedtem świadomie nie odczuwał: zobaczy ł w sobie kogoś innego niż człowieka, za którego zwy kł się uważać; dry fował po morzu nieznany ch, skłębiony ch możliwości. Przemierzy ł tam i z powrotem pokój, następnie rzucił się impulsy wnie na fotel obok Katharine. Nigdy przedtem tak się nie czuł, oddał się całkowicie w jej ręce, zrzucił z siebie wszelką odpowiedzialność. Mało brakowało, a zawołałby na głos: „Obudziłaś we mnie ty le ohy dny ch, gwałtowny ch emocji, że teraz musisz sobie z nimi poradzić”. Jej bliskość podziałała jednak kojąco i krzepiąco na wzburzenie Williama, który jedy nie niejasno wierzy ł, że jest przy Katharine bezpieczny, gdy ż ona przejrzy go na wy lot, odkry je jego pragnienia i je spełni. — Zrobię wszy stko, cokolwiek mi każesz — zadeklarował. — Oddaję się całkowicie w twoje ręce. — Spróbuj mi powiedzieć, co czujesz — odparła. — Moja droga, w każdej chwili przeszy wają mnie setki różny ch doznań. Nie wiem doprawdy, co czuję. Tamtego dnia na wrzosowisku by łem... by łem... — urwał. Nie wy jaśnił jej, co się wtedy zdarzy ło. — Przez chwilę przekonałaś mnie swoją jak zwy kle porażająco dobrą intuicją... ale Bóg raczy wiedzieć, gdzie leży prawda! — zawołał. — Czy ż nie jest prawdą, że zakochałeś się w Cassandrze albo dopuszczasz taką możliwość? — spy tała delikatnie. William skłonił głowę. Po chwili mruknął: — Chy ba masz rację. Westchnęła bezwiednie. Przez całą rozmowę miała nadzieję, z każdą chwilą coraz większą, niezależną od potoku jej słów, że jednak do tego nie dojdzie. Po chwili zaskakującej udręki zdoby ła się na odwagę, by powiedzieć, że bardzo chce mu pomóc, i już ułoży ła f pierwsze słowa swojej deklaracji, kiedy do drzwi rozległo się pukanie, budzące trwogę i zdumienie u wy czerpany ch nerwowo osób. — Katharine, przecież wiesz, że cię uwielbiam — wy szeptał pospiesznie. — Wiem — odparła, wzdry gnąwszy się nieco — ale musisz otworzy ć drzwi.
ROZDZIAŁ XXIII
Kiedy Ralph Denham wszedł i zobaczy ł Katharine siedzącą ty łem do niego, odczuł subtelną zmianę atmosfery, jakiej doświadcza czasem na drodze podróżny, zwłaszcza po zachodzie słońca, kiedy znienacka wy chodzi z wilgotnego chłodu w bezmiar nie wy korzy stanego ciepła, w który m można napawać się wonią siana i fasoli, jak gdy by wciąż świeciło słońce, choć już wzeszedł księży c. Zawahał się, wzdry gnął, podszedł wy my ślny m krokiem do okna, odłoży ł palto. Bardzo ostrożnie oparł laskę o fałdy zasłony. Zajęty własny mi doznaniami i przy gotowaniami, miał niewiele czasu, by dostrzec uczucia pozostałej dwójki. Objawy wzburzenia, które dały się zauważy ć (odmalowy wały się w bły sku ich oczu i bladości policzków), doskonale pasowały do aktorów w ty m wielkim dramacie, jakim by ła codzienność Katharine Hilbery. „Piękno i namiętność stanowią siłę napędową jej istnienia”, pomy ślał. Prawie nie zauważy ła jego obecności lub odnotowała ją ty lko po to, by przy brać opanowaną pozę, chociaż z pewnością wcale nie czuła się opanowana. William by ł wszakże bardziej wzburzony od niej, toteż jej pierwsza przy miarka do obiecanej pomocy okazała się banałem na temat wieku budy nku lub nazwiska architekta, co dało Williamowi pretekst, by przetrząsnąć szufladę w poszukiwaniu projektów, które następnie rozłoży ł między nimi na stole. Trudno powiedzieć, które z nich najuważniej oglądało te projekty, w każdy m razie żadne na razie nie zdoby ło się na komentarz. Wreszcie w sukurs przy szły Katharine lata edukacji zdoby tej na salonach, rzuciła więc stosowną uwagę, jednocześnie zdejmując dłoń ze stołu, gdy ż spostrzegła, że jest roztrzęsiona. William przy taknął wy lewnie, Denham poparł go, komentując piskliwy m głosem, po czy m odłoży li ry sunki i przy sunęli się do kominka. — Wolałby m zamieszkać tutaj niż gdziekolwiek indziej w Londy nie — oznajmił Denham. „A ja nie mam gdzie mieszkać”, pomy ślała Katharine, na głos zaś przy znała mu rację. — Z pewnością mógłby ś tu coś wy nająć — odparł Rodney. — Ale ja się wy noszę z Londy nu na stałe. Wy nająłem dom, o który m ci opowiadałem. Ta informacja niewiele powiedziała jego rozmówcom. — Coś podobnego! Smutne... Musi mi pan podać adres. Ale chy ba nie odetnie się pan z kretesem... — Pani też na pewno się przeprowadzi — zauważy ł Denham. William zdradzał tak wy raźne oznaki zmieszania, że Katharine zebrała się w sobie i spy tała: — Gdzież pan wy najął ten dom? W odpowiedzi Denham odwrócił się i spojrzał na nią. Dopiero kiedy spotkali się wzrokiem, Katharine zdała sobie sprawę, że rozmawia z Ralphem Denhamem, i przy pomniała sobie, aczkolwiek bez szczegółów, że mówiła o nim dość niedawno i miała powód, aby o nim my śleć źle.
Nie pamiętała już dokładnie, co jej powiedziała Mary, ale czuła w głowie natłok wiedzy, której nie miała czasu przeanalizować — wiedzy w tej chwili dla niej niedosiężnej. Lecz jej wzburzenie rzucało na przeszłość zdumiewające światło. Musi uporać się z doraźną sy tuacją, a następnie w spokoju wszy stko przemy śleć. Zmusiła się do śledzenia wy powiedzi Ralpha. Właśnie się zwierzał, że wy najął chatkę w Norfolk, na co odpowiedziała, że zna te okolice, a może odpowiedziała, że nie zna. Po chwili jednak przerzuciła uwagę na Rodney a i w niezwy kły, bezprecedensowy sposób poczuła z nim bliski kontakt i wspólnotę my śli. Gdy by nie obecność Ralpha, naty chmiast uległaby pokusie, by wziąć Williama za rękę, utulić jego głowę na swoim ramieniu — o ty m chy ba marzy ła najbardziej, no, może jeszcze bardziej o ty m, by zostać sama, o tak, to by ło jej największe marzenie. Miała już serdecznie dosy ć ty ch dy skusji, ciarki ją przeszły na my śl o ty m, że miałaby wy jawiać swoje uczucia. Zapomniała udzielić odpowiedzi. Teraz mówił William. — Ale co takiego znajdzie pan na wsi do roboty ? — spy tała ni stąd, ni zowąd, włączając się tak nieoczekiwanie do rozmowy usły szanej zaledwie w połowie, że zarówno Rodney, jak i Denham spojrzeli na nią z pewny m zaskoczeniem. Jednak z chwilą, gdy podjęła rozmowę, William zamilkł. Od razu zapomniał, że powinien słuchać, co ty ch dwoje mówi, chociaż w przerwach wtrącał nerwowo: — Tak, tak, tak. Wraz z upły wem kolejny ch minut coraz gorzej znosił obecność Ralpha — ty le jeszcze chciał powiedzieć Katharine, odkąd przerwano mu rozmowę z nią, uzbierało się tak wiele straszliwy ch wątpliwości, py tań bez odpowiedzi, które musiał jej przedstawić, ponieważ ty lko ona mogła mu teraz pomóc. Jeżeli nie zostanie z nią sam na sam, już nigdy nie uda mu się zasnąć ani nie dowie się, co jej powiedział w chwili szaleństwa, choć może nie by ło to do końca szaleństwo, kto wie? Skinął głową i powtórzy ł nerwowo: „Tak, tak”, po czy m spojrzał na Katharine i pomy ślał, jak ona pięknie wy gląda; nikogo innego na cały m świecie tak nie podziwiał. Na jej twarzy malowało się uczucie, którego nigdy przedtem nie widział. Kiedy zaczął się zastanawiać, jak mógłby porozmawiać z nią sam na sam, wstała, co go zaskoczy ło, bo liczy ł na to, że zostanie u niego dłużej niż Denham. Pozostała mu więc ty lko jedna szansa, by powiedzieć jej coś na osobności, mianowicie zejść z nią po schodach i odprowadzić na ulicę. Kiedy się jednak wahał, zaprzątnięty trudnością ubrania jednej prostej my śli w słowa, aż wszy stkie my śli mu się rozsy pały, zby t silne, by wy razić je na głos, zamilkł, zdumiony jeszcze bardziej nieoczekiwany m obrotem spraw. Denham wstał z fotela, spojrzał na Katharine i zaproponował: — Ja też wy chodzę. Pójdziemy razem? I zanim William wy my ślił, jakby go powstrzy mać... a może lepiej by łoby powstrzy mać Katharine?... Denham już trzy mał w ręku kapelusz, laskę i otwierał przed Katharine drzwi. William mógł ty lko stanąć u szczy tu schodów i ich pożegnać. Nie mógł zaproponować, że z nimi pójdzie. Nie mógł nalegać, by Katharine została. Patrzy ł, jak schodzi na dół, dość powoli ze względu na ciemności panujące na schodach; jeszcze mignęły mu głowy Denhama i Katharine zbliżone do siebie na tle boazerii, a wtedy poczuł nagłe ukłucie zazdrości i gdy by nie zorientował się, że ma kapcie na nogach, pobiegłby za nimi lub coś krzy knął. A tak nie mógł się jednak ruszy ć z miejsca. Na zakręcie schodów Katharine obejrzała się za siebie i powierzy ła ostatniemu spojrzeniu przy pieczętowanie ich dobrej przy jaźni. William zamiast odwzajemnić nieme pożegnanie, posłał jej uśmiech pełen chłodnej ironii i złości. Katharine zamarła na chwilę, po czy m zeszła powoli na dół i wy szła na dwór. Rozejrzała się, spojrzała w niebo. Obecność Denhama odczuwała jedy nie jako przeszkodę dla zatopienia się w my ślach. Obliczy ła w głowie odległość, którą musi pokonać, zanim wreszcie będzie sama. Kiedy jednak dotarli do Strandu, nie by ło żadny ch taksówek w zasięgu wzroku, a Denham
przerwał milczenie propozy cją: — Nie ma taksówek. Przejdziemy się kawałek? — Świetnie — przy stała, nie zwracając na niego uwagi. Ralph, świadom jej zaabsorbowania, a może zajęty własny mi my ślami, nie powiedział nic więcej, przeszli więc kawałek Strandem w milczeniu. Bardzo się starał uporządkować my śli tak, jak układa się je przed spoczy nkiem, z mocny m postanowieniem, by zabrzmieć godnie, gdy już zabierze się głos, dlatego chwilę się nie odzy wał — chciał znaleźć właściwe słowa, a nawet najwłaściwsze miejsce do ich wy głoszenia. Na Strandzie panował zby t duży ruch. Ponadto istniało spore ry zy ko, że zaraz nadjedzie wolna taksówka. Bez słowa wy jaśnienia skręcił w lewo, w jedną z boczny ch ulic prowadzący ch nad rzekę. Żadną miarą nie może się z nią rozstać, dopóki nie zdarzy się coś bardzo ważnego. Doskonale wiedział, co chce powiedzieć, ułoży ł sobie w głowie nie ty lko treść, lecz również kolejność sekwencji, które wy głosi. Kiedy jednak znalazł się z nią sam, nie ty lko rozmowa sprawiała mu niewy obrażalną trudność, ale zrozumiał także swój gniew na nią za to, że rzuca mu pod nogi kłody w postaci zjaw i pułapek, co osobie z jej atutami przy chodziło bez trudu. Powziął mocne postanowienie, że przepy ta ją równie surowo, jak przepy tałby siebie, a w konsekwencji oboje raz na zawsze albo uznają jej dominację, albo ją odrzucą. Im dłużej jednak szli ty lko we dwoje, ty m bardziej doskwierała mu świadomość jej obecności. Spódnica jej podfruwała, powiewały też pióra przy kapeluszu; raz widział ją krok lub dwa przed sobą, kiedy indziej znów musiał czekać, aż zrówna z nim krok. Milczenie się przedłużało, aż w końcu Katharine zwróciła na niego uwagę. Najpierw się denerwowała, że nie ma w pobliżu taksówki, która wy zwoliłaby ją od towarzy stwa, potem przy pomniała sobie jak przez mgłę, że Mary powiedziała coś, by pogorszy ć jej opinię o Ralphie, nie pamiętała co, ale to wspomnienie w połączeniu z jego pewnością siebie... — niby dlaczego maszerował teraz tak szy bko?... — uprzy tomniło jej coraz bardziej obecność obok niej osoby o wy raźnej, choć niekoniecznie dobrze przez nią dobrze widzianej sile. Zatrzy mała się, rozejrzała za taksówką, wy patrzy ła jakąś w oddali. Zmusiło to Ralpha do otwarcia ust. — Zechce pani przejść ze mną jeszcze kawałek? — spy tał. — Chciałby m pani coś powiedzieć. — Dobrze — odparła, domy ślając się, że jego prośba doty czy w jakimś stopniu Mary Datchet. — Nad rzeką jest spokojniej — powiedział i od razu przeszedł na drugą stronę. — Chciałby m po prostu spy tać panią... Zaczął i urwał, a ona widziała ty lko jego głowę na tle nieba, wzgórek szczupłego policzka i długi, silny, wy raźnie zary sowany nos. Kiedy odezwał się po przerwie, z jego ust padły słowa zgoła inne niż te, które sobie zaplanował. — Odkąd panią zobaczy łem, by ła mi pani wzorcem we wszy stkim. Marzy łem o pani, ty lko o pani my ślałem. Stanowi pani dla mnie jedy ną rzeczy wistość na świecie. Jego słowa i dziwny, wy silony głos sprawiały wrażenie, jakby kierował je nie do kobiety idącej obok, lecz do kogoś w oddali. — A teraz sprawy zaszły tak daleko, że niechy bnie zwariuję, jeżeli nie wy łożę pani wszy stkiego otwarcie. Dla mnie jest pani najpiękniejszą, najprawdziwszą istotą na Ziemi — ciągnął, pełen egzaltacji, czując, że nie musi już tak starannie dobierać słów, ponieważ nagle jasno zrozumiał, co chce jej powiedzieć. — Widzę panią wszędzie: w gwiazdach, w rzece, jest pani dla mnie cały m światem, całą rzeczy wistością. Proszę mi wierzy ć, ży cie bez pani by łoby niemożliwe. A teraz chciałby m... Dotąd słuchała z poczuciem, jak gdy by przepuściła jakieś konkretne słowo, które nadawało sens całej reszcie. Nie mogła dłużej słuchać jego niezrozumiałego bredzenia. Musiała dopy tać, o
co mu chodzi. Odnosiła wrażenie, jakby wy słuchała słów przeznaczony ch dla kogoś innego. — Nie rozumiem — powiedziała. — Chy ba nie wierzy pan w to, co mówi. — Wierzę we wszy stko co do słowa — odparł z naciskiem. Odwrócił się do niej. Przy pomniało jej się sformułowanie, którego szukała w my ślach podczas jego przemowy : „Ralph Denham jest w tobie zakochany ”. Wróciło do niej wy powiedziane głosem Mary Datchet. Rozpalił ją gniew. — Widziałam się dziś z Mary Datchet — zawołała. Drgnął, jakby ze zdziwienia lub zaskoczenia, ale po chwili odpowiedział. — Zapewne powiedziała pani, że się jej oświadczy łem? — Nie! — zawołała Katharine, zdumiona. — No więc, oświadczy łem się. Tego dnia, którego spotkałem panią w Lincoln — ciągnął. — Już miałem się jej oświadczy ć, kiedy wy jrzałem przez okno i zobaczy łem panią. Potem już odechciało mi się wszelkich oświadczy n. W końcu ich jednak dopełniłem, ale Mary wy czuła kłamstwo, mój fałsz, i dała mi kosza. Mimo to wy dawało mi się i nadal wy daje, że ona mnie kocha. Postąpiłem bardzo nieładnie. Nie próbuję się bronić. — Mam nadzieję — odrzekła Katharine. — Ponieważ nie ma żadnego usprawiedliwienia. To znaczy, dla niestosownego zachowania — perorowała teraz z siłą skierowaną bardziej przeciwko sobie samej niż Ralphowi. — Wy daje mi się — ciągnęła z ty m samy m natężeniem — że ludzie powinni by ć uczciwi. Nie ma zatem usprawiedliwienia dla takiego zachowania. W oczach stanęła jej teraz twarz Mary Datchet. Po krótkim milczeniu uściślił: — Nie twierdzę, że panią kocham. Nie kocham. — Wcale tak nie sądziłam — odparła, świadoma własnego stropienia. — Ale nie powiedziałem ani jednego słowa, w które by m nie wierzy ł — dodał. — W takim razie proszę powiedzieć, co pan miał na my śli — poprosiła po dłuższej chwili. Jakby za sprawą wspólnej intuicji oboje zatrzy mali się, przechy lili przez balustradę nadrzeczną i zapatrzy li w pły nącą wodę. — Powiada pani, że winniśmy sobie szczerość — odezwał się Ralph. — Doskonale. W takim razie spróbuję przedstawić fakty, ale uprzedzam, że uzna mnie pani za wariata. Faktem jest, że odkąd cztery łub pięć miesięcy temu ujrzałem panią po raz pierwszy, w całkiem niepojęty sposób uczy niłem z pani swój ideał. Wsty dzę się niemal powiedzieć, do czego się posunąłem. To stało się najważniejszą sprawą w moim ży ciu — opanował się. — Chociaż właściwie pani nie znam, poza ty m że dostrzegam pani urodę, mam wszakże poczucie łączącej nas więzi, wspólnego celu, wrażenie, że widzimy coś... wpadłem w nawy k wy obrażania sobie pani, zawsze się zastanawiam, co pani by powiedziała albo zrobiła, rozmawiam z panią podczas spacerów po mieście, nie przestaję o pani marzy ć. Te marzenia na jawie... zjawisko dość powszechne... to ty lko zły, sztubacki nawy k, połowa moich kolegów zachowuje się tak samo, tak wy glądają fakty. Szli, bardzo powoli, obok siebie. — Gdy by mnie pan poznał, zmieniłby pan zdanie — odparła. — Nie mieliśmy okazji się poznać, ponieważ zawsze nam... przeszkadzano. To mi pan chciał powiedzieć tego dnia, kiedy przy szły ciotki? — zapy tała, odtwarzając w my ślach całą scenę. Skinął głową. — Tego dnia, którego zawiadomiła mnie pani o swoich zaręczy nach — potwierdził. Aż wzdry gnęła się na my śl, że nie jest już zaręczona. — Absolutnie zaprzeczam, że zmieniłby m o pani zdanie, gdy by m panią lepiej poznał — wrócił do przerwanego wątku. — Czułby m do pani to samo, ty le że w lepiej uzasadniony sposób. Nie powinienem wy gady wać takich bzdur, jakimi panią dziś wieczór uraczy łem... chociaż to nie
są bzdury, lecz prawda, i to jest najważniejsze — powiedział stanowczo. — Może mnie pani zmusić do przy znania, że moje uczucie to jedy nie halucy nacja, ale wszy stkie nasze uczucia mają taki charakter. Najlepsze z nich są na poły iluzjami. Mimo to — dodał, jak gdy by przekony wał sam siebie — gdy by m nie by ł zdolny do realnego uczucia, nie zmieniałby m dla pani swojego ży cia. — Jak to? — zainteresowała się. — Już pani mówiłem. Wy najmuję chatę. Porzucam swój zawód. — Ze względu na mnie? — spy tała, zdumiona. — Owszem, ze względu na panią — odparł, lecz nie przedstawił uzasadnienia. — Przecież ja pana nie znam ani nie wiem nic o pańskim ży ciu — odezwała się w końcu, skoro on milczał. — Nie ma pani o mnie żadnego zdania, ani dobrego, ani złego? — Owszem, chy ba mam — odpowiedziała z wahaniem. Zdusił w sobie chęć, by poprosić ją o wy jaśnienie, ale ona, ku jego zadowoleniu, mówiła dalej, jak gdy by szukała w my ślach. — Sądziłam, że mnie pan kry ty kuje. Może nawet nie lubi. Uważałam, że podchodzi pan do mnie z surową oceną... — Nie, podchodzę z uczuciem — rzekł cichy m głosem. — Proszę mi zatem powiedzieć, co pana skłoniło do tego zwierzenia — spy tała po chwili. Spokojnie i zdradzając staranne przy gotowanie, wy łoży ł jej krok po kroku wszy stko, co od początku chciał powiedzieć: przedstawił swoją sy tuację wobec rodzeństwa, komentarz swojej matki i milczenie siostry Joan, przedstawił dokładny stan swojego konta bankowego, zdradził plany swojego brata, który zamierzał wy jechać za chlebem do Amery ki, a także jaka część ich dochodu idzie na czy nsz oraz inne szczegóły, które znał na pamięć. Wy słuchała wszy stkiego, toteż kiedy ich oczom ukazał się most Waterloo, mogłaby w zakresie przedstawiony ch jej szczegółów zdać egzamin, mimo iż słuchała pobieżnie, gdy ż jednocześnie liczy ła pły ty chodnikowe pod nogami. Czuła się szczęśliwsza niż kiedy kolwiek. Gdy by Denham mógł dojrzeć podczas ich nadrzecznego spaceru, jak wy raźnie stają jej przed oczami podręczniki pełne sy mboli algebraiczny ch, stronice usiane kropkami, kreskami i ukośnikami, niewy kluczone, że straciłby z kretesem skry tą radość z uwagi, jaką go obdarzała. Przerwała mu py taniami:. — Rozumiem... ale w czy m by to panu pomogło? Pański brat zdał konieczny egzamin? Dopy ty wała tak rzeczowo, że musiał się mieć na baczności, a przez cały czas w wy obraźni obserwowała przez lunetę białe ocienione tarcze, czy li inne światy, dopóki nie poczuła, że się rozdwaja, przy czy m jedno jej ciało kroczy obok Denhama nad rzeką, a drugie skupia się na srebrny m globie wiszący m w piękny m niebieskim przestworze nad mętny mi oparami pokry wający mi widzialny świat. Spojrzała w niebo i zobaczy ła, że żadna gwiazda nie bły szczy na ty le jasno, by przebić się przez nurt wodnisty ch obłoków, nadciągający ch bły skawicznie przed zachodnim wiatrem. Pospiesznie spojrzała znów na ziemię. Z całą pewnością nie ma żadnego uzasadnienia dla tego poczucia szczęścia; nie jest przecież wolna, nie jest sama, nadal setki ty sięcy więzów łączą ją z ziemią, a każdy krok przy bliża do domu. Mimo to czuła się radosna jak nigdy przedtem. Powietrze by ło świeższe, światła wy raźniejsze, zimna, kamienna balustrada zimniejsza i twardsza, kiedy niechcący, a może specjalnie uderzy ła w nią dłonią. Przeszła jej iry tacja na Denhama; na pewno nie utrudni jej ucieczki, gdy by się na nią zdecy dowała, czy to ku niebu, czy w stronę domu, ale nie wiedziała, czy jej obecny stan wy nika z jego obecności, czy z jakichś jego słów. Na hory zoncie pojawił się sznur taksówek i omnibusów nadjeżdżający ch od strony Surrey,
coraz wy raźniej rozbrzmiewały odgłosy ruchu ulicznego, trąbienie klaksonów, melody jne dzwonki tramwajów, nasilił się zgiełk, a wtedy oni umilkli. Jak na komendę zwolnili kroku, jakby chcieli wy dłuży ć darowany im poniekąd czas na osobności. Ostatnie kroki u boku Katharine sprawiły Ralphowi tak wielką przy jemność, że nie wy biegał w przy szłość poza moment ich rozstania. Nie chciał marnować ostatnich chwil spędzony ch w jej towarzy stwie na dorzucanie nowy ch słów do tego, co już powiedział. Ponieważ przestali rozmawiać, straciła dla niego realność ży wej osoby i znów stała się kobietą z marzeń, żadne jednak samotne marzenia nie wy wołały tak wy razisty ch doznań jak to, którego doświadczał teraz w jej obecności. On sam również dziwnie się zmienił. Panował nad wszy stkimi zmy słami. Po raz pierwszy miał absolutną władzę nad wszy stkimi swoimi zdolnościami. Otworzy ły się przed nim bezkresne perspekty wy. Jednakże w jego nastroju nie kry ł się niepokój ani gorączkowe pragnienie, by dodać kolejną rozkosz do poprzedniej, która już wpły nęła na jego najbardziej eufory czne wy obrażenia, a może wręcz je zniweczy ła. W ty m nastroju, w który m tak jasno widział okoliczności ży cia ludzkiego, nie przeszkodziła mu nawet mknąca obok taksówka i bez wzburzenia odnotował, że Katharine też ją zauważy ła, gdy ż odwróciła głowę. Wstrzy mując krok, uznali, że trzeba ją zatrzy mać, stanęli jednocześnie i zamachali. — Zatem wy jawi mi pani swoją decy zję, jak najprędzej będzie mogła? — spy tał z ręką na drzwiach taksówki. Zawahała się. Nie od razu umiała sobie przy pomnieć, o jaką decy zję mu chodzi. — Napiszę — odpowiedziała wy mijająco. — Nie — dodała po chwili, wy obraziwszy sobie kłopoty z napisaniem mu swojej decy zji w kwestii, na którą w ogóle nie zwróciła uwagi. — Nie wiem, jak miałaby m ją podjąć. Stała z nogą na stopniu taksówki, patrzy ła na Denhama, zastanawiając się i wahając. Naty chmiast domy ślił się jej trudności, wiedział, że niczego nie usły szała, przejrzał na wy lot jej uczucia. — Znam ty lko jedno miejsce wprost wy marzone do rozmowy — dodał prędko. — Kew Gardens. — Kew? — Kew — powtórzy ł zdecy dowanie. Zamknął drzwi i podał kierowcy jej adres. Taksówka naty chmiast uwiozła ją, włączając się w zawiły strumień pojazdów, z który ch każdy oświetlony by ł reflektorami, nie do odróżnienia od inny ch. Chwilę za nią patrzy ł, po czy m jakby zmieciony nagły m impulsem z miejsca, w który m stali, odwrócił się, przeszedł szy bko na drugą stronę ulicy i zniknął. Maszerował, jakby pchała go siła nadprzy rodzonej egzaltacji, aż doszedł do wąskiej ulicy, o tej porze wolnej od ruchu ulicznego i przechodniów. A tam, czy to z powodu sklepów z zaciągnięty mi żaluzjami, czy gładkiego, srebrzy stego zakrętu drewnianego chodnika, czy też naturalnego upustu uczuć, egzaltacja z wolna zaczęła go opuszczać, aż znikła do reszty. Ralpha ogarnęło teraz poczucie straty, jaką niesie każde objawienie. Przez rozmowę z Katharine coś utracił, a czy ż ta Katharine, którą kochał, jest tożsama z prawdziwą? Chwilami kompletnie poza nią wy kraczała: wiatr podwiewał jej spódnicę, koły sał piórami u kapelusza, z ust padały jakieś słowa, tak, ale jak straszliwy może by ć rozdźwięk między głosem z marzeń a głosem wy dawany m przez ucieleśnienie ty chże marzeń! Czuł obrzy dzenie pomieszane z litością wobec obrazu człowieka, który próbuje w prakty ce dokonać tego, co stworzy ł w my ślach. Jakże mali wy dawali mu się oboje, on i Katharine, kiedy wy łonili się z otulającego ich obłoku! Wróciły do niego banalne, przy ziemne słowa bez wy razu, który mi usiłowali się porozumiewać, i teraz je sobie powtórzy ł. Przy wołując słowa Katharine, w jednej chwili znów wy czarował jej obecność, którą ubóstwiał bardziej niż kiedy kolwiek. Ale ona jest zaręczona i wy chodzi za mąż,
przy pomniało mu się naraz. Naty chmiast uzmy słowił sobie siłę własnego uczucia i poddał się nieodpartemu gniewowi i frustracji. Przed oczami stanął mu obraz Rodney a w otoczce głupoty i upokorzenia. Ten mały, rumiany tancmistrz miałby poślubić Katharine? Ten bełkoczący osioł z mordką małpki na katary nce? Ten pozer, nadęty, kapry śny goguś? Z ty mi swoimi tragediami i komediami, ustawiczny mi złośliwościami, przechwałkami i małostkowością? Na miły Bóg! Miałaby wy jść za Rodney a? Widocznie grzeszy rozumem tak samo jak on. Zalała go fala gory czy, a gdy siedział w kącie wagonu metra, sprawiał wrażenie człowieka tak surowego i niedostępnego, jak ty lko można sobie wy obrazić. Wrócił do domu i naty chmiast usiadł do stołu, by napisać do Katharine długi, szalony, namiętny list, w który m błagał dla dobra ich obojga, żeby zerwała z Rodney em, upraszał, żeby nie decy dowała się na krok, który zniszczy na zawsze tę jedy ną urodę, jedy ną prawdę i jedy ną nadzieję, żeby nie zachowała się jak zdrajczy ni lub uciekinierka, bo jeśli się tak zachowa... I zakończy ł spokojny m, zwięzły m zapewnieniem, że cokolwiek uczy ni bądź czegokolwiek zaniecha, on i tak ze swojej strony uzna to za najlepsze rozwiązanie i przy jmie z wdzięcznością. Zapisał wiele stron, a zanim się położy ł, usły szał jeszcze furgony dostawcze ruszające o świcie do Londy nu.
ROZDZIAŁ XXIV
Pierwsze oznaki wiosny, nawet te, które można dostrzec już w połowie lutego, objawiają się nie ty lko biały mi i fioletowy mi kwiatami w co bardziej osłonięty ch zakątkach lasów i ogrodów, lecz również zasiewają w głowach ludzi my śli i pragnienia porówny walne do owy ch urzekająco wonny ch płatków o pastelowy ch kolorach. Ży cie, w chwili obecnej przy marznięte z powodu wieku do twardej powierzchni, która niczego nie odbija ani nie ustępuje pod stopą, wiosną staje się pły nne i miękkie, zaczy na odbijać kolory i kształty teraźniejszości, a także kolory i kształty przeszłości. Jeśli chodzi o panią Hilbery, wczesne dni wiosny ją drażniły, głównie dlatego, że wy woły wały gwałtowne przy spieszenie jej sił emocjonalny ch, chociaż te i w przeszłości nigdy szczególnie nie malały. Ale chęć uwolnienia emocji nieodmiennie u niej wzrastała. Ścigały ją duchy rozmaity ch wy rażeń. Oddawała się zmy słowej rozkoszy czerpanej z zestawień słów. Szukała ich na kartach ulubiony ch pisarzy. Zapisy wała na karteluszkach i przy mierzała na języ ku, nawet kiedy okazja wcale nie skłaniała do takiej elokwencji. Podtrzy my wała ją w ty ch eskapadach pewność, że żaden języ k nie prześcignie splendoru otaczającego pamięć jej ojca, i chociaż te wy siłki nie przy bliży ły jej wy raźnie do zakończenia pracy nad biografią, właśnie w takich chwilach czuła, że ży je w jego cieniu. Nikt nie umknie potędze języ ka, a co dopiero rodowici Anglicy pokroju pani Hilbery, od małego wy chowani tak, by bawić się a to saksońską prostotą, a to łacińską wspaniałością języ ka, i podobnie jak ona pełni wspomnień stary ch poetów zachwy cający ch się bezmiarem słownictwa. Nawet Katharine, wbrew swemu rozsądkowi, przejmowała nieco z entuzjazmu matki. Ale tenże rozsądek nie do końca uznawał konieczność zamieszczenia rozprawy na temat sonetów szekspirowskich jako wstępu do piątego rozdziału biografii dziadka. Poczy nając od zgoła fry wolnego żartu, pani Hilbery rozwinęła teorię, że spod pióra Anne Hathaway mogły między inny mi wy jść szekspirowskie sonety. Pomy sł ów, mający na celu oży wić grono profesorów, którzy w ciągu kilku dni przesłali jej gwoli edukacji pry watnie drukowane podręczniki, spowodował, że została zalana lawiną literatury elżbietańskiej. Na poły uwierzy ła we własny żart, który jak twierdziła, nie ustępował temu, co inni uznają za fakty, na razie jednak całą swą wy obraźnię skupiła na Stratfordzie. Miała plan — wy jawiła go Katharine, kiedy ta, po wieczorze spędzony m z Denhamem na nadrzeczny m spacerze nieco później niż zwy kle weszła do pokoju — by odwiedzić grób Szekspira. W chwili obecnej wszy stkie fakty z ży cia poety interesowały panią Hilbery znacznie bardziej niż cała teraźniejszość, a pewność, że w Anglii istnieje spłacheć ziemi, na który m z całą pewnością Szekspir postawił nogę, gdzie teraz, tuż pod naszy mi stopami, leżą jego kości, tak ją ekscy towała, że przy witała córkę zawołaniem: — Uważasz, że kiedy kolwiek przeszedł obok tego domu? — Katharine przez chwilę uznała, że py tanie odnosi się do Ralpha Denhama. — To znaczy w drodze do Blackfriars — ciągnęła pani
Hilbery. — Wiesz chy ba, że wedle najnowszy ch badań miał tam dom. Katharine wciąż rozglądała się skonsternowana, a matka dodała: — Co dowodzi, że nie by ł tak biedny, za jakiego się go czasem uważa. Wierzę, że ży ł w dostatku, chociaż za nic nie chciałaby m, aby by ł bogaty. Widząc zdumienie na twarzy córki, wy buchnęła śmiechem. — Ależ, kochanie, przecież nie mówię o t w o i m Williamie, chociaż to jeszcze jeden powód, żeby go lubić. Mówię, my ślę, marzę o s w o i m Williamie... oczy wiście Szekspirze. Czy to nie dziwne — rozważała na głos, stojąc przy oknie i postukując delikatnie w szy bę — że z tego, co nam wiadomo, ta stara poczciwina w niebieskim czepku, która przechodzi właśnie z koszem na ręku przez ulicę, nigdy nie sły szała o istnieniu tego człowieka? Mimo to świat kręci się dalej — adwokaci spieszą do pracy, taksówkarze targują się o taksę, mali chłopcy toczą kółka, małe dziewczy nki rzucają chleb mewom, jak gdy by Szekspira nigdy nie by ło na świecie. Najchętniej stałaby m na ty m skrzy żowaniu ulic przez cały dzień i powtarzała: „Ludzie, czy tajcie Szekspira!”. Katharine usiadła przy swoim stole i otworzy ła długą, zakurzoną kopertę. Skoro w liście pojawia się wzmianka o Shelley u, jak gdy by należał do grona ży wy ch, to znaczy, że pismo ma oczy wiście znaczną wartość. Musiała naty chmiast podjąć decy zję, czy należy przedrukować cały list, czy ty lko jeden akapit, w który m Shelley jest wy mieniony z nazwiska, sięgnęła więc po pióro i trzy mała je nad arkuszem, by podjąć decy zję. Pióro jednak zawisło w powietrzu. Niemal ukradkiem przy sunęła sobie czy stą kartkę, opuściła dłoń i zaczęła ry sować sześciany przepołowione i pocięte liniami prosty mi na ćwiartki, a potem koła, które następnie przedzielała w ten sam sposób. — Katharine, wpadłam na fantasty czny pomy sł! — zawołała pani Hilbery. — Wy łożę jakieś, dajmy na to, sto funtów na egzemplarze dzieł Szekspira i rozdam je robotnikom. Może pomogą nam niektórzy z ty ch twoich światły ch znajomy ch urządzający ch te zebrania. Mogłoby to doprowadzić do stworzenia teatru, gdzie wszy scy mogliby śmy grać. Ty grałaby ś Rozalindę... chociaż masz w sobie coś ze starej niani. Twój ojciec to istny Hamlet, ty lko dojrzały, a ja... ja przy pominam po trosze wszy stkich. Mam w sobie sporo z błazna, ty le że błaźni u Szekspira wy powiadają same mądre kwestie. Kogo by grał William? Jakiegoś bohatera? Hotspura? Henry ka V? Nie, William też ma w sobie coś z Hamleta. Wy obrażam sobie, że kiedy zostaje sam, mówi do siebie. Katharine, na pewno prawicie sobie bardzo piękne słówka! — dodała z rozmarzeniem, spojrzawszy na córkę, która nie zająknęła się słowem o kolacji poprzedniego wieczoru. — Gadamy bzdury — odparła Katharine, chowając kartkę papieru, gdy ż matka stanęła obok, i rozkładając przed sobą stary list o Shelley u. — Za dziesięć lat nie uznasz tego za bzdury — powiedziała pani Hilbery. — Wierz mi, Katharine, kiedy potem spogląda się wstecz na te lata, pamięta się wszy stkie wy powiedziane głupstwa i wtedy człowiek rozumie, że to na nich buduje się całe ży cie. Najlepsze ży cie buduje się na słowach wy powiadany ch, kiedy jesteśmy zakochani. To nie bzdury, Katharine — obstawała przy swoim — ale prawda, ty lko prawda. Katharine już miała przerwać matce, a zaraz potem chciała się jej zwierzy ć. Czasem zdarzały się im chwile niesły chanej bliskości. Gdy się jednak wahała i szukała nieco okrężny ch słów, matka wróciła do Szekspira i kartkowała jego dzieła w poszukiwaniu cy tatu, który znacznie lepiej niż ona podsumowałby miłość. Katharine nic więc nie powiedziała, ty lko zaczęła bazgrać ołówkiem czarne koła, ale przerwał jej dzwonek telefonu, wy szła zatem z pokoju, by odebrać. Kiedy wróciła, pani Hilbery nie znalazła wprawdzie upragnionego fragmentu, lecz inny, jak słusznie zauważy ła, wielkiej urody, ale przedtem na sekundę podniosła wzrok na Katharine, by dowiedzieć się, kto dzwonił.
— Mary Datchet — odparła zwięźle Katharine. — Czasem żałuję, że nie dałam ci na imię Mary, ale nie pasowałoby ono do nazwiska Hilbery, a teraz dodatkowo nie brzmiałoby dobrze przy nazwisku Rodney. Nie, to nie o ten fragment mi chodziło. (Nigdy nie mogę znaleźć tego, którego szukam). Ale jest wiosna, są żonkile, są zielone pola i są ptaki. Cy towanie przerwał jej kolejny natarczy wy dzwonek telefonu. I znów Katharine opuściła pokój. — Moja kochana, ależ obmierzłe są te zdoby cze cy wilizacji! — zawołała matka po jej powrocie. — Za chwilę połączą nas z Księży cem... I kto dzwonił ty m razem? — William — odpowiedziała Katharine jeszcze bardziej zwięźle. — Williamowi wy baczę wszy stko, ponieważ jestem pewna, że nie ma żadny ch Williamów na Księży cu. Mam nadzieję, że przy jdzie na obiad? — Zapowiedział się na podwieczorek. — Lepsze to niż nic. Obiecuję, że zostawię was samy ch. — Nie ma takiej potrzeby — stwierdziła Katharine. Wy gładziła spłowiałą kartkę i wstała od stołu, jak gdy by nie chciała marnować więcej czasu. Gest ten nie umknął uwadze matki. Świadczy ł o pewnej surowości i niedostępności w charakterze jej córki, które mroziły ją podobnie jak widok nędzy czy pijaństwa albo logiki, z jaką pan Hilbery uważał za stosowne obalać jej pewność względem nadchodzącego ty siąclecia. Wróciła do swojego stołu, z dziwną miną pełną cichej pokory włoży ła okulary i po raz pierwszy tego przedpołudnia zabrała się do czekającej ją pracy. Zderzenie z niemiły m światem ją otrzeźwiło. Choć raz jej pracowitość przewy ższy ła pracowitość córki. Katharine nie potrafiła ograniczy ć świata do tej szczególnej perspekty wy, w której na przy kład Harriet Martineau stawała się postacią wielkiej wagi i łączy ła się w sposób istotny z daną osobą lub datą. O dziwo, ostry dzwonek telefonu wciąż brzmiał jej w uszach, a ciało i umy sł trwały w stanie napięcia, jak gdy by w każdej chwili spodziewała się usły szeć kolejne wezwanie, bardziej dla niej frapujące niż cały wiek dziewiętnasty. Nie uświadamiała sobie jasno, od kogo miałby to by ć telefon, ale kiedy uszy przy wy kły do nasłuchiwania, potem słuchały już mimo woli, toteż większość poranka spędziła na słuchaniu różny ch odgłosów z boczny ch uliczek Chelsea. Chy ba po raz pierwszy w ży ciu zapragnęła, by matka nie skupiała się aż tak bardzo na pracy. Nie pogniewałaby się na cy tat z Szekspira. Co jakiś czas od stołu matki dochodziło ją westchnienie, ale poza ty m nie dawała ona żadny ch znaków ży cia, Katharine zaś nie wiązała ich ze swoją wy prostowaną pozy cją przy stole, gdy ż w przeciwny m razie rzuciłaby pióro i wy jawiła matce powód swojego zdenerwowania. Wszy stko, co zdołała napisać przez cały ranek, to jeden jedy ny list do kuzy nki Cassandry Otway — długi, dy gresy jny, pełen emocji, żartobliwy, a zarazem władczy. Przy kazała Cassandrze, by zostawiła swoje zwierzęta pod opieką służby i przy jechała do niej na ty dzień. Pochodzą razem na koncerty. Niechęć Cassandry do światłego towarzy stwa, pisała, szy bko może przejść w uprzedzenie, które odgrodzi ją na dłuższą metę od wszy stkich ciekawy ch ludzi oraz celów. Kończy ła stronę, kiedy zabrzmiał jej w uszach dźwięk, którego się przez cały czas spodziewała. Zerwała się na równe nogi, trzasnęła drzwiami tak mocno, że pani Hilbery się wzdry gnęła. Dokąd Katharine się wy biera? Sama bowiem, zaabsorbowana pracą, nie usły szała dzwonka. Wnęka na schodach, w której stał telefon, by ła osłonięta fioletową pluszową kotarą. Stanowiła schowek dla nadmiaru bibelotów, zbierający ch się w większości domów, które gromadzą rupiecie od trzech pokoleń. Ry ciny przedstawiające cioteczny ch dziadków, którzy wsławili się męstwem na Wschodzie, zawieszone nad chińskimi imbry kami ze złoceniami po bokach; te cenne imbry ki stały zaś na regałach z dziełami zebrany mi Williama Cowpera i sir Waltera Scotta. Katharine zawsze uważała, że smugę dzwonka wy snuwającą się z telefonu
nieodmiennie zabarwia otoczenie, w jakim rozbrzmiewa. Czy j głos miał się teraz zlać z jej otoczeniem lub zazgrzy tać w dy sonansie? „Czy j to głos?”, zapy tała się w duchu, usły szawszy mężczy znę dopy tującego z wielką determinacją o jej numer. Nieznajomy głos poprosił pannę Hilbery. Ze wszy stkich głosów tłoczący ch się po drugiej stronie telefonu, spośród szerokiego wachlarza możliwości, czy j to by ł głos, która możliwość? Chwila przerwy dała jej czas na zadanie sobie tego py tania. Odpowiedź przy szła po chwili. — Znalazłem dogodny pociąg... Najbardziej odpowiada mi ten, który wy jeżdża w sobotę po południu... Mówi Ralph Denham... Ale napiszę pani to wszy stko... Bardziej niż kiedy kolwiek poczuła się jak dźgnięta bagnetem, ale odpowiedziała: — Chy ba będę mogła przy jechać. Chwileczkę, sprawdzę swoje terminy... Odłoży ła słuchawkę i wbiła wzrok w portret ciotecznego dziadka, który nie przestawał patrzeć z ży czliwą apody kty cznością na świat, jak na razie nie zapowiadający powstania sipajów. Jednakże głos w czarny m aparacie nie miał nic wspólnego z wujem Jamesem, chińskimi imbry kami ani czerwony mi pluszowy mi kotarami. Patrząc na wibrującą słuchawkę, nagle zdała sobie sprawę z osobowości domu, w który m się znajduje, usły szała ciche odgłosy codziennego ży cia dochodzące ze schodów i górny ch pięter, a także mchy za ścianą w sąsiednim budy nku. Wcale nie miała przed oczami Denhama, kiedy podniosła słuchawkę i odpowiedziała, że owszem, sobota jej odpowiada. Liczy ła na to, że nie pożegna się z nią od razu, chociaż nie zależało jej szczególnie na rozmowie z nim, toteż kiedy jeszcze ciągnął swój wy wód, zaczęła my śleć o własny m pokoju na górze, pełny m książek, papierów wciśnięty ch między kartki słowników, ze stołem, który należałoby wy sprzątać do pracy. Z zadumą odłoży ła słuchawkę; jej niepokój zelżał. Bez trudu dokończy ła list do Cassandry, zaadresowała kopertę i ty powy m dla siebie energiczny m gestem przy kleiła znaczek. Kończy ły już obiad, gdy oko pani Hilbery przy kuł bukiet zawilców. Widząc je w niebieskofioletowo-biały m wazonie, w rozlewisku różnobarwnego światła na wy polerowany m chippendalowskim stole pod oknem salonu, aż zamarła i krzy knęła z radością. — Kogo choroba przy kuła do łóżka? — zapy tała. — Kto z naszy ch przy jaciół wy maga pociechy ? Kto czuje się zapomniany i pominięty, niechciany przez nikogo? Kto zalega z rachunkami za wodę, a kucharka odchodzi od niego rozsierdzona, nie czekając nawet na wy płatę? Znałam kiedy ś kogoś takiego... — zakończy ła, gdy ż nazwisko znajomej wy leciało jej na chwilę z głowy. Najlepszą przedstawicielką społeczności zapomniany ch, której bukiet zawilców mógłby rozjaśnić dzień, by ła, zdaniem Katharine, wdowa po generale, mieszkająca na Cromwell Road. Z braku osób naprawdę osamotniony ch i głodujący ch, które pani Hilbery zdecy dowanie preferowała, musiała przy znać jej prawo do wizy ty, dlatego że chociaż ży ła w wy godny ch warunkach, by ła osobą nadzwy czaj nudną, nieatrakcy jną, pośrednio związaną z literaturą i kiedy ś już wzruszy ły ją do łez popołudniowe odwiedziny. Okazało się, że pani Hilbery jest umówiona gdzie indziej, toteż obowiązek zaniesienia kwiatów na Cromwell Road spadł na Katharine. Wzięła ze sobą list do Cassandry, żeby go wrzucić do pierwszej napotkanej skrzy nki pocztowej. Kiedy jednak wy szła z domu, mimo że po drodze wszy stkie skrzy nki pocztowe i budy nki poczty kusiły, by wrzuciła kopertę do ich czerwony ch gardzieli, powstrzy mała się. Mnoży ła absurdalne usprawiedliwienia, na przy kład że nie chciało jej się przejść przez ulicę albo że wolała dojść do kolejnej poczty, bliżej centrum. Im dłużej trzy mała list w ręce, ty m natarczy wiej osaczały ją py tania, jak gdy by w powietrzu otoczy ł ją chór głosów. Rój niewidzialny ch osób chciał się dowiedzieć, czy Katharine jest zaręczona z Williamem Rodney em, czy nastąpiło zerwanie? Czy to stosowne, py tały głosy, że zaprasza Cassandrę na wizy tę, skoro William Rodney się w niej kocha albo gotów lada chwila się
zakochać. Następnie głos ciekawskich zamilkł na chwilę, by zaraz wrócić do wy py ty wania, jakby z innej strony. Co wczoraj wieczorem Ralph Denham miał na my śli? Czy dopuszczasz, że jest w tobie zakochany ? Czy wy pada zgodzić się na samotny spacer z nim? Jakich rad Katharine udzieli mu na przy szłość? Czy William Rodney ma powód by ć zazdrosny o jej zachowanie i co ona zamierza zrobić w sprawie Mary Datchet? „Co zrobisz? Do czego zobowiązuje cię honor?”, powtarzały głosy. — Wielkie nieba! — zawołała Katharine, wy słuchawszy ty ch uwag. — Chy ba powinnam podjąć decy zję. Cała ta dy sputa by ła jedy nie formalną utarczką, rozry wką dla złapania oddechu. Jak wszy scy, którzy odebrali trady cy jne wy chowanie, Katharine potrafiła w ciągu dziesięciu minut zredukować każdą trudność moralną do trady cy jny ch rozmiarów i rozwiązać ją za pomocą trady cy jny ch odpowiedzi. Księga mądrości zawsze leżała otwarta, jeśli nie na kolanach matki, to któregoś z liczny ch wujów i ciotek. Wy starczy ło zasięgnąć ich rady, a naty chmiast otwierali księgę na właściwej stronie i czy tali odpowiedź właściwie dobraną do sy tuacji. Zasady, który mi powinny kierować się wszy stkie niezamężne kobiety, by ły spisane czerwony m atramentem, wy ry te w marmurze na wy padek, gdy by jakimś cudem okazało się, że nie są na trwale wy pisane w jej sercu. Katharine by ła skłonna wierzy ć, iż niektórzy ludzie mają na ty le szczęścia, że odrzucają, akceptują, skreślają lub oddają swoje ży cie pod dy ktat trady cji. Mogła im ty lko pozazdrościć. Kiedy jednak sama podejmowała poważne wy siłki, żeby znaleźć odpowiedź, py tania naty chmiast zamieniały się w zwidy, co dowodziło, że w jej przy padku trady cy jne odpowiedzi się nie sprawdzają. „A przecież trady cja służy ty lu ludziom”, my ślała, patrząc na rzędy domów po obu stronach ulicy, domów zamieszkany ch przez rodziny o dochodach między ty siącem a półtora ty siąca funtów rocznie, zatrudniające pewnie po trzy osoby służby, który ch okna udrapowane są zawsze gruby mi, na ogół brudny mi zasłonami, znacznie zaciemniający mi pokoje, ponieważ dojrzeć można w nich by ło jedy nie blask lustra na kredensie, na który m stała patera z jabłkami. Odwróciła jednak głowę, bowiem zorientowała się, że w ten sposób nie przemy śli gruntownie sprawy. Jedy ną prawdą, którą potrafiła odkry ć, by ła prawda doty cząca własny ch uczuć — nikły promień w porównaniu z potężną iluminacją bijącą z oczu wszy stkich ludzi, którzy patrzą w ty m samy m kierunku. Odrzuciwszy jednak wy obrażone głosy, nie miała innego wy boru, jak ty lko kierować się ty m nikły m promieniem, przedzierając się przez spowijające ją masy ciemności. Starała się za nim podążać, z taką miną, że każdy przechodzień mógłby uznać ją za oderwaną od otaczającej ją rzeczy wistości w sposób kary godny, wręcz śmieszny. Można by się obawiać, że ta młoda, olśniewająca dama zaraz pokusi się o jakiś ekscentry zm. Przed najgorszy m jednak losem, jaki może spotkać przechodnia, ratowała ją uroda; ludzie patrzy li na nią, lecz się nie śmiali. Szukać prawdziwego uczucia w chaosie nieczułości lub połowiczny ch uczuć, poznać się na nim, gdy się na nie natrafi, i akceptować skutki tego odkry cia, wy wołać zmarszczki na najgładszy m czole, kiedy oczy szy bciej rzucają blask — to zadanie ty le zdumiewające i upokarzające, ile uwznioślające, i, jak szy bko zrozumiała Katharine, te odkry cia dawały jej jednocześnie powód do zaskoczenia, wsty du i wzmożonego niepokoju. Jak zwy kle dużo zależało od interpretacji słowa miłość, które to słowo wciąż powracało, czy my ślała o Rodney u, Denhamie, Mary Datchet, czy o sobie, i w każdy m przy padku oznaczało coś innego, aczkolwiek coś nie do pomy lenia i nie do pominięcia. Im bliżej przy glądała się zagmatwany m kolejom ży cia, które zamiast biec równolegle, nagle zaczęły się krzy żować, ty m wy raźniej przekony wała się, że nie ma dla nich innego światła niż ta dziwna iluminacja ani innego szlaku niż ten, który ona rozjaśnia swoimi promieniami. Ślepota Katharine w sprawie Rodney a, próba zestawienia jego prawdziwego uczucia z własny m fałszy wy m by ła błędem, którego nigdy nie będzie można całkowicie odkupić.
Katharine mogła jedy nie wy brnąć, czy niąc z niej czarny, nagi kamień milowy, nie pogrzebany próbą usprawiedliwienia bądź zapomnienia. Przy wszy stkich powodach do upokorzenia znalazły się też powody do egzaltacji. Przy pomniały jej się trzy sceny : jedna, kiedy Mary siedzi wy prostowana i powtarza: „Jestem zakochana, jestem zakochana”; druga, w której Rodney zapomina się wśród zwiędły ch liści i mówi niczy m zagubione dziecko; wreszcie trzecia, kiedy Denham opiera się o kamienną balustradę i przemawia do dalekiego nieba, aż posądziła go o obłęd. Jej my śli biegnące od Mary do Denhama, od Williama do Cassandry i od Denhama do niej — jeżeli, w co wątpiła, stan ducha Denhama ma coś wspólnego z jej osobą — wy biegały poza linie sy metry cznego wzorca, poza ży ciowy układ, który wy posaży ł jeśli nie ją, to przy najmniej inny ch nie ty lko w ciekawość, lecz również w tragiczne piękno. Wy obraziła ich sobie jako ludzi dźwigający ch wspaniałe pałace na zgarbiony ch plecach. Nieśli latarnie, który ch światło, rozproszone wśród tłumu, snuło deseń a to rozpły wający się, a to stapiający i znów układający w określoną kombinację. Na wpół formułując takie idee podczas szy bkiego marszu smętny mi ulicami South Kensington, postanowiła, że niezależnie od wszy stkich niejasności musi pchnąć naprzód cele czterech osób: Mary, Denhama, Williama i Cassandry. Nie wiedziała jeszcze jak. Żadna z metod nie wy dawała jej się bezapelacy jnie właściwa. Całe to my ślenie doprowadziło ją ty lko do przekonania, że w tej dziedzinie nie ma czegoś takiego jak zby t wielkie ry zy ko, i że choć nie ustanawia żadny ch zasad dla siebie ani dla inny ch, pozwoli, by kłopoty piętrzy ły się nie rozstrzy gnięte, nienasy cone sy tuacje rozdziawiały szczęki, a ona pozostanie na pozy cji osoby całkowicie i nieustraszenie niezależnej. Żeby móc najlepiej służy ć ludziom, który ch kocha. Ta egzaltacja nadawała nowy sens słowom, które matka Katharine napisała ołówkiem na bilecie przy wieszony m do bukietu zawilców. Drzwi domu przy Cromwell Road otworzy ły się i Katharine ujrzała mroczne kory tarze i schody ; nikłe światło skupiało się na srebrnej tacy pełnej biletów wizy towy ch, który ch czarne obrzeża świadczy ły o ty m, że przy jaciele wdowy także przeży wają stratę. Jednakże trudno by ło oczekiwać, by pokojówka zrozumiała znaczenie grobowego tonu, z który m młoda dama wręczy ła kwiaty, przekazując serdeczności od pani Hilbery, i rzeczy wiście, tuż po przekazaniu bukietu drzwi się zatrzasnęły. Ujrzana twarz, trzaśnięcie drzwi ogólnie działają miażdżąco na egzaltację, zatem w drodze powrotnej do Chelsea Katharine opadły wątpliwości, czy cokolwiek wy niknie z jej postanowień. Skoro nie można by ć pewny m ludzi, można przy najmniej polegać na cy frach, a jej przemy ślenia nad zagadnieniami, które lubiła roztrząsać, poniekąd pięknie harmonizowały z nastrojem, w jaki wprawiało ją ży cie przy jaciół. Na podwieczorek wróciła do domu spóźniona. Na starej holenderskiej komodzie w holu zobaczy ła dwa kapelusze, palta i laski, a gdy stanęła pod drzwiami salonu, usły szała odgłosy rozmowy. Kiedy weszła, matka aż krzy knęła; ten okrzy k uzmy słowił Katharine, że się spóźniła, a filiżanki i dzbanuszki do mleka zawiązały jakiś niecny spisek, toteż naty chmiast musi zająć swoje miejsce u szczy tu stołu, by nalewać gościom herbatę. Diary sta Augustus Pelham lubił snuć historie w spokojnej atmosferze, lubił uwagę słuchaczy, lubił też wy ciągać drobne fakty, history jki na temat przeszłości i wy bitny ch zmarły ch od tak znamienity ch osób, jak pani Hilbery, czerpiąc z nich inspirację do swego dziennika, i z tego powodu chodził po domach na podwieczorki, pochłaniając rocznie ogromne ilości grzanek z masłem. Dlatego z ulgą przy witał Katharine, a ona musiała jeszcze ty lko uścisnąć dłoń Rodney owi i przy witać Amery kankę, która przy szła obejrzeć ich pamiątki, zanim rozmowa wróciła do ogólny ch wspomnień i dy skusji na znane jej tematy. A jednak nawet pomimo zasłony, jaka ich od siebie oddzielała, wciąż spoglądała na Rodney a, jak gdy by mogła wy tropić, co się z nim działo od ich ostatniego spotkania. Na próżno. Jego strój, w ty m biały gors i perła w krawacie, jakby przechwy ty wały jej spojrzenie,
ujawniając daremność takich dociekań pod adresem dy skretnego, uprzejmego dżentelmena, który trzy mał przed sobą filiżankę z herbatą, a na brzegu spodka zgrabnie położy ł grzankę z masłem. Nie patrzy ł jej w oczy, ale mogła złoży ć to na karb jego zaabsorbowania podawaniem i nalewaniem, a także uprzejmą skwapliwością, z jaką odpowiadał na py tania Amery kanki. Ten widok z pewnością mógł zrazić każdego, kto zjawiał się z głową pełną rozważań na temat miłości. Głosy niewidoczny ch ciekawskich wzmocniła jeszcze sy tuacja przy stole, brzmiały więc z niesły chaną pewnością, jak gdy by stał za nimi zdrowy rozsądek dwudziestu pokoleń, wsparty dodatkowo gorliwą akceptacją pana Augustusa Pelhama, pani Vermont Bankes, Williama Rodney a, niewy kluczone też, że samej pani Hilbery. Katharine zacisnęła zęby, nie do końca metafory cznie, bowiem żądna konkretnego czy nu, zdecy dowany m ruchem położy ła rękę na stole obok koperty, którą przez cały czas całkiem bezwiednie ściskała w dłoni. Adres by ł widoczny, kiedy więc po chwili William wstał, by nałoży ć coś komuś na talerz, Katharine zauważy ła, że jego spojrzenie padło na list. Naty chmiast zmienił się na twarzy. Dokończy ł to, co właśnie robił, po czy m spojrzał na Katharine wzrokiem ujawniający m skrajne zmieszanie, toteż pojęła w lot, że duchem nie w pełni odpowiada swemu wy glądowi. Już po krótkiej chwili okazało się, że nie nadąża za panią Vermont Bankes, a pani Hilbery szy bko, jak to ona, odnotowała milczenie w pokoju i zaproponowała, aby pokazały pani Bankes „swoje pamiątki”. Katharine posłusznie wstała i poprowadziła gościa do pokoiku w głębi salonu, pełnego książek i obrazów. Pani Bankes i Rodney poszli w ślad za nią. Zapaliła światło i zaczęła objaśniać niskim, przy jemny m głosem: — To stolik do pisania dziadka. Napisał przy nim większość późny ch wierszy. A to jego pióro... ostatnie, jakiego uży wał. A to — ciągnęła — ory ginalny rękopis Ody do zimy. Jak pani zobaczy, wczesne rękopisy mają znacznie mniej poprawek niż późniejsze... Ależ proszę wziąć do ręki — dodała w odpowiedzi na py tanie pani Bankes, zadane przejęty m głosem, czy może dostąpić tego zaszczy tu. Amery kanka już zaczęła rozpinać giemzowe rękawiczki. — Jest pani urzekająco podobna do dziadka — zauważy ła, przenosząc wzrok z Katharine na portret. — Zwłaszcza z oczu. Wy obrażam sobie, że pani także pisze wiersze. Nie my lę się? — spy tała żartobliwy m tonem, po czy m zwróciła się do Williama: — Wy marzona poetka, prawda, panie Rodney ? Nie ma pan pojęcia, jaka się czuję zaszczy cona, że stoję tu, przy wnuczce poety. Musi pani wiedzieć, panno Hilbery, że pani dziadek cieszy się w Amery ce wielką esty mą. Istnieją u nas stowarzy szenia miłośników, recy tujący ch jego poezję na głos. Coś podobnego! Jego ranne pantofle! Odłoży ła rękopis, chwy ciła stare kapcie i na chwilę zasty gła w kontemplacji. Podczas gdy Katharine pełniła obowiązki kustosza, Rodney dokładnie obejrzał rząd ry cin, które znał już na pamięć. Ze względu na zamącony stan umy słu musiał korzy stać z takich chwil wy tchnienia, zupełnie jakby wy szedł na silny wiatr i w pierwszy m napotkany m schronieniu chciał doprowadzić do porządku ubranie. Wiedział aż za dobrze, że jego spokój jest powierzchowny ; nie sięgał dużo poniżej powierzchni krawata, kamizelki i białego gorsu. Kiedy rano wstawał z łóżka, postanowił zignorować to, co zostało powiedziane poprzedniego wieczoru. Widok Denhama przekonał go, że pała on żarliwą miłością do Katharine, a kiedy rozmawiał z nią z samego rana przez telefon, starał się o radosny, acz stanowczy ton, by przekazać jej, iż kiedy już minął ów wieczór pełen obłędu, czuje się z nią nadal równie nierozerwalnie zaręczony jak przedtem. Kiedy jednak dotarł do biura, zaczęły go nękać wątpliwości. Czekał tam na niego list od Cassandry. Przeczy tała jego sztukę, dlatego pisze bezzwłocznie, by przekazać mu swoje wrażenia. Zdaje sobie wprawdzie sprawę, że jej opinia absolutnie nic dla niego nie znaczy, ale czy tała przez całą noc, przemy ślała sobie to i owo, pałała entuzjazmem, miejscami bardzo starannie wy kreślony m, ale wy starczająco dużo napisała
wprost, żeby aż nadto zadośćuczy nić próżności Williama. By ła na ty le inteligentna, by pisać odpowiednie rzeczy lub, ujmując to z większy m wdziękiem, by o nich napomy kać. Inny mi słowy, list by ł czarujący. Pisała o swojej muzy ce, o spotkaniu ruchu na rzecz prawa wy borczego kobiet, na które zabrał ją Henry, i na poły żartobliwie zapewniła adresata, że nauczy ła się greckiego alfabetu, „wprost fascy nującego”. To ostatnie słowo podkreśliła. Ciekawe, czy podkreślała je ze śmiechem? Czy ona w ogóle by wa poważna? Czy ż ten list nie stanowi dowodu nader ujmującej mieszanki entuzjazmu, ducha i krotochwilności, które zlewają się w jeden płomień dziewczęcego uroku, migający przez resztę poranka niczy m błędny ognik, gdziekolwiek Rodney się zwrócił? Nie mógł się powstrzy mać, by nie zasiąść naty chmiast do pisania odpowiedzi. Delektował się zwłaszcza jej sty lem, który wy rażał ukłony i dy gnięcia, zbliżanie się i oddalanie, jakże ty powe dla miliona związków między mężczy znami i kobietami. Katharine nie stosowała takich takty k, Katharine-Cassandra, Cassandra-Katharine — przez cały dzień obie zamieniały się w jego świadomości miejscami. Bardzo miło starannie się ubrać, przy wdziać dobrą minę, po czy m ruszy ć punktualnie o wpół do piątej na podwieczorek przy Chey ne Walk, ale Bóg raczy wiedzieć, co mogło z tego wy niknąć, gdy więc Katharine, jak to ona, wy siedziawszy milcząco chwilę w bezruchu, od niechcenia wy jęła z kieszeni i rzuciła mu pod nos list adresowany do Cassandry, opanowanie go zawiodło. Co chciała mu przez to powiedzieć? Spojrzał surowo znad rzędu mały ch ry cin. Katharine zajmuje się Amery kanką stanowczo zby t nonszalancko. Z pewnością ofiara musi widzieć, jak idioty cznie wy pada jej entuzjazm w oczach wnuczki poety. Katharine nigdy nie dba, by troszczy ć się o cudze uczucia, a ponieważ sam by ł wy czulony na wszy stkie odmiany dobry ch i zły ch odczuć, wy jął Katharine z ręki katalog aukcy jny, który machinalnie zwijała w coraz węższy rulon, i z dziwny m poczuciem wspólnoty niedoli wziął panią Vermont Bankes pod swoją opiekę. Ale Amery kanka już po kilku minutach zakończy ła oglądanie i skłoniwszy nieco głowę w pełny m szacunku pożegnaniu poety oraz jego kapci, zeszła z Rodney em na dół. Katharine została w mały m pokoju sama. Obrzęd składania hołdu przodkowi ty m razem wy dał jej się jeszcze przy krzejszy niż zwy kle. Poza ty m pokój robił się zagracony do granic możliwości. Nie dalej jak tego ranka przy szedł od kolekcjonera z Australii wy soko ubezpieczony arkusz korekty, świadectwo zmiany zdania poety w kwestii sły nnej frazy, który zasługiwałby na wy eksponowanie za szkłem i oprawienie w ramkę. Ale czy by ło dla niego miejsce? Czy będzie musiał wisieć na schodach, czy powinno się usunąć jakąś pamiątkę, by zrobić dla niego honorowe miejsce? Katharine, bezradna wobec tej decy zji, patrzy ła na portret pradziadka, jak gdy by chciała zasięgnąć jego opinii. Autor płótna wy szedł teraz z mody, a ponieważ ty le razy pokazy wała ten portret gościom, widziała już ty lko blask względnie sy mpaty cznego dla oka różu i odcieni brązu otoczony ch wieńcem pozłacany ch liści wawrzy nu. Młody człowiek, który by ł jej dziadkiem, patrzy ł nieobecny m wzrokiem nad jej głową. Nieco rozchy lone zmy słowe usta nadawały mu wy gląd, jakby ujrzał coś wspaniałego i znikającego za sprawą cudu albo wzbijającego się poza krawędź hory zontu. Podczas gdy Katharine wpatry wała się w dziadka, jego mina dziwnie odbiła się na jej twarzy. By li prawie w ty m samy m wieku. Zastanawiała się, na co on patrzy ; czy dla niego również fale biją o brzeg, a bohaterowie przedzierają się konno przez leśne ostępy ? Chy ba po raz pierwszy w ży ciu pomy ślała o nim jako o mężczy źnie, młody m, nieszczęśliwy m raptusie pełny m pragnień i błędów; po raz pierwszy wy obraziła go sobie sama, nie odwołując się do pamięci matki. Pomy ślała, że mógłby by ć jej bratem. Wy dało jej się, że wiele ich łączy, pominąwszy tajemnicze więzy krwi, które pozwalają interpretować widoki, jakby oglądane oczy ma zmarły ch, lub nawet uważać, że zmarli patrzą wraz z nami na nasze obecne radości i smutki. „On by mnie zrozumiał”, pomy ślała nagle i zamiast złoży ć przy więdłe kwiaty w jego sanktuarium, przy szła do niego ze swoimi problemami; dar to chy ba cenniejszy — gdy by zmarli mieli świadomość
ofiarowy wany ch im darów — niż kwiaty, kadzidła i adoracja. Wątpliwości, niejasności i melancholia by ły by mu — czuła Katharine — milsze niż hołd i nie zaciąży ły by mu również wielkim brzemieniem jej cierpienia i osiągnięcia, gdy by go w nie wtajemniczy ła. Miała taką samą jasność w kwestii własnej dumy i miłości jak w wy padku zmarły ch, którzy w jej odczuciu nie domagają się kwiatów ani żałoby, lecz udziału w ży ciu, który m ją obdarowali, w ży ciu, który m niegdy ś sami ży li. Rodney odnalazł ją po chwili, siedzącą pod portretem dziadka. Położy ła serdeczny m gestem rękę na fotelu obok i zaprosiła go: — Siadaj, William. Jakże się ucieszy łam z twojej obecności. Chy ba nie zby wa mi na takcie. — Nie potrafisz ukry ć swoich uczuć — przy gadał jej oschle. — Proszę, żeby ś mnie nie beształ. Miałam koszmarny dzień. Opowiedziała mu, jak zaniosła kwiaty pani McCormick i jak South Kensington wy dał jej się rezerwatem wdów po oficerach. Opowiedziała, jak drzwi się otworzy ły i jej oczom ukazały się mroczne kory tarzy ki pełne popiersi, egzoty czny ch palm i parasoli. Mówiła lekko, toteż swobodny nastrój udzielił się i jemu, i nie pozwolił mu długo utrzy mać pogodnej wstrzemięźliwości. Czuł, że opuszcza go stoicy zm. Katharine stworzy ła atmosferę, w której czuł się na ty le dobrze, by poprosić ją o pomoc, radę albo powiedzieć wprost, co mu leży na sercu. W kieszeni ciąży ł list od Cassandry, W sąsiednim pokoju leżał także list do Cassandry. Jak gdy by Cassandra wy pełniała sobą całą aurę. Dopóki jednak Katharine sama nie poruszy tej kwestii, on nie ośmieli się nawet o niej wspomnieć — musi pominąć rzecz milczeniem, do obowiązków dżentelmena należy bowiem grać rolę absolutnie pozbawionego wątpliwości kochanka. W przerwach ciężko wzdy chał. Szy bciej niż zwy kle poruszy ł temat oper Mozarta, które by ć może zostaną wy stawione tego lata. Dostał, jak wy jawił, ulotkę w tej sprawie, po czy m naty chmiast wy jął teczkę wy pełnioną papierami i zaczął je przeglądać, by znaleźć ową notatkę. Trzy mał w palcach grubą kopertę, jak gdy by ulotka z opery by ła do niej przy klejona. — Od Cassandry ? — spy tała Katharine całkiem od niechcenia i obejrzała się za siebie. — Właśnie napisałam do niej list z zaproszeniem tutaj, ty le że zapomniałam wy słać. W milczeniu wręczy ł jej kopertę. Wzięła, wy jęła arkusze papieru, przeczy tała cały list.
Rodney owi jej lektura dłuży ła się niemiłosiernie. — Tak — skomentowała w końcu — bardzo uroczy list. Rodney odwrócił głowę, niejako z zawsty dzeniem. Jego profil wzruszy ł ją niemal do śmiechu. Jeszcze raz przebiegła wzrokiem karty listu. — Chy ba bez niczy jej krzy wdy — wy palił William — mógłby m jej pomóc, chociażby z greką, jeżeli naprawdę się nią interesuje. — Ależ nie ma powodu, by w to wątpić — odparła Katharine, zerkając jeszcze raz do listu. — O właśnie... tutaj pisze... „Grecki alfabet jest wprost f a s c y n u j ą c y ”. Widać, że naprawdę ją interesuje. — Greka może stanowić wy soką poprzeczkę. My ślałem głównie o języ ku angielskim. Jej ocena mojej sztuki, wprawdzie nazby t łaskawa, jest też wy raźnie niedojrzała... Cassandra nie może mieć więcej niż dwadzieścia dwa lata, prawda?... ale z całą pewnością wskazuje na bardzo pożądane cechy : wrażliwość na poezję, zrozumienie, jeszcze nie ukształtowane, lecz ostatecznie będące fundamentem wszy stkiego. Nie zrobię nic złego, poży czając jej książki, prawda? — Z pewnością nie. — A jeśli to nas, hm, doprowadzi do korespondencji? W każdy m razie rozumiem, że nie
wdając się w dość ponure sprawy — brnął nieudolnie dalej — ta sy tuacja cię nie odstręcza? Gdy by odstręczała, powiedz ty lko słowo, a drugi raz nawet o ty m nie pomy ślę. Zaskoczy ło ją własne przemożne pragnienie, by już nigdy o tamtej nie pomy ślał. Przez chwilę sądziła, że nie będzie w stanie wy rzec się bliskości, niekoniecznie podszy tej miłością, ale na pewno prawdziwą przy jaźnią, na rzecz jakiejkolwiek kobiety na świecie. Cassandra nigdy go nie zrozumie... nie jest dla niego dość dobra. List wy dał się Katharine pochlebczy, odwołujący się do jego słabej strony, i rozgniewało ją, że ktoś jeszcze ma świadomość jego próżności. A słaby nie by ł. Miał rzadko spoty kaną moc dotrzy my wania obietnic — wy starczy, że powie słowo, a on nie pomy śli o Cassandrze już nigdy. Milczała. Rodney domy ślił się powodu. Zdumiał się. „Ona mnie kocha”, pomy ślał. Kobieta podziwiana przez niego najbardziej na świecie kocha go, podczas gdy on porzucił już nadzieję, że to się kiedy ś stanie. Ale teraz, gdy po raz pierwszy poczuł się pewien jej miłości, wzgardził nią. Uznał, że go pęta i ogranicza, przez co oboje, a zwłaszcza on, wy stawiają się na pośmiewisko. Całkowicie pozostawał pod jej urokiem, ale oczy miał otwarte i przestał by ć jej niewolnikiem czy poddany m. W przy szłości będzie jej panem. Chwila przedłużała się, gdy ż Katharine uświadomiła sobie, że coraz bardziej pragnie wy powiedzieć słowa, który mi zatrzy małaby Williama na zawsze, poczuła, jak budzi się w niej pry mity wna pokusa, by wy konać decy dujący krok, czy li szepnąć słowo, o które ją zawsze błagał, ty m bardziej że prawie coś takiego czuła. Trzy mała list w dłoni i milczała. W ty m momencie nastąpiło poruszenie w drugim pokoju, usły szała głos matki rozprawiającej o korektach ocalony ch cudowny m zrządzeniem losu w księgach rachunkowy ch rzeźnika z Australii, rozsunęła się kotara oddzielająca dwa pokoje i w drzwiach stanęła pani Hilbery z Augustusem Pelhamem. Pani Hilbery zasty gła w pół kroku. Z dziwny m uśmiechem, zawsze igrający m gdzieś na granicy saty ry, spojrzała na córkę i na mężczy znę, którego ta miała poślubić. — Panie Pelham, oto moje największe skarby ! — zawołała. — Nie przeszkadzaj sobie, Katharine. Williamie, nie wstawaj. Pan Pelham przy jdzie kiedy indziej. Pelham patrzy ł, uśmiechał się, kłaniał, a kiedy gospody ni ruszy ła dalej, podąży ł za nią bez słowa. Któreś z nich zaciągnęło kotarę. A jednak matka swoją wizy tą niechcący przesądziła sprawę. Katharine straciła wszelkie wątpliwości. — Jak ci mówiłam wczoraj wieczorem — powiedziała — uważam, że jeżeli istnieje choćby niewielka szansa, iż kochasz Cassandrę, masz obowiązek rozpoznać to uczucie teraz. Jest to obowiązek zarówno wobec niej, jak wobec mnie. Ale musimy powiedzieć mojej matce. Nie możemy dłużej udawać. — Decy zję w całości pozostawiam oczy wiście tobie — rzekł Rodney, jako że naty chmiast wróciły mu maniery dżentelmena, człowieka honoru. — Dziękuję — odparła Katharine. Gdy ty lko William wy jdzie, ona pójdzie do matki i oznajmi, że zerwali zaręczy ny. A może lepiej, żeby zawiadomili ją razem? — Ale Katharine — ponownie odezwał się Rodney, nerwowo usiłując wepchnąć arkusze listu Cassandry do koperty — jeżeli Cassandra... gdy by Cassandra... przecież zaprosiłaś Cassandrę do siebie. — Tak, ale nie wy słałam jeszcze tego listu. W krępujący m milczeniu założy ł nogę na nogę. Wedle zasad, jakie wy znawał, nie mógł poprosić kobiety, z którą właśnie zerwał zaręczy ny, by pomogła mu się poznać z inną, w której miałby się ewentualnie zakochać. Gdy by ogłosili wiadomość o zerwaniu zaręczy n, na pewno
nastąpiłby okres długiej, całkowitej separacji. Należałoby zwrócić sobie listy i prezenty, a po latach utrzy my wania dy stansu taka rozdzielona para spoty kała się, powiedzmy, na przy jęciu, z zażenowaniem ściskała sobie dłonie i zamieniała obojętnie słowo. Już czuł, że zostanie kompletnie odrzucony, będzie musiał zdać się wy łącznie na siebie. Nigdy więcej nie będzie mógł wspomnieć Cassandry w rozmowie, miesiącami, a może i latami nie zobaczy się z Katharine, pod jego nieobecność w jej ży ciu wszy stko się może zdarzy ć. Katharine prawie tak samo zdawała sobie sprawę z jego konsternacji. Wiedziała, w jakim kierunku pchnęłaby ją bezbrzeżna szczodrobliwość, ale o ży cie walczy ła też w niej duma — gdy by pozostała zaręczona z Rodney em i osłaniała jego ekspery menty, zraniłaby szlachetniejszą niż próżność część swojej duszy. „Żeby William mógł się swobodnie widy wać z Cassandrą — pomy ślała — musiałaby m na czas nieokreślony zrezy gnować z własnej wolności. On nie ośmieli się na takie posunięcie bez mojej pomocy... jest za bardzo podszy ty tchórzem, by wy jawić mi wprost swoje pragnienia. Nie znosi upublicznienia jakiegokolwiek problemu. Chciałby zatrzy mać nas obie”. W ty m momencie Rodney schował list do kieszeni i zapatrzy ł się w swój zegarek. Ten gest oznaczał, że zrezy gnował z Cassandry, gdy ż wiedział, że brak mu umiejętności, nie miał do siebie zaufania i stracił Katharine, do której ży wił głębokie, acz niedostateczne uczucie, miał jednak wrażenie, że nie zostało mu już nic więcej do zrobienia. Powinien wy jść i zostawić Katharine, by mogła zawiadomić matkę o zerwaniu zaręczy n. Jednak spełnienie tego podstawowego obowiązku człowieka honoru wy magało od niego teraz wy siłku, który dzień czy dwa wcześniej by łby nie do pomy ślenia. Jeszcze dwa dni temu zaprzeczy łby z oburzeniem, że może go połączy ć z Katharine taki związek, na jaki dziś patrzy ł z pożądaniem. Teraz wszak jego ży cie się odmieniło, podobnie jak postawa i uczucia, zary sowały się przed nim nowe cele i możliwości o nieodpartej sile i fascy nacji. Doświadczenie trzy dziestu pięciu lat ży cia nie poszło na marne, nadal by ł panem swej godności. Wstał z przekonaniem, że wy powie teraz słowa nieodwracalnego pożegnania. — W takim razie zostawiam cię — powiedział, wstał i wy ciągnął do niej dłoń z wy siłkiem, od którego aż zbladł, lecz zy skał na godności — żeby ś powiedziała matce o zerwaniu zaręczy n z twojej woli. Wzięła jego dłoń w swoją, przy trzy mała. — Nie ufasz mi? — spy tała. — Jak najbardziej ufam — odparł. — Nie. Nie wierzy sz, że mogłaby m ci pomóc. A pozwoliłby ś mi na to? — Bez twojej pomocy jestem bezradny ! — zawołał żarliwie, ale cofnął dłoń i odwrócił się od Katharine. Kiedy znów na nią spojrzał, pomy ślała, że po raz pierwszy widzi go bez maski. — Nie ma sensu udawać, że nie rozumiem, co proponujesz. Potwierdzam twoje domy sły. Mówiąc najszczerzej, uważam, że w tej chwili r z e c z y w i ś c i e kocham twoją kuzy nkę, i by ć może z twoją pomocą mógłby m... ale nie — urwał — to niemożliwe, niestosowne... zawsze będę ponosił winę za to, że dopuściłem do zaistnienia takiej sy tuacji. — Usiądź obok mnie. Zastanówmy się rozsądnie... — Twój rozsądek nas gubi — jęknął. — Biorę na siebie odpowiedzialność. — Ale czy ja mogę na to zezwolić? — zawołał. — To oznaczałoby, musimy to przy znać, Katharine, że oficjalnie utrzy mujemy przez jakiś czas nasze zaręczy ny, chociaż w istocie miałaby ś, rzecz jasna, pełną wolność. — I ty też. — Tak, oboje powinniśmy zachować pełną wolność. Na ty ch warunkach spotkałby m się z Cassandrą, powiedzmy, raz lub dwa razy, a potem, jeżeli się okaże, że to wszy stko mrzonki, a
prawie na pewno tak się okaże, naty chmiast zawiadomimy twoją matkę. Albo powiedzmy jej teraz, zobowiązując do zachowania dy skrecji? — O tak, w dziesięć minut będzie o ty m wiedział cały Londy n, poza ty m mama absolutnie nie zrozumie tej sy tuacji. — Może zatem powiedzmy ojcu? Utrzy my wanie takiej sy tuacji w tajemnicy jest kary godne, wręcz niehonorowe. — Ojciec zrozumie jeszcze mniej niż mama. — Kto zatem zrozumie? — jęknął Rodney. — Musimy patrzeć na sy tuację z twojego punktu widzenia. Nie ty lko proszę o zby t wiele, lecz również stawiam cię w położeniu, w który m nie chciałby m widzieć swojej siostry. — Nie jesteśmy rodzeństwem — odparowała niecierpliwie — a jeśli nie my mamy zdecy dować, to kto? Nie mówię od rzeczy. Przemy ślałam tę kwestię ze wszy stkich punktów widzenia i doszłam do wniosku, że należy podjąć ry zy ko, choć nie przeczę, że to bolesne. — Katharine, ile będzie cię to kosztowało? Zapewne zby t wiele. — Nie aż tak — odparła mężnie. — Trochę mnie będzie kosztowało, ale jestem na to przy gotowana, przebrnę przez wszy stko, ponieważ ty mi pomożesz. Oboje mi pomożecie. Wszy scy pomożemy sobie nawzajem. To przecież chrześcijańska zasada. — Mnie bardziej zakrawa na pogaństwo — mruknął Rodney, rozważając sy tuację, w której pogrążają się ich chrześcijańskie zasady. Mimo to nie mógł zaprzeczy ć, że odczuł nieziemską ulgę, iż przy szłość, która miała przy wdziać ołowianą maskę, rozkwitła teraz ty siącem radości oraz podniet. W przeciągu ty godnia albo i wcześniej zobaczy Cassandrę, a teraz tak bardzo pragnął poznać datę jej przy jazdu, że nawet nie by ł skłonny się do tego sam przed sobą przy znać. Mierziła go własna skwapliwość, by tak szy bko czerpać z bezprzy kładnej szczodrobliwości Katharine, a zarazem ujawniać własną, ubolewania godną nikczemność. Chociaż jednak wy powiedział te słowa machinalnie, straciły teraz znaczenie. Uczy nek ten nie pogrążał go we własny ch oczach, a co do pochwał pod adresem Katharine — czy ż nie są teraz wspólnikami, spiskowcami, ludźmi dążący mi do tego samego celu? Bez sensu by łoby więc wy chwalać ich wspólną pogoń za wspólny m celem i upatry wać w niej szczodrobliwości. Wziął jej dłoń w swoją i ścisnął, nie ty le w podzięce, ile w poczuciu wzniosłego koleżeństwa. — Będziemy sobie pomagali — obiecał, powtarzając jej słowa, a jednocześnie szukając w jej oczach przy jacielskiego entuzjazmu. Spojrzała na niego poważny m, a przy ty m pociemniały m ze smutku wzrokiem. „Już go tu nie ma — stwierdziła. — Odpły nął i przestał o mnie my śleć”. I wy obraziła sobie, że gdy tak siedzą, trzy mając się za ręce, sły szy, jak z góry sy pie się ziemia, tworząc między nimi szaniec, i z każdą chwilą rośnie między nimi mur nie do pokonania. Kiedy wreszcie skończy ł się ten proces odgradzania jej na zawsze od towarzy stwa człowieka, którego darzy ła największy m uczuciem, oboje jak na komendę rozpletli palce, Rodney musnął jej rękę wargami i w tej samej chwili rozsunęła się kotara, przez szparę zajrzała pani Hilbery z pobłażliwą, acz sarkasty czną miną, żeby spy tać córkę, czy pamięta, jaki jest dzień ty godnia, wtorek czy środa, i czy wieczorem wy chodzi na kolację do Westminsteru. — Najdroższy Williamie — powiedziała, po czy m urwała, jak gdy by nie mogła nawet na chwilę oprzeć się pokusie zajrzenia w cudowny świat miłości, ufności i romanty zmu. — Najdroższe dzieci — dodała i znikła z impulsy wny m gestem, jak gdy by zmusiła się, by zaciągnąć kotarę nad sceną, której za wszelką cenę nie chciała przery wać.
ROZDZIAŁ XXV
W sobotę kwadrans po trzeciej Ralph Denham siedział w Kew Gardens nad stawem i dzielił palcem tarczę swojego zegarka na ćwiartki. Sprawiedliwy i nieubłagany charakter czasu znajdował odbicie także na jego twarzy. Mógłby właściwie układać hy mn do niespiesznego, niestrudzonego marszu owej świętości. Jak gdy by witał upły wające minuty, z powagą godząc się z ich nieuchronnością. Przy brał tak surową, a zarazem spokojną minę, zasty gając przy ty m w bezruchu, że bez wątpienia na jego twarzy odbijała się szlachetność mijającej godziny, której nie mąciła małostkowa iry tacja z jego strony, chociaż mitrężony czas niweczy ł również jego własne, wy górowane nadzieje. Twarz Ralpha dość dobrze odzwierciedlała jego stan ducha. Trwał w uwzniośleniu, które nie dopuszcza banałów codzienności. Nie mógł przy jąć faktu, że dama spóźnia się kwadrans na umówione spotkanie, nie upatrując w ty m zdarzeniu rozczarowania właściwego całemu swemu ży ciu. Spoglądał na zegarek, jak gdy by patrzy ł w głąb źródeł ludzkiego istnienia, a w świetle tego, co zobaczy ł, zmienił nastawienie ku północy geograficznej oraz zegarowej... O tak, podróż przez lody i czarną wodę — ale ku czemu? — należy podejmować bez towarzy stwa. Położy ł palec na półgodzinie i postanowił, że kiedy wskazówka minutowa dojdzie do tego punktu, ruszy w swoją stronę, udzielając ty m samy m odpowiedzi na py tanie stawiane mu przez kolejny z wielu głosów świadomości, a odpowiedź brzmiała tak, że niewątpliwie stoi przed nim cel, lecz podążanie w jego kierunku wy magałoby od niego absolutnie niewy czerpanej energii. A jednak, jednak człowiek brnie naprzód, wspierany przez ty kające sekundy, z godnością, otwarty mi oczy ma, determinacją, by nie przy jmować rozwiązań poślednich, nie dać się skusić sprawom bez wartości, nie ulegać, nie iść na kompromis. Wskazówki cy ferblatu pokazy wały dwadzieścia pięć po trzeciej. Ponieważ Katharine Hilbery spóźniała się już pół godziny, Ralph uznał, że świat nie przy sparza ludziom szczęścia, wy tchnienia od walki ani pewności. W porządku rzeczy, z gruntu i u podstaw zły m, jedy ny m niewy baczalny m szaleństwem jest nadzieja. Podniósł na chwilę wzrok znad zegarka i spojrzał na przeciwny brzeg, z zadumą, nie bez pewnej tęsknoty, jak gdy by jeszcze mógł złagodzić surowość spojrzenia. Tuż potem na jego twarzy odmalowała się głęboka saty sfakcja, aż zasty gł na chwilę w bezruchu. Patrzy ł na postać damy, nadchodzącej ku niemu szeroką trawiastą alejką, żwawy m krokiem, acz nie bez pewnego wahania. Jeszcze go nie widziała. Z powodu odległości wy dała mu się nieboty cznie wy soka, owiana romanty czną aurą, poczy nając od zwiewnego purpurowego muślinu, który lekka bry za zwiewała jej z ramion. „Przy by wa jak statek pod pełny mi żaglami”, powiedział sobie w duchu, gdy ż kołatał mu się w głowie cy tat z jakiejś sztuki lub wiersza, w który m bohaterka spły wa z góry z rozwiany mi piórami, a powietrze oddaje jej cześć. Zieleń oraz wzniosła obecność drzew otaczały ją, jak
gdy by wy glądały jej przy by cia. Wstał i wtedy go ujrzała; jej cichy okrzy k świadczy ł o ty m, że widzi go z przy jemnością i wy rzuca sobie spóźnienie. — Dlaczego mi pan nie powiedział? Nie wiedziałam, że tak tu jest — wy pomniała mu, czy niąc aluzję do stawu, przestronnego trawnika, panoramy drzew, falujący ch złoty ch nurtów Tamizy w oddali i zamku książęcego pośród łąk. Niedowierzający m śmiechem złoży ła hołd szty wnemu ogonowi książęcego lwa. — Nigdy nie by ła pani w Kew? — spy tał. Okazało się, że bawiła tu ty lko raz, jako małe dziecko, kiedy park wy glądał całkiem inaczej, a wśród fauny znajdowały się na pewno flamingi i by ć może wielbłądy. Ruszy li spacerem, odkry wając na nowo legendarne ogrody. Czuł, że odpowiada jej taka leniwa przechadzka, ponieważ mogła nasy cić wy obraźnię wszy stkim, na co padł jej wzrok — krzewami, dozorcą parku, udekorowaną gęsią — jak gdy by takie odprężenie ją uspokajało. Ciepło pierwszego dnia wiosny skusiło ich, by usiąść na ławce na polanie wśród buków, między który mi leśne dróżki wy ty czały zielone trasy. Westchnęła głęboko. — Tak tu spokojnie — powiedziała, jak gdy by chciała usprawiedliwić to westchnienie. Wokół nie by ło ży wej duszy, a szum wiatru wśród gałęzi, dźwięk tak rzadko sły szany przez londy ńczy ków, brzmiał jej w uszach, jak gdy by przy wiały go z oddali niezgłębione oceany wonnego powietrza. Gdy tak wdy chała powietrze i rozglądała się, Denham czubkiem laski zapamiętale odsłaniał kiełkujące kwiaty na wpół przy kry te zwiędły mi liśćmi. Robił to z zacięciem botanika. Gdy objaśniał, co to za roślina, uży ł łacińskiej nazwy, przez co zataił przed nią kwiat znany nawet w Chelsea, aż krzy knęła na wpół rozbawiona jego wiedzą. Sama jest straszną ignorantką, przy znała. Na przy kład nie wie, jak się nazy wa to drzewo naprzeciwko, chodzi jej o angielską nazwę. Buk, wiąz czy klon? Po zeschły m liściu odkry ła, że to dąb. Poświęciwszy odrobinę uwagi wy kresowi, który Denham nary sował na kopercie, wkrótce poznała zasadnicze różnice między bry ty jskimi drzewami. Następnie poprosiła, żeby dał jej wy kład o kwiatach. Dla niej kwiaty to różne kształty i kolory, przy czepione w różny ch porach roku do bardzo podobny ch zielony ch łody żek, dla niego zaś w pierwszy m rzędzie by ły cebulkami lub nasionami, a w drugiej kolejności ży wy mi organizmami wy posażony mi w płeć, pory oraz zdolności, które przy stosowy wały się za pomocą najrozmaitszy ch genialny ch metod, by ży ć i poczy nać ży cie. Mogły przy jmować różne formy — przy sadziste albo spiczaste, przy bierać kolor ognia lub pozostawać blade, jednolite bądź nakrapiane dzięki procesom, które obnażają by ć może także tajemnice ludzkiego istnienia. Denham przemawiał z coraz większą żarliwością, ty pową dla skry wanej od dawna pasji. Żaden wy wód nie brzmiałby milej dla uszu Katharine. Od wielu ty godni nie sły szała przy jemniejszej muzy ki. Budziła w niej echo głęboko skry wanej wy trwałości, w której od dawna spoczy wa niezakłócona samotność. Marzy ła o ty m, by opowiadał jej w nieskończoność o roślinach i wy kazy wał, iż nauki przy rodnicze wy czuwają — nie całkiem na ślepo — prawa rządzące ich liczny mi odmianami. Przemawiało do niej teraz prawo, by ć może enigmaty czne, lecz z pewnością wszechwładne, gdy ż nie potrafiła znaleźć niczego podobnego, co rządziłoby ludzkim ży ciem. Okoliczności od dawna zmuszały ją, podobnie jak zmuszają większość kobiet w kwiecie wieku, aby mozolnie i skrupulatnie rozważy ć całą tę sferę ży cia, wy raźnie pozostającą w chaosie. Musiała przemy śleć nastroje i pragnienia, stopnie sy mpatii i niechęci oraz ich wpły w na los drogich jej osób, musiała sobie odmówić wszelkich rozważań na temat drugiej strony ży cia, gdzie my śl kształtuje los niezależnie od woli ludzi. Kiedy Denham opowiadał, wsłuchiwała się w jego słowa, by z lekkością, świadczącą o długo skry wanej i pozbawionej upustu energii, roztrząsać, jaki obiorą azy mut. Drzewa i cała zieleń zlewające się w błękitnej oddali stały się sy mbolami wielkiego
świata zewnętrznego, który w nikły m stopniu przejmuje się szczęściem, a także małżeństwem czy śmiercią poszczególny ch ludzi. Aby zilustrować swoje słowa, Denham zaprowadził ją najpierw do Ogrodu Skalnego, a potem do Szklarni Orchidei. Dla Ralpha kierunek, w który m toczy ła się rozmowa, by ł bezpieczny. Jego emfaza mogła wy nikać z bardziej osobisty ch uczuć niż te wzbudzane przez nauki przy rodnicze, ale by ł w stanie to ukry ć, łatwo przy chodziły mu więc wy wody i objaśnienia. Kiedy jednak zobaczy ł Katharine wśród orchidei, z urodą zdumiewająco podkreśloną pięknem ty ch niesamowity ch kwiatów, które dosłownie lustrowały ją i obserwowały spod prążkowany ch kapturów oraz mięsisty ch gardzieli, jego pasja botaniczna przy bladła, by ustąpić miejsca bardziej złożony m uczuciom. Katharine zamilkła. Orchidee jak gdy by pochłaniały świetlne refleksy. Łamiąc regulamin, wy ciągnęła nagą dłoń i dotknęła jednego kwiatu. Widok rubinów na jej dłoni sprawił Denhamowi taką przy krość, że obrócił się na pięcie i odszedł. Po chwili jednak się zreflektował i patrzy ł, jak Katharine podziwia kolejne dziwne kształty, obdarzając je wzrokiem pełny m zainteresowania oraz kontemplacji jak ktoś, kto nie widzi dokładnie tego, co ma przed sobą, gdy ż zapuszcza się w dalsze rejony. To dalekie spojrzenie by ło całkiem wy zby te skrępowania. Denham wątpił, czy Katharine pamięta o jego obecności. Mógł oczy wiście przy pomnieć o sobie słowem lub gestem, ale po co? W ty m stanie by ła szczęśliwsza. Nie potrzebowała niczego, co mógłby jej dać. On chy ba też wolał trzy mać się na uboczu, by leby czuć jej obecność i zachować to, co już miał w idealnej, odległej, niezmąconej postaci. Ponadto, gdy tak zasty gła w gorącej atmosferze wśród orchidei, zdumiewająco przy pominała mu się scena, którą wy obrażał sobie niegdy ś w swoim pokoju. Jej widok w połączeniu z tamty m wspomnieniem kazał mu milczeć, kiedy zamknęli za sobą drzwi szklarni i znów ruszy li na spacer. Chociaż Katharine się nie odzy wała, czuła, że milczenie z jej strony świadczy o egoizmie. Prowadzenie dy skusji na tematy dalece nie związane z ludźmi, na co miała ochotę, uznała za egoisty czne. Wzbiła się na wy ży ny rozważań o dokładnej pozy cji, jaką zajmują na wzburzonej mapie emocji. Ano właśnie — czy Ralph Denham powinien zamieszkać na wsi i zasiąść do pisania książki; robi się późno; nie mogą już chy ba marnować więcej czasu; Cassandra przy jeżdża dziś na kolację... Wzdry gnęła się, ocknęła i zorientowała, że powinna coś trzy mać w rękach. Ale ręce miała puste. Wy ciągnęła je przed siebie i zawołała: — Gdzieś zostawiłam torebkę, ale gdzie? Nie znała żadny ch punktów orientacy jny ch w Kew Gardens. Zapamiętała ty lko, że przez większość czasu spacerowali po trawie. Nawet alejka do Szklarni Orchidei rozdzieliła się teraz na troje. Ale w cieplarni nie znalazła torebki. Widocznie zostawiła ją na ławce. Wrócili z zatroskaniem osób zaprzątnięty ch szukaniem zguby. Jak jej torebka wy gląda? Co zawiera? — Portmonetkę, bilet, kilka listów, dokumenty — wy liczała, coraz bardziej zdenerwowana, kiedy przy pominała sobie kolejne przedmioty. Denham żwawo poszedł przodem, zanim więc doszła do ławki, usły szała jego okrzy k, że znalazł. Pragnąc sprawdzić, czy wszy stko zostało na miejscu, wy sy pała zawartość na kolana. Dziwna kolekcja, pomy ślał Denham, patrząc z głębokim zainteresowaniem. Złote monety luzem, zasupłane w wąski pasek jedwabiu, listy kojarzące się z wielką inty mnością, kilka kluczy, wy kaz spraw do załatwienia przedzielony ch krzy ży kami. Nie spoczęła, dopóki nie wy macała arkusza papieru złożonego tak, że Denham nie mógł się domy ślić zawartości. Z ulgą i wdzięcznością od razu zaczęła mówić, co jej przy szło do głowy w związku z planami Denhama. Przerwał jej. — Nie omawiajmy tej nudnej sprawy. — Ależ sądziłam... — Sprawa jest nudna. Nie powinienem by ł zawracać pani głowy...
— Zatem podjął pan decy zję? Wy dał odgłos zniecierpliwienia. — Nieważne. Katharine ty lko westchnęła. — To znaczy dla mnie ważne, ale dla nikogo innego. W każdy m razie — ciągnął już milszy m tonem — nie widzę, dlaczego miałaby się pani przejmować zmartwieniami inny ch ludzi. Katharine doszła do wniosku, że widocznie zanadto przedstawiła mu swoje znużenie tą stroną ży cia. — Chy ba jestem rozkojarzona — zaczęła, przy pominając sobie, jak często William ją o to oskarża. — Ty le ma pani na głowie, że wszelkie roztargnienie jest usprawiedliwione — odparł. — Tak — odpowiedziała i zarumieniła się. — Nie — sprostowała po chwili. — Nic takiego nie mam na głowie. Rozmy ślałam o roślinach. Miło spędziłam czas. Nie pamiętam już tak miłego dnia. Ale jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, chętnie posłucham, co pan postanowił. — Wszy stko ustaliłem — odparł. — Jadę do tego piekielnego domiszcza, żeby napisać bezwartościową książkę. — Jak ja panu zazdroszczę — rzekła z rozbrajającą szczerością. — Taką chatę można wy nająć już za piętnaście szy lingów ty godniowo. — Owszem, można — odparła. — Py tanie ty lko... — Opanowała się. — Wy starczy ły by mi dwa pokoje. — Po czy m dodała z dziwny m westchnieniem: — Jeden do jedzenia, drugi do spania. Ale przy dałby się też duży pokój na górze, no i ogródek, w który m mogłaby m hodować kwiaty. Dróżka nad rzekę albo do lasu, a w niedalekiej odległości morze, by wieczorem słuchać szumu fal. I statki ginące na hory zoncie... — Przerwała. — Zamieszka pan nad morzem? — Taka chata, jaką pani opisuje — powiedział, nie odpowiadając na jej py tanie wprost — to mój ideał szczęścia. — Teraz pan może w takiej zamieszkać. Będzie pan chy ba pracował — ciągnęła — całe ranki, a potem po podwieczorku, może też wieczorem. Rzadko będą pana odwiedzali przeszkadzający w pracy goście. — Jak długo można mieszkać samemu? — zapy tał. — Próbowała pani kiedy ś? — Raz, przez trzy ty godnie — odparła. — Moi rodzice wy jechali do Włoch, a ja z jakiegoś powodu nie mogłam jechać z nimi. Przez trzy ty godnie mieszkałam zupełnie sama i rozmawiałam jedy nie z pewny m nieznajomy m brodaty m mężczy zną w miejscu, gdzie jadałam obiady. Potem wracałam do siebie i... robiłam, co mi się podoba. Chy ba nie najlepiej to o mnie świadczy — dodała — ale nie mogę wy trzy mać mieszkania z inny mi ludźmi. Przy godny brodacz może mnie zainteresować, ponieważ nic mnie z nim nie łączy, pozwala mi iść w swoją stronę, przy czy m oboje wiemy, że nigdy więcej się nie spotkamy. Dlatego stać nas na pełną szczerość, nie do uzy skania w kręgu przy jaciół. — Bzdura — uciął szy bko Denham. — Dlaczego bzdura? — spy tała. — Dlatego że nie mówi pani tego szczerze — zaprotestował. — Ależ pewność siebie bije od pana — odparła ze śmiechem. Jaki on jest stanowczy, pory wczy i władczy ! Zaprosił ją do Kew Gardens, by zasięgnąć jej rady, potem oznajmił, że wszy stko już postanowił, wreszcie zaczął się dopatry wać u niej wad. By ł kompletny m przeciwieństwem Williama Rodney a — niezby t wy tworny, w źle skrojony ch ubraniach, nie radził sobie z udogodnieniami ży cia, niezdarny i powściągliwy w mowie do tego stopnia, że maskowało to jego prawdziwy charakter. Milczał niezręcznie, niezręcznie się
wy powiadał. Pomimo to lubiła go. — Nie mówię szczerze? — powtórzy ła z rozbawieniem. — Czy żby ?... — Wątpię, czy kieruje się pani na co dzień absolutną szczerością — odpowiedział znacząco. Oblała się rumieńcem. Od razu ugodził ją w czuły punkt — zaręczy ny, a więc nie minął się z prawdą. Sam nie jest tu całkiem bez winy, przy pomniała sobie z saty sfakcją, ale nie mogła wy znać mu całej prawdy, musiała więc znosić insy nuacje, aczkolwiek w ustach człowieka, który zachował się tak, jak się zachował, ich siła nie powinna by ć zby t rażąca. Mimo to nie odmawiała jego słowom mocy, po trosze dlatego, że nie zdawał sobie sprawy z własnego uchy bienia wobec Mary Datchet, co mąciło ocenę Katharine, a po trosze dlatego, że nie wiedzieć czemu, zawsze w jego głosie brzmiała pewna siła. — Nie uważa pan, że absolutna szczerość przy chodzi ludziom z trudem? — zagadnęła z nutką ironii. — Niektóry ch jednak na nią stać — odparł wy mijająco. Wsty dził się swojego pry mity wnego pragnienia, by sprawić jej przy krość, chociaż nie po to, żeby ją skrzy wdzić, gdy ż pozostawała poza zasięgiem jego strzał, lecz by udręczy ć własny, niewiary godnie karkołomny impuls porzucenia ducha, który czasami gnał go na krańce świata. Działała na niego w sposób przerastający najśmielsze wy obrażenia. Pod spokojną powierzchnią jej postępowania, niemal żałośnie na wy ciągnięcie ręki, w zasięgu wszy stkich błahy ch wy mogów codzienności dostrzegał ukry tego ducha, którego powściągnęła lub stłumiła w sobie nie wiadomo dlaczego: albo z osamotnienia, albo — czy to możliwe? — z miłości. Czy ty lko Rodney miał okazję zobaczy ć ją pozbawioną maski, skrępowania, świadomości swoich obowiązków? Dojrzeć w niej osobę wy zby tą kalkulacji, pełną insty nktownej wolności? „Niemożliwe”, pomy ślał. Najbardziej swobodna by wała w osamotnieniu. „Wróciłam sama do pokoju, w który m robiłam, co mi się podoba”, jak mu powiedziała, a mówiąc te słowa, przedstawiła wachlarz możliwości, nawet sekretów, jak gdy by mógł z nią tę samotność dzielić. Już na samą my śl o ty m serce zabiło mu ży wiej i poczuł zawrót głowy. Opanował się ze wszy stkich sił. Zobaczy ł, że Katharine się czerwieni, a w ironiczny m tonie jej odpowiedzi wy czuł niechęć. Zaczął wsuwać gładki, srebrny zegarek do kieszeni, z nadzieją że pomoże mu to wrócić do owego spokojnego, fatalisty cznego nastroju, który ogarnął go, gdy nad brzegiem stawu kontemplował swoje odbicie, bowiem taki nastrój za wszelką cenę musiał by ć nastrojem jego więzi z Katharine. W liście, którego nigdy nie wy słał, zaręczał o swojej wdzięczności i przy zwoleniu, a teraz musiał w jej obecności całą siłą charakteru zadbać o spełnienie owy ch przy rzeczeń. Ty mczasem w obliczu takiego wy zwania Katharine próbowała określić swoje stanowisko. Chciała, by Denham ją zrozumiał. — Nie pojmuje pan, że jeżeli człowieka nie łączą z inny mi ludźmi żadne związki, łatwiej zachować szczerość? — zapy tała. — O to mi chodziło. Nie trzeba się im przy milać, nie ma się wobec nich żadny ch zobowiązań. Na pewno przekonał się pan na własnej rodzinie, że nie sposób omawiać w takim gronie najistotniejszy ch spraw, gdy ż wszy scy są skupieni w jedny m miejscu, połączeni niejako spiskiem, a położenie jest fałszy we... Urwała w pół zdania bez żadnego wniosku, problem bowiem by ł bardzo złożony, a ona nawet nie wiedziała, czy Denham ma rodzinę. Przy znał jej rację co do niszczącego wpły wu sy stemu rodzinnego, ale nie chciał teraz omawiać tej kwestii. Wrócił do sprawy, która ży wiej go interesowała. — Jestem przekonany — rzekł — że w pewny ch przy padkach całkowita szczerość jest możliwa... w przy padkach, w który ch nie ma związku, chociaż ludzie mieszkają razem, jak pani mówi, ale każde jest wolne, żadna strona nie ma zobowiązań.
— Może do czasu — potwierdziła z niejakim przy gnębieniem. — Ale zobowiązania zawsze się rodzą. Należy uwzględnić uczucia drugiej strony. Ludzie nie są prości i chociaż pragną zachować rozsądek, kończą... — w stanie, pragnęła rzec, w który m sama się teraz znalazła, lecz dodała niezręcznie: — w zagubieniu. — Dlatego że nie dają się sobie nawzajem zrozumieć na samy m początku — naty chmiast wtrącił Denham. — Mógłby m tu i teraz — ciągnął rzeczowy m tonem, który dobrze świadczy ł o jego opanowaniu — przedstawić zasady przy jaźni bezbrzeżnie szczerej i prostolinijnej. By ła ich ciekawa, ale ponieważ czuła, że temat jest najeżony niebezpieczeństwami, które ona zna lepiej niż Denham, przy pomniał jej się ton jego dziwnej, abstrakcy jnej deklaracji na nabrzeżu Tamizy. W tej chwili trwoży ło ją wszy stko, co trąciło miłością, powodowało cierpienie, jakie powoduje tarcie otwartej rany. On jednak, nie czekając na jej zachętę, konty nuował. — Po pierwsze, taka przy jaźń musi by ć wy zby ta emocji — oznajmił z naciskiem. — W każdy m razie obie strony muszą rozumieć, że jeśli jedna zechce się zakochać, robi to wy łącznie na swoje ry zy ko. Żadna ze stron nie ma wobec drugiej żadny ch zobowiązań. W każdej chwili musi czuć wolność, by zerwać lub zmienić łączącą ich więź. Oboje muszą mieć prawo wy powiadać się jak najbardziej szczerze. Oboje muszą to zrozumieć. — A zy skują coś wartego uwagi? — spy tała. — To jest ry zy ko, oczy wiście, że to jest ry zy ko — odparł. Tego słowa Katharine uży wała ostatnio coraz częściej w sporach prowadzony ch z sobą samą. — Ale to jedy na droga, jeśli człowiek decy duje się na przy jaźń — zakończy ł. — Może w ty ch warunkach rzeczy wiście — powiedziała z zadumą. — Na takich warunkach chciałby m pani zaoferować przy jaźń. Spodziewała się, że to nastąpi, a jednak usły szawszy tak oficjalną deklarację, poczuła dreszcz na wpół przy jemności, na wpół niechęci. — Bardzo by m chciała — zaczęła — ale... — Rodney miałby coś przeciwko temu? — O nie — odparła szy bko. Dodała jeszcze: — Nie, nie, to nie to... — znów urwała. Ujął ją nieskrępowany, a mimo to ceremonialny sposób, w jaki przedstawił swoje warunki, ale jeśli jest tak szczodry, ty m bardziej powinna mieć się na baczności. Wpędzą się w tarapaty, przy szło jej na my śl, ale na ty m etapie, kiedy jeszcze nie zabrnęli zby t daleko z ostrożnością, opuściły ją zdolności przewidy wania. Ży wiła przeczucie, że nieuchronnie dosięgnie ich jakaś katastrofa. Żadna jednak nie przy chodziła jej do głowy. Chy ba więc owe katastrofy by ły wy my ślone, a ży cie toczy ło się swoim torem, różniło od tego, co mówią ludzie. Nie ty lko zatem wy czerpała się jej ostrożność, lecz raptem wy dała się zbędna. Jeśli ktoś daje sobie radę, to z pewnością jest to Ralph Denham: oznajmił, że jej nie kocha. Co więcej, zastanawiała się, kiedy spacerowała pod bukami, wy machując parasolką, jako że w my śleniu przy wy kła do pełnej wolności, dlaczego miałaby w prakty ce stosować wciąż inne standardy postępowania? Po co miałaby utrzy my wać ów ustawiczny rozdźwięk między my ślą a czy nem, między ży ciem w samotności a ży ciem wśród ludzi, zdumiewającą przepaść, na której jednej krawędzi działa w świetle dnia pełna wigoru dusza, na drugiej zaś panują mrok i melancholia? Czy nie dałoby się przejść z podniesiony m czołem, bez zasadniczy ch zmian, z jednej strony na drugą? Czy ż tak cudowna propozy cja przy jaźni nie stanowi bezcennego daru? W każdy m razie odpowiedziała Denhamowi z westchnieniem, w który m usły szał zarówno niecierpliwość, jak i ulgę, że się zgadza, przy znaje mu rację i przy jmuje jego warunki przy jaźni. — A teraz — zaproponowała — chodźmy się napić herbaty. Kiedy ustalili zasady, obojgu zrobiło się lekko na duszy. Zy skali przekonanie, że postanowili
coś bardzo ważnego, mogą więc teraz skupić się na herbacie i na Kew Gardens. Spacerowali po cieplarniach, oglądali lilie pły wające w stawach, wdy chali zapach ty sięcy goździków oraz porówny wali swoje gusty doty czące drzew i jezior. Wprawdzie mówili wy łącznie o ty m, co widzą, toteż ich rozmowa nadawała się dla uszu kogokolwiek, ale czuli, że mijający ich, nie podejrzewający niczego spacerowicze zacieśniają ty lko i pogłębiają narastającą między nimi więź. Do sprawy chaty Ralpha i jego przy szłości już nie wrócili.
ROZDZIAŁ XXVI
Chociaż stare karety z barwny mi pły cinami, trąbką woźnicy, kapry sami resorowanego pudła oraz wy bojami na drogach już dawno obróciły się w proch w wy miarze materialny m, a przetrwały jedy nie w wy miarze duchowy m na kartach dzieł powieściopisarzy, to podróż do Londy nu pociągiem ekspresowy m nadal stanowi bardzo przy jemną i romanty czną przy godę. Dwudziestodwuletnia Cassandra Otway nie potrafiła sobie wy obrazić wielu równie przy jemny ch okoliczności. Wzrokowi, nasy conemu przez długie miesiące zielenią pól, pierwszy rząd willi arty stów na przedmieściach Londy nu wy dał się dość poważny, co niezaprzeczalnie podkreślało rangę wszy stkich pasażerów tego wagonu kolejowego, a w czuły m na wrażenia umy śle Cassandry przy spieszy ło wręcz bieg pociągu oraz nadało ton surowej autory tarności gwizdowi lokomoty wy. Jechali do Londy nu; mieli pierwszeństwo przejazdu przed wszy stkimi pojazdami nie zmierzający mi w ty m kierunku. Tuż po wy jściu na peron stacji Liverpool Street w tłumie pasażerów trzeba by ło dostosować się i zacząć zachowy wać tak samo jak owi zabiegani podróżni, na który ch czekały liczne taksówki, omnibusy i metro. Cassandra przy brała pełną godności pozę, wskazującą, że ona także się spieszy i ma mnóstwo zajęć, ale kiedy taksówkarz ruszy ł z determinacją, która trochę ją nawet przeraziła, z każdą chwilą zapominała o przy brany m statusie społeczny m mieszkanki Londy nu i wy glądała przez okno, a to wy łapując dom po tej stronie ulicy, a to scenę uliczną naprzeciwko, by zaspokoić swoją wielką ciekawość. A jednak w trakcie tej podróży nikt nie wy dawał jej się prawdziwy, nic nie by ło zwy czajne: ani tłumy, ani budy nki rządowe, ani fala ludzi my jący ch dół wielkich okien, którzy sprawiali wrażenie, jakby stali na deskach sceny. Wszy stkie te uczucia podtrzy my wał, a też po trosze wzbudzał fakt, że by ła to dla niej podróż w głąb najbardziej romanty cznego ze światów. Ty siące razy pośród wiejskiego krajobrazu jej my śli obierały dokładnie tę właśnie drogę do domu w Chelsea, wprost do pokoju Katharine, w który m — niewidzialne dla inny ch — miały cudowną sposobność rozkoszowania się w odosobnieniu jego zachwy cającą mieszkanką. Cassandra wprost uwielbiała kuzy nkę, a nawet jeśli jej uwielbienie by ło niemądre, to nie by ło w nim przesady, by ł za to urok kapry śnego temperamentu Cassandry. Przez dwadzieścia dwa lata ży cia darzy ła uwielbieniem wiele rzeczy i osób, wy woły wała na przemian dumę i rozpacz u swoich nauczy cieli. Albowiem ubóstwiała architekturę, literaturę oraz sztuki piękne, ale zawsze sięgnąwszy szczy tu entuzjazmu, któremu towarzy szy ły również wy bitne osiągnięcia, zmieniała zdanie i kupowała ukradkiem inny podręcznik. Straszliwe skutki owego psy chicznego rozproszenia, przewidziane już przez guwernantki, z całą pewnością ujawniły się u niej w wieku dwudziestu dwóch lat, bo mimo swojego wieku Cassandra nie zdała jeszcze ani jednego egzaminu i z każdy m dniem wy kazy wała
coraz mniejszą zdolność, by to uczy nić. Potwierdzało się też poważniejsze przy puszczenie, że nigdy nie będzie w stanie na siebie zarobić. Ale ze wszy stkich ty ch niewielkich strzępów rozmaity ch dokonań utkała sobie pewne nastawienie, pewien ty p umy słowości, który, aczkolwiek sam w sobie bezuży teczny, wielu osobom zdawał się przepojony takimi zaletami, jak ży wość i świeżość. Na przy kład Katharine uważała Cassandrę za najbardziej uroczą towarzy szkę. Kuzy nki zawsze dzielą cały szereg cech, które trudno znaleźć naraz u jednej osoby, a rzadko nawet u pół tuzina. W sprawach, w który ch Katharine by ła prosta, Cassandra by ła skomplikowana, tam gdzie Katharine by ła niezachwiana i prostolinijna, Cassandra — mglista i nieuchwy tna. Słowem, razem świetnie reprezentowały męskie i żeńskie strony natury kobiecej, a do tego u podstaw łączy ła je głęboka więź wspólnej krwi. Jeśli Cassandra uwielbiała Katharine, to nie by ła w stanie wielbić nikogo innego, nie odświeżając swojego ducha częsty mi kpinami i kry ty ką, a Katharine napawała się jej śmiechem co najmniej tak samo jak szacunkiem. Szacunek w ty m momencie z pewnością zajmował naczelne miejsce w głowie Cassandry. Zaręczy ny kuzy nki przemawiały do jej wy obraźni, tak jak mogą przemawiać pierwsze zaręczy ny w pokoleniu: by ły poważne, piękne i tajemnicze, obu stronom nadawały aurę właściwą osobom, które przeszły ry tuał inicjacji, nadal skry wany przed resztą grupy. Z uwagi na Katharine, Cassandra uważała Williama za nader wy bitną, interesującą postać, toteż potraktowała rozmowę z nim, a następnie wręczony jej rękopis jako dowody przy jaźni, która pochlebiała jej i ją zachwy cała. Kiedy Cassandra zjawiła się przy Chey ne Walk, Katharine jeszcze nie by ło w domu. Przy witała się z wujem i ciotką, jak zwy kle dostała od wuja Trevora w prezencie dwa suwereny „na taksówkę i inne koszta”, gdy ż by ła jego ulubioną siostrzenicą, zmieniła suknię i weszła do pokoju kuzy nki, by na nią zaczekać. Jakie piękne tremo ma Katharine, pomy ślała, i jakże dojrzałe są te wszy stkie drobiazgi ustawione na toaletce w porównaniu z ty m, co sama miała w domu. Rozejrzawszy się, pomy ślała, że rachunki nabite na szpikulec, stojące dla ozdoby na kominku, zdumiewająco przy pominały Katharine. Nigdzie nie zauważy ła fotografii Williama. Pokój — kombinacja luksusu i surowości, z jedwabną podomką i szkarłatny mi pantofelkami ranny mi, wy deptany m dy wanem i goły mi ścianami — nastrojem przy pominał samą Katharine; Cassandra stanęła na środku i delektowała się ty m poczuciem, a potem zapragnęła przejrzeć to, co kuzy nka ma zwy czaj przeglądać. Zaczęła zdejmować książki stojące rzędem na półce nad łóżkiem. W większości domów na takich półkach stawia się ostatnie pamiątki religijne, jakby późno w nocy, w samotności, ludzie za dnia niewierzący znajdowali ukojenie, po ły ku sącząc dawne czary przeciwko ty m cierpieniom lub niepokojom, które w ciemności wy chy lają łby ze swy ch kry jówek. Tu jednak nie by ło psałterza. Po wy strzępiony ch okładkach i tajemniczej zawartości domy śliła się, że to stare podręczniki wuja Trevora, przechowy wane z nabożeństwem, choć dość ekscentry cznie, przez jego córkę. „Ta Katharine — pomy ślała sobie Cassandra — nigdy nie przestanie mnie zadziwiać”. Niegdy ś sama interesowała się geometrią, toteż skuliwszy się na kołdrze Katharine, usiłowała sprawdzić, ile jeszcze z tego pamięta, a ile zapomniała. Katharine, która chwilę później weszła do pokoju, zastała kuzy nkę zatopioną w charaktery sty czny ch dla siebie poszukiwaniach. — Mój Boże! — zawołała Cassandra, machając książką w stronę kuzy nki. — Ta chwila odmieniła całe moje ży cie! Muszę sobie naty chmiast zapisać nazwisko tego autora, inaczej zapomnę... Katharine próbowała ustalić, o jakie nazwisko chodzi, o jaką książkę, czy je ży cie się zmieniło. Zaczęła pospiesznie zdejmować ubrania, ponieważ by ła już bardzo spóźniona. — Mogę posiedzieć i popatrzeć na ciebie? — spy tała Cassandra, zamy kając książkę. — Ja już się przebrałam.
— Przebrałaś się już? — powtórzy ła Katharine, obracając się do niej, ale nie przery wając swoich przy gotowań, i przy jrzała się Cassandrze, która siedziała z podkulony mi kolanami na skraju łóżka. — Mamy dziś gości na obiedzie — odparła, oceniając wrażenie, jakie robi Cassandra, z nowego punktu widzenia. Po dłuższy m niewidzeniu wy jątkowość i nieregularny wdzięk drobnej twarzy ze spiczasty m nosem oraz bły szczący mi owalny mi oczami wy raźnie rzucały się w oczy. Włosy nad czołem by ły dość szty wne, ale gdy by fry zjerzy i krawcowe dołoży li większy ch starań, jej lekka, kanciasta sy lwetka mogłaby przy pominać francuską damę z osiemnastego wieku. — Kto przy chodzi? — spy tała Cassandra, spodziewając się dalszy ch powodów do zachwy tu. — Zapewne William, ciotka Eleanor i wuj Aubrey. — Cieszę się, że będzie William. Mówił ci, że przy słał mi swój rękopis? Ujął mnie ty m. Uważam, że jest świetny. Wy daje mi się, że William jest wręcz za dobry dla ciebie. — Posadzę cię obok niego, to mu powiesz, jak bardzo go cenisz. — Nie śmiałaby m — wy cofała się Cassandra. — Dlaczego? Chy ba się go nie boisz? — Troszeczkę. Dlatego że jest związany z tobą. Katharine uśmiechnęła się. — Ale biorąc pod uwagę twoją dobrze znaną lojalność i zważy wszy, że zostaniesz u nas przy najmniej na dwa ty godnie, to zanim wy jedziesz, nie zostaną ci żadne złudzenia co do mnie. Daję ci ty dzień. Zobaczy sz, jak z dnia na dzień moja władza będzie się kurczy ć. Dziś jest u szczy tu, ale już jutro zacznie blaknąć. Nie mam pojęcia, w co by się ubrać. Podaj mi tę niebieską suknię, Cassandra. Wisi tam, w tej wy sokiej szafie. Mówiła chaoty cznie, trzy mała w ręku szczotkę i grzebień, otwierała przy ty m szufladki w toaletce i tak je zostawiała. Cassandra, która siedziała za nią na łóżku, widziała w lustrze odbicie twarzy kuzy nki. By ła poważna i skupiona, najwy raźniej zajęta inny mi sprawami poza ty m, by równo uczesać przedziałek, który dzielił ciemne włosy prosto niczy m rzy mska droga. Cassandra znów nie mogła wy jść z podziwu dla dojrzałości Katharine, a kiedy ta włoży ła niebieską suknię, która zajmowała niemal całą powierzchnię wy sokiego lustra i wy pełniała je niebieskim blaskiem, tworząc ramę obrazu, przedstawiającego nie ty lko delikatnie się poruszającą podobiznę pięknej kobiety, ale również kształty i kolory przedmiotów na drugim planie, Cassandra pomy ślała sobie, że nigdy jeszcze nie widziała równie romanty cznego widoku. Wszy stko pasowało jak ulał do tego pokoju i do tego domu, a także do całego Londy nu — jako że nie przestawała sły szeć szumu przejeżdżający ch w oddali pojazdów. Zeszły dość późno, chociaż Katharine uwijała się z przy gotowaniami. W uszach Cassandry gwar głosów w salonie brzmiał niczy m strojenie orkiestry. Miała wrażenie, że w pokoju zebrał się cały tłum, złożony z nieznajomy ch osób, piękny ch i szy kownie ubrany ch, chociaż w istocie by li to głównie jej krewni, a szy kowność stroju w oczach postronnego obserwatora ograniczała się do białej kamizelki, którą miał na sobie Rodney. Niemniej wszy scy zerwali się na równe nogi, co jej zaimponowało, i wszy scy wy krzy kiwali słowa powitania, ściskali sobie nawzajem ręce, po czy m przedstawiono jej pana Pey tona, drzwi się otworzy ły, zapowiedziano obiad i wszy scy wy szli, a William Rodney zaoferował jej swe nieco ugięte czarne ramię, na co w skry tości ducha liczy ła. Krótko mówiąc, gdy by scenę tę oglądać ty lko oczy ma Cassandry, musiałaby się jawić w otoczce magicznego blasku. Układ talerzy do zupy, ostre załamki serwetek, wy rastający ch obok nakry ć niczy m lilie wodne, długie kawałki chleba związane różowy mi wstążkami, srebrna zastawa i kieliszki do szampana w morskim kolorze ze złoty mi płatkami zatopiony mi w nóżkach — wszy stkie
te szczegóły, wraz z dziwnie przenikliwy m zapachem giemzowy ch rękawiczek, napawały ją radością, którą należało tu jednak stłumić, bowiem by ła już dorosła i świat nie oferował jej już powodów do zachwy tu. Owszem, świat nie oferował już powodów do zachwy tu, ale oferował inny ch ludzi, a każdy, zdaniem Cassandry, posiadał w sobie jakąś cząstkę tego, co nazy wała skry cie rzeczy wistością. By ł to dar, którego gotowi by li jej udzielić, gdy by ich o to poprosiła, toteż żaden obiad czy kolacja nie mogły by ć nudne, a mały pan Pey ton siedzący obok niej po prawej i William Rodney po lewej w tej samej mierze posiadali cechy, które zdawały jej się niezwy kłe i bezcenne, wciąż ją zatem zdumiewało, że ludzie mogą się ty m nie zachwy cać. Doprawdy, niemal nie wiedziała, czy rozmawia z panem Pey tonem, czy z Williamem Rodney em. W każdy m razie komuś, kto stopniowo przy bierał postać starszego, wąsatego mężczy zny opowiedziała, jak to właśnie dziś po południu zawitała do Londy nu, jak wzięła taksówkę i przejechała przez całe miasto. Pan Pey ton, pięćdziesięcioletni redaktor, co chwila kłonił ły są głowę z wy raźny m zrozumieniem. Rozumiał w każdy m razie ty le, że Cassandra jest młodziutka, piękna i przejęta, chociaż nie od razu wy wnioskował z jej słów ani nie pamiętał z własnego doświadczenia, co ją mogło wprawić w taki stan. — Drzewa już obsy pały się pączkami? — dopy ty wał. — Którą linią pani jechała? Te jego serdeczne przepy ty wania przerwało jej pragnienie, by dowiedzieć się, czy pan Pey ton należy do ludzi, którzy czy tają w pociągu, czy do ty ch, którzy wy glądają przez okno. Pan Pey ton nie by ł pewien. Wy dawało mu się, że jedno i drugie. Na co usły szał, że dokonał właśnie szalenie niebezpiecznego wy znania. Z tego jednego faktu Cassandra mogłaby wy wieść cały jego ży ciory s. Poprosił o wy jaśnienie, na co obwołała go Liberalny m Członkiem Parlamentu. William, pozornie zajęty zdawkową rozmową z ciotką Eleanor, sły szał każde słowo i korzy stając z faktu, że starsze panie nie wy kazują zby t wielkiej ciągłości w prowadzony ch rozmowach, przy najmniej z ty mi, który ch darzy ły respektem z powodu młodości oraz płci, zaznaczy ł swoją obecność bardzo nerwowy m śmiechem. Cassandra zwróciła się w jego stronę. Z zachwy tem stwierdziła, że kolejny z ty ch fascy nujący ch ludzi naty chmiast i z taką swobodą oferuje na jej uży tek nieprzebrane bogactwo. — Nie ma wątpliwości, co robisz w wagonie kolejowy m, Williamie — powiedziała, rozkoszując się brzmieniem jego imienia. — Ani troszeczkę nie wy glądasz przez okno, lecz czy tasz przez cały czas. — I co z tego wy nika? — spy tał Pey ton. — Oczy wiście to, że jest poetą — odparła Cassandra. — Muszę jednak wy znać, że wiedziałam o ty m już wcześniej, więc to nie jest całkiem fair. Przy wiozłam twój rękopis — ciągnęła, kompletnie ignorując pana Pey tona. — Mam wiele py tań na jego temat. William skłonił głowę i usiłował ukry ć radość, jaką sprawiła mu ta uwaga. Nie by ła to jednak radość niezmącona. Chociaż odznaczał się sporą podatnością na pochlebstwa, nie tolerował ich z ust ludzi o prostackim lub nazby t emocjonalny m stosunku do literatury, a jeśliby Cassandra zboczy ła w swojej ocenie choć odrobinę od tego, co on uważał za najważniejsze w ty m względzie, wy raziłby niechęć gestem i zmarszczeniem czoła, potem zaś jej pochlebstwa nie sprawiały by mu już przy jemności. — Przede wszy stkim — wróciła do swojego wątku — ciekawa jestem, dlaczego postanowiłeś napisać sztukę? — O, twierdzisz, że nie ma w niej dość dramaturgii? — Chcę powiedzieć, że nie rozumiem, co ten utwór zy ska na scenie? Ale też co zy skuje Szekspir? Na temat Szekspira toczę z Henry m wieczny spór. Jestem pewna, że racja jest po mojej stronie, ale nie mogę tego dowieść, ponieważ widziałam ty lko jedną jego sztukę
wy stawioną w Lincoln. Choć jestem przekonana, że Szekspir pisał na scenę. — Masz absolutną rację — zawołał Rodney. — Miałem nadzieję, że tak sądzisz. Henry się całkowicie my li. Oczy wiście, poniosłem klęskę, podobnie jak poniosła ją większość współczesny ch. Mój ty świecie, że też wcześniej nie zasięgnąłem twojej rady. Od tej chwili, na ile dopisy wała im pamięć, wdali się w rozmowę na temat różny ch aspektów sztuki Rodney a. Cassandra nie powiedziała niczego, co mogłoby go ziry tować, a jej nie ćwiczona śmiałość zdołała tak dalece pobudzić jego doświadczenie, że nieraz zatrzy my wał widelec w pół drogi do ust, ponieważ omawiał podstawowe zasady sztuki dramatopisarstwa. Pani Hilbery pomy ślała, że nigdy go nie widziała w takim stanie, zupełnie jakby się zmienił, przy pominał jej teraz któregoś ze zmarły ch, kogoś bardzo wy bitnego — ty le że nie mogła sobie przy pomnieć nazwiska. Głos Cassandry z przejęcia przeszedł w wy ższe rejestry. — Nie czy tał pan Idioty? — zawołała. — Czy tałem za to Wojnę i pokój — odparł trochę zaczepnie. — Wojnę i pokój? — powtórzy ła drwiąco. — Przy znam, że nie rozumiem Rosjan. — Podajmy sobie ręce! — wy krzy knął tubalnie wuj Aubrey, siedzący po drugiej stronie stołu. — Ja też nie. Zary zy kowałby m wręcz twierdzenie, że oni sami siebie nie rozumieją. Ten starszy jegomość niegdy ś rządził połową Imperium Indy jskiego, ale lubił powtarzać, że dużo bardziej wolałby napisać dzieła Dickensa. Rozmowa przy stole dotknęła więc teraz znacznie bliższego mu tematu. Ciotka Eleanor nieśmiało dawała znaki, że chciałaby wy razić swoje zdanie. Chociaż dwadzieścia pięć lat, które strawiła na pracach dobroczy nny ch, stępiło nieco jej gust, miała wrodzony subtelny insty nkt, by wy czuwać karierowiczów i oszustów, i wiedziała z całą pewnością, czy m literatura by ć powinna, a czy m nie. Przy szła na świat w rodzinie znanej z wy kształcenia, chociaż nie uważała swojego pochodzenia za powód do dumy. — Obłęd to temat niezby t nadający się dla prozy literackiej — oznajmiła z cały m przekonaniem. — Istnieje sły nny przy padek Hamleta — wtrącił od niechcenia, na wpół żartobliwie pan Hilbery. — Ach, poezja to co innego, Trevor — odrzekła ciotka Eleanor, jakby by ła znawczy nią Szekspira. — Zupełnie co innego. A prawdę mówiąc, nigdy nie miałam przekonania, że Hamlet jest tak obłąkany, jak go opisują. A pan jakie ma zdanie w tej kwestii, panie Pey ton? Poprosiła go o opinię, gdy ż jako redaktor cenionego pisma literackiego by ł wszak ministrem literatury. Pan Pey ton odchy lił się nieco w krześle i lekko przekrzy wiwszy głowę, skomentował, że tej kwestii nigdy nie by ł w stanie rozstrzy gnąć w sposób całkowicie zadowalający. Można by wy sunąć wiele argumentów za i przeciw, ale kiedy rozważał, po której stronie się opowiedzieć, jego deliberacje przerwała pani Hilbery. — Ta cudowna, cudowna Ofelia! — zawołała. — Jakaż to niezwy kła siła: poezja! Budzę się rano rozespana, na dworze żółta mgła, mała Emily, przy nosząc mi herbatę, włącza lampę elektry czną i mówi: „Och, psze pani, woda zamarzła w zbiorniku, a kucharka rozcięła sobie palec do kości”. A ja otwieram wtedy niewielki zielony tomik i ptaki śpiewają, gwiazdy świecą, kwiaty migoczą... Rozejrzała się, jak gdy by wszy stko to nagle objawiło się zebrany m przy stole. — Bardzo sobie rozcięła? — zapy tała ciotka Eleanor, zwracając się, rzecz jasna, do Katharine. — Och, z ty m palcem kucharki to ty lko taki przy kład — sprostowała pani Hilbery. — Ale
nawet gdy by odcięła sobie całą rękę, Katharine by ją przy szy ła z powrotem — dodała, spoglądając z serdeczny m uśmiechem na córkę, której twarz, jak zauważy ła, wy dawała się trochę smutna. — Ale, ale, cóż to za okropne my śli — zakończy ła, odłoży ła serwetkę i odsunęła krzesło. — Chodźmy, na górze porozmawiamy sobie o czy mś weselszy m.
Na górze, w saloniku, Cassandra znalazła nowe źródła przy jemności, najpierw w dostojny m i wy czekujący m wy glądzie pokoju, następnie w okazji do wy próbowania swojej czarodziejskiej różdżki na nowy m zestawie osób. Jednakże ściszone głosy kobiet, ich refleksy jne milczenie, piękno, które, przy najmniej jak dla niej, biło z każdego kawałka czarnej saty ny i każdego gruzełka burszty nu na podstarzały ch szy jach, spowodowały, że odechciało jej się paplać, a zachciało obserwować i szeptać. Z rozkoszą wtopiła się w atmosferę, w której starsze kobiety niemal półsłówkami wy mieniały osobiste uwagi, a Cassandrę przy jęły jak swoją. Przy brała bardzo łagodną, pełną współczucia minę, jak gdy by również ona by ła zatroskana światem, o który się troszczy ły, który m zawiady wały i pogardzały ciotka Maggie i ciotka Eleanor. Po chwili zorientowała się, że Katharine pozostaje poza tą wspólnotą i nagle odrzuciła wszelką mądrość, układność i troskę i roześmiała się. — Z czego się śmiejesz? — zapy tała Katharine. Z żartu tak głupiego i nieprzy stojnego, że nie warto go by ło tłumaczy ć. — Nic takiego... z idioty cznego żartu... w najgorszy m guście, ale jeśli przy mkniesz oczy i spojrzy sz... — Katharine przy mknęła oczy i spojrzała, choć w niewłaściwą stronę, na co Cassandra zaniosła się śmiechem i wciąż się śmiała, starając się wy jaśnić szeptem, że spod półprzy mknięty ch powiek ciotka Eleanor przy pomina papugę w klatce ze Stogdon House, a kiedy weszli panowie, Rodney podszedł wprost do nich i zainteresował się powodem ich rozbawienia. — Na pewno nie powiem! — odparła Cassandra, wstała, spojrzała mu prosto w oczy i klasnęła. Zachwy ciła go jej drwina. Ani przez chwilę nie poczuł obawy, że mogłaby śmiać się z niego. Śmiała się, ponieważ ży cie jest cudowne, rozkoszne. — Ale z ciebie okrutnica, żeby wy ty kać mi nieokrzesanie mojej płci — odparł, ściągnąwszy stopy razem i zaciskając dłonie na wy obrażony m cy lindrze lub trzcinowej lasce. — Omawialiśmy ty le nudny ch spraw, a teraz nie jest mi dane dowiedzieć się tego, na czy m zależy mi najbardziej na świecie. — Ani na chwilę nas nie zwiedziesz! — zawołała. — Ani na sekundę! Obie wiemy, że dobrze się bawiliście, prawda, Katharine? — Nie — odparła jej kuzy nka. — Moim zdaniem mówi prawdę. William nie interesuje się polity ką. Jej słowa, aczkolwiek wy powiedziane w prosty sposób, wy wołały dziwną zmianę w lekkiej, rozświetlonej atmosferze. Williamowi naty chmiast zrzedła mina i oznajmił poważnie: — Nienawidzę polity ki. — Według mnie żaden mężczy zna nie ma prawa tak mówić — rzekła Cassandra niemal surowy m tonem. — Zgadzam się. Chciałem powiedzieć, że nienawidzę polity ków — szy bko się poprawił. — Widzisz, Cassandra jest, jak to się mówi, feministką — ciągnęła Katharine. — Lub raczej by ła nią pół roku temu, a rzeczy wiście nie ma co zakładać, że dzisiaj jest tą samą osobą, którą by ła wtedy. To w moich oczach jeden z jej największy ch uroków. Nigdy nic nie wiadomo. I uśmiechnęła się do niej uśmiechem starszej siostry. — Katharine, przy tobie zawsze czuję się taka mała! — zawołała Cassandra.
— Nie, nie, Katharine nie to ma na my śli — wtrącił Rodney. — Zgadzam się, że panie mają pod ty m względem wielką przewagę nad nami. Dużo tracimy, usiłując poznać rzeczy na wy lot. — Rodney zna grekę na wy lot — dodała Katharine. — Ale też zna się doskonale na malarstwie i nieźle na muzy ce. Jest wielce wy kształcony, by ć może najlepiej ze wszy stkich ludzi, jakich znam. — I zna się na poezji — dodała Cassandra. — Zapomniałaby m o sztuce — wspomniała Katharine, po czy m odwróciła głowę, jak gdy by zobaczy ła coś, co przy kuło jej uwagę w odległy m kącie pokoju, i zostawiła ich samy ch. Przez chwilę stali w milczeniu po ty m jakby celowy m przedstawieniu ich sobie nawzajem, a Cassandra odprowadziła kuzy nkę wzrokiem. — Henry — powiedziała po chwili — powiedziałby, że scena nie powinna by ć większa od tego salonu. Chciałby, żeby znalazły na niej miejsce śpiew i taniec, a nie ty lko gra aktorów — z ty m, że kompletnie inaczej niż u Wagnera, rozumiesz? Usiedli, a Katharine, odwróciwszy się od okna, zobaczy ła Williama z uniesioną ręką i otwarty mi ustami, jak gdy by chciał się odezwać, gdy ty lko Cassandra skończy mówić. Katharine zapomniała o obowiązku, który ją od nich odwołał, lub zaniechała go — czy by ła to konieczność zaciągnięcia story, czy przestawienia krzeseł — i nadal stała bezczy nnie przy oknie. Starsi państwo siedzieli wokół kominka. Wy glądali jak niezależne towarzy stwo w średnim wieku, zajęte swoimi sprawami. Świetnie opowiadali rozmaite historie i z wdziękiem ich słuchali. Katharine jednak nie znajdowała dla siebie zajęcia. „Jeśli ktokolwiek skomentuje, powiem, że patrzę na rzekę”, pomy ślała, albowiem zniewolona trady cją rodzinną, by ła gotowa zapłacić za swoją transgresję jakimś poręczny m kłamstwem. Rozsunęła zasłonę i spojrzała na rzekę. By ła już ciemna noc i ledwo dostrzegała wodę. Przejeżdżały taksówki, pary przechadzały się z wolna alejką, trzy mając się jak najbliżej balustrady, aczkolwiek bezlistne jeszcze drzewa nie okry wały cieniem ich uścisków. Tak wy cofana w siebie, Katharine odczuła samotność. Wieczór by ł dla niej bolesny, dostarczał jej z każdą minutą kolejny ch dowodów na to, że wszy stko się rozleci, tak jak przewidy wała. Miała przed sobą brzmienia, gesty, spojrzenia; odwrócona plecami, czuła, że William nawet teraz zatapia się coraz głębiej w rozkosz nieoczekiwanego porozumienia z Cassandrą. Omal jej nie wy znał, że obecny stan rzeczy przerósł jego najśmielsze wy obrażenia. Wy glądała przez okno, zdecy dowana, by zapomnieć o osobisty ch porażkach, o sobie i ży ciu poszczególny ch ludzi. Wpatrzona w ciemne niebo, sły szała głosy dobiegające z pokoju, w który m stała. Sły szała je niczy m głosy ludzi z innego świata, dawniejszego niż jej świat, stanowiącego preludium, przedsionek rzeczy wistości; czuła się, jakby właśnie zmarła, ale wciąż jeszcze sły szała rozmowy ży wy ch. Nigdy wy raźniej nie czuła, że ludzkie ży cie ma naturę snu, nigdy jeszcze ży cie nie rozgry wało się dla niej w czterech ścianach, a przedmioty istniały jedy nie w zasięgu świateł i ognia na kominku, poza który mi nie by ło już nic lub ty lko ciemności. Poczuła fizy cznie, że wy kroczy ła poza obszar, w który m światło złudzenia pozwala pragnąć posiadania, miłości, walki. Jednak melancholia nie przy niosła jej ulgi. Nadal sły szała głosy dochodzące z pokoju. Nadal szarpały nią pragnienia. Chciała się znaleźć poza ich zasięgiem. Dość chaoty cznie marzy ła o ty m, by pędzić taksówką przez miasto, marzy ła nawet o ty m, by znaleźć się w towarzy stwie osoby, która po chwili wahania przy brała zdecy dowany kształt Mary Datchet. Zaciągnęła zasłony, aż spotkały się na środku okna w miękkich fałdach. — O, znalazła się — skomentował pan Hilbery, który stał ty łem do kominka i koły sał się sy mpaty cznie z boku na bok. — Chodź do nas, Katharine. Nie wiedziałem, gdzie się podziewałaś. Dzieci — zauważy ł nawiasem — czasem się przy dają. Katharine, pójdź, proszę, do mojego
gabinetu; na trzeciej półce regału po prawej od drzwi znajdziesz Trelawny ’ego wspomnienia o Shelley u. Przy nieś mi to, proszę. I wówczas, Pey ton, będzie pan musiał przy znać przed zgromadzony m tu towarzy stwem, że się pan my li. — Trelawny ’ego wspomnienia o Shelley u. Trzecia półka po prawej od drzwi — powtórzy ła Katharine. W końcu nie powinno się przeszkadzać dzieciom w zabawie ani budzić śpiący ch ze snu. Po drodze do drzwi minęła Williama i Cassandrę. — Zaczekaj, Katharine — powstrzy mał ją William takim tonem, jak gdy by wiedział, że działa wbrew jej woli. — Ja pójdę. Po sekundzie wahania wstał, a Katharine zrozumiała, że robi to nie bez wy siłku. Oparła kolano na sofie, na której siedziała Cassandra, spojrzała kuzy nce w twarz, która nadal poruszała się od tego, co przed chwilą mówiła. — Jesteś szczęśliwa? — spy tała. — O, kochana! — zawołała Cassandra, jak gdy by nie trzeba tu by ło nic dodawać. — Mamy oczy wiście przeciwne zdanie we wszy stkich kwestiach pod słońcem, ale to chy ba najmądrzejszy mężczy zna, jakiego poznałam... a ty jesteś najpiękniejszą kobietą... — dodała, wpatrzona w Katharine. Gdy tak patrzy ła, jej twarz straciła ży wotność i stała się melancholijna, jakby współgrając z wy razem twarzy Katharine, która wy dała się Cassandrze najwy ższą formą niezwy kłości kuzy nki. — Ach, dopiero dziesiąta wieczorem — powiedziała Katharine smętnie. — Już tak późno! Cóż...? — Nie zrozumiała. — O dwunastej moje konie zmieniają się w szczury i muszę wy jeżdżać. Złudzenie pry ska. Ale ja się godzę ze swoim losem. Kuję żelazo, póki gorące. Cassandra spojrzała na nią ze zdziwieniem. — Katharine mówi coś o szczurach i żelazie — odezwała się, kiedy wrócił William. Uwinął się. — Rozumiesz to? Katharine po jego marsowej minie i wahaniu poznała, że to zagadnienie nie bardzo go w tej chwili interesuje. Zerwała się i inny m tonem powiedziała: — Naprawdę jednak wy chodzę. Williamie, usprawiedliwisz mnie, jeśli by kto py tał, dobrze? Nie zabawię długo, ale muszę się z kimś spotkać. — Tak późno? — zawołała Cassandra. — Z kim jesteś umówiona? — spy tał William. — Ze znajomą — odparła, odwracając się do niego profilem. Wiedziała, że wolałby, aby została, nie ty le z nimi, ile w pobliżu, na wy padek pilnej potrzeby. — Katharine ma wielu znajomy ch — rzekł William dość ogólnikowo, a kiedy Katharine opuściła pokój, znów usiadł. Już wkrótce mknęła oświetlony mi ulicami, właśnie tak jak sobie wy marzy ła. Podobały jej się zarówno światła, jak i prędkość, świadomość, że jest sama o tak późnej porze, a na końcu tej przejażdżki zastanie Mary w jej wy sokim, osamotniony m pokoju. Weszła szy bko po kamienny ch schodach, zauważając, jak dziwnie wy gląda jej niebieska jedwabna spódnica i niebieskie pantofelki na tle kamienia zakurzonego od depczący ch go przez cały dzień butów, w świetle bły sków sporady cznie migoczący ch gazowy ch lamp. Mary otworzy ła naty chmiast, a na jej twarzy odmalowało się nie ty lko zaskoczenie widokiem gościa, lecz również pewne zakłopotanie. Przy witała Katharine wy lewnie, a ponieważ nie by ło czasu na wy jaśnienia, Katharine weszła prosto do pokoju i znalazła się w obecności młodego człowieka, który, zatopiony w fotelu, trzy mał w ręku kartkę papieru i wpatry wał się w nią, jak gdy by miał zamiar naty chmiast przejść do dalszej części rozmowy z Mary Datchet.
Przeszkodził mu widok nieznajomej damy w wieczorowej sukni. Wy jął fajkę z ust, wy prostował się szty wno, po czy m gwałtownie usiadł z powrotem. — Jadłaś obiad na mieście? — spy tała Mary. — Pracujecie? — zapy tała jednocześnie Katharine. Młody człowiek pokręcił głową, jakby z pewny m rozdrażnieniem odcinając się od swojego udziału w py taniu. — Niezupełnie — odparła Mary. — Pan Basnett przy szedł, żeby mi pokazać pewne dokumenty. Przeglądaliśmy je, ale już kończy my. Opowiedz nam o swoim przy jęciu. Mary miała włosy w nieładzie, jak gdy by w trakcie rozmowy przeczesy wała je palcami, a ubrana by ła mniej więcej jak rosy jska wieśniaczka. Usiadła znów w fotelu, który sprawiał wrażenie, jakby zajmowała go już od kilku godzin; spodek stojący na podłokietniku zawierał stertę niedopałków. Pan Basnett, bardzo młody człowiek o jasnej cerze i wy sokim czole, z gładko zaczesany mi do ty łu włosami, należał do grona ty ch „bardzo utalentowany ch młody ch mężczy zn”, którzy, jak podejrzewał pan Clacton i co okazało się prawdą, mieli znaczny wpły w na Mary Datchet. Niedawno ukończy ł jeden z najbardziej renomowany ch uniwersy tetów i teraz trudnił się reformowaniem społeczeństwa. Razem z resztą grupy utalentowany ch młody ch mężczy zn naszkicował plan, mający na celu edukację rzesz robotniczy ch i stworzenie amalgamatu klasy średniej z klasą pracującą, a w efekcie doprowadzenie do ataku ty ch dwóch ciał, w powiązaniu ze Stowarzy szeniem na Rzecz Kształcenia i Demokracji, na wielki kapitał. Plan ów by ł już na etapie, na który m można wy nająć biuro i zatrudnić sekretarkę, i pan Basnett miał za zadanie przedstawić Mary ofertę objęcia sekretariatu za skromne, należy wspomnieć, wy nagrodzenie. Od siódmej wieczór czy tał jej więc na głos dokument wy kładający przekonania nowy ch reformatorów, ty le że lekturę co chwila przery wały dy skusje, gdy ż w wielu miejscach trzeba by ło „w największej dy skrecji” powiadomić Mary o osobisty m charakterze oraz zły ch zamiarach pewny ch ludzi i stowarzy szeń, i w rezultacie przebrnęli zaledwie przez połowę rękopisu. Żadne z nich nie zdawało sobie sprawy, że rozmawiają już trzy godziny. Zaabsorbowani, zapomnieli nawet dokładać do kominka, ale zarówno przemawiający Basnett, jak i dopy tująca Mary ostrożnie pilnowali pewnego poziomu formalności, który obliczony by ł na powstrzy manie się od jakże ludzkich skłonności do dy skusji nie na temat. Jej py tania zwy kle się zaczy nały od: „Czy mam rozumieć, że...”, a jego odpowiedzi nieodmiennie przedstawiały poglądy kogoś, o kim mówi się „my ”. Do czasu zjawienia się Katharine Mary by ła już niemal przekonana, że ją też obejmuje owo „my ”, i zgodziła się z Basnettem, że „nasze” poglądy, stowarzy szenie, „nasza” polity ka są wy raźnie oddzielone od trzonu społeczeństwa kręgiem wy ższego oświecenia. Zjawienie się Katharine w tej atmosferze by ło nadzwy czaj niestosowne i uruchomiło u Mary wspomnienia przeróżny ch spraw, które chętnie wy parłaby z pamięci. — Jadłaś na mieście? — ponowiła py tanie, wpatrując się z uśmieszkiem w naszy wane perłami pantofle z niebieskiego jedwabiu. — Nie, w domu. Zaczy nacie coś nowego? Katharine zary zy kowała z duży m wahaniem py tanie, patrząc na dokumenty. — Owszem — odparł pan Basnett. I zamilkł. — Rozważam porzucenie naszy ch przy jaciół z Russell Square — wy jaśniła Mary. — Rozumiem. Żeby się zająć czy mś inny m. — Obawiam się, że zby tnio lubię pracować — dodała Mary. — Ona się obawia — powtórzy ł Basnett, by zaznaczy ć, że jego zdaniem nikt przy zdrowy ch zmy słach nie może się obawiać, iż lubi pracować. — No właśnie — odezwała się Katharine, jak gdy by Basnett wy raził tę opinię na głos. —
Chciałaby m sama coś zacząć, coś własnego, swojego, tego by m właśnie chciała. — Owszem, to jest właśnie to — odezwał się Basnett, który nabijając fajkę, przy jrzał się jej po raz pierwszy z uwagą. — Ale nie wolno ograniczać pojęcia pracy — rzekła Mary. — Są przecież różne jej rodzaje. Nikt nie pracuje ciężej od matki mały ch dzieci. — Co racja, to racja — podchwy cił Basnett. — I dlatego chcemy trafić właśnie do matek z dziećmi. Spojrzał na dokumenty, zwinął je w rulon i zapatrzy ł się w ogień. Katharine poczuła, że w ty m gronie wszy stkie słowa zostaną osądzone wedle swej wartości; wy starczy ło jedy nie powiedzieć to, co się my śli, surowo i zwięźle, z założeniem, że liczba kwestii, które można porządnie przemy śleć, jest ściśle ograniczona. A pan Basnett by ł szty wny jedy nie powierzchownie; inteligencja malująca się na jego twarzy przy ciągała jej inteligencję. — Kiedy dowie się opinia publiczna? — zapy tała. — Jak to? O nas? — spy tał pan Basnett z uśmiechem. — To zależy od wielu rzeczy — odrzekła Mary. Spiskowcy mieli zadowolone miny, jak gdy by py tanie Katharine, oparte na założeniu, że ich stowarzy szenie już istnieje, rozgrzało ich oboje. — Kiedy zakłada się takie stowarzy szenie, jak chcemy założy ć (więcej na razie nie możemy powiedzieć) — zaczął objaśniać pan Basnett, wstrząsnąwszy nieco głową — należy pamiętać o dwóch rzeczach: o dziennikarzach i opinii publicznej. Inne stowarzy szenia, które nie zdoby ły rozgłosu, nie zdały egzaminu, gdy ż przemawiały jedy nie do zapaleńców. Jeżeli nie chcemy towarzy stwa wzajemnej adoracji, które umiera z chwilą, gdy ty lko wszy scy jego członkowie poznają wzajemnie swe wady, trzeba urobić media. Trzeba również zwrócić się do opinii publicznej. — W ty m właśnie szkopuł — powiedziała z zadumą Mary. — I tutaj wkracza Mary — rzekł pan Basnett, kiwając głową w jej stronę. — Ty lko ona jedna jest w naszy m gronie kapitalistką. Mogłaby się ty m zająć na pełen etat. Ja jestem w pracy przy kuty do biurka; mógłby m na to poświęcić ty lko swój wolny czas. A pani? Nie szuka pani przy padkowo pracy ? — zwrócił się do Katharine z dziwną mieszaniną nieufności i poważania. — Katharine zajmuje się teraz własny m ślubem — odpowiedziała za nią Mary. — Rozumiem — odparł Basnett. W ty m względzie by ł wy rozumiały. On i jego koledzy rozważali kwestię seksu na równi z inny mi i przy znawali jej godne miejsce w porządku rzeczy. Katharine wy czuła to pod szorstkością jego manier, a świat powierzony opiece Mary Datchet i pana Basnetta wy dał jej się światem dobry m, choć niezby t romanty czny m ani piękny m, albo, by ująć rzecz obrazowo, światem, w który m każda smuga niebieskiej mgły delikatnie łączy ze sobą drzewa na hory zoncie. Przez chwilę wy dawało jej się, że dojrzała w jego pochy lonej teraz nad ogniem twarzy obraz człowieka po prostu, który od czasu do czasu nadal sobie przy pominamy, choć dostrzegamy go jedy nie w wersji kancelisty, adwokata, urzędnika państwowego lub robotnika. Nie chodzi o to, że pan Basnett, który całe dnie zajmował się handlem, a w wolny m czasie reformami społeczny mi, miałby na długo zachować choćby ślad takiej możliwości, iż osiągnie pełnię. Lecz na razie, zważy wszy na jego zapał, młodość, pomy ślunek i otwarty umy sł, można go by ło wziąć za mieszkańca państwa lepszego niż nasze. Katharine przejrzała skromne zasoby informacji i zastanowiła się, co też może przedsięwziąć ich stowarzy szenie. Następnie przy pomniała sobie, że przery wa ważne sprawy, wstała, nie przestając my śleć o ty m stowarzy szeniu, i zwróciła się do pana Basnetta: — Mam nadzieję, że zaprosicie mnie do stowarzy szenia, kiedy nadejdzie pora.
Skinął głową i wy jął fajkę z ust, ponieważ jednak nie przy szło mu do głowy, co mógłby powiedzieć, wsadził ją z powrotem, chociaż wolałby, by Katharine została. Wbrew swojej woli Mary nalegała, że odprowadzi ją na dół, ponieważ jednak nie znalazła żadnej taksówki w zasięgu wzroku, stanęły razem na ulicy, rozglądając się. — Wracaj — poprosiła ją Katharine, bo przy pomniał jej się pan Basnett z dokumentami w ręce. — Nie możesz sama chodzić po mieście w ty m stroju — orzekła Mary, ale to nie chęć zatrzy mania taksówki by ła powodem, dla którego stała przez chwilkę obok Katharine. Jej stanu ducha nie poprawiła wiadomość, że pan Basnett wraz ze swy mi dokumentami stanowił ty lko drobny incy dent, chwilowe odstępstwo od poważny ch ży ciowy ch celów, kiedy porównała go nagle z potężny m faktem, który wy szedł na jaw, gdy tak stała sama z Katharine. By ć może zadziałała łącząca je kobiecość. — Widziałaś się z Ralphem? — zapy tała nagle bez zapowiedzi. — Tak — potwierdziła od razu Katharine, ale nie mogła sobie uświadomić gdzie ani kiedy. Chwilę zabrało jej przy pomnienie sobie, dlaczego Mary może o to py tać. — Chy ba jestem zazdrosna — stwierdziła Mary. — Bzdury — sprzeciwiła się Katharine jakby z roztargnieniem. Wzięła Mary pod rękę i ruszy ły w stronę głównej ulicy. — Niech się zastanowię; poszliśmy do Kew Gardens i postanowiliśmy, że zostaniemy przy jaciółmi. Tak to się odby ło. Mary milczała w nadziei, że Katharine jeszcze coś doda. Ale Katharine już się nie odezwała. — Nie chodzi o przy jaźń — zawołała Mary, ku własnemu zdumieniu ze złością w głosie. — Wiesz, że nie. Jakże by mogło? Nie mam prawa się wtrącać... — Urwała. — Chciałaby m ty lko, żeby Ralphowi nie stała się krzy wda — podsumowała. — On chy ba potrafi się o siebie zatroszczy ć — zauważy ła Katharine. Chociaż żadna z nich tego nie chciała, pojawiła się między nimi wrogość. — Naprawdę sądzisz, że warto? — spy tała Mary po chwili. — Kto wie? — odpowiedziała Katharine py taniem na py tanie. — Kochałaś kiedy ś kogoś? — wy paliła Mary ostro i naiwnie. — Nie mogę omawiać swoich uczuć, spacerując po Londy nie. O, jest taksówka. Nie, ktoś już w niej siedzi. — Nie chcę się kłócić — powiedziała Mary. — Czy powinnam by ła powiedzieć mu, że nie będę się z nim przy jaźnić? — zapy tała Katharine. — A może teraz mam mu to powiedzieć? A jeśli tak, to jaki podać powód? — Oczy wiście, że nie możesz mu czegoś takiego powiedzieć — odrzekła Mary, opanowując się. — Chy ba jednak powinnam — odparła raptem Katharine. — Poniosło mnie. Nie powinnam by ła mówić tego, co powiedziałam. — Idioty czna historia — stwierdziła Katharine kategory cznie. — Tak uważam. I nie jest tego warta. Mówiła to z niepotrzebną żarliwością, która nie by ła by najmniej skierowana przeciw Mary Datchet. Ich animozja znikła bez śladu, ale okry ła je chmura trudności i mroku, przesłaniając przy szłość, w której obie musiały dopiero znaleźć drogę. — Z pewnością nie jest tego warta — powtórzy ła Katharine. — Załóżmy, że, jak mówisz, o tej przy jaźni nie ma mowy, a on zakochałby się we mnie. Nie chcę tego. Mimo to — dodała — uważam, że przesadzasz; bo miłość to nie wszy stko, a małżeństwo stanowi ty lko jedną ze spraw... Doszły do głównej ulicy i stanęły zapatrzone w omnibusy i przechodniów, którzy przez
chwilę obrazowali słowa Katharine na temat różnorodności ludzkich zainteresowań. Dla obu moment ten oznaczał skrajne oddalenie, kiedy człowiekowi wy daje się, że dźwiganie brzemienia szczęścia i samopotwierdzającej się egzy stencji jest całkowicie zbędne. Wszy stko, co posiadały, oddawały na uży tek bliźnich. — Nie wy znaczam żadny ch reguł — powiedziała Mary, która otrząsnęła się pierwsza, kiedy odwróciły się po długiej pauzie. — Chcę ty lko powiedzieć, że człowiek powinien wiedzieć na pewno, o co mu chodzi — dodała. — Ale ty chy ba wiesz. Równocześnie czuła się bardzo zaniepokojona nie ty lko ty m, co wiedziała o przy gotowaniach do ślubu Katharine, ale też wrażeniem mroczności i tajemniczości, jakie na niej zrobiła, kiedy tak szły ramię w ramię. Zawróciły i dotarły z powrotem do schodów prowadzący ch do mieszkania Mary. Stały chwilę w milczeniu. — Musisz już iść — powiedziała Katharine, zbierając się. — On pewnie nie może się doczekać, żeby ci dalej czy tać. Zerknęła na oświetlone okno na mansardzie, po czy m obie spojrzały i odczekały chwilę. Do holu prowadziło kilka półokrągły ch schodów. Mary powoli weszła na drugi czy trzeci stopień, przy stanęła i spojrzała z góry na Katharine. — Zdaje mi się, że nie doceniasz wartości tego uczucia — powiedziała powoli, trochę niezgrabnie. Weszła na kolejny stopień i spojrzała jeszcze raz z góry na stojącą na ulicy, częściowo ty lko oświetloną postać o bezbarwnej twarzy zwróconej ku górze. Kiedy się wahała, nadjechała taksówka, którą Katharine zatrzy mała, a otwierając drzwi, odwróciła się jeszcze do Mary ze słowami: — Ty lko pamiętaj, że chcę należeć do waszego stowarzy szenia, pamiętaj, proszę — dodała, nieco podnosząc głos i zamy kając drzwiczki. Mary krok po kroku wdrapała się po schodach, jak gdy by dźwigała własne ciało po nadzwy czaj stromy m zboczu. Niemal siłą odry wała się od Katharine, a każdy krok oznaczał przezwy ciężanie potężnego pragnienia. Szła posępnie, próbując podnieść się na duchu, jak gdy by rzeczy wiście dokony wała nie lada wy siłku, by pokonać tę wy sokość. Miała pewność, że pan Basnett, który u szczy tu schodów siedzi ze swoimi papierami, zaoferuje jej solidne podsumowanie, jeśli ty lko zdoła do niego dotrzeć. Ta wiedza dała jej pewne nikłe poczucie uniesienia. Kiedy Mary otworzy ła drzwi, pan Basnett podniósł wzrok. — Zacznę tam, gdzie skończy łem — powiedział. — Przerwij, jeśli będziesz chciała, żeby m coś wy jaśnił. Gdy czekał na Mary, czy tał ponownie cały dokument i ołówkiem nanosił uwagi na marginesach, a teraz zaczął lekturę, jak gdy by nic im nie przeszkodziło. Mary usiadła między płaskimi poduszkami, zapaliła kolejnego papierosa i słuchała ze zmarszczony m czołem. Katharine wtuliła się w kąt taksówki, która wiozła ją do Chelsea. Odczuwała zmęczenie, ale miała świadomość trzeźwego i saty sfakcjonującego charakteru przedsięwzięcia, którego właśnie by ła świadkiem. My śl o ty m dawała jej wewnętrzny spokój. Dotarła do domu, weszła najciszej, jak mogła, w nadziei, że domownicy już śpią. Okazało się jednak, że jej eskapada nie trwała wcale tak długo, gdy ż z góry dobiegły ją odgłosy ży cia. Drzwi się otworzy ły, dlatego w te pędy schowała się w jedny m z pokoi na parterze na wy padek, gdy by ten dźwięk oznaczał, że pan Pey ton właśnie wy chodzi. Ze swojego punktu obserwacy jnego widziała schody, sama zaś by ła niewidoczna. Ktoś schodził w dół i zaraz zorientowała się, że to William Rodney. Wy glądał nieco dziwnie, trochę jakby lunaty kował: ruszał ustami, jak gdy by odgry wał sam dla siebie jakąś rolę. Schodził bardzo powoli, stopień po stopniu, jedną ręką dla pewności trzy mał się balustrady.
Uznała, że William wy gląda, jakby by ł w wielkim uniesieniu, aż niezręcznie jej by ło oglądać go z ukry cia. Weszła do holu. William zdumiał się na jej widok i zatrzy mał. — Katharine! — zawołał. — Wy chodziłaś? — Tak. A oni wciąż na nogach? Nie odpowiedział, ty lko wkroczy ł do pokoju na parterze przez otwarte teraz drzwi. — By ło cudownie, nie do opisania — powiedział. — Jestem niewy mownie szczęśliwy... Właściwie nawet nie mówił do niej, a ona nic nie odpowiedziała. Przez chwilę stali w milczeniu po dwóch stronach stołu. Po czy m William dodał pospiesznie: — Ale powiedz mi, jak tobie się zdawało? Czy jest jakaś szansa, że ja się jej podobam? Powiedz! Zanim zdąży ła odpowiedzieć, na podeście nad nimi otworzy ły się drzwi i musieli przerwać. Bardzo to Williama zbiło z tropu. Cofnął się, wszedł prędko do holu i powiedział głośno, ostentacy jnie zwy czajny m tonem: — Dobranoc, Katharine. Idź już do łóżka. Zobaczy my się niebawem. Mam nadzieję, że jutro uda mi się przy jść. I zniknął. Katharine ruszy ła znów na górę i na podeście zobaczy ła Cassandrę. Trzy mała w ręku kilka książek, schy lona, by przy jrzeć się inny m ty tułom na niskim regale. Powiedziała, że nigdy się nie może zdecy dować, co ma ochotę czy tać w łóżku — poezję, biografię czy dzieła metafizy czne. — A co ty czy tasz w łóżku, Katharine? — spy tała, kiedy ramię w ramię szły na górę. — Raz to, raz co innego — odparła Katharine wy mijająco. Cassandra rzuciła jej dziwne spojrzenie. — Wiesz, jesteś strasznie dziwna — powiedziała. — Wszy scy tu wy dają mi się troszkę dziwni. Może to skutek mieszkania w Londy nie. — Czy William też jest taki dziwny ? — spy tała Katharine. — W moim mniemaniu trochę tak — odparła Cassandra. — Dziwny, ale fascy nujący. Dziś do poduszki poczy tam Miltona. To by ł jeden z najszczęśliwszy ch wieczorów w moim ży ciu — dodała, patrząc z nieśmiały m oddaniem na śliczną twarz kuzy nki.
ROZDZIAŁ XXVII
Kiedy nadejdą pierwsze wiosenne dni, Londy n pełen jest rozkwitający ch pąków i kwiatów, które z nagła potrząsają płatkami — biały mi, purpurowy mi i szkarłatny mi — stając w zawody z pokazami, jakie odby wają się na ogrodowy ch rabatach, chociaż te miejskie kwiaty to ty lko drzwi: stojące otworem na Bond Street i w okolicach, drzwi zapraszające, by wejść, spojrzeć na obrazy, posłuchać sy mfonii czy po prostu dołączy ć do tłumu inny ch dźwięczny ch, zachwy cony ch, jaskrawy ch postaci. Nie jest to zresztą wcale konkurencja niegodna owego cichutkiego procesu kwitnienia. Bez względu na to, czy u korzeni tkwi jakiś szlachetny moty w, pragnienie, by się dzielić i wzajemnie ubogacać, czy też jedy nie potrzeba bezdusznego ferworu i rozgwaru, to efekt, póki nie przeminie, z całą pewnością utwierdza młody ch i nieświadomy ch w przekonaniu, że świat jest jedny m wielkim kiermaszem, nad który m powiewają chorągiewki, a kramy aż kipią od cudowności przy wieziony ch z każdego zakątka świata ty lko i wy łącznie po to, by sprawiać ludziom przy jemność. Kiedy Cassandra Otway przechadzała się po Londy nie, wy posażona w szy lingi, które otwierają bramy, a jeszcze częściej w duże białe kartoniki, które pozwalają bramy lekceważy ć, miasto zdawało się jej najhojniejszy m i najgościnniejszy m z gospodarzy. Wy bierała się do National Gallery albo Hertford House, albo posłuchać Brahmsa czy Beethovena w Bechstein Hall, a po powrocie do domu zastawała kolejną oczekującą ją osobę, w której sercu tkwiły ziarna bezcennej substancji, zwanej przez Cassandrę rzeczy wistością, bowiem rzeczy wistość, jak wierzy ła, stale na nią czekała. Państwo Hilbery, jak to się mówi, „znali wszy stkich”, a tę arogancką tezę z pewnością potwierdzała liczba domów na pewny m określony m obszarze, w który ch zapalano wieczorami lampy, a o trzeciej po południu otwierano drzwi, by, powiedzmy raz w miesiącu, wprowadzić państwa Hilbery ch do pokoi jadalny ch. Większość osób zamieszkujący ch te domy cechowała pewna swoboda i władczość, która wskazy wała, że skoro w sprawach sztuki, muzy ki czy rządu dawno już znaleźli się za owy mi bramami, mogą teraz z pobłażliwy m uśmiechem obserwować ogromne rzesze ludzkie, zmuszone do czekania i tłoczenia się, by zapłacić za wejście zwy czajną monetą. Bramy te oczy wiście rozwierały się przed Cassandrą. Naturalnie by ła ona kry ty czna wobec wszy stkiego, co działo się wewnątrz, i lubiła przy taczać, co powiedziałby Henry ; często jednak udawało jej się przeciwstawić Henry ’emu pod jego nieobecność, a osobie, która towarzy szy ła jej przy posiłku, albo tej miłej starszej pani, która pamiętała jej babkę, nieodmiennie prawiła komplementy, dając do zrozumienia, że wierzy w sens tego, co mówi. W oczach Cassandry płonął tak żarliwy blask, że przebaczano jej nieokrzesanie i pewną niestaranność. Powszechnie sądzono, że jeśliby dać jej rok czy dwa, wskazać dobre krawcowe i uchronić od zły ch wpły wów, by łby z niej dobry naby tek. Owe starsze
damy, które siedzą na obrzeżach sal balowy ch i pocierają między palcami tkaninę ludzkości, by ocenić jej jakość, oddy chając przy ty m tak równo, że naszy jniki, które unoszą się i opadają na ich piersiach sprawiają wrażenie jakiegoś pierwotnego ży wiołu, fali na oceanie ludzkości — owe damy zatem zadecy dowały z lekkim uśmieszkiem, że Cassandra się nada. Czy li że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa wy jdzie za jakiegoś młodzieńca, którego matkę poważają. William Rodney aż kipiał od pomy słów. Znał małe galerie, wiedział o specjalny ch koncertach i pry watny ch przedstawieniach, jakimś cudem znajdował czas, by wy bierać się wszędzie z Katharine i Cassandrą, a potem podejmować je u siebie herbatą, obiadem czy kolacją. Każdy zatem z czternastu dni poby tu Cassandry w Londy nie niósł w swy m rzeczowy m opisie obietnicę olśnienia. Ale nadeszła niedziela. To dzień zwy czajowo poświęcony Naturze. Pogoda by ła niemal idealna na wy cieczkę. Cassandra jednak odrzuciła Hampton Court, Greenwich, Richmond i Kew na rzecz ogrodów zoologiczny ch. Zabawiała się kiedy ś kwestiami psy chologii zwierząt i nadal pamiętała to i owo na temat ich cech charaktery sty czny ch. W niedzielne popołudnie Katharine, Cassandra i William Rodney pojechali zatem do zoo. Kiedy taksówka zbliży ła się do bramy, Katharine wy chy liła się i zaczęła machać do młodzieńca, który szy bkim krokiem zmierzał w ty m samy m kierunku. — Tam idzie Ralph Denham — zawołała. — Zaprosiłam go — dodała. Miała nawet dla niego bilet wstępu. W ten sposób uwaga Williama, że przecież go nie wpuszczą, została uciszona. Sposób, w jaki ci dwaj przy witali się z sobą, jasno wskazy wał, co wy darzy się dalej. Kiedy ty lko przy patrzy li się mały m ptaszkom w wielkiej klatce, Ralph i Katharine zostawili Williama i Cassandrę daleko w ty le. W ty m układzie William miał to, co mu odpowiadało, ale i tak czuł podenerwowanie. Uważał, że Katharine powinna go by ła uprzedzić, iż zaprosiła Denhama. — To jeden z przy jaciół Katharine — powiedział ostry m tonem. Jasne by ło, że jest zdenerwowany, i Cassandra wy czuła jego iry tację. Stali właśnie przed zagrodą jakiegoś orientalnego wieprza, a ona leciutko szturchała zwierzę końcem parasolki, kiedy nagle mnóstwo maleńkich obserwacji skupiło się wokół jednej kwestii. Chodziło o pewną intensy wną i dziwną emocję. Czy oni są szczęśliwi? Odrzuciła to py tanie, kiedy ty lko je zadała, karcąc się za przy kładanie takich prosty ch miar do niespoty kany ch i cudowny ch uczuć tej wy jątkowej pary. Niemniej jednak jej zachowanie naty chmiast uległo zmianie, jakby po raz pierwszy świadomie poczuła się kobietą, której William mógłby się zwierzać. Całkiem zapomniała o psy chologii zwierząt oraz wzorcu wy stępowania oczu niebieskich i brązowy ch, a zagłębiła się we własne uczucia, uczucia kobiety zdolnej udzielać pocieszenia. Niczy m dziecko, które bawi się w dorosłego i ma nadzieję, że mama nie przy jdzie od razu i nie popsuje zabawy, liczy ła na to, że Katharine z panem Denhamem będą się trzy mać z przodu. A może raczej przestała bawić się w dorosłego i zy skała świadomość, że jest niepokojąco dojrzała i poważna? Pomiędzy Katharine i Ralphem Denhamem wciąż panowało niezmącone milczenie, a rozmowę zastępowali mieszkańcy kolejny ch klatek. — Co robiłaś od czasu, kiedy się widzieliśmy ? — zapy tał w końcu Ralph. — Co robiłam? — zamy śliła się. — Wchodziłam do cudzy ch domów i wy chodziłam z nich. Czy te zwierzęta są szczęśliwe? — zastanowiła się, stając przed szary m niedźwiedziem, który filozoficznie bawił się jakimś strzępem, będący m kiedy ś by ć może częścią damskiej parasolki. — Obawiam się, że Rodney nie jest zachwy cony moją obecnością — zauważy ł Ralph. — Nie. Ale zaraz mu przejdzie — odpowiedziała Katharine. Obojętność, jaką wy rażał jej głos, zdumiała Ralpha. Nie miałby nic przeciwko temu, by wy jaśniła mu, co ma na my śli. Ale nie zamierzał naciskać. Każda chwila miała by ć, na ile mógł na to wpły nąć, kompletna sama w sobie, niezależna ani trochę od jakichkolwiek wy jaśnień, nie czerpiąca z przy szłości ani blasku, ani mroku.
— Wy gląda na to, że niedźwiedzie są szczęśliwe, ale musimy im kupić coś do jedzenia. O, tam można dostać bułeczki. Chodźmy. — Podeszli do lady pełnej papierowy ch torebek, oboje równocześnie wy jęli monety i wciskali je młodej damie, która nie wiedziała, komu ustąpić: pani czy panu, ale ze względu na konwenanse zdecy dowała, że to pan powinien zapłacić. — Ja chcę zapłacić — rzekł Ralph kategory cznie, odmawiając przy jęcia monety, którą podała mu Katharine. — Mam powody — dodał, widząc, jak się uśmiecha w odpowiedzi na jego stanowczy ton. — Zdaje mi się, że zawsze masz jakieś powody — zgodziła się, krusząc bułeczkę na kawałki i rzucając je w niedźwiedzie gardła — ale ty m razem nie sądzę, żeby by ły słuszne. Jakie to powody ? — Odmówił wy jaśnień. Nie mógł jej powiedzieć, że całkiem świadomie ofiarowuje jej całe swoje szczęście i w absurdalny m odruchu pragnie rzucić swój majątek na płonący stos, nawet srebro i złoto. Chciał utrzy mać między nimi ów dy stans — dy stans, jaki oddziela wy znawcę od obrazu w sanktuarium. — Okoliczności sprawiły, że okazało się to łatwiejsze, niż gdy by siedzieli na przy kład w salonie, rozdzieleni tacą z herbatą. Ralph widział ją na tle blady ch skał i lśniący ch skór, wielbłądy mruży ły ku niej oczy o ciężkich powiekach, ży rafy przy glądały się jej uważnie ze swojej melancholijnej wy sokości, a poznaczone różowy mi prążkami trąby słoni ostrożnie zbierały bułeczki z jej wy ciągnięty ch rąk. Potem weszli do cieplarni. Patrzy ł, jak Katharine pochy la się nad py tonami zwinięty mi na piasku lub wpatruje w brązową skałę sterczącą z wody w stawku aligatorów czy przeczesuje miniaturkę puszczy tropikalnej w poszukiwaniu złoty ch oczu jaszczurki albo pulsujący ch boków żab wodny ch. Szczególnie intensy wnie przy patry wał się jej na tle głębokiej zieleni wody, w której ławice srebrny ch ry bek wirowały bez ustanku albo wgapiały się w nią na moment, przy kleiwszy py szczki do szy by, podczas gdy ich ogony, ustawione idealnie w linii prostej, wachlowały wodę. Potem jeszcze zwiedzili pawilon owadów, gdzie Katharine podnosiła pokry wki klateczek i zachwy cała się purpurowy mi kółkami na bogaty ch, jedwabisty ch skrzy dłach ledwo co wy klutego i nie do końca jeszcze przebudzonego moty la albo gąsienicami, nieruchomy mi niczy m sękate gałązki bladokorego drzewa, czy cienkimi zielony mi wężami, które raz po raz cięły szklane ścianki rozdzielony mi języ kami. Rozgrzane powietrze oraz ciężka woń kwiatów, które unosiły się na wodzie i sterczały szty wno z wielkich czerwony ch donic, w połączeniu z przedziwny mi wzorami i fantasty czny mi kształtami stworzy ły atmosferę, w której ludzie wy glądali blado i zapadali w milczenie. — Kiedy otworzy li drzwi do pawilonu rozbrzmiewającego szy derczy m i głęboko nieszczęśliwy m jazgotem małp, natknęli się na Williama i Cassandrę. Wy glądało na to, że William stara się namówić jakąś niewielką i oporną małpę do zejścia z górnej półki i wzięcia połówki jabłka. Cassandra swoim wy sokim głosem odczy ty wała informacje o samotniczy m charakterze i nocny m try bie ży cia zwierzęcia. Na widok Katharine wy krzy knęła: — No, jesteście! Każcie Williamowi przestać dręczy ć tę nieszczęsną małpiatkę! — My śleliśmy, że się zgubiliście — powiedział William. Patrzy ł to na jedno, to na drugie i jakby taksował niemodny strój Denhama. Wy glądało, że szuka ujścia dla złości, ale skoro go nie znalazł, zamilkł. Jednak jego spojrzenie i delikatne drgnienie górnej wargi nie uszły uwagi Katharine. — William nie ma uczuć dla zwierząt — stwierdziła. — Nie wie, co lubią, a czego nie. — Sądzę, że ty musisz by ć w ty ch sprawach biegły, Denham — powiedział Rodney, cofając rękę z jabłkiem. — Zasadniczo trzeba wiedzieć, jak je głaskać — odpowiedział Denham.
— Którędy się idzie do gadów? — zapy tała Cassandra, nie z powodu wielkiej chęci obejrzenia gadów, ale podporządkowując się swej nowo narodzonej kobiecej wrażliwości, która nakazy wała jej czarować i godzić płeć przeciwną. Denham zaczął objaśniać drogę, a Katharine i William razem ruszy li naprzód. — Mam nadzieję, że przy jemnie spędzasz popołudnie — rzucił William. — Bardzo lubię Ralpha Denhama — odpowiedziała. — Ça se voit — odrzekł William z ugrzecznieniem. Istniało wiele oczy wisty ch ripost, jakimi mogła się posłuży ć, ale ponieważ zasadniczo zależało jej na spokoju, Katharine spy tała po prostu: — Przy jdziesz dziś do nas na herbatę? — Cassandra i ja mieliśmy w planie napić się herbaty w sklepiku przy Portland Place — odpowiedział William. — Nie wiem, czy mieliby ście z Denhamem ochotę do nas dołączy ć? — Zapy tam go — odrzekła Katharine, odwracając się, by poszukać Ralpha, który razem z Cassandrą wciąż jeszcze zajmował się małpiatką. William i Katharine przy glądali się im przez chwilę, każde z ciekawością badało obiekt uczuć drugiego. Jednak spojrzawszy na Cassandrę, której wdziękowi dobrzy krawcy oddali wreszcie sprawiedliwość, William rzekł ostro: — Jeśli do nas dołączy cie, mam nadzieję, że nie postarasz się, by mnie ośmieszy ć. — Skoro masz takie obawy, ja z pewnością nie dołączę — odpowiedziała Katharine. Z pozoru oboje wpatry wali się w ogromną środkową klatkę dla małp, lecz Katharine, straszliwie ziry towana Williamem, zaczęła go w my ślach porówny wać do nieszczęsnego, mizantropicznego zwierzęcia, zawiniętego w skrawek starego szala, które z końca jednego z drążków rzucało swoim towarzy szom nieprzy jazne spojrzenia, pełne podejrzliwości i nieufności. Katharine opuszczała wy rozumiałość. Nadwy ręży ły ją wy darzenia mijającego ty godnia. Ogarnął ją nastrój, przy puszczalnie dość powszechny u obu płci, kiedy to druga osoba okazuje się naprawdę godna pogardy w swej podłości, konieczność utrzy my wania z nią stosunków staje się zatem poniżająca, a związek z nią, w takich momentach zawsze bardzo bliski, dusi niczy m stry czek zaciskający się na szy i. Wy magania i żądania Williama oraz jego zazdrość kazały jej zejść aż ku potworny m ostępom własnej natury, gdzie wciąż jeszcze trwa pierwotna walka między mężczy znami a kobietami. — Wy gląda na to, że czerpiesz przy jemność z ranienia mnie — nie ustawał William. — Po co przed chwilą powiedziałaś to o moim stosunku do zwierząt? Kiedy mówił, bębnił laską o pręty klatki, co tworzy ło wy jątkowo nieznośny dla nerwów Katharine akompaniament dla jego słów. — Bo to prawda. Nigdy nie dostrzegasz, co ktoś inny czuje — odpowiedziała. — My ślisz ty lko o sobie. — To nieprawda — odrzekł William. Energiczne bębnienie jego laski ściągnęło teraz uwagę co najmniej pół tuzina małp. Aby je sobie zjednać albo by pokazać swoje zainteresowanie dla ich uczuć, William zaczął wciskać im ową połówkę jabłka, którą trzy mał w dłoni. Widok ten jednak niestety tak komicznie ilustrował opinię Katharine, blef by ł tak czy telny, że nie mogła się powstrzy mać od śmiechu. Śmiała się bez opamiętania. William spąsowiał. Żaden wy raz gniewu nie by łby w stanie tak głęboko zranić jego uczuć. Ona się z niego śmiała, i to ze straszliwą obojętnością. Nie wiem, z czego się śmiejesz — wy mamrotał, a kiedy się odwrócił, dostrzegł, że dołączy ła do nich pozostała dwójka. Zupełnie, jakby się umówili między sobą, pary znów się rozłączy ły : Katharine z Denhamem wy szli z pawilonu, rzucając wokół jedy nie pobieżne spojrzenia. Denham w pośpiechu dostosował się do tego, co wy glądało na wolę Katharine. Coś
się w niej zmieniło. Ralph powiązał to z jej śmiechem i paroma zdaniami zamieniony mi z Rodney em na osobności. Poczuł, że Katharine jest do niego nieprzy jaźnie nastawiona. Rozmawiała z nim, ale jej uwagi by ły obojętne, a kiedy mówił, wy glądała na rozproszoną. Na początku ta zmiana nastroju by ła dla niego bardzo nieprzy jemna, ale wkrótce uznał ją za zbawienną. Blada atmosfera tego dnia podziałała i na niego. Cały czar i podstępna magia, który mi się rozkoszował, nagle pry sły ; czuł teraz do Katharine nie więcej niż przy jazny szacunek i ku swemu zadowoleniu odkry ł, że z ulgą my śli teraz o tej przy jemnej chwili, kiedy wieczorem znajdzie się sam w swoim pokoju. Na fali zaskoczenia raptownością tej zmiany i poczuciem wielkiej wolności zaczął obmy ślać śmiały plan, dzięki któremu duch Katharine zostanie wy pędzony skuteczniej niż za pomocą prostej absty nencji. Poprosi ją, żeby przy szła do niego na herbatę. Przepuści ją przez try by swego ży cia rodzinnego, postawi ją w bezlitosny m i przenikliwy m świetle. Jego rodzina nie znajdzie w niej nic godnego podziwu, a ona — tego by ł pewien — wzgardzi nimi wszy stkimi, co także będzie dla niego pomocne. Czuł, że robi się wobec niej coraz bardziej okrutny. Dzięki takim odważny m krokom, my ślał sobie, może położy ć kres absurdalny m namiętnościom, przy noszący m ty le bólu i strat. Już wy obrażał sobie czas, kiedy jego doświadczenie, odkry cie i triumf okażą się przy datne młodszy m braciom, którzy pewnie też znajdą się w podobny m położeniu. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że ogrody niebawem zostaną zamknięte. — Tak czy owak — dodał — zdaje mi się, że widzieliśmy już dość jak na jedno popołudnie. Gdzie są tamci? — spojrzał przez ramię i nie widząc ich na hory zoncie, zaraz powiedział: — Lepiej się rozdzielmy. A może teraz przy szłaby ś do mnie na herbatę? — A czemu nie ty do mnie? — zapy tała Katharine. — Dlatego że jesteśmy tuż obok Highgate — odpowiedział pospiesznie. Zgodziła się, mając bardzo blade pojęcie o ty m, czy Highgate rzeczy wiście jest blisko Regents Parku, czy wcale nie. By ła po prostu zadowolona, że może o godzinę czy dwie odwlec powrót do rodzinnego stolika do herbaty w Chelsea. Z zacięty m uporem maszerowali kręty mi alejkami Regents Parku i niedzielny mi ulicami pobliskich dzielnic w kierunku stacji metra. Nie znając kompletnie drogi, Katharine zdała się całkowicie na Ralpha, a jego milczenie uznała za dogodną przy kry wkę, by dalej pielęgnować w sobie wściekłość na Rodney a. Kiedy wy szli z kolejki w jeszcze bardziej ponurą szarość Highgate, po raz pierwszy zastanowiła się, dokąd on ją zabiera. Czy Ralph ma rodzinę, czy mieszka sam w wy najęty ch pokojach? Zasadniczo skłonna by ła przy puszczać, że jest jedy ny m sy nem samotnej kobiety, by ć może inwalidki. Na tle pustej przestrzeni, którą przemierzali, szkicowała sobie w my śli zary s białego domku i drżącą starszą panią, która podnosi się zza stolika do herbaty, by niepewny m głosem powitać ją, mówiąc coś o „przy jaciołach mojego sy na”, i już miała poprosić Ralpha, by jej powiedział, czego ma się spodziewać, kiedy on pchnięciem otworzy ł jedną z nieskończonej liczby identy czny ch drewniany ch furtek i poprowadził ją chodniczkiem na ganek w sty lu alpejskim. Kiedy wsłuchiwali się w dźwięk dzwonka w suterenie, Katharine nie potrafiła w miejsce tak brutalnie zniweczonego obrazu stworzy ć sobie innej wizji. — Ostrzegam, że musisz się spodziewać rodzinnego zgromadzenia — powiedział Ralph. — W niedziele na ogół wszy scy są w domu. Potem możemy pójść do mojego pokoju. — Masz liczne rodzeństwo? — zapy tała, nie kry jąc konsternacji. — Sześcioro czy siedmioro — odpowiedział ponuro, kiedy drzwi się otworzy ły. Podczas gdy Ralph zdejmował płaszcz, Katharine zdąży ła dostrzec paprotki, fotografie i zasłony, usły szeć szum, czy raczej gwar przegadujący ch się głosów. Zeszty wniała w poczuciu krańcowej nieśmiałości. Trzy mała się tak daleko za Denhamem, jak ty lko mogła, aż weszła za nim szty wno do pokoju zalanego blaskiem nieosłoniętego światła, padającego na grupę ludzi w
różny m wieku, którzy siedzieli za spory m stołem niechlujnie zastawiony m jedzeniem i bezlitośnie oświetlony m lampą gazową. Ralph skierował się prosto ku dalszemu końcowi stołu. — Mamo, to jest panna Hilbery — powiedział. Duża starsza pani, pochy lona nad nie działającą lampą spiry tusową, podniosła głowę z lekkim uśmiechem i powiedziała: — Bardzo przepraszam. My ślałam, że to jedna z moich dziewczy nek. Dorothy — konty nuowała na ty m samy m oddechu, by złapać służącą, zanim ta wy jdzie z pokoju — będziemy potrzebowali spiry tusu mety lowego, chy ba że to lampa jest zepsuta. Gdy by tak któreś z was wy nalazło dobrą lampę... — westchnęła, patrząc w stół, a potem zaczęła wśród stojącej przed nią porcelany szukać dwu filiżanek dla nowo przy by ły ch. Bezlitosne oświetlenie ujawniło w pokoju więcej brzy doty, niż Katharine widziała od bardzo długiego czasu. By ła to brzy dota potężny ch zwojów brązowej materii w postaci pętli i festonów, pluszowy ch zasłon, z który ch zwieszały się pomponiki i frędzle, częściowo zasłaniając regały uginające się pod ciężarem czarny ch podręczników. Jej wzrok przy kuły skrzy żowane pochwy szabel ze zdobionego drewna, wiszące na bladozielonej ścianie, a jeśli ty lko na odpowiedniej wy sokości znajdowała się płaska powierzchnia, stała tam paprotka, której liście zwisały z wy szczerbiony ch porcelanowy ch doniczek, albo koń z brązu, stający dęba tak wy soko, że przednia część jego ciała musiała zostać podparta pniem drzewa. Wody ży cia rodzinnego zdawały się wznosić i zamy kać nad głową starszej pani, która ty mczasem przeżuwała w ciszy. W końcu jednak pani Denham uniosła wzrok znad filiżanek i stwierdziła: — Widzi pani, panno Hilbery, moje dzieci przy chodzą każde o innej porze i każde chce jeść co innego. (Tę tacę trzeba zanieść na górę, jeśli skończy łeś, Johnnie). Mój sy n Charles leży w łóżku z gry pą. Czegóż innego można się spodziewać, skoro się moknie na deszczu, grając w piłkę nożną. Próbowaliśmy pić herbatę w salonie, ale to się nie sprawdziło. Szesnastolatek, który najwy raźniej nazy wał się Johnnie, mruknął coś drwiąco na temat herbaty w salonie oraz zanoszenia tacy bratu. Ale poszedł w końcu, napominany przez matkę, żeby uważał, co robi, i zamknął za sobą drzwi. — Tak jest o wiele milej — powiedziała Katharine, zabierając się z determinacją do jedzenia ciasta. Dali jej zby t duży kawałek. Wiedziała, że pani Denham spodziewa się po niej kry ty czny ch porównań. Wiedziała, że z ciastem idzie jej słabo. Pani Denham spojrzała na nią już wy starczająco dużo razy, by stało się jasne, że chciałaby wiedzieć, kim jest ta młoda kobieta i po co Ralph przy prowadził ją na herbatę. Jeden powód, który na pewno już pojęła, by ł oczy wisty. Dla pozoru wy kazy wała się dość niewprawną i wy siloną uprzejmością. Prowadziła rozmowę na temat uroków mieszkania w Highgate, rozwoju i sy tuacji tej dzielnicy. — Kiedy wy szłam za mąż — powiedziała — Highgate by ło całkiem oddzielone od Londy nu, panno Hilbery, a z tego domu, nie uwierzy pani, rozciągał się widok na sady. To by ło, zanim Middletonowie zbudowali się tuż przed nami. — Pewnie bardzo dobrze jest mieszkać na szczy cie wzgórza — powiedziała Katharine. Pani Denham zgodziła się wy lewnie, jakby Katharine znacznie urosła w jej oczach. — Tak, tak, uważamy, że to bardzo zdrowo — powiedziała i rozprawiała dalej, jak to często robią mieszkańcy przedmieść, by udowodnić, że ich okolica jest zdrowsza, wy godniejsza i mniej zepsuta niż jakiekolwiek inne obrzeże Londy nu. Mówiła z takim przekonaniem, że nie by ło wątpliwości, iż wy głasza tezy niepowszechne, a jej dzieci by najmniej ich nie podzielają. — Sufit w spiżarni znowu się pokruszy ł — powiedziała z nagła Hester, dziewczy na osiemnastoletnia. — Któregoś dnia cały ten dom się rozsy pie — wy mamrotał James. — Bzdury — odparła pani Denham. — To ty lko odrobina ty nku. Nie wiem, czemu ktoś
miałby oczekiwać, że jakikolwiek dom wy trzy ma waszą obecność bez uszczerbku. W ty m momencie padł jakiś rodzinny żart, którego Katharine nie by ła w stanie zrozumieć. Nawet pani Denham zaśmiała się wbrew sobie. — Panna Hilbery uważa nas wszy stkich za bardzo nieuprzejmy ch — dodała z przy ganą. Panna Hilbery uśmiechnęła się i pokręciła głową mając świadomość, że przez chwilę spoczy wa na niej wzrok wielu par oczu, jakby wszy scy szy kowali się na przy jemność porozmawiania o niej, kiedy już wy jdzie. By ć może z powodu tego kry ty cznego spojrzenia Katharine uznała, że rodzina Ralpha Denhama jest pospolita, bez wy razu i niemiła, a brzy dota otaczający ch ją mebli i dekoracji świetnie daje wy raz ich charakterowi. Przebiegła wzrokiem kominek, zastawiony brązowy mi ry dwanami, srebrny mi kasetkami i porcelanowy mi ozdobami — śmieszny mi albo dziwaczny mi. Nie rozciągała tej opinii na Ralpha, ale kiedy chwilę później spojrzała na niego, oceniła go niżej niż kiedy kolwiek w trakcie ich znajomości. Ralph nie starał się w najmniejszy m stopniu złagodzić niewy godnego dla niej momentu poznawania rodziny, a teraz wciągnął się w spór z jedny m z braci, jakby zapomniał o jej istnieniu. Chy ba liczy ła na jego wsparcie w dużo większy m stopniu, niż my ślała, a jego obojętność, wzmożona jeszcze przez pozbawioną wszelkiego sensu pospolitość otoczenia, uświadomiła jej nie ty lko ową brzy dotę, ale także własne szaleństwo. W kilka sekund przez my śl przeszły jej kolejne sceny, wy wołując dreszcz, który by ł niemal rumieńcem. Uwierzy ła mu, kiedy mówił o przy jaźni. Uwierzy ła w duchowe światło, płonące stale i niezmiennie poza my lny m chaosem i bezładem ży cia. To światło teraz nagle zgasło, jakby zduszone gąbką. Pozostał ty lko zaśmiecony stół i nudna, a trudna konwersacja z panią Denham: wszy stko to uderzy ło w umy sł całkowicie pozbawiony możliwości obrony, więc Katharine, świadoma poniżenia, jakie towarzy szy zmaganiu, nieważne, czy zwy cięskiemu, czy przegranemu, zamy śliła się ponuro nad swoją samotnością, nad bezsensem ży cia, jałową prozą rzeczy wistości, Williamem Rodney em, matką i nie ukończoną książką. Odpowiedzi, jakich udzielała pani Denham, stały się tak skrótowe, że aż nieuprzejme, a przy glądającego mu się ukradkiem Ralphowi, Katharine, wbrew fizy cznej bliskości, wy dawała się bardzo odległa. Popatry wał na nią, a równocześnie wy suwał kolejne argumenty w prowadzony m sporze, przekonany, że po ty m doświadczeniu pozbędzie się do cna swojego szaleństwa. Po chwili wszy scy umilkli, nagle i całkowicie. Milczenie wszy stkich ty ch osób, zgromadzony ch wokół zagraconego stołu, by ło potężne i potworne; coś strasznego niemalże groziło wy buchem, ale mężnie to wy trzy mali. Sekundę potem drzwi się otworzy ły i nastąpiło pełne ulgi poruszenie, a okrzy ki: „Witaj, Joan! Nie ma już nic do jedzenia”, przerwały złowrogie skupienie liczny ch par oczu na obrusie i na powrót puściły strumień ży cia rodzinnego w ruch, wzbudzając żwawe falki. By ło jasne, że Joan ma jakiś tajemniczy, dobroczy nny wpły w na swoją rodzinę... Podeszła do Katharine, jakby już o niej sły szała, i bardzo się ucieszy ła, że wreszcie ma okazję ją poznać. Wy jaśniła, że by ła z wizy tą u chorego wuja i to ją zatrzy mało. Nie, nic nie jadła, ale wy starczy jej teraz kawałek chleba. Ktoś podał jej gorące ciasto, które czekało na nią w piekarniku. Joan usiadła obok matki. Niepokój pani Denham chy ba trochę zelżał, wszy scy zabrali się do jedzenia i picia, jakby posiłek zaczął się od nowa. Hester sama z siebie opowiedziała Katharine, że przy gotowuje się do jakiegoś egzaminu, ponieważ najbardziej ze wszy stkiego na świecie marzy o ty m, by iść na studia do Newnham College. — No to odmień mi amo, kocham — zażądał Johnnie. — Nie, Johnnie, żadnej greki przy stole — odpowiedziała Joan. — Ona siedzi do nie wiadomo której w nocy nad książkami, panno Hilbery, a ja jestem pewna, że to nie jest metoda na zdawanie egzaminów — mówiła dalej, uśmiechając się do Katharine z zatroskaną i pełną
humoru miną starszej siostry, dla której młodsze rodzeństwo jest niemal jak własne dzieci. — Joan, naprawdę my ślałaś, że amo to po grecku? — zapy tał Ralph. — Tak powiedziałam? Nie szkodzi. Żadny ch martwy ch języ ków przy stole. Kochanie, nie trudź się i nie rób mi więcej grzanek... — A jeśli musisz, to znajdzie się gdzieś chy ba widelec do opiekania? — wtrąciła pani Denham, która obawiała się o nóż do chleba. — Niech no któreś z was zadzwoni i poprosi o widelec — powiedziała bez przekonania, że jej polecenie zostanie wy konane. — Czy Ann będzie teraz u wuja Josepha? — py tała dalej. — Jeśli tak, to powinni na pewno wy słać Anny do nas — i ogarnięta tajemną rozkoszą poznawania kolejny ch szczegółów owy ch ustaleń, dorzucając do nich własne, dużo rozsądniejsze rozwiązania, który ch, co można by ło odczy tać z poiry towanego tonu, jakim je wy głaszała, przy puszczalnie nikt nie będzie wcale chciał wcielić w ży cie, pani Denham całkowicie zapomniała o obecności wy twornie ubranego gościa, oczekującego na dalsze przedstawianie zalet Highgate. Kiedy ty lko Joan usiadła, po obu bokach Katharine rozgorzał spór o to, czy Armia Zbawienia ma prawo grać hy mny na rogach ulic w niedzielne poranki, przez co James nie ma szans, by się wy spać, a ty m samy m naruszona zostaje wolność jednostki. — Widzi pani, James lubi leżeć w łóżku i spać jak kłoda — wy jaśnił Johnnie, na co James wy buchł i wy krzy knął, także do Katharine: — Niedziela to jedy ny dzień w ty godniu, kiedy mogę się wy spać. Johnnie paskudzi jakimiś cuchnący mi chemikaliami w komórce... Podobali się jej, zapomniała więc o cieście i zaczęła się śmiać i mówić z niespodziany m oży wieniem. Ta wielka rodzina wy dała się jej tak ciepła i różnorodna, że zapomniała o zastawie stołowej w zły m guście. Ale osobista sprawa między Jamesem a Johnniem przeszła w spór, najwy raźniej toczący się już od dawna, zatem role by ły rozdane między członków rodziny, a Ralphowi przy padła rola prowadzącego. Katharine znalazła się w obozie przeciwny m, jako zwolenniczka sprawy Johnniego, który wy raźnie stracił głowę i rozognił się w kłótni z Ralphem. — Tak, tak, właśnie to mam na my śli. Dobrze to ujęła — wy krzy knął, kiedy Katharine jaśniej przedstawiła jego pozy cję. Cała debata rozgry wała się teraz niemal wy łącznie między Katharine a Ralphem. Patrzy li sobie prosto w oczy, niczy m zapaśnicy próbujący przewidzieć kolejny ruch przeciwnika. Gdy Ralph mówił, Katharine przy gry zała wargę, a kolejny argument miała gotowy, kiedy ty lko skończy ł. Świetnie by li dobrani, a opinie mieli przeciwne. Ale gdy spór stał się naprawdę ciekawy, nagle, z przy czy ny dla Katharine zupełnie niezrozumiałej, krzesła zaszurały i członkowie rodziny Denhamów, jeden po drugim, zaczęli wy chodzić za drzwi, jakby rozległ się jakiś wzy wający ich sy gnał. Katharine nie przy wy kła do mechaniczny ch try bów działania wielkiej rodziny. Zawahała się, wy powiadając jakieś zdanie, i podniosła się z krzesła. Pani Denham i Joan stały teraz razem przy kominku, lekko unosząc spódnice ponad kostki i rozmawiając o czy mś bardzo poważny m i poufały m tonem. Wy dawało się, że zapomniały o jej obecności w pokoju. Ralph czekał przy drzwiach, które przed nią otworzy ł. — Czy nie wejdziesz do mnie? — zapy tał. A Katharine, spoglądając za siebie ku Joan, która uśmiechnęła się do niej w zaaferowaniu, ruszy ła za Ralphem po schodach. My ślała o sporze, a kiedy po długiej wspinaczce otworzy ł drzwi do swojego pokoju, od razu powiedziała: — Py tanie brzmi zatem, w który m momencie jednostka ma prawo przeciwstawiać swoje zdanie woli państwa. Przez chwilę ciągnęli dy skusję, aż przerwy między jedną repliką a drugą stawały się coraz dłuższe, a oni wy powiadali się coraz bardziej spekulaty wnie i mniej zadziornie, aż w końcu zamilkli. Katharine przebiegła cały spór w my śli, przy pominając sobie, jak to od czasu do czasu przy bierał on właściwy obrót dzięki jakimś uwagom Johnniego albo Jamesa.
— Twoi bracia są bardzo by strzy — powiedziała. — Przy puszczam, że często się spieracie. — James i Johnnie mogą tak godzinami — odparł Ralph. — Tak samo Hester, jeśli zaczniesz mówić o dramaturgach elżbietańskich. — A ta dziewczy nka z warkoczy kiem? — Molly ? Ma dopiero dziesięć lat. Ale oni stale się kłócą między sobą. Pochwały pod adresem braci i sióstr sprawiły mu naty chmiastową przy jemność. — Rozumiem, że musi ci by ć ciężko ich zostawić — mówiła dalej Katharine. W tej chwili dotarło do niego jaśniej niż kiedy kolwiek, jak bardzo jest dumny ze swojej rodziny i jak śmieszna jest my śl o ty m, by zamieszkać samotnie w wiejskiej chacie. Wszy stko to — rodzeństwo, wspólna przeszłość, stabilność, pozbawione ambicji więzy braterskie i siostrzane, milczące zrozumienie ży cia rodzinnego w najlepszy ch chwilach — stanęło mu przed oczami i pomy ślał o swojej rodzinie jako o kompanii, której przewodzi, kompanii idącej trudną, męczącą, ale zwy cięską drogą. To Katharine otworzy ła mu oczy, pomy ślał. Uwagę gościa przy ciągnął teraz cichy świergot dochodzący z rogu pokoju. — Mój oswojony gawron — wy jaśnił szy bko Ralph. — Kot odgry zł mu nogę. Katharine popatrzy ła na ptaka. Jej wzrok wędrował od przedmiotu do przedmiotu. — Tutaj czy tasz? — zapy tała, zatrzy mując wzrok na książkach. Odpowiedział, że ma w zwy czaju pracować tu wieczorami. — Wielką zaletą Highgate jest panorama całego Londy nu. Wieczorem widok z mojego okna jest cudowny. Bardzo mu zależało, by Katharine doceniła ten widok, podniosła się więc, by spojrzeć przez okno. By ło już na ty le ciemno, by kłębiasta mgła zażółciła się w blasku uliczny ch latarni, i Katharine starała się zidenty fikować położenie poszczególny ch dzielnic miasta. Ralph odczuwał szczególną przy jemność, patrząc na nią, kiedy spoglądała przez okno. Gdy w końcu się odwróciła, on wciąż siedział bez ruchu. — Pewnie już późno — odezwała się. — Muszę iść. Niezdecy dowana, przy siadła na poręczy jednego z foteli z poczuciem, że wcale nie ma ochoty wracać do domu. Będzie tam William, który na pewno jakoś jej uprzy krzy ży cie; powróciło wspomnienie kłótni. Dostrzegła też chłód Ralpha. Spojrzała na niego i widząc skupiony wzrok, pomy ślała, że pewnie rozmy śla nad jakąś teorią, argumentem. By ć może zastanawia się nad jakimś nowy m aspektem swoich poglądów na temat wolności jednostki. Czekała w ciszy, my śląc o wolności. — Znów wy grałaś — powiedział w końcu Ralph, nie ruszając się z miejsca. — Wy grałam? — powtórzy ła, my śląc o sporze. — Na Boga, lepiej, gdy by m cię tu nie by ł zapraszał — wy buchł. — Nie rozumiem. — Kiedy tu jesteś, wszy stko się zmienia. Jestem szczęśliwy. Wy starczy, że podejdziesz do okna, wy starczy, że powiesz coś o wolności. Kiedy patrzy łem na ciebie tam, na dole, między nimi... — zamilkł. — My ślałeś, jaka jestem zwy czajna. — Starałem się tak my śleć. Ale okazałaś się cudowniejsza niż kiedy kolwiek. Ogromna ulga i opór wobec chęci, by się tą ulgą zachły snąć, starły się w jej sercu. Osunęła się na fotel. — My ślałam, że mnie nie lubisz — powiedziała. — Bóg świadkiem, że próbowałem — odrzekł. — Starałem się, jak mogłem, by spojrzeć na ciebie zwy czajnie, bez ty ch wszy stkich przeklęty ch, romanty czny ch bzdur. Po to cię tutaj zaprosiłem, ty mczasem szaleństwo we mnie jeszcze się wzmogło. Kiedy stąd wy jdziesz, stanę w
oknie i będę my ślał o tobie. Strawię cały wieczór na my śleniu o tobie. Strawię na ty m chy ba całe ży cie. Ralph mówił z takim żarem, że poczucie ulgi znikło. Katharine zmarszczy ła brwi, a ton jej głosu stał się teraz niemal surowy. — Tego właśnie się spodziewałam. Nie zy skamy nic poza nieszczęściem. Ralph, popatrz na mnie. Spojrzał. — Zapewniam cię, że jestem dużo bardziej zwy czajna, niż ci się wy daje. Uroda nie ma tu żadnego znaczenia. Zresztą na ogół najpiękniejsze kobiety są najgłupsze. Ja nie jestem głupia, jestem rozsądna, prozaiczna i zwy czajna: dy sponuję obiad, płacę rachunki, przeliczam wy datki, nakręcam zegar i nawet nie zaglądam do książek. — Zapominasz... — zaczął Ralph, ale Katharine nie dała mu dojść do słowa. — Przy chodzisz i widzisz mnie wśród ty ch kwiatów i obrazów, i my ślisz, że jestem tajemnicza, romanty czna i tak dalej, i tak dalej. Sam jesteś bardzo niedoświadczony i uczuciowy, wracasz więc do domu i wy my ślasz sobie historie na mój temat, dlatego teraz nie możesz oddzielić mnie od tej osoby, którą sobie wy obraziłeś. Jak przy puszczam, nazy wasz ten stan zakochaniem; podczas gdy w istocie jest on trwaniem w złudzeniach. Wszy scy romanty cy są tacy sami — dodała. — Moja matka spędza całe ży cie na wy my ślaniu historii o ludziach, który mi się zachwy ca. Ale ja nie chcę, żeby ś tak postępował ze mną, jeśli ty lko mogę temu jakoś zapobiec. — Nie możesz temu zapobiec — odpowiedział Ralph. — Ostrzegam cię, że to jest źródło wszelkiego zła. — I wszelkiego dobra — dodał. — Przekonasz się, że nie jestem tą osobą, za którą mnie masz. — By ć może. Ale zy skam na ty m więcej, niż stracę. — Jeśli taki zy sk jest coś wart. Przez chwilę milczeli. — Może temu właśnie musimy stawić czoło — odezwał się Ralph. — By ć może nie ma nic innego. Nic poza ty m, co sobie wy obrażamy. — Przy czy na naszej samotności — zastanowiła się i zamilkli. — Kiedy wy chodzisz za mąż? — zapy tał nagle, zmieniając ton. — Najwcześniej we wrześniu, tak sądzę. Ślub został odłożony. — No więc nie będziesz samotna — rzekł Ralph. — Sądząc po ty m, co mówią, małżeństwo to bardzo dziwna insty tucja. Mówi się, że do niczego niepodobna. Może to prawda. Znam parę przy padków, które chy ba to potwierdzają. Miał nadzieję, że Katharine podejmie temat. Ale nie odezwała się. Z cały ch sił starał się nad sobą panować, mówił głosem dość obojętny m, jednak jej milczenie bardzo go stropiło. Nigdy sama nie powie mu nic o Rodney u, a ta cisza spowija całe konty nenty jej duszy mrokiem. — By ć może zostanie odłożony na jeszcze dłużej — powiedziała jakby po namy śle. — Ktoś tam w biurze zachorował i William musi wziąć zastępstwo. By ć może cała sprawa znacznie się przeciągnie. — To dla niego chy ba dość trudne, prawda? — zapy tał. — Ma swoją pracę — odparła — ty le rzeczy go interesuje... Wiem, że tu by łam — zmieniła temat, wskazując na jedną z fotografii — ale nie mogę sobie przy pomnieć, co to za miejsce. A tak, oczy wiście — Oxford. A co z twoją wiejską chatą? — Nie wy najmuję. — Jak ty zmieniasz zdanie! — uśmiechnęła się.
— Nie o to chodzi — rzekł gwałtownie. — Chodzi o to, że chcę by ć tam, gdzie ty. — Nasz układ obowiązuje mimo wszy stkiego, co powiedziałam? — zapy tała. — Na zawsze, jeśli o mnie chodzi. — Zamierzasz nadal marzy ć i wy obrażać sobie mnie, i wy my ślać o mnie historie, chodząc po ulicach, i udawać, że jedziemy konno przez lasy albo lądujemy na wy spie... — Nie. Będę my ślał o tobie, jak dy sponujesz obiad, płacisz rachunki, sprawdzasz wy datki, pokazujesz różny m staruszkom wasze pamiątki... — Lepiej — powiedziała Katharine. — Możesz my śleć o mnie jutro rano, kiedy będę sprawdzała daty w Narodowym słowniku biograficznym. — I zapominała torebki — dodał Ralph. Uśmiechnęła się na to, ale zaraz uśmiech znikł, z powodu jego słów albo sposobu, w jaki je wy powiedział. Łatwo zapomina. Zauważy ł to. Co jeszcze zauważy ł? A może dostrzegł to, czego nigdy nikomu nie ujawniała? Czy nie by ło to coś tak głębokiego, że sama my śl, iż ktoś mógłby mieć do tego dostęp, niemal ją przerażała? Uśmiech na jej twarzy zbladł i przez moment wy dawało się, że coś powie, ale ty lko spojrzała na Ralpha w milczeniu, wzrokiem, który jakby py tał o to, czego nie mogła ująć w słowa, i odwróciła się, ży cząc mu dobrej nocy.
ROZDZIAŁ XXVIII
Obecność Katharine w pokoju, w który m Ralph siedział teraz samotnie, zamierała z wolna, niczy m dźwięki muzy ki. Zanikła w pełnej zachwy tu melodii. Ralph starał się uchwy cić jeszcze ślady echa, na chwilę pamięć otuliła go poczuciem spokoju, które zaraz minęło, zaczął więc krąży ć wkoło, tak spragniony powrotu ty ch dźwięków, że nie odczuwał już nic innego. Wy szła bez słowa, nagle rozwarła się przed nim otchłań, w którą osunęło się całe jego jestestwo, spadło na skały, rzuciło się w dół i roztrzaskało. Rozpacz dała mu poczucie fizy cznego wy czerpania i nieszczęścia. Drżał, zbladł, osłabł jak po wielkim wy siłku. W końcu opadł na fotel stojący naprzeciwko jej pustego fotela i ze wzrokiem utkwiony m w zegar mechanicznie obserwował, jak Katharine oddala się od niego coraz bardziej i bardziej, już jest w domu, już z pewnością z Rodney em. Długo trwało, zanim uświadomił sobie to wszy stko. Potężna tęsknota za jej obecnością zamieniła jego zmy sły w pianę, w mgłę uczucia, która zasnuła wszelkie fakty, oddaliła je, tak że czuł dziwny dy stans, nawet do materialny ch kształtów ścian i okna, które go otaczały. Teraz, kiedy nagle odsłoniła się siła jego uczucia, perspekty wa przy szłości wy dała mu się przerażająca. Ślub we wrześniu, tak powiedziała. To oznacza, że przed nim jeszcze sześć miesięcy ty ch potworny ch, skrajny ch uczuć. Sześć miesięcy tortur, a po nich cisza umarły ch, samotność szaleńców, wy gnanie potępiony ch, w najlepszy m razie ży cie, którego naczelna wartość została świadomie i na zawsze usunięta. Bezstronny sędzia mógłby go zapewniać, że największą nadzieją na ozdrowienie jest jego misty czna natura, każąca mu w ży wej kobiecie dostrzec wiele cech, które ludzie szy bko tracą w oczach inny ch; Katharine przeminie, pożądanie jej także przeminie, ale wiara w to, co ona sy mbolizuje, będzie trwała w oderwaniu od niej. Ten tok rozumowania dawał może nadzieję na jakieś wy tchnienie, a Ralph, którego umy sł górował znacznie nad tumultem zmy słów, starał się doprowadzić mglistą i rozmy tą nieskładność uczuć do jako takiego porządku. Miał w sobie silny insty nkt samozachowawczy, który sama Katharine w przedziwny sposób wzmocniła, przekonując go, że rodzina Ralpha potrzebuje jego sił i zasługuje na nie. Katharine ma rację, więc ze względu na rodzinę, jeśli nie na niego samego, ta namiętność, która nie może przy nieść żadny ch owoców, musi zostać przerwana, wy korzeniona, a jej fikcy jność i bezpodstawność — ujawniona, tak jak powiada Katharine. Najlepszy m sposobem, by tego dokonać, jest nie ucieczka, ale konfrontacja, a kiedy już dogłębnie pozna cechy Katharine, przekona sam siebie, że doprawdy — jak go zapewniała — są one inne, niż sobie doty chczas wy obrażał. Katharine by ła kobietą prakty czną, dobrą żoną dla pomniejszego poety, a w romanty czną urodę wy posażona została ty lko wskutek jakiegoś dziwactwa bezrozumnej Natury. Zresztą jej uroda też pewnie nie zdałaby egzaminu. Ralph miał sposób, by przy najmniej o ty m
się przekonać. Posiadał książkę z fotografiami greckich rzeźb: głowy bogiń, nawet jeśli reszta ciała by ła zakry ta, często dawały mu poczucie obcowania z Katharine. Zdjął teraz książkę z półki i poszukał pewnego zdjęcia. Dołoży ł do niego liścik od niej, w który m zaprasza go na spotkanie w zoo. Miał też kwiat, który zerwał w Kew Gardens, kiedy uczy ł ją botaniki. Oto by ły jego pamiątki. Umieścił je wszy stkie przed sobą i zabrał się do wy obrażania sobie Katharine tak wy raźnie, by nie wkradła się żadna złuda czy oszustwo. W sekundzie zobaczy ł ją, jak idzie ku niemu alejką w Kew Gardens, a słońce kładzie się na jej sukni. Sprawił, że usiadła przy nim. Usły szał jej głos, niski, ale zdecy dowany w tonie. Mówiła rozsądnie, o sprawach nieistotny ch. Dostrzegał jej wady, analizował jej zalety. Puls mu się uspokoił, a umy sł rozjaśnił. Teraz już mu nie umknie. Iluzja jej obecności stawała się coraz pełniejsza. Wy dawało się, że przenikają nawzajem swoje umy sły, zadając py tania i udzielając sobie odpowiedzi. Osiągnęli jak gdy by absolutną pełnię jedności. Ralph poczuł, że w takim zjednoczeniu wznosi się, osiąga wy ży ny i napełnia się wolą zwy cięstwa, jakiej nigdy nie doznawał w pojedy nkę. Jeszcze raz powtarzał sobie sumiennie wady Katharine, i pod względem urody, i charakteru: by ły mu dobrze znane, ale rozpły nęły się w nieskalany m zjednoczeniu, jakie zrodziło się z ich związku. Przejrzeli ży cie aż do jego ostateczny ch granic. Jakże by ło przepastne, kiedy się na nie patrzy ło z takich wy sokości! Jak wzniosłe! Najzwy klejsza rzecz wzruszała go teraz do łez! Dlatego zapomniał o nieunikniony ch ograniczeniach, zapomniał o jej nieobecności, uznał, że to przecież bez znaczenia, czy poślubi jego, czy kogoś innego. Nic nie miało znaczenia poza ty m, że ona istnieje, a on może ją kochać. Niektóre z ty ch refleksji zostały wy powiedziane na głos, a między inny mi słowa „kocham ją”. Po raz pierwszy uży ł słowa „kocham”, by opisać swoje uczucia. Szaleństwo, historia romansowa, halucy nacja — takich określeń uży wał doty chczas. Ale kiedy, jakby przy padkowo, natknął się na słowo „kocham”, zaczął je powtarzać i powtarzać, z poczuciem objawienia. — Ależ jestem w tobie zakochany ! — wy krzy knął, nie bez pewnego przerażenia. Wsparł się na parapecie, by tak jak ona spojrzeć na miasto. Wszy stko zrobiło się cudownie inne i absolutnie wy raziste. Jego uczucia by ły usprawiedliwione i nie wy magały dalszy ch wy jaśnień. Ale musi się nimi z kimś podzielić, gdy ż to odkry cie by ło tak ważne, że doty czy ło również inny ch. Zamknął książkę o greckiej rzeźbie, pochował pamiątki, zbiegł po schodach, chwy cił płaszcz i wy biegł z domu. Zapalano właśnie latarnie, ale ulice by ły wy starczająco ciemne i puste, by mógł iść najszy bciej, jak umiał, a idąc, głośno mówić do siebie. Nie miał wątpliwości, dokąd się kieruje. Szedł do Mary Datchet. Potrzeba podzielenia się uczuciami z kimś, kto je zrozumie, by ła w nim tak przemożna, że jej nie kwestionował. Niebawem znalazł się na ulicy, przy której mieszkała Mary. Przeskakując po dwa stopnie, pokonał schody prowadzące do jej mieszkania i nawet nie przy szło mu do głowy, że mogłoby jej nie by ć w domu. Kiedy dzwonił do drzwi, wy dawało mu się, że ogłasza przy by cie czegoś cudownego, co jest poza nim i daje mu władzę nad inny mi ludźmi. Mary po chwili podeszła do drzwi. Ralph milczał, a jego twarz w mroku by ła kompletnie biała. Wszedł za nią do pokoju. — Panowie się znają? — zapy tała Mary ku jego całkowitemu zdumieniu, gdy ż spodziewał się zastać ją samą. Jakiś młody człowiek podniósł się i powiedział, że zna Ralpha z widzenia. — Właśnie przeglądamy jakieś papiery — powiedziała Mary. Pan Basnett pomaga mi, bo jeszcze nie za dobrze znam swoje obowiązki. To nowe stowarzy szenie — wy jaśniła. — Jestem sekretarzem. Nie pracuję już przy Russell Square. Głos, jakim udzielała ty ch informacji, by ł ściśnięty tak, że brzmiał aż nieprzy jemnie. — Jakie macie cele? — zapy tał Ralph. Nie patrzy ł ani na Mary, ani na pana Basnetta. Pan Basnett pomy ślał sobie, że rzadko zdarzało mu się spotkać kogoś mniej sy mpaty cznego i dziwaczniejszego niż ten znajomy Mary, sarkasty cznie wy krzy wiony i blady pan Denham, który
żąda, by przedstawiono mu ich założenia, i zdaje się, że gotów je skry ty kować, zanim w ogóle ich wy słucha. Niemniej objaśnił swoje zamierzenia najjaśniej, jak mógł, świadom, że zależy mu na dobry m zdaniu pana Denhama. — Rozumiem — powiedział Ralph. — Wiesz co, Mary — stwierdził nagle — zdaje mi się, że bierze mnie przeziębienie. Masz może chininę? Spojrzenie, który m ją obdarzy ł, wprawiło ją w popłoch, wy rażało bowiem bezgłośnie, by ć może nawet bez jego świadomości, coś głębokiego, dzikiego i namiętnego. Naty chmiast wy szła z pokoju. Serce biło jej mocno na my śl o obecności Ralpha, biło jednak z bólem, z jakimś niezwy kły m strachem. Przez chwilę stała, wsłuchując się w głosy dobiegające z pokoju. — Oczy wiście, zgadzam się z panem — usły szała słowa Ralpha, wy powiedziane ty m dziwny m głosem do pana Basnetta. — Ale można by zrobić więcej. Widział się pan na przy kład z Judsonem? Powinien pan go pozy skać. Mary wróciła z chininą. — Judson mieszka gdzie?... — zapy tał pan Basnett, wy jmując notes i szy kując się do poczy nienia notatek. Przez jakieś dwadzieścia minut spisy wał nazwiska, adresy i inne sugestie, jakie dy ktował mu Ralph. Potem, kiedy Ralph zamilkł, pan Basnett poczuł, że jego obecność nie jest dłużej pożądana, podziękował Ralphowi za pomoc z poczuciem, iż w porównaniu z nim jest jeszcze bardzo młody i niedoświadczony, po czy m pożegnał się. — Mary — odezwał się Ralph, kiedy ty lko pan Basnett zamknął za sobą drzwi i zostali sami. — Mary — powtórzy ł. Ale dawna trudność w nawiązaniu otwartej rozmowy z Mary nie pozwoliła mu mówić dalej. Pragnienie, by ogłosić swą miłość do Katharine, nadal by ło w nim silne, jednak kiedy ty lko spojrzał na Mary, poczuł, że nie może się z nią ty m podzielić... Uczucie to narastało, kiedy rozmawiał z panem Basnettem. A zarazem przez cały czas my ślał o Katharine i zdumiewał się swoją miłością. Imię Mary wy mawiał jakimś ostry m tonem. — Co się dzieje, Ralph? — zapy tała, zaskoczona jego głosem. Patrzy ła na niego z niepokojem, a lekkie zmarszczenie brwi świadczy ło, że z cały ch sił stara się go zrozumieć, ale jest zagubiona. Ralph czuł, że Mary po omacku szuka rozwiązania, ziry tował się na nią, pomy ślał, że zawsze by ła powolna, skrupulatna i bez polotu. A on zachował się wobec niej źle, co jeszcze zaostrzy ło poczucie iry tacji. Nie czekając na jego odpowiedź, Mary wstała, jakby ją nie interesowało to, co Ralph ma zamiar powiedzieć, i zaczęła porządkować papiery, które pan Basnett zostawił na stole. Nuciła pod nosem jakąś melody jkę i krzątała się po pokoju, jakby jej jedy ną troską by ło doprowadzenie go do porządku. — Zostaniesz na obiad? — zapy tała zwy czajny m tonem, wracając na miejsce. — Nie — odpowiedział Ralph. Nie nalegała. Siedzieli obok siebie w milczeniu, Mary sięgnęła po koszy czek z nićmi, wy jęła jedną z robótek i nawlekła igłę. — By stry młody człowiek — zauważy ł Ralph, my śląc o panu Basnetcie. — Cieszę się, że odniosłeś takie wrażenie. To szalenie interesująca praca i zdaje mi się, że biorąc pod uwagę wszy stkie okoliczności, idzie nam świetnie. Ale jestem skłonna zgodzić się z tobą: powinniśmy przy jąć bardziej pojednawczą linię. Jesteśmy absolutnie zasadniczy. Trudno dostrzec, że w opiniach naszy ch przeciwników może by ć ziarno sensu, chociaż są naszy mi przeciwnikami. Horace Basnett na pewno jest zby t bezkompromisowy. Muszę pamiętać, by sprawdzić, czy napisał list do Judsona. Ty jesteś pewnie zby t zajęty, żeby wejść do komitetu? Mówiła zupełnie obojętnie. — By ć może wy jadę z miasta — odpowiedział Ralph z podobny m dy stansem. — Egzekuty wa spoty ka się oczy wiście raz w ty godniu — stwierdziła Mary. — Ale niektórzy członkowie przy chodzą najwy żej raz w miesiącu. Najgorzej jest z posłami. Chy ba zrobiliśmy
błąd, że ich zaprosiliśmy. Szy ła dalej w milczeniu. — Nie wziąłeś chininy — powiedziała, kiedy podniosła głowę i zobaczy ła, że tabletki nadal leżą na kominku. — Nie chcę jej — odrzekł krótko. — Sam wiesz, czego ci trzeba — odpowiedziała Mary spokojnie. — Mary, jestem łotrem — wy krzy knął Ralph. — Przy chodzę tu i zabieram ci czas, a do tego jestem bardzo nieprzy jemny. — Kiedy człowiek jest przeziębiony, może by ć nie w humorze — odpowiedziała. — Nie jestem przeziębiony. To by ło kłamstwo. Nic mi nie jest. Chy ba oszalałem. Powinienem mieć ty le przy zwoitości, by się trzy mać z daleka. Ale chciałem się z tobą zobaczy ć, chciałem ci powiedzieć; zakochałem się, Mary. Wy powiedział to słowo, ale skoro ty lko to zrobił, wy dało mu się odarte z treści. — Zakochałeś się, tak? — powtórzy ła cicho. — Cieszę się, Ralph. — Chy ba się zakochałem. W każdy m razie postradałem zmy sły. Nie mogę my śleć, nie mogę pracować, nic na świecie mnie nie obchodzi. Dobry Boże, Mary ! Cierpię! W jednej chwili jestem szczęśliwy, a zaraz potem nieszczęsny. Przez pół godziny jej nienawidzę, a potem dałby m całe ży cie za dziesięć minut spędzone z nią, i przez cały czas nie wiem, co czuję i dlaczego czuję to, co czuję. To szaleństwo, ale absolutnie sensowne. Rozumiesz coś z tego? Rozumiesz, co się stało? Bredzę, wiem, nie słuchaj. Mary, pracuj dalej. Wstał i zaczął jak zwy kle chodzić tam i z powrotem po pokoju. Wiedział, że to, co właśnie z siebie wy rzucił, miało niewiele wspólnego z jego prawdziwy mi uczuciami, bowiem obecność Mary działała na niego jak bardzo silny magnes, który wy ciągał z niego sformułowania, jakich nie uży łby, mówiąc do siebie, nie wy rażały one bowiem jego najgłębszy ch odczuć. Właściwie pogardzał sobą za to, co powiedział, ale coś go zmuszało do mówienia. — Usiądź — odezwała się nagle Mary. — Tak mnie ty m... Mówiła z niezwy czajny m rozdrażnieniem, a Ralph, zdumiewając się sam sobą, naty chmiast usiadł. — Nie powiedziałeś mi, jak ona się nazy wa; wolisz nie mówić, tak? — Jak się nazy wa? Katharine Hilbery. — Ale ona jest zaręczona... — Z Rodney em. Pobierają się we wrześniu. — Rozumiem — powiedziała Mary. W istocie jednak jego spokój, kiedy już na powrót usiadł, owionął ją obecnością czegoś tak mocnego, tak tajemniczego, tak nieobliczalnego, że niemal bała się uchwy cić to jakimś słowem czy py taniem, które by łaby w stanie sformułować. Patrzy ła na Ralpha w osłupieniu, jej twarz wy rażała strach i podziw, otwarła lekko usta i uniosła brwi. Ralph najwy raźniej nie by ł świadom jej spojrzenia. Mary, jakby nie mogąc dłużej na niego patrzeć, opadła na oparcie fotela i zamknęła oczy. Dy stans, jaki ich dzielił, ranił ją boleśnie. Przy chodziły jej do głowy rzeczy, o które chciałaby zapy tać, by zmusić go do zwierzeń, poczuć znów radość, że są ze sobą blisko. Ale broniła się przed ty mi impulsami, gdy ż nie mogłaby powiedzieć niczego bez utraty pewnej rezerwy, jaka między nimi zapanowała, odsuwając ich od siebie, tak że Ralph zdawał jej się wy niosły i daleki, niczy m osoba, której by najmniej tak dobrze nie zna. — Czy mogłaby m coś dla ciebie zrobić? — zapy tała w końcu łagodnie, nawet z pewną uprzejmością. — Mogłaby ś się z nią zobaczy ć... Nie, nie chcę tego. Nie możesz się mną przejmować, Mary.
On także mówił bardzo łagodnie. — Obawiam się, że osoba trzecia nic tu nie pomoże — dodała Mary. — Nie — potrząsnął głową. — Katharine mówiła dzisiaj, jak bardzo jesteśmy samotni. Mary dostrzegła, że wy powiada imię Katharine z wy siłkiem, i pomy ślała, że może czuje się teraz zobowiązany, by nadrobić swoją dawną skry tość. W każdy m razie nie odczuwała najmniejszego gniewu, już raczej litość dla niego, gdy ż skazany jest na cierpienie równe jej cierpieniu. Jednak jeśli chodzi o Katharine, rzecz wy glądała inaczej. Mary by ła oburzona. — Zawsze pozostaje praca — odezwała się niemal bojowo. Ralph od razu wstał. — Chcesz teraz pracować? — zapy tał. — Nie, nie. Dzisiaj jest niedziela — odpowiedziała Mary. — My ślałam o Katharine. Ona nie wie, co to praca. Sama się o ty m niedawno przekonałam. A praca przy nosi człowiekowi ratunek, tego jestem pewna. — Są też inne rzeczy, prawda? — zawahał się. — Na nic innego nie można liczy ć — odrzekła. — Ostatecznie inni ludzie... — zatrzy mała się, ale zmusiła, by mówić dalej. — Co by się ze mną stało, gdy by m nie musiała codziennie iść do biura? Ty siące ludzi powiedzą ci dokładnie to samo, ty siące kobiet. Powiem ci: ty lko praca mnie ratuje, Ralph. Wy raz twarzy Ralpha zdradzał, że jej słowa padają na niego niczy m ciosy. Wy glądał, jakby podjął decy zję, by znieść w milczeniu wszy stko, co Mary powie. Zasłuży ł na to, więc odczuje ulgę. Ale Mary przerwała i podniosła się, jak gdy by chciała coś przy nieść z sąsiedniego pokoju. Nie doszła jednak do drzwi, lecz odwróciła się i stanęła na wprost Ralpha. By ła opanowana, ale jej postawa by ła wy zy wająca i wy niosła. — Dla mnie to wszy stko skończy ło się cudownie — powiedziała. — Dla ciebie też się tak skończy. Jestem o ty m przekonana. Przecież Katharine jest tego warta. — Mary ! — wy krzy knął Ralph. Ale ona już odwróciła głowę i nie mógł wy powiedzieć tego, co chciał. — Mary, jesteś cudowna — zakończy ł. Spojrzała na niego, kiedy mówił, i wy ciągnęła rękę. Ty le wy cierpiała, tak wiele utraciła, na jej oczach przy szłość z nieskończonej obietnicy zamienia się w pustkę, a jednak coś, co sama ledwo rozpoznawała i czego skutków na dobrą sprawę nie mogła przewidzieć, zdoby ła. Kiedy Ralph tak na nią patrzy ł, a ona uśmiechała się do niego spokojnie i dumnie, po raz pierwszy w ży ciu miała pewność, że coś zdoby ła. Pozwoliła Ralphowi ucałować swoją dłoń. W ten niedzielny wieczór ulice by ły niemal puste, nawet bowiem jeśli dzień święty i domowe przy jemności właściwe dla dnia świętego nie zdołały by utrzy mać ludzi w domach, uczy niłby to najpewniej silny wiatr. Ralph Denham czuł, że zawierucha na ulicy odpowiada stanowi jego uczuć. Równocześnie niosące się po Strandzie podmuchy jakby zamiatały niebo, aż w oczy szczony ch przestrzeniach pojawiały się gwiazdy, a przez krótką chwilę widać by ło także srebrny księży c pędzący pośród chmur, jak gdy by by ły wodny mi falami przelewający mi się wokół niego i ponad nim. Zatapiały go, ale znów się wy łaniał, łamały się nad nim i pokry wały go na nowo, a on niezłomnie się spod nich wy doby wał. Na polach za miastem znikały resztki zimy. Suche liście, zetlałe paprocie, sucha, bezbarwna trawa, a jednak żaden pączek nie ulegał zagładzie, krzy wda nie działa się świeży m pędom, które pokazały się przy ziemi, by choćby już jutro bły snąć odrobiną błękitu lub żółci w szczelince zielony ch pędów. Ale w nastroju Denhama panował wy łącznie powietrzny zamęt, a gwiazda czy kwiat mogły by ć ty lko światełkiem rozbły skujący m na moment wśród spiętrzony ch, rozpędzony ch fal. Wprawdzie nie by ł w stanie porozmawiać z Mary, lecz przez moment zbliży ł się do niej na ty le, by dać się zwieść cudownej możliwości porozumienia. Wciąż jednak ogarnięty by ł potrzebą przekazania czegoś o
najwy ższy m znaczeniu. Nadal pragnął ofiarować ten dar inny m ludziom, szukał ich towarzy stwa. Wiedziony bardziej insty nktem niż świadomy m wy borem, skierował się ku mieszkaniu Rodney a. Głośno zapukał do drzwi, ale nie by ło odpowiedzi. Zadzwonił. Chwilę trwało, zanim przy jął do wiadomości, że Rodney a nie ma. Kiedy już dłużej nie mógł sam przed sobą udawać, że poświst wiatru w stary m budy nku to dźwięk osoby podnoszącej się z fotela, zbiegł z powrotem na dół, jak gdy by nagle zaświtał mu nowy plan. Ruszy ł w kierunku Chelsea. Ale fizy czne zmęczenie — nie jadł przecież obiadu, a wędrował szy bko i daleko — sprawiło, że przy siadł na ławce na Embankment. Jeden ze stały ch uży tkowników ty ch ławek, stary człowiek, który pewnie wskutek picia pozbawił się pracy i mieszkania, pojawił się nagle, poprosił o zapałkę i usiadł koło Ralpha. — Wietrzny wieczór — odezwał się. — Ciężkie czasy. Nastąpiła jakaś długa historia, obfitująca w niepowodzenia i niesprawiedliwości, opowiadana już ty le razy, że człowiek ów mówił jak gdy by sam do siebie, a może od dawna doświadczany brak zainteresowania ze strony słuchaczy nauczy ł go, że nie warto się o nie starać. Kiedy żebrak zaczął mówić, Ralph poczuł wielką ochotę, by z nim porozmawiać, popy tać go, uzy skać jego zrozumienie. W pewny m momencie nawet mu przerwał, ale okazało się to bez sensu. Odwieczna historia porażek, niepowodzeń i niezawiniony ch katastrof ulaty wała z wiatrem, a oderwane sy laby pły nęły tuż przy uchu Ralpha w dziwaczny ch modulacjach, raz głośno, raz cicho, jakby momentami pamięć doznany ch krzy wd odży wała w mówiący m, a potem opadała, zamieniając się w końcu w pomruk rezy gnacji, który mógł by ć wy razem ostatecznego pogrążenia się w dobrze znaną rozpacz. Głos nieszczęśnika udręczy ł Ralpha, ale równocześnie go rozwścieczy ł. A kiedy stary odmówił wy słuchania go i nadal mamrotał swoje, Ralphowi przy szedł na my śl dziwny obraz latarni morskiej w otoczeniu wirujący ch ciał zaginiony ch ptaków, który mi podmuchy wichury bezładnie ciskały o szy by. Miał dziwne wrażenie, że jest zarazem ptakiem i latarnią morską: trwał nieporuszony i rozświetlony, a równocześnie wraz ze wszy stkimi ptakami bezwładnie uderzał w okno. Wstał z ławki, pozostawił należną daninę w bilonie i ruszy ł dalej naprzeciw wiatrowi. Kiedy szedł wzdłuż budy nków parlamentu, a potem Grosvenor Road, wzdłuż rzeki, obraz latami i zawieruchy ptaków trwał w nim, zajmując miejsce lepiej zdefiniowany ch my śli. By ł tak zmęczony, że szczegóły zlewały mu się z otoczeniem, którego zewnętrzny mi przejawami by ła ponura aura przery wana kręgami lamp uliczny ch czy budy nków, nie zatracił jednak poczucia, że musi dąży ć w stronę domu Katharine. Uznał za pewne, że kiedy tam dotrze, coś się wy darzy, szedł więc, a my śli wy pełniły mu się coraz przy jemniejszy m oczekiwaniem. Już w pewny m promieniu od jej domu ulice znajdowały się pod wpły wem jej obecności. Każdy budy nek dla Ralpha miał w sobie coś szczególnego, ponieważ dom, w który m mieszkała Katharine, by ł niezwy kle szczególny. Kilka ostatnich jardów dzielący ch go od domu Hilbery ch Ralph przeby ł jakby w rozkoszny m transie, kiedy jednak dotarł na miejsce i pchnął furtkę prowadzącą do niewielkiego ogródka, zawahał się. Nie wiedział, co dalej robić. Nie musiał się jednak spieszy ć, gdy ż widok domu nawet od zewnątrz dostarczał mu już ty le przy jemności, że mógł jeszcze trochę tu poby ć. Przeszedł na drugą stronę ulicy i wsparłszy się o barierkę na Embankment, wpatry wał się w dom. W wąskich oknach salonu paliło się światło. W wizji Ralpha przestrzeń tego pokoju stała się samy m centrum ciemnej, unoszącej się wokół pustki świata, usprawiedliwieniem otaczającej go ze wszy stkich stron gęstwiny zamieszania, blaskiem pewności, który niczy m latarnia morska ze spokojną przenikliwością wy sy ła promienie ponad dzikimi bezdrożami. W ty m niewielkim sanktuarium zebrało się kilka osób, ale ich tożsamość rozpły wała się w ogólnej cudowności tego, co można chy ba określić mianem cy wilizacji. W każdy m razie: wszy stko, co suche i bezpieczne, wszy stko, co oparło się naporowi i zachowało nienaruszoną świadomość, skupiało się w salonie
państwa Hilbery ch. Cel, dla którego ów salon istniał, by ł dobroczy nny, mimo że znajdując się o ty le wy żej niż Ralph, miał w sobie jakąś surowość, światło, które wy lewając się na zewnątrz, zachowy wało pewną powściągliwość. Potem Ralph zaczął w my ślach rozpoznawać zgromadzone w salonie postaci, świadomie odmawiając sobie na razie ataku na postać Katharine. Zatrzy mał my śl na pani Hilbery i Cassandrze, potem zwrócił się ku panu Hilbery ’emu i Rodney owi. Dostrzegał, że są skąpani w niezmienny m strumieniu żółtego światła, które wy pełniało prostokąty okien. Ruchy ty ch osób by ły piękne, w ich mowie zaś domy ślał się zasobów sensów: nie wy powiedziany ch, a jednak zrozumiały ch. W końcu, po ty ch na wpół świadomy ch wy borach i układach, odważy ł się zbliży ć do Katharine i całą scenę naty chmiast przeniknęło podniecenie. Nie widział jej postaci cielesnej, w przedziwny sposób zdawało mu się, że widzi ją jako kształt światła, jako samo światło. Jak gdy by on sam, w stanie uproszczenia i wy cieńczenia, w jakim trwał, by ł jedny m z ty ch zagubiony ch ptaków, które fascy nuje latarnia morska, które przy ciąga szy ba i bijący zza niej cudowny blask. Pod wpły wem ty ch my śli zaczął przechadzać się tam i z powrotem przed bramą Hilbery ch. Nie my ślał o planowaniu przy szłości. Jakaś nie znana mu siła zadecy duje zarówno o nadchodzący m roku, jak i o nadchodzącej godzinie. W swy m oczekiwaniu raz po raz szukał wzrokiem świateł w podłużny ch oknach albo przy glądał się promieniom blasku, złocący m to kilka listków, to znów parę źdźbeł trawy w ogrodzie. Dłuższy czas światła płonęły bez żadny ch zmian. Ralph dotarł właśnie do granicy swej przechadzki i miał zawracać, kiedy drzwi nagłe się otworzy ły i wy gląd domu zmienił się całkowicie. Ciemna postać przeszła ścieżką i zatrzy mała się przy bramie. Denham zrozumiał naty chmiast, że to Rodney. Bez wahania i świadom jedy nie wielkiej sy mpatii dla każdego, kto znajdował się w oświetlony m pokoju, Ralph podszedł i zatrzy mał go. W podmuchu wiatru zaskoczony Rodney właściwie chciał iść dalej, mruknął coś ty lko, jakby sądził, że ktoś go prosi o jałmużnę. — Mój Boże, Denham, a co ty tu robisz? — wy krzy knął, kiedy rozpoznał przechodnia. Ralph wy jąkał, że wraca właśnie do domu. Ruszy li razem, choć Rodney szedł wy starczająco szy bko, by nie pozostawić wątpliwości, że nie ży czy sobie towarzy stwa. By ł bardzo nieszczęśliwy. Tego popołudnia Cassandra go odrzuciła; usiłował wy jaśnić jej trudną sy tuację i zasugerować istotę swy ch uczuć ku niej, ale tak, by nie powiedzieć nic konkretnego, ani też jej nie urazić. Ale stracił głowę. Pod wpły wem szy derstw Katharine powiedział zby t wiele, a Cassandra, doskonała w swej godności i surowości, odmówiła wy słuchania nawet jednego słowa więcej, grożąc, że naty chmiast wróci do domu. Po wieczorze spędzony m w towarzy stwie ty ch dwu kobiet William by ł roztrzęsiony. Poza ty m nie mógł się oprzeć my śli, że Ralph celowo spacerował wokół domu Hilbery ch o tej porze i że miało to związek z Katharine. Najprawdopodobniej jest między nimi jakieś porozumienie — nie żeby takie sprawy miały teraz dla niego znaczenie. By ł przekonany, że nigdy nikogo nie kochał — prócz Cassandry, a przy szłość Katharine nie należy do jego zmartwień. Na głos powiedział ty lko krótko, że jest bardzo zmęczony i chciałby poszukać taksówki. Ale w niedzielny wieczór na nabrzeżu Tamizy niełatwo by ło znaleźć taksówkę, Rodney zmuszony by ł więc do przejścia jeszcze kawałka w towarzy stwie Denhama. Ten zaś się nie odzy wał. Iry tacja Rodney a opadła. Milczenie jakimś dziwny m sposobem świadczy ło o cechach szlachetnej męskości, którą poważał, a w tej chwili miał wszelkie powody, by jej łaknąć. Po tajemnicach, trudnościach i niepewności spotkań z płcią przeciwną przestawanie z przedstawicielami tej samej płci może mieć skutek uspokajający i uszlachetniający, w ich towarzy stwie bowiem prosta mowa jest możliwa, a wy biegi — bezskuteczne. Rodney także potrzebował kogoś, komu mógłby się zwierzy ć. Katharine, mimo że obiecy wała pomoc, w kry ty czny m momencie zawiodła go, odeszła z Denhamem, by ć może zamęczała Denhama tak samo, jak przedtem jego. Idący obok pewny m krokiem, w milczeniu,
Ralph zdawał się poważny i stateczny w porównaniu z nim samy m, udręczony m i niezdecy dowany m. Zaczął więc rozmy ślać nad takim sposobem opowiedzenia o swoich relacjach z Katharine i Cassandrą, który by go w oczach Denhama nie poniży ł. A potem przy szło mu do głowy, że by ć może Katharine sama zwierzy ła się już Denhamowi, mają wszak coś wspólnego i bardzo możliwe, że właśnie na ten temat rozmawiali po południu. Poczuł, że natarczy we pragnienie, by dowiedzieć się, co o nim mówili, świdruje mu w głowie. Przy pomniał sobie śmiech Katharine, przy pomniał sobie, że śmiejąc się, odeszła razem z Denhamem. — Zostaliście jeszcze długo po naszy m odejściu? — zapy tał gwałtownie. — Nie. Poszliśmy do mnie do domu. To ty lko potwierdzało przekonanie Rodney a, że o nim rozmawiali. Przez chwilę w milczeniu obracał w my ślach obraz tej ohy dnej sy tuacji. — Kobiety to niepojęte stworzenia, Denham! — wy krzy knął po chwili. — Mhm — odpowiedział Ralph, który sprawiał wrażenie, jakby miał absolutne pojęcie nie ty lko o kobietach, ale w ogóle o cały m wszechświecie. Rodney a też czy tał jak książkę. Wiedział, że jest nieszczęśliwy, litował się nad nim i chciał mu pomóc. — Powiesz coś, a one wpadają w furię. Albo śmieją się zupełnie bez powodu. Twierdzę, że bez względu na poziom wy kształcenia nigdy... Reszta zdania zginęła w nagły m podmuchu wiatru, któremu musieli stawić czoło. Ale Denham zrozumiał, że Rodney nawiązuje do śmiechu Katharine, a samo wspomnienie nadal go rani. W porównaniu z nim on sam czuł się bezpiecznie. Patrzy ł na Rodney a jak na jednego z ty ch zagubiony ch ptaków ciśnięty ch o szy by latami, jedno z ty ch ciał zapełniający ch przestworza. Ale on i Katharine by li sami, wy soko, cudownie, w podwójny m blasku boskości. Denhamowi zrobiło się żal tego chwiejnego stworzenia kroczącego obok. Czuł, że chciałby się o Rodney a zatroszczy ć, bowiem bez wiedzy, którą Ralph posiadał i która dawała mu pewność, by ł on bezbronny. Czuł, że są ze sobą związani, tak jak związani są odkry wcy, z który ch jeden dochodzi do celu, a drugi ginie po drodze. — Nie można śmiać się z kogoś, do kogo coś się czuje. To zdanie, najwy raźniej nie skierowane do nikogo, dotarło do uszu Denhama. Zdawało się, że wiatr stłumił je i od razu porwał z sobą. Czy Rodney wy powiedział te słowa? — Ty ją kochasz. Czy to jego głos, skoro brzmi, jakby odezwał się dobry ch parę jardów przed nim? — Cierpiałem katusze, Denham, istne katusze! — Wiem, wiem. — Śmiała się ze mnie. — Nigdy w mojej obecności. Wiatr uczy nił wy rwę pomiędzy słowami; odfrunęły tak daleko, jak gdy by nikt ich nie wy powiedział. — Jak ja ją kochałem! To z pewnością powiedział człowiek idący obok Denhama. Głos miał wszelkie cechy głosu Rodney a i zdumiewająco przy pominał jego wy gląd. Denham widział go na tle goły ch murów i wież na hory zoncie. Widział Rodney a — dumnego, wy niosłego, tragicznego, by ć może takiego właśnie, jakim by ł, kiedy dzisiaj wieczór, samotny w swoim pokoju, rozmy ślał o Katharine. — Sam jestem zakochany w Katharine. Dlatego tu dzisiaj jestem. Ralph wy powiedział to wy raźnie i celowo, jakby wy znanie Rodney a wy mogło na nim to stwierdzenie. Rodney wy krzy knął coś niezrozumiale. — O, zawsze to wiedziałem! — zawołał. — Wiedziałem od samego początku. Ty się z nią
ożenisz! Ten krzy k miał w sobie coś z rozpaczy. Wiatr ponownie porwał słowa. Nic więcej nie mówili. W końcu obaj jednocześnie zatrzy mali się przy jednej z latarni. — Boże, Denham, jakimi obaj jesteśmy głupcami! — zawołał Rodney. W blasku lampy ulicznej spojrzeli na siebie dziwny m wzrokiem. Głupcy ! Zdawało się, że zaraz wy znają sobie nawzajem nieskończone głębie swej głupoty. Przez tę chwilę, kiedy stali pod latarnią, by li jak gdy by w posiadaniu pewnej wspólnej wiedzy, która wy klucza ry walizację i budzi w nich więcej sy mpatii dla siebie nawzajem niż dla kogokolwiek innego na cały m świecie. Skinąwszy sobie lekko głową, jakby na potwierdzenie owej chwili porozumienia, bez słowa rozeszli się w przeciwny ch kierunkach.
ROZDZIAŁ XXIX
Między godziną dwunastą a pierwszą tej niedzielnej nocy Katharine nie spała, ale leżąc w łóżku, przeby wała w owej krainie zmierzchu, gdzie można nabrać dy stansu i humory sty cznego spojrzenia na własny los, a jeśli już trzeba by ć poważny m, to jest to powaga miarkowana przez spieszne nadejście snu i zapomnienia. Katharine zobaczy ła postaci Ralpha, Williama, Cassandry i siebie samej, jakby wszy scy by li w równy m stopniu bezcieleśni i porzucając rzeczy wistość, zy skali pewnego rodzaju godność, spowijającą każde z nich w równy m stopniu. Wy zwolona w ten sposób z niewy godnego ciepła stronniczości albo ciężaru obowiązku, zapadała właśnie w sen, kiedy odezwało się ciche pukanie w jej drzwi. W chwilę później przy jej łóżku stała ze świecą w ręku Cassandra, która ściszony m, właściwy m dla nocnej pory głosem zapy tała: — Nie śpisz, Katharine? — Nie, nie śpię. Co się dzieje? Podniosła się, usiadła i zapy tała Cassandrę, co tu na miłość boską robi. — Nie mogłam zasnąć, więc pomy ślałam, że przy jdę z tobą porozmawiać. Ty lko na chwilkę. Jutro jadę do domu. — Do domu? Dlaczego? Co się stało? — Dzisiaj wy darzy ło się coś, co uniemożliwia mi dalszy poby t tutaj. Cassandra mówiła tonem oficjalny m, niemal grobowy m; Oświadczenie zostało najwy raźniej przy gotowane, co oznaczało, że nastąpiła katastrofa najpoważniejszego rodzaju. Po chwili mówiła dalej, najwy raźniej wy głaszając kolejną część gotowej przemowy. — Zdecy dowałam się przy jść do ciebie i wy jawić ci całą prawdę, Katharine. William pozwolił sobie dzisiaj wobec mnie na zachowanie, które sprawiło, że moja pozy cja stała się niezwy kle niewy godna. Katharine sprawiała wrażenie, jakby całkowicie się przebudziła, i naty chmiast nad sobą zapanowała. — W zoo? — spy tała. — Nie, po drodze do domu. Kiedy piliśmy herbatę. Jakby w przewidy waniu, że rozmowa będzie długa, a noc jest chłodna, Katharine zaproponowała Cassandrze, by otuliła się kołdrą. Cassandra uczy niła to, nie tracąc nic ze swej powagi. — O jedenastej mam pociąg — oświadczy ła. — Powiem ciotce Maggie, że muszę pilnie wy jechać... Wy tłumaczę się przy jazdem Violet. Ale przemy ślałam wszy stko i doszłam do przekonania, że nie mogłaby m wy jechać, nie wy jawiwszy ci prawdy. Starała się nie patrzeć na Katharine. Nastąpiła krótka pauza.
— Ależ ja nie widzę najmniejszego powodu, dla którego miałaby ś wy jeżdżać — powiedziała w końcu Katharine. Jej głos brzmiał tak zdumiewająco spokojnie, że Cassandra aż na nią zerknęła. Po Katharine nie widać by ło najmniejszego nawet śladu niepokoju czy zaskoczenia, przeciwnie, kiedy tak siedziała na łóżku, objąwszy kolana rękami i delikatnie zmarszczy wszy brwi, wy glądała, jak gdy by rozmy ślała nad sprawą zupełnie dla niej obojętną. — Nie mogę pozwolić, aby jakikolwiek mężczy zna zachowy wał się wobec mnie w ten sposób — odpowiedziała Cassandra i dodała: — zwłaszcza kiedy wiem, że jest zaręczony z kimś inny m. — Ale lubisz go, prawda? — spy tała Katharine. — To nie ma tu żadnego znaczenia! — wy krzy knęła Cassandra z oburzeniem. — Biorąc pod uwagę okoliczności, uznaję jego zachowanie za haniebne. To by ło ostatnie zdanie przy gotowanej mowy, więc kiedy je wy powiedziała, nie miała już w zapasie niczego w podobny m sty lu. Katharine zauważy ła: — Powiedziałaby m, że ma to znaczenie zasadnicze — a wtedy Cassandrę opuściło opanowanie. — Nie rozumiem cię, Katharine, ani troszkę. Jak możesz się tak zachowy wać? Odkąd przy jechałam, jestem tobą zdumiona. — Dobrze się bawiłaś, prawda? — zapy tała Katharine. — Owszem — przy znała Cassandra. — W każdy m razie moje zachowanie nie popsuło ci wizy ty. — Nie — przy znała znowu Cassandra. Czuła się kompletnie zdezorientowana. Wy obrażając sobie tę rozmowę, by ła przekonana, że Katharine wy buchnie z niedowierzaniem, a następnie zgodzi się, że Cassandra musi naty chmiast wy jechać. Ty mczasem Katharine wręcz przeciwnie, od razu przy jęła jej oświadczenie do wiadomości, ale nie wy glądała ani na zdziwioną, ani wstrząśniętą — by ła po prostu nieco bardziej zatroskana niż zwy kle. Z dojrzałej kobiety obarczonej poważną misją Cassandra skurczy ła się do rozmiarów niedoświadczonego dziecka. — Uważasz, że zachowuję się w tej sprawie niemądrze? — zapy tała. Katharine nie odpowiedziała, ty lko nadal siedziała w milczeniu, rozmy ślając, aż Cassandrę ogarnął niepokój. Może jej słowa ugodziły dużo głębiej, niż my ślała, w jakieś niedostępne jej miejsce — przecież jeśli chodzi o Katharine, bardzo wiele by ło dla niej niedostępne. Przy szło jej nagle do głowy, że może igra z czy mś bardzo niebezpieczny m. Patrząc dłuższą chwilę na Cassandrę, Katharine zapy tała wolno, jakby py tanie to sprawiło jej trudność: — Ale czujesz coś do Williama? Dostrzegła poruszenie i zdumienie na twarzy dziewczy ny i jej odwrócone spojrzenie. — Chcesz zapy tać, czy jestem w nim zakochana? — spy tała Cassandra, oddy chając szy bko i nerwowo poruszając dłońmi. — Tak, czy jesteś w nim zakochana — powtórzy ła Katharine. — Jak mogę kochać kogoś, kto jest zaręczony ? — wy buchnęła Cassandra. — Może on jest w tobie zakochany. — Zdaje mi się, że nie masz prawa mówić takich rzeczy, Katharine — wy krzy knęła Cassandra. — Dlaczego tak mówisz? Nie obchodzi cię wcale, jak William zachowuje się wobec inny ch kobiet? Gdy by m to ja by ła zaręczona, nie zniosłaby m tego! — Nie jesteśmy zaręczeni — powiedziała Katharine po krótkiej przerwie. — Katharine! — zawołała Cassandra. — Nie, nie jesteśmy zaręczeni — powtórzy ła Katharine — ale nikt poza nami o ty m nie wie.
— Ale dlaczego, nie rozumiem, nie jesteście zaręczeni?! — powtórzy ła Cassandra. — Och, to wszy stko wy jaśnia! Ty go nie kochasz! Nie chcesz za niego wy chodzić! — Nie jesteśmy już w sobie zakochani — powiedziała Katharine, jakby zrzucała coś z siebie na zawsze. — Jaka jesteś zdumiewająca, jaka niesły chana, jaka inna niż wszy scy ludzie, Katharine — odezwała się Cassandra, a całe jej ciało wraz z głosem jakby się zapadło, nie pozostał nawet cień złości czy przejęcia, a ty lko senne uspokojenie. — Nie jesteś w nim zakochana? — Ale go kocham — powiedziała Katharine. Cassandra jeszcze przez chwilę siedziała bez ruchu, pochy lona, jakby ugięła się pod ciężarem rewelacji. Katharine też się nie odzy wała. Sprawiała wrażenie osoby, która pragnie jedy nie się ukry ć, na ile to możliwe, przed spojrzeniami. Westchnęła głęboko; zachowała absolutne milczenie, najwy raźniej zanurzy wszy się we własne my śli. — Wiesz, która godzina? — zapy tała w końcu i wstrząsnęła poduszkę, jakby się szy kowała do snu. Cassandra wstała posłusznie i wzięła do ręki lichtarz. By ć może to biała nocna koszula, rozpuszczone włosy i jakaś nieprzy tomność wzroku sprawiły, że wy glądała jak lunaty czka. Tak przy najmniej pomy ślała Katharine. — Zatem nie ma powodu, żeby m jechała do domu? — odezwała się Cassandra, przy stając. — Chy ba że chcesz, by m wy jechała. Co chcesz, żeby m zrobiła? Po raz pierwszy spojrzały sobie w oczy. — Chciałaś, żeby śmy się w sobie zakochali! — wy krzy knęła Cassandra w nagły m przy pły wie pewności. Ale naty chmiast zobaczy ła coś zaskakującego. W oczach Katharine z wolna pojawiły się łzy i pozostały w nich — zatrzy mały się jednak tuż przy brzegach powiek — łzy jakiegoś głębokiego uczucia, szczęścia, żalu, wy rzeczenia, uczucia o naturze tak złożonej, że nie dało się go wy razić, a Cassandra pochy liła głowę, by łzy spły nęły na jej policzek, i w ciszy przy jęła je jako uświęcenie swej miłości.
— Przepraszam panienkę — nazajutrz około jedenastej powiedziała służąca — w kuchni jest pani Milvain. Podłużny kosz pełen kwiatów i gałązek przy jechał ze wsi i Katharine układała je, klęcząc na podłodze w salonie, podczas gdy Cassandra obserwowała ją z fotela, co jakiś czas w roztargnieniu gwałtownie oferując pomoc, która nie by ła przy jmowana. Przy niesiona przez służącą wiadomość wy warła na Katharine dziwne wrażenie. Podniosła się, podeszła do okna i kiedy dziewczy na już wy szła, odezwała się z naciskiem, tonem wręcz tragiczny m: — Wiesz, co to oznacza. Cassandra nic nie pojmowała. — W kuchni jest ciotka Celia — powtórzy ła Katharine. — Dlaczego w kuchni? — w naturalny m odruchu zapy tała Cassandra. — Przy puszczalnie dlatego, że coś wy wąchała — odrzekła Katharine. My śli Cassandry powędrowały ku sprawie, która ją zaprzątała. — Na nasz temat? — zapy tała. — Jeden Pan Bóg raczy wiedzieć — odpowiedziała Katharine. — Ale jednak nie zostawię jej w kuchni. Przy prowadzę ją tutaj.
Surowy ton, jakim wy powiedziane zostały te słowa, świadczy ł o ty m, że wprowadzenie ciotki Celii na piętro z jakiegoś powodu stanowiło dla niej karę. — Na miłość boską, Katharine — wy krzy knęła Cassandra, podry wając się z fotela z oznakami przejęcia — nie bądź niemiła! Nie pozwól, żeby się domy śliła. Pamiętaj, nic pewnego... Katharine zapewniła ją kilkakrotny m skinieniem głowy, ale sposób, w jaki opuściła pokój, nie skłaniał do zby tniego zaufania jej zdolnościom dy plomaty czny m. Pani Milvain usiadła, czy raczej przy cupnęła na brzegu krzesła w pokoju dla służby. Niezależnie od tego, czy fakt, że wy bierała ten pokoik w przy ziemiu, wy nikał z jakiegoś racjonalnego powodu, czy też może bardziej odpowiadało to duchowi jej misji, pani Milvain nieodmiennie korzy stała z ty lny ch drzwi, jeśli przy chodziła w poufny ch sprawach rodzinny ch. Powód oficjalny, jaki ty m razem podała, głosił, że nie może przeszkadzać państwu Hilbery. Prawda by ła jednak taka, że pani Milvain jeszcze bardziej niż większości starszy ch pań z jej pokolenia zależało na zakosztowaniu smakowitego poczucia bliskości, obawy i tajemnicy, a dodatkowy dreszcz, jakiego mogła dostarczy ć suterena, by ł nieoceniony. Kiedy Katharine zaprosiła ją na górę, zaprotestowała niemal błagalnie: — Mam ci coś do powiedzenia na osobności — oświadczy ła, ociągając się z opuszczeniem zastawionej pułapki. — Salon jest pusty... — Ale możemy natknąć się na twoją matkę na schodach. Albo przeszkodzić ojcu — zaoponowała pani Milvain, już teraz z ostrożności mówiąc szeptem. Ale ponieważ obecność Katharine by ła absolutnie niezbędna, by rozmowa mogła dojść do skutku, a ty mczasem Katharine uparcie oddalała się kuchenny mi schodami na górę, pani Milvain nie miała innego wy jścia, jak udać się za nią. Idąc po schodach, rzucała na boki niespokojne spojrzenia, unosiła spódnicę i mijając kolejne drzwi, stąpała z wielką ostrożnością, bez względu na to, czy by ły zamknięte, czy nie. — Nikt nas nie usły szy ? — wy mamrotała, kiedy dotarły do względnie spokojnego sanktuarium salonu. — Widzę, że ci przeszkodziłam — dodała, patrząc na rozrzucone po podłodze kwiaty. Zaraz potem spy tała: — Czy ktoś tu z tobą by ł? — zauważy ła bowiem chusteczkę, zgubioną przez uciekającą Cassandrę. — Cassandra pomagała mi wstawiać kwiaty do wody — powiedziała Katharine, a mówiła tak pewnie i wy raźnie, że pani Milvain spojrzała nerwowo w stronę drzwi, a następnie na kotarę oddzielającą mały pokoik z pamiątkami od salonu. — Ach, więc Cassandra jeszcze tu jest — zauważy ła. — A czy to William przy słał ci te śliczne kwiaty ? Katharine usiadła naprzeciwko ciotki, nie przy takując ani nie zaprzeczając. Patrzy ła ponad nią i można by ło pomy śleć, że bardzo kry ty cznie przy gląda się wzorowi na zasłonach. Dla pani Milvain suterena miała i tę zaletę, że zmuszała do siedzenia bardzo blisko siebie, a światło by ło przy ciemnione w porównaniu z ty m, które teraz wpadało przez trzy wielkie okna i zalewało Katharine i kosz z kwiatami, i nawet niewielką, kanciastą postać pani Milvain otaczało złotą aureolą. — Kwiaty są ze Stogdon House — powiedziała naraz Katharine, lekko wstrząsając głową. Pani Milvain czuła, że o wiele łatwiej by łoby jej zakomunikować siostrzenicy to, co miała do zakomunikowania, gdy by by ły w fizy czny m kontakcie, dzielący je bowiem dy stans duchowy by ł olbrzy mi. Katharine jednak nie próbowała jej tego ułatwić, więc pani Milvain, posiadaczka szorstkiej, ale heroicznej odwagi, rzuciła się od razu na głęboką wodę:
— Ludzie o tobie mówią, Katharine. Dlatego się tu dzisiaj zjawiłam. Wy bacz mi, że powiem coś, czego wolałaby m nie mówić. Powiem to ty lko ze względu na ciebie, drogie dziecko. — Na razie nie ma jeszcze czego wy baczać, ciociu — odpowiedziała Katharine, będąca najwy raźniej w dobry m humorze. — Ludzie mówią, że William chodzi wszędzie z tobą i Cassandrą, i stale obdarza ją atencją. Na tańcach u Markhamów przesiedział z nią pięć tańców. Widziano ich razem w zoo. Wy szli stamtąd we dwoje. I nie wrócili do domu przed siódmą wieczór. Ale to nie wszy stko. Mówią, że on się zachowuje bardzo szczególnie — bardzo się zmienia, kiedy Cassandra jest obok. Pani Milvain, której słowa gnały jedno za drugim, a głos brzmiał niemal jak skarga, przerwała w ty m miejscu i wpatry wała się w Katharine, jakby czekając na efekt wy wołany przez te rewelacje. Twarz Katharine lekko stężała. Zacisnęła wargi, przy mknęła oczy, które nadal wpatrzone by ły w zasłonę. Te zewnętrzne zmiany pokry ły silny wewnętrzny wstręt, uczucie, jakiego doznaje się po obejrzeniu obrzy dliwego albo nieprzy zwoitego widowiska. Ty m nieprzy zwoity m widowiskiem by ło jej własne zachowanie, oglądane po raz pierwszy z boku; słowa ciotki uświadomiły jej, jak nieskończenie odrażające jest ciało pozbawione duszy. — A zatem? — odezwała się w końcu. Pani Milvain uczy niła gest, jakby chciała ją przy wołać do siebie, gest ten jednak pozostał bez odpowiedzi. — Wszy scy wiemy, jaka jesteś dobra, jaka niesamolubna, jak poświęcasz się dla inny ch. Ale jesteś zby t mało samolubna, Katharine. Uszczęśliwiłaś Cassandrę, a ona wy korzy stała twoją dobroć. — Nie rozumiem, ciociu — powiedziała Katharine. — Co takiego zrobiła Cassandra? — Cassandra zachowała się w sposób nie do pomy ślenia — odrzekła pani Milvain ciepło. — Zachowała się całkowicie samolubnie, kompletnie bez serca. Muszę z nią pomówić przed wy jazdem. — Nie rozumiem — upierała się Katharine. Pani Milvain spojrzała na nią. Czy to możliwe, żeby Katharine naprawdę miała wątpliwości? A może to ona, pani Milvain, czegoś tu nie rozumie? Zebrała się w sobie i wy powiedziała te straszne słowa: — Cassandra skradła miłość Williama. Słowa te jednak wy wołały zaskakująco słaby efekt. — Chce ciocia powiedzieć — zapy tała Katharine — że William się w niej zakochał? — Są sposoby na to, by r o z k o c h a ć mężczy znę w sobie, Katharine. Katharine milczała. To milczenie zaniepokoiło panią Milvain, zaczęła więc pospiesznie mówić: — Jedy ny m powodem, dla którego mówię to wszy stko, jest ty lko i wy łącznie twoje dobro. Nie miałam najmniejszego zamiaru się wtrącać, nie chciałam zadawać ci bólu. Jestem nikomu niepotrzebną staruszką. Nie mam własny ch dzieci. Tak bardzo by m chciała, żeby ś by ła szczęśliwa, Katharine. Znów wy ciągnęła ręce, ale znów na próżno. — Nie powie ciocia tego wszy stkiego Cassandrze — stwierdziła nagle Katharine. — Powiedziała to ciocia mnie. I wy starczy. Katharine mówiła tak cicho i z taką powściągliwością, że pani Milvain musiała wy tężać uszy, by dosły szeć jej słowa, a kiedy do niej dotarły, poczuła się oszołomiona. — Rozgniewałam cię! Wiedziałam, że tak będzie! — wy krzy knęła. Zadrżała, wstrząsnął nią jakby krótki szloch. Ale nawet zagniewanie Katharine stanowiło jakąś ulgę i dostarczy ło jej przy jemnego poczucia męczeństwa.
— Owszem — odrzekła Katharine, wstając. — Jestem tak rozgniewana, że nie powiem już nic więcej. Sądzę, że lepiej będzie, jeśli ciocia już pójdzie. Nie rozumiemy się nawzajem. Pani Milvain przez moment wy glądała na okropnie przestraszoną. Wpatry wała się w twarz siostrzenicy, ale nie odnalazła w niej litości, wobec czego złoży ła dłonie na czarnej torebce z aksamitu, którą nosiła niemal jak modlitewnik. Ale bez względu na to, do jakiego bóstwa się modliła, odzy skała powagę i zwróciła się ku siostrzenicy. — Miłość małżeńska — powiedziała wolno, akcentując każde słowo — jest najwy ższy m ze wszy stkich rodzajów miłości. Miłość męża i żony jest najświętsza. To lekcja, jaką odebrały wszy stkie dzieci mamusi i nie wolno im tego nigdy zapomnieć. Próbowałam mówić z tobą tak, jak mamusia by sobie ży czy ła, aby mówiła jej córka. Ty jesteś jej wnuczką. Katharine jak gdy by postanowiła ocenić skuteczność tej obrony, a następnie zarzucić jej fałsz. — Nie widzę żadnego usprawiedliwienia dla cioci zachowania — powiedziała. Na te słowa pani Milvain podniosła się i przez chwilę stała obok swojej siostrzenicy. Nigdy jeszcze nie została potraktowana w taki sposób i nie wiedziała, jaką bronią przełamać mur oporu wzniesiony przez osobę, która, z racji wieku, urody i płci, powinna raczej zalać się łzami i błaganiami. Ale pani Milvain także by ła wy trwała. W tego ty pu sy tuacji nie mogła przy znać się do porażki czy pomy łki. Miała się za orędowniczkę miłości małżeńskiej w całej jej czy stości i wy ższości. Jaką stronę obrała jej siostrzenica, nie całkiem potrafiła orzec, ale ogarnęły ją najgorsze przeczucia. Stara i młoda kobieta stały obok siebie w nieprzerwany m milczeniu. Pani Milvain nie mogła się zdecy dować na wy cofanie w sy tuacji, kiedy zachwiana została równowaga jej zasad, a ciekawość pozostała nie zaspokojona. Przeczesy wała umy sł w poszukiwaniu py tania, które zmusiłoby Katharine do oświecenia jej, zasoby jednak okazały się dość ograniczone, a wy bór trudny, ty mczasem kiedy trwała w wahaniu, drzwi otworzy ły się i do pokoju wszedł William Rodney. W ręku niósł olbrzy mi i wspaniały bukiet biały ch i purpurowy ch kwiatów i albo nie widząc pani Milvain, albo lekceważąc jej obecność, skierował się wprost do Katharine, wręczy ł jej kwiaty i powiedział: — To dla ciebie, Katharine. Katharine przy jęła kwiaty ze spojrzeniem, które nie umknęło uwagi pani Milvain. Ale nawet w świetle swego doświadczenia nie wiedziała, jak ma je rozumieć. Z niecierpliwością czekała na dalsze wy jaśnienia. William przy witał się z ciotką, nie okazując poczucia winy, i wy jaśnił, że ma dziś wolne, a oboje z Katharine uważali za oczy wiste, że należy to uczcić kwiatami i spędzić dzień przy Chey ne Walk. Nastąpiła przerwa, również całkiem naturalna, i pani Milvain poczuła, że jeśli zostanie, narazi się na zarzut samolubstwa. Już sama obecność młodego mężczy zny dziwnie zmieniła jej postawę i napełniła ją pragnieniem, by zaraz nastąpiła scena uwieńczona pełny m emocji przebaczeniem. Dużo by dała, by móc wziąć w ramiona zarówno siostrzenicę, jak i siostrzeńca. Nie mogła jednak łudzić się, że pozostała w niej choćby odrobina nadziei na zwy czajową egzaltację. — Muszę iść — powiedziała, czując, że całkiem podupadła na duchu. Żadne z nich nie usiłowało jej zatrzy mać. William uprzejmie sprowadził ją po schodach, a wśród protestów i zażenowania pani Milvain jakoś zapomniała pożegnać się z Katharine. Oddaliła się, mamrocząc coś o masie kwiatów i o ty m, że ten salon zawsze jest taki piękny, nawet w środku zimy. William powrócił do Katharine. Zastał ją dokładnie w ty m samy m miejscu, w który m ją pozostawił. — Przy szedłem prosić o przebaczenie — powiedział. — Ta kłótnia by ła dla mnie absolutnie wstrętna. Nie spałem całą noc. Nie gniewasz się na mnie, Katharine, prawda?
Katharine nie mogła zdoby ć się na odpowiedź, póki nie pozby ła się wspomnienia odczuć, jakie wy wołała w niej ciotka. Wy dało jej się, że kwiaty są skażone, podobnie jak chusteczka Cassandry, gdy ż pani Milvain uży ła ich jako dowodów w swoim dochodzeniu. — Ona nas śledzi — odezwała się — chodzi za nami po Londy nie, podsłuchuje, co mówią ludzie... — Pani Milvain? — wy krzy knął Rodney. — Co takiego ci powiedziała? Nastrój swobody i otwartości naty chmiast go opuścił. — Ach, ludzie mówią, że się zakochałeś w Cassandrze, a ja cię już nie interesuję. — Widzieli nas? — zapy tał. — Wszy stko, co robiliśmy przez ostatnie dwa ty godnie. — Mówiłem ci, że tak będzie! — zawołał. Wy raźnie poruszony, podszedł do okna. Katharine by ła zby t oburzona, by zwracać na niego uwagę. Poraziła ją siła własnej złości. Stała bez ruchu, ściskając w ręku kwiaty od Rodney a. William odwrócił się ku niej od okna. — To by ła pomy łka — powiedział. — Obwiniam o nią siebie. Powinienem by ł by ć bardziej przewidujący. W chwili zaślepienia pozwoliłem ci się przekonać. Błagam cię, żeby ś mi wy baczy ła to szaleństwo, Katharine. — Chciała wręcz ukarać Cassandrę! — wy rzuciła z siebie Katharine, nie słuchając go nawet. — Straszy ła, że pójdzie z nią pomówić. Jest do tego zdolna. Ona jest zdolna do wszy stkiego. — Pani Milvain nie jest zby t taktowna, wiem, ale chy ba przesadzasz, Katharine. Ludzie o nas mówią. Miała słuszność, żeby nam to powiedzieć. To ty lko potwierdza moje przeczucia — sy tuacja jest potworna. Do Katharine zaczęło wreszcie docierać, co Rodney mówi. — Nie chcesz chy ba powiedzieć, że ma to dla ciebie znaczenie, William? — zapy tała w osłupieniu. — Owszem — odpowiedział, pąsowiejąc. — Jest to dla mnie niezmiernie przy kre. Nie mógłby m znieść, by ludzie o nas plotkowali. No i jeszcze twoja kuzy nka, Cassandra... — przerwał, zawsty dzony. — Przy szedłem tu dzisiaj, Katharine — zaczął na nowo inny m tonem — błagać cię, aby ś wy baczy ła mi szaleństwo, złe humory, niegodne zachowanie. Przy szedłem, by cię zapy tać, czy możemy powrócić do sy tuacji, w jakiej by liśmy przedtem, zanim zaczął się ten okres wariactwa. Czy przy jmiesz mnie z powrotem, Katharine, raz jeszcze i na zawsze? Niewątpliwie jej uroda, wzmożona jeszcze przez emocje oraz kolorowe kwiaty o dziwny ch kształtach, które trzy mała w ręku, podziałały na Rodney a i miały swój udział w przy wróceniu Katharine dawnego czaru. Ale powodowały nim i niższe pobudki: płonęła w nim zazdrość. Nieśmiałe wy znanie uczuć, które uczy nił, zostało poprzedniego dnia brutalnie i, jak uważał, ostatecznie odrzucone przez Cassandrę. W pamięci miał zwierzenia Denhama. A poza wszy stkim władza, jaką roztaczała nad nim Katharine, by ła zby t silna, by gorączka jednej nocy mogła ją wy egzorcy zmować. — Wczoraj by łam tak samo winna jak ty — powiedziała Katharine łagodnie, nie zważając na jego py tanie. — Wy znam, Williamie, że widok ciebie z Cassandrą obudził we mnie zazdrość i straciłam panowanie nad sobą. Wiem, śmiałam się z ciebie. — Ty czułaś zazdrość! — wy krzy knął William. — Zapewniam cię, Katharine, nie masz najmniejszego powodu do zazdrości. Cassandra, jeśli w ogóle coś do mnie czuje, to raczej niechęć. By łem na ty le głupi, że usiłowałem wy jaśnić jej istotę naszego związku. Nie powstrzy małem się i wy znałem, co, jak mi się wy dawało, do niej czuję. Nie chciała mnie słuchać, i miała całkowitą rację. Ale nie pozostawiła wątpliwości co do tego, że mną gardzi.
Katharine zawahała się. By ła zmieszana, podekscy towana, fizy cznie zmęczona, musiała przecież poradzić sobie z wy wołany m przez ciotkę gwałtowny m uczuciem wstrętu, który m wciąż jeszcze by ła rozedrgana. Opadła na fotel, kładąc kwiaty na kolanach. — Cassandra mnie oczarowała — mówił dalej Rodney. — My ślałem, że ją kocham. Ale to jest już sprawa przeszłości. To już minęło, Katharine. To by ł ty lko sen, halucy nacja. Oboje jesteśmy tu winni, ale nic się nie stanie, jeśli uwierzy sz, że naprawdę mi na tobie zależy. Powiedz, że mi wierzy sz! Stanął nad nią, gotowy uchwy cić pierwszą oznakę jej zgody. Dokładnie w ty m momencie, by ć może z powodu zmienności uczuć, Katharine opuściła wszelka miłość jak mgła, która nagle unosi się nad ziemię. A kiedy mgła zniknęła, pozostał ty lko szkielet świata i pustka — widok straszliwy dla oczu ży jący ch. Rodney zobaczy ł w oczach Katharine przerażenie i nie mogąc zrozumieć, co jest jego źródłem, chwy cił ją za rękę. Wraz z poczuciem wspólnoty wróciło do niej pragnienie, by niczy m dziecko szukające ochrony przy jąć to, co jej oferował William — a w ty m momencie zdawało się, że oferuje jej jedy ną rzecz, jaka może ży cie uczy nić znośny m. Pozwoliła mu, by przy cisnął wargi do jej policzka, i skłoniła głowę na jego ramię. To by ł moment triumfu Rodney a. To by ł jedy ny moment, kiedy Katharine należała do niego, kiedy oddała się pod jego opiekę. — Tak, tak, tak — wy szeptał. — Przy jmujesz mnie, Katharine. Kochasz mnie. Przez chwilę Katharine milczała. Potem jego uszu dobiegł szept: — Cassandra kocha cię bardziej niż ja. — Cassandra? — szepnął. — Ona cię kocha — powtórzy ła Katharine. Podniosła się i powiedziała to samo po raz trzeci: — Ona cię kocha. William powoli się wy prostował. Insty nktownie wierzy ł w słowa, które usły szał od Katharine, ale nie mógł pojąć, co dla niego znaczą. Czy Cassandra naprawdę go kocha? Czy możliwe, że powiedziała to Katharine? Odczuwał bardzo pilną potrzebę poznania prawdy, choćby jej konsekwencje by ły nieprzewidy walne. Dreszcz podniecenia na my śl o Cassandrze znów go ogarnął. Nie by ło to już podniecenie z powodu oczekiwania i niewiedzy, by ło to podniecenie spowodowane czy mś więcej niż ty lko możliwością — teraz już ją znał i mógł ocenić miarę łączącej ich sy mpatii. Ale kto mu da pewność? Czy uczy ni to Katharine, ta Katharine, która przed chwilą spoczy wała w jego ramionach, sama Katharine, najbardziej podziwiana kobieta świata? Spojrzał na nią, pełen wątpliwości i niepokoju, ale nic nie powiedział. — Tak, tak — mówiła Katharine, zgadując jego potrzebę upewnienia się — to prawda. Wiem, jakie są jej uczucia wobec ciebie. — Kocha mnie? Katharine skinęła głową. — Ach, ale kto wie, co ja czuję? Czy ja mogę by ć pewien własny ch uczuć? Dziesięć minut temu poprosiłem cię, żeby ś za mnie wy szła. Wciąż pragnąłby m... Nie wiem, czego by m pragnął... Zacisnął dłonie i odwrócił się. Potem nagle stanął przed Katharine i zażądał: — Powiedz mi, jakie są twoje uczucia względem Denhama. — Ralpha Denhama? — zapy tała. — Tak! — wy krzy knęła, jakby nagle znalazła odpowiedź na jakieś zaprzątające ją py tanie. — Ty jesteś o mnie zazdrosny, William! Ale wcale mnie nie kochasz. Ja jestem zazdrosna o ciebie. Wobec tego, dla dobra nas obojga, naty chmiast pomów z Cassandrą. Rodney starał się uspokoić. Chodził w tę i we w tę po pokoju. Zatrzy mał się przy oknie i spoglądał na kwiaty rozrzucone po podłodze. Ty mczasem potrzeba uzy skania od Katharine
zapewnienia tak się w nim wzmogła, że nie mógł już dłużej zaprzeczać wszechogarniającej sile swojego uczucia wobec Cassandry. — Masz rację — wy krzy knął, nieruchomiejąc i uderzając kostkami dłoni w mały stolik, na który m ustawiono jeden smukły wazonik. — Kocham Cassandrę. Kiedy to powiedział, rozsunęły się zasłony oddzielające salon od pokoiku z pamiątkami i wy łoniła się Cassandra we własnej osobie. — Sły szałam każde słowo — zawołała. Po ty m oświadczeniu zapadła cisza. Rodney uczy nił krok w jej stronę i rzekł: — Wiesz zatem, o co chcę cię zapy tać. Odpowiedz mi... Cassandra zasłoniła twarz dłońmi i odwróciła się, jakby chciała uciec od nich obojga. — To, co powiedziała Katharine... — wy mamrotała — ale... — dodała, podnosząc głowę wy raźnie zaskoczona pocałunkiem, jakim Rodney odpowiedział na jej wy znanie — jakie to wszy stko jest przeraźliwie trudne! To znaczy nasze uczucia: twoje i moje, i Katharine. Katharine, powiedz, czy my dobrze postępujemy ? — Dobrze, oczy wiście, że dobrze — odpowiedział jej William — jeśli po ty m wszy stkim, co usły szałaś, jesteś w stanie poślubić człowieka tak niesły chanie pogubionego, tak okropnie... — Przestań, William — wtrąciła się Katharine. — Cassandra sły szała naszą rozmowę, sama może ocenić, jacy jesteśmy, wie lepiej niż my sami. Ale serce Cassandry, która wciąż jeszcze trzy mała Williama za rękę, przepełniały py tania i pragnienia. Czy źle zrobiła, podsłuchując? Dlaczego ciotka Celia ją oskarża? Czy Katharine uważa, że postępuje dobrze? A nade wszy stko, czy William naprawdę ją kocha, na zawsze i bardziej niż kogokolwiek innego? — Muszę by ć dla niego najważniejsza, Katharine! — zawołała. — Nie mogę go dzielić z nikim, nawet z tobą. — Nigdy nie będę cię o to prosić — odpowiedziała Katharine. Odsunęła się troszkę od miejsca, gdzie siedzieli tamci, i zaczęła na pół świadomie układać kwiaty. — Ale dzieliłaś się ze mną — powiedziała Cassandra. — Czemu ja nie mogę dzielić się z tobą? Czemu jestem taka skąpa? Wiem dlaczego — dodała. — William i ja rozumiemy się nawzajem. A wy nigdy się nie rozumieliście. Zby t się od siebie różnicie. — Ja nigdy nikogo bardziej nie podziwiałem — wtrącił William. — To nie to... — starała się objaśnić go Cassandra — chodzi o zrozumienie. — Czy ja ciebie nie rozumiałem, Katharine? Czy by łem bardzo samolubny ? — Tak — odpowiedziała Cassandra. — Prosiłeś ją o współczucie, a ona nie jest współczująca. Chciałeś, żeby by ła prakty czna, a ona nie jest prakty czna. By łeś samolubny, by łeś wy magający — Katharine także — ale to nie by ła niczy ja wina. Katharine słuchała tej analizy z natężoną uwagą. Wy dawało jej się, że słowa Cassandry przecierają stary i zamazany obraz ży cia i tak cudownie go odświeżają, że znów wy gląda na nowe. Zwróciła się do Williama: — To prawda — powiedziała. — To nie by ła niczy ja wina. — Jest mnóstwo spraw, z który mi William zawsze przy jdzie do ciebie — mówiła dalej Cassandra, jakby czy tała z niewidzialnej księgi. — Przy jmuję to, Katharine. Nigdy tego nie podważę. Chcę by ć tak hojna jak ty. Ale skoro jestem zakochana, jest mi trudniej. Zamilkli. W końcu ciszę przerwał William. — O jedną rzecz proszę was obie — powiedział, a nerwowość powróciła do niego, kiedy spojrzał na Katharine. — Nigdy więcej nie będziemy już o ty ch sprawach rozmawiać. Nie chodzi o to, że jestem nieśmiały i konwencjonalny, jak sobie my ślisz, Katharine. Po prostu są sprawy, które się niszczy, kiedy się o nich mówi. Niepokoi się ludzi, a teraz wszy scy jesteśmy tak
szczęśliwi... Cassandra potwierdziła ten wniosek, a William, obdarzony cudowny m szczęściem jej spojrzenia, przepełnionego absolutną czułością i zaufaniem, z niepokojem spojrzał na Katharine. — Tak, jestem szczęśliwa — zapewniła go. — I zgadzam się. Nigdy już o ty m nie będziemy rozmawiać. — Och, Katharine, Katharine! — zawołała Cassandra, wy ciągając ramiona, a łzy popły nęły jej po policzkach.
ROZDZIAŁ XXX
Dla trojga domowników dzień ten by ł tak odmienny od wszy stkich inny ch, że znana ruty na codziennego ży cia — służąca podająca do stołu, pani Hilbery przy pisaniu listu, zegar wy bijający godziny, otwieranie drzwi i wszy stkie inne oznaki ustalonej od dawna cy wilizacji — nagle wy dały się całkowicie pozbawione znaczenia, poza ty m, że panią i pana Hilbery ch utrzy my wały w zwodniczy m przekonaniu, iż nie zaszło nic nadzwy czajnego. Tak się złoży ło, że pani Hilbery by ła jakby nieco przy gnębiona, bez żadnego widocznego powodu, chy ba że odpowiedzialność za jej nastrój złoży ć na karb pewnej graniczącej z szorstkością prostoty jej ukochany ch poetów elżbietańskich. W każdy m razie z westchnieniem zamknęła Księżną Malfi i, jak powiedziała przy obiedzie do Rodney a, bardzo chciała się dowiedzieć, czy nie ma jakiegoś obdarzonego iskrą Bożą młodego pisarza — kogoś, kto przekonałby ludzi, że ży cie jest p i ę k n e ? Rodney nie rozwiązał jej kłopotu, więc samodzielnie odśpiewawszy swe żałosne requiem na śmierć poezji, wprowadziła się w lepszy humor, przy pominając sobie, że przecież istnieje Mozart. Ubłagała Cassandrę, by jej coś zagrała, a kiedy poszli na górę, Cassandra od razu otwarła fortepian i najlepiej, jak umiała, stworzy ła atmosferę niepokalanego piękna. Na dźwięk pierwszy ch tonów Katharine i Rodney poczuli ogromną ulgę, bowiem muzy ka pozwoliła im lekko poluzować dobre maniery. Głęboko się zamy ślili. Pani Hilbery niebawem wpadła w nad wy raz przy jemny nastrój na wpół marzenia i na wpół snu, na wpół cudownej melancholii i na wpół czy stego szczęścia. Jedy nie pan Hilbery zachował czujność. By ł człowiekiem bardzo muzy kalny m, a Cassandra miała świadomość, że słucha każdej nuty. Grała najlepiej, jak umiała i zy skała jego uznanie. Lekko pochy lony w fotelu, w palcach obracał niewielki zielony kamy k i z aprobatą oceniał zwroty fraz, ale przerwał jej nagle, skarżąc się na hałasy w tle. Okno by ło niedomknięte. Pan Hilbery skinął na Rodney a, który naty chmiast podszedł, by je zamknąć. Zatrzy mał się przy oknie by ć może chwilę dłużej, niż to by ło konieczne, i kiedy zrobił, co miał zrobić, przy sunął sobie krzesło nieco bliżej Katharine. Muzy ka brzmiała dalej. Pod osłoną jakiegoś nadzwy czajnego pasażu pochy lił się ku niej i coś szepnął. Katharine spojrzała na ojca i matkę, a po chwili niemal niezauważenie wy szła z pokoju wraz z Rodney em. — O co chodzi? — zapy tała, kiedy ty lko zamknęli za sobą drzwi. Rodney nie odpowiedział, ale poprowadził ją na dół, do pokoju jadalnego na parterze. Nawet kiedy zamy kał za sobą drzwi, nie wy rzekł ani słowa, ale podszedł wprost do okna i rozchy lił story. Skinął na Katharine. — Znów tam stoi — powiedział. — Popatrz, tam, tuż przy latarni. Katharine spojrzała. Nie miała najmniejszego pojęcia, o czy m Rodney mówi. Owładnęło nią niejasne przeczucie tajemnicy i niepokoju. Zobaczy ła, że po drugiej stronie ulicy,
naprzeciwko ich domu, przy ulicznej latarni stoi jakiś mężczy zna. Kiedy na niego spoglądali, odwrócił się, przeszedł parę kroków, następnie powrócił do poprzedniej pozy cji. Katharine zdawało się, że człowiek ów wpatruje się w nią i wie, iż sam jest przez nią obserwowany. W sekundzie wiedziała, kim jest osoba, która się jej przy gląda. Gwałtownie zaciągnęła story. — Denham — powiedział Rodney. — Wczoraj wieczór też tu by ł. William mówił poważny m tonem. Cała jego postawa emanowała władczością. Katharine niemal poczuła, że William oskarża ją o coś. Pobladła w poczuciu nieprzy jemnego poruszenia, spowodowanego zarówno dziwny m zachowaniem Rodney a, jak i widokiem Ralpha Denhama. — Jeśli zechce wejść... — powiedziała wy zy wająco. — Nie możesz kazać mu tak czekać. Powiem mu, żeby wszedł. Rodney mówił z ogromny m zdecy dowaniem, i kiedy podniósł rękę, Katharine spodziewała się, że naty chmiast odsłoni okno. Chwy ciła go za rękę, wy dając cichy okrzy k. — Czekaj! — zawołała. — Nie pozwalam ci. — Nie możesz czekać — odpowiedział — za daleko się posunęłaś. Trzy mał rękę na storze. — Dlaczego nie przy znasz, Katharine — wy buchł, patrząc na nią z wy razem pogardy i złości zarazem — że go kochasz? Zamierzasz go potraktować tak samo, jak potraktowałaś mnie? Katharine spojrzała na niego i mimo całej konsternacji zastanawiała się, co w niego wstąpiło. — Zabraniam ci odsłonić story — powiedziała. Zastanowił się i opuścił rękę. — Nie mam prawa się wtrącać — stwierdził. — Zostawię cię tutaj. Albo, jeśli wolisz, pójdziemy razem do salonu. — Nie. Nie mogę tam wrócić — powiedziała Katharine, potrząsając głową. Pochy liła się w zadumie. — Kochasz go, Katharine — powiedział nagle Rodney. Jego ton stracił nawet nieco surowości, mówił, jakby chciał skłonić dziecko, by przy znało się do winy. Katharine podniosła wzrok i utkwiła go w Williamie. — Kocham go? — powtórzy ła. Skinął głową. Wpatry wała się uważnie w jego twarz, w poszukiwaniu dalszego potwierdzenia ty ch słów, a skoro milczał i czekał, raz jeszcze odwróciła się i pogrąży ła w swoich my ślach. Rodney przy glądał się jej uważnie, ale bez poruszenia, jakby dawał jej czas na wy pełnienie oczy wistego obowiązku. Z salonu na górze docierały do nich dźwięki Mozarta. — Teraz — powiedziała nagle Katharine z pewną desperacją, podnosząc się z fotela i jakby rozkazując Rodney owi, by odegrał swą rolę. Naty chmiast rozsunął story, a ona nie próbowała go zatrzy mać. Ich oczy skierowały się w to samo miejsce obok latarni. — Nie ma go! — wy krzy knęła Katharine. Nie by ło tam nikogo. William otworzy ł okno i wy jrzał na zewnątrz. Wiatr wdarł się do pokoju wraz z dalekimi dźwiękami toczący ch się kół, pospieszny ch kroków na chodniku i sy renami budzący mi się na rzece. — Denham! — krzy knął William. — Ralph! — odezwała się Katharine, ale nie głośniej, niż gdy by mówiła do kogoś znajdującego się wraz z nią w pokoju. Wpatrując się w przeciwną stronę ulicy, nie dostrzegli postaci stojącej tuż przy barierce, która oddzielała ogród od ulicy. A Denham przeszedł przez jezdnię i teraz stał właśnie tam. Zaskoczy ł ich dźwięk jego głosu z tak bliska: — Rodney ! — Tu jesteś! Wejdź, Denham — Rodney podszedł do drzwi wejściowy ch i otworzy ł je.
— Tu jest — powiedział, wprowadzając Ralpha do jadalni, gdzie Katharine stała odwrócona plecami do otwartego okna. Ich oczy spotkały się na mgnienie. Denham sprawiał wrażenie lekko oślepionego mocny m światłem, a w zapięty m po szy ję płaszczu, z włosami zmierzwiony mi na czole przez wiatr wy glądał jak ktoś, kto został właśnie uratowany z pokładu statku na pełny m morzu. William naty chmiast zamknął okno i zaciągnął story. Działał z pogodny m zdecy dowaniem, jak gdy by by ł panem sy tuacji i dokładnie wiedział, co zamierza zrobić. — Będziesz pierwszy, który usły szy nowinę, Denham — powiedział. — Katharine ostatecznie za mnie nie wy jdzie. — Gdzie mam położy ć... — zaczął Ralph niepewnie, wy ciągając przed siebie kapelusz i rozglądając się; w końcu umieścił go ostrożnie na srebrnej wazie, która stała na kredensie. Potem usadowił się ciężko u szczy tu owalnego stołu jadalnego. Rodney stanął po jednej jego stronie, a Katharine po drugiej. Wy glądał, jakby przewodniczy ł jakiemuś zebraniu, na który m nie zjawiła się większość uczestników. Ty mczasem czekał, a jego wzrok spoczął na bły szczący m, pięknie wy polerowany m mahoniowy m blacie. — William zaręczy ł się z Cassandrą — powiedziała krótko Katharine. Na te słowa Denham szy bko spojrzał na Rodney a. Wy raz twarzy Williama się zmienił. Uleciało z niego opanowanie. Uśmiechnął się dość nerwowo, a potem jakby skupił na strzępach melodii dobiegający ch z piętra. Zdawało się, że na moment zapomniał o obecności inny ch. Spojrzał na drzwi. — Gratuluję — powiedział Denham. — Tak, tak. Wszy scy oszaleliśmy, zupełnie straciliśmy głowy, Denham — odpowiedział Rodney. — To częściowo sprawka Katharine, a częściowo moja. Dziwacznie rozejrzał się po pokoju, jak gdy by chciał sprawdzić, czy scena, na której odgry wał swą rolę, naprawdę istnieje. — Poszaleliśmy, nawet Katharine... — w końcu zatrzy mał na niej wzrok, jakby i ona zmieniła się w stosunku do jego dawny ch wy obrażeń. Uśmiechnął się, chcąc ją ośmielić. — Katharine to wy jaśni — powiedział i skinąwszy Denhamowi głową, wy szedł z pokoju. Katharine od razu usiadła i wsparła podbródek na dłoniach. Dopóki Rodney znajdował się w pokoju, wy dawało się, że przebieg naznaczonego pewną nierzeczy wistością wieczoru jest w jego rękach. Teraz, kiedy by ła sama z Ralphem, poczuła, że oboje zostali uwolnieni od pewny ch ograniczeń. Czuła, że są sami na dnie domu, który — piętro po piętrze — wznosi się ponad nimi. — Dlaczego tam czekałeś? — zapy tała. — Żeby móc cię przy padkowo zobaczy ć — odparł. — Gdy by nie William, czekałby ś tak całą noc. A wieje. I jest zimno. Co by ś zobaczy ł? Ty lko nasze okna. — Opłaciło się. Usły szałem, jak mnie wołasz. — Ja cię wołałam? — wołała go nieświadomie. — Zaręczy li się dzisiaj rano — dodała po chwili milczenia. — Cieszy sz się? — zapy tał. Pochy liła głowę. — Tak. Tak — westchnęła. — Ale nie wiesz, jaki on jest dobry... ile dla mnie zrobił... — Ralph wy dał dźwięk zrozumienia. — Wczoraj też tam czekałeś? — zapy tała. — Tak. Umiem czekać — odpowiedział Ralph. Zdawało się, że te słowa wy pełniły pokój jakąś emocją, którą Katharine skojarzy ła z odległy mi dźwiękami kół, spieszny mi krokami na chodniku i sy renami wy jący mi na rzece wśród wiatru i ciemności. Ujrzała wy prostowaną sy lwetkę stojącą pod uliczną latarnią.
— Czekanie w ciemności — powiedziała, spoglądając w okno, jakby i on ujrzał to samo. — Ale to co innego... — Przerwała. — Nie jestem osobą, za jaką mnie uważasz. Dopóki nie zdasz sobie sprawy, że to niemożliwe... Oparła łokcie na stole i w roztargnieniu przesuwała na palcu pierścionek z rubinem. Zmarszczy ła czoło, spojrzawszy na rzędy oprawny ch w skórę książek na przeciwległej ścianie. Ralph patrzy ł na nią żarliwie. By ła bardzo blada, ale mocno skupiona na swy ch my ślach, piękna, ale prawie nieobecna, oddalona chy ba także i od niego, by ło w niej jakieś wy cofanie i roztargnienie, budzące w nim jednocześnie uniesienie i obawę. — Nie, masz rację — odpowiedział. — Nie znam. Nigdy cię nie znałem. — By ć może znasz mnie lepiej niż ktokolwiek — zastanowiła się. W insty nktowny m przebły sku uświadomiła sobie, że przy gląda się książce, która powinna znajdować się w innej części domu. Podeszła do biblioteczki, wy jęła tom i wróciła na miejsce, położy wszy go na stoliku między Ralphem a sobą. Ralph otworzy ł książkę i spojrzał na umieszczony na fronty spisie portret mężczy zny w koszuli z szerokim kołnierzem. — Mówię, że cię znam, Katharine — potwierdził, zamy kając książkę — ale ty lko w chwilach, kiedy popadam w szaleństwo. — Czy dwie noce nazy wasz chwilą? — Przy sięgam ci, że teraz, w tej sekundzie, widzę cię dokładnie taką, jaką jesteś. Nikt nie znał cię tak jak ja... Czy mogłaby ś wy jąć tę książkę właśnie w ty m momencie, gdy by m cię nie znał? — To prawda — odpowiedziała Katharine — ale nie domy ślasz się, jaka jestem rozdarta, jak swobodnie czuję się z tobą, a zarazem jak bardzo jestem zdumiona. Ta nierzeczy wistość, ciemność, to czekanie na dworze w wichurze... Tak, kiedy patrzy sz na mnie, nie widząc mnie, a i ja ciebie nie widzę... Ale widzę — mówiła dalej z pośpiechem, znów marszcząc czoło — mnóstwo rzeczy, ty lko nie ciebie. — Powiedz mi, co widzisz — poprosił. Katharine jednak nie umiała ująć swojej wizji w słowa, nie by ła ona bowiem określony m kształtem odcinający m się kolorem w ciemności, ale raczej ogólny m podnieceniem, aurą, która, kiedy Katharine próbowała ją sobie wy obrazić, przy brała postać wiatru kruszącego północne zbocza gór oraz bły sku światła na łanach zbóż i w stawach. — To niemożliwe — westchnęła, śmiejąc się na samą my śl, że miałaby choć część tego wy powiedzieć. — Spróbuj, Katharine — poprosił Ralph. — Ale nie mogę, to jakieś absurdy, absurdy, które mówi się ty lko do siebie. Poczuła się skonsternowana wy razem tęsknoty i rozpaczy na jego twarzy. — My ślałam o pewnej górze na północy Anglii — zaczęła. — To strasznie głupie, nie powiem nic więcej. — By liśmy tam razem? — naciskał. — Nie. By łam sama — wy dawało jej się, jakby rozczarowała dziecko, które bardzo czegoś chce. Twarz Ralpha straciła wy raz. — Zawsze jesteś tam sama? — Nie potrafię tego wy jaśnić. Nie potrafiła wy jaśnić, że zasadniczo jest tam sama. — To nie jest góra na północy Anglii. To jest w wy obraźni — taka opowieść dla siebie samej. Ty też taką masz? — W mojej opowieści jesteś ze mną. Widzisz, to ciebie stwarzam. — Rozumiem — westchnęła. — Dlatego to wszy stko jest niemożliwe.
Zwróciła się ku niemu wręcz gwałtownie. — Musisz spróbować przestać — powiedziała. — Nie — odrzekł Ralph szorstko — ponieważ... Przerwał. Zrozumiał, że nadszedł właśnie moment, by ogłosić tę nowinę, którą chciał ogłosić Mary Datchet, Rodney owi na Embankment, pijanemu włóczędze na ławce. Jak ma to przekazać Katharine? Szy bko na nią spojrzał. Dostrzegł, że słucha go ty lko częściowo, że ty lko część uwagi Katharine skierowana jest ku niemu. Ten widok wzbudził w nim tak straszną desperację, że z wielkim wy siłkiem opanował impuls, by zerwać się i wy jść. Ręka Katharine swobodnie spoczy wała na stole. Ralph chwy cił ją i ścisnął mocno, jakby upewniając się, że oboje istnieją. — Ponieważ cię kocham, Katharine — powiedział. W jego głosie brakowało jakiejś pełni czy ciepła, niezbędnego dla tego rodzaju oświadczeń, dlatego kiedy Katharine bardzo delikatnie potrząsnęła głową, Ralph naty chmiast puścił jej rękę i odwrócił się, zawsty dzony swą niemocą. Pomy ślał, że Katharine wy czuła w nim chęć odejścia. Odkry ła ry sę na jego postanowieniach, pustkę w samy m sercu jego wizji. To prawda, że tam, na ulicy, my śląc o niej, by ł szczęśliwszy niż tutaj, siedząc wraz z nią w jedny m pokoju. Popatrzy ł na nią z wy pisany m na twarzy poczuciem winy. Ale jej wzrok nie wy rażał ani rozczarowania, ani przy gany. Siedziała swobodnie, jak gdy by oddawała się cichy m rozmy ślaniom, puszczając w ruch swój pierścionek z rubinami po lśniący m blacie. Denham zaczął się zastanawiać, jakie my śli ją zajmują, i rozpacz go opuściła. — Nie wierzy sz mi? — zapy tał. Uśmiechnęła się, sły sząc pokorny ton jego głosu. — O ile cię dobrze rozumiem... Ale co radziłby ś mi zrobić z ty m pierścionkiem? — zapy tała, trzy mając go przed sobą. — Radziłby m ci dać mi go na przechowanie — odpowiedział Ralph z tą samą, na wpół żartobliwą powagą. — Po ty m, co powiedziałeś, nie bardzo mogę ci ufać — chy ba że wszy stko odwołasz. — Bardzo dobrze. Nie jestem w tobie zakochany. — Ale mnie się zdaje, że j e s t e ś ... tak samo jak ja w tobie — stwierdziła oczy wisty m tonem. — No chy ba — dodała — że znasz inne słowo na opis stanu, w jakim się znajdujemy. Popatrzy ła na niego poważnie i py tająco, jakby w poszukiwaniu pomocy. — Wątpię w to ty lko wtedy, kiedy jestem z tobą, nie kiedy jestem sam — odezwał się. — Tak właśnie my ślałam — odpowiedziała Katharine. Aby wy jaśnić swój stan ducha, Ralph opowiedział jej o przeży ciach ze zdjęciem, z listem i kwiatkiem zerwany m w Kew. Słuchała z wielką powagą. — A potem zacząłeś swoją włóczęgę po ulicach — zadumała się. — No cóż, nie jest dobrze. Ale mój stan jest gorszy niż twój, bo nie ma nic wspólnego z faktami. Jest halucy nacją, zwy kłą, najczy stszą halucy nacją: zaczadzeniem... Czy można się zakochać w czy sty m umy śle? — zary zy kowała. — Podczas gdy ty jesteś zakochany w wizji, ja jestem zakochana właśnie w czy sty m umy śle. Taki wniosek wy dał się Ralphowi nieprawdziwy i głęboko niesaty sfakcjonujący, ale po zdumiewającej różnorodności uczuć, jakich sam doświadczy ł w przeciągu ostatniej pół godziny, nie mógł oskarżać Katharine o wy my ślną przesadę. — Zdaje się, że Rodney doskonale zna swoje postanowienia — powiedział niemal z gory czą. Muzy ka, która przedtem ucichła, teraz znów się rozległa, jakby Mozartowska melodia wy rażała łatwą i cudowną miłość ty ch dwojga na górze. — Cassandra nawet przez moment nie wątpiła. A my... — Katharine spojrzała na Ralpha, jakby chcąc się upewnić co do jego zdania — my widzimy się nawzajem ty lko od czasu do
czasu... — Jak światła w czasie burzy... — W samy m sercu huraganu — stwierdziła Katharine, gdy ż okno aż ugięło się pod naporem wiatru. Wsłuchiwali się w dźwięki wichury w milczeniu. W ty m momencie drzwi otworzy ły się z pewny m wahaniem i pojawiła się w nich głowa pani Hilbery, najpierw ostrożnie, ale kiedy upewniła się, że to pokój jadalny, a nie jakieś bardziej niezwy kłe rejony, weszła do środka, a widok, jaki ujrzała, by najmniej jej nie zdumiał. Jak zawsze wy glądała na zatopioną w swoich my ślach, przerwany ch miło, choć niespodzianie przez fakt, że stała się świadkiem jednej z ty ch dziwaczny ch, niepotrzebny ch ceremonii, który m inni ludzie uważają za konieczne hołdować. — Proszę sobie nie przeszkadzać, panie... — jak zawsze nie miała pojęcia, jak brzmi nazwisko, a Katharine pomy ślała, że matka chy ba nie poznała Ralpha. — Mam nadzieję, że znalazł pan sobie coś ciekawego do poczy tania — dodała, wskazując leżącą na stole książkę. — By ron. Ach, By ron. Znałam kogoś, kto znał lorda By rona — zaznaczy ła. Katharine, która wstała zmieszana, nie mogła powstrzy mać się od śmiechu na my śl, że jej matka uważała za rzecz absolutnie naturalną i pożądaną, by jej córka późny m wieczorem czy tała By rona w pokoju jadalny m w towarzy stwie nieznanego młodego mężczy zny. Uznała takie nastawienie matki za błogosławieństwo i z czułością pomy ślała o jej dziwactwach. Ralph zauważy ł jednak, że pani Hilbery, mimo iż trzy ma książkę blisko siebie, by najmniej nie czy ta. — Mamo droga, a czemu mama jeszcze nie w łóżku? — wy krzy knęła Katharine, prawie naty chmiast odzy skując swój władczy i zdroworozsądkowy nastrój. — Dlaczego jeszcze się mama przechadza po domu? — Jestem pewna, że pana poezja spodobałaby mi się dużo bardziej niż poezja lorda By rona — pani Hilbery zwróciła się do Ralpha. — Pan Denham nie pisze wierszy, ty lko arty kuły dla taty, do jego pisma — powiedziała Katharine, jakby podpowiadając matce. — O mój Boże, jakie to nudne — zawołała pani Hilbery, wy buchając nagły m śmiechem, który nieco zdumiał jej córkę. Ralph zauważy ł, że skierowała na niego spojrzenie, dość mgliste i szalenie przenikliwe zarazem. — Ale jestem przekonana, że nocami czy tuje pan poezję. Potrafię to stwierdzić po wy razie oczu — ciągnęła pani Hilbery. („Ty ch okien duszy ” — dodała). — Nie bardzo znam się na prawie, chociaż wielu moich krewny ch to prawnicy. Niektóry m jest bardzo do twarzy w perukach. Sądzę jednak, że wiem to i owo o poezji — dodała — i o ty ch wszy stkich sprawach, które nie zostają zapisane, lecz... lecz... — zamachała ręką, jakby chciała wskazać cały ogrom otaczającej ich nie napisanej poezji — ta noc i te gwiazdy, nadciągający świt, przepły wające barki, zachód słońca... Och, mój Boże — westchnęła — cóż, zachód słońca też jest bardzo piękny. My ślę sobie czasem, że poezja to nie to, co zapisujemy, ale to, co czujemy, panie Denham. W trakcie przemowy matki Katharine odwróciła się i Ralph odniósł wrażenie, że pani Hilbery mówi ty lko do niego, aby upewnić się co do czegoś, co maskowała mglisty mi uwagami. Poczuł się dziwnie podniesiony na duchu i zachęcony bły skiem w jej oku, nawet bardziej niż słowami. Zdawało mu się, że korzy stając z przy wileju płci i wieku kiwa na niego ręką, przy wołuje go, tak jak statek, który znika za hory zontem, powiewa flagą ku kolejnemu, wy pły wającemu w ten sam rejs. Pochy lił głowę w milczeniu, ale z dziwną pewnością, że pani Hilbery wy czy tała saty sfakcjonującą odpowiedź na swoje py tanie. W każdy m razie przeszła teraz do opisu sądów, a następnie do oskarżeń pod adresem angielskiego wy miaru sprawiedliwości, jej zdaniem więżącego biedny ch ludzi, którzy nie mogą spłacić długów.
— Niech mi pan powie, czy kiedy ś będziemy w stanie ży ć bez tego wszy stkiego? — zapy tała, ale wówczas Katharine delikatnie, lecz stanowczo stwierdziła, że mama musi już iść do łóżka. Obejrzawszy się w połowie schodów, Katharine miała wrażenie, że oczy Denhama patrzą na nią spokojnie i usilnie z ty m samy m wy razem, który w nich odgadła, kiedy stał po drugiej stronie ulicy i patrzy ł w jej okna.
ROZDZIAŁ XXXI
Na tacy z poranną filiżanką herbaty, którą następnego ranka przy niesiono Katharine, leżał także liścik od matki z informacją, że zamierza tego dnia wczesny m pociągiem wy jechać do Stratfordu. „Bardzo cię proszę, sprawdź, jak najlepiej się tam dostać — czy tała Katharine — i zatelegrafuj do drogiego sir Johna Burnetta, żeby na mnie czekał, i prześlij mu moje pozdrowienia. Przez całą noc śniłaś mi się ty, najdroższa Katharine, i Szekspir”. Nie by ł to chwilowy impuls. Pani Hilbery od pół roku każdej nocy śniła o Szekspirze, rozmy ślając nad wy cieczką do miejsca, które uważała za serce cy wilizowanego świata. Stanąć sześć stóp ponad kośćmi Szekspira, zobaczy ć bruk, który wy cierały jego stopy, pomy śleć nad ty m, że by ć może najstarsza matka najstarszego mieszkańca tego miasteczka widziała jeszcze córkę Szekspira — takie sprawy budziły w niej uczucia, wy rażała je więc w stosowny ch momentach, i to z namiętnością, która wcale nie jest niewłaściwa wśród pielgrzy mów do miejsc święty ch. Dziwne by ło jedy nie to, że chciała wy brać się tam sama. Naturalnie miała sporo przy jaciół, mieszkający ch w sąsiedztwie grobu Szekspira i zachwy cony ch, że mogą ją gościć. Dlatego jakiś czas później wy szła na pociąg w cudowny m nastroju. Na ulicy jakiś człowiek sprzedawał fiołki. By ł piękny dzień. Będzie pamiętać, by posłać panu Hilbery pierwszego żonkila, jakiego zobaczy. Poza ty m, jak powiedziała do Katharine, specjalnie w ty m celu wracając do holu, miała głębokie przekonanie, że polecenie Szekspira, by jego kości zostawić w spokoju, odnosiło się do ty ch obrzy dliwy ch handlarzy osobliwościami, nie zaś do drogiego sir Johna i jej samej. Pozostawiwszy córce do przemy ślenia teorię sonetów Anne Hathaway i wspomniany ch tu zakopany ch rękopisów, niosący ch przy puszczalnie niebezpieczeństwo samemu sercu cy wilizacji, pospiesznie zamknęła za sobą drzwi taksówki, która uniosła ją ku pierwszemu etapowi pielgrzy mki. Bez matki dom jakoś dziwnie się zmienił. Katharine natknęła się w jej pokoju na pokojówki, które pod nieobecność pani postanowiły go gruntownie wy pucować. Wy dawało jej się, że już pierwszy m ruchem miotełki do kurzu zmiotły jakieś sześćdziesiąt lat. Odniosła wrażenie, że praca, którą matka starała się wy kony wać w ty m pokoju, została zgarnięta w nic nie znaczącą kupkę kurzu. Porcelanowe pastereczki już bły szczały po kąpieli w gorący ch my dlinach. Biurko mogłoby równie dobrze należeć do zawodowego pisarza o metody czny ch nawy kach. Zebrawszy kilka kartek, nad który mi właśnie pracowała, Katharine udała się do własnego pokoju z zamiarem przejrzenia ich podczas poranka. Ale na schodach spotkała Cassandrę, która poszła za nią, robiła jednak tak długie przerwy między poszczególny mi krokami, że zanim Katharine doszła do swoich drzwi, poczuła, jak jej postanowienia słabną. Cassandra oparła się o
poręcz schodów i spojrzała w dół, na perski dy wanik leżący w holu na podłodze. — Czy nie zdaje ci się, że dziś rano wszy stko jest jakieś dziwne? — zapy tała. — Czy naprawdę zamierzasz spędzić poranek nad ty mi nudny mi stary mi listami, a jeśli tak... Nudne stare listy, które u większości przy tomny ch kolekcjonerów wy wołały by zawroty głowy, zostały odłożone na stół, a po chwili milczenia Cassandra z poważny m wy razem twarzy zapy tała Katharine, gdzie może znaleźć Historię Anglii lorda Macaulay a. Książka by ła na dole, w gabinecie pana Hilbery ’ego. Kuzy nki zeszły jej poszukać. Po drodze zajrzały do salonu — drzwi by ły otwarte. Ich uwagę przy ciągnął portret Richarda Alardy ce’a. — Zastanawiam się, jaki on by ł — to py tanie Katharine w ostatnich czasach często sobie stawiała. — Och, łajdak, tak jak cała reszta. Przy najmniej Henry tak mówi — odrzekła Cassandra. — Chociaż ja nie wierzę we wszy stko, co mówi Henry — dodała, jakby na swoją obronę. Zeszły na dół, do gabinetu pana Hilbery ’ego, gdzie zabrały się za przeglądanie książek. Poszukiwania by ły jednak tak pobieżne, że przez dobry kwadrans nie mogły odnaleźć dzieła, którego potrzebowały. — Musisz czy tać historię Macaulay a, Cassandro? — zapy tała Katharine, przeciągając się. — Muszę — odpowiedziała Cassandra krótko. — Cóż, no to zostawię cię tu samą z ty mi poszukiwaniami. — Nie, Katharine, proszę cię, zostań i pomóż mi. Widzisz... widzisz, powiedziałam Williamowi, że codziennie będę czy tać kawałek, chciałaby m, kiedy przy jdzie, powiedzieć mu, że już zaczęłam. — A kiedy ma przy jść? — zapy tała Katharine, odwracając się na powrót do regałów. — Na herbatę, jeśli ci to odpowiada? — Jeśli mi odpowiada by ć wtedy poza domem, jak mam rozumieć? — O, jesteś okropna... Dlaczego ty by ś nie miała... — Tak? — Dlaczego ty by ś nie miała by ć szczęśliwa? — Jestem zupełnie szczęśliwa — odpowiedziała Katharine. — Ale szczęśliwa tak jak ja, Katharine — rzekła Cassandra impulsy wnie — wy jdźmy za mąż tego samego dnia. — Za tego samego mężczy znę? — Och, nie. Ale dlaczego ty by ś nie miała wy jść — za kogoś innego? — Oto twój Macaulay — powiedziała Katharine, odwracając się do kuzy nki z książką w ręku. — Radzę ci, żeby ś zaczęła czy tać od razu, jeśli chcesz się wy edukować do herbaty. — Niech diabli porwą lorda Macaulay a! — zawołała Cassandra, rzucając książkę na stół. — Czy nie lepiej porozmawiać? — Już dość rozmawiały śmy — odpowiedziała Katharine wy mijająco. — Wiem, że i tak nie będę w stanie usiąść nad ty m Macaulay em — oświadczy ła Cassandra, patrząc żałośnie na bladoczerwoną okładkę zadanej lektury, która wszakże posiadała własności talizmanu, skoro William ją podziwiał. Zalecił jej odrobinę poważniejsze lektury podczas poranków. — A ty czy tałaś Macaulay a? — zapy tała Cassandra. — Nie. William nigdy nie próbował mnie kształcić — mówiąc to, Katharine spostrzegła, że z twarzy Cassandry znika blask, jakby zasugerowała istnienie jakiegoś innego, bardziej tajemnego związku. Poczuła wy rzuty sumienia. Zdumiała się, z jaką nierozwagą wpły wa na ży cie inny ch, choćby na ży cie Cassandry. — Nie rozmawialiśmy poważnie.
— Ależ ja jestem przerażająco poważna — powiedziała Cassandra z lekkim drżeniem, a jej mina świadczy ła o ty m, że mówi prawdę. Odwróciła się i spojrzała na Katharine jak nigdy dotąd. W jej oczach by ł strach, który nią owładnął, a potem opadł wskutek poczucia winy. O, Katharine ma wszy stko — urodę, umy sł, charakter. Nigdy nie będzie się mogła równać z Katharine. Nie będzie bezpieczna, dopóki Katharine wisi nad nią, póki nad nią dominuje, rozstawia po kątach. Uznała ją za zimną, bezwzględną, pozbawioną skrupułów, ale dała wy raz ty m my ślom w szczególny sposób — wy ciągnęła rękę i chwy ciła tom Macaulay a. W ty m momencie rozległ się dzwonek telefonu i Katharine wy szła, by odebrać. Cassandra, zwolniona z obserwacji, odłoży ła książkę i zacisnęła dłonie. Przez ostatnich kilka minut przeży ła tortury straszniejsze niż kiedy kolwiek w ży ciu i nauczy ła się bardzo wiele o swoich uczuciach. Ale kiedy Katharine powróciła, Cassandra by ła już spokojna, zy skała wy raz dostojeństwa, zupełnie dla niej nowy. — Czy to on? — zapy tała. — To by ł Ralph Denham — odpowiedziała Katharine. — My ślałam właśnie, że to on. — Dlaczego my ślałaś, że to on? Co William powiedział ci o Ralphie Denhamie? — w obliczu takiego rozemocjonowania Katharine zarzucanie jej, że jest spokojna, bezduszna i obojętna, straciło sens. Nie dała Cassandrze ani chwili na sformułowanie odpowiedzi. — No więc kiedy się pobieracie z Williamem? — zapy tała. Cassandra przez chwilę milczała. To by ło bardzo trudne py tanie. W trakcie rozmowy poprzedniego wieczoru William dał Cassandrze do zrozumienia, że jego zdaniem w pokoju jadalny m Katharine właśnie zaręcza się z Ralphem Denhamem. Cassandra, patrząca na wszy stko przez różowe okulary, by ła skłonna uważać, że cała sprawa jest już ustalona. Jednak w liście, jaki tego ranka otrzy mała od Williama, oprócz żarliwy ch zapewnień o jego uczuciach, odczy tała też przekazane nie wprost ży czenie, by swoje zaręczy ny ogłosili dopiero wtedy, kiedy Katharine ogłosi swoje. Ten oto dokument Cassandra w tej chwili wy jęła i odczy tała na głos, nie bez pewny ch opuszczeń i z liczny mi wahaniami. — ...ty siące żalów, hm... hm... obawiam się, że możemy wy wołać sporo niepokoju, naturalnego w tej sy tuacji. Z drugiej strony jednak jeśli to, co mam powody przy puszczać, rzeczy wiście miałoby nastąpić w rozsądny m czasie, a nasza obecna sy tuacja nie jest dla ciebie w żadny m sensie przy kra, to opóźnienie mogłoby, w moim przekonaniu, posłuży ć naszy m interesom lepiej niż przedwczesne wy jaśnienie, które z konieczności wy woła niespodziankę większą, niżby można sobie ży czy ć... — Bardzo w sty lu Williama — wy krzy knęła Katharine, tak szy bko pojąwszy kierunek, w jakim zmierzały te przemy ślenia, że już to wy starczy ło, by zakłopotać Cassandrę. — Rozumiem jego uczucia — odpowiedziała. — I zupełnie się z nim zgadzam. Uważam, że jeśli zamierzasz wy jść za pana Denhama, my powinniśmy się wstrzy mać, tak jak mówi William. — No ale jeśli nie wy jdę za niego jeszcze przez parę miesięcy, albo wcale za niego nie wy jdę? Cassandra milczała. Taka perspekty wa ją przeraziła. Katharine rozmawiała przed chwilą z Ralphem Denhamem, a teraz wy gląda dziwnie — musi by ć z nim zaręczona, albo niebawem będzie. Jeśliby jednak Cassandra podsłuchała ich rozmowę telefoniczną, nie by łaby taka pewna, że sprawa zmierza w ty m kierunku. Rozmowa miała taki przebieg: — Tu mówi Ralph Denham. Jestem teraz przy zdrowy ch zmy słach. — Ile czekałeś przed domem? — Poszedłem do domu i napisałem do ciebie list. Podarłem go. — Ja też wszy stko podrę. — Przy jdę.
— Tak. Przy jdź dzisiaj. — Muszę ci wy jaśnić... — Tak. Musimy wy jaśnić... Nastąpiła długa pauza. Ralph zaczął kolejne zdanie, które uciął słowem „nic”. Nagle oboje w ty m samy m momencie powiedzieli sobie „do widzenia”. A jednak gdy by telefon by ł w jakiś cudowny sposób połączony z wy ższy mi warstwami atmosfery o aromacie ty mianku i smaku soli, Katharine nie oddy chałaby z tak intensy wny m poczuciem radości. W takim stanie zbiegła na dół. Zdumiała się, kiedy odkry ła, że William i Cassandra już zdecy dowali, iż ma poślubić właściciela tego niepewnego głosu, który właśnie sły szała w słuchawce. Jej duch kierował się w zupełnie inny m kierunku; miał inną naturę. Wy starczy ło, że spojrzała na Cassandrę, by przekonać się, co znaczy miłość, której efektem są zaręczy ny i ślub. Zastanowiła się przez chwilę i rzekła: — Jeśli sami nie chcecie nikomu mówić, ja mogę to zrobić. Wiem, że William jest wrażliwy na ty m punkcie i to mu bardzo utrudnia podjęcie jakichkolwiek działań. — On jest strasznie wrażliwy na uczucia inny ch ludzi — powiedziała Cassandra. — Sama my śl, że mógłby sprawić przy krość ciotce Maggie czy wujowi Trevorowi, przy prawiłaby go o chorobę. Podobna interpretacja tego, co nazy wała konwencjonalnością Williama, by ła dla Katharine nowa. A jednak uznała teraz, że to interpretacja prawdziwa. — Tak, masz rację — powiedziała. — No i uwielbia piękno. Chce, by ży cie by ło piękne w każdy m swy m wy miarze. Czy zauważy łaś, z jakim piety zmem William doprowadza każdą rzecz do końca? Popatrz, jak zaadresował tę kopertę. Każda litera jest doskonała. Czy ta opinia doty czy ła również uczuć zawarty ch w liście, Katharine nie by ła pewna, jednak skoro drobiazgowość Williama koncentrowała się na Cassandrze, dla Katharine nie ty lko przestała by ć iry tująca jak wtedy, gdy sama stanowiła jej przedmiot, ale wy dała się, zgodnie z opinią Cassandry, owocem jego miłości do piękna. — Tak — powiedziała — on kocha piękno. — Mam nadzieję, że będziemy mieć dużo dzieci — dodała Cassandra. — William kocha dzieci. Ta uwaga lepiej uświadomiła Katharine, jak niezmiernie bliski jest związek ty ch dwojga, niż jakiekolwiek inne słowa. Przez krótką chwilę czuła zazdrość, a zaraz potem — upokorzenie. Znała Williama od ty lu lat i nawet jej nie przy szło do głowy, że lubi dzieci. Patrzy ła na dziwny blask uniesienia w oczach Cassandry, który dawał dostęp do istoty ducha ludzkiego, i pragnęła, by kuzy nka dalej opowiadała o Williamie. Cassandry nie trzeba by ło namawiać do spełnienia tego ży czenia. Mówiła i mówiła. Poranek minął niepostrzeżenie. Katharine niemal bez ruchu siedziała na brzegu biurka swojego ojca, a Cassandra nawet nie otworzy ła Dziejów Anglii. Trzeba jednak przy znać, że Katharine zdarzały się spore luki w skupieniu na ty m, co mówiła kuzy nka. Atmosfera doskonale sprzy jała jej własny m my ślom. Momentami tak się zatracała w marzeniach, że nie zauważała, kiedy Cassandra milkła i dłuższą chwilę przy glądała się jej bez słowa. O czy mże Katharine tak rozmy śla, jeśli nie o Ralphie Denhamie? Słuchając jej przy padkowy ch odpowiedzi, Cassandra by ła przekonana, że Katharine oddaliła się nieco od kwestii absolutnej doskonałości Williama. Ale Katharine nie dawała żadnego znaku. Zawsze przery wała te momenty milczenia, mówiąc coś tak naturalnego, iż Cassandra znów dawała się zwieść i przy taczała świeże przy kłady podtrzy mujące ten sam, jakże zajmujący temat. Następnie zjadły obiad, a jedy ną oznaką roztargnienia Katharine by ł fakt, że nie nałoży ła deseru. Kiedy tak siedziała, jakby nieświadoma, że stoi przed nią tapioka, by ła tak podobna do swojej matki, że Cassandra wy krzy knęła w zdumieniu:
— Wy glądasz zupełnie jak ciotka Maggie! — Bzdura — odpowiedziała Katharine, ziry towana bardziej, niżby wy magała sy tuacja. A jednak teraz, kiedy matka wy jechała, Katharine czuła się mniej niż zwy kle rozsądna, ale, jak to sobie tłumaczy ła, miała znacznie mniej powodów do wy kazy wania się rozsądkiem. W głębi by ła nieco rozedrgana z powodu zebrany ch tego ranka liczny ch dowodów na własną zdolność do — jak to określić? — wędrowania po ogromny ch obszarach my śli tak niemądry ch, że aż trudno je wy słowić. Na przy kład: w sierpniu o zachodzie słońca idzie drogą, gdzieś w Northumberland; w gospodzie pozostał jej towarzy sz, który m by ł Ralph Denham, a ona przeniosła się — nie ty le za pomocą własny ch nóg, co jakimś niewidzialny m sposobem — na szczy t wy sokiego wzgórza. A tamtejsze zapachy, dźwięki spomiędzy suchy ch wrzosowy ch korzeni, źdźbła traw rozgniecione jej ręką by ły tak wy raziste, że każdej z ty ch rzeczy doświadczała oddzielnie. Potem jej umy sł wy prawiał się w ciemne przestwory powietrza albo osiadał na powierzchni morza, które się tam znajdowało, albo równie niedorzecznie powracał o północy na legowisko wśród paproci pod rozgwieżdżony m niebem i odwiedzał zaśnieżone doliny na księży cu. Fantazje te nie by ły by w żadnej mierze dziwne, ściany bowiem każdego umy słu ozdobione są takimi ornamentami, ale Katharine nagle odkry ła, że podąża za owy mi my ślami z ogromny m zapałem, który przeszedł w silne pragnienie zmiany stanu, w jakim się znajdowała, na taki, który odpowiadałby jej marzeniom. Aż nagle się ocknęła; uświadomiła sobie, że Cassandra przy gląda się jej ze zdumieniem. Cassandra by łaby bardzo rada, gdy by mogła mieć pewność, że kiedy Katharine nie odpowiada albo udziela odpowiedzi zupełnie nie na temat, podejmuje właśnie decy zję, by naty chmiast wy jść za mąż, niemniej nawet jeśli tak by ło, to bardzo trudno wy tłumaczy ć sobie jej uwagi doty czące przy szłości. Kilka razy wspominała coś o lecie, jednak wy nikało z tego, że planowała spędzić je na samotny ch wędrówkach. Miała chy ba w głowie jakiś plan, który wy magał zaangażowania Bradshawów oraz zawierał nazwy szeregu gospód. Wewnętrzny niepokój doprowadził wreszcie Cassandrę do tego, że ubrała się i wy szła na spacer bez celu ulicami Chelsea, pod pozorem, że ma do załatwienia jakieś sprawunki. Jednak bardzo słabo orientowała się w okolicy, w pewny m momencie wpadła więc w panikę, że się spóźni, i zanim odszukała sklep, który ją interesował, prędko zawróciła, by by ć w domu, kiedy się zjawi William. Zjawił się, a jakże, dosłownie pięć minut po ty m, jak usiadła przy stoliku do herbaty, miała więc szczęście przy jąć go sam na sam. Powitanie ukoiło jej uczuciowy niepokój, ale pierwsze py tanie, jakie zadał William, brzmiało: — Czy rozmawiałaś z Katharine? — Tak, ale ona twierdzi, że nie jest zaręczona. Ona chy ba uważa, że nigdy się nie zaręczy. William zmarszczy ł czoło i wy glądał na ziry towanego. — Rozmawiali rano przez telefon, a Katharine zachowuje się bardzo dziwnie. Zapomniała podać deser — dodała Cassandra, by go rozweselić. — Moje drogie dziecko, po ty m, co widziałem i sły szałem wczoraj wieczór, nie ma tu mowy o zgady waniu i podejrzewaniu. Albo jest z nim zaręczona, albo... Zawiesił zdanie, gdy ż właśnie w tej chwili pojawiła się Katharine. Mając w pamięci świeże wspomnienie poprzedniego wieczoru, William by ł zby t skrępowany, by choć na nią spojrzeć, i dopiero kiedy Katharine powiedziała mu o wy jeździe matki do Stratfordu, podniósł ku niej wzrok. By ło oczy wiste, że odczuwa wielką ulgę. Rozejrzał się teraz wokoło, jakby poczuł się znowu swobodnie, a Cassandra zawołała: — Nie wy daje ci się, że wszy stko wy gląda zupełnie inaczej? — Przesunęły ście sofę? — zapy tał William. — Nie. Niczego nie ruszały śmy — powiedziała Katharine. — Wszy stko jest dokładnie tak,
jak by ło. Powiedziała to bardzo zdecy dowanie, by zaznaczy ć, że nie ty lko sofa, ale o wiele więcej pozostało bez zmian, równocześnie podając mu filiżankę, którą zapomniała napełnić herbatą. Kiedy jej zwrócili uwagę, zmarszczy ła z iry tacją brwi i oświadczy ła, że Cassandra ją rozprasza. Spojrzenie, jakie im rzuciła, oraz jej stanowczy ton sprawiły, że William i Cassandra poczuli się jak dzieci przy łapane na podsłuchiwaniu. Podporządkowali się jej w rozmowie. Gdy by ktoś wszedł teraz, mógłby ich uznać za znajomy ch w trakcie, powiedzmy, trzeciego spotkania. Jeśliby tak by ło, owa osoba musiałaby dojść do wniosku, że gospody ni nagle przy pomniała sobie o jakimś nie cierpiący m zwłoki obowiązku. Katharine bowiem najpierw popatrzy ła na zegarek, następnie poprosiła Williama, aby podał jej dokładny czas. Kiedy powiedział jej, że jest za dziesięć piąta, podniosła się naty chmiast, mówiąc: — Wobec tego obawiam się, że muszę wy jść. Opuściła pokój, trzy mając w ręku nie dojedzony kawałek chleba z masłem. William spojrzał na Cassandrę. — Och, ona jest taka dziwna! — zawołała Cassandra. William wy glądał na poruszonego. Wiedział o Katharine więcej niż Cassandra, ale nawet on nie by ł w stanie określić... Za sekundę Katharine by ła z powrotem, już w płaszczu, wciąż jednak z chlebem w ręku. — Jeśliby m się spóźniała, nie czekajcie na mnie — powiedziała. — Będę po obiedzie — i powiedziawszy to, opuściła ich. — Ale przecież ona nie może... — wy krzy knął William, kiedy drzwi się za nią zamknęły — bez rękawiczek i z kromką chleba w dłoni! Oboje rzucili się do okna, by zobaczy ć jeszcze, jak Katharine szy bkim krokiem zmierza w stronę City. Potem znikła im z oczu. — Pewnie poszła zobaczy ć się z panem Denhamem — zawołała Cassandra. — Bóg jeden wie! — wy krzy knął William. Incy dent ten zrobił na nich wrażenie nieproporcjonalnie osobliwego i złowieszczego do swojej zewnętrznej dziwaczności. — To jest zachowanie w sty lu cioci Maggie — stwierdziła Cassandra, jakby tonem wy jaśnienia. William potrząsnął głową i bardzo poruszony, zaczął przechadzać się tam i z powrotem po pokoju. — To właśnie przepowiadałem — wy buchł nagle. — Wy starczy raz odstawić na bok konwenanse... Chwała Bogu, że pani Hilbery wy jechała. Ale jest przecież pan Hilbery. Jak mu to wy jaśnimy ? Będę cię musiał opuścić. — Ale wuj Trevor wróci dopiero za parę godzin! — błagała go Cassandra. — Nigdy nic nie wiadomo. By ć może już jest w drodze. Albo przy puśćmy, że pani Milvain, twoja ciotka Celia, albo pani Cosham, albo, powiedzmy, ktokolwiek inny, któraś jeszcze twoja ciotka lub wuj, weszliby tutaj i zastali nas sam na sam. Dobrze wiesz, co już opowiadają. Cassandrę zdumiał widok Williama tak bardzo poruszonego, a równocześnie przerażała ją perspekty wa, że zostanie przez niego opuszczona. — Możemy się skry ć — zawołała w podnieceniu, spoglądając na storę oddzielającą pokój z pamiątkami od salonu. — Ja absolutnie odmawiam wchodzenia pod stół — odpowiedział William sarkasty cznie. Cassandra dostrzegła, że trudność sy tuacji wy prowadza go z równowagi. Insty nkt podpowiedział jej, że odwołanie się do uczuć w ty m momencie by łoby posunięciem wy jątkowo niekorzy stny m. Opanowała się, usiadła, nalała świeżej herbaty do filiżanki i spokojnie wy piła ły k.
To naturalne zachowanie, świadczące o wewnętrzny m opanowaniu i ukazujące ją w jednej z kobiecy ch póz, które tak bardzo uwielbiał William, ukoiło jego niepokój lepiej niż jakiekolwiek argumenty. Odwołała się do jego ry cerskości. Przy jął od niej filiżankę. Potem poprosiła go o kawałek ciasta. I zanim ciasto zostało zjedzone, a herbata wy pita, kwestie osobiste znikły, a oni rozmawiali o poezji. Bezwiednie przeszli od zagadnienia poezji dramaty cznej w ogóle do konkretnego przy kładu, który William akurat miał w zanadrzu, więc kiedy weszła pokojówka, by sprzątnąć po herbacie, William zapy tał, czy mógłby przeczy tać krótki fragment na głos, chy ba że ją nudzi. Cassandra w milczeniu skłoniła głowę, ale jej oczy ujawniły odrobinę z tego, co czuła, a William, pokrzepiony ty m widokiem, nie miał wątpliwości, że nawet siła dużo większa niż sama pani Milvain nie zmusiłaby go do opuszczenia miejsca, w który m się znajdował. Zaczął czy tać. Ty mczasem Katharine żwawo maszerowała ulicą. Gdy by ją poprosić o wy jaśnienie, dlaczego tak impulsy wnie opuściła salon, pewnie nie znalazłaby lepszego powodu niż to, że William spojrzał na Cassandrę, a Cassandra na Williama. Ponieważ na siebie spojrzeli, jej sy tuacja stała się nie do zniesienia. Wy starczy, że raz zapomni napełnić filiżankę herbatą, a już mówią, że jest zaręczona z Ralphem Denhamem. Wiedziała, że za jakieś pół godziny otworzy ły by się drzwi i stanąłby w nich Ralph Denham. Nie mogła przecież siedzieć tam i rozmy ślać o ty m, że zobaczy się z Ralphem, a William i Cassandra nie spuszczą z nich oczu i będą dokładnie oceniać stopień ich zaży łości, tak by móc ustalić datę ślubu. Naty chmiast zdecy dowała, że spotka się z Ralphem poza domem. Miała jeszcze dość czasu, by dotrzeć do Lincoln’s Inn, zanim Denham wy jdzie z biura. Zatrzy mała taksówkę i kazała się zawieźć do sklepu z mapami przy Great Queen Street, który pamiętała, gdy ż nie bardzo miała ochotę zatrzy my wać się pod drzwiami biura Ralpha. Dotarła do sklepu, kupiła dużą, szczegółową mapę hrabstwa Norfolk i tak zaopatrzona, ruszy ła ku Lincoln’s Inn Fields, upewniwszy się, gdzie znajduje się biuro adwokackie panów Hopera i Grateley a. Wielkie gazowe ży randole rozświetlały okna biur. Wy obraziła sobie, że Ralph siedzi przy olbrzy mim, zawalony m papierami stole pod jedny m z ty ch ży randoli we frontowy m pokoju z trzema wy sokimi oknami. Ustaliwszy w ten sposób miejsce jego poby tu, zaczęła tam i z powrotem przechadzać się po chodniku. Nie pojawił się nikt o jego sy lwetce. Przy glądała się każdemu mężczy źnie, który koło niej przechodził. Każdy miał w sobie coś z Ralpha, by ć może z powodu oficjalnego stroju, szy bkiego kroku i by stry ch spojrzeń, które jej rzucali, spiesząc do domu po cały m dniu pracy. Sama atmosfera tego placu — ogromne domy, jakże poważne i ściśle wy pełnione, nastrój pracowitości i wy siłku, jakby nawet wróble i dzieci zarabiały tu na swój chleb powszedni, jakby nawet samo niebo pokry te szary mi i szkarłatny mi chmurami odbijało poważne zamiary położonego pod nimi miasta — wszy stko to mówiło jej o Ralphie. „To jest właśnie odpowiednie miejsce na spotkanie — pomy ślała — to jest odpowiednie miejsce, żeby się przechadzać i my śleć o nim”. Nie mogła powstrzy mać się od porównań z rodzinny mi ulicami Chelsea. Porównując je, nieco poszerzy ła trasę spaceru i skręciła na główną ulicę. Szeroki strumień ciężarówek i wozów przesuwał się wzdłuż Kingsway, po chodnikach dwoma nurtami przemieszczali się piesi. Zafascy nowana przy stanęła na rogu. Uszy wy pełni! jej niski ry k, ruchliwy tumult miał w sobie niewy rażalny czar różnorodności ży cia, przelewającego się nieustannie ku jakiemuś celowi, który, kiedy tak patrzy ła, wy dał jej się naturalny m celem ży cia. Ta absolutna obojętność wobec jednostek, które poły kało, by toczy ć się dalej, wzbudziła w niej odczucie chwilowego uniesienia. Mieszanka światła dziennego i blasku lamp sprawiła, że Katharine stała się niewidzialną obserwatorką, a mijający m ją ludziom nadawała pewną półprzezroczy stość: ich twarze zamieniały się w blade owale z kości słoniowej, ty lko oczy pozostawały ciemne. Niósł ich potężny nurt — wielka fala, głęboki strumień, niepokonany odpły w. Katharine stała niezauważona i pochłonięta widokiem, upajając się
zachwy tem, który podskórnie trwał w niej przez cały dzień. Nagle ścisnęło ją niemiłe wspomnienie powodu, dla którego tu przy szła. Musi znaleźć Ralpha Denhama. Pospiesznie odwróciła się ku Lincoln’s Inn Fields i rozejrzała za znakiem rozpoznawczy m — trzema wy sokimi, rozświetlony mi oknami. Ale na próżno. Fasady budy nków zlały się teraz ze sobą w ciemności, tak że Katharine nie by ła pewna, w którą dokładnie stronę patrzeć. Ponure tafle szkła w trzech oknach Ralpha odbijały ty lko szarozielone niebo. Nacisnęła niecierpliwie dzwonek pod tabliczką z nazwą firmy. Po dłuższej chwili otwarł jej stróż z kubełkiem i pędzlem w ręku, co by ło wy raźny m znakiem, że dzień pracy się tu skończy ł, a pracownicy już wy szli. „Nikogo, może poza panem Grateley em, już nie ma — zapewnił Katharine stróż, — wszy scy poszli do domu dosłownie dziesięć minut temu”. Ta wiadomość całkowicie rozbudziła Katharine. Ogarnął ją niepokój. Spiesznie wróciła na Kingsway, zaczęła przy glądać się ludziom, którzy w cudowny sposób odzy skali materialność. Biegła aż do stacji metra, przeganiając po drodze urzędnika za urzędnikiem, prawnika za prawnikiem. Żaden z nich ani odrobinę nie przy pominał Ralpha Denhama. Widziała go coraz wy raźniej, i coraz wy raźniej zdawał się jej inny niż wszy scy. Przy wejściu na stację zatrzy mała się, próbując zebrać my śli. Ralph na pewno poszedł do niej. Jeśli teraz weźmie taksówkę, powinna dotrzeć tam przed nim. Ale zaraz wy obraziła sobie, jak otwiera drzwi do salonu, William i Cassandra podnoszą wzrok, chwilkę później wchodzi Ralph, a zaraz potem widzi te spojrzenia, te insy nuacje. Nie, nie zniesie tego. Napisze do niego list i naty chmiast zaniesie mu do domu. Na stoisku z papeterią kupiła papier i ołówek, weszła do ABC, gdzie zamówiła filiżankę kawy, znalazła wolny stolik i zaczęła pisać: „Przy szłam, żeby się z Tobą zobaczy ć, ale cię nie zastałam. Nie by łam w stanie wy trzy mać z Williamem i Cassandrą. Oni chcieli, żeby śmy...” Przerwała. „Nalegają, aby śmy się zaręczy li, i nie da się wcale z nimi porozmawiać, czegokolwiek wy jaśnić. Chcę...” Jej pragnienia, teraz, kiedy zwracała się do Ralpha, by ły tak ogromne, że ołówek okazał się kompletnie nieadekwatny jako narzędzie przeniesienia ich na papier. Wy dawało jej się, że przez ten ołówek musi przepły nąć cały nurt ruchu ulicznego na Kingsway. Wpatry wała się z napięciem w ogłoszenie wiszące na zdobnej złoceniami ścianie. „...przekazać ci wiele różny ch spraw”, dodała, zapisując słowa z trudem, jak małe dziecko. Kiedy jednak znów podniosła wzrok, by ustalić kolejne zdanie, zdała sobie sprawę z obecności kelnerki, której mina jasno wskazy wała, że zamy kają, a rozejrzawszy się wokoło, Katharine zauważy ła, że jest niemal jedy ną osobą w kawiarni. Wzięła list, zapłaciła i znów znalazła się na ulicy. Teraz weźmie taksówkę do Highgate. W tej samej chwili uświadomiła sobie, że przecież nie pamięta adresu. Ta przeszkoda jakby zatamowała potężny strumień jej pragnień. Desperacko przeczesy wała pamięć w poszukiwaniu nazwy ulicy, najpierw starała się przy pomnieć sobie, jak wy glądał dom, potem usiłowała odtworzy ć słowa, które kiedy ś raz napisała na kopercie. Im bardziej naciskała, ty m bardziej słowa się oddalały. Czy ten dom stał przy jakimś tam Orchard? Czy jakimś tam Hill? Poddała się. Nigdy jeszcze od czasów dzieciństwa nie czuła takiej pustki i samotności. Natarły na nią, jak we śnie, wszy stkie konsekwencje jej niewy tłumaczalnej gnuśności. Wy obraziła sobie twarz Ralpha, który odwraca się od jej drzwi bez słowa wy jaśnienia, odbiera tę odprawę jako cios, który ona mu wy mierzy ła, jako bezduszną oznakę, że nie chce się z nim widzieć. Patrzy ła, jak oddala się od jej drzwi. Jednak o wiele łatwiej by ło jej wy obrazić sobie, że Ralph maszeruje teraz szy bko i daleko w jakąkolwiek stronę niż to, że wraca do Highgate. Może jeszcze wróci na Chey ne Walk i będzie jej szukał? Widziała go całkiem wy raźnie — najlepszy dowód, że ruszy ła i już wy ciągała rękę, by skinąć na taksówkę. Nie, Ralph jest zby t dumny, by wracać; odrzucił również i to pragnienie, szedł coraz dalej i dalej — gdy by ty lko by ła w stanie odczy tać nazwy ty ch ulic, który mi przechodził w jej wizji! W ty m miejscu jednak
wy obraźnia ją zawiodła albo zakpiła z niej, pokazując ty lko, że te są obce, ciemne i odległe. Zamiast skoncentrować się na podjęciu jakiejś decy zji, Katharine nabijała sobie ty lko głowę my ślami o ty m, jak wielki jest Londy n i jakim niepodobieństwem jest znaleźć w nim samotną postać, która wędruje tu czy tam, skręca w prawo czy w lewo, wy biera ten, a nie inny obskurny zaułek, gdzie na ulicy bawią się dzieci i tak... Ocknęła się ze zniecierpliwieniem. Szy bkim krokiem ruszy ła wzdłuż Holborn. Wkrótce zawróciła i równie szy bko ruszy ła w przeciwną stronę. To niezdecy dowanie by ło jej nie ty lko wstrętne, ale miało w sobie coś budzącego niepokój, podobny do tego, jaki ogarnął ją już parę razy wcześniej. Czuła, że nie radzi sobie z własny mi pragnieniami. Dla osoby przy zwy czajonej do wewnętrznego opanowania nagły przy pły w takiej potężnej i nieracjonalnej siły miał w sobie coś zarazem upokarzającego i niepokojącego. Ból w prawej ręce uzmy słowił jej, że zgniata rękawiczki i mapę hrabstwa Norfolk tak mocno, że mogłaby zmiażdży ć dużo twardszy przedmiot. Rozluźniła pięść. Nerwowo wpatry wała się w twarze przechodniów, sprawdzając, czy ich wzrok nie zatrzy muje się na jej twarzy na dłużej niż zwy kle lub czy nie wpatrują się w nią z zaciekawieniem. Ale kiedy wy gładziła rękawiczki i zrobiła, co mogła, by wy glądać jak zawsze, zapomniała o gapiach i ponownie poddała się rozpaczliwej potrzebie odnalezienia Ralpha Denhama. Teraz by ło to pożądanie — dzikie, nienaturalne, niewy jaśnione, przy pominające jej coś, co czuła czasem jako dziecko. Ponownie skarciła samą siebie za tę nieostrożność. Ale znalazłszy się przy wejściu na stację metra, zebrała się i szy bko — jak dawniej — podjęła decy zję. Olśniło ją: naty chmiast pojedzie do Mary Datchet i poprosi o adres Ralpha. Ta decy zja przy niosła jej ulgę, nie ty lko dlatego, że wy znaczy ła cel, ale także dlatego, że usprawiedliwiła jej działania. Owszem, wy znaczy ła sobie cel, ale fakt ten skłonił ją jednak do całkowitego pogrążenia się w swojej obsesji, kiedy więc dzwoniła do drzwi mieszkania Mary, nie zastanowiła się nawet, jakie wrażenie wy woła jej prośba. Jednak ku niezmiernej iry tacji Katharine Mary nie by ło w domu; otworzy ła jej posługaczka. Katharine nie pozostało nic innego, jak przy jąć zaproszenie i poczekać. Czekała może z kwadrans, nieustannie chodząc z jednego końca pokoju na drugi. Kiedy usły szała dźwięk klucza w drzwiach, zatrzy mała się przed kominkiem: Mary zastała ją wy prostowaną, z wy razem oczekiwania i determinacji, wy glądającą na osobę, która przy szła w sprawie tak pilnej, iż musi ją wy łoży ć bez żadnego wstępu. Mary krzy knęła ze zdumienia. — Tak, tak — powiedziała Katharine, odsuwając na bok uwagi, jakby stały jej na drodze. — Czy piłaś herbatę? — Och, tak — odpowiedziała Katharine, my śląc, że piła gdzieś herbatę, setki lat temu. Mary zamilkła, zdjęła rękawiczki i znalazłszy zapałki, zabrała się do rozpalania ognia. Katharine zatrzy mała ją niecierpliwy m ruchem: — Nie, nie zapalaj dla mnie... Ja ty lko chcę się dowiedzieć, jaki jest adres Ralpha Denhama. Trzy mała w ręku ołówek i by ła gotowa zapisać go na kopercie. Czekała z władczy m wy razem twarzy. — Apple Orchard, Mount Ararat Road, Highgate — powiedziała Mary dość powoli i dziwny m tonem. — Ach, teraz już pamiętam! — zawołała Katharine, ziry towana własną głupotą. — Przy puszczam, że dojadę tam w jakieś dwadzieścia minut? — chwy ciła torebkę i rękawiczki, wy glądało, że się zbiera do wy jścia. — Ale go nie zastaniesz — powiedziała Mary, zatrzy mując się z zapałką w ręku. Katharine, która już odwróciła się do drzwi, stanęła i spojrzała na Mary. — Dlaczego? A gdzie jest? — zapy tała.
— Jeszcze nie wy szedł z biura. — Ależ wy szedł z biura — odrzekła Katharine. — Py tanie brzmi ty lko, czy już dotarł do domu. Poszedł odwiedzić mnie w Chelsea. Chciałam się z nim spotkać po drodze, ale się minęliśmy. Nie zostawiłam mu wiadomości z wy jaśnieniem. Dlatego muszę go jak najszy bciej znaleźć. Mary przy jęła te wiadomości ze spokojem. — Dlaczego nie zatelefonujesz? — zapy tała. Katharine naty chmiast upuściła wszy stko, co miała w rękach. Napięcie znikło z jej twarzy i zawołała: — No oczy wiście! Dlaczego od razu o ty m nie pomy ślałam! — chwy ciła słuchawkę i podała numer. Mary spojrzała na nią spokojnie i wy szła z pokoju. W końcu, poprzez przy tłaczający ciężar całego Londy nu, do Katharine dotarły tajemnicze dźwięki kroków w jej własny m domu, wspięły się do pokoiku, gdzie niemal widziała obrazy i książki. Z ogromną uwagą wsłuchiwała się w wibracje sy gnału, a następnie przedstawiła się. — Czy by ł pan Denham? — Tak, proszę panienki. — Czy py tał o mnie? — Tak. Powiedzieliśmy, że panienka wy szła. — Czy zostawił jakąś wiadomość? — Nie. Wy szedł. Jakieś dwadzieścia minut temu. Katharine odwiesiła słuchawkę. Przeszła przez cały pokój w stanie tak dotkliwego zawodu, że początkowo nie zauważy ła, iż Mary nie ma. Potem zawołała ostry m i apody kty czny m tonem: — Mary ! Mary by ła w sy pialni, gdzie zdejmowała palto. Usły szała, że Katharine ją woła. — Tak — odpowiedziała. — Będę za sekundkę. Ale sekundka przedłużała się, jakby Mary z jakiegoś powodu postanowiła dla przy jemności nie ty lko doprowadzić się do porządku, ale także upiększy ć. Etap ży cia, jaki osiągnęła w ostatnich miesiącach, na trwałe naznaczy ł jej wy gląd. Rozkwit młodości zaczął niknąć, a twarz zdradzała determinację: policzki bardziej się zapadły, usta zacisnęły, w oczach nie by ło już spontanicznej chęci obserwowania wszy stkiego, lecz skupienie na jakimś odległy m celu. Ta kobieta by ła teraz istotą prakty czną, panią własnego losu, a wobec tego, dzięki pewnej kombinacji idei, godną noszenia zaszczy tny ch srebrny ch łańcuszków i bły szczący ch broszek. Weszła do pokoju wolny m krokiem i zapy tała: — No i co, dodzwoniłaś się? — Już opuścił Chelsea — odpowiedziała Katharine. — Ale na pewno jeszcze nie może by ć w domu — powiedziała Mary. Katharine raz kolejny poczuła nieopanowaną ochotę, by przy glądać się wy obrażonej mapie Londy nu i śledzić kręte zaułki bezimienny ch ulic. — Zadzwonię do niego i zapy tam, czy wrócił — Mary podeszła do telefonu i po wy mianie kilku krótkich uwag oświadczy ła: — Nie, siostra Ralpha mówi, że jeszcze go nie ma. A! — jeszcze raz przy łoży ła słuchawkę do ucha — dostali wiadomość od niego. Nie będzie go na obiedzie. — No to co będzie robił? Katharine, bardzo blada, wlepiwszy swoje wielkie, ciemne oczy nie ty le w Mary, ile w perspekty wę niemej ciemności, zwróciła się znów nie ty le do Mary, ile do owego bezlitosnego ducha, czającego się teraz w każdy m zakątku, który przeszukiwała, by z niej szy dzić. Mary poczekała chwilę, a potem odezwała się obojętny m tonem: — No to już naprawdę nie wiem.
Bezwładnie opadła na oparcie fotela i przy glądała się płomy czkom, które spokojnie zaczęły prześlizgiwać się pomiędzy bry łkami węgla, jakby również i one by ły obojętne i odległe. — Możliwe, że przy jdzie tutaj — ciągnęła Mary nadal ty m samy m tonem. — Może by łoby dobrze, gdy by ś poczekała, jeśli chcesz się z nim dziś wieczór zobaczy ć. Pochy liła się i pchnęła szczapę drewna, żeby skierować płomień między węgle. Katharine zastanowiła się. — Poczekam pół godziny — powiedziała. Mary wstała, podeszła do stołu, rozłoży ła swoje papiery pod lampą z zielony m kloszem i ruchem, który stawał się u niej nawy kiem, zakręciła między palcami pasemko włosów. Raz, niezauważenie, spojrzała na Katharine, która siedziała bez ruchu ze wzrokiem tak skupiony m, że można by ło wręcz odnieść wrażenie, iż czemuś się przy gląda, wpatruje w jakąś twarz, która nigdy nie podnosi na nią wzroku. Mary stwierdziła, że nie jest w stanie dalej pisać. Odwróciła wzrok, ale ty lko po to, by uświadomić sobie obecność tego, na co patrzy ła Katharine. W ty m pokoju by ły duchy, a wśród nich, choć to dziwne i smutne, by ł też duch jej samej. Minuty mijały. — Która będzie teraz godzina? — zapy tała w końcu Katharine. Pół godziny jeszcze nie minęło. — Naszy kuję obiad — powiedziała Mary, wstając od stołu. — No, to ja będę szła — odrzekła Katharine. — A może zostaniesz? Dokąd się wy bierasz? Katharine rozejrzała się po pokoju, jej wzrok zdradzał niepewność. — Może go jakoś znajdę — powiedziała z namy słem. — Ale jakie to ma znaczenie? Zobaczy sz się z nim innego dnia. Z rozmy słem mówiła okrutnie. — Źle zrobiłam, że tu przy szłam — odpowiedziała Katharine. Ich oczy spotkały się z wy razem wrogości, żadna nie spuściła wzroku. — Miałaś pełne prawo, żeby tu przy jść — powiedziała Mary. Przerwało im głośne pukanie do drzwi. Mary poszła, by otworzy ć, i kiedy wróciła, niosąc jakąś przesy łkę czy paczkę, Katharine odwróciła się, żeby ukry ć, jak bardzo jest zawiedziona. — Oczy wiście, że miałaś prawo tu przy jść — powtórzy ła Mary, kładąc przesy łkę na stole. — Nie — powiedziała Katharine. — Ty le że kiedy człowiek jest zdesperowany, ma poniekąd prawo. Ja jestem zdesperowana. Skąd mam wiedzieć, co się z nim dzieje? Wszy stko może się zdarzy ć. Może przez całą noc krąży ć po ulicach. Różne rzeczy mogą mu się przy darzy ć. Mówiła to z takim samozatraceniem, jakiego Mary nigdy jeszcze u niej nie widziała. — Wiesz, że przesadzasz i mówisz bzdury — odezwała się szorstko. — Mary, muszę pomówić... muszę ci powiedzieć... — Nic nie musisz mi mówić — przerwała jej Mary. — Czy my ślisz, że sama nie widzę? — Nie, nie — wy krzy knęła Katharine. — To nie o to chodzi... Jej wzrok, kierujący się gdzieś poza postać Mary, poza ten pokój i dalej, poza wszelkie skierowane do niej słowa, dziwny i namiętny, przekonał Mary, że nie jest w stanie podąży ć za Katharine do końca. Poczuła konsternację, starała się powrócić my ślą w wy sokie rejony swej miłości do Ralpha. Przy ciskając palcami powieki, wy szeptała: — Zapominasz, że ja także go kochałam. Sądziłam, że go znam. I z n a ł a m go. A jednak cóż takiego o nim wiedziała? Nie mogła sobie nic przy pomnieć. Przy ciskała powieki, aż w ciemności zaczęły wirować słońca i gwiazdy. Przekonała się, że grzebie w popiele. Przerwała to. Zdumiało ją własne odkry cie. Już nie kocha Ralpha. Oślepiona, skierowała wzrok z powrotem na pokój i spojrzała na stół założony papierami, na które padało światło lampy. Przez
chwilę miała wrażenie, że ten nieruchomy blask ma swój odpowiednik w jej wnętrzu; zamknęła oczy, otworzy ła je i znów spojrzała ku lampie: w miejscu starej miłości płonęła nowa, a przy najmniej tak jej się w chwilowy m zdumieniu wy dało, zanim objawienie pry sło i wróciła w swoje zwy kłe otoczenie. W milczeniu wsparła się o kominek. — Są różne rodzaje miłości — szepnęła w końcu, na wpół do siebie. Katharine nic nie odpowiedziała, wy glądała, jakby nie by ła świadoma słów Mary. Zatopiła się we własny ch my ślach. — A może znowu czeka na ulicy — wy krzy knęła. — Muszę iść. Może go znajdę. — Dużo bardziej prawdopodobne, że zjawi się tutaj — powiedziała Mary, a Katharine po chwili namy słu rzekła: — Poczekam jeszcze pół godziny. Z powrotem zapadła się w fotel i zasty gła w pozie, którą Mary określiła jako pozę kogoś, kto wpatruje się w niewidoczną twarz. A wpatry wała się rzeczy wiście, ty le że nie w twarz, lecz w procesję, i to nie w procesję ludzi, ale samego ży cia: korowód dobrego i złego, znaczenia, przeszłości, teraźniejszości i przy szłości. Wszy stko to zdawało się jej widzialne i czuła się nie ty le zawsty dzona swoją ekstrawagancją, ile jakby uniesiona ku jednemu ze szczy tów istnienia, gdzie wy padało, by cały świat złoży ł jej hołd. Nikt poza nią jedną nie wiedział, co znaczy właśnie dzisiaj wieczór rozminąć się z Ralphem Denhamem. W to niewspółmierne wy darzenie wkradły się uczucia, jakich nie wy wołały by pewnie nawet największe ży ciowe kry zy sy. Rozminęła się z Ralphem, poznała gory cz wszelkiej klęski. Pragnęła go i poznała katusze wszelkiej namiętności. Nie miało żadnego znaczenia, że tak try wialne wy darzenia doprowadziły do takiej kulminacji. Nie miało też żadnego znaczenia, że sprawia wrażenie osoby ekstrawaganckiej ani że ujawnia swoje uczucia. Kiedy obiad by ł gotowy, Mary zawołała Katharine, która posłusznie przy szła, jakby przekazując Mary władzę nad swoimi ruchami. Zjadły i wy piły razem w niemal zupełny m milczeniu, a kiedy Mary zaproponowała dokładkę, Katharine przy jęła ją. Kiedy zaproponowała jeszcze trochę wina — wy piła. A jednak, Mary wiedziała o ty m bardzo dobrze, pod przy kry wką tego posłuszeństwa Katharine nieprzerwanie podążała za biegiem własny ch my śli. By ła nie ty le nieuważna, ile nieobecna. Patrzy ła wzrokiem zarazem niewidzący m i skupiony m na jej ty lko dostępnej wizji, tak że w Mary stopniowo budził się insty nkt opiekuńczy — właściwie poczuła niepokój na my śl o ty m, że Katharine będzie musiała zmierzy ć się z siłami świata zewnętrznego. Kiedy ty lko skończy ły, Katharine oświadczy ła, że już idzie. — Ale dokąd? — zapy tała Mary, czując, że chce ją zatrzy mać. — Och, idę do domu... Nie, może do Highgate. Mary zobaczy ła, że nie ma sensu jej zatrzy my wać. Wszy stko, co mogła zrobić, to uprzeć się, że będzie towarzy szy ć Katharine, i nie spotkała się z oporem. Jej obecność by ła przy jaciółce chy ba zupełnie obojętna. Już po paru minutach szły razem Strandem. Maszerowały bardzo szy bko i Mary uległa złudzeniu, że Katharine wie, dokąd się kierują. Sama nie zwracała na to uwagi. Cieszy ło ją, że są w ruchu, na rozświetlonej ulicy, na świeży m powietrzu. Wciąż roztrząsała, z bólem i obawą, ale też z dziwną nadzieją, odkry cie, jakiego tak nieoczekiwanie dokonała tego wieczoru. Odzy skała wolność — za cenę daru, by ć może najlepszego, jaki mogła ofiarować — ale nie by ła już, chwała Bogu, zakochana. Kusiło ją, by pierwszą ratę tej nowej wolności wy dać na jakąś rozpustę: na przy kład na miejsce na parterze w Coliseum, skoro akurat mijały jego wejście. Czemu by nie wejść i nie uczcić w ten sposób wy zwolenia z ty ranii miłości? A może na górny m piętrze omnibusu, jadącego gdzieś daleko, do jakiegoś Camberwell czy Sidcup, a może Welsh Harp, bardziej by jej odpowiadało? Nazwy na tabliczkach zauważy ła po raz pierwszy od wielu ty godni. A może powinna wrócić do siebie i
spędzić wieczór nad szczegółami jakiegoś genialnego, oświeconego projektu? Ze wszy stkich możliwości ta ostatnia przemówiła do niej najbardziej, przy wodząc na my śl ogień, światło lampy, spokojny blask rozświetlający teraz miejsce, w który m jeszcze niedawno buzował gwałtowny płomień. W tej chwili Katharine stanęła, a do Mary dotarło, że ich marsz nie ma by najmniej żadnego konkretnego celu. Katharine zatrzy mała się na skrzy żowaniu, popatrzy ła najpierw w jedną, potem w drugą stronę i wreszcie zdecy dowała się pójść w kierunku Haverstock Hill. — Słuchaj, dokąd ty idziesz? — zawołała Mary, chwy tając Katharine za rękę. — Musimy wziąć taksówkę i wrócić do domu. Zatrzy mała taksówkę i zmusiła Katharine do wejścia, a sama poleciła szoferowi jechać na Chey ne Walk. Katharine poddała się. — Świetnie — powiedziała. — Równie dobrze możemy pojechać tam, jak i gdzie indziej. Wy glądała, jakby opanował ją jakiś smutek. Milcząca i najwy raźniej wy cieńczona, wcisnęła się w kąt. Mary, pomimo własny ch trosk, zauważy ła ze wstrząsem, jaka jest blada i przy gnębiona. — Jestem pewna, że go znajdziemy — powiedziała tonem łagodniejszy m niż doty chczas. — Może by ć już za późno — odrzekła Katharine. Nie rozumiejąc przy jaciółki, Mary zaczęła się litować nad jej cierpieniem. — Bzdury — powiedziała, biorąc ją za rękę i głaszcząc. — Jeśli nie znajdziemy go tam, znajdziemy go gdzie indziej. — Ale może on chodzi teraz po ulicach, cały mi godzinami? Katharine pochy liła się i wy jrzała przez okno. — Może już nigdy więcej nie będzie chciał się do mnie odezwać? — powiedziała bardzo cicho, niemal do siebie. By ło to tak potężne wy olbrzy mienie, że Mary postanowiła nic nie tłumaczy ć, ty lko po prostu trzy mać Katharine za rękę. Prawie jakby się spodziewała, że Katharine otworzy nagle drzwiczki i wy skoczy. By ć może Katharine domy ślała się, dlaczego Mary ściska jej dłoń. — Nie bój się — powiedziała z cichy m śmiechem — nie wy skoczę z taksówki. To by ostatecznie na niewiele się zdało. Na te słowa Mary ostentacy jnie cofnęła dłoń. — Powinnam przeprosić — dodała Katharine z wy siłkiem — za wciąganie cię w te sprawy. Nie powiedziałam ci nawet połowy. Nie jestem już zaręczona z Williamem Rodney em. On ożeni się z Cassandrą Otway. Wszy stko jest już ustalone, i w najwy ższy m porządku... A Ralph stał cały mi godzinami na ulicy, aż wreszcie William kazał mi go zaprosić do środka. Stał przy latarni i patrzy ł w nasze okna. Kiedy wszedł do pokoju, by ł kompletnie blady. William zostawił nas samy ch, a my siedzieliśmy i rozmawiali. Teraz wy daje mi się, że to by ło wieki temu. Czy może wczoraj? Czy długo jestem poza domem? Która jest godzina? — podniosła się gwałtownie, żeby zerknąć na jakiś zegar, zupełnie jakby dokładny czas miał jakiekolwiek znaczenie dla całej sprawy. — Dopiero pół do dziewiątej! — zawołała. — On może wciąż jeszcze tam by ć. Pochy liła się i poprosiła szofera, żeby przy spieszy ł. — Ale jeśli go nie ma, co zrobimy ? Gdzie ja go znajdę? Ulice są tak zatłoczone. — Znajdziemy go — powtórzy ła Mary. Mary nie miała żadny ch wątpliwości, że ty m czy inny m sposobem odnajdą Ralpha. Przy puśćmy, że go odnajdą. Zaczęła rozmy ślać o Ralphie jakby z pewnego oddalenia, starając się zrozumieć, jak też zdoła zaspokoić tak niezwy kłe pożądanie ze strony Katharine. Raz jeszcze
powróciła w my ślach do dawnego obrazu Ralpha i udało jej się z pewny m trudem przy wołać mgiełkę, jaka otaczała jego postać, oraz poczucie niepewnego, ale intensy wnego rozradowania, jakie towarzy szy ło przeby waniu z nim, tak że czasem przez całe miesiące nie sły szała wy raźnie jego głosu, nie widziała twarzy — przy najmniej tak się jej teraz wy dawało. Przeszy ł ją ból utraty. Nic tego nigdy nie wy nagrodzi — żaden sukces, szczęście czy zapomnienie. A jednak po ty m bólu od razu nastąpiło przekonanie, że teraz przy najmniej zna prawdę. „Ty mczasem Katharine — pomy ślała, zerkając na nią — prawdy nie zna”. Tak, Katharine trzeba bardzo żałować. Taksówka, którą uwięził ruch uliczny, teraz wy swobodziła się i pędziła po Sloane Street. Mary miała świadomość, z jakim napięciem Katharine obserwuje drogę, jakby skupiła się całkowicie na jakimś oddalony m obiekcie i sekunda po sekundzie śledziła proces przy bliżania się do niego. Nic nie mówiła, a w tej ciszy i Mary zaczęła się koncentrować, najpierw ze współczuciem, a potem, już zapomniawszy o swojej towarzy szce, na jakimś punkcie przed nimi. Wy obraziła sobie miejsce odległe niczy m gwiazda nisko zawieszona nad ciemny m hory zontem. To tam dla niej, dla nich obu, znajdował się cel, ku któremu dąży ły, jednoczący ich duchowe zmagania: ale gdzie się znajdował, czy m by ł i dlaczego miała pewność, że łączy je poszukiwanie tego właśnie celu — nie umiałaby powiedzieć. — W końcu — wy szeptała Katharine, kiedy taksówka stanęła przed jej drzwiami. Wy skoczy ła i rozejrzała się w obie strony po chodniku. Ty mczasem Mary zadzwoniła do drzwi. Otworzono je w chwili, kiedy Katharine by ła już pewna, że żadna z osób w zasięgu wzroku nie ma nic wspólnego z Ralphem. Służąca, widząc ją, powiedziała od razu: — Pan Denham przy szedł drugi raz, proszę panienki. Czeka na panienkę już od jakiegoś czasu. Katharine naty chmiast zniknęła Mary z oczu. Drzwi się zamknęły, a Mary powoli, w zamy śleniu, samotnie odeszła ulicą. Katharine od razu skierowała się do pokoju jadalnego. Ale już z dłonią na klamce zatrzy mała się. By ć może uświadomiła sobie, że to jest chwila, która już nigdy więcej się nie powtórzy. By ć może w tej sekundzie zdało jej się, że rzeczy wistość nigdy nie dorówna wy obrażeniu, jakie sobie stworzy ła. By ć może zatrzy mał ją jakiś niejasny lęk czy przeczucie, które wzbudziło w niej obawę przed rozmową lub milczeniem. Jeśli jednak powstrzy my wały ją podobne wątpliwości i obawy, a może najwy ższy zachwy t, to trwało to jedy nie przez moment. Już w następnej sekundzie nacisnęła klamkę i zagry zając wargi, by się opanować, otworzy ła drzwi wprost na Ralpha Denhama. Kiedy go zobaczy ła, ogarnęła ją absolutna jasność widzenia. Człowiek, który by ł przy czy ną jej skrajnego przejęcia i wielkich nadziei, okazał się teraz drobny, pojedy nczy, oddzielony od wszy stkiego innego. Mogłaby roześmiać się mu prosto w twarz. Ale wbrew woli i ku swojemu niezadowoleniu z owej jasności widzenia wy łoniła się fala zmieszania, ulgi, pewności, pokory, pragnienia, by już dłużej nie zmagać się i nie rozróżniać, a Katharine, poddając się tej fali, zatonęła w jego ramionach i wy znała mu miłość.
ROZDZIAŁ XXXII
Następnego dnia nikt Katharine o nic nie py tał. Gdy by ją wzięto w krzy żowy ogień py tań, mogłaby odpowiedzieć, że z nikim nie rozmawiała. Trochę pracowała, trochę pisała, zaordy nowała obiad i siedziała dłużej, niż to sobie uświadamiała, podpierając głowę ręką i przebijając wzrokiem wszy stko, co się przed nią znalazło, czy by ł to list, czy słownik, jak gdy by rzeczy te stanowiły warstewkę pokry wającą dalekie perspekty wy, które otwierały się przed jej płonący mi i zamy ślony mi oczy ma. Raz wstała, podeszła do biblioteczki, wy jęła słownik grecki należący do ojca i rozłoży ła przed sobą święte stronice sy mboli i cy fr. Wy gładziła kartki z mieszaniną czułego rozbawienia i nadziei. Czy druga para oczu któregoś dnia spojrzy na nie wraz z nią? My śl ta, tak długo trudna do wy trzy mania, teraz okazała się znośna. Katharine by ła zupełnie nieświadoma niepokoju, z jakim obserwowane są jej ruchy i badany wy raz twarzy. Cassandra bardzo uważała, by nie przy łapano jej na ukradkowy ch spojrzeniach rzucany ch Katharine, a ich rozmowa doty czy ła spraw tak prozaiczny ch, że gdy by nie pojawiające się raz na jakiś czas nagłe przerwy między zdaniami — jakby umy sł z trudem utrzy my wał się na wy znaczony m szlaku — nawet sama pani Milvain, która je podsłuchiwała, nie mogłaby wy czuć niczego podejrzanego. Kiedy William zjawił się po południu i zastał Cassandrę samą, przy niósł bardzo poważne wieści. Właśnie minął się z Katharine na ulicy, a ona go nie poznała. — Dla mnie to oczy wiście nie ma znaczenia, ale przy puśćmy, że zdarzy łoby się to komuś innemu? Co ludzie sobie pomy ślą? Domy ślą się czegoś już po samy m wy razie jej twarzy. Wy glądała... wy glądała... — zawahał się — jak lunaty czka. Dla Cassandry zasadniczy problem polegał na ty m, że Katharine wy szła bez słowa, uznała zatem, że na pewno poszła zobaczy ć się z Ralphem Denhamem. Ale ku jej zaskoczeniu to przy puszczenie wcale nie pocieszy ło Williama. — Kiedy się raz odrzuci konwenanse — zaczął — kiedy raz zrobi się coś, czego robić nie należy... A fakt, że ktoś się spoty ka z młody m mężczy zną, nie świadczy już dziś o niczy m poza ty m, że ludzie będą plotkować. Nie bez ukłucia zazdrości Cassandra dostrzegła, że Williamowi bardzo zależy, by ludzie nie plotkowali na temat Katharine, zupełnie jakby jego zainteresowanie nią wciąż by ło zainteresowaniem właściciela, a nie przy jaciela. Ponieważ żadne z nich nie wiedziało o wczorajszej wieczornej wizy cie Ralpha, nie mogli się pocieszać my ślą, że sprawy spiesznie dążą ku przesileniu. Poza ty m nieobecność Katharine narażała ich na incy denty, które niemal niszczy ły im przy jemność by cia sam na sam. Deszczowy wieczór uniemożliwił im wy jście, a poza ty m,
według kodeksu Williama, znacznie poważniejszy m wy kroczeniem by ło dać się zobaczy ć we dwoje na ulicy, niż zostać zaskoczony m w domu. Znajdowali się na łasce dzwonków do drzwi do tego stopnia, że poważna rozmowa o Macaulay u okazała się wręcz niemożliwa, a William wolał odłoży ć pracę nad drugim aktem swojej tragedii na kolejny dzień. W ty ch okolicznościach Cassandra zaprezentowała się w najlepszy m świetle. Wczuła się w niepokoje Williama i zrobiła, co w jej mocy, by je z nim dzielić. A jednak — by ć sam na sam, razem podejmować ry zy ko, wspólnie wchodzić w tę cudowną konspirację — wszy stko to by ło dla niej tak podniecające, że nieustannie zapominała o dy skrecji, wy buchając wy krzy knieniami i wy razami podziwu, które w końcu kazały Williamowi uwierzy ć, iż sy tuacja, choć ubolewania godna, nie jest wszak całkowicie pozbawiona słody czy. Kiedy drzwi się otworzy ły, drgnął, ale stawił czoło nadchodzącemu zjawisku. Nie by ła to jednak pani Milvain, ale Katharine we własnej osobie, a tuż za nią Ralph Denham. Z miną, która świadczy ła o ty m, jak wielkim wy siłkiem jest dla niej spojrzenie im w oczy, Katharine oświadczy ła: — Nie mamy zamiaru wam przeszkadzać — i poprowadziła Denhama za storę wy dzielającą pokoik z pamiątkami. Ta kry jówka nie w pełni jej odpowiadała, ale wobec tego, że na ulicach by ło mokro, a schronienia mogłoby im udzielić ty lko jakieś zapóźnione muzeum czy stacja metra, Katharine ze względu na Ralpha zmuszona została do stawienia czoła niewy godom domowej sy tuacji. W świetle latarni wy dał się jej zmęczony i napięty. Obie pary, teraz rozdzielone, przez jakiś czas zajmowały się swoimi sprawami. Z jednej części pokoju do drugiej docierały jedy nie najcichsze szepty. W końcu weszła pokojówka z wiadomością, że pan Hilbery nie wraca do domu na obiad. Tak naprawdę nie by ło powodu, by Katharine musiała zostać o ty m poinformowana, ale William zaczął dopy ty wać Cassandrę o opinię w tej kwestii w taki sposób, by stało się jasne, że chce — czy ma powód, czy nie — z Katharine pomówić. Cassandra zniechęcała go do tego przez wzgląd na własne pobudki. — Ale nie zdaje ci się, że to trochę nietowarzy skie zachowanie? — zary zy kował py tanie William. — Czemu nie mieliby śmy zrobić czegoś przy jemnego? Na przy kład pójść do teatru. Czemu nie zaprosić też Katharine i Ralpha, co? Na dźwięk ty ch dwu imion w takim połączeniu serce Cassandry aż podskoczy ło z rozkoszy. — Nie zdaje ci się, że oni muszą by ć... — zaczęła, ale William jej przerwał pospiesznie. — Och, nic o ty m nie wiem. Pomy ślałem ty lko, że skoro wuj wy szedł, mogliby śmy się zabawić. Ruszy ł wy pełnić swą misję z mieszaniną podniecenia i zażenowania, która kazała mu odwrócić się, już z ręką na kotarze, i przez parę chwil intensy wnie wpatry wać w portret damy, który pani Hilbery opty misty cznie uważała za wczesne dzieło sir Joszui Rey noldsa. Następnie, nadmiernie przy ty m hałasując, odsunął kotarę, z oczami utkwiony mi w podłogę powtórzy ł wiadomość i zasugerował, że mogliby wszy scy razem spędzić wieczór na jakiejś sztuce. Katharine przy jęła tę sugestię z taką serdecznością, że jej brak pomy słu na to, co chciałaby zobaczy ć, wy dał się dziwny. Wy bór pozostawiła całkowicie Ralphowi i Williamowi, którzy po bratersku naradzili się nad wieczorną gazetą i uzy skali konsensus co do zalet musicalu. Cassandra nigdy jeszcze nie widziała musicalu. Katharine objaśniła jej przy jemności spektaklu, w który m polarne niedźwiedzie wy stępują zaraz po damach w wieczorowy ch sukniach, a scena jest na przemian ogrodem tajemnic, pudłem na kapelusze i smażalnią ry b przy Mile End Road. Bez względu na program tego konkretnego wieczoru na pewno spełnia on najwy ższe standardy sztuki dramaty cznej, w każdy m razie jeśli chodzi o potrzeby czworga spośród widzów. Aktorzy i autorzy bez wątpienia zdumieliby się, gdy by zobaczy li, w jakim kształcie ich wy siłki docierają do oczu i uszu tej czwórki, nie mogliby jednak zaprzeczy ć, że osiągnięty efekt
by t potężny. Cała sala rozbrzmiewała instrumentami dęty mi i smy czkami, raz potężną pompą i majestatem, raz znów najsłodszy m lamentem. Czerwone i kremowe tła, liry i harfy, urny i czaszki, i gipsowe wy pukłości, obramowania ze szkarłatnego pluszu, niezliczone światła elektry czne, które na przemian gasły i rozbły skiwały, stwarzały efekt dekoracy jny, jakiego nie mógłby przebić chy ba żaden mistrz staroży tnej ani nowoczesnej sztuki. No i sama publiczność: nagie ramiona, koki i girlandy na parterze, stonowane, ale odświętne stroje w lożach i codzienne ubrania, odpowiednie na tłoczną ulicę na galeriach. A jednak, choć kiedy patrzy ło się na te części publiczności osobno, różniły się znacznie, to w istocie łączy ła je w jedno ogromna, urocza natura, która kazała wszy stkim nucić i kiwać się w takt muzy ki, podczas gdy przed ich oczy ma trwały tańce, śpiewy i zaloty, śmiać się z początku oszczędnie, ale później niechętnie przerwać śmiechy, i klaskać z bezładną hojnością, która czasami jednoczy ła się i ogarniała wszy stkich. W pewny m momencie William zobaczy ł, jak Katharine wy chy la się i klaszcze z zapamiętaniem, które go zdumiało. Jej śmiech rozbrzmiewał wśród śmiechu publiczności. Przez moment by ł skonsternowany, jakby ten śmiech zdradzał coś, czego istnienia nigdy w niej nie podejrzewał. Ale zaraz zatrzy mał wzrok na twarzy Cassandry — z zadziwieniem patrzy ła na komedianta, by ła zby t skupiona i zaskoczona, by śmiać się z tego, co widzi, więc przez parę chwil przy glądał się jej, niczy m dziecku. Przedstawienie się skończy ło, to tu, to tam iluzja zaczęła powoli zamierać, niektórzy ruszy li już, by włoży ć płaszcze, inni stali jeszcze na baczność, by oddać szacunek pieśni Boże, chroń Króla, muzy cy zwijali nuty i chowali instrumenty, a światła gasły, jedno po drugim, aż w końcu teatr opustoszał, ucichł i wy pełnił się wielkimi cieniami. Cassandra, wy chodząc za Ralphem przez obrotowe drzwi, spojrzała za siebie i zdumiała się, jak pozbawiona czaru jest teraz scena. „Ciekawe — zastanowiła się — czy rzeczy wiście co wieczór zasłaniają wszy stkie fotele brązowy m płótnem?”. Rozry wka okazała się tak wielkim sukcesem, że zanim się rozstali, zaplanowali kolejną eskapadę na kolejny wieczór. Następnego dnia by ła sobota, zatem zarówno Ralph, jak i William mieli wolne popołudnie i mogli je poświęcić w całości na wy prawę do Greenwich, którego Cassandra jeszcze nie widziała, a Katharine my liła z Dulwich. Przewodnikiem by ł Ralph. Dowiózł ich do Greenwich bez przeszkód. Pilne potrzeby państwa czy też fantazje wy obraźni, które dały początek szeregowi przy jemny ch miejsc, jakimi otoczony jest Londy n, są zupełnie bez znaczenia, odkąd miejsca te dostosowały się do oczekiwań osób w wieku dwudziestu, trzy dziestu lat, chcący ch gdzieś spędzić wolne sobotnie popołudnie. A jeśli duchy choćby w najmniejszy m stopniu interesują się uczuciami swoich następców, to najbogatsze żniwo muszą zbierać wówczas, gdy powraca dobra pogoda, a zakochani, tury ści i wczasowicze strumieniami wy lewają się na dawne pola rozkoszy z pociągów i omnibusów. Prawdą jest, że dawni architekci i malarze muszą się zwy kle oby ć bez imienny ch podziękowań, ale tego dnia William gotów by ł obdarzać ich komplementami wy szukany mi, jakie rzadko otrzy mują w przeciągu całego roku. Szli w czwórkę brzegiem rzeki, a do Katharine i Ralpha, którzy zostali nieco z ty lu, docierały strzępy wy kładu Rodney a. Katharine uśmiechnęła się na dźwięk jego głosu — słuchała, jakby odkry ła w nim coś nieznanego, choć znała go bardzo dobrze; chciała go wy badać. Nowa by ła nutka pewności siebie i uszczęśliwienia. William by ł bardzo szczęśliwy. Katharine z każdą godziną dowiady wała się, jakie źródła jego szczęścia zaniedby wała. Nigdy go nie prosiła, by ją czegoś nauczy ł, nigdy nie przy stała na to, by czy tać Macaulay a, nigdy nie wy raziła opinii, że sztuka napisana przez Williama wielkością ustępowała jedy nie Szekspirowi. Teraz szła sennie w ty le, uśmiechając się i zachwy cając dźwiękami, które — wiedziała — wy rażały pełnię zachwy tu, a nie służalcze podporządkowanie
Cassandry. Potem szepnęła: — Jak Cassandra może... — ale zmieniła znaczenie zdania na odwrotne do pierwotnie zamierzonego i dokończy ła: — Jak mogłam by ć aż tak ślepa? Ale nie trzeba by ło stawiać sobie takich zagadek, kiedy obecność Ralpha dostarczała jej py tań o wiele bardziej interesujący ch, które wiązały się z łódką przepły wającą rzekę, majestaty czny m i znękany m City, a także parowcami powracający mi ze skarbami albo wy ruszający mi na ich poszukiwanie, a żeby dokładnie ustalić, które są które, potrzeba by nieskończonej ilości wolnego czasu. Poza ty m Ralph zatrzy mał się i zagadnął starego mary narza o przy pły wy i statki. „Kiedy tak z nim rozmawia, mając za tło rzekę, wieże i pinakle — pomy ślała Katharine — wy daje się kimś inny m niż zwy kle”. Ta obcość, romanty czność, siła, by zostawić ją na boku i wziąć udział w męskich sprawach, możliwość, że razem wy najmą łódkę i przepły ną na drugą stronę rzeki, tempo i szaleństwo tego przedsięwzięcia wy pełniły jej my śli i przy dały takiej rozkoszy — wy nikającej na wpół z miłości, na wpół z poczucia przy gody — że William i Cassandra aż przerwali rozmowę, a Cassandra wy krzy knęła: — Wy gląda, jakby składała jakąś ofiarę! Bardzo pięknie — dodała szy bko, choć z szacunku dla Williama zdusiła w sobie zdumienie, że widok Ralpha Denhama rozmawiającego z mary narzem na brzegu Tamizy mógłby w kimkolwiek wzbudzić takie uwielbienie. To popołudnie wy pełnione podwieczorkiem, oglądaniem tunelu Tamizy, chodzeniem po nieznany ch ulicach przeszło tak prędko, że jedy ny m sposobem, by je przedłuży ć, by ło zaplanowanie na następny dzień kolejnej wy cieczki. Zdecy dowano się na Hampton Court, który wy grał konkurencję z Hampstead, bowiem Cassandra jako dziecko marzy ła o zbójcach z Hampstead, obecnie swoje uczucia przeniosła całkowicie i na zawsze na Williama III. Zatem, zgodnie z planem, przy by li do Hampton Court w piękny niedzielny poranek, mniej więcej w porze lunchu. Na ich twarzach malowała się taka zgodność w podziwie dla budowli z czerwonej cegły, że mogli by li przy by ć tu jedy nie po to, by się nawzajem utwierdzić w przekonaniu, iż jest to najdostojniejszy pałac na świecie. Tam i z powrotem przemierzali dziedziniec i wy obrażali sobie, że są właścicielami tej posiadłości, i rozważali, ile dobra dla świata wy nikłoby z całą pewnością, gdy by tak by ło. — Jedy na nadzieja dla nas — odezwała się Katharine — w ty m, że William umrze, a Cassandra otrzy ma tu mieszkanie, jako wdowa po wielkim poecie. — Albo... — zaczęła Cassandra, ale powstrzy mała się przed zaprezentowaniem wizji Katharine jako wdowy po znamienity m prawniku. W tej chwili, po trzech dniach balowania, nie chciało im się już powstrzy my wać od takich niewinny ch wy bry ków wy obraźni. Cassandra nie ośmielała się py tać Williama, William by ł nieprzenikniony, chy ba nigdy nie patrzy ł za drugą parą z ciekawością, kiedy się oddalała — a zdarzało się to często — by rozpoznać jakąś roślinę czy obejrzeć fresk. Cassandra nieustannie przy glądała się ich plecom. Zauważy ła, że czasami impuls, by ruszy ć dalej, wy chodzi od Katharine, a czasami od Ralpha, że czasami idą powoli, jakby zatopieni w głębokiej wy mianie my śli, a czasami szy bko, jakby mówili coś pasjonującego. Kiedy schodzili się znowu wszy scy razem, ich nastrój by ł absolutnie beztroski. — Zastanawialiśmy się, czy w ogóle udaje się im czasem coś złowić... Albo: — Musimy sobie zostawić czas na labiry nt. Poza ty m, co zdumiewało ją jeszcze bardziej, William i Ralph czas posiłków i podróży wy pełniali pogodny mi sporami albo rozprawiali o polity ce, albo opowiadali jakieś historie, albo obliczali coś wspólnie na stary ch kopertach, żeby czegoś sobie nawzajem dowieść. Cassandra podejrzewała, że Katharine jest roztargniona, ale nie można by ło tego stwierdzić na pewno.
Zdarzały się chwile, kiedy czuła się tak młoda i niedoświadczona, że niemal pragnęła powrócić do swoich jedwabników w Stogdon House i przestać brać udział w całej tej zdumiewającej awanturze. Chwile te jednak stanowiły jedy nie konieczny cień czy chłodny powiew, który potwierdzał istotę rozkoszy i nie przy nosił żadnego uszczerbku blaskowi, jaki, zdawało się, spowijał jednakowo całą ich czwórkę. Świeże wiosenne powietrze, niebo bezchmurne i emanujące ciepłem wprost z błękitu — wszy stko to można by ło uznać za odpowiedź natury na wzniosły stan ducha jej wy brańców. Owe wy brane duchy można by ło odnaleźć także wśród saren osłupiały ch w słońcu, i pomiędzy ry bami znieruchomiały mi w nurcie, by ły one bowiem niemy mi uczestnikami kojącego stanu, który nie wy magał wy rażenia za pomocą języ ka. Żadne słowa, które przy chodziły do głowy Cassandrze, nie wy raziły by ciszy, jasności, atmosfery oczekiwania, jaka kładła się na uładzonej urodzie trawiasty ch ścieżek i żwirowy ch alejek, który mi przechadzali się tego niedzielnego popołudnia. Cienie drzew bezgłośnie padały na szerokie plamy słońca, cisza otulała jej serce. Trzepoczący bezruch moty la nad wpółotwarty m kwiatem, ciche sarny pasące się w słońcu stanowiły widoki, w który ch dostrzegała obrazy własnej natury, otwierającej się na szczęście, drżącej w ekstazie. Popołudnie jednak mijało i nadszedł czas, by opuścić ogrody. Kiedy jechali z Waterloo do Chelsea, Katharine zaczęła mieć wy rzuty sumienia wobec swojego ojca, co w połączeniu z ty m, że w poniedziałek otwierają się biura i ktoś musi w nich pracować, znacznie utrudniło zaplanowanie kolejnego święta na następny dzień. Pan Hilbery jak na razie traktował eskapady młody ch z ojcowską dobrodusznością, ale przecież nie mogli jej naduży wać bez końca. W istocie wiedzieli już, że mu przy kro z powodu ich nieobecności i czeka na ich powrót. Nie żeby pan Hilbery nie lubił samotności, zwłaszcza że niedzielę można przy jemnie wy korzy stać na pisanie listów, grę w karty czy wizy tę w klubie. Kiedy w porze herbaty wy bierał się właśnie na którąś z tego rodzaju wy praw, na progu domu zatrzy mała go siostra, pani Milvain. Sły sząc, że nikogo nie ma w domu, powinna się by ła posłusznie wy cofać, ty mczasem jednak przy jęła niezby t szczerze wy powiedziane zaproszenie do wejścia, a pan Hilbery znalazł się w smętnej sy tuacji, kiedy to musi dla niej zaordy nować herbatę i siedzieć w salonie, aż pani Milvain ją wy pije. Pani Milvain pospiesznie wy jaśniła, że ma dziś aż tak duże wy magania, zjawiła się tu bowiem w interesach. Pana Hilbery ta wieść by najmniej nie ucieszy ła. — Katharine nie ma dzisiaj — zaznaczy ł. — Czemu nie przy jdziesz później, żeby to z nią omówić albo z nami obojgiem, co? — Mój drogi Trevorze, mam powody, by chcieć rozmawiać ty lko i wy łącznie z tobą... A gdzie Katharine? — Wy szła z ty m swoim młody m człowiekiem, oczy wiście. I z Cassandrą, która bardzo sprawnie pełni rolę przy zwoitki. To jest urocza młoda dama, moja wielka fawory tka. Pan Hilbery obracał w palcach kamy k i rozważał różne metody odwiedzenia Celii od jej obsesji, która, jak się domy ślał, z pewnością ma związek z rodzinny mi problemami Cy rila. — I z Cassandrą — powtórzy ła pani Milvain znacząco. — I z Cassandrą. — Tak, z Cassandrą — zgodnie i uprzejmie podjął pan Hilbery, zadowolony z takiego zwrotu w rozmowie. — Mówili, zdaje mi się, że planują wy prawę do Hampton Court, i mam wrażenie, że zabrali z sobą mojego podopiecznego, Ralpha Denhama, zresztą bardzo by strego faceta, by zabawiał Cassandrę. Uznałem, że to bardzo odpowiedni układ. Pan Hilbery by ł gotów dalej rozwijać ten bezpieczny temat, ufając, że zanim się z ty m upora, zjawi się Katharine. — Hampton Court zawsze wy dawało mi się miejscem wprost wy marzony m dla zaręczony ch par. Jest labiry nt, można się przy jemnie napić herbaty, nie pamiętam, jak się to
miejsce nazy wa, a jeśli młody człowiek się na ty m trochę zna, to może zaprosić damę na przejażdżkę łódką. Mnóstwo możliwości. Mnóstwo. Kawałek ciasta, Celio? — mówił dalej pan Hilbery. — Ja sam darzę obiad zby t wielkim szacunkiem, ale ciebie to z pewnością nie doty czy. Ty nigdy nie zachowy wałaś takich postów, o ile sobie dobrze przy pominam. Ży czliwość brata nie zdołała zwieść pani Milvain. Trochę ją ty lko zasmuciła. Dobrze znała jej przy czy ny. Jak zawsze: ślepy i zauroczony. — A kim jest pan Denham? — zapy tała. — Ralph Denham — odpowiedział pan Hilbery z ulgą, że my śl siostry poszła w ty m kierunku. — Bardzo interesujący młody człowiek. Pokładam w nim wielkie nadzieje. Jest specjalistą w zakresie naszy ch średniowieczny ch insty tucji, a gdy by nie by ł zmuszony zarabiać na ży cie, napisałby książkę, która jest bardzo potrzebna. — Nie jest zby t zamożny, co? — wtrąciła pani Milvain. — Obawiam się, że nie ma grosza przy duszy, ma za to rodzinę, którą mniej lub bardziej utrzy muje. — Matkę i siostry ? A ojciec nie ży je? — Tak, ojciec zmarł mu parę lat temu — rzekł pan Hilbery, gotów w razie potrzeby uruchomić wy obraźnię, by le ty lko dostarczy ć pani Milvain liczny ch faktów z historii ży cia Ralpha Denhama, skoro ten temat z jakichś niewy jaśniony ch powodów ją zaciekawił. — Ojciec nie ży je od jakiegoś czasu, młodzieniec musiał przy jąć więc posadę... — Rodzina prawnicza? — spy tała pani Milvain. — Zdaje mi się, że gdzieś widziałam to nazwisko. Pan Hilbery potrząsnął głową: — Powątpiewałby m raczej, czy w ogóle należą do tego ty pu sfer. Jeśli dobrze pamiętam, Denham kiedy ś wspomniał, że jego ojciec handlował zbożem. A może by ł maklerem? W każdy m razie wpadł w tarapaty, jak to by wa z maklerami. Mam wiele szacunku dla Denhama — dodał. Uwaga ta niestety zabrzmiała w jego uszach jak podsumowanie, poczuł więc niepokój, że nie ma już nic więcej do powiedzenia o Denhamie. Przy jrzał się uważnie czubkom swoich palców. — Cassandra wy rosła na uroczą młodą damę — zaczął od nowa. — Uroczą z wy glądu i uroczą w rozmowie, chociaż jej wiedza z zakresu historii nie jest przesadnie głęboka. Jeszcze herbaty ? Pani Milvain delikatnie pchnęła filiżankę, jakby przez chwilę poczuła się nieprzy jemnie. Ale nie chciała już herbaty. — Przy szłam porozmawiać o Cassandrze — zaczęła. — Bardzo mi przy kro stwierdzić, że Cassandra niezupełnie jest taka, jak ją sobie przedstawiasz, Trevorze. Naduży ła dobroci twojej i Maggie. Zachowała się w taki sposób, że nigdy by m nie uwierzy ła, iż to możliwe, i to właśnie w ty m domu! Gdy by nie inne, jeszcze bardziej niewiary godne okoliczności. Pan Hilbery wy glądał na zdumionego i milczał przez chwilę. — Brzmi to bardzo niejasno — zauważy ł uprzejmie, nadal badając własne paznokcie. — Ale zakładam, że nie jestem dokładnie poinformowany. Pani Milvain uszty wniła się i za pomocą krótkich, szalenie intensy wny ch zdań przekazała wieści. — Z kim wy szła Cassandra? Z Williamem Rodney em. Z kim wy szła Katharine? Z Ralphem Denhamem. Dlaczego bez końca spoty kają się za rogiem ulicy, chodzą na musicale i późną nocą biorą taksówki? Dlaczego Katharine nie chce mi powiedzieć prawdy, kiedy ją py tam? Teraz już rozumiem przy czy ny. Katharine uwikłała się w historię z ty m nieznany m nikomu prawnikiem,
uznała za właściwe zaakceptować postępek Cassandry. Nastąpiła kolejna pauza. — O, nie wątpię, że Katharine udzieli mi wszelkich wy jaśnień — odpowiedział nieporuszony pan Hilbery. — Muszę wy znać, że dla mnie to odrobinę zby t skomplikowane, żeby m pojął od razu wszy stko, jeśli więc nie uznasz tego za bardzo niegrzeczne z mojej strony, będę się pomału zbierał ku Knightsbridge. Pani Milvain naty chmiast wstała. — Zaakceptowała postępek Cassandry i uwikłała się w historię z Ralphem Denhamem — powtórzy ła. Stała teraz szty wno wy prostowana w nieustraszonej postawie kogoś, kto ujawnia prawdę, nie bacząc na konsekwencje. Z wcześniejszy ch dy skusji wiedziała, że jedy ny m sposobem na przeciwstawienie się lenistwu i obojętności brata jest zaatakować go prosty mi, skondensowany mi zdaniami tuż przed opuszczeniem pokoju. Wy powiedziawszy je, powstrzy mała się przed dodaniem czegokolwiek więcej i opuściła dom Hilbery ch z godnością osoby w służbie wielkich ideałów. Swoje uwagi rzeczy wiście ubrała w taką formę, że jej brat zaniechał wizy ty w Knightsbridge. Nie obawiał się o Katharine, ale jednak kołatało mu w głowie podejrzenie, że Cassandra, przez swą niewinność i niewiedzę, mogła dać się wplątać w jakąś głupią sy tuację w trakcie jednej z ty ch nie dozorowany ch wy cieczek. Jego żona nie miała przesadnego szacunku dla konwenansów, on sam jest leniwy, a Katharine taka zaabsorbowana, że bardzo naturalne by łoby... Th przy pomniał sobie, najściślej jak potrafił, dokładną naturę jej przewinienia: „Zaakceptowała postępek Cassandry i uwikłała się w historię z Ralphem Denhamem”. Z czego wy nikało, że Katharine nie jest zaabsorbowana? Która z nich uwikłała się w historię z Ralphem Denhamem? Pan Hilbery nie widział wy jścia z tego labiry ntu absurdów do czasu, aż zjawi się Katharine i pomoże mu się w nim odnaleźć, dlatego ty mczasem bardzo filozoficznie zabrał się za lekturę książki. Kiedy ty lko usły szał, że młodzież powróciła i zmierza po schodach, naty chmiast wy słał pokojówkę, by powiedziała pannie Katharine, że chciałby z nią porozmawiać w gabinecie. Katharine zrzucała właśnie futerko na podłogę w salonie przed kominkiem. Zgromadziła się tam cała czwórka, której trudno by ło się rozstać. Wiadomość od ojca zaskoczy ła Katharine, a pozostali z wy razu jej twarzy, kiedy się odwracała, by wy jść, wy czy tali lekkie zaniepokojenie. Widok córki uspokoił pana Hilbery ’ego. Gratulował sobie i szczy cił się, że jego córka ma jak na swój wiek bardzo głębokie poczucie obowiązku i zrozumienie ży cia. Do tego dzisiaj wy glądała niezwy kle; i chociaż pan Hilbery przy wy kł, by jej urodę traktować jako oczy wistość, teraz nagle spostrzegł ją i poczuł się zaskoczony. Insty nktownie pomy ślał, że pewnie przerwał jej miłe chwile z Rodney em, więc zaczął od przeprosin: — Bardzo mi przy kro, że cię niepokoję, moja droga. Usły szałem, że wchodzicie, i pomy ślałem, że może najlepiej od razu narażę cię na te przy krości, bo, jak się zdaje, od ojców wy maga się niestety, żeby czasami by li przy krzy. Zatem, by ła u mnie z wizy tą twoja ciotka Celia. Twoja ciotka Celia wbiła sobie mianowicie do głowy, że ty i Cassandra zachowujecie się, powiedzmy, odrobinę niemądrze. Te wspólne wy jścia, te eskapady w niewielkim gronie. Miało miejsce jakieś nieporozumienie. Powiedziałem jej, że nie widzę w ty m niczego złego, ale chciałby m się po prostu dowiedzieć wszy stkiego od ciebie. Czy Cassandra przeby wała odrobinę za dużo w towarzy stwie pana Denhama? Katharine nie odpowiedziała od razu, a pan Hilbery na zachętę postukał pogrzebaczem o węgle na kominku. Potem odezwała się bez zawsty dzenia czy przeprosin: — Nie widzę powodu, dla którego mam odpowiadać na py tania ciotki Celii. Już raz jej
powiedziałam, że tego nie zrobię. Pan Hilbery poczuł ulgę, a potajemnie także rozbawienie na my śl o tej rozmowie, niemniej nie mógł otwarcie popierać takiego braku szacunku. — Bardzo dobrze. Upoważniasz mnie zatem do przekazania jej, że się my li i nie ma tu nic więcej niż odrobina zabawy. Sama nie masz co do tego wątpliwości? Cassandra znajduje się pod naszą opieką, nie mogę więc pozwolić, by ludzie plotkowali na jej temat. Sugeruję, aby ście w przy szłości by li nieco ostrożniejsi. Następny m razem zaproście i mnie. Katharine, wbrew temu, czego by sobie ży czy ł ojciec, nie odpowiedziała żadną czułą czy dowcipną uwagą. Rozmy ślała i zastanawiała się nad czy mś, a panu Hilbery ’emu przy szło na my śl, że nawet jego Katharine nie różni się od inny ch kobiet pod względem pozostawiania rzeczy swemu biegowi. Czy może ma coś do powiedzenia? — Masz nieczy ste sumienie? — zapy tał lekko. — Powiedz, Katharine — dodał poważniejszy m tonem, uderzony szczególny m wy razem jej oczu. — Od jakiegoś czasu zamierzałam tacie powiedzieć — odrzekła. — Nie wy chodzę za Williama. — Nie wy chodzisz...! — wy krzy knął pan Hilbery w nagły m zdumieniu, upuszczając pogrzebacz. — Dlaczego? Od kiedy ? Wy tłumacz się, Katharine. — Och, od jakiegoś czasu, od ty godnia, może troszkę więcej. Katharine mówiła pospiesznie i obojętnie, jakby cała sprawa nikogo już nie obchodziła. — A czy mogę zapy tać, dlaczego nie zostałem o ty m powiadomiony i co to ma znaczy ć? — Nie chcemy się pobrać, to wszy stko. — Czy William jest tego samego zdania co ty ? — Tak. Zgadzamy się tu całkowicie. Panu Hilbery ’emu rzadko zdarzał się stan tak absolutnej dezorientacji. Pomy ślał, że Katharine traktuje rzecz całą z dziwną obojętnością, niemal jakby nie czuła powagi tego, co mówi, zupełnie nie pojmowała całej sy tuacji. Ale z pomocą przy szło mu pragnienie, by wszy stko załagodzić. Niewątpliwie musiała zdarzy ć się jakaś kłótnia, jakieś kapry sy ze strony Williama, który jest wprawdzie dobry, ale czasami by wa odrobinę zby t wy magający — ale kobieta mogła zaradzić. A choć skłonny by ł przy jmować najwy godniejszy pogląd na kwestię swoich obowiązków, jednak za bardzo mu zależało na córce, by pozostawić sprawy swemu biegowi. — Wy znam, że mam dużą trudność w nadążeniu za twoją my ślą. Chciałby m wy słuchać także tego, co w tej sprawie ma do powiedzenia William — powiedział ze zniecierpliwieniem. — Sądzę, że w takiej sy tuacji powinien najpierw porozmawiać ze mną. — Nie pozwoliłam mu — powiedziała Katharine. — Wiem, że musi się to tacie wy dawać bardzo dziwne — dodała — ale zapewniam, że gdy by tato poczekał odrobinę, do powrotu mamy... Ta prośba o zwłokę by ła bardzo po my śli pana Hilbery ’ego. Jednak sprzeciwiło się temu jego sumienie. Ludzie gadają. Nie mógłby znieść sy tuacji, w której zachowanie jego córki zostało choćby w najmniejszy m stopniu uznane za niewłaściwe. Zastanawiał się, czy nie by łoby lepiej zadepeszować do żony, posłać po jedną z sióstr, wy mówić Williamowi gościnę, wy słać Cassandrę do domu — miał bowiem mglistą świadomość odpowiedzialności także i za nią. Jego czoło pokry wało się coraz gęściej zmarszczkami z powodu zmartwień, o który ch rozwiązanie bardzo chciał prosić Katharine, kiedy drzwi otworzy ły się i wszedł William Rodney. To wy mogło całkowitą zmianę nie ty lko tonu, ale i całej sy tuacji. — O, proszę, William — zawołała Katharine z ulgą w głosie. — Właśnie powiedziałam ojcu, że nie jesteśmy zaręczeni — zwróciła się do Rodney a. — Wy jaśniłam, że powstrzy małam cię przed przekazaniem mu tej informacji.
Zachowanie Williama cechował najwy ższy stopień formalności. Skłonił się bardzo lekko panu Hilbery ’emu i stał wy prężony, trzy mając się za połę mary narki, z oczami utkwiony mi w sam środek kominka. Czekał, aż ojciec Katharine odezwie się. Pan Hilbery także przy jął pozę nadzwy czajnej godności. Wstał, a teraz skłonił lekko w przód górną część ciała. — Chciałby m usły szeć pańską wersję tej historii, Rodney, jeżeli Katharine już nie broni panu mówić. William odczekał co najmniej dwie sekundy. — Nasze zaręczy ny zostały zerwane — rzekł w końcu niezmiernie szty wno. — Czy stało się to za obopólną zgodą? Po upły wie godziwej pauzy William skłonił głowę, a Katharine powiedziała, jakby po namy śle: — O tak. Pan Hilbery kiwał się z boku na bok i poruszał wargami, jakby chcąc wy głosić dotąd nie wy powiedziane uwagi. — Mogę ty lko zasugerować, aby ście z wszelkimi decy zjami poczekali do chwili, kiedy skutki tego nieporozumienia zdążą się zniweczy ć. Znacie się nawzajem... — zaczął. — Nie ma tu żadnego nieporozumienia — przerwała Katharine. — Najmniejszego. Przeszła parę kroków po pokoju, jakby miała zamiar wy jść. Jej pełna zatroskania naturalność pozostawała w dziwny m kontraście do pompaty czności ojca i wojskowej szty wności Williama, który ani razu nie podniósł wzroku. Ty mczasem spojrzenie Katharine wędrowało poza obu panów: ku regałom z książkami, stołom, w stronę drzwi. Wy glądała, jakby temu, co się dzieje, poświęcała jedy nie minimum uwagi. Ojciec spojrzał na nią, a jego twarz zachmurzy ła się nagle i zatroskała. Pewność co do stateczności i rozsądku córki nieco się w nim zachwiała. Pierwszy raz pokazała, że sama decy duje o swoich sprawach, ale ojciec nie miał przekonania, że może pozwolić jej na to bez obaw. Po raz pierwszy od wielu lat poczuł się za nią odpowiedzialny. — Niech pan posłucha, musimy tę sprawę omówić dogłębnie — powiedział, rezy gnując z formalnego tonu i zwracając się do Rodney a tak, jakby Katharine nie by ło w pokoju. — Wy stąpiła między wami jakaś różnica zdań, tak? Może mi pan wierzy ć: większość ludzi przechodzi taki etap w trakcie narzeczeństwa. Z mojego doświadczenia wy nika, że narzeczeństwo przy nosi więcej kłopotu niż jakakolwiek inna forma ludzkiego szaleństwa. Posłuchajcie mojej rady i dajcie sobie spokój z tą sprawą — oboje. Zalecam wam absolutną absty nencję od emocji. Niech się pan wy bierze w jakieś miłe miejsce nad morzem, Rodney. Uderzy ł go wy raz twarzy Rodney a, który, tak mu się zdało, wskazy wał na głębokie, ale stanowczo powstrzy my wane uczucie. „O — pomy ślał pan Hilbery — Katharine musiała się okazać strasznie trudna, nieświadomie trudna, przez co doprowadziła go do stanu, który nie miał nic wspólnego z jego wolą”. Pan Hilbery z pewnością nie przeceniał cierpień Williama — doty chczas nie przeży wał on jeszcze nigdy chwil, które przy prawiły by go o takie męki. Oto stoi teraz w obliczu skutków swojego szaleństwa. Musi wy znać, że jest kompletnie i całkowicie kimś inny m, niż przy puszcza pan Hilbery. Wszy stko sprzy sięgło się przeciw Rodney owi. Nawet to niedzielne popołudnie, ogień na kominku i spokojna sceneria biblioteki — wszy stko sprzy sięgło się przeciwko niemu. Słowa pana Hilbery ’ego, skierowane do niego jako do człowieka światowego, także by ły przeciwko niemu. Nie należał teraz do żadnego świata, jaki pan Hilbery zechciałby zauważy ć. A jednak jakaś siła, ta sama, która skłoniła go do zejścia na dół, teraz kazała mu zająć stanowisko, tu i teraz, samodzielnie i bez pomocy oraz bez perspekty w na nagrodę. Obracał na języ ku różne zdania, aż w końcu wy palił: — Ja kocham Cassandrę.
Twarz pana Hilbery ’ego przy brała dziwny kolor głębokiej purpury. Popatrzy ł na córkę. Skinął głową, jakby chciał przekazać jej nieme polecenie, by opuściła pokój, ale ona albo tego nie zauważy ła, albo postanowiła nie usłuchać. — Ma pan czelność... — zaczął pan Hilbery głębokim, cichy m głosem, którego sam nigdy dotąd nie sły szał, kiedy nagle w holu rozległo się szuranie i okrzy ki, po czy m Cassandra, która najwy raźniej uważała, że taki sposób argumentacji jest lepszy od inny ch, wpadła do pokoju, wołając: — Wuju Trevorze! Nalegam, aby wuj poznał prawdę! Rzuciła się pomiędzy Rodney a a wuja, jakby miała zamiar przy jąć na siebie ich ciosy. Ale ponieważ wuj stał całkiem bez ruchu i wy glądał potężnie i władczo, i ponieważ nikt nic nie mówił, skuliła się lekko, zerkając wpierw na Katharine, a potem na Rodney a. — Musi wuj poznać prawdę — powiedziała niezby t przekonująco. — Ma pan czelność mówić mi takie rzeczy w obecności Katharine? — konty nuował pan Hilbery, absolutnie ignorując wejście Cassandry. — Jestem świadom, absolutnie świadom... — słowa Rodney a, mimo że nie miały wiele sensu, a wy powiedziane zostały po chwili milczenia i ze wzrokiem wbity m w ziemię, i tak wy rażały zdumiewająco wiele stanowczości. — Jestem absolutnie świadom, co pan musi sobie teraz o mnie my śleć — wy rzucił z siebie, po raz pierwszy spoglądając panu Hilbery ’emu prosto w oczy. — Mógłby m dokładniej wy razić, co my ślę, gdy by śmy by li tu sam na sam — odpowiedział pan Hilbery. — Ale zapominacie o mnie — odezwała się Katharine. Przesunęła się nieco w stronę Rodney a, a ruch ten zdawał się niemy m wy razem jej szacunku i wsparcia, jakiego chce mu udzielić. — My ślę, że William zachował się doskonale, a ostatecznie rzecz doty czy mnie. Mnie i Cassandry. Cassandra także wy konała nieopisanie drobny ruch, co jakby związało tę trójkę jakimś przy mierzem. Ton i spojrzenie Katharine po raz kolejny sprawiły, że pan Hilbery poczuł się zagubiony, a do tego boleśnie i iry tująco nie z tej epoki, niemniej ową potworną wewnętrzną pustkę pokry ł zewnętrzny m opanowaniem. — Cassandra i Rodney mają święte prawo rozwiązy wać swoje sprawy zgodnie ze swy mi ży czeniami, ale nie widzę żadnego powodu, dla którego miałoby się to odby wać w moim gabinecie, czy w ogóle w moim domu... Chciałby m jednak w ty m jedny m punkcie mieć całkowitą jasność: nie jesteś już zaręczona z Rodney em? Zamilkł, a milczenie to zdawało się wy rażać niezmierną wdzięczność za uwolnienie swej córki. Cassandra zwróciła się ku Katharine, która nabrała powietrza, jakby chciała coś powiedzieć, ale się powstrzy mała; Rodney także, jak się wy dawało, oczekiwał od niej jakiegoś posunięcia; ojciec patrzy ł na nią, jak gdy by oczekiwał dalszy ch rewelacji. Katharine zachowała milczenie. W ciszy usły szeli wy raźnie kroki kogoś schodzącego po schodach, a Katharine podeszła do drzwi. — Poczekaj — wy dał polecenie pan Hilbery. — Chcę z tobą pomówić... sam na sam — dodał. Katharine zatrzy mała się w uchy lony ch drzwiach. — Zaraz wrócę — powiedziała, a mówiąc to, otworzy ła drzwi i wy szła. Naty chmiast usły szeli, jak mówi coś do kogoś na zewnątrz, ale słów nie można by ło uchwy cić. Pan Hilbery został sam naprzeciwko pary winowajców, którzy stali nadal, jakby nie przy jęli do wiadomości, że zostali już odesłani, a zniknięcie Katharine zmieniło całą sy tuację. Pan Hilbery w głębi serca czuł, że nastąpiła zmiana, bowiem nie by ł w stanie przekonująco wy jaśnić sobie
zachowania córki. — Wuju Trevorze — wy krzy knęła Cassandra impulsy wnie — proszę, niech wuj się nie gniewa. Nic nie mogłam na to poradzić, bardzo proszę, żeby wuj mi wy baczy ł. Wuj jednak nadal ignorował jej obecność i mówił ponad jej głową, jak gdy by nie istniała. — Przy puszczam, że skomunikował się pan z Otway ami — odezwał się do Williama ponuro. — Wuju, my chcieliśmy z wujem porozmawiać — odpowiedziała za niego Cassandra. — Czekaliśmy... — spojrzała błagalnie na Rodney a, który leciusieńko potrząsnął głową. — Tak? Na cóż takiego czekaliście? — zapy tał wuj Trevor ostro, spojrzawszy na nią wreszcie. Słowa zamarły Cassandrze na ustach. By ło jasne, że wy tęża słuch, jakby chciała uchwy cić jakieś dźwięki z zewnątrz, które przy szły by jej z pomocą. Wuj nie otrzy mał odpowiedzi. I on nasłuchiwał. — Sy tuacja jest absolutnie nieprzy jemna dla wszy stkich stron — oświadczy ł, zapadł się ponownie w fotel, zgarbił i utkwił wzrok w ogniu. Wy dawało się, że mówi do siebie; Rodney i Cassandra patrzy li na niego w milczeniu. — Czemu nie usiądziecie? — zapy tał nagle. Mówił szorstkim tonem, ale by ło jasne, że jego gniew się już wy czerpy wał, a może inne my śli skierowały jego uwagę w odleglejsze rejony. Cassandra przy jęła zaproszenie, Rodney jednak nadal stał. — Sądzę, że Cassandra wy jaśni wszy stko bardzo dobrze pod moją nieobecność — powiedział William i opuścił pokój, na co pan Hilbery wy raził zgodę lekkim skinieniem głowy. Ty mczasem w sąsiednim pokoju jadalny m Denham i Katharine raz jeszcze siedzieli przy mahoniowy m stole. Wy glądali, jakby podjęli rozmowę przerwaną w samy m środku, a każde z nich dokładnie pamiętało moment, w który m im przeszkodzono i by ło gotowe konty nuować bez chwili zwłoki. Katharine zdała krótko relację z rozmowy z ojcem, Denham nie skomentował jej, ty lko rzekł: — W każdy m razie nie ma żadnego powodu, dla którego nie mieliby śmy się widy wać. — Albo by ć razem. Ty lko małżeństwo nie wchodzi w rachubę — odpowiedziała Katharine. — A jeśli się okaże, że pragnę cię coraz bardziej? — A jeśli chwile słabości będą nam się zdarzały coraz częściej? Ralph westchnął z niecierpliwością i przez chwilę nic nie mówił. — Ale przy najmniej — podjął — ustaliliśmy, że u mnie chwile słabości są wciąż w jakiś dziwny sposób związane z tobą, twoje zaś nie mają ze mną nic wspólnego, Katharine — dodał, pozwalając przejęciu wziąć górę nad rozsądkiem. — Zapewniam cię, że jesteśmy w sobie zakochani, zgodnie z ty m, co ludzie rozumieją przez zakochanie. Pamiętasz tamten wieczór. Wtedy nie mieliśmy najmniejszy ch wątpliwości. Przez pół godziny by liśmy absolutnie szczęśliwi. Ty nie doświadczy łaś chwili słabości do następnego dnia, ja — do wczoraj rana. Przez cały dzień z przerwami by liśmy szczęśliwi, aż ja — straciłem głowę, a ty, co całkiem naturalne, poczułaś się znudzona. — Och — wy krzy knęła Katharine, jakby zniecierpliwiona ty m tematem — nie rozumiesz. To nie jest znudzenie, ja się nigdy nie nudzę. Rzeczy wistość, rzeczy wistość — wy buchła, bębniąc palcami w stół, by podkreślić, czy też wy jaśnić, czemu tak powtarza to jedno słowo. — Ja przestaję by ć dla ciebie rzeczy wista. To znowu są twarze podczas burzy, wizje w huraganie. Przez chwilę jesteśmy razem, a potem się rozchodzimy. To także moja wina. Jestem równie niedobra co ty, a może nawet gorsza. Starali się, nie po raz pierwszy zresztą, na co wskazy wały gesty znużenia i częste przerwy, wy jaśnić to, co w swoim wspólny m języ ku nazwali chwilami słabości, które w trakcie paru
ostatnich dni stanowiły dla nich nieustanne źródło cierpienia, by ły też bezpośrednim powodem, dla którego Ralph zamierzał właśnie opuścić jej dom, jednak Katharine, która uważnie nasłuchiwała, zdołała go powstrzy mać. Jakie by ły powody owej słabości? Czasami, kiedy Katharine wy glądała piękniej niż zwy kle, albo dziwniej, gdy ż miała na sobie coś niezwy kłego lub mówiła coś nieoczekiwanego, Ralpha ogarniał tak obezwładniający nastrój romanty czności, że zapadał w milczenie lub wy dawał niearty kułowane dźwięki, które Katharine — z niezamierzoną, ale niezmienną przewrotnością — przery wała albo który m surowo przeczy ła, przy taczając jakieś prozaiczne fakty. Wtedy wizja znikała, a Ralph z żarliwością wy znawał swoje przekonanie, że kocha jedy nie cień Katharine, zaś o jej rzeczy wistą postać nie dba ani trochę. Jeśli to ona by ła odpowiedzialna za chwilę słabości, przy bierał on formę stopniowego oddalania się, aż Katharine zatapiała się kompletnie we własny ch my ślach, które unosiły ją z taką intensy wnością, że miała Ralphowi bardzo za złe próby przy wołania jej z powrotem. Nie by ło sensu tłumaczy ć, że to Ralph by ł zawsze źródłem owy ch transów, nawet jeśli w późniejszy ch stadiach niewiele już miały z nim wspólnego. Pozostawał fakt, że ona go nie potrzebuje i nie ma najmniejszej ochoty, by jej o nim przy pominano. No więc jak mogą by ć w sobie zakochani? Fragmentary czna natura ich związku by ła ewidentna. Siedzieli więc, milcząc z przy gnębienia przy stole jadalny m, zapomniawszy o wszy stkim, a ty mczasem piętro wy żej Rodney tam i z powrotem przemierzał salon w stanie takiego przejęcia i uniesienia umy słu, jakiego nigdy by u siebie nie podejrzewał, Cassandra ty mczasem nadal by ła w gabinecie wuja. W końcu Ralph podniósł się i smętnie podszedł do okna. Przy cisnął twarz do szy by. Na zewnątrz by ły prawda i wolność, i ogrom, a dostrzec mógł jedy nie umy sł pogrążony w samotności, który tego nigdy nikomu nie przekaże. Cóż za świętokradztwo, zniszczy ć wizję przez chęć podzielenia się nią. Wskutek poruszenia za jego plecami pomy ślał, że Katharine, jeśliby chciała, mogłaby stać się wcieleniem tego wszy stkiego, co wy śnił o jej duszy. Odwrócił się gwałtownie, by błagać ją o pomoc, ale znów uderzy ło go jej chłodne oddalenie, wy raz skupienia na czy mś odległy m. Jakby świadoma jego spojrzenia, Katharine wstała i podeszła do niego, stanęła bardzo blisko i razem z nim spojrzała w mroczną aurę. Jej fizy czna bliskość dała Ralphowi gorzkie poczucie odległości dzielącej ich umy sły. Ale nawet jeśli my ślami by ła daleko, to jej obecność u jego boku odmieniła Ralphowi świat. Ujrzał samego siebie, jak dokonuje niezwy kły ch czy nów: ratuje tonący ch, pomaga zagubiony m. Zniecierpliwiony tą formą egoizmu, nie mógł się pozby ć przekonania, że póki Katharine stoi obok niego, ży cie jest cudowne, romanty czne, że jest panem, któremu warto służy ć. Ralph wcale nie chciał, by się odzy wała, nie patrzy ł na nią, nie doty kał jej — wy glądała na głęboko zatopioną we własny ch my ślach i nieświadomą jego obecności. Drzwi otworzy ły się tak cicho, że tego nie usły szeli. Pan Hilbery rozejrzał się po pokoju i przez chwilę nie dostrzegł postaci przy oknie. Wzdry gnął się z przy krością, kiedy je zauważy ł, i przy patry wał się im bacznie, zanim zdecy dował się odezwać. W końcu poruszy ł się, by ostrzec parę o swojej obecności; naty chmiast się odwrócili. Bez słowa skinął na Katharine, by do niego podeszła, i odwracając wzrok od tej części pokoju, gdzie stał Denham, poprowadził ją przed sobą z powrotem do gabinetu. Kiedy już weszła, zamknął starannie drzwi, jakby chciał się osłonić przed czy mś nieprzy jemny m. — Zatem, Katharine — powiedział, zajmując pozy cję przed kominkiem — zechcesz mi, by ć może, uprzejmie wy jaśnić... Katharine milczała. — Do jakich wniosków spodziewasz się mnie doprowadzić? — rzekł ostro. — Powiadasz, że nie jesteś zaręczona z Rodney em, zastaję cię natomiast w, jak się wy daje, bardzo zaży ły ch stosunkach z inny m panem, z Ralphem Denhamem. Co mam o ty m my śleć? Czy jesteś — dodał,
jako że ona nadal się nie odzy wała — zaręczona z Ralphem Denhamem? — Nie — odrzekła. Pan Hilbery poczuł ogromną ulgę. By ł pewien, że jej odpowiedź potwierdzi jego podejrzenia, ale skoro niepokój ów został zgaszony, ty m silniej poczuł, że zachowanie Katharine bardzo go iry tuje. — Zatem mogę ty lko powiedzieć, że masz bardzo szczególne pojęcie o ty m, co znaczy właściwe zachowanie... Ludzie już wy ciągnęli z tego pewne wnioski, co mnie zresztą wcale nie dziwi... Im więcej o ty m my ślę, ty m bardziej mi się to wy daje niewy tłumaczalne — mówił dalej, a gniew rósł w nim w miarę przemowy. — Dlaczego tkwię w niewiedzy na temat tego, co się dzieje w moim własny m domu? Dlaczego muszę dowiady wać się o ty m wszy stkim od swojej siostry ? To jest bardzo przy kre, bardzo denerwujące. Jak mam wy jaśnić wujowi Francisowi... Nie, ja od tego umy wam ręce. Cassandra jutro wy jeżdża. Rodney owi wy powiadam dom. A co do tego drugiego młodego człowieka, im szy bciej się stąd ulotni, ty m lepiej dla niego. Zostałaś obdarzona, Katharine, bezgraniczny m zaufaniem, ty mczasem... Przerwał, zaniepokojony złowrogą ciszą, z jaką przy jęte zostały jego słowa i spojrzał na córkę z dziwną niepewnością co do stanu jej umy słu, którą poczuł już wcześniej tego wieczoru. Znowu zauważy ł, że Katharine jest nieobecna duchem, ale nasłuchuje, więc sam przez moment wsłuchał się w odgłosy dochodzące zza drzwi. Pewność, że między Denhamem a Katharine istnieje jakieś porozumienie, powróciła do niego, i to z bardzo przy kry m poczuciem, że jest ono niedozwolone, podobnie jak cała ta sy tuacja łącząca młody ch wy dała mu się niedozwolona. — Porozmawiam z Denhamem — powiedział, kierowany podejrzliwy m impulsem, i ruszy ł ku wy jściu. — Pójdę z tatą — odezwała się naty chmiast Katharine, robiąc krok za nim. — Ty zostaniesz tutaj — oświadczy ł ojciec. — Co tato zamierza mu powiedzieć? — zapy tała. — Zdaje mi się, że we własny m domu mogę mówić, co mi się podoba — odrzekł. — Wobec tego idę — odpowiedziała Katharine. Na te słowa, które, jak mu się wy dawało, wskazy wały na determinację, by iść — by pójść sobie na zawsze — pan Hilbery powrócił na pozy cję przed kominkiem i zaczął się bez słowa lekko koły sać z boku na bok. — Z tego, co powiedziałaś, zrozumiałem, że nie jesteś z nim zaręczona — odezwał się w końcu, utkwiwszy wzrok w córce. — Nie jesteśmy zaręczeni — odpowiedziała. — Powinno ci zatem by ć obojętne, czy tu przy chodzi, czy nie. I nie zniosę, że nasłuchujesz, co się dzieje za drzwiami, kiedy ja do ciebie mówię! — przerwał gniewnie, spostrzegając, że przesunęła się nieco w jedną stronę. — Odpowiedz mi szczerze: co cię łączy z ty m młody m człowiekiem? — Nic, co mogłaby m wy jaśnić osobie trzeciej — stwierdziła z uporem. — Nie ży czę sobie więcej ty ch dwuznaczności — odpowiedział. — Odmawiam wy jaśnienia — rzekła Katharine, a w momencie, kiedy to powiedziała, trzasnęły drzwi wy jściowe. — No i proszę, poszedł! — Rzuciła ojcu spojrzenie pełne tak żarliwego oburzenia, że ten na moment stracił nad sobą panowanie. — Uspokój się, Katharine! — krzy knął. Przez chwilę wy glądała jak dzikie zwierzę uwięzione w cy wilizowany m domu. Popatrzy ła po ścianach pokry ty ch książkami, jak gdy by na sekundę zapomniała, gdzie znajdują się drzwi. Zaraz zrobiła ruch, jakby chciała wy jść, ale ojciec położy ł jej rękę na ramieniu. Skłonił ją, by usiadła.
— Te wszy stkie emocje naturalnie bardzo nas rozstroiły — powiedział. Odzy skał już całkowicie spokój i uprzejmość, przemawiał głosem kojącego ojcowskiego autory tetu. — Zostałaś postawiona w bardzo trudnej sy tuacji, jeśli dobrze rozumiem wy jaśnienia Cassandry. Spróbujmy dojść do porozumienia: zostawimy teraz w spokoju te trudne py tania. Ty mczasem zachowujmy się jak istoty cy wilizowane. Poczy tajmy sobie sir Waltera Scotta. Co by ś powiedziała na Antykwariusza, co? Albo na Narzeczoną z Lammermoor? Sam dokonał wy boru i zanim córka zdąży ła zaprotestować czy umknąć, poddana została przemianie w istotę cy wilizowaną za pomocą sir Waltera Scotta. A jednak czy tając, pan Hilbery miał głębokie wątpliwości, czy proces sięga głębiej niż ty lko do naskórka. Tego wieczoru cy wilizacja została bardzo zdecy dowanie i nieprzy jemnie odrzucona, rozmiaru strat jeszcze całkowicie nie oszacowano, pan Hilbery stracił nad sobą panowanie, co by ło fizy czną katastrofą, nieporówny walną do niczego z ostatnich co najmniej dziesięciu lat, sam więc pilnie potrzebował ukojenia i odnowy ze strony klasy ków. Jego dom by ł w stanie rewolucji; pan Hilbery miał wizję przy kry ch spotkań na schodach, zatruty ch posiłków w nadchodzący ch dniach: czy literatura jest odpowiednim specy fikiem na takie nieprzy jemności? Czy tał, ale w jego głosie pobrzmiewała nuta pustki.
ROZDZIAŁ XXXIII
Pan Hilbery, jako że mieszkał w domu, który został, podobnie jak domy sąsiednie, opatrzony numerem, jako że wy pełniał formularze, regularnie płacił czy nsz i miał zapewnione kolejne siedem lat dzierżawy, posiadał wszelkie prawo, by ustalać zasady zachowania osób, które w jego domu mieszkały i prawem owy m, dalece zresztą nieadekwatny m, posłuży ł się podczas okresu zawieszenia cy wilizacji, któremu musiał stawić czoło. Wobec nakazów tego prawa z domu zniknął Rodney, Cassandra została w poniedziałkowy poranek wy ekspediowana na pociąg o jedenastej trzy dzieści, po Denhamie słuch zaginął — pozostała więc ty lko Katharine, prawowita mieszkanka pokoi na piętrze, a pan Hilbery zadbał o to, by nie uczy niła ona już nic, co jeszcze bardziej by ją skompromitowało. Kiedy następnego wieczoru ży czy ł jej dobrej nocy, uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, o czy m ona my śli, ale, co stwierdził nie bez pewnej gory czy, nawet taki stan rzeczy by ł już postępem wobec całkowitej niewiedzy, w jakiej by ł pogrążony w poprzednie poranki. Udał się do gabinetu, napisał, następnie podarł, po czy m napisał na nowo list do żony, w który m prosił ją o naty chmiastowy powrót z powodu kłopotów rodzinny ch, które najpierw wy łuszczy ł, a następnie, w kolejnej wersji listu, pozostawił bez wy jaśnień. Nawet jeśliby wy ruszy ła od razu po otrzy maniu przesy łki, pomy ślał sobie, nie dotrze do domu przed wtorkiem wieczór, co skłoniło go do smętnego przeliczenia godzin, jakie musi w roli znienawidzonego autory tetu przetrwać sam na sam ze swoją córką. „Co ona teraz robi?”, zastanawiał się, adresując kopertę. Nie mógł kontrolować telefonu. Nie mógł bawić się w szpiega. Katharine może czy nić wszelkie ustalenia, jakie ty lko chce. A jednak ta my śl nie męczy ła go tak bardzo, jak owa dziwna, nieprzy jemna atmosfera niedozwolonego charakteru sceny z udziałem czwórki młody ch, jaka odby ła się poprzedniego wieczoru. Na my śl o niej odczuwał niemal fizy czny dy skomfort. Ty mczasem Katharine znajdowała się w bardzo dużej odległości od telefonu, zarówno fizy cznie, jak i duchowo. Siedziała u siebie w pokoju, na stole przed nią rozłożone by ły szerokie stronice słowników, a wszy stkie kartki, ukry te między nimi przez ty le lat, ułoży ła teraz w stosik. Katharine pracowała z niezmienną koncentracją, jaka jest wy nikiem uwieńczonego sukcesem wy siłku, by wy pchnąć niechcianą my śl za pomocą innej my śli. Pochłonąwszy ową niechcianą my śl, jej umy sł działał ze wzmożony m wigorem, pły nący m ze zwy cięstwa: arkusz papieru pokry wały rzędy cy fr i sy mboli, zapisany ch gęsto i pewnie, oznaczający ch kolejne etapy postępu. A przecież by ł biały dzień, rozlegały się pukanie i odgłosy zamiatania, świadczące o ty m, że ży wi ludzie oddawali się swojej pracy po drugiej stronie drzwi, będący ch jej jedy ny m zabezpieczeniem przed światem. Ona jednak jakimś sposobem panowała nad swoim królestwem, nieświadomie uzy skała suwerenność.
Ktoś zbliżał się do Katharine bezszelestnie. Prawda, że kroki stawiane z ociąganiem, z zastanowieniem wspinały się niespiesznie, w sposób naturalny dla osoby przeszło sześćdziesięcioletniej, która na dodatek ma ramiona pełne liści i kwiatów; zbliżała się jednak stale i już wkrótce uderzenia stukający ch o drzwi gałązek wawrzy nu sprawiły, że Katharine zatrzy mała ołówek, który m właśnie dotknęła stronicy. Nie poruszy ła się jednak i nadal siedziała z niewidzący mi oczy ma, jakby czekała, aż dźwięki, które jej przeszkadzają, ucichną. Ale zamiast tego drzwi się otworzy ły. Początkowo Katharine nie pojmowała, co to za ruchliwa masa zieleni wkracza do jej pokoju bez udziału jakiejkolwiek ludzkiej siły sprawczej. Po chwili jednak spoza żółtego kwiecia i miękkiego aksamitu palmowy ch pąków rozpoznała części twarzy i całej osoby matki. — Z grobu Szekspira! — wy krzy knęła pani Hilbery, rzucając całą tę roślinność na podłogę gestem sprawiający m wrażenie aktu ofiarnego. Następnie szeroko rozwarła ramiona i uściskała córkę. — Dzięki Bogu, Katharine — zawołała. — Dzięki Bogu! — powtórzy ła. — Wróciłaś? — zapy tała Katharine z wielkim roztargnieniem, wstając, by przy jąć uściski. Chociaż zauważy ła obecność matki, by ła kompletnie nieobecna, a jednak czuła, że scena jest zdumiewająco na miejscu, że matka powinna tu by ć, wy lewnie dziękować Bogu za nieokreślone błogosławieństwa i zasy py wać podłogę kwiatami i gałązkami z grobu Szekspira. — Nic innego na świecie się nie liczy ! — wołała dalej pani Hilbery. — Nazwiska nie mają znaczenia, ty lko uczucia mają znaczenie. Nie miałam ochoty na głupie, uprzejme, pośredniczące listy. Nie miałam ochoty, żeby twój ojciec mi to mówił. Wiedziałam od samego początku. Modliłam się, żeby tak się stało. — Mama wiedziała? — Katharine powtórzy ła słowa matki cicho i w roztargnieniu, patrząc gdzieś poza nią. — Skąd mama wiedziała? Zaczęła jak dziecko bawić się frędzlem zwisający m z matczy nej pelery nki. — Pierwszego wieczoru, kiedy mi powiedziałaś, Katharine. Och, i ty siące razy : na kolacjach, w rozmowie o książkach, jego sposób wchodzenia do pokoju, twój głos, kiedy się do niego zwracałaś. Katharine zdawała się każdy z ty ch dowodów rozważać osobno. Potem powiedziała ponuro: — Nie wy jdę za Williama. No i jest Cassandra... — Tak, jest Cassandra — powiedziała pani Hilbery. — Przy znam, że na początku by łam niezby t przekonana, ale ostatecznie ona tak pięknie gra na fortepianie. Powiedz mi, Katharine — zapy tała impulsy wnie — dokąd poszłaś tego wieczoru, kiedy Cassandra grała Mozarta, a ty my ślałaś, że ja już śpię? Katharine niezby t dobrze pamiętała. — Do Mary Datchet — przy pomniała sobie w końcu. — A! — rzekła pani Hilbery z lekką nutą zawodu w głosie. — A ja już miałam swoją romanty czną historię, swoje przy puszczenia. Popatrzy ła na córkę. Katharine zachwiała się pod ty m niewinny m i przenikliwy m spojrzeniem, spłoniła, odwróciła, a potem spojrzała na matkę bły szczący mi oczy ma. — Nie jestem zakochana w Ralphie Denhamie — powiedziała. — Nie wy chodź za mąż, jeśli nie jesteś zakochana! — odrzekła pani Hilbery bardzo szy bko. — Ale — dodała, rzucając córce spojrzenie — czy nie ma różny ch sposobów, Katharine, różny ch... — Chcemy widy wać się tak często, jak ty lko mamy ochotę, ale pozostać wolni — ciągnęła Katharine. — Spoty kać się tutaj, spoty kać się w ty m domu, spoty kać się na ulicy — pani Hilbery
wy powiedziała te słowa, jakby próbowała akordów, które nie całkiem cieszą jej ucho. By ło jasne, że ma własne źródła informacji, a torebkę wy pchaną ty m, co określała mianem „uprzejmy ch listów” od szwagierki. — Tak. Albo wy jechać na wieś — dokończy ła Katharine. Pani Hilbery zamilkła z nieszczęsny m wy razem twarzy i szukała inspiracji w widoku za oknem. — Jakże on mi wtedy pomógł w ty m sklepie: wziął mnie i od razu znalazł te ruiny, jak b e z p i e c z n i e się przy nim czułam... — Bezpiecznie? O, nie, on jest straszliwie nieodpowiedzialny — ciągle ry zy kuje. Chce porzucić zawód i zamieszkać w wiejskiej chacie, by pisać książki, choć nie ma grosza przy duszy, a do tego utrzy muje liczne siostry i braci. — Ach, ale ma matkę? — zapy tała pani Hilbery. — Tak. Dość dy sty ngowanie wy glądającą starszą panią o biały ch włosach — Katharine zaczęła opisy wać wizy tę u Ralpha i pani Hilbery niebawem wy ciągnęła od niej, że nie ty lko dom jest przy gnębiająco brzy dki, co Ralph znosi bez narzekania, ale jeszcze ewidentnie on sam wszy stkich utrzy muje, i ma pokój na samej górze z przepiękny m widokiem na Londy n oraz gawrona. — Nieszczęsnego starego ptaka, do połowy oskubanego, który siedzi w kącie — powiedziała Katharine, a w jej głosie by ła czułość, która zdawała się wy rażać współczucie dla cierpień całej ludzkości, a jednocześnie przekonanie, że Ralph Denham zdolny jest im ulży ć, i pani Hilbery nie mogła się powstrzy mać przed okrzy kiem: — Ależ Katharine, ty j e s t e ś zakochana! — na co Katharine spąsowiała, a na twarzy miała wy raz zdumienia, jakby powiedziała coś, czego nie powinna by ła powiedzieć, i ty lko potrząsnęła głową. Pani Hilbery pospiesznie dopy ty wała się o dalsze szczegóły doty czące tego niezwy kłego domu, wtrącając parę domy słów na temat spotkania Keatsa i Coleridge’a na uliczce, co na chwilę oddaliło poczucie niezręczności i skłoniło Katharine do kolejny ch opisów i zwierzeń. W istocie znajdowała ogromną przy jemność w możliwości tak swobodnej rozmowy z osobą równie mądrą, co dobrotliwą, z matką jej najwcześniejszego dzieciństwa, której milczenie by ło jak gdy by odpowiedzią na nigdy nie zadane py tania. Pani Hilbery przez dłuższy czas słuchała, nie czy niąc żadny ch uwag. Wy glądało na to, że wnioski wy ciąga bardziej z samego widoku córki niż z jej słów, a gdy by ją przepy tać, przy puszczalnie przedstawiłaby bardzo nieprecy zy jną wersję ży cia Ralpha Denhama, poza ty m że jest bez grosza, nie ma ojca i mieszka w Highgate — które to fakty zdecy dowanie przemawiały na jego korzy ść. Jednak dzięki owy m ukradkowy m spojrzeniom upewniła się, że Katharine jest w stanie, który dostarcza jej najwy ższej rozkoszy i najgłębszego cierpienia zarazem. W końcu nie mogła już powstrzy mać okrzy ku: — W dzisiejszy ch czasach to wszy stko załatwia się w pięć minut w urzędzie stanu cy wilnego, jeśli uważasz, że kościelne ceremonie są przesadnie kwieciste, co zresztą jest prawdą, choć zawierają także pewne szlachetne elementy. — Ale my nie chcemy się pobrać — odpowiedziała Katharine z naciskiem i dodała: — Ostatecznie dlaczego nie można po prostu ży ć razem bez zawierania ślubu? Pani Hilbery znów wy glądała na zmieszaną, w zdenerwowaniu wzięła do ręki kartki leżące na stole i zaczęła je przewracać tam i z powrotem, mamrocząc do siebie: — A plus B odjąć C równa się XYZ. To jest strasznie paskudne, Katharine. Tak to właśnie odbieram: strasznie paskudne. Katharine wy jęła matce kartki z ręki i zaczęła składać je w roztargnieniu. Jej skupiony wzrok
wskazy wał, że my śli skoncentrowała na jakiejś innej sprawie. — Cóż, nie wiem, czy to paskudne — powiedziała w końcu. — Ale to nie on tego od ciebie wy maga? — zawołała pani Hilbery. — Ten poważny młodzieniec o spokojny ch brązowy ch oczach? — On niczego ode mnie nie wy maga. Żadne z nas niczego nie wy maga. — Gdy by m mogła ci pomóc, Katharine, choćby wspomnieniem tego, co sama czułam... — Tak, proszę mi powiedzieć, co mama czuła. Pani Hilbery coraz bardziej nieobecny m wzrokiem zajrzała w niesły chanie długi kory tarz dni, na którego drugim końcu pojawiły się dwie maleńkie, fantasty cznie odziane postaci — ona sama i jej mąż, kiedy na zalanej blaskiem księży ca plaży łączą dłonie, a w zmierzchający m świetle koły szą się róże. — Siedzieliśmy w niewielkiej łódce, która nocą wiozła nas ku statkowi — zaczęła. — Słońce zaszło, a nad naszy mi głowami zaczął wschodzić księży c. Na falach lśniły śliczne srebrne światła, a na parowcu stojący m na środku zatoki by ły trzy zielone latarnie. Głowa twojego ojca na tle masztu wy glądała wy niośle. To by ło ży cie, to by ła śmierć. Wokół nas potężne morze. To by ła podróż na zawsze. Starodawna baśń otoczy ła Katharine harmonią dźwięków. Tak, nieskończona przestrzeń morza, trzy zielone latarnie na parowcu, postaci w pelery nach wspięły się na pokład. I oto pły nęli poprzez zielone i purpurowe wody, mijali klify i piaszczy ste laguny, przepły wali przez zatoki tłoczne od masztów i kościelny ch wież. Zdawało się, że rzeka przy niosła ich i umieściła dokładnie w ty m miejscu. Katharine z uwielbieniem popatrzy ła na matkę — staroży tną podróżniczkę. — Kto wie — wy krzy knęła pani Hilbery, ciągnąc dalej swe wizje — dokąd zmierzamy, w jakim celu, kto nas tu skierował i co takiego odnajdziemy... Kto wie cokolwiek poza ty m, że miłość jest naszą wiarą, miłość... — zanuciła, a miękki dźwięk przebijający spoza niewy raźny ch słów dotarł do jej córki jako odgłos fal rozbijający ch się w uroczy sty m ry tmie o ogromny brzeg, na który patrzy ła. Uradowałoby ją, gdy by matka powtarzała to słowo niemal bez końca — słowo kojące, kiedy wy powiada je ktoś inny, niczy m scalanie potrzaskany ch kawałków świata. Ale pani Hilbery zamiast powtórzy ć słowo miłość, powiedziała błagalnie: — Ale już nie będziesz się oddawać ty m paskudny m my ślom, Katharine, prawda? — a wówczas statek, o który m rozmy ślała Katharine, jakby wpły nął do portu i zakończy ł wszelkie podróże. Katharine jednak bardzo potrzebowała jeśli nie współczucia czy porady, to przy najmniej możliwości przedstawienia komuś swoich kłopotów, aby odnowić je także w swoich oczach. — No ale — odezwała się, ignorując trudną kwestię paskudztwa — wiedziała mama, że jest zakochana. Z nami jest inaczej. Zdaje mi się — ciągnęła, marszcząc lekko czoło, jakby starała się uzmy słowić sobie trudne uczucie — jakby coś nagle się skończy ło, ustąpiło, zblakło, jakaś iluzja, jakby śmy, my śląc, że jesteśmy w sobie zakochani, zmy ślali to, wy obrażali sobie coś, co nie istnieje. Dlatego absolutnie nie możemy się pobrać. Ciągłe przekony wanie siebie, że druga osoba jest złudzeniem, a kiedy się odchodzi i o niej zapomina, nie można by ć pewny m, czy człowiekowi naprawdę na niej zależy, czy drugiej osobie przy padkiem nie zależało na kimś, kim się zupełnie nie jest, koszmar przechodzenia z jednego stanu w drugi, poczucia szczęścia w jednej chwili i strasznej biedy zaraz potem. To są powody, dla który ch nie możemy się pobrać. A równocześnie — mówiła dalej Katharine — nie możemy bez siebie ży ć, ponieważ... Pani Hilbery cierpliwie czekała na zakończenie tego zdania, ale Katharine zamilkła i ty lko gładziła palcami kartkę z obliczeniami. — Trzeba wierzy ć w swoją wizję — podjęła pani Hilbery, spoglądając na cy fry, które budziły w niej nieokreślony niepokój i kojarzy ły się jej z domowy mi rachunkami — inaczej
bowiem, tak jak mówisz... Rzuciła jasne spojrzenie w głębiny rozczarowania, które by ć może nie by ły jej tak całkowicie obce. — Wierz mi, Katharine, z każdy m jest tak samo: i ze mną, i z twoim ojcem — powiedziała żarliwie i westchnęła. Razem spojrzały w otchłań, ale pani Hilbery, jako starsza, pierwsza zebrała się w sobie i zapy tała: — Ale gdzie jest Ralph? Dlaczego nie przy szedł się ze mną zobaczy ć? Wy raz twarzy Katharine zmienił się naty chmiast. — Jemu nie wolno tu przy chodzić — odparła z gory czą. Pani Hilbery zignorowała tę uwagę. — Czy zdąży my po niego posłać przed lunchem? — zapy tała. Katharine popatrzy ła na matkę, jakby by ła ona czarodziejką. Raz jeszcze poczuła, że zamiast by ć dorosłą kobietą, przy wy kłą do udzielania porad i wy dawania poleceń, jest ty lko o stopę czy dwie wy ższa niż wy soka trawa i drobne kwiatki i całkowicie zależna od nieskończenie wielkiej postaci, której głowa znajduje się gdzieś hen na niebie, a ręka trzy ma jej rączkę i prowadzi. — Bez niego nie jestem szczęśliwa — powiedziała po prostu. Sposób, w jaki pani Hilbery pokiwała głową, wy rażał absolutne zrozumienie, a także naty chmiastowe podjęcie planów na przy szłość. Zebrała kwiaty, wtuliła się w nie, wdy chając słody cz i nucąc sobie pioseneczkę o córce mły narza, po czy m opuściła pokój.
Sprawa, w której Ralph Denham brał udział tego popołudnia, najwy raźniej nie pochłaniała całej jego uwagi, ty mczasem interesy zmarłego Johna Leake’a z Dublina by ły na ty le zawikłane, że jeśli wdowa po Leake’u oraz pięcioro jej małoletnich dzieci mieli otrzy mać choćby parę marny ch groszy, prawnik musiał wy kazać się możliwie najgłębszy m zaangażowaniem. A jednak tego dnia odwołanie się do ludzkich uczuć Ralpha miało niewielkie szanse powodzenia: nie by ł dziś modelowy m przy kładem koncentracji. Tak starannie przez niego wznoszone przegrody pomiędzy różny mi obszarami ży cia zostały zburzone, co poskutkowało ty m, że mimo iż wzrok utkwił w ostatniej woli i testamencie zmarłego, Ralph poprzez te dokumenty widział pewien salon przy Chey ne Walk. Bardzo się starał i próbował wszelkich sposobów, które w przeszłości skutkowały, by utrzy mać owe przegrody do czasu, kiedy mógłby już w poczuciu przy zwoitości pójść do domu, jednak ku swemu lekkiemu przestrachowi odkry ł, że nieustannie osacza go — jakby z zewnątrz — postać Katharine, zdesperowany wszczął więc w wy obraźni rozmowę z nią. Katharine zasłoniła mu całkowicie regał zapełniony raportami sądowy mi, a kąty pokoju w przedziwny sposób zaokrągliły się, jak to się czasami dzieje, kiedy w momencie między snem a jawą zdaje się nam, że jesteśmy w obcy m pomieszczeniu. Stopniowo w umy śle Ralpha zaczął pulsować ry tm, który zbijał jego my śli w regularne fale, do nich z kolei dopasowy wały się słowa, aż, poniekąd nieświadomie, zaczął na kartce papieru zapisy wać coś, co przy brało wy gląd wiersza, w którego każdej linijce brakowało kilku słów. Niewiele wersów zapisał, zanim podrzucił pióro gestem tak gwałtowny m, jakby to ono by ło odpowiedzialne za jego wy stępki, a arkusz papieru podarł na drobne kawałeczki. By ł to znak, że Katharine zaznaczy ła swą władzę i wy raziła opinię, na którą nie dało się odpowiedzieć za pomocą poezji. Opinia ta by ła dla poezji absolutnie miażdżąca, głosiła bowiem, że poezja nie ma z Katharine nic wspólnego — wszy scy jej znajomi, powiedziała, spędzają ży cie na układaniu zdań, wszy stkie jego uczucia by ły złudzeniem, a chwilę potem, jakby
chcąc całkowicie zadrwić z niemocy Ralpha, zapadła w ten swój senny stan, w który m w ogóle przestawała dostrzegać jego istnienie. Ralph począł gwałtownie zwracać jej uwagę na fakt, że oto stoi na środku swojego niewielkiego pokoju przy Lincoln’s Inn Fields, w sporej odległości od Chelsea. Fizy czna odległość ty lko wzmogła jego rozpacz. Zaczął krąży ć po pokoju, aż poczuł mdłości, a następnie wziął kartkę papieru, żeby napisać list, który, jak sobie przy siągł, wy śle jeszcze tego wieczoru. Rzecz trudno by ło zamknąć w słowach: poezja lepiej oddałaby jej sprawiedliwość, on jednak musiał powstrzy mać się od poezji. W nieskończonej liczbie na wpół zamazany ch znaczków starał się przekazać Katharine, że wprawdzie istoty ludzkie są rozpaczliwie nieprzy stosowane do komunikacji, niemniej jest to najlepsza dostępna nam metoda osiągania duchowej bliskości; co więcej, ty m sposobem mogą sobie nawzajem umożliwić dostęp do światów oddzielony ch od spraw osobisty ch, do świata praw, filozofii, a co jeszcze dziwniejsze, do tego świata, w który osiągnął na chwilę wgląd tej nocy, kiedy to wy dawało się, że jest coś, co dzielą ze sobą nawzajem, tworzą jakiś ideał — jakąś wizję wy przedzającą bezpośrednie doświadczenie. Gdy by ugasić ten złocisty okrąg, gdy by ży cia nie otaczały już złudzenia (ale czy to naprawdę by ło złudzenie?), to czy nie okazałoby się ono historią tak posępną, że aż niewartą konty nuacji? Napisał to wszy stko w nagły m przy pły wie pewności, która stworzy ła pewną przestrzeń i pozwoliła przy najmniej jednemu zdaniu zaistnieć w całości. Wniosek ten, biorąc pod uwagę wszelkie inne pragnienia, zdał mu się usprawiedliwieniem dla ich związku. Ale by ł to wniosek misty czny : wy magał zagłębienia się w rozmy ślaniach. Trudność, z jaką powstał nawet ten krótki tekst, nieadekwatność słów i poczucie, że trzeba by pod nimi i nad nimi napisać inne, które w efekcie wcale nie poradziły by sobie lepiej, kazały mu przerwać, zanim poczuł choć odrobinę zadowolenia z tego, co wy produkował, przekonany, że taka rozwlekłość nie nada się dla oczu Katharine. Poczuł się w tej chwili bardziej odcięty od niej niż kiedy kolwiek. Z braku lepszego zajęcia i ponieważ nie by ł w stanie już nic stworzy ć za pomocą słów, zaczął na wolny ch miejscach ry sować maleńkie postaci: głowy przy pominające jej głowę, kleksy otoczone płomieniami, które miały przedstawiać by ć może cały wszechświat. Od tego zajęcia oderwała go wiadomość, że chce z nim mówić jakaś dama. Ledwie starczy ło mu czasu, by rękami przeczesać włosy i na ile się da, wy glądać na prawnika, oraz by wetknąć papiery do kieszeni, ogarnął go bowiem wsty d, że czy jeś oko mogłoby na nich spocząć, kiedy zorientował się, że przy gotowania te okazały się niepotrzebne. Ową damą by ła pani Hilbery. — Mam nadzieję, że nie pozbawia pan kogoś w pośpiechu fortuny — odezwała się pani Hilbery, patrząc na dokumenty leżące na jego stole — albo nie rozwiązuje pan jedny m ruchem ręki jakiejś ordy nacji, przy szłam bowiem poprosić pana o przy sługę. A Anderson nie pozwoli koniom czekać zby t długo. (Anderson to zwy kły ty ran, ale to on wiózł mojego ukochanego ojca do opactwa w dniu pogrzebu). Ośmieliłam się przy jść do pana, panie Denham, po pomoc w kwestiach nie całkiem prawny ch (choć nie jestem pewna, do kogo by m się udała, gdy by m rzeczy wiście by ła w kłopocie), ale po to, by poprosić pana o pomoc w rozwiązaniu pewnej męczącej sprawy rodzinnej, która objawiła się w trakcie mojej nieobecności w domu. By łam w Stratfordzie nad Avonem (któregoś dnia muszę panu wszy stko o ty m opowiedzieć) i tam dotarł do mnie list od mojej szwagierki, dobrej, kochanej gęsi, która uwielbia wtrącać się w sprawy cudzy ch dzieci, ponieważ nie ma własny ch. (Strasznie się martwimy, że któregoś dnia oślepnie na jedno oko, a ja mam przekonanie, że niedomagania fizy czne bardzo łatwo mogą się przekształcić w niedomagania psy chiczne. Zdaje mi się, że Matthew Arnold pisze gdzieś coś w ty m rodzaju o lordzie By ronie). Ale to nie ma nic do rzeczy. Owe zdania wtrącone, bez względu na to, czy wstawione zostały celowo, czy też oddawały naturalny odruch pani Hilbery, by ozdabiać daremność jej przemowy, w efekcie dały Ralphowi
czas na to, by się zorientować, że pani Hilbery zna wszy stkie fakty i zjawiła się tu w charakterze ambasadora. — Nie przy by łam tu, by mówić o lordzie By ronie — ciągnęła z lekkim chichotem — choć wiem, że oboje: i pan, i Katharine, inaczej niż większość młody ch ludzi z waszego pokolenia wciąż znajdujecie go warty m lektury — zamilkła na chwilę. — Tak się cieszę, że dzięki panu Katharine zaczęła czy tać poezję — wy krzy knęła — i czuć poezję! Dostrzegać poezję! Jeszcze nie potrafi o ty m mówić, ale nauczy się — o, na pewno! Ralph, którego dłoń by ła kurczowo zaciśnięta, a języ k niemal odmawiał arty kulacji, jakoś zmusił się do powiedzenia, że miewał momenty beznadziei, kompletnej beznadziei, choć nie przedstawił żadny ch powodów, dla który ch wy głasza to stwierdzenie. — Ale zależy panu na niej? — zapy tała pani Hilbery. — Mój Boże! — zawołał Ralph z żarliwością, która nie pozostawiała miejsca na żadne py tania. — Czy wobec tego to nabożeństwo w kościele anglikańskim tak wam przeszkadza? — zapy tała pani Hilbery niewinnie. — Kompletnie mi nie zależy, jakie to będzie nabożeństwo — odrzekł Ralph. — Gdy by przy szło co do czego, poślubiłby ją pan w opactwie westminsterskim? — zapy tała pani Hilbery. — Poślubiłby m ją nawet w katedrze Świętego Pawła — odpowiedział Ralph. Wątpliwości w tej sprawie, które zawsze ogarniały go w obecności Katharine, teraz ulotniły się bez śladu, a jego największy m pragnieniem by ło znaleźć się przy niej naty chmiast, bowiem każda sekunda z dala od niej sprawiała, że wy obrażał sobie, jak się od niego coraz bardziej oddala i popada w te stany ducha, w który ch nie by ło dla niego miejsca. Pragnął nią zawładnąć, posiąść ją. — Dzięki Bogu! — zawołała pani Hilbery. A dziękowała Mu za różnorodne błogosławieństwa: za przekonanie, z jakim wy powiadał się ten młodzieniec, ale i za to, że w dniu ślubu jej córki ponad głowami dostojnej kongregacji zgromadzonej tuż obok miejsca, gdzie pośród inny ch poetów Anglii w spokoju spoczy wa jej ojciec, rozlegną się owe szlachetne kadencje, dostojne okresy i staroży tna elokwencja ślubnego nabożeństwa. Łzy wy pełniły jej oczy, niemniej pamiętała jednocześnie, że czeka na nią powóz, więc z lekko zamglony m wzrokiem skierowała się ku drzwiom. Denham ruszy ł za nią po schodach. To by ła dziwna podróż. Dla Denhama bez wątpienia najprzy krzejsza, jaką w ży ciu odby ł. Jego jedy ny m ży czeniem by ło dotrzeć najprostszą i najkrótszą drogą na Chey ne Walk, szy bko jednak się okazało, że pani Hilbery albo zignorowała jego pragnienie, albo też uznała za właściwe udaremnić je, wobec czego po drodze załatwiała różne sprawunki. Zatrzy my wała powóz przy urzędach pocztowy ch i kawiarniach, przy sklepach o nieposzlakowanej opinii, gdzie starszy ch sprzedawców pozdrawiało się jak przy jaciół, a potem spoglądając na kopułę Świętego Pawła ponad nieregularny mi wieży czkami Ludgate Hill, gwałtownie pociągnęła za linkę i wy dała polecenie, by Anderson właśnie tam ich zawiózł. Anderson jednak miał własne powody do tego, by zniechęcić ją do popołudniowej pobożności, i utrzy my wał nosy koni uparcie w kierunku zachodnim. Po paru minutach pani Hilbery zorientowała się w sy tuacji i przy jęła ją z poczuciem humoru, przepraszając Ralpha za jego rozczarowanie. — Nic nie szkodzi — stwierdziła — pojedziemy do Świętego Pawła innego dnia, a może się okazać, choć nie jestem w stanie tego obiecać, że Anderson przewiezie nas koło opactwa westminsterskiego, a to by by ło nawet lepiej. Ralph nie bardzo wiedział, co mówiła dalej. Jej umy sł i ciało jakby odpły nęły w inny obszar, ku mknący m po niebie chmurom, które mijały się wzajemnie i nadawały wszy stkiemu mglistej niewy razistości. Ty mczasem Ralph miał świadomość skoncentrowanego pragnienia oraz
niemocy, by dokonać czegokolwiek z tego, czego pragnie, oraz poczucie narastającej męczarni zniecierpliwienia. Wtem pani Hilbery pociągnęła za linkę z takim zdecy dowaniem, że nawet Anderson musiał by ć posłuszny poleceniu, które wy dała mu, wy chy liwszy się przez okienko. Powóz zatrzy mał się gwałtownie w połowie Whitehall przed okazały m budy nkiem administracji rządowej. Pani Hilbery w sekundzie znalazła się na schodach, a Ralph pozostał w powozie tak strasznie ziry towany dalszy m przeciąganiem podróży, że nawet nie zastanawiał się, jakaż to sprawa kazała jej udać się do ministerstwa edukacji. Już miał wy skoczy ć z powozu i wziąć taksówkę, kiedy pani Hilbery ukazała się znowu, przemawiając z uczuciem do kogoś schowanego za jej plecami. — Jest mnóstwo miejsca dla wszy stkich — mówiła. — Mnóstwo miejsca. Znalazłoby się miejsce dla c z t e r e c h takich jak pan, Williamie — dodała, otwierając drzwiczki, i Ralph zobaczy ł, że do kompanii dołącza Rodney. Panowie popatrzy li na siebie. Jeśli najwy ższa udręka, wsty d i zażenowanie malowały się kiedy ś na ludzkiej twarzy, to Ralph mógł je teraz odczy tać na obliczu swego nieszczęsnego towarzy sza nawet mimo elokwentnego potoku słów. Ale pani Hilbery albo kompletnie niczego nie dostrzegała, albo zdecy dowała, że będzie wy glądać tak, jakby nic nie dostrzegała. Przemawiała dalej; mówiła — tak zdawało się obu młodzieńcom — jak gdy by do kogoś poza nimi, do kogoś wy soko w powietrzu. Opowiadała o Szekspirze, zwracała się do ludzkości, przedstawiała cechy boskiej poezji, zaczy nała recy tować wiersze i przery wała w połowie. Wielką zaletą jej przemowy by ł fakt, że sama się podtrzy my wała. Zasilała się sama sobą nieustannie, tak że za pomocą dosłownie paru mruknięć i mamrotań dotarli wreszcie do Chey ne Walk. — No! — wy krzy knęła pani Hilbery, wy siadając prędko przed drzwiami swego domu. — Jesteśmy ! W jej głosie i wy razie twarzy, kiedy odwróciła się na progu i spojrzała na Williama i Ralpha, by ła jakaś nonszalancja i ironia, która przepełniła ich jednakową obawą wobec faktu, że oto zawierzy li swój los takiemu ambasadorowi. Rodney nawet zawahał się w drzwiach i szepnął do Denhama: — Ty wchodź, Denham. Ja... — i już brał nogi za pas, ale kiedy drzwi się otworzy ły i ukazał się znajomy dom z cały m swy m urokiem, przekroczy ł próg, a drzwi zamknęły się za nim, odcinając drogę ucieczki. Pani Hilbery powiodła ich na górę. Wprowadziła do salonu. Ogień płonął jak zawsze, na stolikach stały srebra i porcelana. Nie by ło nikogo. — Ach, Katharine jeszcze nie przy szła — stwierdziła gospody ni. — Pewnie jest u siebie na górze. Pan ma jej coś do powiedzenia, prawda, panie Denham? Trafi pan? — nieprecy zy jny m gestem wskazała sufit. Nagle zrobiła się poważna i opanowana — prawdziwa pani domu. Gest, jakim go wy słała, miał w sobie godność, której Ralph nigdy nie zapomniał. Jakby ruchem dłoni dawała mu swobodny dostęp do wszy stkiego, co posiada. Wy szedł. Dom Hilbery ch by ł wy soki, miał wiele kondy gnacji i kory tarzy o zamknięty ch drzwiach, które dla Ralpha, kiedy opuścił piętro z salonem, by ły kompletnie nieznane. Wszedł po schodach najwy żej, jak ty lko się dało, i zapukał do pierwszy ch drzwi, przed który mi stanął. — Czy mogę wejść? — zapy tał. Głos z wewnątrz odpowiedział: — Tak. Zauważy ł wielkie okno pełne światła, pusty stół i wy sokie lustro. Katharine na widok gościa podniosła się i stała, trzy mając w ręku jakieś białe kartki, które powoli spły nęły na podłogę. Wy jaśnienia by ły krótkie. Dźwięki niearty kułowane: nikt poza tą dwójką nie zrozumiałby ich znaczenia. Trzy mając się za ręce, jakby wszy stkie siły tego świata sprzy sięgły się, by ich
rozdzielić, usiedli tak blisko siebie, że nawet złośliwe oko samego Czasu musiałoby ich uznać za zjednoczoną parę, niepodzielną całość. — Nie ruszaj się, nie odchodź — błagalnie odezwała się Katharine, kiedy Ralph schy lił się, by podnieść papiery, które przedtem upuściła. Ale on wziął do ręki kartki, a sam pod wpły wem impulsu wręczy ł jej własną nie dokończoną rozprawkę o misty czny m zakończeniu, więc teraz w ciszy czy tali nawzajem swoje prace. Katharine przeczy tała jego rękopis do końca, Ralph śledził jej obliczenia na ty le, na ile pozwalała mu wiedza matematy czna. Oboje doszli do końca mniej więcej w tej samej chwili, a potem jeszcze przez jakiś czas siedzieli w ciszy. — To są te kartki, które zostawiłaś wtedy na ławce w Kew — odezwał się w końcu Ralph. — Zwinęłaś je tak szy bko, że nie mogłem dostrzec, co na nich by ło. Katharine spąsowiała. Nie poruszy ła się ani nie starała ukry ć twarzy, wy glądała jak ktoś całkowicie rozbrojony, a Ralph porównał ją do ptaka, który ze skrzy dełkami drżący mi, by się zaraz zwinąć, właśnie przy siada tuż przy jego dłoni. Moment ujawnienia by ł dla niej szalenie bolesny — rzucone na nią światło zaskakująco jaskrawe. Musiała teraz przy zwy czaić się, że ktoś dzieli z nią samotność. Poczucie zdumienia składało się w połowie ze wsty du, a w połowie z oczekiwania na głęboką radość. Katharine by ła też świadoma, że z zewnątrz cała sprawa musi się wy dawać kompletnie absurdalna. Spojrzała na Ralpha, by sprawdzić, czy się uśmiecha, ale spotkała wzrok skupiony na niej z tak wielką powagą, że zaczęło jej się wy dawać, iż nie popełniła świętokradztwa, lecz wzbogaciła się, by ć może niepomiernie, może nieskończenie. Aż się bała zanurzy ć w tej nieziemskiej rozkoszy. Ale jego oczy jakby domagały się upewnienia w kwestii dla niego fundamentalnej. Błagały ją niemo, by powiedziała, czy to, co przeczy tała w jego bezładny m tekście, miało dla niej jakiekolwiek znaczenie czy wartość. Katharine raz jeszcze pochy liła głowę nad kartkami, które trzy mała w ręce. — Podoba mi się ten punkt otoczony płomieniami — powiedziała w zamy śleniu. Ralph ze wsty du i rozpaczy niemal wy rwał jej papier z dłoni, kiedy dostrzegł, że ona naprawdę rozmy śla nad ty m idioty czny m sy mbolem jego w najwy ższy m stopniu pomieszany ch emocji. By ł pewien, że te ry sunki dla nikogo nie mogą mieć żadnego znaczenia, choć dla niego zawarta by ła w nich nie ty lko sama Katharine, ale także wszy stkie te stany ducha, które skupiły się wokół niej, odkąd po raz pierwszy zobaczy ł ją, gdy pewnego niedzielnego popołudnia nalewała herbatę. Smugi krążące wokół centralnego punktu wy rażały cały ten krąg blasku, jaki dla niego w niewy jaśniony sposób otaczał wiele codzienny ch przedmiotów, zmiękczając ich ostre kontury, tak że pewne ulice, książki i sy tuacje widział w otoczeniu aureoli niemal dostrzegalnej dla cielesnego oka. Czy Katharine się uśmiechnęła? Czy ze znużeniem odłoży ła kartki, wy rażając potępienie nie ty lko dla ich kompletnej nieadekwatności, ale i fałszu? Czy raz jeszcze ma zamiar wy głosić swoje przekonanie, że mianowicie Ralph kocha ty lko wizję jej osoby, a nie ją samą? Ale Katharine nie przy szło do głowy, że ten ry sunek ma cokolwiek wspólnego z nią. Powiedziała po prostu ty m samy m zamy ślony m tonem: — Tak, dla mnie świat wy gląda dość podobnie. Ralph przy jął to zapewnienie z głęboką radością. Gdzieś poza cały m obrazem świata wznosiła się cicho, a niezmiennie miękka krawędź ognia, która barwiła atmosferę odcieniem czerwieni i zapełniała całą scenę cieniami tak głębokimi i ciemny mi, że miał chęć zagłębić się jeszcze bardziej w ich gęstwę, penetrować je. Bez względu na to, czy istniał jakiś związek między dwiema perspekty wami, otwierający mi się w tej chwili przed nimi, dzielili poczucie, że oto nieuchronnie zbliża się przy szłość, ogromna, tajemnicza, wy pełniona zupełnie nierozwinięty mi jeszcze kształtami, które będą dla siebie nawzajem rozwijać i sobie pokazy wać. Teraz jednak
sama perspekty wa przy szłości wy starczy ła, by wy pełnić ich cichy m uwielbieniem. Tak czy inaczej dalsze próby, by porozumieć się za pomocą dźwięków arty kułowany ch, uniemożliwiło stukanie do drzwi i wejście służącej, która dostosowany m do sy tuacji tajemniczy m tonem oświadczy ła, że jakaś dama chciałaby zobaczy ć się z panną Hilbery, odmówiła jednak podania swego nazwiska. Kiedy Katharine z przeciągły m westchnieniem podniosła się, by powrócić do swy ch obowiązków, Ralph ruszy ł za nią i żadne z nich podczas schodzenia na dół nie próbowało zgady wać, kim może się okazać anonimowa dama. By ć może fantasty czna wizja, że będzie nią skurczona garbuska w czerni, która zatopi nóż w sercu Katharine, przemawiała Ralphowi do wy obraźni bardziej niż jakakolwiek inna wersja, bowiem pierwszy wkroczy ł do jadalnego, by wziąć na siebie cios. — Cassandra! — wy krzy knął zaraz z taką serdecznością, że stojąca przy stole panna Otway przy łoży ła palec do ust, błagając go, aby by ł cicho. — Nikt nie może wiedzieć, że tu jestem — wy jaśniła grobowy m szeptem. — Spóźniłam się na pociąg. Przez cały dzień chodziłam po Londy nie. Ale już nie mogę. Katharine, co ja mam zrobić? Katharine podsunęła jej krzesło, Ralph pospiesznie wziął butelkę wina i nalał jej trochę. Cassandra jeszcze nie mdlała, ale niewiele brakowało. — William jest na górze — powiedział Ralph, kiedy ty lko wy dało mu się, że jest z nią lepiej. — Pójdę i poproszę go, żeby do ciebie zszedł. Własne szczęście utwierdziło Ralpha w przekonaniu, że wszy scy inni także powinni by ć szczęśliwi. Cassandra jednak zby t dobrze miała w pamięci polecenia wuja i jego gniew, by waży ć się na takie nieposłuszeństwo. Wpadła w popłoch i oświadczy ła, że musi naty chmiast opuścić ten dom. Ale w takim stanie nie mogła wy jść, nawet gdy by wiedzieli, dokąd ją skierować. Zdrowy rozsądek Katharine, który przez ostatnie dwa ty godnie trwał w stanie zawieszenia, teraz także zawiódł, zdoby ła się więc ty lko na py tanie: — A gdzie twój bagaż? — jakby w przeświadczeniu, że znalezienie kwatery zależy od tego, czy ma się wy starczająco dużo bagażu. Odpowiedź Cassandry : — Zgubiłam bagaż — w żaden sposób nie zbliży ła ich do rozwiązania. — Zgubiłaś bagaż — powtórzy ła Katharine. Spojrzała na Ralpha z wy razem twarzy, który dużo lepiej oddawał głęboką wdzięczność za jego istnienie, czy może przy sięgę wiecznotrwałego oddania niż zainteresowanie sprawą bagażu. Cassandra zauważy ła to spojrzenie i dostrzegła, że zostało odwzajemnione — jej oczy wy pełniły się łzami. Nie zdołała dokończy ć tego, co mówiła. Dzielnie na nowo podjęła temat noclegu, kiedy Katharine, która, jak się zdawało, milcząco porozumiała się z Ralphem i uzy skała jego zgodę, zdjęła z palca pierścionek z rubinem i podając go Cassandrze, rzekła: — My ślę, że będzie pasował bez konieczności przeróbek. Słowa te nie przekonały by Cassandry do tego, w co bardzo chciała wierzy ć, gdy by Ralph nie wziął jej dłoni w swoje ręce i nie zapy tał: — Czemu nie mówisz, że się cieszy sz? Cassandra ucieszy ła się tak bardzo, że aż łzy popły nęły jej po policzkach. Pewność, że Katharine się zaręczy ła, nie ty lko uwolniła ją od ty siąca dziwny ch obaw i samooskarżeń, ale także całkowicie stłumiła kry ty czne nastawienie, które ostatnio osłabiało jej wiarę w kuzy nkę. Powróciła dawna pewność. Znów patrzy ła na nią z tą przedziwną intensy wnością, którą jakby by ła utraciła; widziała w niej istotę wy kraczającą poza naszą sferę, w której obecności ży cie ulega wzmożeniu, gdy ż oświetla ona nie ty lko nas samy ch, ale i znaczny obszar otaczającego nas świata. Ale zaraz zestawiła swoją sy tuację z ich i zwróciła Katharine pierścionek. — Nie wezmę go, póki William sam mi go nie da — powiedziała. — Przechowaj go dla
mnie, Katharine. — Zapewniam cię, że wszy stko jest w najlepszy m porządku — rzekł Ralph. — Pójdę powiedzieć Williamowi... Już miał, mimo protestów Cassandry, chwy cić za klamkę, kiedy pani Hilbery, zawiadomiona przez pokojówkę albo wiedziona swy mi niezwy kły mi zdolnościami przewidy wania sy tuacji, w który ch niezbędna jest jej interwencja, otworzy ła drzwi i przy jrzała się całej trójce z uśmiechem. — Kochana Cassandro! — zawołała. — Jak cudownie znów cię zobaczy ć! Co za zbieg okoliczności! — zaznaczy ła zwy czajny m tonem. — William jest na górze. Woda na herbatę się gotuje. Gdzie jest Katharine, my ślę sobie. Idę jej poszukać, a znajduję Cassandrę! Wy glądała, jakby czegoś sama przed sobą z saty sfakcją dowiodła, choć nikt nie by ł pewien czego. — Znajduję Cassandrę — powtórzy ła. — Cassandra spóźniła się na pociąg — wtrąciła Katharine, widząc, że kuzy nka nie jest w stanie mówić. — Ży cie — zaczęła pani Hilbery, najwy raźniej czerpiąc natchnienie z portretów wiszący ch na ścianie — składa się ze spóźniania się na pociągi i znajdowania... Ale opanowawszy się, stwierdziła, że woda w czajniku na pewno się już kompletnie wy gotowała. Niespokojnemu umy słowi Katharine zdawało się, że czajnik jest olbrzy mi i mógłby zalać cały dom strugami gorącej pary, że jest rozwścieczony m wy słannikiem wszy stkich domowy ch obowiązków, jakie zaniedbała. Pospiesznie pobiegła do salonu, a reszta towarzy stwa podąży ła za nią, bowiem pani Hilbery otoczy ła Cassandrę ramieniem i poprowadziła ją na górę. W salonie znaleźli Rodney a, który obserwował czajnik z niepokojem, ale w takim roztargnieniu, że przewidy wana przez Katharine katastrofa miała wszelkie szanse rzeczy wiście mieć miejsce. Rzucono się ratować sy tuację, nie padły więc żadne powitania, ale Rodney i Cassandra usiedli od siebie najdalej, jak się ty lko dało, i sprawiali wrażenie ludzi, którzy przy szli ty lko na chwileczkę. Pani Hilbery albo by ła niewrażliwa na ich zażenowanie, albo też postanowiła je ignorować, a może stwierdziła, że najwy ższy czas zmienić temat, bowiem nie mówiła o niczy m inny m, ty lko o grobie Szekspira. — Ty le ziemi i ty le wody, a nad ty m wszy stkim unosi się wzniosły duch — zadumała się i dalej wy śpiewy wała swoje dziwne, nie całkiem ziemskie hy mny na cześć świtów i zachodów słońca, wielkich poetów i niezmiennego ducha szlachetnej miłości, którego uczy li, że nic się nie zmienia, a jeden wiek łączy się z następny m, i nikt nie umiera, a wszy scy spoty kamy się w duchu, aż w końcu zapomniała o zgromadzony m wokół niej towarzy stwie. Nagle jej uwagi jakby porzuciły ten potężny krąg, po który m tak wy soko szy bowały, by beztrosko i naty chmiastowo osiąść na sprawach dużo bardziej przy ziemny ch. — Katharine i Ralph — powiedziała, jakby chciała wy próbować, jak to brzmi. — William i Cassandra. — Czuję się tu zupełnie nie na miejscu — odezwał się William, desperacko wy korzy stując chwilową przerwę w refleksjach pani Hilbery. — Nie mam prawa tutaj siedzieć. Pan Hilbery nakazał mi wczoraj, by m opuścił ten dom. Nie mam zamiaru więcej tu powracać. Teraz... — Ja czuję się zupełnie tak samo — przerwała mu Cassandra. — Po ty m, co wczoraj usły szałam od wuja Trevora... — To przeze mnie znalazłaś się w tak przy kry m położeniu — mówił dalej Rodney, wstając z miejsca, który to ruch naty chmiast powtórzy ła Cassandra. — Póki nie uzy skam pozwolenia twojego ojca, nie mam prawa rozmawiać z tobą, a ty m bardziej w domu, w który m zachowałem
się... — spojrzał na Katharine, zająknął się i zamilkł na chwilę — w który m zachowałem się w sposób w najwy ższy m stopniu naganny i niewy baczalny — zmusił się, by mówić dalej. — Wy jaśniłem wszy stko twojej matce, która jest wielkoduszna i stara się, by m uwierzy ł, że nie uczy niłem niczego złego... Ty przekonałaś ją, że moje zachowanie, jakże samolubne i nędzne — samolubne i nędzne... — powtórzy ł niczy m mówca, który zgubił się w notatkach. Katharine, jak się wy dawało, zmagała się z dwiema emocjami: miała ochotę wy buchnąć śmiechem na widok Williama przemawiającego do niej w sposób tak oficjalny ponad stolikiem do herbaty, a równocześnie wy buchnąć płaczem wobec czegoś tak dziecięcego i uczciwego w nim, że czuła niewy obrażalne wręcz poruszenie. Ku zdumieniu wszy stkich zebrany ch wstała, wy ciągnęła rękę i powiedziała: — Nie ma nic, co musiałby ś sobie wy rzucać — zawsze by łeś... — ale tu głos jej odmówił posłuszeństwa, oczy wy pełniły się łzami, które popły nęły po policzkach, a równie mocno poruszony William chwy cił jej rękę i przy cisnął ją do ust. Nikt nie zauważy ł, że drzwi salonu otwarły się na ty le szeroko, by wpuścić co najmniej połowę osoby pana Hilbery ’ego, nikt nie zauważy ł, że przy patruje się on scenie rozgry wającej się wokół stolika z wy razem najwy ższego zniesmaczenia i pretensji. Naty chmiast wy cofał się, nie zauważony. Na podeście schodów stanął, by odzy skać panowanie nad sobą i zdecy dować, jaki sposób postępowania pozwoli mu zachować najwięcej godności. Nie miał najmniejszy ch wątpliwości, że jego żona absolutnie opacznie zrealizowała jego polecenia. Wszy stkich skazała na stan najwstrętniejszego nieporozumienia. Poczekał chwilę, potem przez kilka sekund grzechotał klamką, po czy m wszedł do salonu po raz drugi. Wszy scy powrócili już na swoje miejsca. Jakieś absurdalne zdarzenie spowodowało, że śmiali się, zaglądając pod stół, tak że jego obecność znów przez chwilę pozostała nie zauważona. Katharine z zarumieniony mi policzkami podniosła głowę i powiedziała: — No dobrze, to moje ostatnie podejście do sztuki dramaty cznej. — Niesamowite, jak daleko się potoczy ł — dodał Ralph, schy lając się, by podnieść róg dy wanika przed kominkiem. — Nie przejmujcie się, nie róbcie sobie kłopotu. Znajdziemy... — zaczęła pani Hilbery, a wtedy zobaczy ła męża i wy krzy knęła: — O, Trevor! Właśnie szukamy zaręczy nowego pierścionka Cassandry ! Pan Hilbery insty nktownie spojrzał na dy wan. Przedziwny m zbiegiem okoliczności pierścionek potoczy ł się dokładnie w to miejsce, gdzie stał nowo przy by ły. Dostrzegł rubiny tuż przy nosku swojego buta. Siła przy zwy czajenia nie pozwoliła mu nie pochy lić się z absurdalny m dreszczem przy jemności, że to on właśnie znalazł zgubę, której wszy scy szukają. Podniósł pierścionek i wręczy ł go z niezmiernie dworny m ukłonem do rąk własny ch Cassandry. By ć może to czy nność składania ukłonu automaty cznie wy zwoliła w nim uprzejmość i dobre wy chowanie, gdy ż w sekundzie, w której skłonił się i wy prostował, pan Hilbery poczuł, że cała uraza zupełnie się ulotniła. Cassandra odważy ła się nadstawić policzek i została uściskana. Pan Hilbery nie bez pewnej szty wności skinął ku Rodney owi i Denhamowi, którzy na jego widok zgodnie podnieśli się z krzeseł, a teraz z powrotem usiedli. Pani Hilbery, jak się wy dawało, oczekiwała wejścia męża i w ty m dokładnie momencie zadała mu py tanie, które, sądząc po żarliwości jej tonu, od dawna cisnęło się jej na usta: — Trevor, o, proszę cię, powiedz mi, jaka jest data pierwszego wy stawienia Hamleta? Aby jej odpowiedzieć, pan Hilbery musiał odwołać się do precy zy jnej wiedzy Williama Rodney a, który zanim podał znakomite źródła ży wionego przez siebie na ten temat przekonania, po raz kolejny poczuł się dopuszczony do społeczności ludzi kulturalny ch, i to na mocy autory tetu nie by le kogo, gdy ż samego Szekspira. Siła literatury, która na moment opuściła pana Hilbery, teraz powróciła do niego, by surową ohy dę ludzkich spraw pokry ć warstewką kojącego balsamu
oraz zapewnić im formę, która mogłaby gwałtowne uczucia, w rodzaju ty ch, jakie sam odczuwał poprzedniego wieczoru, przemodelować tak, by przy jęły gładką postać zgrabny ch zdań, które nikogo nie mogą urazić. By ł w końcu na ty le pewien swojej władzy nad języ kiem, że mógł spojrzeć na Katharine, a potem na Denhama. Cała ta rozmowa o Szekspirze zadziałała na Katharine jak środek nasenny, a raczej jak koły sanka. Opadła na oparcie fotela przy stoliku w zupełnej ciszy, patrząc w przestrzeń ponad cały m towarzy stwem, rejestrując ty lko zary sy głów na tle obrazów, malowany ch na żółto ścian i stor z ciemnokarminowego aksamitu. Denham, ku któremu pan Hilbery zwrócił wzrok zaraz potem, miał podobnie nieruchomy wzrok. Ale pod warstewką rezerwy i spokoju można by ło wy czuć zdecy dowanie, wolę tak hardą i nieustępliwą, że sformułowania, jakie miał w swy ch zasobach pan Hilbery, zdały się dziwnie nieadekwatne. W każdy m razie pan Hilbery się nie odezwał. Szanował tego młodzieńca: by ł to człowiek bardzo zdolny, z takich, którzy potrafią dopiąć swego. „On może — pomy ślał, patrząc na jego spokojną i pełną godności głowę — zrozumieć potrzeby Katharine” — a kiedy ta my śl przy szła mu do głowy, poczuł ostre ukłucie zazdrości. Mogła by ła wy jść za Rodney a, nie dając mu takich odczuć. A tego człowieka kocha. Jak stoją sprawy między nimi? Poczuł, że zaczy na ulegać mieszance niezwy kły ch uczuć, kiedy pani Hilbery, uświadomiwszy sobie nagłą przerwę w konwersacji i raz czy drugi spojrzawszy tęsknie ku swojej córce, stwierdziła: — Katharine, jeśli chciałaby ś wy jść, nie musisz zostawać. Jest ten mały pokój. Może ty i Ralph... — Jesteśmy zaręczeni — powiedziała Katharine, budząc się nagle i patrząc wprost na ojca. Pan Hilbery zdumiał się bezpośredniością jej oświadczenia: krzy knął, jakby otrzy mał niespodziewany cios. Po co ją kochał, skoro musi teraz patrzeć, jak pory wa ją ten wir, zabiera jakaś nieopanowana siła, skoro musi stać z boku bezradnie, nie mając nic do powiedzenia? Och, jak on ją kocha! Jak on ją kocha! Bardzo chłodno skłonił się ku Denhamowi. — Coś w ty m rodzaju wy wnioskowałem wczoraj wieczór — powiedział. — Mam nadzieję, że jest pan jej godny. Ale na córkę nie spojrzał i wy szedł z pokoju, pozostawiając w umy słach kobiet poczucie na wpół podziwu, a na wpół rozbawienia: ekstrawagancki, nierozważny, nieucy wilizowany samiec, odchodzi rozwścieczony, uchodzi, by w swoim mateczniku wy dać z siebie ry k, który czasami rozbrzmiewa nawet w najbardziej kulturalny ch salonach. A wtedy Katharine, raz jeszcze spojrzawszy na zamknięte drzwi, pochy liła głowę, by ukry ć łzy.
ROZDZIAŁ XXXIV
Zapalono lampy, ich blask odbijał się w polerowany m drewnie, wokół stołu krąży ło dobre wino i zanim posiłek się zaczął, cy wilizacja znów zatriumfowała, a pan Hilbery pełnił honory przy uczcie, która coraz wy raźniej miała nastrój radości i powagi, dobrze wróżąc na przy szłość. Jeśliby sądzić po wy razie oczu Katharine, by ła w nich obietnica — ale pan Hilbery powstrzy mał falę senty mentalizmu. Rozlewał wszy stkim wino; Denhama zachęcał, by się częstował. Udali się na górę i pan Hilbery zobaczy ł, że Katharine i Denham oddzielają się od towarzy stwa, kiedy ty lko Cassandra zapy tała, czy może mu coś zagrać — może Mozarta? Beethovena? Usiadła do fortepianu; za tamtą dwójką zamknęły się cicho drzwi. Oczy pana Hilbery ’ego przez chwilę zatrzy mały się na wy chodzący ch, lecz stopniowo zniknął z nich wy raz oczekiwania, a on z westchnieniem wsłuchał się w muzy kę. Katharine i Ralph niemal bez słowa uzgodnili, co chcą teraz robić i już po chwili spotkali się w holu; Katharine miała na sobie strój spacerowy. Wieczór by ł spokojny, rozświetlony blaskiem księży ca, doskonały na przechadzkę, choć dla tej dwójki, jak niczego innego spragnionej ruchu, swobody, braku kontroli, ciszy i świeżego powietrza, każdy wieczór by łby dobry na spacer. — W końcu! — szepnęła Katharine, kiedy zamknęli za sobą drzwi. Opowiedziała Ralphowi, jak czekała, wierciła się, a choć się nie zjawiał, nasłuchiwała dźwięku otwierany ch drzwi, spodziewając się trochę, że znów go ujrzy stojącego w świetle latarni, patrzącego na dom. Odwrócili się i spojrzeli na spokojną fasadę o oknach otoczony ch złotą poświatą, które dla niego by ły sanktuarium uwielbienia. Pomimo jej śmiechu i lekkiego, szy derczego uściśnięcia ręki nie zrezy gnowałby ze swy ch przekonań, ale skoro czuł jej rękę, a szy bko wy powiadane słowa dźwięczały mu w uszach, nie miał już czasu ani potrzeby, by o ty m my śleć — inne sprawy przy ciągały jego uwagę. Jakim sposobem znaleźli się na ulicy z liczny mi latarniami, gdzie skrzy żowania by ły rzęsiście oświetlone, a w obu kierunkach ciągnął nieprzerwany sznur omnibusów, żadne z nich nie potrafiłoby powiedzieć, tak samo jak nie umieliby wy jaśnić dziwnego impulsu, który kazał im nagle wy brać jeden z ty ch pojazdów i zasiąść zupełnie z przodu. Najpierw krąży li po stosunkowo ciemny ch uliczkach, tak wąskich, że cienie na zasłonach okien przemy kały o parę stóp od ich twarzy, dotarli do jednego z ty ch wielkich węzłów komunikacy jny ch, gdzie skupisko świateł na powrót się rozrzedza. Dali się wieźć tak długo, aż na tle nieba ujrzeli blade i płaskie wieże kościołów. — Zimno ci? — zapy tał Ralph, kiedy zatrzy mali się przy Tempie Bar. — Tak, trochę — odpowiedziała Katharine, uświadamiając sobie, że ten niezwy kły korowód świateł, który sunął przed jej oczy ma dzięki cudownemu toczeniu się i drganiu potwora, na
którego grzbiecie siedziała, właśnie się kończy ł. W my ślach przemierzali podobną trasę; by li unoszeni niczy m zwy cięzcy na przodzie jakiegoś triumfalnego pojazdu, widzowie widowiska granego specjalnie dla nich, władcy ży cia. Teraz jednak, stojąc na chodniku, czuli, jak opuszcza ich to uniesienie. Cieszy li się, że są sami, razem. Ralph stanął na chwilę bez ruchu, by w świetle latarni zapalić fajkę. Katharine popatrzy ła na jego twarz, wy łonioną w mały m kręgu światła. — Ach, no i chata — odezwała się. — Musimy ją wy nająć i wy jechać. — I zostawić to wszy stko? — zapy tał. — Jeśli chcesz — odrzekła. Patrząc na niebo nad Chancery Lane, pomy ślała, że dach jest wszędzie taki sam i teraz czuje się zabezpieczona przed ty m wszy stkim, co ten przestronny błękit i jego niezłomny blask doty chczas dla niej znaczy ł; czy by ła to rzeczy wistość, cy fry, miłość czy prawda? — Coś mi chodzi po głowie — rzekł nagle Ralph. — To znaczy, my ślałem o Mary Datchet. Jesteśmy bardzo blisko jej mieszkania. Masz coś przeciwko temu, żeby tam pójść? Odwróciła się, zanim mu odpowiedziała. Dzisiaj wieczorem nie miała ochoty z nikim się spoty kać. Zdawało się jej, że odpowiedziała na potężną zagadkę, rozwiązała zadanie. Przez chwilę trzy mała w dłoniach tę kulę, na której kształtowanie, zaokrąglanie, scalanie i dopełnianie pośród zamieszania i chaosu poświęcamy całe ży cie. Wizy ta u Mary oznaczała niebezpieczeństwo rozbicia tej kuli. — Czy źle ją potraktowałeś? — zapy tała jakby odruchowo, idąc dalej. — Mógłby m się wy tłumaczy ć — odezwał się niemal wy zy wająco. — Ale jakie to ma znaczenie, kiedy chodzi o czy jeś uczucia? Nie zajmie mi to nawet minuty. Ty lko jej powiem... — Tak, oczy wiście, musisz jej powiedzieć — odrzekła Katharine i nagle poczuła niepokój o niego, w chwili gdy musiał zrobić to, co i jej wy dawało się konieczne, jeśli także Ralph ma przez chwilę trzy mać w rękach okrągłą, całą i pełną kulę. — Szkoda, że... szkoda... — westchnęła, bo naszła ją melancholia i zmąciła część jej wizji. Kula rozpły nęła się przed nią, jakby zasłoniły ją łzy. — Niczego nie żałuję — powiedział Ralph zdecy dowanie. Katharine skłoniła się ku niemu, zupełnie jakby i ona widziała to, co on. Pomy ślała, że wciąż słabo go widzi, jednak coraz bardziej zdawał się jej płomieniem buchający m spoza dy mu, źródłem ży cia. — Mów dalej — powiedziała. — Niczego nie żałujesz... — Niczego, niczego — powtórzy ł. „Co za płomień!” — pomy ślała. Pomy ślała, jak bły ska cudownie pośród nocy, a jednak pozostaje tak niejasny, że dotknięcie jego ramienia — tak jak teraz go doty kała — by ło dotknięciem nieprzejrzy stej substancji, otaczającej wzbijający się w górę ogień. — Czemu niczego? — zapy tała pospiesznie, aby powiedział coś więcej i w ten sposób ów płomień, buchający w górę, uczy nił jeszcze cudowniejszy m, jeszcze czerwieńszy m, jeszcze ciemniejszy m od oplatającego go dy mu. — O czy m my ślisz, Katharine? — zapy tał podejrzliwie, zauważając jej marzy cielski ton i niezdarne słowa. — My ślałam o tobie, tak, przy sięgam, ty lko o tobie, ale przy bierasz w moich my ślach dziwne kształty. Zniweczy łeś moją samotność. Mam ci powiedzieć, jak cię widzę? Nie, ty mi opowiedz, opowiedz mi to od początku. Ralph zaczął mówić ury wany mi słowami, ale nabrał pły nności, mówił coraz bardziej namiętnie, czując, jak Katharine pochy la się ku niemu, wsłuchując się w zdumieniu w jego słowa, niczy m dziecko, z wdzięcznością — jak kobieta. Od czasu do czasu przery wała mu z powagą.
— Ale to by ło niemądre, tak stać i wpatry wać się w okna. A gdy by William cię nie zauważy ł? Poszedłby ś spać? Odpowiedział na repry mendę, wy rażając zdumienie, że kobieta w jej wieku mogła stać na Kingsway i aż do zatracenia przy glądać się ruchowi przejeżdżający ch pojazdów. — Ale wtedy pierwszy raz przekonałam się, że cię kocham! — wy krzy knęła. — Opowiedz mi to od początku — poprosił Ralph. — Nie, ja nie należę do osób, które umieją opowiadać — błagała go. — Powiem zaraz coś śmiesznego, coś o płomieniach, o ogniu. Nie, nic ci nie powiem. Ralph jednak przekonał ją, żeby wy powiedziała choć cząstkę tego — dla niego piękną, wy pełnioną ogromny m napięciem, kiedy mówiła o ciemnoczerwony m płomieniu, wokół którego wił się dy m. Czuł, że przekroczy ł pewien próg i wszedł w słabo oświetloną przestrzeń jej umy słu, gdzie kłębią się kształty — potężne, niejasne, ujawniające się ty lko w rozbły skach, by znów odejść w mrok, dać się mu pochłonąć. Doszli ty mczasem do ulicy, przy której mieszkała Mary, ale tak by li zatopieni we wzajemny ch wy znaniach i wizjach, że przeszli obok jej schodów, nawet ku nim nie patrząc. O tej późnej porze ustał już ruch pojazdów i prawie nie by ło przechodniów, mogli więc bez żadny ch przeszkód iść powoli, ramię w ramię, od czasu do czasu unosząc ręce, by nary sować coś nimi na ogromnej, niebieskiej kurty nie nieba. W ten sposób — będąc w nastroju głębokiej szczęśliwości — wprowadzili się w stan jasnego widzenia, w który m każde uniesienie w górę palca jest znaczące, a jedno słowo może powiedzieć więcej niż cale zdanie. Zapadli łagodnie w milczenie, wędrując obok siebie ciemny mi ścieżkami my śli ku czemuś, co dostrzegali w oddali, a co stopniowo ogarnęło ich oboje. By li zwy cięzcami, władcami ży cia, a równocześnie dali się pochłonąć płomieniowi, oddali ży cie jego blaskowi, by zaświadczy ć o swojej ufności. W ten sposób przeszli może dwa albo trzy razy uliczką, przy której mieszkała Mary Datchet, aż wreszcie światło widoczne zza cienkiej żółtej zasłonki skłoniło ich, by się zatrzy mali, choć nie wiedzieli dlaczego. To światło zapaliło się im w umy słach. — Lampa w pokoju Mary — powiedział Ralph. — Na pewno jest w domu. Wskazał na drugą stronę ulicy. Wzrok Katharine także tam powędrował. — Jest sama i pracuje o takiej późnej porze? Nad czy m ona pracuje? — zastanowiła się. — Dlaczego mamy jej przeszkadzać? — zapy tała z uczuciem. — Cóż możemy jej ofiarować? Ona także jest szczęśliwa — dodała. — Ma swoją pracę. Głos lekko jej zadrżał, a światło zakoły sało się poprzez jej łzy jak ocean złota. — Nie chcesz, by m do niej szedł? — zapy tał Ralph. — Idź, jeśli masz ochotę. Powiedz jej, co chcesz — odparła. Ralph naty chmiast przeszedł na drugą stronę ulicy i zniknął w domu Mary. Katharine stała w miejscu, w który m ją zostawił, patrząc w okno i spodziewając się, że niebawem zobaczy, jak na tle zasłony przesuwa się cień, ale nic takiego nie zobaczy ła; zasłona nic nie ujawniła, światło się nie poruszy ło. W ciemnej uliczce dawało jej znaki, by ło sy mbolem bły szczącego na wieki triumfu, którego na ty m świecie nic nigdy nie zagasi. Katharine uniosła swe szczęście wy soko ku temu światłu, jakby mu salutowała, a potem opuściła je na znak szacunku. „Jak one płoną!”, pomy ślała, bowiem ciemności całego Londy nu jak gdy by rozbły skiwały bijący mi w niebo płomieniami. Ale wzrok Katharine powrócił do okna Mary i zatrzy mał się na nim, usaty sfakcjonowany. Katharine czekała dość długo, nim z bramy kamienicy wy łoniła się postać, która powoli i z ociąganiem przeszła przez ulicę, ku miejscu, gdzie stała Katharine. — Nie wszedłem... nie by łem w stanie — wy znał Ralph. Stał przed drzwiami mieszkania Mary, niezdolny, by się przemóc i zapukać; gdy by Mary wy szła z mieszkania, zastałaby go tam, ze łzami pły nący mi po policzkach i niezdolnego, by wy krztusić z siebie słowo. Stali teraz przez chwilę razem, wpatrzeni w oświetlone okno, które dla nich obojga by ło
wy razem czegoś bezosobowego i łagodnego, co istniało w duszy mieszkającej za ty m oknem kobiety, późną nocą realizującej swoje plany — plany naprawy świata, o który ch żadne z nich nigdy się nie dowie. Ich my śli powędrowały dalej i pojawiła się przed nimi procesja inny ch postaci, na czele której, w wizji Ralpha, szła Sally Seal. — Pamiętasz Sally Seal? — zapy tał. Katharine skinęła głową. — Twoją matkę i Mary ? — mówił dalej — Rodney a i Cassandrę? Starą Joan w Highgate? Przerwał tę wy liczankę, gdy ż nie umiał znaleźć sposobu, aby powiązać te postaci i wy jaśnić ową dziwną kombinację, która mu się jawiła, gdy o nich my ślał. Wy dawało mu się, że są czy mś więcej niż jednostkami, i składają się z wielu różny ch spraw, spójnie z sobą powiązany ch: Ralph miał wizję świata uporządkowanego. — To wszy stko jest takie proste, takie proste — powiedziała Katharine, przy wołując słowa wy powiedziane kiedy ś przez Sally Seal, gdy ż bardzo chciała, by Ralph zrozumiał, że podąża tokiem jego my śli. Czuła, że Ralph z wielkim wy siłkiem stara się połączy ć zasadniczo niespójne i rozdzielone fragmenty wiary, który m brakuje jednoznaczności zdań wy kuty ch przez dawny ch wy znawców. Wspólny mi siłami po omacku przemierzali tę niełatwą przestrzeń, gdzie to, co niedokończone, niewy pełnione, niezapisane, niezwrócone zebrało się jak upiory i przy bierało pozory kompletności i pełni. Z takiego kształtu teraźniejszości wy łaniała się cudowniejsza niż kiedy kolwiek przy szłość. Książki czekały na napisanie, a skoro książki pisze się w pokojach, pokoje zaś muszą mieć story, za oknami musi by ć krajobraz, a na końcu krajobrazu hory zont i może jakieś drzewa, i wzgórze, Katharine z Ralphem tworzy li wizję swojego miejsca zamieszkania na tle konturów wielkich biur przy Strandzie, a potem opowiadali sobie o przy szłości, jadąc omnibusem, który wiózł ich ku Chelsea, choć dla nich dwojga pły nął cudownie w złocisty m świetle wielkiej lampy o niezachwiany m blasku. Ponieważ wieczór by ł już bardzo późny, wszy stkie miejsca na górnej platformie omnibusu mieli ty lko dla siebie, a ulice, jeśli nie liczy ć jakiejś przy padkowej pary, która nawet o północy sprawiała wrażenie, jakby chciała ukry ć to, o czy m rozmawia przed postronny m tłumem, by ły kompletnie opustoszałe. Cień człowieka nie śpiewał już przy cieniu fortepianu. Światła w kilku sy pialniach jeszcze się paliły, ale jedno po drugim gasły, w miarę jak omnibus je mijał. Wy siedli i skierowali się ku rzece. Katharine poczuła, jak ramię Ralpha tężeje pod doty kiem jej dłoni, i poznała po ty m, że wkroczy li w zaczarowane rejony. Gdy by odezwała się do niego, komu by odpowiedział ty m dziwnie rozedrgany m głosem i ślepo rozmiłowany m wzrokiem? Jaką kobietę widział? A sama dokąd kroczy i kim jest jej towarzy sz? Momenty, fragmenty, sekunda wizji, a potem pły nąca woda, wiatr, który rozwiewa i rozpuszcza, a później także wspomnienie chaosu, powrót poczucia bezpieczeństwa, twardy grunt, cudowny i poły skujący w słońcu. Z samego serca swej ciemności Ralph wy powiedział dziękczy nienie; z miejsca równie dalekiego, równie ukry tego odpowiedziała mu Katharine. W czerwcową noc słowiki śpiewają, odpowiadając sobie nawzajem ponad polami; sły chać je za oknem, pośród drzew w ogrodzie. Zatrzy mali się i spojrzeli na rzekę, niosącą ciemny nurt wody w nieustanny m ruchu, tuż przed nimi. Odwrócili się i już stali na wprost domu. W ciszy przy glądali się temu przy jaznemu miejscu, rozświetlonemu lampami w oczekiwaniu na ich powrót albo dlatego, że Rodney wciąż rozmawiał z Cassandrą. Katharine pchnęła drzwi i uchy liwszy je, stanęła na progu. Światło położy ło się miękkim, żółty m ziarnem na głębokim mroku uciszonego, śpiącego domostwa. Czekali tak chwilę, potem rozpletli dłonie. — Dobranoc — szepnął Ralph. — Dobranoc — odpowiedziała szeptem Katharine.
Przypisy [←1] Philip Sidney, Sonet XXXI, przeł. Juliusz Żuławski. W ory ginale cy tat jest niedokładny. [←2] William Shakespeare, Miarka za miarkę, akt III, sc. 1, przeł. Leon Ulrich.
Spis treści ROZDZIAŁ I ROZDZIAŁ II ROZDZIAŁ III ROZDZIAŁ IV ROZDZIAŁ V ROZDZIAŁ VI ROZDZIAŁ VII ROZDZIAŁ VIII ROZDZIAŁ IX ROZDZIAŁ X ROZDZIAŁ XI ROZDZIAŁ XII ROZDZIAŁ XIII ROZDZIAŁ XIV ROZDZIAŁ XV ROZDZIAŁ XVI ROZDZIAŁ XVII ROZDZIAŁ XVIII ROZDZIAŁ XIX ROZDZIAŁ XX ROZDZIAŁ XXI ROZDZIAŁ XXII ROZDZIAŁ XXIII ROZDZIAŁ XXIV ROZDZIAŁ XXV ROZDZIAŁ XXVI ROZDZIAŁ XXVII ROZDZIAŁ XXVIII ROZDZIAŁ XXIX ROZDZIAŁ XXX ROZDZIAŁ XXXI ROZDZIAŁ XXXII ROZDZIAŁ XXXIII ROZDZIAŁ XXXIV Przy pisy