Andre Norton Ostemplowane gwiazdy PrzełoŜyli Danuta i Piotr Tęczyńscy Tytuł oryginału: postmarked the Stars SCAN-dal Rozdział 1 Nagle przebudzenie Czo...
4 downloads
22 Views
958KB Size
Andre Norton
Ostemplowane gwiazdy PrzełoŜyli Danuta i Piotr Tęczyńscy Tytuł oryginału: postmarked the Stars
SCAN-dal
Rozdział 1 Nagle przebudzenie
Czołgał się na czworakach poprzez gęstą mgłę i lepkie błoto, w którym prawie tonął. Nie mógł oddychać… a jednak musiał iść… wydostać się stąd… Bardzo wychudzony człowiek leŜał bezwładnie na łóŜku. Ramiona miał szeroko rozpostarte. Rękoma bezsilnie szarpał skłębione przykrycie, a jego głowa, nieznacznie podwyŜszona, obracała się wolno to w jedną, to w drugą stronę w bezustannej, śmiertelnej udręce. Wilgotny dotyk zatrzymującego go, lepkiego błota… ale musi iść dalej! To jest konieczne… musi! Łapał powietrze z takim trudem, Ŝe kaŜdy oddech przyprawiał go o dreszcz, wstrząsający całym wychudłym ciałem. Z wysiłkiem spróbował się podnieść, choć oczy miał nadal zamknięte. W pewnym momencie zrozumiał, Ŝe juŜ nie czołga się przez Ŝadne moczary wśród mgły. Kiedy podniósł wyŜej głowę, zobaczył zamiast nich ściany pomieszczenia, które zdawały się wznosić i opadać w rytm jego cięŜkiego oddechu. Dan Thorson, asystent szefa transportu, wolny frachtowiec Królowa Słońca, rejestr Ziemi numer 565—724910—JK — przeczytał te słowa, jakby stanowiły one część ognistoszkarłatnego znaku wydrukowanego na cięŜkiej zasłonie, którą miał przed oczami. Coś mu to przypominało, chociaŜ… ale czy rzeczywiście rozumiał te słowa? On… tak, to on był Danem Thorsonem. A Królowa Słońca… Oddychając z trudem, na wpół krzycząc poderwał swoje ciało, tak Ŝe teraz juŜ siedział, a nie leŜał na łóŜku. Jednak wciąŜ musiał trzymać się mocno, gdyŜ powierzchnia pod nim, która powinna zapewnić bezpieczeństwo i stabilność, koziołkowała i pływała. Mimo to przypomnienie, kim jest, przełamało jakąś barierę, mógł teraz normalnie myśleć. Nadal był śmiertelnie chory i miał zawroty głowy, ale potrafił zmusić się do uporządkowania zdarzeń z najbliŜszej przeszłości. A przynajmniej części z nich. Jest Danem Thorsonem, obecnie szefem transportu na Królowej, poniewaŜ jego przełoŜony Van Ryck przebywa teraz w odległych światach i przyłączy się do nich najwcześniej pod koniec tej podróŜy. I oto znajduje się na wolnym
frachtowcu Królowa Słońca… Ale gdy Dan ostroŜnie odwrócił głowę, zrozumiał, Ŝe nie było to prawdą. Nie znajdował się w znajomej kabinie na pokładzie statku… był w jakimś nie znanym mu pokoju. Oglądał dokładnie otoczenie w poszukiwaniu jakichś wskazówek, które pomogłyby kulejącej pamięci. Było tu łóŜko, na którym właśnie leŜał, i dwa składane krzesła przy ścianie. Nie było Ŝadnego okna, ale pod sufitem znajdował się otwór wentylacyjny. Było teŜ dwoje zamkniętych drzwi. Umieszczony na suficie szklany pręt dawał blade światło. Był to surowy pokój, całkiem podobny do celi. Cela… zaczął sobie coś przypominać. Pochwycił ich patrol pocztowy. To jest cela… Nie! To wszystko zostało wyjaśnione — wysunęli skrzydła na Xecho, gotowi do wyruszenia w swoją pierwszą podróŜ z pocztą na Trewsworld… Gotowi do drogi! Dan spróbował stanąć na nogi, jak gdyby te słowa były zaklęciem. O mało się nie przewrócił, ale posuwając się wzdłuŜ ściany zdołał jakoś zachować równowagę, naraŜając tylko swój Ŝołądek na cięŜką próbę. Złapał się najbliŜszych drzwi, które ustąpiły pod cięŜarem jego ciała i zobaczył, Ŝe cudem trafił do łazienki. Ogarnęły go gwałtowne mdłości. Ciągle drŜąc z osłabienia, ochłodził się wodą. ZauwaŜył, Ŝe gdzieś podziała się bluza od munduru, chociaŜ nadal miał na sobie spodnie i buty astronauty. Woda i co dziwniejsze takŜe nudności przywracały mu przytomność. Powlókł się z powrotem do pokoju wypełniającego się gwiazdami, gdy tylko próbował myśleć. Ostatnim jego wspomnieniem było… Co? Wiadomość… jaka wiadomość? śe zarejestrowano przesyłkę do zabrania na standardowych warunkach pierwszeństwa. Przez kilka sekund wydawało mu się, Ŝe widzi wyraźnie pokój słuŜbowy szefa transportu na Królowej i stojącego w drzwiach technika łączności Tanga Ya. Ostania minuta przed odlotem… ostatnia minuta! Królowa odprawiona do odlotu! Ogarnęła go panika. Nie pamiętał, co się wówczas zdarzyło. Wiadomość… z pewnością opuścił statek… ale, gdzie jest? I — co waŜniejsze jaka jest data? Królowa kursuje według rozkładu lotu, jest bowiem statkiem pocztowym. Od jak dawna znajduje się tutaj? Z pewnością nie polecieli bez niego! A swoją drogą, tak samo interesujące jak pytanie „gdzie”, jest pytanie „dlaczego”… Przetarł ręką mokre czoło. Dziwne. Ociekał potem, a jednak wewnętrznie trząsł się z zimna. Zobaczył mundur… Zatoczył się w kierunku łóŜka i zaczął oglądać
ciśnięte na nie ubranie. Nie naleŜało do niego. Nie było w kolorze ciepłego brązu, jaki nosili astronauci. Miało barwę krzykliwego, choć wyblakłego, szkarłatu i było przyozdobione skomplikowanym haftem. PoniewaŜ jednak marzł, naciągnął je na siebie. Zwrócił się w stronę drzwi, które, jak sądził, muszą wyprowadzić go stąd na zewnątrz… gdziekolwiek się znajduje! Królowa jest gotowa do odlotu, a jego nie ma na pokładzie… Nogi nadal uginały się pod nim, lecz był w stanie utrzymać się na nich i przejść kilka kroków. Drzwi ustąpiły pod lekkim naciskiem i znalazł się na korytarzu, wzdłuŜ którego ciągnął się długi szereg kolejnych drzwi. Wszystkie były zamknięte. Ale w odległym końcu pomieszczenia dostrzegł łuk, zza którego dochodziły dźwięki i widać było jakiś ruch. Dan, wciąŜ próbując przypomnieć sobie więcej faktów, skierował się w tę stronę. Wiadomość, aby odebrać… z pewnością natychmiast opuścił Królową. Nagle przystanął, aby spojrzeć na swoje ciało pod zgniecionym, nie dopiętym mundurem, nazbyt ciasnym i za krótkim na niego. Jego pas bezpieczeństwa… tak, ciągle miał go na sobie. Ale… Poszukał prawą ręką. Wszystkie kieszenie były puste, z wyjątkiem tej jednej, która zawierała jego znaczek identyfikacyjny, lecz była to rzecz bezuŜyteczna dla złodzieja. Reagował on na przemiany chemiczne zachodzące w jego ciele. Gdyby tylko wziął go ktoś inny, po kilku minutach zawarte w nim informacje zostałyby wymazane. A więc został obrabowany. Ale dlaczego znalazł się w tym pokoju? Gdyby został napadnięty, porzucono by go w miejscu rabunku! W głowie czuł ogień… to nie było bolesne potłuczenie czy guzy. Oczywiście istnieją środki działające na układ nerwowy, za pomocą których moŜna obezwładnić człowieka. A jeśli dmuchnięto mu w twarz gazem usypiającym… Ale dlaczego znalazł się w tym pokoju? Później będzie miał czas na rozwiązywanie zagadek. Królowa gotowa do odlotu… musi dostać się na Królową! GdzieŜ się jednak znajduje? Ile ma czasu? No tak, z pewnością nie odlecieli bez niego. W lej sytuacji na pewno przybędą go szukać. Załoga Królowej Słońca stanowiła zbyt zgraną grupę przyjaciół, Ŝeby zostawić jednego ze swych członków na odległej planecie, nie podejmując akcji ratunkowej. Teraz mógł się przynajmniej sprawniej poruszać i miał jasny umysł. Obciągnąwszy mundur, którego nie był wstanie jednak zapiąć, zbliŜył się do zakończonego łukiem wyjścia z korytarza i rozejrzał się. DuŜy pokój wydał mu się
znajomy. Do połowy był zastawiony ciągnącymi się wzdłuŜ ściany kabinami, wewnątrz których stały na stołach tace do podawania posiłków. Resztę powierzchni zajmował automat rejestrujący, bank danych i ekran do wyświetlania serwisów informacyjnych. To był… była… Nie mógł przypomnieć sobie nazwy, ale rozglądał się w jednym z tych małych, tanich barów znajdujących się na lotnisku i zaopatrujących w Ŝywność głównie członków załóg oczekujących na odprawę. Wczoraj jadł przy tym stoliku z Ripem Shannonem i Alim Kamilem… ale czy to było rzeczywiście wczoraj? Królowa i czas odlotu… niepokój znów ścisnął mu serce. Ale przynajmniej nie oddalił się zbytnio od lotniska. ChociaŜ w tym świecie, gdzie suchy ląd stanowiły zaledwie archipelagi wysp na płytkich, parujących morzach, nawet nie moŜna było oddalić się wiele kilometrów od lotniska, by wciąŜ pozostawać na tym samym skrawku lądu. To wszystko nie miało teraz Ŝadnego znaczenia. Musi dostać się z powrotem na Królową, Postanowił skupić całe swoje siły, aby osiągnąć ten cel. Stawiał ostroŜne kroki, jeden za drugim, kierując się ku najbliŜszym drzwiom. Widział, albo tylko mu się zdawało, Ŝe jeden z ludzi siedzących w najbliŜszej kabinie poderwał się, tak jakby chciał go zatrzymać. Być moŜe wyglądał na kogoś potrzebującego pomocy. Ale niech tylko dostanie się na Królową… Dan ani nie wiedział, ani nie troszczył się o to, czy zwraca na siebie uwagę. WaŜny był w tej chwili fakt, Ŝe na zewnątrz znajdował się wolny ślizgacz. Wyjął swój znaczek identyfikacyjny i w chwili gdy usiadł, a raczej runął na siedzenie, odpowiednio go podłączył i wcisnął przycisk „start”. Uporczywie wpatrywał się w pas startowy. Jeden…, dwa… trzy statki! A jako ostatnia w szeregu stała Królowa! Dokona tego! Dygotał wraz z silnikiem ślizgacza. Osiągnął maksymalną prędkość, choć nie pamiętał, jak uruchomił silnik. Wyglądało to prawie tak, jakby maszyna wyczuła jego strach i zniecierpliwienie i sama go prowadziła. Właz towarowy Królowej był zamknięty, ale oczywiście tego sam dopilnował. Rampa wystawała jeszcze na zewnątrz. Ślizgacz gwałtownie zahamował i Dan zszedł z niego na rampę. Zaczął posuwać się, ręka za ręką, wzdłuŜ poręczy. Postępował naprzód wyłącznie dzięki ogromnej sile woli, gdyŜ powróciło osłabienie i zawroty głowy. Nagle rampa zaczęła drŜeć! Przygotowywali się do odlotu! Dan zdobył się na ostateczny wysiłek, by dotrzeć do końca rampy, a potem
przeszedł przez właz. Nie był w stanie dostać się do własnej kabiny tak szybko, aby zdąŜyć zapiąć pasy. Dokąd iść? NajbliŜsza była kabina Vana Rycka… w górę, po drabince. Musiał pokonać własne ciało. Dan nie zdawał sobie sprawy z tego, Ŝe szarpie się z linką, uderza w drzwi kabiny, dociera do koi i pada na posłanie. Ogarnęła go ciemność. Tym razem nie śnił, Ŝe przedziera się przez gęste bagno i zasłonę z pary. Czuł silny ucisk gniotący mu klatkę piersiową i ostre pazurki na brodzie. Dan otworzył oczy i napotkał zaciekawiony wzrok kota. Sindbad, ulubieniec załogi, ponownie dotknął go nosem i wbił swoje pazury w obolałe ciało Dana z taką siłą, Ŝe ten zaprotestował. Choć, z drugiej strony, otoczenie, w którym się teraz znajdował, było mu dobrze znane. To był Sindbad. To znaczy, Ŝe dotarł na Królową, która właśnie znalazła się w przestrzeni poza planetą. Poczuł niezmierną ulgę. Po chwili dopiero zaczął myśleć o czymś innym. Próbował przypomnieć sobie, co się z nim działo… Wyszedł, aby odebrać zarejestrowaną przesyłkę i został gdzieś napadnięty oraz obrabowany. Tylko kiedy: przed czy po odebraniu pakunku? Pojawiło się nowe zmartwienie. Jeśli podpisał odbiór, wówczas on, a właściwie cała załoga Królowej byłaby odpowiedzialna za poniesioną stratę. Im prędzej złoŜy raport kapitanowi Jellico, tym lepiej. — Tak — powiedział głośno i odepchnął Sindbada, Ŝeby usiąść. — Dostać się do starego. Jego samopoczucie w barze było straszne. Teraz nie było lepiej. Musiał się trzymać koi i zamykać oczy, by nie upaść. Nie miał pewności, czy w ogóle potrafi się poruszać o własnych siłach. W ścianę wmontowany był mikrofon. Dostać się do niego i poprosić o pomoc… MoŜe został otruty? Czy to moŜliwe, Ŝeby oni… tajemniczy oni… czy on… czy to coś… co go zaatakowało, uŜyło trucizny? Kiedyś, dawno temu, znajdował się juŜ w tak beznadziejnym stanie. To było na Sargol, gdy po sukcesie w polowaniu na gorpa, zgodnie z tamtejszym zwyczajem, wziął udział w ceremonialnym piciu… i przypłacił to chorobą. Tau… lekarz Tau… Dan otworzył usta, złapał zębami zwisający ze ściany plik mikrofilmów i podciągnął się do góry. Zdołał wyszarpnąć jeden mikrofon, ale gdy chciał nacisnąć klawisz umoŜliwiający połączenie z izolatką chorych, osłabł tak bardzo, Ŝe klawisze rozmazywały mu się przed oczami. Musiał zaryzykować.
Gdy się podniósł, poczuł, Ŝe nie powinien wracać na koję. Kiedy stał, resztki siły zdawały się tlić w nim jeszcze. Być moŜe, gdyby teraz spróbował się wydostać… Musi przecieŜ złoŜyć raport Jellico. Musi… Dotknął stopą czegoś miękkiego i usłyszał ostrzegawczy pomruk Sindbada. Wielki kot, uraŜony w swej godności przez nadepnięcie na ogon, pacnął łapą w but Dana. Przepraszam. — Dan, próbując uniknąć zderzenia z resztą cielska Sindbada, zatoczył się w przód i wypadł za drzwi, w ciemność korytarza. Wyciągnął ręce przed siebie, aby chwycić się czegoś, co pozwoliłoby zachować mu równowagę. Kapitan… musi złoŜyć raport… Co…? Dan wprawdzie nie stanął na głowie wspinającego się po drabince człowieka, ale był tego bliski. Tak, jak w starciu z Sindbadem, próbował uniknąć zderzenia i odskoczył upadając na ziemię. Nadchodzący człowiek nie mógł go nawet podtrzymać. Przed oczami Dana zamajaczyły rysy twarzy Alego Kamila. Obraz zniknął, gdy Dan poczuł czyjś uścisk. — Pójść… złoŜyć… raport — powiedział Dan. — Zobaczyć… kapitana… — Na Pięć Nazw Stayfola, co się dzieje! — Kamil oparł go o ścianę. Twarz Kamila była przez chwilę wyraźna, po czym znów zasnuła ją mgła. Zobaczyć Jellico — powtórzył Dan. Wiedział, Ŝe to mówi, ale nie słyszał własnego głosu. Nie mógł teŜ wyzwolić się z uścisku Kamila. Na dół… chodź… — usłyszał. Nie na dół… do góry! Musi iść zobaczyć się z Jellico… Znaleźli się na drabince. Widocznie Ali zrozumiał. Tyle tylko, Ŝe szli w dół… w dół… Chcąc odzyskać zdolność jasnego myślenia, Dan potrząsnął głową, co tylko wzmogło mdłości. I to w takim stopniu, Ŝe nic miał odwagi w ogóle się poruszać. Zawisł na drabince, jedynej stałej rzeczy w krąŜącej wokół niego przestrzeni. Jakieś ręce wyciągnęły się do niego. Mówił coś z wysiłkiem, ale jego słowa nie miały Ŝadnego sensu. — ZłoŜyć raport… — Mimo kolosalnego wysiłku, by mówić wyraźnie, z jego gardła wydobywał się jedynie charczący szept. Dwoje ludzi znajdowało się przy nim. Ali i ktoś jeszcze. Dan nie był w stanie odwrócić głowy, Ŝeby zobaczyć kto. A oni prowadzili go w stronę drzwi kabiny. Ali pchnął je plecami i przeszli przez nie, ciągnąc Dana między sobą.
Nagle mgła rozciągająca się przed oczami Dana zniknęła na dłuŜszą chwilę. Nadal bezwładnie zwisał pomiędzy dwojgiem podtrzymujących go ludzi, ale widział wyraźnie. Tak jakby doznał szoku na widok człowieka, leŜącego na koi. MęŜczyzna spał spokojnie, wciąŜ zapięty w pasy startowe, jak gdyby nie ocknął się po starcie. Jego mundur… głowa… twarz… Dan szarpnął się, tak Ŝe zdołał rozluźnić uścisk trzymających go ludzi. Ich zaskoczenie musiało być takie samo, jak jego własne. Potykając się, zrobił jeden lub dwa kroki w kierunku koi i zaczął intensywnie wpatrywać się w leŜącego człowieka. Ten miał zamknięte oczy, był najwyraźniej uśpiony lub nieprzytomny. Podtrzymując się jedną ręką w celu zachowania równowagi, Dan wyciągnął drugą, chcąc dotykiem upewnić się, czy ktoś rzeczywiście tam leŜy, czy przypadkiem jego oczy nie kłamią. PoniewaŜ twarz leŜąca po przeciwnej, lekko uniesionej stronie koi była jego własną, którą widywał w lustrach, patrzył w dół na… siebie! Pod palcami wyczuwał twarde mięśnie i kości. Jakieś ciało rzeczywiście lam leŜało, ale twarz… czy była to wizja biorąca się z jego choroby? Dan odwrócił głowę. Stał za nim Kamil, a wraz z nim Frank Mura, steward kuchenny. Obaj gapili się na faceta leŜącego na koi. — Nie! — Dan z łkaniem zaprzeczył temu, co widział. Ja… ja jestem… to ja! Ja jestem Danem Thorsonem! I wyrecytował tę samą formułę, która przyszła mu do głowy w barze, zaraz po przebudzeniu: — Dan Thorson, asystent szefa transportu, wolny frachtowiec Królowej Słońca, rejestr Ziemi numer 565—724910—JK. Znaczek identyfikacyjny! Ma dowód! Teraz wydobył go ze swojej kieszeni w pasie i trzymał tak, by i oni mogli go widzieć i dowiedzieć się, Ŝe naprawdę jest Danem Thorsonem. Ale jeśli on był Danem Thorsonem, to kim był… — Co się dzieje? Tau! Lekarz Tau! Dan z ulgą odetchnął i pomimo Ŝe nadal trzymał się koi, zwalił się na podłogę. Ten będzie wiedział, kim on jest. Dlatego, Ŝe on i Craig Tau przeszli razem bardzo wiele na Khatcie. Ja jestem Dan — powiedział. — Mogę to udowodnić. Ty jesteś Craig Tau i obaj byliśmy na Khatcie, gdzie uŜyłeś magii, Ŝeby zmusić Limbuloo do polowania na samego siebie. A… a… — drŜącą ręką wskazał na Alego — ty jesteś Ali Kamil, którego znaleźliśmy uwięzionego w labiryncie na Limbo. A ty … ty jesteś Frank Mura. Grając na fujarce wprowadziłeś nas do tego labiryntu. Tak więc udowodnił im,
kim jest. Nikt oprócz Dana Thorsona nie wiedziałby tego wszystkiego. Muszą mu teraz uwierzyć. Ale zatem kto — a właściwie co leŜy na jego koi, ubrane w jego mundur? Poznawał go dzięki łacie, którą przyszył trzy dni temu. On jest Danem Thorsonem…. Ja jestem Danem Thorsonem… — Teraz juŜ nie tylko trzęsły mu się ręce, lecz drŜał na całym ciele. Wyglądało na to, Ŝe choroba znów go atakuje. Nic nie mógł na to poradzić. Być moŜe… być moŜe to wszystko było czymś w rodzaju szaleństwa! — OstroŜnie! Chwyć go, Kamil! — Tau był juŜ przy nim. Dan znów znalazł się w łazience i wymiotował. — Czy moŜesz go trzymać? — usłyszał głos Taua tak niewyraźny, jakby dochodził z duŜej odległości. — Będę musiał dać mu zastrzyk. Został… — Otruty, jak sądzę. — Dan wiedział, Ŝe sam to mówi. Nie potrafiłby jednak powiedzieć, czy mówi na głos. W tej samej chwili znów ogarnęła go ciemność. Ocknął się po raz trzeci; tym razem jednak budził się powoli. Tym, co przywróciło mu świadomość, nie był ucisk na klatkę piersiową ani drapanie kocich pazurków. Było to raczej poczucie spokoju, tak jakby zrzucił z siebie jakiś cięŜar. Przez dłuŜszą chwilę czuł się nawet dobrze, aŜ do momentu, w którym zaczął sobie przypominać pewne fakty. Pamiętał coś… coś dotyczącego raportu dla kapitana. Dan myślał bardzo wolno. Otworzył oczy, odwrócił lekko głowę i obraz zdarzeń wyostrzył się. Znajduje się w izolatce dla chorych. Choć nigdy przedtem tu nie leŜał, kabina wydawała mu się znajoma. Poruszył się nieco i w tym momencie w drzwiach pojawił się lekarz. — Znów razem z nami, co? Zobaczymy… — Sprawnie zabrał się do pracy, tzn. zbadał Dana. Całkiem nieźle, choć w zasadzie powinieneś być juŜ martwy. Martwy? Był martwy. Dan zmarszczył brwi. W jego koi spoczywało jakieś ciało. — Ten człowiek w mojej koi? zadał pytanie. — Nie Ŝyje. A ty, jak sądzę, jesteś teraz wystarczająco gotów… — Tau podszedł do mikrofonu. Izolatka chorych wzywa kapitana. Kapitan… raport dla kapitana! Dan spróbował wstać, lecz Tau juŜ nacisnął guzik, zapewniając mu oparcie powstałe przez podniesienie części łóŜka. Powróciło lekkie drŜenie, które po chwili ustąpiło. — Ten człowiek… jak… Z powodu złego stanu serca zabiło go przyspieszenie. Nie był to dobry pomysł,
próba wydostania się z planety powiedział Tau. — Jego… jego twarz… Tau wziął z pobliskiej półki plastikową maskę i zbliŜył ją do twarzy Dana. Całe szczęście, Ŝe zamiast oczu miała dziury. Dan bowiem odniósł wraŜenie, jakby spojrzał w lustro. Po rozciągnięciu od tyłu, maska pokryta blond włosami, takimi, jak jego własne, uzyskała formę całej głowy. — Kim on był? — W masce było coś okrutnego. Dan szybko odwrócił od niej wzrok. Czuł się tak, jakby patrzył na samego siebie, osłabionego i cierpiącego na stole operacyjnym. — Mieliśmy nadzieję… mamy nadzieję… Ŝe ty wiesz odparł Tau. Teraz kapitan chce z tobą rozmawiać. Tak jakby była to oficjalna wizyta, wszedł kapitan Jellico. Na jego śniadej twarzy, z blizną po ranie od kuli, ciągnącą się wzdłuŜ jednego policzka, jak zwykle nie moŜna było dostrzec Ŝadnych uczuć. Popatrzył na trzymaną przez Taua maskę, a następnie na Dana. — Dobra robota — skomentował. — Nie wykonano jej w pośpiechu. — Powiedziałbym takŜe, Ŝe nie zrobiono jej na naszej planecie, Xecho. — Ku zadowoleniu Dana Tau odłoŜył maskę na bok. To jest robota fachowca. Kapitan podszedł do Dana i wyciągnął rękę z fotografią jakiegoś męŜczyzny . Na jego dłoni widniały trzy kolorowe litery „d”. Oznaczały człowieka. Jego skóra nie przypominała brązowej opalenizny pozostałych członków załogi, lecz była lekko zbielała, chociaŜ musiał być Ziemianinem lub w kaŜdym razie przybyszem z ziemskiej kolonii. W niewzruszonym spojrzeniu jego oczu i spokojnych rysach twarzy kryło się coś niepokojącego. Włosy miał rzadkie, piaszczystobrązowe, brwi wąskie i poskubane, a na skórze policzków ciemne plamy. Dan zupełnie go nie znał. — Kto…? — rozpoczął Dan. — Facet ukryty pod tym. Jellico wskazał na maskę. Nie znasz go? — Nigdy go nie widziałem… o ile sobie przypominam. W swoim bagaŜu miał twoje rzeczy, podrobiony znaczek identyfikacyjny i tę maskę. Został wysłany na pokład, aby udawać ciebie. A gdzie byłeś ty? Dan streścił swoje przygody od chwili obudzenia się w barze, dodając to, co pamiętał na temat zagubionej przesyłki… jeśli została zagubiona. — MoŜe poinformować policję portową? — zasugerował nieśmiało. — Ale nie o fakcie grabieŜy, jak sądzę. Jellico patrzył na trzymaną w dłoniach
fotografię, tak jakby mocą swojego spojrzenia mógł z niej wydobyć jakieś rozwiązanie zagadki. — To przedsięwzięcie wymagało wielu przygotowań. Twierdzę, Ŝe jego celem było umieszczenie człowieka na pokładzie. — Zaokrętowanie szefa transportu, panie kapitanie — gwałtownie poprawił Dan — który miałby dostęp do… — To teza moŜliwa do przyjęcia. — Jellico zdecydowanie skinął głową. — Miałby dostęp do raportów o załadunku… Co takiego przewozimy, co byłoby warte tak niebezpiecznego działania? Dan, któremu po raz pierwszy powierzono pełnij odpowiedzialność za towar, był w stanie wyrecytować całą jego listę. Pospiesznie odtworzył ją w pamięci. Ale nie było na niej niczego… niczego tak waŜnego. Maski nie wykonywano by z błahego powodu. Zwrócił się do lekarza: — Zostałem otruty? — Tak. Gdyby nie odporność organizmu, którą osiągnąłeś podczas ceremonialnego picia na Sargol… — Tau potrząsnął głową. — Cokolwiek było ich zamiarem: zabicie cię czy jedynie wyłączenie z gry na dłuŜszy czas, w normalnych warunkach powinno cię to wykończyć. — Zatem on miał być mną… jak długo? zapytał Dan właściwie samego siebie, ale kapitan udzielił odpowiedzi: Sądzę, Ŝe nie dłuŜej niŜ na czas podróŜy na Trewsworld. Po pierwsze, pomimo dobrego ekwipunku, nie byłby w stanie grać swojej roli przed towarzyszami z załogi, którzy naprawdę cię znają. Dokonanie tego wymagałoby wymiany całej pamięci, a na to nie mieli ani czasu, ani moŜliwości. Opuściłeś statek i —jak widać — powróciłeś nań w przeciągu jednego xechojańskiego dnia. Wymiana pamięci zabiera przynajmniej jeden dzień planetarny. Nie mógł w tym czasie udawać chorego, gdyŜ wówczas zajmowałby się nim Tau. Pozostawało mu udawać, Ŝe pochłania go praca, gdyŜ jest to pierwsza jego podróŜ, podczas której zarządza towarem. No i miałby moŜliwość sprawdzania taśm i tym podobnych materiałów. PodróŜ na Trewsworld nie naleŜy do długich. Mógłby przy odrobinie szczęścia przebyć ją całą, i zapewne zamierzał tego dokonać pod takim pretekstem. Po drugie, są tylko dwie przyczyny, które mogły sprowadzić go na pokład… Albo zabierał coś, co musiał przetransportować osobiście, albo miał inny bardzo waŜny powód, aby w takim przebraniu dostać się na Trewsworld. Został zdemaskowany głównie przez przypadek: dzięki temu, Ŝe ty przeŜyłeś juŜ taki
wewnętrzny wstrząs na Sargol i ich trucizna nie zadziałała, a poza tym on sam okazał się nie przygotowany do podróŜy kosmicznej. — Czy przyniósł coś ze sobą? — zapytał Dan. — Zarejestrowaną przesyłkę… sądzę, Ŝe poszukiwali jej od samego początku, jednak zaplanowali, iŜ zgarną ją w Trewsworld, zamiast napadać na mnie na Xecho. — W tym tkwi problem! — odparł Jellico. Przy tym ten człowiek został sprawdzony przez komórkę na rampie, a nikogo z nas przy tym nie było. Nie wiemy wobec tego czy coś ze sobą przyniósł czy nie. W kabinie niczego nie było, a do ładowni nie miał dostępu. — Ale do skarbca mógł mieć — odparł Dan. — Zostawiłem go na wpół zapieczętowany, gdyŜ nie mogłem go zamknąć, zanim nie nadejdzie przesyłka. Jellico podszedł do mikrofonu. — Shannon! — zawołał, Ŝeby przywołać asystenta astronawigatora. — Zejdź do skarbca na drugim pokładzie. Zobacz czy jest w pełni zapieczętowany, czy nie! Dan spróbował odgadnąć, gdzie jeszcze, skoro ładownie były w pełni zaplombowane, moŜna by ukryć coś na Królowej?
Rozdział 2 Zagubione i odnalezione wspomnienie
— Dwie ładownie całkowicie zaplombowane, skarbiec opieczętowany w połowie — głos Ripa rozległ się z łączącego kabiny głośnika dostatecznie głośno, aby i Dan go usłyszał. Kapitan Jellico spojrzał w jego stronę, a ten skinął głową. — Tak jak je zostawiłem. Muszę sprawdzić skarbiec… Intruz nie był w stanie otworzyć w pełni zaplombowanych komór, w których spoczywała większa część ładunku, ale nie ta najcenniejsza. To skarbiec był przeznaczony do przechowywania towarów rejestrowanych i wymagających specjalnej ochrony. Jednak w kabinie Dana oprócz martwego ciała nie znaleziono niczego. Z faktu, iŜ człowiek zapiął pasy, wynika w oczywisty sposób, Ŝe zamierzał odbyć podróŜ, a nie wykorzystać przebranie do jednorazowego napadu na Królową. Zatem, jeśli rzeczywiście wniósł coś na pokład, to będzie lepiej, jeŜeli jak najszybciej dowiedzą się co. Kiepsko wyglądasz… zaczął Tau, ale Dan juŜ siedział. — Później wszyscy moŜemy kiepsko wyglądać, jeśli ja się teraz nie pozbieram! — odparł zawzięcie. Królowa przewoziła juŜ kiedyś bez wiedzy załogi zabójczy towar i wspomnienie tamtego zdarzenia jeszcze długo towarzyszyć będzie całej ekipie wyprawy. Drewno zabrane na statek na Sargol było zakaŜone stworzeniami zdolnymi zmieniać swe zabarwienie, w zaleŜności od tego, czego dotknęły. Zwierzątka te przenosiły środek nasenny, który gnębił załogę jak plaga. Dan był pewien, Ŝe dzięki inspekcji w skarbcu przekona się, czy na pokładzie jest czy teŜ nie ma jakiegoś nie zarejestrowanego towaru. Albowiem szef ładowni, dzięki długiej praktyce w swym zawodzie, pamiętał o kaŜdym ładunku. Pozwolili mu wszystko sprawdzić. Bezpieczeństwo Królowej było sprawą najwaŜniejszą. Tau więc podał ramię Danowi, aby ten mógł się na nim oprzeć, a kapitan osobiście szedł po drabince, wyciągając ramiona tuŜ przed nim, by wesprzeć osłabionego kolegę. Dan potrzebował pomocy przez cały czas. gdy szli do skarbca. Przez długą chwilę trzymał się kurczowo Tau, serce mu waliło i z trudem łapał oddech. Słowa lekarza, Ŝe był bliski śmierci, zdawały się znajdować potwierdzenie. Dan potknął się i
przystanął, by odpocząć. Trewsworld była graniczącą z Xecho, słabo skolonizowaną planetą. Poczta, którą przewozili do jej jedynego portowego miasta, nie waŜyła wiele: mikrofilmy z informacjami z zakresu rolnictwa i komunikacji, prywatna korespondencja pomiędzy osadnikami z odległych światów oraz pakiet oficjalnych taśm dla patrolu pocztowego. Było bardzo mało materiałów wymagających specjalnej ochrony, a ich zasadniczą część stanowiły skrzynie z embrionami, tj. zarodkami Ŝywych organizmów. PoniewaŜ import zwierząt domowych odbywał się na większości światów bardzo rzadko, kaŜdy taki ładunek wymagał zachowania najwyŜszej ostroŜności. A działacze zajmujący się ochroną przyrody, określili zasady, co wolno, a czego nie wolno przewozić. Zbyt wiele razy w przeszłości bezmyślnie naruszano naturalne środowisko niektórych planet poprzez sprowadzanie takich form Ŝycia, którym nie zapewniano odpowiednich warunków rozwoju. Mogło to prowadzić do powstania łańcucha niekontrolowanych produktów, które stawały się raczej zagroŜeniem Ŝycia, a nie źródłem zysku, jakiego spodziewali się importerzy. Po przeprowadzeniu dokładnych badań pozwalano sprowadzać embriony wyłącznie w celu wzbogacenia Ŝycia na niektórych planetach. Królowa przewoziła właśnie w zapieczętowanych kontenerach pięćdziesiąt takich embrionów. Były to pisklęta lafsmerów. Zostały wyhodowane laboratoryjnie i były bardzo drogocenne. Na Trewsworld rozwinął się odpowiedni dla nich klimat, a ptactwo to stanowiło poszukiwany towar na duŜym obszarze przestrzeni kosmicznej. Dorosłe okazy oskubywano raz do roku z ich wspaniałego puchu, a mięso piskląt było niezmiernie delikatne. Gdyby lafsmery się rozmnoŜyły, pierwsi osadnicy na planecie mieliby towar eksportowy, który znacznie umocniłby ich pozycję w handlu między galaktykami. Zdaniem Dana, właśnie te ptaki były „skarbami” przewoŜonymi przez Królową. Skrzynie zostały zabezpieczone podwójnymi zasuwami i zapakowane w sposób chroniący je przed wstrząsami. Sam tego dopilnował. Pakunki były nietknięte i zabezpieczone. Kilka innych toreb i skrzyń było równieŜ nie uszkodzonych. W końcu Dan stwierdził, Ŝe o tyle, o ile on sobie przypomina, nic nie było tu ruszane. Ale mimo tego, gdy Tau pomógł mu wyjść, załoŜył u wyjścia podwójną pieczęć, tak jak powinien był to zrobić przed startem Królowej. Zanim ciało nieznajomego zostało zapieczętowane w worku i zamroŜone, Tau poddał je szczegółowym badaniom, które potwierdziły fakt, Ŝe obcy umarł z powodu
złego stanu serca, zbyt przeciąŜonego przy starcie. Człowiek ten prawdopodobnie pochodził z Ziemi. Trudno było określić jego wiek, a poza tym równie dobrze mógł pochodzić z innych światów, których mieszkańcy są tak blisko spokrewnieni z Ziemianami, Ŝe nie moŜna ich rozróŜnić. Nikt z załogi Królowej nie widział wcześniej tego męŜczyzny. Pomimo badań lekarzowi nie udało się takŜe otrzymać i określić nazwy trucizny, uŜytej wobec Dana. Znaczek identyfikacyjny został sfałszowany w doskonały sposób. Jellico stał właśnie oglądając go ze wszystkich stron, tak jakby sam ten przedmiot mógł dostarczyć jakiegoś klucza do rozwiązania zagadki. — Taki staranny plan świadczy o tym, Ŝe to musiała być bardzo waŜna akcja. Mówisz, Ŝe wezwanie do odbioru przesyłki poleconej przeszło przez wieŜę kontrolną lotniska? — zapytał Dana. — Zgodnie z przepisami. Nie ma Ŝadnego powodu, aby podejrzewać podstęp. — Prawdopodobnie wiadomość była rzetelna. KaŜdy mógł im ją przekazać skomentował Steen Wilcox, astronawigator. — Nic niezwykłego w tym nie dostrzegasz? — Nic — westchnął cięŜko Dan. Był tylko pełniącym obowiązki w zastępstwie Vana Rycka. (Och, jakŜe chciałby teraz, Ŝeby zazwyczaj wszechwiedzący szef transportu był tutaj, a on sam mógł wrócić do mniej odpowiedzialnej roli asystenta.) Ale wiedział przynajmniej, co przewoŜą. Osobiście układał większość towarów w specjalnych pojemnikach. Tym, co złoŜono oddzielnie, były skrzynie z zarodkami i klatka z brachami. Klatka z brachami! To była jedyna rzecz, o której zapomniał. Głównie dlatego, Ŝe jej zwierzęta, jako Ŝywe i wymagające opieki istoty, zostały umieszczone w strefie Mury, nie opodal pomieszczenia gromadzącego plony z roślin hodowanych w sztucznych warunkach, na pokładzie statku. — Co z brachami? — zapytał Dan. — Nic. Natychmiast odpowiedział Tau. — Zaglądam do nich codziennie. Samica spodziewa się właśnie młodych, co prawda nie wcześniej, niŜ wylądujemy, ale trzeba jej doglądać. Dan rozmyślał o brachach. Były pospolitymi stworzeniami na Xecho, największymi zwierzętami rodzimymi, to znaczy lądowymi. Ale w porównaniu z innymi nie były tak bardzo duŜe. Dorosły samiec sięgał Danowi mniej więcej do kolan; samica była nieco większa. Zabawne, sympatyczne stworzenia, pokryte miękkim włosiem, które nie było ani futrem, ani puchowymi
piórami, ale przypominało trochę i jedno, i drugie. Miały kremowy kolor, ciemniejszy u samców, z lekkim odcieniem róŜu u samic. Samce posiadały dodatkowe fałdy skóry pod gardłem i kiedy je nadymały, robiły się one szkarłatne. Na czubku wydłuŜonej głowy znajdował się ostry róg, który sterczał nad spiczastą, wąską mordką. Róg słuŜył do rozprawiania się z ulubionym pokarmem skorupiakami, które trzeba przed zjedzeniem otworzyć. Na uszach brachy miały pierzaste frędzelki. Zwierzęta te moŜna było łatwo oswoić, ale obecnie, od czasu gdy pierwsi osadnicy na planecie prowadzili nielegalny handel ich skórami, znajdowały się na Xecho pod ścisłą ochroną prawną. Czasem, wyłącznie w ramach umów naukowych, eksportowano wybrane pary dla specjalistów — biologów. W tym teŜ celu wieziono brachy do laboratorium na Trewsworld. Stworzenia te z jakichś powodów zdawały się stanowić zagadkę dla większości zoologów i na wielu róŜnych planetach naukowcy poświęcali czas na szczegółowe badania nad nimi. — No tak — powiedział Dan po krótkiej chwili. Przeglądał właśnie taśmę, na której utrwalano wszystkie towary… nigdzie niczego nie dostrzegł. WciąŜ był jedynie martwy człowiek, który najwyraźniej stanowił zaledwie część bardzo dokładnie przygotowanego planu. — Więc… — Wilcox wyglądał tak, jakby miał przystąpić do rozwiązywania jednego ze swoich ukochanych zadań matematycznych. I to takiego, które po raz pierwszy spotkał i właśnie podziwiał jego zawiłość. —Jeśli nie zrobiono tego dla przechwycenia ładunku, to musi chodzić o człowieka. Przebranie przygotowano albo po to, Ŝeby przeprowadzić go przez oba porty, albo tylko przez jeden. Ryzykował, Ŝe go odkryjemy i aresztujemy. No i morderstwo, poniewaŜ z pewnością zamierzali cię sprzątnąć. — Skinął na Dana. — A to jest bardzo wysoka cena. Jakie są wiadomości na temat tego, co się dzieje na Trewsworld? Wszyscy wiedzieli, Ŝe polityka planetarna bywa niebezpiecznym zajęciem. Wolni kupcy z ostroŜności nie opowiadali się po Ŝadnej ze stron. Astronautom wbijano do głowy twierdzenie, Ŝe sam statek jest ich planetą i jemu winni są wierność przede wszystkim. Zabroniono uczestnictwa w lokalnym Ŝyciu rodzinnych galaktyk. Trudno było się tej regule poddać, kiedy wszyscy wokół dyskutowali o pewnych zdarzeniach. Wiedzieli jednak, Ŝe nie wolno im łamać tej zasady. Dan, jak dotąd, nie musiał jeszcze nigdy wybierać pomiędzy bezpieczeństwem statku a chęcią poparcia czyjegoś stanowiska lub przeciwstawienia się mu. Zawsze towarzyszyło mu szczęście i pozostawało mieć nadzieję, Ŝe i tym razem go nie opuści. Nie rozumiał, dlaczego
niektórzy mieli takie problemy. — Z tego, co wiem, nic niezwykłego. — Jellico nadal uderzał znaczkiem identyfikacyjnym o swoją dłoń. — Gdyby coś się działo, zostalibyśmy ostrzeŜeni głównym rozkazem. Tę trasę wyznaczono w wyniku porozumienia obu stron. Wraz z umową otrzymaliśmy wszystkie pozostałe dokumenty i materiały. — Zawsze pozostaje powiedział Ali — groźba Inter—Solaru. Inter—Solar… Dwa razy w przeszłości Królowa Słońca miała kłopoty z tą spółką. I oba razy wygrała starcie. Spółki, ze swymi rozległymi szlakami handlowymi, setkami statków, tysiącami, a nawet milionami pracowników zatrudnionych wzdłuŜ galaktycznych dróg komunikacyjnych, rywalizowały ze sobą o kontrolę nad handlem z kaŜdą nową planetą. Wolne frachtowce takie jak Królowa Slońca, niczym Ŝebracy na uczcie, zbierały okruszki zysku, które zostały wzgardzone przez bogaczy. Królowa Słońca miała umowę na zabranie z Sargol kamieni Koros… DąŜąc do jej dotrzymania kapitan stoczył nawet pojedynek z człowiekiem Inter—Solaru. To właśnie Inter—Solar przyczynił się do ogłoszenia Królowej zaraŜonym statkiem, gdy tajemnicza plaga, którą nieświadomie wraz z ładunkiem zabrali na pokład, powaliła większość załogi. Statek i Ŝycie ludzi uratowały tylko wytrwałość i determinacja młodszych członków załogi, których ominęła choroba. Nadali oni z portu apel, odwołujący się, w istocie wbrew prawu, ale za to skutecznie, do ogółu Ziemian. Za drugim razem kapitan Jellico, lekarz Tau i Dan zniszczyli reprezentantom Inter—Solaru ich nielegalny handel na Khatcie, gdzie zostali na prośbę Głównego StraŜnika. Tak więc ludzie Inter—Solaru nie darzyli Królowej sympatią, a jej załoga — znalazłszy się w jakichkolwiek tarapatach — zawsze skłonna była w pierwszym rzędzie właśnie ich podejrzewać o spowodowanie kłopotów. Dan wziął głęboki oddech. To mógł być Inter—Solar! Oni mieli odpowiednie środki i warunki do przeprowadzenia takiego planu. Podczas pobytu Królowej na Xecho nie było na planecie Ŝadnego statku Inter—Solaru — było to terytorium Porozumienia Międzyplanetarnego, ale to nie miało znaczenia. Mogli przysłać tam swojego człowieka z innego systemu, np. na neutralnym wahadłowcu. Ale jeśli była to zaplanowana akcja Inter—Solaru… To mogliby być oni — rzekł Jellico. — Jednak wątpię w to. Faktem jest, Ŝe rzeczywiście nie darzą nas ciepłymi uczuciami, ale jesteśmy dla nich bardzo mało znaczącym problemem. Gdyby dostrzegli szansę zaspawania nam rur bez kłopotów,
prawdopodobnie by to zrobili. Ale Ŝeby przeprowadzić jakiś dokładnie opracowany plan… co to, to nie. Przewozimy pocztę i jakiekolwiek kłopoty doprowadziłyby do śledztwa ze strony Patrolu, a to mogłoby źle się dla nich skończyć. Nie wykluczam Inter—Solaru, ale nie uwaŜam ich za głównego podejrzanego. Porozumienie nic donosi nic na temat kłopotów politycznych na Trewsworld, a zatem… — Jest sposób, Ŝeby dowiedzieć się czegoś więcej. — Tau końcem palca bębnił bezmyślnie o krawędź wiszącej półki, a Dan obserwował tę czynność. Craig Tau interesował się magią czy raczej tymi nie wyjaśnionymi mocami i talentami, których prymitywni ludzie na pół tysiącu światów uŜywali, by osiągnąć swoje cele. Wiedzę o tych sprawach wykorzystał na Khatcie do tego, Ŝeby wydostać ich z pułapki. Podczas tamtej akcji to właśnie bęben w duŜym stopniu posłuŜył do przywołania siły, której uŜył do złamania woli strasznego, odprawiającego czary mędrca. Wówczas tylko Dan, zgodnie z rozkazami Tau, uderzył w bęben. Teraz Danowi się wydawało, jakby jakaś myśl przepłynęła z umysłu lekarza do jego własnego. Choć nie przypisywał sobie nadzwyczajnych zdolności, Tau dopuszczał moŜliwość, Ŝe to właśnie dzięki nim tak dobrze pokonał wroga na Khatcie. — Nie moŜesz przypomnieć sobie, co wydarzyło się pomiędzy twoim opuszczeniem statku a przebudzeniem w barze? — zapytał lekarz. Dan przestał się interesować bębniącym palcem i odparł: — Chcesz dokonać badania poza pamięcią? Czy to się uda? — dopytywał się Jellico. — Nie moŜna powiedzieć, zanim się nie spróbuje. Dan jest odporny na pewne zaklęcia. ChociaŜ nie moŜemy powiedzieć, jak bardzo. Jednak martwy człowiek nosił jego mundur, co oznacza, Ŝe prawdopodobnie się spotkali. Jeśli Dan chciałby spróbować, zbadanie jego umysłu moŜe dostarczyć nam jakichś wyjaśnień. Dan miał ochotę krzyknąć „nie”. Tego typu badania stosowano na polecenie sądu wobec kryminalistów. Dzięki nim — jeśli pacjent był dość uległy — moŜna było wydobyć z niego informację na temat kaŜdego wydarzenia z jego Ŝycia, łącznie z najwcześniejszymi wspomnieniami z dzieciństwa. Ale ich nie interesowała tak odległa przeszłość a jedynie ostatnie wypadki. Dan widział pewien sens w propozycji Tau. — Przeprowadzimy badania dotyczące jedynie tego okresu, kiedy nie było cię
na statku. — Tau chyba rozumiał przyczynę jego zastrzeŜeń. Ale i to moŜe się nie udać, nie jesteś dobrym obiektem. Ponadto nie wiemy, jakie zmiany w procesach chemicznych zachodzących w twoim ciele mogła wywołać trucizna. W pewnym sensie takie badanie moŜe ci pomóc, poniewaŜ będziemy mogli określić zmiany, jakie mogła spowodować w twoim organizmie podana ci dawka. Dan poczuł znów ten sam chłód, który poraził go, gdy walczył o odzyskanie siły w barze. Czy Tau sądzi, Ŝe doznał on urazu psychicznego? Ale przecieŜ pamiętał wszystkie załadowane na pokład towary, a taśmy potwierdziły sprawność jego pamięci. Był tylko pewien krótki okres, który wymknął się z pamięci Dana i który Tau chciał zbadać. Nie mógł się zdecydować… niechęć do wyników, jakie moŜe przynieść eksperyment lekarza oraz przekonanie, Ŝe nie chce wiedzieć, czy narkotyk spowodował w jego organizmie jakieś uszkodzenia, sprawiły, iŜ nie mógł podjąć decyzji. Wiedział jednak, Ŝe jeśli się nie zgodzi, niewiedza moŜe okazać się w najbliŜszej przyszłości znaczenie gorsza niŜ dzisiejsze wahanie. — Dobrze — powiedział, chociaŜ następnie przez sekundę lub dwie Ŝałował, Ŝe nie odmówił. PoniewaŜ statek pozostawał w nadprzestrzeni, wystarczył tylko jeden straŜnik dyŜurujący na mostku. Obowiązek ten powierzono Ripowi. Stąd teŜ zarówno kapitan, jak i Wilcox towarzyszyli Tau w przygotowaniach do przeprowadzenia badań. Jellico przyniósł magnetofon i taśmy, by nagrać opowieści Dana. Tau zrobił pacjentowi zastrzyk, aby wprawić go w stan uśpienia. Dan usłyszał cichy szmer, a potem… Szedł w dół rampy trochę zaniepokojony i jednocześnie oburzony tym, Ŝe w ostatniej chwili wzywano go do odebrania poleconej przesyłki. Na szczęście ślizgacz lotniskowy stał zaparkowany w pobliŜu. Wgramolił się do niego, podłączył swój znaczek identyfikacyjny i skierował pojazd ku bramie. — Deneb — powtórzył głośno nazwę miejsca, do którego miał się udać. Przypominał sobie niejasno, Ŝe jest to stołówka niezbyt odległa od lotniska. Dobrze chociaŜ, Ŝe nie musi lecieć daleko. Taśmę pocztową miał przy sobie i by otrzymać przesyłkę, potrzebował tylko nagrania głosu i odcisku kciuka jej nadawcy. Ślizgacz dotarł do bramy i Dan w poszukiwaniu restauracji rozejrzał się po biegnącej w dół od lotniska drodze. Xecho, leŜąca na skrzyŜowaniu szlaków, była portem zleceń dla statków przenoszących się z jednego sektora do drugiego. Dlatego miała wprawdzie otaczającą lotnisko dzielnicę kawiarń, stołówek i hotelików dla
załóg kosmicznych, ale była ona ciasna i ponura w porównaniu z podobnymi dzielnicami, otaczającymi porty na innych światach. Tutaj była to po prostu jedna ulica, zapchana parterowymi budynkami — i to wszystko. Upał panujący późnym popołudniem był jak zwykle intensywny. Danowi było szczególnie gorąco, poniewaŜ miał na sobie kompletny mundur. Musi załatwić tę sprawę jak najszybciej. Wypatrywał budynku, w którym miał się zgłosić. Te same jasne światła, które ułatwiały poruszanie się nocą, teraz myliły drogę. Stracił więc trochę czasu, zanim dotarł na miejsce znajdujące się między sklepem ze starymi przedmiotami a barem, który pamiętał, gdyŜ jadł w nim poprzedniego dnia. Na ulicy nie było wielu ludzi — upał zatrzymał większość mieszkańców planety w domach. Dan szedł tak szybko, jak tylko pozwalał mu na to lejący się z nieba Ŝar.W pewnej chwili minął dwóch astronautów. Lecz nie przyjrzał się bliŜej Ŝadnemu z nich. Wejście do wnętrza Deneb było niemal dosłownie przejściem z gorącego pieca w chłodny półmrok. Uwolnił się od koszmarnego xechojańskiego dnia. Nie była to restauracja, a raczej nocny bar. Dan poczuł niepokój, nie było w zwyczaju, aby ktoś z przesyłką wymagającą specjalnej ochrony oczekiwał w takim miejscu. Ale w końcu była to jego pierwsza podróŜ pocztowa i Dan nie miał podstaw, by oceniać, co jest normalne, a co nie. jeśli otrzyma nagranie głosu i odcisk kciuka, wówczas Królowa będzie odpowiedzialna tylko i wyłącznie za bezpieczne przetransportowanie przesyłki, nie zaś za jej zawartość. Gdyby miał jakieś szczególne wątpliwości, wystarczy, Ŝe wstąpi w drodze powrotnej do biura bezpieczeństwa na lotnisku i złoŜy dodatkowe nagranie, chroniące Królową przed podejrzeniami o udział w jakiejś ciemnej aferze. WzdłuŜ przeciwległej ściany stał szereg kabin wyposaŜonych w tace do podawania napojów oraz posiadających miejsce dla palaczy. Znając dzielnice otaczające porty, Dan domyślał się, Ŝe moŜna tu zamówić takŜe narkotyki, jeśli zna się właściwe hasło. Było tu bardzo spokojnie. W najdalszej kabinie siedział jakiś pijany astronauta. Stała przed nim pusta szklanka, a jego palce wciąŜ zaciskały się na niej kurczowo. Nie dostrzegł nikogo więcej, a mała kabina obok drzwi była pusta. Przez chwilę lub dwie Dan oczekiwał niecierpliwie. Z pewnością to nie ten pijany z rogu posłał po niego. W końcu zastukał w kratkę przesłaniającą otwór w kabinie — kasie. Wewnątrz rozległ się hałas głośniejszy, niŜ się tego spodziewał.
— Ciszej, ciszej… Słowa zostały wypowiedziane w międzyplanetarnym języku, ale w taki „syczący” sposób, Ŝe zlewały się w coś, co było po prostu serią dźwięków „s”. Zasłona w tyle kabiny odsunęła się na bok i weszła kobieta — to znaczy osoba płci Ŝeńskiej na tyle człekokształtna, aby moŜna ją zaliczyć do ludzkiego gatunku, pomimo bladej, pokrytej drobnymi łuskami skóry i włosia zwieszającego się wokół ramion. Ale rysy twarzy miała dość zbliŜone do jego własnych, całkiem ludzkie. Nosiła wąskie spodnie z metalicznej tkaniny i kurtkę bez rękawów z puszystego futra. Srebrno—miedziana maska, ze zwieszającymi się częściowo na nos zwojami metalu, zakrywała jej oczy i czoło. Zachowywała pozę ziemskiej pewności siebie, którą Dan widywał ostatnio na tej planecie. Sukienka w wytwornym, ziemskim stylu, choć słuŜyła za przebranie, tak nie pasowała do tej obskurnej dziury, jak nie na miejscu byłoby picie tu szampana. — Pan sobie Ŝyczy…? — znów ta sycząca wymowa. — Szanowna Damo, ktoś zwrócił się do statku pocztowego Królowa Słońca z prośbą o zabranie przesyłki poleconej. Wasz znaczek identyfikacyjny, Szanowny Człowieku? Dan wyjął go, a ona pochyliła lekko głowę, tak jakby maska przesłaniała jej wzrok (a jej rozmówcom wyraz jej twarzy). Ach! Tak, jest taka paczka. — Kto jest nadawcą? Tedy proszę. Nie odpowiedziała na jego pytanie i otwierając wejście do kabiny, gestem zaprosiła Dana do środka. Aby mógł przejść, odsunęła zasłonę. Korytarz był właściwie wąskim tunelem, tak wąskim, Ŝe Dan ramionami ocierał o ściany. Automatycznie zwolniła się belka wejściowa, i drugie drzwi, wbudowane w ścianę, rozsunęły się, kiedy do nich podszedł. Pokój, w którym się znalazł, kontrastował z obskurną, ogólnie dostępną, częścią Deneb. Ozdobiony był tapetą przedstawiającą egzotyczne krajobrazy. A jednak, pomimo piękna ścian, Dan poczuł nagle taki smród, Ŝe niemal go zatkało. Nie mógł jednak dostrzec źródła tego okropnego zapachu. Zobaczył natomiast męŜczyznę, rozwalonego w wielkim łoŜu. Gdy wszedł Dan, tamten nie podniósł się, i nie powitał go, jedynie uwaŜnie mu się przyjrzał. Kobieta szybko przeszła obok Dana w drugi koniec pokoju i podniosła metalową skrzynkę w kształcie zbliŜonym do sześcianu, którego kaŜdy bok miał dwie dłonie długości. — To zabieracie — powiedziała.
Kto podpisuje? — Dan przeniósł wzrok z kobiety na męŜczyznę, który nadal wpatrywał się w niego z takim uporem, Ŝe obserwowany poczuł się nieswojo. Jeśli to potrzebne, ja to zrobię — rzekł męŜczyzna. — To konieczne. — Dan wydobył przyrząd nagrywający i skierował obiektyw na skrzynkę. — Co robisz?! — Kobieta krzyknęła tak gwałtownie, jakby zamierzał wytrącić jej paczkę z rąk. — Pobieram oficjalne nagranie — powiedział. Przyciskała do siebie przesyłkę tak mocno, Ŝe wyglądało to na próbę zakrycia własnym ciałem jak największej powierzchni skrzynki. — Wysyłacie to statkiem — wyjaśnił Dan — więc musicie postępować zgodnie z przepisami. Znów wyglądało na to, jakby oczekiwała na jakiś znak ze strony męŜczyzny, lecz on ani się nie poruszył, ani teŜ nie przestał wpatrywać się w Dana. Ostatecznie, z widoczną niechęcią, kobieta postawiła skrzynkę na krawędzi małego stołu i cofnęła się o krok. Pozostała jednak w pobliŜu, z rozpostartymi rękoma, gotowa porwać przesyłkę w bezpieczne miejsce w przypadku jakiegokolwiek niebezpieczeństwa. Dan nacisnął klawisz, zrobił zdjęcie ładunku, a potem wyciągnął mikrofon, by zarejestrować głos na taśmie dźwiękowej. Szanowna Damo, proszę potwierdzić, Ŝe wysyłacie pakunek statkiem jako przesyłkę poleconą. Podajcie swoje nazwisko, dzisiejszą datę, a potem przyłóŜcie kciuk do rolki taśmy… dokładnie tutaj. Dobrze. Jeśli takie są przepisy, zatem muszę to zrobić. — Ale podniosła skrzynkę i pochylając się w przód, Ŝeby wziąć mikrofon, trzymała ją przed sobą. Tyle tylko, Ŝe nie dokończyła tego gestu. Zamiast tego ręką wyciągniętą po mikrofon walnęła Dana w brzuch, a paznokciem niezwykłej długości skaleczyła jego ciało. Przez moment był zbyt oszołomiony, aby wykonać jakikolwiek ruch. Nagle zdrętwiała mu ręka i bezwładnie opadła, a taśma spadła na podłogę. Miał jedynie tyle siły, Ŝeby odwrócić się do drzwi, ale nie zdołał zrobić choćby jednego kroku w ich kierunku. Jego ostatnim wyraźnym wspomnieniem był fakt, Ŝe upadł na kolana. Równocześnie odwrócił nieco głowę, tak Ŝe napotkał świdrujące spojrzenie faceta leŜącego na łoŜu. Tamten ani drgnął. Nie zdarzyło się nic więcej aŜ do chwili, gdy przedzierał się przez okolicę pełną mgły, unoszącej się nad błotami. I po raz drugi przebudził się w pokoju
sąsiadującym z barem, aby odbyć powrotną drogę na Królową. Ocknął się wśród towarzyszy stłoczonych w izolatce chorych. Pochylał się nad nim Tau, który orzeźwiającym zastrzykiem przywrócił mu pełną świadomość tego, gdzie się znajduje. Tym razem jednak, dzięki eksperymentowi lekarza, przypomniał sobie wszystko, co się z nim działo od chwili opuszczenia Królowej.
Rozdział 3 Kłopoty z ładunkiem
— Urządzenie nagrywające. — Dan wypowiedział swoją pierwszą myśl. — Jedyna z rzeczy naleŜących do ciebie, której nieznajomy nie przyniósł ze sobą — odpowiedział Jellico. — A skrzynka? — Tu jej nie ma. Mogła być tylko przynętą. Dan jakoś w to nie wierzył. Zachowanie kobiety, na tyle, na ile je pamiętał, świadczyło o czymś wręcz przeciwnym. A moŜe zamierzali całkowicie skupić jego uwagę na ładunku, po to, Ŝeby nie był przygotowany na jej atak? Wiedział, Ŝe zgromadzeni w małej izbie chorych słyszeli kaŜdy szczegół opowieści o jego przeŜyciach. Podczas badania, kiedy odzyskiwał pamięć, ujawnił zdarzenia z niedalekiej przeszłości, a jego relację nagrano na taśmie. Tak więc pewne fakty, choć było ich niewiele, stały się jasne. — W jaki sposób dostałem się z Deneb do baru? — zastanawiał się. Było jeszcze coś, co z trudem sobie przypominał. Niejasne, dokuczliwe wspomnienie twarzy, którą zobaczył przelotnie i nie zdołał jej dokładnie zapamiętać. Czy, kiedy po przebudzeniu wychodził z baru, widział w zewnętrznym pokoju tego męŜczyznę, który siedział tak milcząco, podczas gdy zaatakowała go kobieta? Nie był tego pewien. — Mogli zanieść cię tam jako pijanego zauwaŜył Ali. — W dzielnicy otaczającej port jest to całkiem normalna sprawa. Zresztą o ile dobrze zrozumiałem, kiedy wychodziłeś, teŜ mogłeś sprawiać takie wraŜenie. — Musiałem dostać się z powrotem na statek odparował Dan. Myślał o skrzynce, której tak pilnowała tamta kobieta. Nie była duŜa, akurat taka, Ŝeby bez trudu znaleźć dla niej kryjówkę. Lecz przeszukali przecieŜ skarbiec, jego kabinę… — Skrzynka… Mniej więcej taka duŜa, nieprawdaŜ? — Kapitan Jellico wstał i rękoma nakreślił wymiary w powietrzu. Dan potwierdził. — W porządku. Wytropimy ją. Choć Dan bardzo pragnął przyłączyć się do poszukiwań, był tak bardzo
osłabiony, Ŝe musiał pozostać w łóŜku. Drugi zastrzyk,’ który zrobił mu Tau, przestał działać. Poczuł się nagle tak senny, Ŝe nie potrafił dłuŜej walczyć z własnym organizmem. Wierzył jednak, Ŝe poszukiwania, które zorganizuje kapitan, sięgną do najbardziej tajnych zakamarków Królowej. Kiedy jednak Dan obudził się, duŜo silniejszy niŜ przed zaśnięciem, dowiedział się, iŜ nie znaleziono niczego. WciąŜ mieli ciało zamroŜonego martwego człowieka i nagranie z przebiegu eksperymentu Tau. Nic więcej. Kapitan Jellico bez przerwy przesłuchiwał taśmę z relacją Dana, Ŝywiąc nadzieję, iŜ znajdzie jakiś drobny, nowy szczegół, którego nie dostrzegł poprzednio. Danowi w końcu obrzydło słuchanie własnego głosu. Mógł dodać jedno jeszcze przypuszczenie: Ŝe męŜczyzna obserwujący jego wyjście z baru to ten sam, który był w Deneb. Jeśli to prawda, musiał być zaszokowany — zadumał się kapitan. Ale juŜ było zbyt późno na zmianę ich planów. No cóŜ, nie moŜemy nic więcej zrobić, zanim nie połączymy się z miejscowym Patrolem pocztowym na Trewsworld. Przysiągłbym, Ŝe u nas nie ukryto Ŝadnej skrzynki. — Mówisz, Ŝe nie znasz tamtej kobiety. WciąŜ zastanawiam się… zaczął technik łączności, Tang Ya, popijając kawę. Siedzieli w stołówce, do której Dan wybrał się na swoją pierwszą wycieczkę z izolatki chorych. Z wewnętrznej kieszeni munduru Ya wyjął szkicownik. Obrazek widniejący na jednej z kartek przedstawiał postać, narysowaną krótkimi, zdecydowanymi liniami. PołoŜył rysunek przed Danem: Czy wyglądała podobnie? Dan był zaskoczony. Tang Ya, tak jak kaŜdy członek załogi, miał swoje hobby, któremu poświęcał czas podczas wolnych godzin w trakcie wypraw. Ale, o ile Dan się orientował, łącznościowiec konstruował miniaturowe elektroniczne mechanizmy i zabawki. Nie wiedział jednak, Ŝe był on takŜe artystą, wykonującym tego typu obrazki, jak ten, który Dan właśnie oglądał. Analizował wizerunek dokładnie, krytycznie, nie z punktu widzenia artyzmu dzieła, ale pod kątem podobieństwa do postaci z jego wspomnień. — Twarz… była węŜsza w okolicach podbródka. Oczy… wydawały się bardziej skośne, o ile to maska nie sprawiła takiego efektu. Ya wziął szkicownik, chwilę poprawiał rysunek i linie, o których wspomniał Dan, zmieniły się, przybierając taki kształt, jak zasugerował. Tak! zawołał zdumiony przemianą. Technik łączności ponownie połoŜył szkicownik na stole i przesunął go w
kierunku kapitana Jellico. Ten studiował obrazek przez dłuŜszą chwilę, po czym przekazał go Tau. Od lekarza obrazek powędrował do Steena Wilcóxa. Astronawigator podniósł go i przysunął bliŜej światła. — Sitllith… Słowo to nie miało dla Dana Ŝadnego znaczenia, ale i najwyraźniej oznaczało coś dla kapitana, poniewaŜ wyszarpnął kartkę swojemu zastępcy i zaczął się w nią ponownie intensywnie wpatrywać. — Jesteś pewien? — Sitllith! — Wilcox był pewien. — Ale to nie moŜe być! — Nie — zgodził się gniewnie Jellico. — Tylko co to jest Sitllith… lub kto? — zapytał Tau. — Co i kto zarazem — odparł Wilcox. — Człekokształtny obcy, ale w istocie, w dziewięćdziesięciu procentach obcy… Dan poderwał się i pochylił w przód, aby przyjrzeć się obrazkowi leŜącemu przed kapitanem. W dziewięćdziesięciu procentach obcy! Od szefów transportu wymagano znajomości środowiska innych światów, poniewaŜ często z przyczyn handlowych to na nich spoczywało zadanie nawiązania pierwszego kontaktu z obcymi rasami. Bezustannie zgłębiali zwyczaje, potrzeby i cechy osobowości obcych ludów. Dan jednak nigdy nie spotkał się z przypadkiem, by tak człekokształtna forma mieściła tak obcą osobowość, jak to utrzymywał Wilcox. Było to podobne do twierdzenia, Ŝe psychika węŜa Ŝyjącego na Ziemi jest podobna do jego własnej. Ale ona… mówiła normalnie. Była… była bardzo ludzka — zaprotestował. — Ona cię otruła odparł oschle astronawigator. I to nie jakąś substancją, w której zanurzyła paznokieć. Ta trucizna pochodziła z gruczołu w jej palcu! W jaki sposób jej wygląd tak zbliŜył się do ludzkiego, tego nie wiem. Pewną rolę mógł tu odegrać przymus. Sitllith na Xecho! Zazwyczaj uwaŜa się, Ŝe są one przywiązane do swojej planety. Tak bardzo obawiają się otwartej przestrzeni, Ŝe jakakolwiek nawet przypadkowa — próba rozłączenia z ich światem, doprowadza je do samouśmiercenia, gdyŜ tak bardzo boją się znaleźć gdzieś indziej. Ich świat leŜy w podczerwieni i dlatego dotarło tam niewiele wypraw. Widziałem tylko jednego Sitllitha, zamroŜonego na Barbarossie. I nie był to dorosły osobnik. Miał pusty worek na truciznę. Śledził Zwiad Badawczy i schował się w jego statku, a ten wystartował. Kiedy się zorientował, był juŜ w przestrzeni — Wilcox wzruszył ramionami — i tak to się skończyło. Zabrali go zamroŜonego ze sobą. Ale ty
spotkałeś osobę dorosłą, działającą poza jej światem. A przysiągłbym, Ŝe to niemoŜliwe. — Nic nie jest niemoŜliwe — powiedział Tau. Miał rację, wiedział o tym kaŜdy astronauta. To, co byłoby wysoce niemoŜliwe, nieprawdopodobne, nie do uwierzenia na jednym świecie, mogło okazać się powszechne na innej planecie. Coś, co na Ziemi odbierano jako dziką zmorę, było gdzie indziej uczciwym i wartościowym mieszkańcem. Zwyczaje tak dziwaczne, Ŝe aŜ nie do uwierzenia, stawały się w odległych galaktykach zgodnymi z prawem obrzędami. Tak więc, dawno temu, astronauci, a zwłaszcza wolni kupcy, którzy przeszukiwali mniej znane oraz nowo odkryte planety, zaczęli wierzyć, Ŝe wszystko jest moŜliwe. I to niezaleŜnie od tego, jak bardzo nieprawdopodobne zdawałoby się ludziom, którzy całe Ŝycie spędzili w jednym miejscu. — MoŜna utrwalić ten rysunek? — zapytał Jellico astronawigatora, ponownie podniósłszy szkic. — Naciśnij w środku, a wówczas obraz zostanie utrwalony na tak długo, aŜ zechcesz go wymazać. — Mamy więc martwego człowieka, maskę — Wilcox odstawił pusty kubek — i obcego, Ŝyjącego na planecie w ogromnej odległości od jego czy teŜ jej rodzimego świata. Mamy poza tym skrzynkę i powracającego szefa transportu… i, jak dotąd, Ŝadnego rozwiązania. Jeśli nie natrafimy na jakiś trop przed wylądowaniem na planecie… Mamy coś jeszcze… — W drzwiach stal Frank Mura. Choć mówił swoim zwykłym, spokojnym tonem, było w jego głosie coś, co zwróciło ich uwagę. — Mamy dwa zaginione brachy. Co do…! — Jellico poderwał się na nogi. PoniewaŜ interesował się biologią, spędził sporo czasu na obserwacjach zwierząt z Xecho. Niekiedy, aby na jakiś czas uwolnić te stworzenia z klatki, zabierał je do swojej kabiny. Wtedy jednak Queex, obrzydliwy hoobat, posiadający swą siedzibę w ich sąsiedztwie, gwałtownie protestował. Zwykle kapitan uciszał papugo—krabo—ropuchę, gwałtownie rzucając jego klatką o podłogę. Jednak podczas wizyt brachów Queex buntował się tak zawzięcie, Ŝe ta metoda nie skutkowała i Jellico musiał przenosić go w inne miejsce. Ale zamek klatki — próbował nadal protestować. Mura wyciągnął rękę. W palcach trzymał cienki drut skręcony na jednym końcu.
— Tym się posłuŜono stwierdził. Na Siedem Nazw Trutex! — Ali wziął drut i obracał nim pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. — Wytrych! — Wyciągnąłem go kontynuował Mura — z wewnętrznej siatki w klatce. Oczywiście zwrócił uwagę wszystkich. Skręcony wewnątrz klatki? Ale to musiałoby oznaczać… Wcześniejsza gotowość Dana do spokojnej akceptacji zjawiska wręcz nieprawdopodobnego, gdy chodziło o Sitllithy, załamała się w zetknięciu z tą niesamowitą informacją. Jeśli wewnątrz klatki, to oznacza, Ŝe brachy same wykonały wytrych. Lecz są to zwierzęta niezbyt bystre. O ile dobrze pamiętał, były mniej inteligentne niŜ Sindbad, siedzący właśnie w odległym kącie stołówki i pracowicie czyszczący sobie pyszczek. — Muszę to zobaczyć! — Jellico wziął drut i przyglądał mu się z taką samą uwagą, jaką wcześniej poświęcił obrazkowi. — Odłamany… i… tak, to jest wytrych. — Brachów — powtórzył Mura — nie ma. Nie mogą być w ładowniach, pomyślał Dan, gdyŜ te są zaplombowane. Pozostaje zatem pokój techniczny, izolatka chorych, ich osobiste kabiny, sektor kontrolny i kilka pozostałych, mniej istotnych pomieszczeń. śadne z nich nie zapewni dostatecznego schronienia tym zwierzętom. Tym bardziej, Ŝe załoga poznała wszystkie moŜliwe kryjówki podczas wcześniejszych, intensywnych poszukiwań skrzynki. Teraz musieli jeszcze coś wytropić. Dwa, na pewno przeraŜone, zwierzęta. A do tego samica spodziewała się potomstwa i nie powinno się jej spłoszyć. Będą musieli zabrać się do poszukiwań ostroŜnie. Jellico wybrał do pomocy wyłącznie tych, którzy mieli juŜ kontakt z brachami, poniewaŜ widok nieznajomego mógłby spowodować ich ucieczkę. W pokoju technicznym wydał instrukcje inŜynierowi Stotzowi, dwom laborantom — Kostii i Weekesowi — oraz Alemu, który miał bezzwłocznie powrócić do pozostałych członków załogi. Polecił, aby pozostali na miejscu dopóty, dopóki nie zostanie ogłoszone, Ŝe w ich pobliŜu nie ma brachów. Wielcox i Ya mieli dołączyć do Shannona dyŜurującego przy sterach, sprawdzić wyłącznie ten rejon i zamknąć się w swoich pokojach. Właściwe poszukiwania pozostawiono Danowi, Tau, Murze i kapitanowi, którzy byli odpowiedzialni za Ŝywy transport. Dodatkowym środkiem ostroŜności było zamknięcie Sindbada w kuchni. Kiedy zarówno z pokoju technicznego, jak i od strony sterów zameldowano o
zakończeniu poszukiwań bez skutku, pozostała czwórka przystąpiła do dzieła. Dan zszedł wyznaczoną trasą w dół, na poziom towarowy, ale pieczęcie na ładowniach były nie naruszone. Nie było moŜliwości, by brachy tam się dostały. Nadal dręczyła go myśl o wytrychu. Jak brachy to zrobiły? Lecz czy to one? A moŜe ktoś uczynił to specjalnie, tak aby wyglądało, Ŝe same się uwolniły? Wiedział jednak, Ŝe Ŝaden z członków załogi nie bawiłby się w tak bezsensowne kawały. A nieznajomy wciąŜ leŜał martwy w zamraŜarce. Wyobraźnia Dana podsunęła makabryczne wyjaśnienie… Przyłapał się na tym, Ŝe zmusza się do przejścia w boczny korytarz, wiodący ku drzwiom następnego pomieszczenia. Te takŜe były zapieczętowane. Stwierdził z ulgą, Ŝe ta straszna wizja była rzeczywiście niemoŜliwa. Zmarli nie powracają do Ŝycia. Teraz pozostały do sprawdzenia ich osobiste kabiny. Na początek te, które naleŜały do personelu technicznego. śadna z nich nie była umeblowana luksusowo. Ciasnota i ilość sprzętów świadczyły o tym, Ŝe ich mieszkańcy, jeśli wcześniej nie przywykli do porządku, tutaj musieli się go nauczyć. Dan nie natknął się na Ŝadną otwartą szafkę czy pozostawione na łasce losu pomieszczenie magazynowe. Wszedł do kaŜdego kąta, skontrolował wszystkie miejsca, w których moŜna by się ukryć. Kryjówek o odpowiednich rozmiarach było bardzo niewiele. Nie znalazł niczego. Następny, wyŜszy poziom stanowiła kwatera mieszkalna i biuro Vana Rycka. Tutaj teŜ nic nie zwróciło jego uwagi. Pragnął, nie po raz pierwszy w czasie tej wyprawy, Ŝeby stary szef transportu był teraz na pokładzie. Potrzebowali Vana Rycka. W odczuciu Dana był on, po latach doświadczeń w handlu i kontaktach z obcymi, najlepiej przygotowany do wyjaśnienia tego, co się przydarzyło. Dotarł do skarbca naprzeciwko kwatery szefa transportu — pieczęć była nie uszkodzona, dokładnie taka, jaką zostawił. Następny poziom stanowiły kwatery młodszych oficerów — Ripa i naprzeciwko jego własna. Dalej rozciągał się sztuczny ogród, następnie galeria i rejon Mury. To był koniec jego poszukiwań, a nawet nie wszystko naleŜało do niego, gdyŜ Mura sam przeszuka swoją kwaterę i rejon wodny. Danowi została tylko kabina własna i Ripa. Najpierw zajął się kabiną kolegi. Wszystko w porządku. Teraz kolej na jego siedzibę. Gdy otworzył drzwi, cudem ocalał, tylko dzięki czyjejś niecelności; ogłuszający snop światła przeleciał z trzaskiem ponad jego uchem. Zachwiał się i wypadł z powrotem na korytarz. Zdołał zatrzasnąć drzwi i cięŜko oparł się o nie. Trzymając się za głowę, próbował powstrzymać wirowanie myśli i rozumować logicznie. Ktoś… coś… wewnątrz było uzbrojone w ogłuszacz i
próbowało powalić go, gdy wchodził. Czy ukrył się tam jeszcze jeden intruz? Było to jedyne prawdopodobne wyjaśnienie. Słaniając się na nogach doszedł do najbliŜszego mikrofonu i włączył czerwony przycisk alarmowy. — Co…? — zabrzmiał zdenerwowany głos Wilcoxa. Dan słyszał go jednak bardzo słabo, jakby wstrząs, który wymiótł go z kabiny, częściowo go ogłuszył. — Ktoś… w mojej kabinie… ogłuszaczem… — wydobył z siebie pojedyncze słowa. Patrzył na drzwi, chociaŜ nie wiedział, w jaki sposób, będąc bez broni, mógłby przeszkodzić wrogowi w opuszczeniu pomieszczenia, gdyby tylko tamten zechciał to zrobić. Ale jeśli intruz w kabinie zdawał sobie sprawę ze swojej przewagi, dlaczego nie starał się jej wykorzystać do utorowania sobie drogi na zewnątrz? Dan próbował domyślić się, gdzie mógł do tej pory ukrywać się nieznany osobnik. Być moŜe we wnętrzu planetolotu? Choć jeśli wziąć pod uwagę przeciąŜenie przy starcie oraz szarpnięcie przy przechodzeniu w nadprzestrzeń, przy braku zabezpieczenia wykończyłoby to większość ludzi. Ale, oczywiście, to wcale nie musiał być człowiek. Rozległ się stukot na drabince i pojawił się Jellico. W tej samej chwili nadszedł z obszaru wodnego Mura. Tau wyłonił się zza pleców kapitana i natychmiast podszedł do przyjaciela. — Trzepnął mnie ogłuszaczem — wyjaśnił Dan. Nadal jest wewnątrz? — Jellico spojrzał w kierunku kabiny. Tak. — W porządku. Tau, co sądzisz o wpuszczeniu gazu usypiającego przez przewód wentylacyjny? — Nie ruszaj się stąd! polecił lekarz popychając Dana w stronę ściany. Potem pobiegł z powrotem do swojego laboratorium. Powrócił z małym pojemnikiem oraz długą rurą. — Wszystko gotowe. Podał przyrządy kapitanowi. — Czy widziałeś, kto to jest? — zapytał Tau Dana, kiedy szef wkroczył do kwatery Ripa i zaczął odkręcać siatkę ochraniającą przewód wentylacyjny. — Nie. To nastąpiło zbyt szybko. Zresztą, po tym, jak mnie trzasnął, nie widziałem zbyt wyraźnie. Ale gdzie mógł się ukrywać do tej pory… w planelolocie? Podczas startu? No cóŜ, moŜe… przyznał Tau — jeśli jest wystarczająco wytrzymały. Ale przy przejściu w nadprzestrzeń… w to wątpię. Chyba, Ŝe wskoczył na koję Shannona, który w tym czasie pełnił słuŜbę, a martwy człowiek leŜał na
twojej… Przez otwarte drzwi widzieli, jak Jellico, stojąc na koi Ripa, przepycha ostroŜnie rurę w głąb przewodu dochodzącego do sąsiedniej kabiny. Przygarbiwszy ramiona, skupił się na tym, aby zobaczyć jak najwięcej przez węŜowy kanał rury, zanim dosięgnie ona kratki wentylacyjnej od strony kwatery Dana. Potem wykonał ostroŜny ruch i Dan domyślił się, Ŝe manewruje końcem rury, chcąc uderzyć nim o kratkę po to, Ŝeby uwolniony gaz wleciał dokładnie do wnętrza zamkniętego pomieszczenia. — Teraz! — Jedną ręką uchwycił mały zbiornik, i drugą przytrzymał maskę, którą Tau owinął mu wokół nosa i ust, Ŝeby ochronić go przed ewentualnym wstecznym podmuchem z rury. Danowi wydawało się, Ŝe oczekiwanie, aŜ zbiornik się opróŜni, ciągnie się w nieskończoność. Z wolna dochodził do siebie po strzale z ogłuszacza. W końcu Jellico wyciągnął rurę z powrotem i opuścił ją na pokład. — Jeśli ten, kto tam jest, jeszcze Ŝyje — powiedział i okrutną satysfakcją — i tak jest juŜ załatwiony. Zdanie to zabrzmiało dla Dana tak, jakby kapitan podzielał jego potworne podejrzenie, Ŝe zmarli mogą powracać do Ŝycia. Dan pierwszy dotarł do drzwi. Nie były zamknięte od wewnątrz i łatwo ustąpiły, mogli więc zajrzeć do środka. Teraz wszyscy uŜywali masek dostarczonych przez Tau, a lekarz przy pomocy ssawki wyciągał opary gazu z kabiny. Dan tak bardzo spodziewał się zobaczyć człowieka, Ŝe przez dłuŜszą chwilę był zmieszany faktem, iŜ nikogo nie ujrzał. Na podłodze kabiny, z jedną przednią łapą nadal spoczywającą na ogłuszaczu, leŜał samiec bracha. Na koi znajdowała się samica. Oboje byli nieprzytomni. — Brachy! — Dań przyklęknął na jedno kolano i nie mogąc uwierzyć, Ŝe to prawda, dotknął sierści samca. To rzeczywiście był brach. Nie było w pomieszczeniu nikogo więcej. Zwierzę uŜyło ogłuszacza tak, jak uczyniłby to człowiek, który musi się bronić. Dan zerknął na kapitana i po raz pierwszy w czasie swej słuŜby na Królowej zobaczył, Ŝe Jellico stracił swój zwykły, kamienny spokój. Tau przecisnął się obok Dana i pochylił nad samicą bracha, by ją zbadać. — Ona rodzi. Przepuśćcie mnie! — Podniósł osłabione zwierzę i przeszedł obok ogłuszonego samca. — Co wy na to? — Dań przeniósł wzrok z kapitana na Murę i z powrotem na samca bracha. — To… to… ponad wszelką wątpliwość uŜyło ogłuszacza. Ale…
— Tresowany brach? — zasugerował steward. — Nauczony uŜywania broni w określonych okolicznościach? — Być moŜe — zgodził się Jellico. — Ale nie jestem pewien. Frank, czy moŜesz zabezpieczyć klatkę przed ponownym otwarciem? — Mogę załoŜyć łańcuch, zamontować teŜ alarm… — Mura wyliczał moŜliwości. Podszedł do przodu, pochylił się nad uśpionym zwierzęciem i przyjrzał mu się. Dan podniósł ogłuszacz, wepchnął go do najbliŜszej szafy i zatrzasnął ją z hukiem. — Zwierzę — powiedział Mura. — Przysiągłbym, Ŝe to jest… było… zwierzę. Widywałem juŜ brachy. A te tutaj nie zachowywały się jakoś wyjątkowo. Dlaczego, gdy napełniałem ich skrzynkę na pokarm… — przerwał i zmarszczył lekko ciemne brwi. — Napełniałeś ich skrzynkę na pokarm i… co się stało? — Chciał wiedzieć kapitan. — Ten tutaj, samiec, przyglądał mi się, kiedy zatrzaskiwałem zamek. Potem sięgnął łapą przez pręty i potrząsnął zamknięciem. Myślałem, Ŝe chciał tylko więcej poŜywienia i dałem mu jeszcze trochę. Teraz jednak sądzę, Ŝe on sprawdzał zamek w drzwiach. — Dobra, weźmy go z powrotem do klatki, zanim się obudzi — powiedział Jellico. — A ty zamontuj i łańcuch, i alarm. Jako dodatkowy środek ostroŜności moŜemy ustawić video i podłączyć je tak, Ŝeby obraz pojawiał się na głównym ekranie. Chcę mieć nagrany moment jego przebudzenia. Mura podniósł bracha i zaniósł do klatki. Jellico i Dan obserwowali go, kiedy montował zabezpieczenia. Potem przywołano Ya. Miał przygotować video, które umoŜliwi ciągłą obserwację zwierzęcia tak, jakby było ono podejrzanym w celi. — Kto jest nadawcą tego ładunku? — Jellico zwrócił się do Dana. — Laboratorium Norax. Wszystkie papiery są w porządku. Brachy mają być dostarczone naukowcom z Simplexu na Trewsworld w ramach projektu autoryzowanego przez Radę. — Nie ma nic na temat mutantów? — Nie, szefie. Zwyczajny wykaz. Są tam wszystkie typowe informacje i uwagi, a ludzie z Noraxu sami przysłali technika z klatką, by ją odpowiednio ustawił. Dostarczył on teŜ Murze Ŝywność i opis diety dla nich. — Ustawił klatkę powtórzył kapitan z namysłem. Podniósł rękę i oparł ją o
ściankę ponad klatką. Czy sam wybrał właśnie to miejsce? Dan próbował sobie przypomnieć. Technik wszedł na pokład z dwoma ludźmi niosącymi klatkę. Czy on sam wybrał miejsce? Nie, niezupełnie. — — Nie, szefie. — Mura miał gotową odpowiedź. — To ja powiedziałem „tutaj”, bo stąd łatwiej moŜna obserwować zwierzęta. Ale jednego nie rozumiem. Samica miała przed sobą jeszcze około miesiąca, małe miały urodzić się na Trewsworld. Kapitan Jellico postukał palcami w przegrodę za klatką, tak jakby sprawdzał, czy jest solidnie zbudowana. — Skarbiec leŜy dokładnie pod tym miejscem — powiedział. Lecz Dan nie potrafił dostrzec związku pomiędzy tym faktem a tajemniczym zachowaniem się pary brachów. Miał jednak świadomość, Ŝe podczas tej podróŜy jedna tajemnica goni drugą. Jellico nie wyjaśnił, co ma na myśli. Zamiast tego przykucnął i poprosił Murę o wytłumaczenie, w jaki sposób działa zamknięcie. Potem przyszedł Ya, aby umocować video. Kapitan upierał się przy zamaskowaniu go przed mieszkańcem klatki, by brach, kiedy się obudzi, nie spostrzegł, Ŝe jest pod obserwacją. Zupełnie tak, jakby zwierzę było groźnym przestępcą. Dan nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić. Kiedy wszystko zostało przygotowane, Jellico wydał ostatnie zarządzenie. Miano zostawić zwierzę samo i trzymać się, w miarę moŜliwości, z daleka od klatki. Dan po raz ostatni rzucił okiem na spokojnie śpiące stworzenie. Nawet teraz nie mógł uwierzyć, Ŝe próbowało go zabić jego własną bronią. Potem wrócił do swojej kabiny i wyciągnął się na koi. Na próŜno usiłował nadać sens temu, co się wydarzyło. JuŜ wcześniej uczestniczył na Królowej w róŜnych perypetiach, ale nigdy nie było takiej serii nie wyjaśnionych zdarzeń. Inteligentnie zachowujące się zwierzęta, martwy człowiek noszący jego twarz, obca kobieta… wszystko to było równie fantastyczne, jak trójwymiarowy film video. Video… co kapitan spodziewał się uzyskać, zakładając podgląd? Co z sugestią Mury, Ŝe brach został tak przystosowany, aby atakować człowieka? Coś takiego mieści się w granicach prawdopodobieństwa. Dan zszedł z koi i poszedł posłuchać nagrań dotyczących brachów. Wszystko było dokładnie tak, jak pamiętał: dwa brachy — samiec i samica — wysłane z laboratorium Norax na Xecho do stacji Ro Simplex na Trewsworld. Otrzymali wszystkie potrzebne zezwolenia. Dokumenty zdawały się być autentyczne.
Tym niemniej skopiował wszystkie nagrania. Właśnie skończył, gdy z głośnika dobiegł go alarmujący gwizd. — Ekran — rozległ się głos Jellico. Danwyciągnął rękę i włączył video.
Rozdział 4 Lot pełen kłopotów
Na ekranie pojawił się obraz krótkiego korytarza i klatki bracha. Brach juŜ stał i kręcił głową tak, jakby czegoś szukał. Potem, okazując duŜo bardziej gwałtowne emocje, niŜ Dan uznałby za moŜliwe u tak sympatycznego stworzenia, rzucił się na drzwi klatki. Złapał sztabę zamykającą wejście, oplótł ją łapami i potrząsnął energicznie, jakby chciał utorować sobie drogę na wolność. JednakŜe jego szał nie trwał długo. Po kilku chwilach przysiadł i utkwił wzrok w nieruchomej przeszkodzie. Wyglądało to tak, jakby zwierzę próbowało inteligentnie rozwaŜyć sytuację. Brach ponownie podszedł do bariery. Wyciągnął jedną łapę tak daleko, jak na to pozwalały odstępy między prętami i badał dotykiem nowe zamknięcie. Obserwując to, Dan znowu zaczął rozwaŜać moŜliwość, którą odrzucił tak pospiesznie po przejrzeniu nagrań. Brach opanował juŜ swój strach czy gniew. Pragnął powtórnie rozprawić się z zamkami, które stały na straŜy jego więzienia. Czy był to mutant? Jeśli tak, to naukowcy z Noraxu wykroczyli poza posiadane zezwolenia. Lecz byli zbyt powaŜni, jak sądził Dan, Ŝeby pozwolić sobie na coś takiego. Ponadto, jeŜeli brachy rzeczywiście pochodziły z laboratorium Norax, ich opiekunowie powinni wiedzieć, Ŝe są wyjątkowymi okazami swojej rasy. Pozostawało zatem tylko jedno moŜliwe wyjaśnienie: wbrew dokumentom, nie były to zwierzęta z Noraxu. Stanowiły raczej element precyzyjnie zaplanowanego oszustwa, przygotowanego tak starannie, jak wtargniecie na pokład nieznajomego, który zmarł przypadkowo. Brach i ów intruz — czy to było połączenie, które powinni rozwaŜyć? Brach, zawiedziony nieudaną próbą rozbicia nowego zamka, przycupnął spokojnie i gapił się wprost na drzwi oddzielające go od wolnej przestrzeni. Potem, jakby coś postanowił, zwrócił się śmiało ku tylnej ścianie klatki. Rogiem podwaŜył kawałek grubego przykrycia wyściełającego podłogę, słuŜącego ochronie zwierząt w chwili przyspieszenia statku i skoku w nadprzestrzeń. Odsłonił miejsce, w którym jeden z drutów był wyrwany i odłamany. Wytrych… to stąd miał wytrych! Dan patrzył zafascynowany. Czy zamierzał jeszcze raz spróbować tej samej
sztuczki? Najwyraźniej tak, poniewaŜ napręŜył się i wepchnął róg w dziurę. Szarpnął głową, aby wydostać drut. Pracował zawzięcie, ze skupieniem, które Dan widział dotychczas wyłącznie wśród ludzi. W końcu odłamał dłuŜszy kawałek drutu. Czy stało się to przypadkiem, czy teŜ rzeczywiście zrozumiał, Ŝe nowy zamek jest umieszczony dalej od poprzedniego, z którym dał sobie radę, więc potrzebuje teraz więcej drutu, aby go dosięgnąć? Podszedł znów do drzwi. Przepchnął drut, usiłując manipulować w nowej sztabie zamka, lecz natychmiast go puścił. Odskoczył, podrzucając głowę do góry, tak jakby został ostrzeŜony i zraniony zarazem. Dan wiedział, Ŝe bracha lekko poraził prąd, podłączony po to, Ŝeby zapobiec właśnie takiemu działaniu. Zwierzak ponownie przycupnął, skulił się i potrząsnął łapą. Potem przycisnął ją mocno do klatki piersiowej, wyciągnął blady język i polizał zakończone pazurami palce. Dan wiedział jednak, Ŝe wstrząs był lekki, wyłącznie w celach ostrzegawczych i nie mógł go zranić. To, co zobaczyli, wystarczyło, Ŝeby zrozumieć, iŜ nie mają do czynienia ze zwykłym brachem. — Kapitanie! — Z głośnika rozległo się wołanie Tau. — Proszę przyjść do izby chorych! CóŜ znowu? Dan wstał. Tau wzywał kapitana, ale jeśli pojawiły się jakieś kłopoty z samicą bracha, to jako asystent szefa transportu ponosił za nią odpowiedzialność. Stanowiła część towaru podlegającego nominalnie jego kontroli. Poszedł więc takŜe. Gdy dotarł do drzwi izolatki, Jellico juŜ tam był. Ale ani on, ani lekarz nie zwrócili na niego uwagi. Wpatrywali się w zaimprowizowane gniazdo, w którym spoczywała samica. LeŜała tak bezwładnie, Ŝe przez dłuŜszą chwilę Dan myślał, iŜ nie Ŝyje. Dwie małe, futrzaste kuleczki podnosiły wysoko główki. Choć oczy miały zamknięte, węszyły, jakby próbowały wyłowić jakiś szczególny zapach. Dan widział wprawdzie, w laboratorium na Xecho, dwa bardzo młode brachy, ale nie były one aŜ tak małe. Tak czy inaczej, w porównaniu z dorosłą braszycą, którą właśnie obwąchiwały, te stworzenia były jakieś dziwne. — Mutanty? zapytał Jellico, nie wiadomo, czy samego siebie czy Tau. — One… no cóŜ, moŜe zaraz po urodzeniu one… — Spójrzcie tu! — Tau odwrócił się, nie w kierunku skulonych, nowo narodzonych zwierzątek, ale skrzynki ustawionej w jednym końcu gniazda. Na jej powierzchni znajdowała się tarcza, a wskazówka wychylała się w tę i z powrotem.
— Promieniowanie — rzekł. — Nie mogę przysiąc, Ŝe są mutantami, ale jest oczywiste, iŜ róŜnią się od swojej matki. Mają na pewno większy mózg. Ponadto, jak na noworodki, są bardzo pobudzone i aktywne. Nie jestem chirurgiem weterynaryjnym i moja wiedza ogranicza się do podstawowych informacji, ale powiedziałbym, Ŝe są wyjątkowo dobrze rozwinięte, jak na przedwczesny poród i wykraczają poza zasadniczy wzorzec swojego gatunku. — Promieniowanie! — Dan podchwycił to słowo, które miało dla niego największe znaczenie. Nie posiadał .wprawdzie umiejętności przeczuwania i nie potrafił teŜ nazwać uczuć, które go właśnie ogarnęły. Pomimo to był pewien, Ŝe czeka ich jakieś nieszczęście. Nie patrząc więcej na brachy, zwrócił się do Tau: — Czy to jest przenośne? — Wskazał na skrzynkę w gnieździe. Dlaczego? Ale kapitan najwyraźniej zrozumiał, o co mu chodzi. — JeŜeli to nie jest ta i tak musimy się nią zająć!— PołoŜył rękę na skrzynce, podczas gdy lekarz wpatrywał się w nich nic nie rozumiejąc. Ya, przynieś na dół urządzenia wykrywające promieniowanie! — krzyknął Jellico do mikrofonu. — Promieniowanie… na statku! Ale… teraz i Tau zrozumiał. Zdaniem Dana nie było co do tego Ŝadnych wątpliwości. Jeśli to, co podejrzewał, okaŜe się prawdą, to wszystkie domysły zaczynały tworzyć logiczną całość. Obcy człowiek przyniósł skrzynkę na pokład i schował tak dobrze, Ŝe nie mogli znaleźć jej przy pierwszym przeszukaniu skarbca. A przecieŜ Jellico zwrócił uwagę na to, Ŝe klatka brachów znajdowała się ponad nim. — Czy jest szkodliwe dla załogi? — zwrócił się teraz z pytaniem do Tau. — Nie. Zbadałem je pod tym kątem. Choć być moŜe naleŜy odizolować brachy. To promieniowanie wykracza poza skalę… — Ale co z zarodkami lafsmerów? — Dan myślał dalej. I nie czekając na odpowiedź Tau, ruszył do skarbca. Zerwał pieczęć, która, jak sądził, miała doskonale chronić ich towar. W tej samej chwili nadszedł kapitan, a za nim Tau, Shannon i Ya. Ten ostatni trzymał skrzynkę, przystosowaną do noszenia na pasku, by ułatwić poruszanie się badacza na planecie. Tau wziął ją od niego i włączył. Momentalnie igła wskaźnikowa zaczęła drgać, tak samo jak tamta, w izbie chorych. Weszli do ładowni. JuŜ po kilku sekundach urządzenia pokazały, Ŝe to, co tropią, rzeczywiście znajduje się na linii skrzynek z embrionami. JednakŜe nie
pomiędzy ani teŜ za nimi, gdzie szukali wcześniej, lecz tuŜ ponad. Dan wyszarpnął kilka bocznych ścianek pustych półek i uŜywając ich jako drabiny, wspiął się ponad pojemniki. Jellico podał mu wykrywacz promieniowania. Wycelował nim w sufit. Urządzenie zareagowało momentalnie, odkrywając przed Danem widok rys na suficie. — Za tym… — Podał na dół niewygodny przyrząd i wyciągnął z pochewki u pasa mały nóŜ. Zabrał się do pracy, nie obchodząc się z blachą zbyt delikatnie. Rozszarpywał powierzchnię, która wcześniej została rozcięta i oczyszczona. Była tam kieszeń dokładnie takiej wielkości, aby utrzymać skrzynkę. Tę samą, której tak strzegła kobieta! — Nie dotykaj jej gołymi rękoma! — ostrzegł Tau. — Poczekaj na rękawice. Rip pobiegł, by je przynieść, a Dan w tym czasie starannie zbadał zakamarek. Skrzynka nie spoczywała na Ŝadnej półce lub wieszaku. Była najwyraźniej przyczepiona czy przywiązana do blachy statku. Bez urządzeń wykrywających nie znaleźliby jej. Biorąc pod uwagę konieczność pośpiechu przy rozcinaniu i ponownym maskowaniu otworu, był on zrobiony przemyślnie. Wrócił Rip, niosąc parę dobrze izolowanych rękawic, którą odkręcił od kombinezonu kosmicznego. Dan wsunął je na ręce i sięgnął po skrzynkę. Przylegała do metalu tak dobrze, jakby była przyspawana. Przez chwilę, gdy szarpał ją i ciągnął, próbował uderzać to z jednej, to z drugiej strony, myślał, Ŝe będą musieli posłuŜyć się palnikiem, aby ją wydobyć, być moŜe nieodwracalnie niszcząc jej zawartość. W końcu, gdy po raz ostatni przekręcił ją jak korkociąg, obluzowała się. Dan wyjął ją z otworu i trzymając w duŜej odległości od siebie, zeskoczył na pokład. — Weźcie się do tego ze Stotzem — powiedział Jellico do Ya. — Nie wiemy, co to jest, więc nie ryzykujcie za bardzo! Dan połoŜył skrzynkę na pokładzie w znacznej odległości od innych towarów. Zdjął rękawice, aby mógł je z kolei załoŜyć Ya i przyglądał się technikowi łączności, niosącemu znalezisko do pracowni Stotza. DłuŜej nie kłopotał się skrzynką. Myślał o tym, w jakim stanie są zarodki. Jeśli promieniowanie, poprzez warstwę pokładu, wywarło taki wpływ na brachy, to co z ich najcenniejszym towarem? Jellico zastanawiał się nad tym samym problemem. — Naświetlanie czy badanie czujnikiem? Kapitan, zadumany, chodził wokół zapieczętowanych kontenerów. — I jedno, i drugie — odpowiedział Tau z naciskiem. — Mam w archiwach
wyniki poprzednich ich badań. Łatwo będzie porównać. — Czy przygotowano ten schowek ze względu na brachy, lafsmery, czy teŜ był to tylko przypadek? — zapytał Dan, choć wiedział, Ŝe nikt nie zna odpowiedzi. — To nie był przypadek! Kapitan wydawał się być tego pewny. — Gdyby chodziło tylko o przewiezienie skrzynki, nieznajomy mógł ją ukryć w twojej kabinie. Nie, ładunek umieszczono tutaj celowo. I jestem skłonny przypuszczać, Ŝe zostało to przygotowane ze względu na lafsmery. Było to przypuszczenie najgorsze z moŜliwych. Byli statkiem pocztowym, a takie zniszczenie towaru w trakcie pierwszej podróŜy mogło oznaczać wpisanie Królowej na czarną listę. Gdyby nie odkryli skrzynki dostatecznie szybko, gdyby poddane promieniowaniu lafsmery zostały dostarczone osadnikom, którzy zapłacili za nie ogromne sumy…? Dan siedział ponownie nad dokumentami i rozwaŜał niewesołą przyszłość. MoŜe okazać się, Ŝe są odpowiedzialni za uszkodzenie ładunku wartego więcej niŜ ich roczny zysk. A Królowa nie jest przygotowana na poniesienie takiej straty. Gdyby nawet udzielono im poŜyczki, to fakt posiadania długów doprowadziłby do automatycznego zerwania umowy pocztowej. Skutkiem tego, przez cały czas spłacania zaciągniętej poŜyczki, musieliby podejmować się ryzykownych i słabo opłacanych prac przewozowych. Inter—Solar? To była pierwsza odpowiedź, jaka przychodziła mu do głowy. Ale Królowa tak niewiele przecieŜ znaczyła dla Inter—Solaru. Oczywiście, zniszczyli tej spółce dwa przedsięwzięcia. Lecz powaŜna instytucja nie naraŜałaby się na tak wielkie kłopoty, tylko po to, by w ten sposób odegrać się na małej załodze wolnego frachtowca… nie, to nie było proste wyjaśnienie. Dan był przekonany, iŜ odpowiedź znajduje się na Trewsworld. Człowiek noszący maskę jego twarzy najwyraźniej zamierzał tam wylądować. A skrzynka… być moŜe kapitan mylił się, twierdząc, Ŝe skrzynkę umieszczono w skarbcu celowo. Aby poznać rozmiary zniszczenia, potrzebują tylko raportu Tau na temat stanu zarodków. Ale lekarz nie spieszył się z jego przygotowaniem. Zamknął się w swoim laboratorium, więc pozostawiono go samego. Załoga oczekiwała niespokojnie na jego werdykt. Stotz, zwykle powolny i nieporządny, pierwszy przygotował swój raport. Skrzynka stanowiła źródło stałego promieniowania i nie moŜna jej było otworzyć, nie ryzykując jej całkowitego rozpadnięcia się. Kiedy poprosił o zgodę na rozbicie jej,
Jellico odmówił. Ali, ubrany w chroniący przed promieniowaniem kombinezon, poszedł na koniec kadłuba Królowej i umieścił skrzynkę w zewnętrznej części statku, gdzie jak zadecydowali inŜynierowie — wyrządzała najmniej szkód. Gdy w końcu Tau podszedł do mikrofonu, wciąŜ nie miał gotowej odpowiedzi. Poprosił jedynie o pewne fachowe nagrania i odczyty ze zbiorów kapitana. Dostarczył mu je Dan, ale lekarza zobaczył tylko przelotnie. Tamten ledwo wychylił głowę, złapał materiały i natychmiast silnie trzasnął drzwiami tuŜ przed nosem szefa ładowni. ZbliŜała się chwila, kiedy powinni wyjść z nadprzestrzeni. Właśnie wtedy Mura zawołał Jellico, Ŝeby ten spojrzał na samca bracha. Dan poszedł za nim i zobaczył, Ŝe steward i kapitan klęczą w korytarzu, wpatrując się z uwagą w klatkę. Zwierzę, które wcześniej tak gwałtownie próbowało wydostać się na wolność, leŜało teraz skulone w odległym rogu klatki. Jedzenie i woda, w pojemniku na karmę, były nie tknięte. Sierść straciła połysk, a włosie otaczające nos było splątane. Brach nie podniósł się nawet wtedy, gdy Mura zagadał do niego i pokazał mu przez pręty soczyste liście. Dobrze by było, gdyby Tau go zbadał — powiedział Jellico, podczas gdy Mura rozluźniał specjalne zabezpieczenia na drzwiach klatki. Na wpół uchylił drzwi i sięgnął ręką w głąb, aby delikatnie złapać chore zwierzę. Wtedy brach nagle zerwał się. Mignął róg i Mura z krzykiem wyszarpnął okrwawioną rękę z klatki. Brach tymczasem był juŜ na zewnątrz. Omijając przeszkody, popędził z taką prędkością, jakiej Dan nigdy wcześniej u niego nie widział. Szef ładowni pobiegł za nim i dopadł go przygotowującego się właśnie do skoku na drzwi izby chorych, uderzając w nie rogiem i łapami. To działanie tak pochłonęło jego uwagę, Ŝe nie zauwaŜył przybycia Dana, zanim ten nie spróbował go chwycić. Wtedy obrócił się i uderzył rogiem w rękę napastnika z duŜo większą siłą niŜ podczas ataku na Murę. Stał na tylnych łapach, oparty o drzwi, które próbował otworzyć. Miał dzikie i zaczerwienione oczy. Nagle zaczął wydawać niskie, drŜące odgłosy. Dźwięki brzmiały tak, jakby wymawiał słowa w jakimś nieznanym języku. — Samica… — Nadszedł Mura, opatrując rozerwaną rękę. Chce dostać się do samicy. W tym momencie drzwi się otworzyły i stanął w nich Tau. Brach tylko na to czekał. Błyskawicznie minął lekarza, zanim ten zorientował się, co się dzieje. Dan i
Jellico rzucili się za zwierzęciem i zobaczyli, Ŝe pochyla się nad skrzynką z gniazdem. DrŜący głos stał się teraz bardziej miękki. Brach, jedną trzecią ciała przechylony ponad krawędzią, kiwał się zaniepokojony. Wyciągnął przednie łapy w dół, jakby chciał objąć swoją partnerkę. — Lepiej go zabierzmy… zaczął kapitan, ale Tau potrząsnął głową. — Pozwólmy im na razie zostać razem. Była bardzo niespokojna, a teraz się uspokoiła. Nie chcemy przecieŜ takŜe i jej stracić… — TakŜe? — zapytał Jellico. Zatem małe? — Nie. Chodzi o lafsmery. Spójrzcie tutaj. Pociągnął ich na lewo od skrzynki, dość daleko od zajętych sobą i brachów. Na stole stał monitor i kiedy lekarz go uruchomił, na małym ekranie pojawił się wyrazisty obraz. — Zdołałem ustalić, Ŝe tak właśnie obecnie wyglądają i zarodki. Rozumiecie? Kapitan połoŜył ręce na stole i pochylił się w kierunku ekranu, tak, jakby obraz zawierał informację o decydującym znaczeniu. W rzeczywistości widać było na nim podobne do gadów stwory, zwinięte spiralnie w ciasnej paczce. Trudno było rozróŜnić w tym kłębowisku nogi, długą szyję, małą głowę i inne części ciała. To nie jest lafsmer! — Nie, a przynajmniej nie współczesny. Ale patrzcie tu… — Teraz Tau włączył czytnik taśmy. Pojawił się bardzo dokładny obrazek o miedzianym odcieniu, przedstawiający jakiegoś gada. Miał on długą szyję, małą głowę, podobne do nietoperza skrzydła i długi ogon. Wyglądało na to, Ŝe do poruszania się uŜywał raczej skrzydeł, gdyŜ jego nogi sprawiały wraŜenie bardzo wątłych. — Tak wyglądał przodek lafsmera powiedział lekarz. Nikt nie wie, ile tysięcy lat planetarnych temu. Z informacji, które zawierają nagrania, wynika, Ŝe istoty te wymarły mniej więcej w tym samym czasie, kiedy nasi przodkowie uzyskali postawę wyprostowaną i zaczęli uŜywać kamienia łupanego jako broni. Nie mamy zarodków lafsmerów; uzyskaliśmy stwora z tak odległej przeszłości, której nasi specjaliści nic potrafią juŜ datować. Ale w jaki sposób do tego doszło? — Dan był oszołomiony. Z jego dokumentacji wynikało, Ŝe zarodki pochodziły z typowej, współczesnej rasy hodowlanej, wywodzącej się z uznanej krzyŜówki, która gwarantowała rozwój potomstwa o nie zmienionych cechach gatunkowych. W jaki sposób nagle stały się tymi… tymi bestiami? Zwrot ku przeszłości! Jellico przyglądał się z uwagą to jednemu, to drugiemu
obrazkowi. — Tak odpowiedział Tau. Ale jak się to stało? Czy wszystkie zarodki tak się rozwinęły? — Dan przeszedł do najistotniejszego dla nich pytania o obecny stan ładunku. Będziemy musieli sprawdzić. — W tonie Tau nie było jednak nadziei. — Nic rozumiem. — Dan zerknął na brachy. — Mówisz, Ŝe zarodki uległy uwstecznieniu. Ale jeśli inteligencja brachów wzrosła… No właśnie.. Jellico wyprostował się. JeŜeli promieniowanie podziałało na lafsmery w taki sposób, to dlaczego u brachów wystąpiła inna reakcja? — Powodów mogło być wiele. Zarodki nie są w pełni ukształtowanymi osobnikami. A brachy zostały wystawione na działanie promieniowania juŜ jako stworzenia dorosłe. Dan wpadł na inny pomysł: — Czy to moŜliwe, Ŝeby brachy były juŜ w przeszłości wyŜszą formą Ŝycia? I juŜ kiedyś uległy uwstecznieniu? MoŜe właśnie teraz powracają do grona inteligentnych gatunków? — Moglibyśmy podać wiele takich odpowiedzi. Tau przegarnął rękoma swoje krótkie włosy. Bez odpowiedniego sprzętu jednak nie jesteśmy w stanie potwierdzić Ŝadnej z nich. Będziemy musieli poczekać do czasu, aŜ wylądujemy na planecie, gdzie zajmą się tym technicy z laboratorium. — Ale czy zdołamy je dowieźć? — Jellico nieznacznym ruchem potarł bliznę na policzku. — Sądzę, Ŝe moŜemy nic doczekać się opinii ekspertów. WyobraŜacie sobie, co moŜe się dziać, kiedy będziemy mieli na głowie osadników, którzy zainwestowali w zarodki lafsmerów oszczędności całego swojego Ŝycia? Thorson, jaką datę dostawy przewidują ich listy przewozowe? Gdy tylko transport będzie moŜliwy odparł z naciskiem Dan. MoŜliwy, bez gwarantowanej daty dostawy. Mogli więc zakładać, Ŝe embriony przybędą następnym rejsem. — Nie jesteśmy w stanie ukryć tych skrzynek — stwierdził Tau. — Chyba nie. A juŜ z pewnością nie, gdy w trakcie odprawy wpuści się klientów na pokład. Równocześnie chce, zanim złoŜe jakiekolwiek oświadczenie, odwołać się do Rady Kupieckiej. Sądzi pan, szefie, Ŝe to jakieś specjalne działanie, na przykład Inter—Solaru? zapytał Dan.
Nie podejrzewam. Gdyby Inter—Solar dostrzegł szansę zniszczenia nas w krytycznej sytuacji, zrobiłby to. Ale wypadki, z którymi mamy do czynienia, zostały zbyt dokładnie zaplanowane. Sądzę, Ŝe centrum zdarzeń znajduje się na Trewsworld i chcę wiedzieć więcej, zanim pogrąŜymy się w to duŜo głębiej niŜ do tej pory. JeŜeli pokaŜemy się bez skrzynek z zarodkami lafsmerów i bez brachów, ktoś moŜe szczególnie zainteresować się tym faktem. MoŜe zacząć zbyt głośno protestować, kiedy wylądujemy bez spodziewanego ładunku zwierząt oraz lego, co przemycono na pokład. To będzie dla nas wskazówka odnośnie do osób, które przygotowały ten plan. Chyba nie wyrzucimy skrzyń ze statku! zaprotestował Dan. O nic, w kaŜdym razie nie w przestrzeń. Ale Trewsworld nie jest gęsto zaludnionym światem. Posiada tylko jeden główny port kosmiczny, do którego zawozimy nasz ładunek. Nikt nie będzie przeszukiwał całego obszaru, jeŜeli zejdziemy po przepisowym lorze. Tak więc załadujemy zarodki i brachy na łódź ratunkową, którą osadzimy w nie zamieszkanym rejonie. Van Ryck ma przyjaciół w Radzie. Spróbuję się z nim skontaktować i wypytać dyskretnie o sytuację panującą na planecie. Dan zauwaŜył, Ŝe kapitan nie wspominał nic o zwróceniu się do Patrolu. Powiedział tylko o jednej instytucji do której mogą odwoływać się wolni kupcy. Musi to oznaczać, Ŝe Jellico nie chce mieszać do swych decyzji Ŝadnych władz, nim nic będzie zupełnie pewny, iŜ potrafią się obronić. Ale przed czym obronić? Sytuacja jest czysta, wszyscy mogą poddać się przesłuchaniu i udowodnić swoją niewinność. Chyba Ŝe Jellico uwaŜa, iŜ są tak beznadziejnie uwikłani w tę sprawę, Ŝe nawet sąd ich nie uniewinni. — Kto sprowadzi łódź ratunkową? zapytał Tau. Jellico momentalnie spojrzał na Dana. — Jeśli ktoś oczekuje twojego sobowtóra, nie jest w stanie śledzić wszystkich orbit, by sprawdzić, czy nie opuściłeś Królowej podczas lądowania. Mamy martwego człowieka na pokładzie. Przez jakiś czas właśnie on moŜe uchodzić za Dana Thorsona. I moŜemy poświęcić dwóch młodszych oficerów. Shannon będzie pilotem, choć łódź ratunkowa znajdzie drogę automatycznie i nie będziecie musieli ustalać kursu. A Kamil zaopiekuje się tą piekielną skrzynką. Chcę, Ŝeby i ona znalazła się poza statkiem, zanim dotrzemy do portu. Wilcox wykreśli kurs, który zaprowadzi was daleko od jakichkolwiek osad. Zabierzecie ze sobą radiolatarnię, za pomocą której będziemy się kontaktować. Odczekajcie kilka dni… a potem włączcie ją. Odezwiemy
się do was, kiedy tylko będziemy mogli. — Co z tymi zarodkami? — Odwrócił się ponownie do Taua. — Czy któregoś nie trzeba juŜ wyjąć? — Trudno podjąć jakąkolwiek decyzję. — Zatem im wcześniej się ich pozbędziemy, tym lepiej. Mura, przygotuj poŜywienie dla załogi i zwierząt. Łódź ratunkowa będzie zatłoczona. — Jellico znów mówił do Dana. Ale wasza podróŜ nie potrwa długo. Dan przygotował własne rzeczy, mając nadzieje, Ŝe zabiera to, co moŜe mu się okazać potrzebne. Trewsworld miała ziemski klimat, ale nie była cywilizowanym światem. Bezpiecznie było tylko w rejonie zamieszkałym przez osadników, budujących domy od strony portu. Schował do torby dodatkową zmianę odzieŜy, przywiązał pas zwiadowczy z podręcznymi narzędziami i sprawdził, czy ma dodatkowe ładunki do ogłuszacza. Kiedy sprawdzał jego działanie, pomyślał o brachu. Inteligentny… wrócił do wyŜszej formy inteligencji? AleŜ to oznaczałoby, Ŝe brachy w rzeczywistości wcale nie są zwierzętami! Załoga Królowej miała juŜ jedno bliskie spotkanie z pozostałościami staroŜytnych Przodków, kiedy podbiła cenę na aukcji i kupiła prawa do handlu z Otchłanią. A Otchłań, chociaŜ częściowo wypalona w trakcie jakiejś galaktycznej wojny (na której ślady ziemscy badacze nieustannie natrafiali w swoich podróŜach), kryła w sobie niezniszczalną tajemnicę. Sekret ten był równie potęŜny w dzisiejszych czasach, jak w dniu, kiedy po raz pierwszy zastosowali go jego dawno zmarli twórcy. Z centrum, ukrytego głęboko pod powierzchnią planety, wysyłano siłę sięgającą daleko w przestrzeń i przyciągającą kaŜdy statek, który znalazł się w jej zasięgu. W efekcie, na wpół zniszczone wnętrze planety przez wieki zostało wypełnione wrakami statków. Choć współcześni piraci odkryli tę siłę i nauczyli się wykorzystywać ją w pewnym stopniu do własnych celów, działała samodzielnie na długo przed ich przybyciem. Jej twórcy, którzy skonstruowali ją jako narzędzie walki, nie pozostawili po sobie Ŝadnego namacalnego śladu. Nigdy nie odnaleziono ich grobowca, zamroŜonego w przestrzeni wraku z ciałami na pokładzie, ani Ŝadnych szczątków, dzięki którym dowiedziano by się, jak wyglądali. Byli człekokształtni czy teŜ całkowicie obcy… pozostawały jedynie domysły. Lecz jeŜeli brachy, które znali jako
zwierzęta, kiedyś były inteligentną formą Ŝycia, to być moŜe mieli teraz na pokładzie jakieś rozwiązanie zagadki Przodków? Jeśli to prawda — Dan podchwycił inną myśl — wówczas wszystkie szkody wyrządzone zarodkom są niewaŜne. Brachy stały się bezcennymi skarbami, takimi, za które naukowcy wiele zapłacą. Ale jakoś nie mógł uwierzyć, iŜ celem męŜczyzny, który ukrył skrzynkę na Królowej, były brachy. Być moŜe zamierzał zniszczyć lafsmery, ale nie przewidział, Ŝe przypadkowe ustawienie klatki brachów w takim, a nie innym miejscu, wywoła niespodziewany skutek.
Rozdział 5 Czasowe zawieszenie broni
Zanim ukończono ostatnie przygotowania do wysłania łodzi ratunkowej, wyszli z nadprzestrzeni i znaleźli się na orbicie otaczającej Trewsworld. Dan został przeszkolony i poinstruowany w zakresie opieki nad brachami. Pojemniki z zarodkami załadowano do łodzi. Tau sprawdził niektóre, lecz wszystkie, które zbadał, były uszkodzone przez promieniowanie. Skrzynkę, która spowodowała te kłopoty, dokładnie opakowano. Stotz zapewniał, Ŝe la osłona zabezpiecza przed moŜliwością wycieku promieniotwórczego. Umieszczono przesyłkę w łodzi ratunkowej, najdalej, jak to było moŜliwe, od załogi i reszty ładunku. Ali otrzymał rozkaz, Ŝeby natychmiast po wylądowaniu ukrył ja bezpiecznie i oznakował schowek. Los im sprzyjał, poniewaŜ łódź ratunkowa była znakomicie wyposaŜona. Mogła słuŜyć nawet do ochrony rannych, byle tylko zdołali w niej dotrzeć na miejsce. Miała wiec równieŜ urządzenia wykrywające promieniowanie, automatycznego pilota, który wybiera do lądowania najlepsze miejsce, jakie tylko zdołają ustalić czujniki. Gotowi do startu, leŜeli teraz w hamakach, czekając na wylot z Królowej. W wąskim przejściu stała klatka z brachami. Samych zwierząt nie było widać, gdyŜ Tan wypełnił pomieszczenie, aŜ po samą górę, wszelkimi dostępnymi materiałami chroniącymi przed obiciem bądź zranieniem. Pozostawił tylko otwory przepuszczające powietrze. Gdy urządził juŜ stworzeniom wygodną siedzibę, przyznał ze zdziwieniem, Ŝe małe rozwijają się duŜo szybciej niŜ zazwyczaj kilkudniowi młodzi przedstawiciele tego gatunku. Rodzice maleństw skulili się obok siebie. Samiec przednimi łapami otaczał swoją partnerkę, tak jakby chciał osłonić ją przed kaŜdą krzywdą. Małe zwinęły się w drugim końcu skrzynki. AŜ do chwili startu Dan był tak pochłonięty przygotowaniami, Ŝe nie miał czasu na rozmyślanie o czymkolwiek innym poza czekającym go zadaniem. Teraz, gdy znalazł się juŜ w łodzi ratunkowej, zaczął ponownie rozwaŜać decyzję Jellico, który postanowił usunąć „niewygodny” ładunek z Królowej. Dlaczego kapitan tak bardzo nie chciał, Ŝeby wylądowali i złoŜyli raport z wydarzeń, pozostawiając rozwiązanie tego problemu władzom? Wyglądało nieomal tak, jakby on jeden
przewidywał i wyczuwał niebezpieczeństwa lego posunięcia, których nie dostrzegała reszta załogi. Ale wiara w Jellico była częścią tradycji Królowej. Gdyby był tu Van Ryck! Dan wiele dałby za moŜliwość poznania opinii swojego szefa. Trewsworld była zasadniczo przeciwieństwem Xecho. Podczas gdy na wodnej planecie, zalanej rozległymi morzami, ląd miał wyłącznie charakter wysp, tutejszą powierzchnię wypełniały stłoczone masy lądu, oddzielone od siebie wąskimi wstęgami wód, niewiele szerszymi od rzek. Planety róŜniły się takŜe klimatem. Na Xecho panowały wilgotne upały, podczas gdy tutaj było znacznie chłodniej. Lata były krótsze, a w trakcie długich zim lód i śnieg spływał z biegunów, niszcząc ludzkie osiedla. Kiedy łódź ratunkowa wylądowała, członkowie jej niewielkiej załogi byli pewni, Ŝe kurs wykreślony pospiesznie przez Wilcoxa i wprowadzony do pamięci automatycznego pilota zaprowadził ich na len sam kontynent, na którym miała wylądować Królowa. Nie mieli jednak pojęcia, jaka odległość dzieli ich od portu. Zeszli z hamaków i załoŜyli ocieplane kurtki, gdyŜ temperatura, pomimo Ŝe na zewnątrz było południe, nadal była duŜo niŜsza od tej, do której byli przyzwyczajeni. Shannon otworzył właz i przez niewielki otwór wydostali się na powierzchnię, gdzie zalał ich snop światła. Na Xecho dominowały jaskrawe barwy, głównie Ŝółć, czerwień. Tutaj takŜe było kolorowo, ale w zupełnie innych odcieniach. PogrąŜyli się w ziemi na równinie porośniętej trawą, obecnie szarą i zwiędłą. Cała jej sterta, wraz z wierzchnimi warstwami gleby, którą statek zagarnął podczas lądowania, znalazła się tuŜ przed dziobem łodzi ratunkowej. W dole rozciągało się jezioro o wodzie tak zielonej, Ŝe wyglądała jak szmaragd w najpiękniejszym odcieniu, oprawiony w srebro. Na wprost od miejsca, w którym właśnie stali, wznosiła się wysoka ściana lodowca, odbijająca się w wodzie. Na ich oczach wielki kloc lodu odłamał się od powierzchni i wpadł do jeziora. Tak jak woda jeziora była zielona, lak lodowa ściana niebieska. Jednak na jej chropowatej powierzchni wyrastały gdzieniegdzie zastygłe, białe wierzchołki, niczym zamarznięte morskie fale. Najpierw zwrócili uwagę na kolory, a potem na ciszę. Byli przyzwyczajeni do nieustannego pomruku silnika statku. Na astronautów działał ten głos w pewnym sensie uspokajająco. Tutaj, pominąwszy hałas pękającego lodu, nie rozlegał się Ŝaden dźwięk. Nie wiał teŜ wiatr i Dan, spoglądając poprzez wodę w kierunku lodu, cieszył
się, Ŝe nie musieli stanąć oko w oko z podmuchem niesionym od jego mroźnej powierzchni. Teren, na którym wylądowali, był całkiem płaski. Gdyby zerwał się wiatr, to nawet chroniąc się w łodzi ratunkowej mogliby zmarznąć. Ponadto sam statek był łatwo dostrzegalny. Wprawdzie Jellico nie wydał im rozkazu ukrywania się, lecz juŜ sam sposób, w jaki kazał im lądować, sugerował ostroŜność i nieściąganie na siebie uwagi. Wrócili znad brzegu jeziora i poszli na południe, Ŝeby zobaczyć, co się tam znajduje. Natknęli się na gwałtowny spadek terenu, który stopniowo przechodził w łagodniejsze zbocze, pokryte plątaniną suchej trawy. Dalej wznosiły się ciemne zarośla, ustępujące w końcu miejsca drzewom. W odróŜnieniu od trawy, która zwiędła od chłodu, krzaki i drzewa były gęsto pokryte liśćmi. Roślinność ta była jednak bardzo ponura. Z tej odległości Dan nie potrafił określić, czy jest niebieska, zielona, szara, czy teŜ jej kolor jest mieszaniną wszystkich tych trzech barw. — Czy da się sprowadzić statek na dół? zapytał. Rip spojrzał do tyłu na łódź ratunkową, a potem na urwistą krawędź. — Nie jest planetolotem. Ale ma silnik przystosowany do tego, by w razie niebezpieczeństwa zmienić miejsce lądowania. Myślę, Ŝe moŜemy spróbować. Ali, co o tym sądzisz? Kamil wzruszył ramionami. — Raz moŜna spróbować wszystkiego… zabrzmiała jego niezbyt zachęcająca odpowiedź. — Ale im będzie lŜejsza, tym lepiej. Ty się wzniesiesz, a my rozejrzymy się w dole za miejscem do lądowania. Ściana urwiska była tak poszarpana, Ŝe mieli o co zaczepić ręce i nogi. Kiedy tylko Dan przerzucił swoje ciało ponad krawędzią, dołączając do idącego przodem Alego. odkrył, Ŝe jest tu duŜo cieplej. Być moŜe płaskowyŜ zatrzymywał część zimna promieniującego od lodowca? Oznaczałoby to dodatkowy punkt na ich korzyść. Dan bowiem martwił się juŜ faktem, Ŝe brachy, pochodzące z duŜo gorętszej Xecho, nic przeŜyją długo w tym chłodzie. Znaleźli się u podnóŜa urwiska i skierowali się w stronę zarośli, rozglądając się za jakimś wolnym miejscem, w którym Rip przy swoich umiejętnościach i z odrobiną szczęścia — mógłby wylądować. Dan ocenił, Ŝe gąszcz znajdujący się na wprost jest nie do przebycia. Znalazł się teraz wystarczająco blisko, Ŝeby zobaczyć, iŜ liście są koloru ciemnoniebieskiego oraz zielone. Barwy mieszały się i raz przewaŜała
jedna, a raz druga. Liście były grube i mięsiste, poznaczone łatkami szarego włosia, które pokrywało jak frędzelki takŜe ich krawędzie. Nie próbowali zagłębiać się w ten gąszcz. Ali skręcił w lewo, Dan w prawo. PoniewaŜ łódź ratunkowa nie była poduszkowcem i nie mogła unosić się ponad gruntem, Rip oczekiwał na wierzchołku urwiska na sygnał. Dan czuł, Ŝe panująca wokół cisza staje się coraz groźniejsza. Na Królowej mieli niewiele czasu, Ŝeby przejrzeć posiadane taśmy z informacjami na temat Trewsworld. Zresztą ich materiały dotyczyły tylko portu i osad. Było to zrozumiałe z punktu widzenia zasadniczego celu ich wyprawy. Mogło się bowiem zdarzyć, Ŝe rozwoŜąc towary, które zobowiązali się dostarczyć, będą musieli udać się do którejś z posiadłości. Znalazł niewiele na temat tego terenu, w którym przebywali obecnie. śycic na planecie nie ogranicza się tylko do roślinności. A jednak Dan nie widział Ŝadnych ptaków, owadów, czy innych zwierząt. Być moŜe lądowanie łodzi ratunkowej wystraszyło je i sprawiło, Ŝe wiele z nich się ukryto. WciąŜ jednak miał nadzieję, iŜ zauwaŜy jakiś choćby pojedynczy trop, jakikolwiek dowód, Ŝe nie znaleźli się w opuszczonym świecie. Dźwiękiem, który przerwał tę narastającą, złowieszczą ciszę, był gwizd Alego. Dan obrócił się szybko i zobaczył Kamila machającego do Ripa, który natychmiast zniknął z pola widzenia. Jednak Dan nie od razu zawrócił. Powodowany potrzebą upewnienia się czy rozwija się tu jakieś Ŝycie, poszedł kawałek dalej. Znalazł wysuszony, czarny kawałek ziemi. Niewątpliwie palono tu swego czasu ognisko. Otoczone nierównym kręgiem kamieni leŜały zwęglone kłody drewna. Na kamieniach zgromadził się piasek przywiany podmuchami wiatru. A więc od chwili, gdy zorganizowano to obozowisko, upłynęło sporo czasu. Kto mógł tu przebywać? Mierniczy z jakiejś posiadłości? Grupa badawcza? A moŜe schronił się w tym pustkowiu osobnik wyjęty spod prawa? ChociaŜ posiadane przez nich dokumenty nazywały Trewsworld spokojną, pracowitą i praworządną planetą. Dan zszedł trochę poniŜej ogniska i natknął się na miejsca, w których wycięto roślinność, zapewne po to, aby utorować drogę czemuś przerastającemu rozmiary człowieka. Po chwili znalazł jeszcze jedno pozbawione roślinności miejsce. Z pewnością kiedyś była tu miękka glina. Teraz jednak ziemia zamarzła w nierówne, ostre grudy, miedzy którymi rozpoznał ślad jakiegoś pojazdu, prawdopodobnie pełzacza. Pas stratowanej roślinności i niewyraźne ślady wiodły dalej, znikając w cieniu drzew.
Gdyby kiedyś szukali przejścia, mogą skorzystać z tego tropu. Ale na razie… Usłyszał świst powietrza i odwrócił się akurat w samą porę, Ŝeby zobaczyć łódź ratunkową ześlizgującą się ze szczytu urwiska. Kierowała się w stronę Alego. Nie po raz pierwszy podziwiał Ripa w roli pilota. Nie byli w stanie zatrzeć śladów lądowania, poniewaŜ łódź ratunkowa wyrąbała korytarz w zaroślach i zatrzymała się dopiero wtedy, gdy dziobem natrafiła na brzeg lasu. Rośliny jednak okazały się bardzo giętkie. W miejscach gdzie nie zostały połamane, zaczęły z wolna podnosić się i skrywać ślady zostawione przez łódź ratunkową. Dan nie potrafił wyjaśnić, dlaczego nieustannie boi się, Ŝe mogą zostać dostrzeŜeni. Był zdania, Ŝe całe to przedsięwzięcie jest bardzo dziwaczne i na pewno niebezpieczne. Wiedział teŜ, Ŝe kapitan przeznaczył na wykonanie tego zadania dość czasu. Nie niepokoili brachów w ich gniazdo—klatce. Ali natomiast ubrał się w kombinezon, wziął skrzynkę i poruszając się niezgrabnie w swym ochronnym ubraniu, pomaszerował ocięŜale pomiędzy drzewa. Kiedy wrócił, utrwalił na taśmie dane dotyczące miejsca, w którym zakopał skrzynkę. Nawet teraz nie mieli pewności, Ŝe nie ma jakiegoś wycieku promieniotwórczego poprzez opakowanie, tak pospiesznie wykonane w technicznej kabinie naprawczej na Królowej. — Prawdę mówiąc, powinniśmy wyrzucić ją w przestrzeń! — wyraził swój pogląd Rip, wyjmując paczki zjedzeniem. Usiedli, opierając się plecami o łódź ratunkową i zaczęli się posilać. — Gdybyśmy wyrzucili ją w przestrzeń, nie mielibyśmy Ŝadnej szansy, by ją odzyskać odparł Ali. Po tym, jak kapitan złoŜy raport, moŜe znaleźć się wiele tęgich mózgów, które będą chciały się nią zająć. Są jeszcze brachy. Dan, którego myśli biegły zupełnie innym torem, tylko jednym uchem słuchał ich rozmowy. — No dobrze, jeśli uległy kiedyś uwstecznieniu, to co naleŜy zrobić? Czy jesteśmy zobowiązani do uŜycia skrzynki lub czegoś podobnego, aby przywrócić ich gatunkowi inteligencję? Istnieje przepis zabraniający takich poczynań… jak działałby w takim przypadku? — To musiałby rozstrzygnąć prawnik. — Ali kończył swój posiłek. Jeśli masz stację na planecie oznaczonej jako pozbawiona Ŝycia typu I, a polem odkrywasz, Ŝe moŜesz stworzyć takie Ŝycie, to czy moŜna od ciebie Ŝądać, abyś, stosując się do przepisów prawa, tak właśnie postąpił?
— Masz na myśli to, Ŝe Porozumienie Międzyplanetarne moŜe występować przeciwko podwyŜszaniu inteligencji gatunku? — zapytał Dan. Czy Xecho jest tak waŜną planetą, by dla wzbogacenia Ŝycia na niej ryzykować konflikt z Radą? — Xecho odpowiedział Rip — jest skrzyŜowaniem dróg, stacją przelotową. Sama w sobie nie jest istotna, liczy się tylko ze względu na port. Tak więc, gdyby Porozumienie było przekonane, Ŝe brachy są w stanie go utrzymać, mogłoby nie występować przeciwko podwyŜszaniu inteligencji tego gatunku. Istnieje jednak ryzyko. UwaŜa się, Ŝe brachy są niegroźne, a te zachowywały się wrogo… Wyobraź sobie, Ŝe nagle budzisz się ze snu i dostrzegasz, iŜ jesteś więźniem obcej rasy, a musisz obronić Ŝonę oraz dzieci… Co byś zrobił? — zapytał Ali. — Dokładnie to samo, co zrobił brach zgodził się Dan. — Tak więc teraz od nas zaleŜy, wyłącznie od nas trzech, czy nawiąŜemy kontakt z brachami i przekonamy je do tego, by widziały w nas przyjaciół. — To jest do zrobienia. Nie podoba mi się natomiast ten ładunek zarodków — zauwaŜył Ali. — Myślę, Ŝe lepiej będzie, jeśli wyniesiemy je ze statku. Są teraz tak uszkodzone, Ŝe nie nadają się do niczego. No i jeszcze jedno… braszyca powiła młode przed czasem. Przypuśćmy, Ŝe promieniowanie podziałało tak samo na zarodki, skracając okres inkubacji. Stotz nie mógł zmontować Ŝadnego aparatu zamraŜającego, który powstrzymałby ten proces. — Nie wyjmiemy ich odparł Dan. — Gdybyś to zrobił w tym chłodzie, byłyby załatwione. Teraz przepadło. — Ale były to z jego strony wyłącznie słowa. Tak jak pomocnik inŜyniera, odczuwał chęć zabrania z łodzi ratunkowej tych skrzynek wraz z ich przeraŜającą zawartością. Im prędzej będą mieli pewność, Ŝe to, co leŜy wewnątrz, nigdy nie rozwinie się dalej, tym lepiej. Przystąpili do pracy. Wyciąganie skrzynek przez właz, przedzieranie się z nimi wśród drzew i układanie w stertę pomiędzy dwoma stosami kamieni, było męczącym zajęciem. Po kostki zapadali się w ziemię, pokrytą grubą warstwą suchych liści. Zakopali skrzynki w ziemi i pyle, a następnie przykryli je kamieniami, aby nie dostała się do nich jakaś miejscowa Ŝywa istota. ChociaŜ Dan nie potrafił wyobrazić sobie Ŝadnego stworzenia, które byłoby zdolne je rozbić i otworzyć. Nim skończyli, zapadł zmrok. Zmęczeni, skierowali się znuŜonym krokiem z powrotem do łodzi ratunkowej, marząc jedynie o odpoczynku w hamakach. Dan jednak najpierw podszedł do klatki brachów, podniósł wieko i odgarnął na bok nieco warstwy ochronnej. Materiał poruszył się i coś podniosło się tuŜ pod jego ręką.
Wychyliła się głowa, sądząc z wielkości, naleŜąca do jednego z małych. Stworzenie wlepiło oczy w Dana. Nie był to jednak bezradny szczeniak. Dan na pewno nie mylił się, dostrzegając inteligencję w tym upartym spojrzeniu. Zdumiał się teŜ niesamowitym tempem rozwoju braszątka. Osiągnęło juŜ połowę, a moŜe nawet dwie trzecie wielkości rodziców. Oceniając na podstawie skali rozwoju brachów, moŜna je było uznać za co najmniej o rok starsze, niŜ były w rzeczywistości. Pomimo Ŝe czas w nadprzestrzeni płynął inaczej niŜ czas planetarny, nic oprócz efektów promieniowania nie wyjaśniało tego zjawiska. Dan był tak wstrząśnięty, Ŝe następny ruch młodego bracha całkowicie go zaskoczył. Mała istota rzuciła się na klatkę. Zahaczyła obiema przednimi łapami o jej krawędź i uniosła się z taką prędkością, jakiej Dan nigdy przedtem nie widział moŜe z wyjątkiem drugiej ucieczki dorosłego bracha z klatki na statku. Rip… właz! Shannon szarpnął klapę, zatrzaskując ją w ostatniej chwili i nieomal przytrzaskując długi nos stworzonka. Zanim zdołał nachylić się i złapać uciekiniera, zwierzę odwróciło się i umknęło. Wskoczyło na najbliŜszy hamak i usadowiwszy się tam, zaczęło im się przyglądać. Ściągnęło pyszczek, odsłaniając dobrze juŜ rozwinięte zęby. Dan w samą porę zatrzasnął drzwi klatki, poniewaŜ trzy następne głowy podniosły się z posłania i kolejne łapy zaczęły dosięgać krawędzi. ZbliŜył się do braszątka na hamaku. Chodź… Nie chcę cię zranić. Chodź… Z całych sił starał się, aby jego głos brzmiał miękko, przymilnie i uspokajająco. Mały wydał drŜący, wysoki dźwięk i spróbował uderzyć rogiem jego rękę. Ale Ali zakradł się od tyłu i złapał go w hamak, jak w sieć. W rękach trzymał teraz szamoczący się kłąb. Zwierz kopał rozpaczliwie we wszystkie strony, a jego piskliwy głos, wyraŜający jednocześnie strach i wściekłość, odbijał się głośnym echem od klatki. W końcu wszyscy trzej męŜczyźni musieli zabrać się do wpychania małego z powrotem do jego klatki. Dan nie uniknął przy tym ugryzienia w rękę. Trzeba je nakarmić — powiedział, opatrując ranę. A nie moŜemy włoŜyć im tam jedzenia, zanim nie usuniemy nieco tego uszczelnienia… — Zatem wyjaśnij im to, uprzejmie i powoli — rzeki Ali. — Ale nie sądzę… — W porządku, zrobię to przerwał mu Dan. Nikt nie potrafił dokładnie określić, co rozumieją, a czego nie rozumieją brachy. Dan nie znał się na oswajaniu dzikich istot, ale nie mógł pozwolić, aby brachy pozostawały dłuŜej bez jedzenia i
picia. A było oczywiste, Ŝe jeśli ponownie otworzy klatkę, zostanie zaatakowany. ZabandaŜował rękę, Ŝeby nie zabrudzić rany i wydobył pojemnik z wodą oraz torbę, do której Mura zapakował zapas Ŝywności dla brachów. Napełnił wodą płytką miskę i postawił ją na pokładzie łodzi ratunkowej. Potem otworzył torbę, wysypał z niej do innego naczynia trochę znajdującej się wewnątrz mieszaniny, składającej się z suszonych owadów, skorupiaków i odrobiny przywiędłych liści. Oba naczynia ustawił tak, aby brachy widziały jedzenie i poczuły jego zapach. Wszystkie cztery głowy odwróciły się w jego kierunku i stworzenia zaczęły przyglądać mu się uwaŜnie. Spróbował porozumieć się z nimi na migi. Dotknął rękoma obu misek, a potem popchnął naczynia nieco w kierunku klatki. — Czy właz jest zamknięty? zapytał, nie odrywając oczu od brachów, które równieŜ odpowiadały mu spojrzeniem. — Na mur beton — zapewnił go Rip. W porządku. Jeśli moŜecie, zejdźcie im z linii wzroku. Jak? Przenikając przez ściany? —chciał wiedzieć Ali. Ale Dan usłyszał stukot butów o pokład i wiedział, Ŝe odsunęli się tak daleko, na ile pozwalała ograniczona przestrzeń. Chyba nic zamierzasz pozwolić im wyjść? zaczął dopytywać się Ali w chwilę później. JeŜeli mają zamiar jeść, to muszę im to umoŜliwić. Powinny juŜ zgłodnieć na tyle, by zaleŜało im przecie wszystkim na poŜywieniu. Podniósł się wolno z kucek i przyklęknął. Namacał klamkę przykrywy, którą dopiero co zatrzasnął i spróbował ją otworzyć. Poruszał się wolno i najciszej jak potrafił. Dan był przekonany, Ŝe kiedy tylko uchyli wejście, wszystkie cztery pomkną na zewnątrz tak szybko, jak wcześniej zrobił to mały. Ale nie uczyniły tego. Nadal poruszając się ostroŜnie, całkiem otworzył wieko, a następnie pomału się wycofał. Przez dłuŜszą chwilę brachy przyglądały mu się uwaŜnie. Najpierw poruszył się mały, którego z takim trudem zmuszono do powrotu do klatki. Ale któreś z rodziców machnęło łapą, która wylądowała na młodym nosie nieco powyŜej czubka rogu. Wywołało to pełen oburzenia pisk. Samiec osobiście podciągnął się w górę i wygramolił z grubej wyściółki na zewnątrz. Zeskoczył i dotknął nosem jedzenia oraz miski z wodą. Następnie, zerkając na swoją rodzinę, wydał krótki, mrukliwy dźwięk. Dwa małe wyskoczyły natychmiast, ale samica poruszała się wolniej. Samiec
wrócił więc i kiwając się na krawędzi klatki, zachęcał ją drŜącym głosem do opuszczenia legowiska. Raz po raz odwracał długą głowę, Ŝeby popatrzeć na Dana i jego towarzyszy, którzy wycofali się moŜliwie jak najdalej. Małe nie czekały na swoich rodziców. Oba jadły łapczywie. Przerywały posiłek tylko od czasu do czasu, Ŝeby napić się wody. Jeden miał najwyraźniej ochotę włoŜyć do miski przednią łapę i zlizywać płyn z jej poduszek. Poduszek? Dan nie ośmielił się podejść bliŜej, ale był przekonany, Ŝe przednie łapki małych są innego kształtu niŜ łapy dorosłych… jakby bardziej podobne do ręki. Kiedy samiec zdołał pieszczotami nakłonić samicę do przejścia ponad krawędzią i podejścia do naczyń, wydał kilka niskich warknięć. Jeden z małych zapiszczał z oburzenia, lecz oba, wciąŜ przeŜuwając, wycofały się. Samiec popchnął swoją partnerkę naprzód i stał na straŜy, podczas gdy ona — początkowo ocięŜale, a potem okazując większe zainteresowanie — posilała się. Dopiero gdy odwróciła się z własnej woli, sam zjadł to, co pozostało. I co dalej? — zastanawiał się Dan. Będą musieli umieścić je z powrotem w klatce, chociaŜ nie obejdzie się prawdopodobnie bez szamotaniny. Jaki dokładnie jest poziom inteligencji brachów? A jeśli są zdolne do logicznego myślenia, to jak bardzo róŜnią się procesy zachodzące w ich mózgach od tych, które mają miejsce w umysłach przedstawicieli jego własnej rasy? Dwie inteligentne istoty nie zawsze umieją się porozumieć. Gdyby to tylko było moŜliwe, chciałby nawiązać z nimi kontakt. Traktowanie ich jak zwierzęta moŜe doprowadzić je do stałej wrogości i gotowości do ucieczki, a ludzi zmusić do nieustannego pilnowania ich. Dan spróbował powtórzyć ten krótki, przypominający cmokanie dźwięk, który wydał samiec, nakłaniając swoją partnerkę do wyjścia z klatki. Odniósł sukces o tyle, Ŝe głowy wszystkich czterech brachów zwróciły się w jego kierunku. Najwyraźniej wzbudził ich zainteresowanie. Jednak wyczuwał w nich pewną wrogość oraz gotowość do gwałtownego oporu w razie ataku. Nadal cmokając, Dan poruszył się. Starając się nie zbliŜać do zwierzaków, lecz zwrócony twarzą w ich kierunku, przesuwał się pomaleńku wzdłuŜ brzegu łodzi ratunkowej, odpychając na bok hamaki, aŜ znalazł się po przeciwnej stronie klatki. Podniósł wieko. Natychmiast wszystkie przywarły mocniej do podłogi. Samiec wydał z głębi gardła ostrzegawczy dźwięk, a samica zasłoniła dwa maleństwa, które piszczały drŜącymi głosami. Dan nachylił się i przesunął rękę wzdłuŜ krawędzi pokrywy. Miał nadzieję, Ŝe
klatka jest dość mocna. Pracując nad zwolnieniem zamknięcia, trzymał wieko w górze jak przed napaścią brachów. Jeszcze przez jakiś czas samiec warczał groźnie. Potem, widząc, Ŝe Dan zajmuje się wyłącznie pokrywą, podniósł się nieco, najwyraźniej chcąc zobaczyć, co zamierza uczynić ten człowiek. Po chwili brach wskoczył na skrzynkę. Posuwał się wolno wzdłuŜ jej krawędzi, aŜ w końcu trącił rogiem palce Dana. Ten, zaskoczony, odskoczył do tyłu, i róg natychmiast dostał się pod zamknięcie. Brach zaczął uderzać w zawias, aŜ w końcu rozluźnił go i otworzył. Następnie kołyszącym krokiem przeszedł wzdłuŜ krawędzi i uporał się z kolejnym zamkiem. Dan podniósł i odrzucił pokrywę. Stanął z tyłu, niepewny, czy jego gest zostanie właściwie zrozumiany, chociaŜ postępowanie bracha przy usuwaniu zamknięcia dawało taką nadzieję. Samiec nadal kołysał się na krawędzi klatki i popatrywał to na Dana, to na wieko, oparte teraz o ścianę kabiny. Dan się poruszył. Zaczął przesuwać się bokiem wokół kabiny, zachowując jednak pomiędzy sobą a brachami odległość, o której sądził, Ŝe jest bezpieczna. Potem nachylił się i po kawałku zaczął usuwać wyściółkę klatki. Pozostawił jej tylko tyle, Ŝeby moŜna było uformować z. tego wygodne legowisko. Brach wciąŜ znajdował się na krawędzi klatki i przyglądał się. Wtedy poderwała się samica. Usiadła obok partnera, a po chwili skoczyła na dno. Złapała ostatni zwój wyściółki, wyrywając go z rąk Dana i wymościła nim klatkę. Zawołała swoje małe, które, ku radości Dana, przybiegły do niej. W końcu i samiec skoczył w dół, pragnąc przebywać wraz ze swoją rodziną. Dan odszedł kilka kroków. — Czy to oznacza, Ŝe są skłonne tam przebywać, mimo iŜ nie będą zamknięte? zastanawiał się Rip. — MoŜemy mieć taką nadzieję. Ale będziemy musieli trzymać zamknięty właz. Na zewnątrz jest zbyt zimno. — Dan dodatkowo rozesłał na podłodze trochę wyściółki. Nagle poczuł się bardzo zmęczony, niezdolny do jakiegokolwiek wysiłku. Tak jakby „rozmowa” z brachami była równie duŜym przeŜyciem, jak to na Xecho. Pragnął spokoju, ciszy i snu. I miał nadzieję, Ŝe moŜe na to liczyć, bez Ŝadnych dodatkowych komplikacji — przynajmniej na razie.
Rozdział 6 Potwór z przeszłości
Ocknij się i wstawaj! Dan został wyrwany ze snu. Jego hamak kiwał się pod wpływem solidnego pchnięcia, które zafundował mu Rip, trzymający nadal uniesioną rękę, gotów powtórzyć akcję, gdyby jego pierwszy atak okazał się nieskuteczny. Dan, roztrzęsiony, usiadł. Przez chwilę nie wiedział, gdzie się znajduje. To nie była jego kabina na Królowej… Kiedy wreszcie Dan zebrał myśli, oprócz Ripa zobaczył równieŜ Alego, który ubrany w ocieplaną kurtkę stal juŜ u włazu, tak jakby niecierpliwie czekał na niego. Co do…? — MoŜemy mieć kłopoty odpowiedział Ali. Patrz. Wskazał ręką. Kiedy sporządzili dwie kryjówki — ze skrzynką i z zarodkami — Ali zamontował w nich urządzenia zabezpieczające. Na kaŜdej umocował mały sygnalizator talowy. W łodzi ustawił zmontowane naprędce odbiorniki, które miały ostrzegać ich, gdyby zdarzyło się coś nieoczekiwanego. A teraz jeden z nich mrugał alarmująco czerwonym światłem. Dan całkowicie otrząsnął się ze snu. — Która z nich? Przy ich obecnym szczęściu będzie to oczywiście skrzynka. Wstał i zaczął się ubierać. Ale Ali zaskoczył go: — Ta z zarodkami. Mógłbyś ruszać się szybciej… to jest pilna robota! Wyszli na zewnątrz, gdzie ogarnął ich poranny chłód, pod wpływem którego Dan przykrył się kapturem osłaniającym twarz i wsunął dłonie w rękawice. Pamiętał jednak o zamknięciu włazu, a przedtem zdąŜył upewnić się, Ŝe brachy są bezpieczne w ciepłej kabinie. Gałęzie i liście pokrywał mroźny szron, otulając roślinność srebrnym płaszczem. Oddechy maszerujących ludzi tworzyły małe, białe obłoczki. — Posłuchajcie! Rip podniósł rękę, jakby chciał zagrodzić wejście na ścieŜkę, która wydeptali wczoraj, przenosząc pakunki cło kryjówki. Do ich uszu dochodziły trzaski, tak jakby coś duŜego przedzierało się przez zarośla. z, kilku miejsc dotarł takŜe inny hałas coś w rodzaju parskania pozwalający
się domyślać, Ŝe mają do czynienia z duŜym stworzeniem. Dan wyciągnął ogłuszacz, kciukiem nastawił regulator na pełna moc i dostrzegł, Ŝe jego towarzysze robią to samo. Rośliny przysłaniały widoczność, więc kierowali się wyłącznie słuchem. Lecz wnioskując po odgłosach, „coś” oddalało się, a nie zbliŜało do nich. Przez kilka minut nasłuchiwali, dopóki nie upewnili się, Ŝe stworzenie wycofało się głębiej w las. Dan był pewien, Ŝe to „coś” węszyło wokół kryjówki z zarodkami. Być moŜe przyciągnął je lam jakiś zapach. Zdecydował, Ŝe muszą pójść i zobaczyć wyrządzone szkody. Było całkowicie pewne, Ŝe te lafsmery są w obecnym stanie bezuŜyteczne dla osadników, ale Ŝaden ładunek nie moŜe zostać zniszczony przed wydaniem rozkazu, a Dan takiego polecenia nie otrzymał. Dlatego musi ochraniać skrzynki tak długo, aŜ nie zapadną decyzje. Nic uszli zbyt daleko ścieŜką wydeptaną przez nich samych poprzedniego dnia, kiedy natknęli się na ślady pozostawione przez tajemniczą istotę, która musiała tupać czy raczej stąpać cięŜko. Znaki odciśnięte w zamarzniętej glinie były na tyle duŜe, Ŝe kiedy Dan przyklęknął i zmierzył je ręką, wystawały poza jego rozcapierzone palce. Ślady nie były zbyt wyraźne, poniewaŜ gleba skuta mrozem opierała się nawet tak znacznemu cięŜarowi, ale na pewno przypominały bardziej okrągłe dziury niŜ cokolwiek innego. Ogłuszacz, ustawiony na maksymalną moc, teoretycznie powinien pokonać większość stworów. Ale na niektórych światach istniały zmory, na które takie promieniowanie wywierało wraŜenie nie większe od plaśnięcia gałązką. Wówczas jedynym rozwiązaniem był miotacz, lecz tej broni akurat nie mieli. Posuwali się teraz wolno, nasłuchując i licząc na to, Ŝe obce zwierzę wciąŜ oddala się od nich, gdyŜ odgłos jego kroków stawał się słabszy. Kiedy doszli do miejsca, w którym ukryli skrzynki, znaleźli kolejne dowody siły tej istoty, której jeszcze nie widzieli. Kamienie i ziemia, które usypali w jednym miejscu z tak wielkim wysiłkiem, Ŝeby ukryć kryjówkę, zostały rozsypane. Same pojemniki były porozbijane, chociaŜ wykonano je tak, aby mogły oprzeć się wszelkim wstrząsom i naciskom, jakie występują podczas lotu w przestrzeni. Były poskręcane i połamane, a dwa z nich otwarte, co było widać bez jakiegokolwiek wysiłku. I były całkiem puste. Dan kopnął jedną skrzynkę leŜącą na uboczu i jego wzrok skupił się na następnej, która została pogięta i porzucona. Nie mylił się. To, co spoczywało w jej wyściełanym wnętrzu, poruszało się. Ale nie nadszedł jeszcze czas, kiedy powinno wyjść na zewnątrz. Tak jak w przypadku brachów, „narodziny” tego
stwora nastąpiły przed terminem. Widział, jak potworne ciało wewnątrz skrzynki się wije. Jeszcze kilka minut i z pewnością zwierzę umrze. PoniewaŜ to potwór, niech tak się stanie. Poczucie obowiązku mówiło jednak Danowi, Ŝe ładunek musi pozostać nienaruszony. A być moŜe zachowanie tych zarodków takimi, jakie są, aŜ do chwili, gdy specjaliści stwierdzą, co się z nimi stało, będzie dowodem niewinności załogi. Ale to pokryte łuską, na wpół węŜowate coś… nie mogą się tym opiekować w łodzi ratunkowej. I jak długo potrwa, zanim Jellico przyśle im polecenia, co mają robić dalej. Dan ukląkł obok rozbitego pojemnika. Z pewnością to „coś” wkrótce zamarznie i zesztywnieje. Gady są szczególnie wraŜliwe na temperatury, zarówno niskie, jak i wysokie. Hyc moŜe mogliby to „coś” zamrozić i przechować tak, jak przechowywali ciało zmarłego nieznajomego na Królowej. Stworzenie, które z początku zdawało się ledwo ruszać, zamiast słabnąć, wiło się coraz Ŝwawiej. Jeśli to „coś” czuło zimno, to chłód, zamiast wpędzać je w odrętwienie, pobudzał do zwiększonego wysiłku. Skrzynka chwiała się tam i z powrotem, aŜ w końcu przewróciła się na bok. Poprzez pęknięcie w pokrywie, zbyt małe, aby stworzenie wypełzło przez nie na zewnątrz, wypchnęła pokrytą łuskami stopę. Drapiąc duŜymi pazurami skutą mrozem ziemię, próbowało się wydostać. Dan ustawił regulator ogłuszacza na pół mocy i napromieniował pojemnik. Pazurzasta stopa znieruchomiała, a pojemnik przestał się trząść. — Jeszcze dwa inne chcą się wydostać na zewnątrz. Ali zdąŜył juŜ poukładać skrzynki w stertę. Teraz wskazywał na dwie, odstawione na bok. Grasujący osobnik nie obszedł się z nimi aŜ tak źle. Zanim jednak ludzie zdołali się poruszyć, pokrywy nagle rozwarły się na ościeŜ, jakby zostały włączone na „rodzenie”, a stwory ze środka zaczęły wypełzać na zewnątrz. Rip momentalnie napromieniował je tak, Ŝe straciły przytomność. Smocze głowy na długich szyjach zwisały teraz bezwładnie przewieszone przez krawędzie skrzyń. Co z innymi? — Dan poszedł sprawdzić, lecz w pozostałych pojemnikach nie znalazł Ŝadnych oznak Ŝycia. Etykiety ostrzegawcze na przykryciach były nienaruszone. — Co robimy? Czy zastosować im maksymalne promieniowanie i wykończyć je? — zapytał Ali.
Prawdopodobnie byłoby to najbardziej sensowne posunięcie. A jednak są towarem i mogą okazać się potrzebne. Dan akurat tyle zdąŜył powiedzieć, kiedy zobaczył, Ŝe Rip wolno kiwa głową, tak jakby się zgadzał. — Laboratoriom moŜe na nich zaleŜeć. Prawdopodobnie po zbadaniu ich będą mogli powiedzieć coś więcej na temat promieniowania. Ale gdzie je umieścimy? — No właśnie, gdzie? — dopytywał się Ali. — W łodzi ratunkowej? Jeśli tak, to musielibyśmy sami wynieść się stamtąd. JuŜ i tak mamy tam zoo. A te stwory — zmarszczył nos nie są najlepszym towarzystwem na statku. Ich zapach jest łagodnie mówiąc, nieprzyjemny… Smród wydzielany przez bezwładne gady rzeczywiście sprawiał, Ŝe były one ostatnią rzeczą, którą chciałoby się trzymać pod łóŜkiem czy w jego okolicy. Ale pozostając na zewnątrz nie mają Ŝadnej szansy przeŜycia, o ile nie znajdą się w jakiejś ogrzewanej zagrodzie. Dan głośno zastanawiał się nad tym. Mamy klatkę brachów. Jeśli będą współpracowały z nami, tak jak ostatniej nocy zaproponował Rip — to moŜemy umieścić je na dodatkowym hamaku. A te pojemniki… czyŜ nie moglibyśmy ich naprawić, zamontować wokół klatki i podłączyć urządzenie ogrzewcze? Nie moŜna przewidzieć, czy to się uda Ali podniósł jeden z pogruchotanych pojemników ale warto spróbować. W kaŜdym razie nie moŜemy ich wpuścić na łódź ratunkową, ani swobodnie, ani w skrzynkach. To cuchnie tak, Ŝe momentalnie przyprawia o wymioty. Jak długo pozostaną one nieprzytomne? Dan nie chciał dotykać bezwładnych gadów, a nic dysponował Ŝadnym innym sposobem, Ŝeby je zbadać. Jedynym rozwiązaniem było pozostawienie przy nich jednego straŜnika, podczas gdy pozostali członkowie załogi będą pracować. — Jest jeszcze jeden problem — powiedział Rip. — To „coś”, co narobiło tu tego bałaganu, mogło upodobać sobie pseudolafsmery. Jeśli tropi lub poluje za pomocą węchu, moŜe dotrzeć do łodzi ratunkowej. Czy zaleŜy nam na tym? Nie przyszło mi to do głowy, pomyślał Dan. Pierwszym rozwiązaniem, jakie mu się nasunęło, to zabrać stwory na statek i wybudować ogrzewaną zagrodę w pobliŜu. Ale czy był to dobry pomysł? — MoŜemy zamontować urządzenie — odpowiedział Ripowi Ali które porazi prądem kaŜdą istotę, która przyjdzie tu polować. Kiedy wyruszaliśmy, Stotz dał mi zestaw narzędzi potrzebnych do skonstruowania takiego zabezpieczenia. MoŜemy leŜ doprowadzić do klatki kabel ze statku i ustawić pole siłowe…
Dan miał zaufanie do Alcgo. KaŜdy, kto był uczniem Johana Stotza, znał swój zawód, a załoga wolnego frachtowca nie po raz pierwszy musi polegać na własnych pomysłach. Ich Ŝycie w nadprzestrzeni w duŜej mierze zaleŜało od umiejętności radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Tak więc spędzili ten długi dzień na cięŜkiej pracy — Ali dostarczał informacji i wiedzy technicznej, która była im potrzebna, a Rip i Dan wykonywali jego polecenia. Naprawili trzy pojemniki, zniszczone przez nieznajomego stwora, oraz dwa inne, których etykiety wskazywały, Ŝe zarodki w nich obumarły. Resztki źle ukształtowanych płodów wyrzucili do dołu w znacznej odległości od miejsca, w którym planowali ustawić zagrodę i przysypali je kamieniami. W końcu wybudowali coś w rodzaju pomieszczenia, przypominającego klatkę brachów, którą ogołocili z całej wyściółki. Była wystarczająco duŜa, Ŝeby pomieścić trzy nadal uśpione stwory. Ali zamontował pole siłowe, ostrzegając jednocześnie swych towarzyszy, Ŝe w ten sposób wyczerpują moc łodzi ratunkowej. Brachy wydawały się być zadowolone z przeniesienia do czwartego hamaka w kabinie. Większość dnia przespały i Dan zastanawiał się, czy w stanie naturalnym nie prowadza nocnego trybu Ŝycia. Równocześnie upomniał sam siebie, Ŝe nie wolno mu zapomnieć o solidnym zatrzaśnięciu włazu na noc, na wypadek, gdyby zwierzęta nabrały ochoty na spacer. Nie zostawili reszty skrzynek w pobliŜu smoczej zagrody. Ponownie ustawili je w stos i przykryli, tym razem duŜo większą stertą kamieni. Dodatkowo Ali ściął trzy duŜe drzewa i ułoŜył je tak, Ŝe ich grube, górne gałęzie stykały się i splatały ponad kryjówką. Zagrodę ustawili bliŜej lodzi ratunkowej i za pomocą piły oczyścili teren wokół wybranego miejsca. Ponadto utorowali drogę do swej siedziby. Dzięki temu uzyskali wygodną ścieŜkę wiodącą do zagrody, na wypadek gdyby musieli szybko się tam dostać. Dan nie miał pojęcia, czym będą się Ŝywić uwięzione stwory. Sądząc po zębach, mogły być mięsoŜerne. Przygotował im więc pełną miskę jedzenia z zapasów przygotowanych dla załogi, ustawił ją przy wejściu do klatki, do czasu, kiedy przebudzą się z wywołanego ogłuszaczem snu. Jeśli kiedykolwiek w ogóle to nastąpi — wydawało mu się bowiem, Ŝe ich trwający cały dzień sen jest nienaturalny, choć bardzo ułatwił im wykonanie ich własnego zadania. Ali zamontował alarm, który miał ich zbudzić w przypadku, gdyby coś
zbliŜyło się do zagrody. Kiedy ułoŜyli się na noc w hamakach, wszyscy byli tak zmęczeni, Ŝe nawet nie chciało im się przygotować kolacji. Dan, zanim zasnął, sprawdził drzwi. Brachy były oŜywione. Zostawił im wiec Ŝywność i wodę. Miał tylko nadzieję, Ŝe jeśli rzeczywiście wyjdą się powłóczyć, nie obudzą członków załogi. W jego głowie powstała jednak pewna obawa. Przez cały dzień brachy były bardzo spokojne i chętnie współpracowały z nimi. Zastanawiał się, czy przypadkiem nie oznacza to, Ŝe knują jakiś wrogi plan. Fakt, Ŝe na zewnątrz panowało przejmujące zimno, mógł powstrzymać je przed ucieczką, nawet jeśli potrafiłyby poradzić sobie z systemem zamków, zamocowanych na klapie włazu. Był jednak tak zmęczony, Ŝe nawet ten niepokój nie zdołał wybić go ze snu.
Czuł przejmujący chłód, przenikający do szpiku kości. Zakopano go w lodowcu wznoszącym się ponad szmaragdowym jeziorem. Musi się poruszyć, by przełamać powłokę lodu… jeśli tego nie zrobi, to potoczy się w dół wraz z lawiną i utonie w zielonych głębiach jeziora. Musi wyrwać się i uwolnić. Zdobył się na potęŜny wysiłek. Bryła lodowa zakołysała się i zatrzęsła. Osuwał się… wpadł do jeziora! Musi się uwolnić… Hamak zakołysał się i nagły upadek obudził Dana. WciąŜ dygotał z zimna, chłód nie był jedynie snem! Mroźne powietrze otaczało go rzeczywiście. Wstał i w przytłumionym świetle lampki zawieszonej nad sterami zobaczył uchyloną klapę włazu i usłyszał wycie wiatru na zewnątrz. Brachy! Zatrzasnął właz i podszedł do hamaka lafsmerów. Tak jak oczekiwał, był pusty. LeŜała tam tylko sterta posłania wyniesiona z ich klatki. Dan odciągnął hamak na bok, mając nadzieję, Ŝe znajdzie stwory schowane pod nim. WciąŜ trzymał linkę hamaka w swojej ręce, kiedy w łodzi ratunkowej rozległ się glos brzęczyka ostrzegawczego, zamontowanego przez Alego. Jeśli nieznany stwór zwietrzył brachy na zewnątrz, to mogą być naraŜone nie tylko na zmarznięcie, ale są takŜe bezradne wobec zagroŜenia. Dan złapał swoją ocieplaną kurtkę dokładnie w tym momencie, gdy Rip i Ali wyskoczyli ze swoich hamaków. — Brachy uciekły — powiedział Dan krótko — i włączył się alarm przy klatce. — Nie potrzebował tego dodawać, gdyŜ brzęczenie dzwonka było aŜ nazbyt
dobrze słyszalne w tej ograniczonej przestrzeni. Podniósł ręczną latarkę i przyczepił ją do pasa, by pozostawić sobie wolne ręce. W pierwszym rzędzie muszą zająć się raczej brachami, a nie smokami. Na zewnątrz łodzi ratunkowej było bardzo zimno. Zegarek wskazywał, Ŝe jest juŜ dawno po północy — zbliŜał się świt. Słaby promień światła jego latarki padał na ślady odciśnięte w zamarzniętej ziemi. Nie były zbyt wyraźne, ale sądził, Ŝe są to tropy pozostawione przez brachy. Miał nadzieję, Ŝe zbita ściana zarośli zmusi je do trzymania się ścieŜki. Dan usłyszał dźwięk zatrzaskiwanego włazu i domyślił się, Ŝe towarzysze podąŜają za nim. Posuwali się naprzód starając się wyrządzać jak najmniej hałasu i z taką prędkością, na jaką pozwalały noc, słabe światło i nierówny grunt. Na szczęście, nie mieli zbyt długiej drogi do przebycia. Dan był przekonany, Ŝe brachy weszły w obszar pola siłowego, które Ali umieścił wokół klatki ze smokami. Dan spostrzegł, Ŝe przed nim idzie coś, co wcale nie usiłuje zachowywać ostroŜności. Dochodził go głośny, głuchy odgłos tego samego ocięŜałego stąpania, które słyszał juŜ wcześniej. A więc obca istota powróciła w poszukiwaniu zarodków. Nagle, kiedy Dan przystanął, trzymając ogłuszacz nastawiony na pełną moc, chociaŜ nie wiedział, jaka odległość dzieli go od stwora, usłyszał przeraźliwy krzyk, wyraŜający strach. I choć nigdy wcześniej Dan nie słyszał wycia bracha, był pewien, Ŝe to właśnie któryś z uciekinierów tak nawołuje. Nagłym ruchem przestawił latarkę na maksimum i pobiegł; magnetyczne płytki na podeszwach jego butów uderzały głośno o zamarznięty grunt. JuŜ po kilku sekundach wpadł na wolny teren, który przygotowali wokół klatki. Unosiła się tu mgiełka pola siłowego. W tej mglistej osłonie skuliły się brachy. Jeden z małych leŜał na ziemi. Jego brat lub siostra — opierał się o niego bezwładnie. A dwa dorosłe, ze spuszczonymi głowami, groŜąc swojemu przeciwnikowi rogami na nosach, stały na straŜy. śałosny to był widok, poniewaŜ stwór, który zaatakował brachy, był w stanie jednym ciosem którejkolwiek ze swoich sześciu kończyn roztrzaskać oba zwierzęta na krwawą miazgę. Potwór uniósł się wysoko i wycofał. Dotykał ziemi okrągłym brzuchem i czterema kończynami, które przywierały do niej jak kotwica statku do morskiego dna. Równocześnie mniejszy tułów i długie przednie ramiona kołysały się tam i z powrotem tuŜ przed ekranem siłowym.
Najwyraźniej obawiał się go, poniewaŜ nie próbował przedrzeć się przez mgiełkę. Widok atakującego oszołomił Dana do tego stopnia, Ŝe przez chwilę nie był w stanie wykonać Ŝadnego ruchu. Mrówko—chrząszcz? Nie, nie miał twardej, zewnętrznej powłoki, jaką posiadają te owady. Zamiast niej, wokół zaokrąglonego, duŜego brzucha, pleców i klatki piersiowej miał długie futro splątanych siwoczarnych włosów, między którymi tkwiły gałązki oraz liście. Wyglądał prawie tak, jak poruszający się krzak, gdyby pominąć głowę i łapy w nieustannym ruchu. Górne kończyny miał zakończone długimi, wąskimi, zachodzącymi na siebie pazurami, które cały czas rozwierał i zaciskał, uderzając o pole siłowe. Najwidoczniej jednak wciąŜ nie mógł się zdecydować, by sięgnąć do środka. Dan wziął na cel okrągłą głowę z wielkimi, przypominającymi owady, oczyma. Stwór wstrząsnął się, a więc ogłuszająca wiązka wystrzelona przez Dana musiała dosięgnąć ośrodka nerwowego. Potem to „coś” zgięło się tak, jakby w ogóle nie posiadało szkieletu czy kręgosłupa. Zamachało jedną z pazurzastych przednich kończyn, ale Dan nieugięcie trwał na swojej pozycji, nadal celując w jego głowę wiązką z ogłuszacza ustawionego na pełną moc. Mimo to skuteczność promieniowania była niewielka, aŜ zaczął się obawiać, czy nie wybrał złego sposobu ataku. Czy mózg tego stworzenia nie mieścił się w głowie, a w innym miejscu ogromnego ciała? Ali i Rip widząc, Ŝe strzały oddane przez Dana nic powaliły go, celowali niŜej — pierwszy w klatkę piersiową, a drugi w beczułkowaty brzuch. Któryś z ich trójki musiał trafić w centralny układ nerwowy, poniewaŜ kończyny opadły i uderzyły kilka razy o ciało. Stwór zatoczył się, jakby próbował uciekać, a potem runął tuŜ obok klatki oraz obleganych brachów. Ali gwałtownie wyłączył pole siłowe i pospieszyli do uciekinierów. Troje z nich nie było rannych. Lecz mały, leŜący na ziemi, otrzymał ranę, biegnącą wzdłuŜ ramienia aŜ do Ŝebra. Zaskomlał Ŝałośnie, kiedy Dan pochylił się nad nim. Reszta rodziny cofnęła się, lak jakby wiedziała, Ŝe chodzi o udzielenie pomocy. Smoki… — Ali zdąŜył juŜ podejść do klatki i zajrzeć do środka …uciekły. Patrzcie tutaj! — Ledwo dotknął drzwi, a te otworzyły się na ościeŜ, jakby nie zamknęli ich na zatrzask. Ale Dan przysiągłby, Ŝe to zrobili. Delikatnie podniósł małego bracha i ruszył z powrotem do łodzi ratunkowej. Pozostałe trzy zwierzaki podąŜyły tuŜ za nim, wydając drŜące dźwięki, które coraz bardziej przypominały ludzkie głosy.
Pójdziemy poszukać smoków — powiedział Rip jeśli poradzisz sobie z brachami sam. Poradzę sobie. — Dan chciał je zabrać do ciepłej i bezpiecznej lodzi ratunkowej. Wiedział o tym, Ŝe Ali i Rip będą postępować ostroŜnie z. tym ogłuszonym potworem. Teraz trzeba przede wszystkim zająć się rannym brachem. Nie miał moŜliwości przekonać się, czy leki przeznaczone dla ludzi uzdrowią ranne zwierzątko. Lecz nie znał innego sposobu ratunku. Spryskał więc ranę antybiotykiem, pokrył ją cienką warstwą maści gojącej i usadowił malca w hamaku. Matka szybko dołączyła się do niego, przytuliła go delikatnie do siebie i lizała mu głowę, dopóki nie zasnął. Samiec wraz z drugim potomkiem nadal siedzieli na półce, na którą wszystkie brachy wspięły się, Ŝeby obserwować, jak Dan opatruje ranę. Teraz, odłoŜywszy na bok lekarstwa i opatrunki, szef ładowni spojrzał na nie. To, Ŝe rozmawiały ze sobą, było oczywiste. Czy potrafią jednak z nimi się porozumieć? W wyposaŜeniu łodzi ratunkowej był sprzęt, który mógł posłuŜyć temu celowi. Podszedł do schowka z paczkami, wyjął jedną ze skrzynek i wypakował ostroŜnie jej zawartość. Znajdował się lam mały mikrofon, sztuczna krtań, którą moŜna przyczepić do własnego gardła oraz płaska metalowa tarcza. Drugi, podobny zestaw odłoŜył na bok. Potem umieścił tarczę przed samcem. — Ja, Dan… —wypróbował najstarszego ze wszystkich sposobów nawiązywania znajomości, podając swoje imię. — Ja, wasz przyjaciel… Z metalowego krąŜka wydobyła się seria pisków. Ale Dan nie potrafił określić, czy ten automatyczny tłumacz wiernie przekazał jego słowa. Samiec rzucił się w bok, tak wstrząśnięty, Ŝe nieomal spadł z półki, a mały zapiszczał i skoczył na hamak, padając bezwładnie obok samicy. Ta podniosła nos i zaprezentowała swój róg. Cofnęła pyszczek z ostrzegawczym warknięciem. Ale samiec nie uciekł. Przykucnął natomiast i popatrywał to na Dana, to na tarcze, tak jakby rozwaŜał problem. Nadal nie spuszczając wzroku z Dana, przysunął się bliŜej. Człowiek spróbował ponownie: — Ja, przyjaciel… Tym razem odgłosy wydobywające się z krąŜka nie przestraszyły bracha. Wysunął przednią łapę i połoŜył ją na urządzeniu, a potem dotknął krótkiej antenki, popatrując jednocześnie na mikrofon w gardle Dana. — Moja ręka, ona jest pusta. Ja, przyjaciel… Dan, poruszając się ostroŜnie,
wyciągnął dłoń skierowaną do góry. I tak, jak powiedział, nic w niej nie trzymał. Brach pochylił się w przód, wysunął swój długi nos i węszył. Dan cofnął rękę, wstał wolno, wyjął torbę z pokarmem i napełnił nim miskę. Jedzenie — powiedział dobitnie. Nalał wody do pojemnika. — Woda, do picia… — Ustawił oba pojemniki tak, aby brach mógł je widzieć. Samica zawołała, ą jej partner podniósł naczynie i zaniósł do hamaka. Braszyca usiadła, sięgnęła po jedzenie i zlizała je z łapy. Większą porcję wepchnęła w usta rannego małego, który od razu się oŜywił. Samiec pociągnął długi łyk wody, zanim zaniósł ją rodzinie usadowionej w hamaku. Ale nie pozostał wraz z nimi, lecz wskoczył ponownie na półkę. Teraz przycupnął tuŜ obok urządzenia przetwarzającego dźwięki, wydając co pewien czas drŜące odgłosy. Zrozumiał przynajmniej trochę z wypowiedzi Dana, który niezmiernie się ucieszył. Czy zdoła teraz nakłonić zwierzę do załoŜenia drugiego mikrofonu gardłowego, tak Ŝeby tłumacz pracował w obie strony? Zanim zdąŜył to uczynić, otworzył się właz. Samiec uciekł na hamak, a Dan odwrócił się zdenerwowany i stanął oko w oko z Ripem oraz Alim. Na widok ich twarzy niemal zapomniał o swej „rozmowie” z brachami.
Rozdział 7 Zwłoki w okowach lodu
— Jak duŜe było stworzenie, które ogłuszyliśmy? — zapytał Ali. Nie odpiął nawet munduru i nadal trzymał ogłuszacz w pogotowiu, tak jakby spodziewał się ataku. — — WyŜsze od nas wszystkich. — Dan nie umiał podać konkretnych rozmiarów. Zresztą, jakie to mogło mieć znaczenie? To „coś” wyglądało na potwora, ale udowodnili, Ŝe ogłuszacze mogą poradzić sobie ze wszystkim. — W rzeczywistości — Rip schował broń i teraz odmierzał rękoma w powietrzu odcinek długości około trzydziestu centymetrów — nie powinno być większe niŜ takie, no i oczywiście są takŜe inne róŜnice. — MoŜe powiecie łaskawie, o co wam chodzi. Głośno i wyraźnie. — Dan nie miał ochoty na rozwiązywanie następnej zagadki. — — Na Asgard — Ali przystąpił do wyjaśnień — Ŝyje pewien ryjący stwór, niezbyt róŜniący się od ziemskiej mrówki, z wyjątkiem wielkości i tego, Ŝe nie Ŝyje w stadach, lecz jest samotnikiem. Nie jest co prawda porośnięty włosami ani futrem. I nie jest w stanie odciąć człowiekowi głowy pazurami, ani teŜ zadeptać go. Osadnicy… nazywają go… mrówkorodem. To, z czyni walczyliśmy na zewnątrz, jest rodzajem mrówkoroda. Ale… — Dan zaczął protestować, lecz Rip wszedł mu w słowo: Tak, ale i ale, i ale. Obaj jesteśmy pewni, Ŝe to był… jest… mrówkoród z pewnymi zmianami. Nastąpił proces dokładnie taki sam, jak w przypadku zarodków lafsmerów i brachów. — Zatem skrzynka… Myśli Dana znalazły się przy niebezpiecznym ładunku, który niedawno zakopali. A wiec zabezpieczenia Stolza zawiodły. Promieniowanie znów podziałało. Tym razem na jakieś stworzenie, które ryło blisko miejsca ukrycia skrzynki. Wyglądało na to, Ŝe Rip czyta w jego myślach: — To nie skrzynka powiedział zdecydowanie. Poszliśmy sprawdzić. Jest nienaruszona. Ponadto, stworzenie to nie mogłoby z dnia na dzień przeobrazić się w
swoją obecną postać. Poszliśmy trochę dalej po śladach. To zwierzę było tulaj juŜ przed naszym lądowaniem. Jakie macie na to dowody? — Wyrytą norę — twarz Alego wyraŜała odrazę zapełnioną odpadkami. To jest z całą pewnością mrówkoród. Skąd masz tę pewność? Powiedziałeś, Ŝe moŜna dostrzec powierzchowne podobieństwo pomiędzy ziemską mrówką a mrówkorodem. Równie dobrze tutaj moŜe występować zwierzę czy owad, wywodzące się z lego samego pragatunku, nieprawdaŜ? A sam powiedziałeś, Ŝe są między nimi inne róŜnice. — Rozsądnie mówisz — odparł Ali. — I my nie mielibyśmy pewności, gdyby na Asgard nie było muzeum przyrodniczego. Kilka podróŜy temu wieźliśmy do niego ładunek — pewne wykopaliska, którymi Van Ryck kazał nam się szczególnie opiekować. Podczas gdy kustosz muzeum wychwalał naszą odpowiedzialność, rozejrzeliśmy się trochę wokół. Był lam model wcześniejszej odmiany mrówkoroda, która wymarła na długo przed przybyciem pierwszych osadników na tlę planetę: zostały zalane podczas powodzi, zakopane głęboko w glebie i w len sposób zakonserwowane. Dlatego wiemy, Ŝe były duŜe, owłosione i bardzo podobne do tego potwora na zewnątrz. Na pewno mogą uchodzić za jego ukochane rodzeństwo! Jako Ŝe Asgard leŜy daleko stad, jak wyjaśnisz odnalezienie lulaj Ŝyjącego stworzenia, które na innym świecie wymarło około pięćdziesięciu tysięcy lat planetarnych temu? Skrzynka… Dan wciąŜ powracał do tego źródła. A siad zrodziła się następna myśl. — Inna skrzynka? — Nie tylko inna skrzynka Rip skinął głową ale z całą pewnością przekazywanie róŜnych form Ŝycia. Nie ma drugiego takiego zwierzęcia na Ŝadnym ze światów. Tak wiec ktoś musiał sprowadzić współczesnego mrówkoroda, poddać go procesowi uwstecznienia i stworzył to „coś”. Dokładnie, w taki sam sposób, w jaki narodziły się nasze smoki. — Smoki! Dan przypomniał sobie zaginiony towar. — Czy ten potwor je zjadł? — Nie… mały… uwolnił je… — padły słowa wypowiedziane wysokim głosem z delikatną, metaliczną nutą. Dan przyjrzał się uwaŜnie swoim dwóm towarzyszom. śaden z nich tego nie mówił. Obaj natomiast wpatrywali się w punkt za nimi, tak jakby nie mogli uwierzyć w to, co widzą. Odwrócił głowę. Brach ponownie przycupnął na półce, skąd przysłuchiwał się drŜącym tonom
wypowiedzi Dana, wydobywającym się z metalowej płytki urządzenia tłumaczącego. Dodatkowo zwierzę trzymało coś w przednich łapach, przyciskając to sobie do gardła. Dan rozpoznał przetwarzacz dźwięków. — Mały je uwolnił. Samiec z całą pewnością przemawiał do nich, a jego słowa miały sens. — Jest ciekawski, a pomyślał, Ŝe to nie jest w porządku… tamte stwory w naszym domu. Kiedy otworzył klatkę, został zraniony. Zawołał… podbiegliśmy po niego. Wtedy przybyło to wielkie „coś”, ale smoki juŜ uciekły w las. Tak to było. Do licha. — Wykrzyknął Ali. On mówi! — Przy pomocy tłumacza! — Dan był tak samo wstrząśnięty. Pamiętał, Ŝe zostawił drugi mikrofon gardłowy na boku. Widocznie brach poszedł po niego, gdy odkrył, Ŝe to właśnie mikrofon przyłoŜony do gardła Dana sprawia, iŜ dźwięki wydawane przez człowieka stają się zrozumiałe. I teŜ postanowił go uŜyć. Ale jak musiał być inteligentny, Ŝeby to wykonać! Być moŜe tak naprawdę brachy nigdy nie były bezmyślnymi zwierzętami, na jakie wyglądały i skrzynka promieniotwórcza nie musiała aŜ tak bardzo oddziaływać, jak zdawało się Ziemianom? — Ty mówiłeś. Brach wskazał na mikrofon, który trzymał przyciśnięty do swojego gardła i na tarczę. — Ja słyszałem. Ja mówię, ty słyszysz. To jest prawda. Ale te smoki w klatce nie zostały zjedzone przez to duŜe. One takŜe nie były małe… nie mieściły się w swoim mieszkaniu. Pchały się na ściany, drapały drzwi pazurami… Mały pomyślał, Ŝe jest im ciasno, otworzył klatkę, aby im pomóc. One lecą… — Lecą? — powtórzył Dan. To prawda, Ŝe stworzenia miały trzepoczące fałdy skórne, które w odległej przyszłości mogły stać się skrzydłami lafsmerów. Ale Ŝeby potrafiły latać…! — Musimy je złapać, bo jeśli latają po lasach… — zaczął w chwili, gdy brach dodał: — One nie latają dobrze, wiele razy spadają na ziemię… hop… hop… — Wolną łapą wykonał gest, przedstawiający wznoszenie się i opadanie. — Mogą zatem być wszędzie — powiedział Rip. Brach popatrzył na niego pytająco i Dan zdał sobie sprawę, Ŝe rozumie on tylko wówczas, kiedy się do niego mówi poprzez tłumacza. — Mogły udać się w dowolnym kierunku — powtórzył słowa Ripa. — Szukają wody… potrzebują wody… — odparł brach. — Woda tam… — Wskazał teraz na południe, tak jakby widział staw, jezioro, czy strumień poprzez
solidne ściany łodzi ratunkowej. — Ale jezioro leŜy w tamtym kierunku. — Rip skinął głową na północny zachód. — W tamtym kierunku… jezioro — przetłumaczył Dan. — Nie, nie udają się tu… ale tam! — I brach ponownie wyciągnął łapę ku południowi. — Widzisz je? zapytał Ali. A potem uświadomił sobie, Ŝe tylko Dan moŜe przekazać pytanie i dodał: Zapytaj go, skąd jest tego taki pewien. Ale Dan juŜ zaczął. ZauwaŜył na długopyskiej twarzy tej obcej istoty wyraz zdziwienia. Potem brach dotknął łapą tej części swojej głowy, która u człowieka byłaby czołem i odpowiedział: — Smoki ogromnie pragną wody, więc my mamy… mamy pragnienie… — Telepatia! — Rip prawie krzyknął. Ale Dan nie był tego pewien: — Czujesz, co myśli inne stworzenie? — — Miał nadzieję, Ŝe wyraził się jasno. Nie, co myśli. NajwyŜej co myśli inny brach… i to tylko niekiedy. My zaledwie czujemy to samo, co inne stworzenia. Ono czuje mocno, wiemy o tym. — Swego rodzaju przekaz uczuć — podsumował Ali. — Mały czuł, Ŝe smoki chcą wyjść, więc pozwolił im na to mówił dalej brach. — Potem smok zranił małego. To źle… — Jest zimno — powiedział Rip. — Jeśli wędrują w poszukiwaniu wody na południe, chłód je wykończy. Zatem musimy je znaleźć — odpowiedział Dan. — Ktoś powinien pozostać, by czekać na wiadomości z Królowej — zauwaŜył Ali. — Pilot — powiedział szybko Dan, zanim Rip zdąŜył zaprotestować. — Weźmiemy ze sobą mikrofony. Gdyby zaszła potrzeba, będziesz mógł wezwać nas z powrotem. Spodziewał się protestu ze strony Shannona, ale tamten juŜ otwierał szafki magazynowe z zapasami i wyciągał paczki. Tym, który przemówił, był brach: — Pójdę z wami. Mogę czuć smoki… powiem gdzie… — Jest zbyt zimno — odpowiedział szybko Dan. Być moŜe, Ŝe stracili juŜ część towaru, ale brachy są duŜo waŜniejsze od rozwijających się zarodków i nie zamierza ryzykować ich straty.
— MoŜe… — Rip trzymał jedną z zapasowych toreb. —WłóŜcie tu małe urządzenie ogrzewcze, nastawcie na minimalną moc i zapakujcie naszego przyjaciela razem z tym. — Skinął głową w kierunku wyściółki, którą usunęli z klatki. — Powinno mu być ciepło. To, co mówi brach, ma sens. Jeśli potrafi być waszym przewodnikiem w poszukiwaniu smoków, oszczędzicie wiele czasu i energii. Dan wziął torbę od Ripa. Przeznaczona do przenoszenia zaopatrzenia na planetach posiadających szkodliwy klimat, była wodoszczelna i częściowo przystosowana do utrzymywania ciśnienia powietrza zbliŜonego do ziemskiego. Jeszcze jedno doskonałe urządzenie ratownicze z wyposaŜenia łodzi ratunkowej, wystarczająco przestronne, Ŝeby pomieścić bracha, nawet z tymi ocieplającymi dodatkami, które wymienił Rip. Jeśli prawdą jest to, o czym mówi brach: Ŝe poprzez odczuwanie potrafi pozostawać w kontakcie z odmieńcami lafsmerów, wówczas jego towarzystwo uchroni ich przed stratą czasu. A Dan coraz bardziej zdawał sobie sprawę z tego, Ŝe im szybciej opuszczą ten teren, tym lepiej. Wyćwiczone ręce Alego przygotowały posłanie dla niezwykłego pomocnika. Małe urządzenie ogrzewcze powędrowało na spód torby. Wokół niego oraz wzdłuŜ boków torby Ali owinął wyściółkę, pozostawiając w środku miejsce dla bracha. Pasy po bokach torby, słuŜące do wkładania na ramiona, wydłuŜył tak, Ŝeby pasowały na Dana. Sam Ali niósł pojemnik z zaopatrzeniem. KaŜdy z nich zabrał osobisty mikrofon, który przypiął do kaptura kurtki. Dan dodatkowo przymocował sobie blisko policzka automatycznego tłumacza. Brach udał się do swojej rodziny w hamaku i ze stłumionego mruczenia, jakie stamtąd dochodziło, Dan domyślił się, Ŝe wyjaśnia swoją zbliŜającą się nieobecność. Dan nie znał treści rozmowy, poniewaŜ samiec zostawił tłumacza, aby mogli przywiązać go do torby. Wyruszyli o poranku. Drzwi klatki zastali otwarte na ościeŜ, a mrówkoród, jeśli to „coś” rzeczywiście było jego odmianą, uciekł. Głęboko wyŜłobione w gruncie ślady wiodły na wschód i świadczyły o tym, Ŝe potwór raczej czołgał się, aniŜeli szedł. — Udał się w kierunku nory — zauwaŜył Ali. Sądzę, Ŝe spędzenie nocy na zewnątrz w tym zimnie nie wyszło mu na zdrowie. Dobre chociaŜ to, Ŝe słychać, gdy nadchodzi. — JeŜeli to jest mrówkoród przywrócony do swojej wcześniejszej formy… — Dan nadal miał trudności z zaakceptowaniem tej myśli.
— Zatem kto go tutaj sprowadził i dlaczego? — Ali dokończył pytanie za niego. — Jest się nad czym zastanawiać. MoŜemy, jak sądzę, załoŜyć, iŜ nasza skrzynka nie była pierwszą tego typu. A takŜe, Ŝe jej konstruktorzy bardzo spieszyli się przy załadunku. Wygląda na to, Ŝe zmuszeni są do szybkiego działania. Porozumienie Międzyplanetarne nie miało nigdy Ŝadnych kłopotów na tej trasie pocztowej. Oznacza to, Ŝe jeśli tą drogą przywędrowała kiedyś inna skrzynka, to albo lepiej ją ukryto, albo nie było na pokładzie Ŝywego towaru, który uległby zniszczeniu. Lecz w to nie chce mi się wierzyć. Osadnicy regularnie sprowadzają ładunki zarodków, nie tylko lafsmerów, ale i innych zwierząt. — — Mogą się nie posługiwać oficjalnymi środkami transportu… kimkolwiek są — zwrócił uwagę Dan. — To prawda. Na Trewsworld jest tylko jeden główny port i nie posiada systemu radarowego obejmującego całą planetę. Nie ma takiej potrzeby. Nie istnieje tu nic, co przyciągnęłoby kłusowników, bandytów czy przemytników… a moŜe jednak coś jest? — Narkotyki — strzelił Dan, podając pierwszą i najprostszą odpowiedź. Niektóre rośliny słuŜące do produkcji środków odurzających moŜna było uprawiać na suchym gruncie, a mały, lekki ładunek był wart bardzo wiele i przynosił zysk hodowcom i dostawcom. — Ale po co skrzynka? Chyba, Ŝe w jakiś sposób uŜywa się jej do wymuszania wzrostu roślin. Narkotyki, to moŜe być prawdopodobna odpowiedź. Jeśli lak, to moŜemy stanąć oko w oko z bandytami lubiącymi posługiwać się miotaczami. Ale po co sprowadzać mrówkoroda i przekształcać go w potwora? I dlaczego jakiś facet przyszedł na pokład w masce twojej twarzy? Wygląda to bardziej na plan przygotowany specjalnie w związku z Królową. Mógłbym leŜ przedstawić całą masę innych dowodów… — Woda przed nami… wysoki pisk bracha zadźwięczał w uchu Dana. — Czy wyczuwasz obecność smoków? — Dan zajął się najpilniejszą w tej chwili sprawą. — Woda… teraz Ŝadnego smoka. Ale smok potrzebował wody. — JeŜeli on ich nie czuje skomentował Ali, gdy Dan przekazał mu tę informację — to znaczy, Ŝe mogą juŜ nie Ŝyć. Dan zgodził się z tą opinią. Przepychali się właśnie między drzewami, a ich stopy tonęły w gnijącej masie opadłych liści. Zarośla, zbite dotąd ciasno, zniknęły i
droga zaczęła opadać. Odwróciwszy się. Dan widział wyraźne ślady ich dotychczasowego marszu. Aby wrócić do łodzi ratunkowej, nie będą musieli korzystać z radarów, ale po prostu pójdą po własnych śladach. Wodę, o której mówił brach, zobaczyli tak nagle, Ŝe omal nie popadli w tarapaty. Grunt kończył się niespodziewanie. Stali na skraju przepaści o stromych ścianach. W dole wił się potok. — Odpływ z jeziora — powiedział Ali patrząc z ukosa w kierunku, z którego brał początek. Potok był skuty lodem, ale w samym środku powstał i wąski kanał, którym przepływał bystry nurt z północnego wschodu na południowy zachód. Nie było widać Ŝadnego smoka. — Czy teraz je czujesz? — zapytał Dan bracha. — Nie tutaj. Dalej… poza… — Którędy? Dan próbował uzyskać jakieś dokładniejsze wskazówki. — Ponad wodą… Jeśli przekroczyły tę rzekę, to rzeczywiście musiały wznieść się na skrzydłach. Nie było innego sposobu przedostania się na drugą stronę. Dan nie potrafił zrozumieć, jakim cudem udało im się przeŜyć w tym zimnie. Chyba, Ŝe są duŜo mniej wraŜliwe na lodowaty klimat, aniŜeli przypuszczał. On i Ali musieli teraz poszukać jakiegoś miejsca, w którym moŜna by zejść w dół przepaści i przerzucić mostek przez strumień. W zasięgu wzroku nie było jednak Ŝadnego takiego miejsca. Rozdzielili się więc w celu sprawniejszego przeprowadzenia poszukiwań. Ali poszedł na północny wschód, w kierunku jeziora, a Dan na południowy zachód. Ale rzeka była wciąŜ szeroka. W końcu jednak Dan doszedł do miejsca, w którym dojrzał wyrwę w ścianie. Urządzenie, które ją wyryło, znajdowało się na powierzchni rzeki, obrócone dookoła własnej osi i złapane w potrzask grubego lodu. Woda uderzała w jego ściany, pokrywając kolejnymi warstwami lodu. Pełzacz — pojazd przystosowany do poruszania się po nierównym terenie! W kabinie nie było widać nikogo. Dan nie spodziewał się znaleźć kierowcy, poniewaŜ wszystko wskazywało, Ŝe maszyna tkwi tu od dłuŜszego czasu. A jednak ześliznął się w dół po rozkruszonej ścianie skalnej, Ŝeby przeszukać maszynę. Był przekonany, Ŝe przy braku specjalnych urządzeń, jakich uŜywa się w porcie, nie ma szansy uwolnienia pojazdu z potrzasku. Gdyby poziom rzeki podniósł
się nieco, być moŜe woda poniosłaby go dalej. Wątpił, Ŝe pełzacz moŜe im się do czegoś przydać. Nie była to maszyna rolnicza, do której przymocowuje się róŜne przyrządy, ułatwiające pracę w polu. Pojazd był za to wyposaŜony w mały świder — obecnie odłamany i skrzywiony oraz czerpak, z którego pozostały tylko powyginane szczątki. Mógł spełniać rolę maszyny górniczej, i prowadzić poszukiwania na niewielką skalę. Z nadzieją, Ŝe znajdzie jakieś ślady najbliŜszego obozu czy osady, Dan ostroŜnie przemierzał drogę po nierównym lodzie. Kiedy dotarł do pełzacza, otworzył drzwi kabiny i, poŜałował, Ŝe to zrobił. Wewnątrz znajdowały się dwa martwe ciała, oba spalone miotaczem. Pasek blaszki identyfikacyjnej zwisał z przodu sterów i Dan energicznie go oderwał. Kiedy… jeśli… powrócą do portu, moŜe jakoś przydać się do wyjaśnienia tej śmierci… tego morderstwa. Zamknął drzwi, zabezpieczając je kawałkiem lodu. Ale zanim odszedł, otworzył komorę towarową. Racje Ŝywnościowe mogą im się przydać, choć Dan nie był teraz w stanie zabrać ich ze sobą. Najbardziej jednak zaleŜało mu na tym, Ŝeby zobaczyć, co leŜy w skrzyni transportowej. Ludzi zabito. A czy ograbiono takŜe? Jego podejrzenia okazały się słuszne. Pieczęć na komorze transportowej została nadpalona, a drzwi na wpół stopione. Skrzynia była pusta, z wyjątkiem małego kawałka skały, leŜącego na krawędzi rozbitych drzwi. Był on wystarczająco mały, Ŝeby zabrać go wraz z identyfikatorem. A jeŜeli miał taką wartość, Ŝe trzymano go w zamkniętym pojemniku, naleŜy sprawdzić, jakie jest jego znaczenie. Dan nie potrafił określić, od jak dawna pełzacz tkwi w tym miejscu. Ale wnioskując z ilości otaczającego go wokół lodu, upłynęło juŜ trochę czasu. Kiedy wspiął się na szczyt przepaści, szedł kawałek po śladach zostawionych przez maszynę, biegnących równolegle do brzegu urwiska. Mogło to oznaczać, Ŝe zejście w dół nie było próbą ucieczki, ale Ŝe maszyna była prowadzona automatycznie i juŜ tutaj wiozła martwą załogę. Czy to jest ta sama maszyna, która pozostawiła ślady na równinie? Było to prawdopodobne, tyle tylko, Ŝe Dan musiał teraz przerwać swą wędrówkę. — Wzywam Thorsona! Wzywam Kamila! — Sygnał z nadajnika zabrzmiał tak ostro, Ŝe Dan aŜ drgnął. Wracajcie do łodzi ratunkowej, wracajcie do łodzi ratunkowej… natychmiast!
Taki alarm — to niepodobne do Ripa. Chyba, Ŝe stało się coś naprawdę bardzo groźnego! Mrówkoród? A moŜe — myślał Dan zawracając z drogi i patrząc w dół na pełzacz, kiedy mijał go, biegnąc w kierunku łodzi — mają takŜe dwunogich wrogów? Czy ci, którzy zamordowali załogę pojazdu, zainteresowali się teraz statkiem kosmicznym? Czy Rip znalazł się w takim połoŜeniu, Ŝe nie mógł łagodniej przekazać im ostrzeŜenia? Brach nie wydał Ŝadnego dźwięku. JeŜeli wyczuwał czekające ich kłopoty — tak, jak potrafił wyczuwać działania smoków nie mówił tego. Nagle przez głowę Dana przebiegła inna myśl, niemal tak samo wstrząsająca, jak nagłe wezwanie ze statku. Wydawała się nieprawdopodobna. Kiedy odnaleźli brachy osaczone przez, rnrówkoroda, znajdowały się one wewnątrz pola siłowego, które utrudniło potworowi atak. Ale i smoki wydostały się przez nie. Pole było słabe, to prawda, lecz Ali wypróbował je i działało. Zatem, w jaki sposób stworzenia obu gatunków zdołały się przez nie przebić? Kiedy mały Dan mówił do tłumacza odnalazł klatkę, wokół niej była ochrona. A jednak pokonał ją i otworzył smokom drzwi… — Czy wyraŜał się na tyle jasno, Ŝe brach zrozumiał? I co rzeczywiście wydarzyło się z polem. Czy stworzenia wyłączyły je, a potem włączyły ponownie? Gdyby zrozumiały zasadę jego działania, mogłyby je wyłączyć. Ale przecieŜ nie mogły go ponownie włączyć od wewnątrz. Brach odpowiadał niepewnie, tak jakby sam miał trudności z wyjaśnieniem procesu, który wydawał mu się zjawiskiem naturalnym. Albo leŜ nie dysponował odpowiednim słownictwem, aby wyraŜać się zrozumiale: — My myślimy… jeśli rzecz nie jest Ŝywa, moŜemy myśleć, co chcemy i ona to robi… Dan potrząsnął głową. Jeśli jego towarzysz dobrze przekazał umiejętności brachów, to znaczy, Ŝe posiadają one pewną kontrolę nad światem nieoŜywionym. Niesamowite! Był jednak na to dowód. Brachy przeszły przez pole obronne. Ale smoki teŜ. A przecieŜ jest niemoŜliwe, Ŝeby i smoki posiadały te zdolność. — A smoki… w jaki sposób one przedostały się przez osłonę? — Mały… kiedy one go zraniły… otworzył im. Pragnęły wyjść, więc skorzystały z tego — padła natychmiast logiczna odpowiedź bracha. No dobrze, to wszystko pasuje. Pod jednym warunkiem: Ŝe uwierzy się w umiejętności brachów, polegające na otwieraniu drzwi siłą woli poprzez pole energetyczne. Pojawiało się coraz więcej niezrozumiałych kwestii związanych z tymi
niesamowitymi zwierzętami — nie, one nie były zwierzętami tylko ludźmi, gdyŜ naleŜało przyznać im to określenie, niezaleŜnie od tego, jak traktowano je na Xecho. Dan zobaczył biegnącego z tyłu Alego. Zwolnił i zatrzymał się, czekając, aŜ tamten dołączy do niego. — Posłuchaj — Dan odłoŜył na później pytania dotyczące brachów i pospiesznie przedstawił Kamilowi historie porzuconego pełzacza, jego załogi oraz ładunku. — Sądzisz więc, Ŝe Rip moŜe mieć gości? — Ali natychmiast zrozumiał. W porządku, wejdziemy tam wolno i ostroŜnie. Podczas rozmowy zasłaniali kciukami w rękawicach mikrofony, lak Ŝe nic z tego, co mówili, nie było słyszalne dla przypadkowego odbiorcy. Dan zasłonił się kapturem, chroniącym przed mroźnym powietrzem. ChociaŜ świeciło słońce, dawało niewiele ciepła tu, na otwartej przestrzeni. A gdy ponownie weszli w cień lasu, nawet to wraŜenie jasności i ciepła przepadło. OstroŜnie podeszli do łodzi ratunkowej. Odetchnęli nieco, gdy spostrzegli, Ŝe trochę poniŜej, na otwartej przestrzeni, stoi planetolot zwiadowczy z Królowej. Dan poczuł ulgę. A więc Jellico przysłał po nich… być moŜe zakończą się ich tarapaty. Uspokojeni, podbiegli do włazu. Wewnątrz czekał na nich Rip oraz Craig Tau, ale trzecim facetem nie był — jak spodziewał się Dan kapitan. Nie był to takŜe nikt inny z załogi Królowej. A pozbawiona wyrazu twarz Ripa i chłodna postawa Tau ostrzegały, Ŝe kłopoty się jeszcze nie skończyły. Nieznajomy był niewątpliwie Ziemianinem, jednak nieco niŜszym od członków załogi, szerokim w ramionach, długorękim. Cechy te podkreślało futro, stanowiące wierzchnią część jego ubrania. Pod spodem miał zielony mundur, który na wysokości piersi miał naszytą rozetkę, składającą się z dwóch srebrnych liści, wychodzących z pojedynczej łodyŜki. StraŜnik Meshler, Dan Thorson, obecny szef ładowni, Ali Kamil, asystent inŜyniera — lekarz Tau dokonał prezentacji i dodał wyjaśnienie dla towarzyszy z załogi — straŜnik Meshler jest teraz odpowiedzialny za ten okręg. Dan drgnął. Być moŜe mylił się w ocenie ich obecnej sytuacji. Ale jedna z zasad postępowania w przypadku bezpośredniego spotkania z wrogiem, znana większości wolnych kupców, głosiła, Ŝe naleŜy wytrącić przeciwnika z równowagi, by ten się ujawnił. I naleŜy zrobić to w jak najbardziej nieoczekiwany sposób.
Jeśli pan reprezentuje prawo, mam do zgłoszenia morderstwo, a raczej dwu morderstwa. Wyjął pasek identyfikacyjny, pochodzący z pełzacza oraz okruch kamienia, który znalazł zaczepiony na brzegu opróŜnionej skrzyni. — Nad rzeką znajduje się uwięziony przez lód pełzacz. Sądzę, Ŝe tkwi tam od dłuŜszego czasu, ale wiem tak mało na temat warunków klimatycznych panujących na waszej planecie, Ŝe trudno odgadnąć, od jak dawna. W kabinie znajduje się dwóch ludzi… spalonych miotaczem. Aby otworzyć zamykaną skrzynię przewoŜoną przez nich, ktoś ją nadpalił. To znalazłem zahaczone o drzwi. — PołoŜył kamień na półce. — A tu jest karta identyfikacyjna, wyjęta z końcówki w sterach. — PołoŜył pasek metalu obok kawałka skały. Jeśli miała nastąpić wojna na terytorium wroga, to Dan właśnie ją rozpoczął. Meshler gapił się na przemian to na niego, to na dwa znaleziska. — Musimy takŜe złoŜyć raport — Ali przerwał ciszę — jeśli Shannon nie zrobił tego jeszcze, o obecności wyjątkowego mrówkoroda. Meshler w końcu przyszedł do siebie. Teraz jego twarz, początkowo bez wyrazu, nabrała surowości i zniknęło z niej zaskoczenie. — Wyglądałoby na to — mówił głosem tak lodowatym, jak powietrze na zewnątrz — Ŝe dokonaliście bardzo wielu dziwnych odkryć… niezmiernie dziwnych odkryć. Dan pomyślał, Ŝe straŜnik mówi w taki sposób, jakby uwaŜał większość z tego nie tylko za nieprawdopodobne, ale wręcz zmyślone. Ale oni posiadali na wszystko potwierdzenie, dobre, solidne dowody.
Rozdział 8 Lot wbrew woli
— Jak przedstawia się sytuacja, szefie? — Dan zignorował ostatnią uwagę straŜnika i zwrócił się do Tau, zrobiwszy wszystko, co leŜało w jego mocy, Ŝeby wytrącić przeciwnika z równowagi. Chciał po prostu wiedzieć, co ich czeka. Odpowiedzi udzielił mu sam Meshler: Jesteście aresztowani! — powiedział wyniośle, lak jakby tymi słowami mógł ich pokonać, a przynajmniej uzyskać przewagę nad nimi czterema. Mam dostarczyć was do portu Trewsworld, gdzie zostaniecie oddani w ręce Patrolu… O co jesteśmy oskarŜeni?— Kamil nie ruszył się od włazu. Jedną rękę załoŜył za plecy i Dan przypuszczał, Ŝe nadal trzyma dłoń na klamce. Było jasne, Ŝe Ali nie uznaje przewagi Meshlera. — Zniszczenie ładunku, wtrącanie się do poczty, morderstwo… StraŜnik wyliczał kolejne punkty oskarŜenia, tak jakby był sędzią ogłaszającym wyrok. Morderstwo? — Ali wyglądał na zaskoczonego. — Kogo zamordowaliśmy? Nieznaną osobę, która pojawiła się na statku rzekł Tau. Jego wcześniejsza pewność siebie osłabła. Oparł się o ścianę i połoŜył rękę na krawędzi hamaka, w którym siedziały brachy. — Widziałeś go martwego skinął głową w kierunku Dana — swego czasu nosił twoją twarz… W tym momencie Meshler zmierzył przenikliwym spojrzeniem Dana, który zrzucił kaptur, Ŝeby ułatwić rozpoznanie. I po raz drugi szef ładowni zobaczył zaskoczenie malujące się na twarzy straŜnika. Tau wydał z siebie dźwięk, przypominający śmiech. — Jak widzisz, straŜniku Meshler, nasza opowieść była prawdziwa. I tak samo, jak pokazujemy ci człowieka z tymi samymi rysami twarzy co maska, moŜemy udowodnić pozostałe zdarzenia. Dysponujemy skrzynką, która spowodowała wszystkie kłopoty, rozwijającymi się zarodkami lafsmerów, brachami… Pozwólcie, Ŝeby wasi technicy i naukowcy przebadali te dowody, a przekonacie się, Ŝe mówiliśmy prawdę. Coś zatrzęsło się na ramionach Dana. Dopiero teraz przypomniał sobie o brachu w torbie. Rozluźnił paski i wypuścił na wolność towarzysza swej wędrówki,
który zaraz dołączył do swojej rodziny na hamaku. StraŜnik Meshler obserwował to bez słowa. Po chwili wydobył z wewnętrznej kieszeni munduru trójwymiarowe zdjęcie. Trzymając je w ręce, podszedł do hamaka, w którym znajdowali się „ludzie” z Xecho i spoglądał to na obrazek, to na brachy. — Są pewne róŜnice rzeki w końcu. — Tak jak powiedzieliśmy. Słyszałeś je, a raczej ją, jak mówiła odparł Rip. W jego glosie wyczuwało się zdenerwowanie, pozwalające wnioskować, Ŝe czas przed przybyciem Alego i Dana nie upłynął na przyjemnej rozmowie. — A gdzie znajduje się la tajemnicza skrzynka? — StraŜnik nie patrzył w ich kierunku, ale nadal przyglądał się brachom. Wyraz jego twarzy wskazywał, Ŝe w dalszym ciągu jest pełen wątpliwości. — Zakopaliśmy ją opakowaną bardzo dokładnie odpowiedział Dan. — Tyle tylko, Ŝe ona z pewnością nie jest pierwszym tego rodzaju ładunkiem, który tu przysłano. Teraz całkowicie skupił na sobie uwagę Meshlera. StraŜnik utkwił w nim oczy, przypominające dwa okruchy lodu. — Macie podstawy, Ŝeby tak uwaŜać? — zapytał. Dan opowiedział mu o mrówkorodzie. Nie potrafił stwierdzić, czy wywarł jakieś wraŜenie na straŜniku, ale przynajmniej nareszcie męŜczyzna słuchał go bez Ŝadnych zewnętrznych objawów niedowierzania. — Mówisz, Ŝe znaleźliście jego norę? I Ŝe pozostawał pod wpływem promieniowania z ogłuszacza, kiedy widzieliście go po raz ostatni? — JuŜ wcześniej poszliśmy po jego śladach do nory — wtrącił Ali. — Tym razem wystarczył rzut oka, by stwierdzić, Ŝe po oddaleniu się od klatki poszedł w kierunku swej nory. Nie tropiliśmy go ponownie. — Oczywiście, Ŝe nie, poniewaŜ byliście zajęci szukaniem innych potworów, aby ukryć to, co tu przywieźliście. Meshler nie ustępował. A te potwory… gdzie są teraz? — Szliśmy za nimi aŜ do rzeki —kontynuował Ali.— Brach powiedział, iŜ przeleciały nad nią, więc szukaliśmy drogi, Ŝeby się przeprawić. A wtedy zostaliśmy przywołani z powrotem do łodzi. — Brach mówił? odezwał się Tau. — A skąd to wiedział? — Twierdzi on, Ŝe odbiera uczucia innych istot. Dzięki temu moŜliwa była ucieczka smoków. Jedno z dzieci — Dan świadomie połoŜył nacisk na tym słowie —
wyczuło ich gniew spowodowany zamknięciem w klatce i poszło je uwolnić. Smoki zaatakowały maleństwo, a potem uciekły… Spodziewał się, Ŝe straŜnik mu nie uwierzy i zlekcewaŜy jego wypowiedź. Lecz tamten nie zrobił tego. Słuchał uwaŜnie, raz po raz spozierając na brachy. — Zatem, oprócz tego mrówkoroda, mamy na wolności kilka innych potworów… — Mamy teŜ dwóch zamordowanych ludzi wtrącił Dan — którzy byli martwi na długo przed naszym wylądowaniem na planecie. — Jeśli są martwi od dawna, jak powiedziałeś —odrzekł straŜnik — nie zaszkodzi, jeśli jeszcze trochę poczekają, aŜ ktoś się nimi zajmie. To, czym my musimy się najpierw zająć, są te wasze „smoki”. OdłoŜył na bok trójwymiarowe zdjęcie i wydobył mapę. Choć miniaturowa, była tak wyraźnie oznaczona, Ŝe nie było Ŝadnego problemu z jej odczytaniem. — Jezioro — wskazał Meshler. — Skąd wypływa rzeka? — Stąd, jak sądzę — pokazał Dan. — I wasze smoki przekroczyły ją? — Troszeczkę za linią rzeki widniały narysowane bladozielone znaki. StraŜnik postukał w nie końcem palca. — Posiadłość Cartla. JeŜeli wasze smoki zmierzają w jej kierunku… —Zwinął mapę w rulon. — Będzie lepiej, jeśli odnajdziemy je, zanim tam dotrą. To… to stworzenie potrafi je tropić? Jesteście tego pewni? — Mówi, Ŝe potrafi. Zaprowadził nas do rzeki — Dan drgnął; nie pozwoli, aby straŜnik zabrał bracha. Pomimo wszystko, niewaŜne jak zmieniony, stwór stanowił nadal część ładunku, za który Dan był odpowiedzialny. Ale Meshlerowi zaleŜało na brachu. — Jesteście aresztowani! Rozejrzał się wokół, patrząc kolejno na kaŜdego z nich swym uwaŜnym spojrzeniem, jak gdyby oczekiwał sprzeciwu. — JeŜeli będziemy czekać na grupę poszukiwawczą z portu Trewsworld, moŜe być za późno. Znam swoje obowiązki. Jeśli posiadłość Cartla znalazła się w niebezpieczeństwie, muszę udzielić pomocy. Ale to wy wypuściliście na wolność te niebezpieczne zwierzęta. Dlatego takŜe wy macie obowiązek… — Nie zaprzeczamy temu — odparł Tau. — Zrobiliśmy wszystko, co leŜało w naszej mocy, Ŝeby zabezpieczyć port przed skaŜeniem. — Wszystko, co leŜało w waszej mocy? Pozwalając, Ŝeby te smoki
zaatakowały posiadłość? — Nie mogę jednak zrozumieć — powiedział wolno Dan, a jego słowa były skierowane do Tau jak one wytrzymują tę niską temperaturę. Zostały wypuszczone o świcie. Spodziewałem się, Ŝe znajdziemy je zamarznięte. Gady nie znoszą zimna… — Lafsmery — poprawił go Meshler — nie są gadami i są dobrze przystosowane do chłodu. Są przyzwyczajone do trewsworldzkich zim, zanim zostają wyjęte przy wylęgu. — AleŜ mówię ci — powiedział gniewnie Dan — Ŝe to nie są wcale lafsmery, ale najprawdopodobniej ich przodkowie sprzęci miliona lat. Z całą pewnością są gadami. Wystarczy na nie spojrzeć! — Nie mamy podstaw twierdzić, czym są, a czym nie są łagodził Tau. — Dopóki nie będziemy mieli moŜliwości przeprowadzenia na nich laboratoryjnych badań specjalistycznych. Odporność na zimno moŜe równie dobrze stanowić tę ich cechę, na którą promieniowanie nie miało wpływu. — Nie mamy czasu na tego typu spory! — oświadczył stanowczo Meshler. — Odnajdziemy smoki, zanim spowodują dalsze kłopoty. Najpierw nadam raport. Wy pozostańcie tutaj! Przepchnął się za Alim i wyszedł przez właz, zamykając go z trzaskiem za sobą. Kamil przemówił do Tau: — Co naprawdę się dzieje? — Wszyscy chcielibyśmy poznać trochę więcej faktów — odpowiedział z rezygnacją Tau. Kiedy wylądowaliśmy, wiedzieli juŜ o naszych kłopotach… od samego początku byliśmy podejrzani. Potem byliśmy przesłuchiwani w sprawie zgonu na pokładzie… — Ale jak? zaczął Shannon. — Co jak? — odparł Tau. — Nic mieliśmy czasu na złoŜenie raportu. Odpowiadaliśmy zgodnie z prawdą i pokazaliśmy im ciało. Przekazałem lekarzowi portowemu wyniki moich badań. ZaŜądali dokumentów tego nieboszczyka. Kiedy im powiedzieliśmy, Ŝe posługiwał się twoimi papierami i pokazaliśmy im tę maskę, nie dowierzali nam, albo udawali, Ŝe nic wierzą. Powiedzieli, Ŝe nie sądzą, aby taka zamiana była moŜliwa bez naszej wiedzy. Uznali teŜ, Ŝe oszustwo musiałoby wyjść na jaw w trakcie podróŜy. Tu prawdopodobnie mieli rację. Wychodząc od tych załoŜeń logicznie przeszli do kolejnego pytania. Co mianowicie skłoniło tego człowieka do przedarcia się na statek. — Więc opowiedzieliście im o skrzynce — uzupełnił Ali.
— Musieliśmy, poniewaŜ ludzie z laboratorium dopytywali się o swoje brachy, a osadnicy o embriony. Mogliśmy powiedzieć, Ŝe jeden towar nie nadszedł, ale w tej sytuacji nie było sensu twierdzić, Ŝe oba. Jellico domagał się skontaktowania z Radą Kupiecką. Królową skonfiskowano, a załogę aresztowano. Wysłali tego Meshlera, Ŝeby was zabrał, a ja mam się zająć brachami. Zgodnie z prawem handlowym, przy transporcie Ŝywego ładunku konieczna jest obecność oficera medycznego. — Sądzisz, Ŝe stoi za tym Inter—Solar? — dopytywał się Rip. — Nie wierzę w to. DuŜa spółka nie zrealizowałaby tak skomplikowanego planu, Ŝeby ściągnąć kłopoty na jakiś wolny frachtowiec. I w dodatku wcale nie konkurowaliśmy z nimi w sprawie podpisania tego kontraktu pocztowego. Przez lata stanowił on własność Porozumienia Międzyplanetarnego. Nie. Sądzę, Ŝe byliśmy po prostu pod ręką i ktoś nas wykorzystał. Być moŜe to samo przytrafiłoby się statkowi Porozumienia, gdyby nadal kursował na tej trasie pocztowej. — Craig — Dan nie słuchał uwaŜnie, jego myśli zwróciły się w innym kierunku — ten martwy człowiek… czy to moŜliwe, Ŝe jego śmierć była zaplanowana? MoŜe był przeznaczony na straty i dlatego nie troszczyli się, czy przeŜyje tę podróŜ? — MoŜe być. Tylko dlaczego…? — Dlaczego, dlaczego i dlaczego? Rip potrząsnął rękami, zdenerwowany ilością pytań, na które nie było odpowiedzi. Ali podniósł kamień, przyniesiony przez Dana z rozbitego pełzacza. Obracał go w palcach, przyglądając mu się uwaŜnie. — Trewsworld jest całkowicie planetą rolniczą, prawda? — Tak się ją określa. — Co z tymi poszukiwaczami z pojazdu, których zamknięty ładunek skradziono? Gdzie dokładnie znalazłeś ten kamień? Ali nagle rzucił pytanie pod adresem Dana. — Był zahaczony pod stopionymi drzwiami. Sądzę, Ŝe ktoś wymiótł zawartość skrzyni w wielkim pośpiechu i przeoczył ten kawałek skały. — Według mnie — Rip ponad ramieniem Alego spojrzał na kamień — wygląda na zwykły kamień. — Och, ale ty się na tym nie znasz. Tak jak nikt z nas. — Ali waŜył skałę w ręku. — Mam wraŜenie, Ŝe to jest klucz do wyjaśnienia tego wszystkiego, ale za mało
wiemy, Ŝeby ocenić jego znaczenie. Nadal trzymał skałę, gdy zgrzytnął otwierany właz i Meshler znów znalazł się w środku. — Ty — wskazał na Shannona zostajesz tutaj. Przyślą z portu statek straŜy, który cię zabierze. I ciebie takŜe. — Tym razem wycelował palcem w Alego. Ale ty i ty, i to… to stworzenie, o którym mówicie, Ŝe moŜe wytropić wasze smoki… pójdziecie ze mną. Bierzcie planetolot i łapiemy te stwory. Tylko szybko! Przez moment wydawało się, Ŝe Shannon i Kamil będą protestować. Spojrzeli jednak na Tau. ChociaŜ w wyrazie twarzy lekarza nie zaszła Ŝadna zmiana, Dan był przekonany, iŜ otrzymali rozkaz, aby nie sprzeciwiać się zarządzeniom Meshlera. Po raz drugi Dan umieścił bracha w torbie. Ten nie sprzeciwiał się, tak jakby podąŜał za tokiem ich rozmowy i znał cel tej drugiej wyprawy. StraŜnik nie domagał się, Ŝeby Dan oddał swój ogłuszacz. — Najpierw wyruszymy do posiadłości Cartla — oznajmił Meshler swoim nie znoszącym sprzeciwu tonem. Zasiadł za sterami i wskazał Danowi miejsce obok siebie. Podczas gdy szef ładowni układał torbę z brachem na kolanach, Tau zajął jedno z tylnych siedzeń. Trzeba było przyznać, Ŝe straŜnik okazał się doskonałym pilotem. Sprawiał wraŜenie, jakby co dzień podróŜował planetolotem. Bez wysiłku uniósł statek w powietrze, obrócił go dziobem na południowy wschód i przestawił dźwignię prędkości na maksimum. JuŜ po kilku sekundach przelecieli nad rzeką. Potem znów pojawiły się gęsto ulistnione drzewa, przypominające swoją zielenią jakąś wodę. Brach siedział cicho na kolanach Dana z głową wysuniętą z torby. W kabinie było ciepło, więc nikt z nich nie naciągnął kaptura. PoniewaŜ nos bracha wraz z rogiem obracał się nieznacznie tam i z powrotem, Dan odniósł wraŜenie, Ŝe stworzenie węszy w poszukiwaniu jakiegoś określonego zapachu. Nagle brach wycelował nosem w prawo, bardziej na zachód od ich obecnej linii lotu. Zapiszczał cienkim głosem i z nadajnika przyczepionego do kaptura Dana rozległy się słowa: — Smoki, tam… Meshler, zaszokowany, odwrócił się od sterów. Nos bracha nadal wskazywał kierunek, jak gdyby stworzenie odbierało jakiś sygnał. — Skąd wiesz? — dopytywał się straŜnik.
Dan powtórzył jego pytanie. — Smoki głodne, poszukują mięsa… Polowanie! No tak, głód odruchem, a u dzikiego stworzenia moŜe być bardzo gwałtowny. Ale lotem kieruje Meshler. Czy zdecyduje się skorzystać z informacji bracha czy teŜ będzie upierał się przy utrzymaniu ustalonego kursu? Zanim Dan zaczął namawiać go na polowanie, straŜnik zmienił kierunek lotu. Nos bracha, tak jakby rzeczywiście był wskaźnikiem połączonym ze sterami, celował teraz dokładnie na wprost. — Posiadłość — poinformował ich Meshler. Pomiędzy wystającymi z ziemi pniami rozstawiono słupki tworzące dziwne ogrodzenie. Nie było zestawione w parkan, ale słupki rozmieszczono w równomiernych odstępach. Najwyraźniej stanowiły one podpory szczebli czy poręczy. W świetle popołudnia zobaczyli, Ŝe na większości z nich siedzą jakieś stworzenia, które wściekle miotają długimi szyjami, walcząc jednocześnie między sobą. Lafsmery! — Pozwalacie im biegać swobodnie bez Ŝadnego nadzoru? zdziwił się Dan, przypominając sobie o mrówkorodzie. A być moŜe na Trewsworld Ŝyją takŜe inne drapieŜniki. Meshler wydał z siebie głos, który moŜna było uznać za śmiech. Mają swoje własne środki obronne. Obecnie ludzie nie wchodzą na ich teren nawet z ogłuszaczem. ChociaŜ, jeśli wjechać pełzaczem i prowadzić go wolno, lafsmery zachowują się obojętnie. Ale nie ma zbyt wielu stworzeń, które byłyby dostatecznie duŜe czy wytrzymałe, Ŝeby zwycięŜyć w walce z grupą lafsmerów. Kiedy przelatywali wysoko ponad polem bitwy, na którym kłębiły się okrutne stwory, siedzący na kolanach Dana brach zaskrzeczał, choć nie było to Ŝadne konkretne słowo. Dalej liczba lafsmerów zmniejszyła się. Na ziemi leŜały sponiewierane i martwe ciała. Ale dwóch mieszkańców grzędy nadal jeszcze dzielnie walczyło. Miotali pozbawionymi piór głowami, celując dziobami w swoich wrogów. Były to… W pierwszej chwili Dan nie chciał uwierzyć w to, co widzi. Zarodki w momencie wylęgu miały wielkość mniej więcej samicy bracha. A te stwory były nieco większe od pozostałych lafsmerów. Ich szybkie ataki, ciosy, sposób uŜycia szponów, uderzenia ogonem, łopoczące skrzydła, na których mogłyby wznieść się tak wysoko, by nacierać na przeciwników z góry, były typowe dla dojrzałych i zaprawionych w wielu bitwach dorosłych. — One… one urosły! — zawołał zdumiony Dan. WciąŜ nie mógł uwierzyć, Ŝe
przez jeden czy dwa dni mogły ulec takiemu przekształceniu. — Czy te stworzenia to wasze smoki? I wy oczekujecie, Ŝebym uwierzył, Ŝe one są nowo narodzone? — Meshler nie dowierzał. Podobnie jak Dan. Ale to były te same stwory, które umieścili w klatce wówczas o wiele mniejsze. — To są one. Meshler zawrócił planetolot, poniewaŜ oddalili się juŜ spory kawałek od pola bitwy. Maszyna stanęła i Dan pomyślał, Ŝe straŜnik próbuje odstraszyć smoki od pozostałych lafsmerów. Trzymał ogłuszacz w pogotowiu. Nie mógł go jednak uŜyć, zanim się nie przybliŜą. Meshler poszperał ręką w kieszeni swojego munduru i podał Danowi jajokształtny przedmiot. — Wepchnij zawleczkę u góry — polecił. Kiedy ponownie przelecimy ponad nimi, zrzuć to najbliŜej, jak tylko zdołasz. Jeszcze raz oddalili się od walczących stworów. Dan otworzył okno po swojej prawej stronic, opuścił bracha pomiędzy kolana, Ŝeby zapewnić mu bezpieczeństwo i wychylił się, przygotowany do zrzucenia jajokształtnego przedmiotu. Przy trzecim przelocie Meshler poprowadził planetolot bliŜej ziemi. Dan liczył na to, Ŝe potrafi właściwie ocenić odległość. Kciukiem wcisnął guzik znajdujący się na szczycie pocisku i opuścił go w dół. StraŜnik zwiększył prędkość pojazdu. Planetolot wystrzelił łukiem do przodu z taką szybkością, Ŝe Dana wcisnęło w fotel. Po chwili Meshler zaczai zwalniać, a kiedy statek jeszcze raz zawrócił, osiągnęli prędkość, przy której moŜe nastąpić lądowanie. Wyglądało na to, Ŝe opuszczenie się na ziemię w tym miejscu, pomiędzy palikami, na nierównym terenie, będzie trudnym manewrem. Ponownie skierowali się ku zniszczonej grzędzie. Teraz jednak wokół roztrzaskanych słupów unosiła się zielonkawa mgła. Rozwiewała się cienkimi, wznoszącymi się ku górze wstęgami, by zniknąć znacznie powyŜej wysokości ich lotu. Stworzenia, które kilka chwil wcześniej prowadziły bezlitosną wojnę, teraz zgodnie i spokojnie leŜały na ziemi. Meshler wylądował na jedynej wolnej przestrzeni, w pewnej odległości od grzędy. Dan pozostawił bracha w planetolocie i pobiegł wraz z Meshlerem oraz Tau w kierunku pola bitwy. JeŜeli smoki przybyły tu z zamiarem upolowania czegoś do jedzenia, to pewnie lafsmery swoim oporem przyczyniły się do własnej zagłady. Lub teŜ. nie było to ze strony smoków zwykłe, bezsensowne zabijanie, ale obrona przed atakiem stworzeń, które ich nie doceniły.
Smoki i ostatnie dwa lafsmery leŜały tak, jak upadły, lecz nie były martwe. Opary wywoływały mniej więcej taki sam skutek, jak napromieniowanie ogłuszaczem. Meshler pochylił się nad nie znanymi mu stworami i przyglądał im się uwaŜnie. — Mówicie, Ŝe to są przodkowie lafsmerów? — w jego głosie pobrzmiewało wahanie. Samego Dana równieŜ trudno byłoby przekonać, gdyby nie widział ich dwa dni temu wypełzających z pojemników. — Chyba Ŝe nastąpiła pomyłka podczas załadunku — stwierdził Tau. Ale sądzę, Ŝe to moŜemy wykluczyć. Zostały prześwietlone w porcie na Xecho… co prawda bez jakichś szczególnych badań… ale eksperci na lotnisku nie pomijają niczego istotnego. Meshler schylił się i uniósł skrzydło stwora, odsłaniając szkielet, pokryty pofałdowaną, przypominającą gumę skórą. Gdy je puścił, opadło z powrotem na łuskowate ciało. OdraŜająca skóra rozciągała się i kurczyła z kaŜdym parskającym oddechem gada. — Jeśli wasza magiczna skrzynka jest w stanie zdziałać coś takiego… — Nie nasza skrzynka poprawił go Dan. — I nie zapominaj o mrówkorodzie. Nasz ładunek prawdopodobnie nie jest pierwszym tego rodzaju. — Raport! — Meshler mówił jak gdyby do siebie. —Teraz… — wyjął zza pasa linę, zdolną całkowicie unieruchomić kaŜdego więźnia. UŜył jej doskonale. Solidnie spętał kończyny, ogony, skrzydła i okrutnie uzębione szczęki smoków. Zawlekli więźniów do planetolotu i załadowali do pomieszczenia towarowego. Meshler obejrzał dwa z pozostałych przy Ŝyciu lafsmerów. Sądził, Ŝe te, które walczyły do końca, ocaleją. Ale pozostałe były martwe. Muszą zawiadomić o tym nieszczęściu właściciela hodowli. — Będzie domagał się odszkodowania — skomentował Meshler złośliwie. A jeśli zechce poprzysiąc wam wszystkim szkodę rolną… Dan nie miał pojęcia, co to jest szkoda rolna, ale wnosząc z tonu straŜnika, oznaczała ona kolejne kłopoty. — My tego nie zrobiliśmy — odpowiedział Tau. — Nie? Nie wyładowaliście przecieŜ waszego towaru w porcie… przynajmniej tej jego części… tak więc jesteście nadal za niego odpowiedzialni. A ładunek dokonał zniszczeń…
Czy wystąpiliśmy przeciwko prawu, zastanowił się Dan. Odpowiedzialność za uszkodzenie towaru to jedno, a odpowiedzialność za szkody wyrządzone przez towar jest zupełnie czymś innym? Gorączkowo przypominał sobie wszystkie taśmy z przepisami i regulaminami, które przestudiował podczas lat nauki i słuŜby na Królowej. Czy jakiś przypadek tego rodzaju trafił kiedyś do sądu? Nie mógł sobie przypomnieć. Być moŜe Van Ryck wiedziałby coś o tym. Ale on jest daleko stąd, w innym rejonie galaktyki i nie wiadomo, kiedy powróci. — Wybrać najkrótszą drogę. Meshler znów zdawał się mówić do samego siebie. Ale kilka minut później, zamiast skręcić na wschód, gdyŜ taki był jego początkowy zamiar, dziób małego statku sam obrócił się na zachód. Meshler krzyknął i grzmotnął pięścią w jeden ze wskaźników na stole sterowniczym. Wskazówka na tarczy poruszyła się nieznacznie, ale nie odwróciła się. Meshler zaczął szarpać drąŜki sterów i przyciskać kolejne guziki. Pomimo to ich kurs nie uległ zmianie. O co chodzi? — Dan znał się na sterowaniu planelolotem na tyle, Ŝeby zrozumieć, iŜ statek zachowuje się w taki sposób, jakby jego automatyczny pilot został zablokowany na ustalonym kursie, a straŜnik nie był w stanie złamać blokady i sterować ręcznie. Tau pochylił się do przodu i jego głowa znalazła się tuŜ obok głowy Dana. — Patrzcie na ten wskaźnik! Znaleźliśmy się w obszarze przyciągania! Na jednej z tarcz rzeczywiście moŜna było odczytać, ze lecą bezwładnie w kierunku silnego promieniowania. — Nie mogę się z tego wydostać! — Ręce Meshlera osunęły się ze sterów. — Nie da się ręcznie prowadzić. — Ale jeśli nikt nie określił tego kursu… i nie… Dan gapił się na tarczę. Ustawienie, a nawet trwałe zablokowanie automatycznego pilota jest moŜliwe. Ale Ŝaden z nich tego nie zrobił, i chociaŜ byli zajęci przenoszeniem smoków na pokład, nikt obcy nie mógł podejść nie zauwaŜony do planetolotu. — Wiązka przyciągająca — powiedział z namysłem Meshler ale to jest niemoŜliwe! W tym kierunku nic ma nic takiego. Spotkać tam moŜna najwyŜej kilku wędrujących myśliwych. Dopiero znacznie dalej na północ znajduje się stacja doświadczalna Trosli. I nawet jej pracownicy nie dysponują sprzętem, potrzebnym do… — Za to ktoś inny nim dysponuje powiedział Tau. — I wygląda na to, Ŝe
wasza dzika planeta kryje więcej, niŜ przypuszczacie, straŜniku Meshler. Tak czy inaczej, jak dokładnie ją patrolujecie? Meshler podniósł głowę. Zaczerwienił się, rozgniewany. — Dzika jest obecnie połowa obszaru. Opracowano mapy lotnicze naszej planety, ułatwiające orientację. Ale jeśli chodzi o kontrole, to mamy mało ludzi i pieniędzy na rozbudowę bazy. Nasza praca polega przede wszystkim na patrolowaniu i ochronie posiadłości. Nigdy nie było na Trewsworld Ŝadnych kłopotów, zanim… JeŜeli zamierzacie powiedzieć, Ŝe zanim my przybyliśmy — przerwał Dan — to nieprawda. Nie my stworzyliśmy potwornego mrówkoroda, ani nie zamordowaliśmy tych dwóch w pełzaczu. I to oczywiście nie my wciągamy w pułapkę nasz własny statek. Jeśli złapano nas w obszar promieniowania, jakieś urządzenie musi je wysyłać. Tak więc w tej dziczy kryje się więcej, niŜ wam wiadomo. Ale Meshler zdawał się nie słuchać. Włączył mikrofon i trzymając go w ręku, podawał serie liter, które musiały stanowić jakiś szyfr. Powtórzył je trzykrotnie, za kaŜdym razem czekając na odpowiedź. Potem, poniewaŜ Ŝadna nie nadeszła, wzruszył lekko ramionami i odwiesił mikrofon na haczyk. Nie działa? — zapytał Tau. — Na to wygląda — odpowiedział Meshler. A planetolot nadal leciał na zachód, w nieznane, w zapadającą ciemność.
Rozdział 9 Łowcy ludzi
Mrok gęstniał. Dan się poderwał, Ŝeby włączyć światła planetolotu, poniewaŜ Meshler nie kwapił się, by to zrobić. Ale straŜnik złapał go za rękę. — Nie ma potrzeby. Nie chcę, Ŝeby nas zauwaŜyli — wyjaśnił. Dan poczuł się zakłopotany tym mogącym sprowadzić na nich niebezpieczeństwo odruchem. — Gdzie jesteśmy? Widzisz jakieś znane ci miejsca? —zapytał Tau. — Na południowym zachodzie! Zgodnie z naszymi informacjami nie ma tu nic, oprócz dziczy — odparł Meshler. — CzyŜ nie powiedziałem tego? A ta stacja Trosti? — upierał się lekarz. — Czego dotyczą ich badania? — Przede wszystkim zajmują się przekazywaniem okazów Ŝycia naszej planety na inne światy. I określają zasady przystosowania ich do zmienionych warunków. Ale oni nie są warci zainteresowania. Odwiedzałem ich w trakcie moich objazdów. JuŜ dawno minęliśmy ich siedzibę, a poza tym nie mają tam urządzenia zdolnego do emisji takiego promieniowania jak to, pod którego wpływem się znaleźliśmy. — Trosti — powtórzył Tau z namysłem. — Trosti… — Vegan Trosti to nazwisko fundatora. Opłacił budowę i wyposaŜenie tej stacji doświadczalnej — uzupełnił Meshler. Vegan Trosti! Dan przypomniał sobie setki plotek i setki być moŜe prawdziwych opowieści, które słyszał na jego temat. Był jednym z tych ludzi, których Ziemianie nazywają „urodzonymi w czepku”. KaŜdy wynalazek, który poparł, badanie, które sfinansował, stawały się sukcesem, pomnaŜając jego skarby. Nikt nigdy nic dowiedział się, jak wielki majątek zgromadził Trosti. Co pewien czas przeznaczał ogromne sumy na projekty badawcze. Jeśli któryś z nich okazywał się opłacalny — a zwykle tak się właśnie działo — zysk wędrował na szczęśliwą planetę, na której go realizowano. Oczywiście pojawiały się na jego temat i inne opowieści Ŝe jego „powodzenie” nie zawsze wynika z przeprowadzania uczciwych badań, Ŝe prowadzone są one na dwóch poziomach: jednym, który moŜna poddać oficjalnej kontroli, i drugim, ukrytym, wymierzonym przeciwko społecznościom
poszczególnych planet. Nigdy nie znaleziono najmniejszego dowodu, potwierdzającego prawdziwość tych pogłosek. A bogactwo Trostiego wywierało duŜe wraŜenie. JeŜeli więc popełnił jakieś błędy lub podejmował nielegalne działania, władze zdawały się tego nie dostrzegać. Ale czy Vegan Trosti Ŝył rzeczywiście? Powiadano, Ŝe wystrzega się rozgłosu. KrąŜyły opowieści, Ŝe często brał udział, nie ujawniając się, w przygotowywanych przez własnych pracowników, wyprawach badawczych. Zanim zniknął, przygotował tak dokładną kontrolę prawną nad swoim majątkiem, gwarantując w ten sposób wykorzystanie go dla wiedzy i dobra powszechnego, Ŝe na wielu światach traktowano go jak bohatera, prawie półboga. Pomimo śledztwa Patrolu nie było wiadomo, w jaki sposób zniknął. Ponoć kilka lat planetarnych temu wystąpili po prostu jego zastępcy i ogłosili, Ŝe prywatny siatek Trostiego nie wrócił w wyznaczonym czasie, a oni mają wyraźne polecenie, aby w takim przypadku dokonać podziału majątku. I zrealizowali to, nie ukrywając niczego. Nikt nigdy nie dowiedział się niczego o młodości Trostiego, równie tajemniczej, jak jego śmierć. Był jak kometa, która przemknęła przez zamieszkaną część galaktyki, zmieniając wszystkie światy, do których się zbliŜyła. — Tracimy wysokość — wykrzyknął nagle Meshler. — Coś jeszcze… — Tau znów pochylił się do przodu, tak Ŝe jego głowa i ramiona znalazły się tuŜ obok siedzącej przed nim dwójki. — Czy widzicie to? — Cień jego ręki widoczny w mrocznej kabinie wyciągał się ku tarczy rozjaśnionej wokół własnym światłem. Wskazówka na tarczy zadrŜała i odchyliła się w prawo. Słychać było brzęczenie, które w odczuciu Dana zdawało się narastać. — Co…? zaczął Meshler. — Przed nami jest źródło promieniowania tego samego typu, jak to wysyłane przez skrzynkę z Królowej. Tyle tylko, Ŝe silniejsze. Być moŜe wkrótce uzyskamy odpowiedzi na pewne pytania. — Słuchajcie… — Dan nie widział twarzy straŜnika. Była tylko plamą odznaczającą się na tle ciemności, ale w głosie tamtego brzmiał ton, którego nie znali. Mówicie, Ŝe pod wpływem tego promieniowania róŜne stworzenia cofają się w czasie, przybierając postać swych form wcześniejszych…
— Wszystko, czym dysponujemy, to dowód w postaci rozwijających się zarodków i bracha powiedział Tau. — Ale załóŜmy, Ŝe wpłynie szkodliwie na nas. Czy to moŜliwe? — Nie wiem. Skrzynka została przyniesiona na pokład przez człowieka. Thorson widział, jak dotykała jej obca kobieta. Oczywiście, mogli posłać swojego wysłannika na pokład, wiedząc, Ŝe umrze. Ale nie sądzę, aby tak było. Potrzebowali Królowej, by przewieźć tutaj swój towar. A przecieŜ załoga, która uległaby uwstecznieniu tak szybko, jak tamte zwierzęta, nie mogłaby sterować statkiem. Nie bylibyśmy w stanie wyjść z nadprzestrzeni. Jeśli jednak tutaj promieniowanie jest silniejsze, nie jestem pewien… — I mówisz, Ŝe to promieniowanie jest tego samego rodzaju? — Zgodnie z tym, co wskazują przyrządy, tak. Ale jeśli Tau miał ochotę coś dodać, nigdy nie dowiedzieli się tego, poniewaŜ planetolot runął nagle w dół. Meshler krzyknął i zaczął szarpać stery — bez rezultatu. Nie potrafił wydostać statku spod wpływu siły ciągnącej go w kierunku ziemi. — Zabezpieczenie przedwypadkowe! Dan raczej wyczuł, aniŜeli zobaczył, jak pilot usiłuje trafić w przycisk alarmowy. Nacisnął taki sani po swojej stronie kabiny. Ile mieli czasu? Czy wystarczająco duŜo? Ziemia stanowiła tylko ciemną masę w oddali i Dan nie miał pojęcia, jak szybko pędzą na spotkanie z nią. Na ciele poczuł pianę ochronną, która sięgała mu juŜ do podbródka. Postępując zgodnie z instrukcją, usadowił się głęboko w fotelu i zamknął oczy, a przykrycie ochronne szczelnie wypełniało przestrzeń wokół trzech członków załogi i bracha. Dan powinien wcześniej ostrzec tego ostatniego, ale całkiem zapomniał o stworzeniu, które siedziało tak cicho. A teraz było juŜ za późno. Rozluźnij się! Umysł Dana starał się zapanować nad nerwami. Rozluźnij się, pozostaw wszystko urządzeniom ochronnym! Jeśli będziesz spięty, osłabisz ich działanie zabezpieczające. Rozluźnij się! W tym momencie skupił na tym całą swoją wolę. Uderzyli o ziemię. Pomimo piany ochronnej, Dan doznał wstrząsu, od którego stracił przytomność. Nie wiedział, ile czasu upłynęło, zanim przyszedł do siebie na tyle, Ŝeby poszukać po omacku uchwytu na drzwiach kabiny po swej prawej stronie. Musiał pokonać opór otaczającej go galarety, ale w końcu dosięgną! palcami zasuwy. Ktoś jednak otworzył drzwi od zewnątrz tak gwałtownym szarpnięciem, Ŝe wyrwał mu zasuwę z ręki. Piana popłynęła w kierunku otworu, unosząc Dana ze sobą. Ten
próbował się uwolnić, lecz był bardzo osłabiony. Ktoś usuwał tę warstwę ochronną. DuŜy jej pas opadł z głowy i ramion Dana, który otworzył oczy prosto w oślepiający blask latarki. Zamrugał nic nie widząc, ani teŜ nie rozumiejąc, co się właściwie wydarzyło. Ulegli katastrofie, a potem… Czyjeś ręce, dość gwałtownie, uwalniały go z ucisku piany. Wydawało się, Ŝe komuś bardzo się spieszy. Kiedy Dan poczuł swobodę ruchów, zdecydowanym szarpnięciem został postawiony na nogi. Latarka nadal świeciła tak, Ŝe nie widział, kto go trzyma, ale z pewnością było dwoje ludzi. Kiedy juŜ uporali się z galaretą, obrócili go i związali mu ręce za plecami. Był unieszkodliwiony. MęŜczyźni popchnęli Dana do przodu, a ten uderzył boleśnie o jakąś powierzchnię. Dzięki temu odzyskał równowagę i rozejrzał się ostroŜnie dookoła. Zaczął odzyskiwać wzrok. Widział niewyraźne cienie dwóch ludzi zajmujących się w tej chwili Tau. Dan przypuszczał, Ŝe napastników było więcej, lecz część z nich przebywała poza polem światła. MęŜczyźni pracowali tak sprawnie, Ŝe wydawało się, iŜ przeprowadzają wielokrotnie przećwiczoną akcję. Uwięzili juŜ załogę planetolotu. Ale nie odkryli torby z brachem! Czy nie wiedzieli nic o obecności zwierzęcia czy teŜ nie zaleŜało im na nim? Galareta wystawiona na działanie powietrza zaczęła znikać. A więc wkrótce brach będzie wolny. MoŜe być jednak tak przeraŜony katastrofą, Ŝe… Dan nie wiedział, czego spodziewać się po brachu… ani co się z nim stanie… Wtem usłyszał łoskot czegoś, co mogło być tylko zbliŜającym się pełzaczem. Miał nadzieję, Ŝe jego towarzysz pozostanie nie zauwaŜony. Z ciemności, w krąg światła latarki wpłynęła wijąca się lina. Zahaczono ją pośpiesznie o dziób planetolotu i ten, ciągnięty przez pełzacz, ruszył z jękiem. Danowi nie było dane zobaczyć, co się dalej działo z ich wrakiem. Czyjaś ręka złapała go za ramię, odciągnęła od ściany, o którą się opierał i zaczęła popychać wzdłuŜ niej. Droga była bardzo nierówna. Dan potykał się i gdyby jego niewidoczny straŜnik, a zarazem przewodnik, nie trzymał go w uścisku, kilka razy upadłby. W końcu wkroczyli na polanę, na której rozbito obozowisko. W górze, niby dach, sterczał występ skalny. Na trawie stała przenośna kuchenka i leŜało mnóstwo róŜnych narzędzi. Z ilości zgromadzonego sprzętu moŜna było się domyślać, Ŝe męŜczyźni przebywają tu od dłuŜszego czasu i są dobrze wyposaŜeni. Znajdująca się tam lampa oświetlała obozowisko. Ustawiono ją na najniŜszej
mocy, jak gdyby jej właściciele oszczędzali paliwo. W tym słabym świetle Dan zobaczył trzech ludzi, którzy ich tutaj przyprowadzili. Nosili zwyczajne, jednoczęściowe kombinezony myśliwskie oraz pasy słuŜące do zawieszania przyrządów i narzędzi — typowe wyposaŜenie podróŜujących, zapuszczających się w dzikie obszary obcej planety. Wszyscy trzej napastnicy byli Ziemianami. Ale ten, który wyszedł im na spotkanie, nim nie był. NaleŜał do rasy nie znanej Danowi. Był tak wysoki, Ŝe musiał garbić się i pochylać głowę pod występem skalnym, stanowiącym dach. W świetle lampy jego skóra wydawała się Ŝółta (nie brązowoŜółta, jaką mógłby mieć przedstawiciel jednej ze staroŜytnych ziemskich ras orientalnych). Jego oczy i zęby świeciły jasnym blaskiem. Ponadto oczy miał okolone jakąś błyszczącą substancją. Jego czaszkę pokrywały rzadkie włosy, pomiędzy którymi przeświecała skóra. Ale jego sylwetka, pomimo Ŝe ręce i nogi wydawały się nazbyt długie, była podobna do ziemskiej, okryta kombinezonem myśliwskim. Dan zastanawiał się, czy Tau, ze swoją większą wiedzą z zakresu rozpoznawania obcych istot, potrafiłby nazwać tę rasę. Z jakiegokolwiek świata pochodził obcy, było oczywiste, Ŝe to właśnie on dowodzi obozem. Nic nie powiedział, ale dał znak ręką i całą trójkę z planetolotu ustawiono plecami do ściany skalnej, a potem posadzono tak, by nie widzieli oświetlonego obszaru obozowiska. W tym czasie dowódca przykucnął przy lampie. W rękach, przypominających pozbawione kości macki, trzymał mikrofon. Ale zamiast mówić, uderzał w niego czubkami giętkich palców. śaden z tych ludzi nie przemówił do więźniów, Meshier takŜe o nic nie pytał. Dan zerknął na straŜnika i zauwaŜył, Ŝe męŜczyzna przygląda się scenie tak uwaŜnie, jakby chciał utrwalić w pamięci kaŜdy szczegół. Nieznajomi nosili ubrania myśliwych. UŜywali teŜ sprzętu, jaki Dan widywał juŜ na innych światach u ludzi polujących dla rozrywki. Ale gdyby wykorzystali łowiectwo jako pretekst i wkroczyli do dziczy na Trewsworld, posiadając odpowiednie zezwolenie, towarzyszyłby im przewodnik. Nie było go jednak widać. Nie słyszeli równieŜ pełzacza, który ciągnął planetolot. Dan przypuszczał, Ŝe ludzi jest więcej i być moŜe mają jakieś powody ku temu, aby pozostawać poza zasięgiem ich wzroku. Po nadaniu wiadomości wysoki obcy wyjął długi płaszcz z kapturem. Owinął się nim dokładnie i ułoŜył się w drugim końcu obozu, pod występem skalnym. Po ,
chwili dwóch z trójki Ziemian podąŜyło w jego ślady | zapadając w drzemkę. Od chwili, gdy przyprowadzili ‘ swoich więźniów, Ŝaden z nich nawet nie rzucił na nich okiem. Trzeci człowiek pozostał przy lampie. Na kolanach trzymał linę. Dan znał się trochę na elektronice, ale w tym obozie nie zobaczył nic, co przypominałoby skrzynkę Królowej. Ani teŜ nic, co wskazywałoby na to, Ŝe silne promieniowanie, które ściągnęło planetolot w dół, było wysyłane właśnie stąd. Dan był zmęczony, ale nie na tyle, Ŝeby zasnąć w tak niewygodnej pozycji. Gdy spojrzał na Tau i Meshlera, stwierdził, Ŝe i oni nie śpią. Wartownik przy lampie raz po raz podnosił się i przechadzał lam i z powrotem. Przy kaŜdym takim obchodzie zerkał na jeńców. Lecz znacznie więcej czasu poświęcał na wpatrywanie się w mrok. Przechodził właśnie, kiedy Dan zauwaŜył ruch na drugim końcu obozowiska. Coś poruszało się tam z wielką ostroŜnością. Było to zbyt małe jak na człowieka — nawet gdyby pełzał. Brach! Dan nie potrafiłby wyjaśnić, dlaczego wierzył, Ŝe obcy dotrze za nimi aŜ tutaj. DuŜo bardziej prawdopodobne było to, Ŝe stworzenie ucieknie przed zagroŜeniem ze strony istot, które z taką łatwością pokonały załogę planetolotu. Wartownik odwrócił się i zasłonił Danowi pole widzenia. Kiedy męŜczyzna powrócił w krąg światła, Dan nie dostrzegł juŜ niczego. Jednak nadal ukradkiem spozierał w tamtym kierunku, starając się nie odwracać głowy, aby nie zwrócić uwagi wartownika. Kilka sekund później zobaczył, Ŝe coś znów przemknęło między roślinami. Tym razem wybiegło zza zarośli i skryło się za drugą zasłoną — kilkoma skrzynkami z zaopatrzeniem. Nie mylił się, ten długi, zakończony rogiem pysk, bez wątpienia naleŜał do bracha. Dan nie potrafił odgadnąć, co stworzenie zamierza zrobić (chyba Ŝe zwyczajnie podąŜał tu za trójką ludzi z planetolotu, gdyŜ bliskość znanych osób dawała mu poczucie bezpieczeństwa). Był juŜ świadkiem, jak brach uŜył ogłuszacza. Ale oni zostali rozbrojeni. I nawet jeśli została w planetolocie jakaś broń, a brach znalazł ją, nie miałby najmniejszych szans, gdyby został odkryty. Nie było Ŝadnego sposobu skontaktowania się z tym dziwnym przyjacielem. A jednak Dan zastanawiał się, jak moŜna go ostrzec… Wartownik wstał i wyruszył na kolejny obchód. Kiedy odwrócił się plecami, brach wybiegł na otwartą przestrzeń. Poruszał się tak cicho, jak gdyby był cieniem. Przykucnął tuŜ za plecami Tau. Wyciągnął głowę i rogiem spróbował rozciąć krępującą ich linę! Nie było to łatwe. Była mocna i ustępowała pod naciskiem ostrza noŜa, ale nie
dawała się rozciąć rogiem. A jednak Dan widział, jak brach nieznacznie porusza głową — najwyraźniej rozszarpywał więzy. Tau krzywił się, tak jakby te wysiłki sprawiały mu ból, ale nie poruszył się. Potem ramiona Tau rozluźniły się odrobinę i Dan. poczuł zdenerwowanie. W jaki sposób brach rozerwał sploty liny? Tau był wolny. Na razie nie zrobił jednak nic, aby skorzystać z tej wolności. Pochylił się wolno do przodu, odsuwając jak najdalej od ściany. Dan był przekonany, Ŝe brach prześlizguje się za plecami Tau, aby z kolei jemu udzielić pomocy. I miał rację, poniewaŜ w chwilę później poczuł ciepło puszystego ciała przylegającego ciasno do niego, oraz szarpanie i pociąganie za pęta, które brach zaczął przecinać rogiem. Wkrótce równieŜ i on był wolny. Teraz Dan odsunął się nieznacznie, Ŝeby umoŜliwić stworzeniu dotarcie do Meshlera. Wartownik skończył swój obchód i usadowił się z powrotem przy lampie. Nadal obserwował więźniów, lecz przede wszystkim wpatrywał się w ciemności. W końcu wstał, podszedł do jednego ze śpiących towarzyszy i obudził go. Co dziwne, brutalnie potrząśnięty męŜczyzna nic nie powiedział, tylko przejął linę i rozpoczął wartę przy lampie. Kończący słuŜbę owinął się tym samym przykryciem, spod którego nowy wartownik właśnie się wyłonił. Ich milczenie było bardzo dziwne… być moŜe nie potrafili mówić? Brach wysunął się zza pleców Meshlera i Dan był pewien, Ŝe len równieŜ jest wolny. Ich wybawiciel przemykał się, uŜywając ludzi i cieni jako zasłony. Wreszcie ponownie przykucnął za stertą skrzynek. Wartownik był akurat w trakcie obchodu. Nagle brach poruszył się. Dan nie widział dokładnie, co się stało, ale coś potoczyło się z łoskotem w kierunku lampy, przewróciło ją i światło zgasło. Dan i jego towarzysze rzucili się naprzód, niewidoczni dla wrogów. Przynajmniej taką mieli nadzieję. Dan nie próbował wstać, ale czołgał się w stronę otwartej przestrzeni. Dobiegające go głosy przekonywały, Ŝe dwaj pozostali uciekinierzy zastosowali tę samą technikę. Oczekiwał, Ŝe usłyszy krzyk wartownika, jakiś głos mający na celu przebudzenie śpiących. Zamiast tego usłyszał tylko szuranie nogami i gwizd wystrzału z pętacza. Ale strzał go nie dosięgnął. Gdy znalazł się poza obozowiskiem, wstał. Przypadkiem dotknął jakiegoś innego wymachującego ramienia i poczuł pod palcami gładką powierzchnię kurtki
termicznej. Złapał tamtego za rękę i razem, najszybciej jak tylko potrafili, pognali w gęste zarośla. Ta roślinność chroniła ich przed wystrzałami z pętacza. Ale obozowicze z pewnością dysponowali bardziej niebezpiecznymi rodzajami broni… — Tau? — Tak doszedł do niego głos z boku. — Gdzie jest Meshler? — Nie wiem — wyszeptał lekarz. Bezszelestne przedzieranie się przez te zarośla było niemoŜliwe. Trzaski towarzyszące ich przejściu stanowiły z pewnością wyraźną wskazówkę dla podąŜającej za nimi pogoni. Nagle czyjeś ręce chwyciły Dana i zatrzymały w miejscu. Zakołysał się, wymierzając napastnikowi cios na oślep. — Cicho! — Bez wątpienia był to głos Meshlera. — Róbcie to cicho… spokojnie! Szarpnął Dana, a ten pociągnął za sobą lekarza, którego nadal trzymał za rękę. Dan doszedł do wniosku, Ŝe Meshler musi posiadać niezwykłą zdolność poruszania się w ciemności, poniewaŜ przestali błądzić wśród zarośli. Nadal jednak wpadali na siebie, gdyŜ bez przerwy zmieniali kierunek wędrówki. Szli dosyć wolno. Dan stale zastanawiał się, dlaczego nie słychać Ŝadnych odgłosów alarmu w obozie. Wtem ujrzeli światło. Najwyraźniej nie tylko ponownie włączono lampę, ale ustawiono ją na większą moc. Lecz rośliny zasłaniały juŜ zbiegów. Podeszwy ich butów zastukały o twardszą powierzeń nie, a zarośla zniknęły. Po obu stronach pojawiły się jakieś ciemne, jednolite ściany. Dan spojrzał w górę. Zobaczył wąski pas nieba z kilkoma gwiazdami. Coś otarło się o jego kolana. Wyrwał ręce z uścisku swoich towarzyszy, schylił się i dotknął drŜącego bracha. Dan odpiął kurtkę i otulił nią zmarzniętą istotę. — Co to jest? — wyszeptał Meshler. — Brach… zimno mu. Dan zastanawiał się, jak długo stworzenie znosiło okrutne, nocne powietrze. — Czy to… on… wie, gdzie jest planetolot?— szept Meshlera był natarczywy. Dan zauwaŜył, Ŝe brach nadal ma przy sobie tłumacza. Pociągnął za kaptur i zaszeptał do mikrofonu: — Ta latająca rzecz… gdzie ona jest? — W dziurze… w ziemi. — Ku jego zadowoleniu stworzenie odpowiedziało natychmiast. Dan obawiał się, Ŝe brach moŜe być wykończony chłodem.
— Gdzie? Brach wykręcił się w jego uścisku i Dan poczuł uderzenie w brodę, to znaczy, Ŝe przewodnik wskazuje na lewo. — Mówi, Ŝe na lewo… w dziurze — zrelacjonował straŜnikowi Dan. Meshler ruszył w tym kierunku tak pewnie, jak gdyby widział wyraźnie. Ale kiedy Ziemianie potykali się, spóźniali, zawrócił. — Pośpieszcie się! — Pośpiech nic nam nie da, jeśli połamiemy sobie przy tym kości — odparł rozsądnie Tau. — Ale — zaczął Meshler — to jest otwarty teren. — W ciemnościach — skontrował Tau — to moŜe być cokolwiek. — Ciemność? Chcesz przez to powiedzieć, Ŝe nie widzicie? — w głosie Meshlera odbijało się szczere zaskoczenie, prawie szok. — Nie w nocy, nie na tyle dobrze, Ŝeby puścić się szarŜą przez coś takiego odpowiedział Tau. — Nie wiedziałem. Poczekajcie zatem! — Niewyraźna postać Meshlera obróciła się. Potem tuŜ obok Dana pacnął koniec pasa. — Połączcie się razem… ja poprowadzę. Kiedy tylko Dan złapał pas, a Tau połoŜył rękę na jego ramieniu, straŜnik zaczął stąpać tak pewnie, jakby oświetlał ścieŜkę przed sobą latarką. — Nadal tędy? — zapytał w chwilę później. — Tędy? — Dan posługując się tłumaczem, powtórzył pytanie brachowi. — Tak. Wkrótce duŜa dziura… Dan przekazał tę informację. I wkrótce rzeczywiście doszli do duŜej dziury. Z poziomu, na którym stali, wyrwa wydawała się ciemnym zagłębieniem wiodącym w nieznane. — Widzisz coś? — zapytał. — Zniszczyli planetolot odparł ponuro Meshler. —Ale będziemy potrzebowali zapasów… o ile jakieś zostawili. Nagle pas zwisł miękko i luźno w uścisku Dana i Dan usłyszał odgłosy, które z pewnością oznaczały, Ŝe Meshler opuszcza się do planetolotu.
Rozdzial 10 Pułapka
Nie ma w ogóle czasu, aby dokończyć przeszukiwania wraku, Dan zaprotestowal cicho. Z pewnością tamci z tyłu wkrótce rozpoczną polowanie, uŜywając lej błyszczącej lampy. A kto kierował pełzaczem, który przywlókł tutaj planetolot? Ci nieznani członkowie grupy wroga mogą właśnie brać ich w okrąŜenie! Przypomniał sobie, Ŝe brach potrafi wytropić kogoś wyczuwając jego uczucia. Z pewnością emocje, towarzyszące zamykaniu okrąŜenia przez grupę prowadzącą polowanie, będą wystarczająco silne, Ŝeby obcy mógł je wyczuć. — Czy nadchodzą jacyś inni? — zamruczał do mikrofonu tłumacza. Poczuł, Ŝe brach poruszył się w jego uścisku i domyślił się, iŜ obcy kręci głową, jak gdyby jego długi nos był odbiornikiem jakiegoś superradaru. — Z tyłu, nigdzie indziej nie… Rakieta wybuchnie i płomień spali Meshlera! Muszą się stąd wydostać, a straŜnik zostawił ich w potrzasku i sam poszedł węszyć wokół bezuŜytecznego wraka. Jest oczywiste — musi być — Ŝe ci, którzy wzięli ich do niewoli, nie pozostawili tam w dole Ŝadnej broni. A moŜe zostawili? ZałóŜmy, Ŝe próbowali tak zorganizować cały ten bałagan, Ŝeby wyglądało, jakby statek uległ wypadkowi. Wówczas z pewnością nie splądrowaliby go. Ale we wraku potrzebne są ciała… Chłód przebiegł wzdłuŜ kręgosłupa Dana. Ciała były pod ręką, gotowe do wykorzystania w chwili, kiedy będą potrzebne do uzupełnienia tego kamuflaŜu. Być moŜe przed zamianą Ŝywych jeńców w martwe ciała chcieli zdobyć jakieś informacje. A im dłuŜej ich trójka marudzi tutaj czwórka, upomniał sam siebie Dan (poniewaŜ jak dotąd brach udowodnił, Ŝe jest naprawdę uŜytecznym, członkiem ich grupy) — tym bardziej staje się prawdopodobne, Ŝe plany wroga zakończą się sukcesem. — Musimy się stąd wydostać! Dan oznajmił Tau coś, co było oczywiste. Co nam moŜe dać to grasowanie Meshlera tam w dole? Wkrótce nas dogonią. Chcesz spróbować tego na własną rękę? — zapytał: lekarz. — Jest oczywiste, Ŝe Meshler dysponuje niezwykłą zdolnością widzenia w nocy. O ile ci bandyci nie podzielają tej umiejętności, dzięki niemu moŜemy przebyć szybciej!, trasę, po której oni będą mogli nas ścigać tylko bardzo powoli.
— Bandyci? — Dan podchwycił to słowo, które za skoczyło go duŜo bardziej, niŜ powinno w tych okolicznościach. Było przecieŜ jasne, Ŝe zetknęli się z nielegalni grupą działającą w ukryciu. ChociaŜ bandyci zazwyczaj nie zadają sobie trudu układania drobiazgowych piano Uderzyć i uciec to zasadniczy wzorzec ich postępowania. — Czego by tutaj szukali? — Kto wie? Być moŜe Meshler wie, albo przynajmniej powinien. Posłuchaj! Zamarli. Dan wyczuwał napięcie lekarza, kiedy stali tak ramię w ramię obok siebie. Ten dźwięk nie dobiegał z tyłu. Dochodził z dołu. Wspinający się do góry Meshler? Dan miał gorącą nadzieję, Ŝe taka jest prawda. — Chodźmy — głos Meshlera zabrzmiał tuŜ pod nogami Dana. Ziemianin ruszył do tyłu i poczuł, Ŝe pas w jego ręku został szarpnięty i napręŜył się. A potem, holowany tak jak uprzednio, z ręką Tau na swoim ramieniu, szedł za straŜnikiem. Raz po raz Meshler wydawał szeptem zwięzłe polecenia, ale nie powiedział, co znalazł we wraku. A jednak na ramieniu miał przewieszone zawiniątko, co jakiś czas uderzające Dana w rękę, którą trzymał pas. Posuwali się szybciej, niŜ Dan oczekiwał, chociaŜ był tak otumaniony ciemnością, Ŝe nie potrafił powiedzieć, w jakim kierunku obecnie wędrują. Jeśli wyruszyli z powrotem do łodzi ratunkowej, z pewnością mają przed sobą wiele dni wędrówki. Być moŜe więc to, Ŝe Meshler przeszukał wrak, aby znaleźć jakieś zaopatrzenie, było konieczne. Stracił poczucie czasu. Raz po raz Meshler przystawał, Ŝeby dać im okazję do złapania oddechu. Dan i Tau, na zmianę, nieśli bracha wewnątrz swoich kurtek. Kiedy na Dana przyszła kolej ponownego wzięcia na siebie jego cięŜaru, mały obcy nie drŜał juŜ, ale wydawał się ciepły i rozluźniony. Ziemianin miał więc nadzieję, Ŝe nie rozchorował się on wskutek pobytu w nocnym chłodzie. Świt zastał ich w miejscu, gdzie wiatr rzeźbił skały nadając im niesamowite kształty. Masywne, cięŜkie bryły kamienia zawierały otwory i szczeliny, niektóre wielkości małych jaskiń. Miejsce to doskonale nadawało się do tego, Ŝeby się tu ukryć, a nie tylko zatrzymać na krótki odpoczynek. Najwyraźniej Meshler wybrał je właśnie z tą myślą. Dan nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo jest zmęczony, dopóki nie przykucnął w wybranym przez straŜnika miejscu wgłębieniu pomiędzy kilkoma
skalami. Wędrowanie w butach kosmicznych było bardzo meczące. Na Ŝadnym ze światów nie moŜna było znaleźć bardziej wytrzymałego i mocniejszego obuwia. A jednak cięŜar blach magnetycznych przymocowanych do podeszew wywoływał uczucie, jak gdyby wokół kostek zostały przylutowane masywne bransoletki z Ŝelaza. ; — Poluźnij zapięcia. — Mówiąc to, Tau pochylił się do przodu, Ŝeby odpiąć swoje buty. — Ale nie zdejmuj; ich… nie rób tego, jeśli chcesz szybko włoŜyć je z powrotem. JuŜ samo rozluźnienie ciasnych zapięć przynosiło tak wielką ulgę, Ŝe Dan westchnął uszczęśliwiony. Meshler otworzył torbę, którą zabrał z planetolotu. Wyjął jedzenie i podzielił na cztery części, tak by równieŜ brach otrzymał swoją porcję. Jedzenie było bardzo poŜywne. Człowiekowi wystarczała niewielka jego ilość, by mógł przetrwać. Ale oczywiście nie zaspokajała apetytu i Dan nadal czuł się głodny. — Idziemy na północ. Jak daleko jest stąd do łodzi ratunkowej albo do tej posiadłości, o której mówiłeś? — chciał wiedzieć Dan, gdy upewnił się, Ŝe nic ma juŜ nic do jedzenia. — Zbyt daleko… do obu miejsc… Ŝeby dostać się tam pieszo — zabrzmiała zniechęcająca odpowiedź Meshlera. — Nie zdołamy tam dotrzeć bez odpowiedniego środka transportu, jedząc tak niewiele i nie posiadając broni… — Wydawało mi się, Ŝe mówiłeś, iŜ nie ma tu Ŝadnych naprawdę niebezpiecznych zwierząt — nie ustępował Dan. Nie mógł uwierzyć, Ŝe znaleźli się w tak trudnym połoŜeniu. — Jesteśmy ścigani — przypomniał Tau. — No dobrze, ale skoro nie moŜemy skierować się na północ, to co robimy? — Pełzacz… — Meshler zamknął torbę. — A takŜe to… — Wyciągnął rękę do Tau i Dan rozpoznał przyrząd, który umoŜliwił lekarzowi wykrycie promieniowania, kiedy znajdowali się w planetolocie. — Czy nadal działa? — zapytał straŜnik. Tau obejrzał go dokładnie, a potem nacisnął wyłącznik. Wskazówka natychmiast obróciła się, wycelowując dokładnie w kierunku trzymającego urządzenie człowieka. — Działa. A teraz powiedz, gdzie był ten obóz? Mnie tak się pokręciły kierunki, Ŝe nie odróŜniam północy od południa. — Tam… — Meshler wskazał palcem na lewo z taką pewnością siebie, Ŝe
musieli mu uwierzyć. — Zatem źródło promieniowania nie znajduje się w obozie. — W zasięgu wzroku nie było Ŝadnego sprzętu, który słuŜyłby temu celowi zauwaŜył Dan. — Skrzynka zajmuje mało miejsca. Mogli gdzieś zakopać coś podobnego do niej. Ale wskazówka pokazuje, Ŝe źródło znajduje się w tym kierunku… — Lekarz wykonał gest ponad swoim ramieniem. — Nie ma Ŝadnego sposobu, Ŝeby stwierdzić, jak daleko stąd? — zapytał Meshler. — Nie. MoŜna tylko powiedzieć, Ŝe promieniowanie jest tu silniejsze. — Nie jesteśmy w stanie przebyć tej drogi pieszo, nawet do posiadłości Cartla. — StraŜnik odchylił głowę do tyłu i oparł ją o skałę. A jest to najbardziej wysunięta na południe osada. — Być moŜe Meshler, ujawniając te informacje, po prostu myślał głośno. — Pełzacz jest powolną i cięŜką maszyną. Normalnie uŜywa się go w pobliŜu obozu—bazy, gdzie moŜna go co rusz kontrolować. — Tamci poszukiwacze mieli pełzacz — wtrącił Dan. — Musieli więc takŜe mieć obóz — odparł cięŜko Meshler. — A ten pod występem skalnym — dodał jest tylko tymczasowy. Dlatego… — Mamy wpaść z powrotem w ich ręce? wybuchnął Dan. Człowieku, czy ty jesteś kosmicznie pokręcony? — Jestem wyszkolonym straŜnikiem. — Meshler nie okazał zdenerwowania z powodu wybuchu Dana. — Tamci ludzie, w ubraniach myśliwskich… nie sądzę, Ŝe są myśliwymi. — Nie mamy Ŝadnej broni — przypomniał mu Tau. — A moŜe znalazłeś jakąś w planetolocie? — Nie. Jestem przekonany, Ŝe uwięziliby nas ponownie, gdybyśmy powrócili w tamto miejsce. Ci ludzie będą nas szukać, to prawda, ale spodziewają się, Ŝe kierujemy się na północ. JeŜeli pójdziemy na południe i zdobędziemy ten pełzacz — lub inny środek transportu mamy szansę. Inaczej… — nie dokończył lego zdania. Zamknął oczy i Dan nagle uświadomił sobie, Ŝe ta nocna wyprawa wymagała podwójnego wysiłku od straŜnika, który im przewodził. — Czy mam objąć pierwszą wartę? — Tau spojrzał w kierunku Dana. Dan chciał powiedzieć, Ŝe nie, ale ogrom zmęczenia, które odczuwał, nie pozwolił mu zaprzeczyć.
— Dobrze zgodził się Dan i usadowił się wygodniej na kamieniu, mniej więcej w tej samej pozycji co Meshler, który na wpół juŜ spał. Kiedy Tau go zbudził, by przejął wartę, blade, zimowe słońce stało juŜ wysoko na niebie i przygrzewało lekko. Przypadkiem czy celowo, Meshler dobrze wybrał to zagłębienie na miejsce postoju. Było skierowane na północny zachód — w stronę, z której mogli nadciągnąć prześladowcy. A jedyna droga, którą moŜna było się do nich dostać, wiodła przez wąski pas otwartej przestrzeni i wymagała wspinaczki. ŚcieŜka była wystarczająco stroma, Ŝeby moŜna zepchnąć po niej w dół kilka duŜych głazów. Tyle tylko, Ŝe w pobliŜu nie było takich kamieni — Dan przekonał się o tym, kiedy zdrętwiały wyczołgał się z jaskini i przeciągał się ukryty w jej cieniu. — W powietrzu latały jakieś stworzonka. Wznosiły się i opadały na rozpostartych skrzydłach, którymi trzepotały raz po raz. Najwyraźniej były stałymi mieszkańcami tej krainy. Wśród zarośli nic się nie poruszało. Dan Ŝałował, Ŝe nie ma lornetki, która zapewne została w planetolocie. Meshler był najwyraźniej zdecydowany wykonać swój plan wyruszenia wprost na terytorium wroga. Dan jednak wahał się. W chwili, gdy pochylił się ku wejściu do ich schronienia, brach wyczołgał się spomiędzy Meshlera i Tau. Podszedł do Dana i usiadł obok niego. — Czy jest ktoś w dole? — powiedział Dan do mikrofonu przyczepionego cło kaptura. Brach obracał długą głową, kołysząc nią wolno w prawo i w lewo. — Nikt nie nadchodzi. Myśliwy tam… — Wskazał na jedną z kręcących się, uskrzydlonych istot. — Jest głodny, czeka… ale nic na nas. Dan ufał wyczuciu bracha, ale nic na tyle, Ŝeby porzucić swoje wygodne miejsce i zrezygnować z obserwowania terenu w dole. — Niedawno… — kontynuował brach. — Co niedawno? — ponaglił go Dan. — Niedawno byli tutaj ludzie. — Tutaj! — Dan był wstrząśnięty. — Nie w tym miejscu, niŜej… tam… Brach wskazał ponownie, tym razem w dół zbocza, na lewo. — Skąd wiesz? — Smród maszyny. Danowi zdawało się, Ŝe brach zmarszczył długi nos z wyrazem niesmaku. — Nie teraz… ale kiedyś.
— Zostań tu… popilnuj powiedział Dan do bracha. Nie widział śladów Ŝadnej maszyny. A jeśli przechodził tą drogą pełzacz, zostawiłby jakieś tropy, po których mogliby podąŜyć. Lepsze to od podejmowania podróŜy w nieznane z urządzeniem Tau jako jedynym przewodnikiem. Przedzierając się w dół wzniesienia przedsięwziął wszelkie środki ostroŜności. ChociaŜ Meshler wytknąłby mu z pewnością wszelkie moŜliwe błędy. Kiedy dotarł do miejsca, o którym mówił brach, stwierdził, Ŝe stwór miał racje. W ziemi były głębokie ślady pozostawione przez pełzacz. A na skale widniała plama smaru, która z pewnością podraŜniła wraŜliwy nos bracha. Ktoś prowadził maszynę w tym bardzo nierównym terenie. Trop rzeczywiście biegł na południe. Nie prowadził dokładnie w tym samym kierunku, jaki wskazywał przyrząd Tau, lecz był z nim na tyle zbieŜny, Ŝeby przypuszczać, iŜ ślad kończy się w tym samym miejscu, w którym leŜy źródło promieniowania. Nie chcąc być zauwaŜony przez kogokolwiek, Dan przeszedł tylko kawałek wzdłuŜ śladu. Krótko po jego powrocie na stanowisko u wejścia do ich schronienia przebudził się Meshler. Wyszedł na zewnątrz i przyłączył się do Dana. Ten opowiedział mu o swoim odkryciu i straŜnik od razu zaczął ostroŜnie skradać się w dół. Powrócił bardzo szybko. — To nic jest stały szlak powiedział sięgając po torbę, Ŝeby wyjąć następną porcję Ŝywnościową. —Pełzacz przejechał tam tylko raz i miał jakieś kłopoty. — Sądzisz tak na podstawie rozlanej plamy smaru? — zapytał Dan. — To teŜ… a poza tym jedno z wgłębień ma postrzępioną krawędź. Bardzo moŜliwe, Ŝe prowadzono maszynę do naprawy i dlatego wybrano drogę na skróty. — Meshler sprawiedliwie odmierzył cztery porcje jedzenia. Zjadł swój przydział i zanim podał tubkę z Ŝywnością Danowi, wycisnął jedną porcję dla bracha. Szef ładowni zjadł swoją część i zostawił resztę dla Tau, do czasu, gdy ten się przebudzi. — Nic więcej nie odkryłeś? — zapytał straŜnik. — Nie. On się z tym zgadza. Dan wskazał na bracha, który długim językiem oblizywał swój pysk. — Wyruszymy, kiedy się ściemni. Meshler podniósł głowę, mniej więcej tak, jak robił to brach, kiedy węszył. — Dzisiejszej nocy będzie jaśniej… spodziewani się pełni księŜyca… To nie ma większego znaczenia, pomyślał Dan. Meshler moŜe sobie twierdzić,
Ŝe noc będzie jaśniejsza, lecz nawet jeśli jemu w czymś to pomoŜe, dla reszty towarzyszy pozostanie zbyt mroczna, by poruszać się swobodnie. Dan zasnął ponownie i Tau zbudził go dopiero późnym popołudniem. Jeszcze raz podzielili się racją Ŝywnościową, a potem Meshler dał sygnał, Ŝeby ruszać, Słońce częściowo skryło się za góry, a cienie zlewały siei z nadchodzącym zmierzchem. Czekając na ostrzeŜenie ze strony bracha. Dan nie zapinał kurtki, w której niósł przyjazną istotę. Jednak tracił przez to pewną ilość ciepła. Ruszyli wzdłuŜ ślad pozostawionego przez pełzacz. Zanim ściemniło się całkowicie, minęli miejsce, w którym przeryta ziemia świadczyła o tym, Ŝe maszyna ugrzęzła i aby ją uwolnić, trzeba było odkopywać zbity piach. Ślady stóp były zatarte i nie moŜna było się domyślić, ilu pasaŜerów przewoził pojazd. Urządzenie trzymane przez Tau nadal wskazywało mniej więcej ten sam kierunek. JednakŜe lekarz utrzymywał, Ŝe moc promieniowania nie zwiększa się. Około północy ostrzegł ich głos bracha. — Stworzenia… — rozległ się jego pisk w mikrofonie umocowanym przy kapturze Dana. — Niebezpieczeństwo… — Ludzie? — zapytał szybko Dan. — Nie. Podobne do smoków… Dan powtórzył to swoim towarzyszom. W słabym świetle księŜyca zobaczył, Ŝe Meshler, który kroczył na czele, uniósł głowę; znów zdawał się węszyć. — Cholerny smród! — wyrwało się straŜnikowi. Dan odwrócił głowę, kaszląc i zatykając nos. To był naprawdę obrzydliwy zapach! DuŜo gorszy od tego, który wydzielały stworzenia, wylęgające się w pojemnikach na zarodki, a nawet od smrodu mrówkoroda. I był tak wyraźny, jakby stali tuŜ przy śmietniku. — Jest tam pole siłowe. — Tau wyjął przyrząd i zobaczyli, Ŝe wskazówka drga. Wówczas Dan dostrzegł delikatną, błękitną mgiełkę, która rozciągała się dokładnie na wprost nich. Stanęli przed mroczną, splątaną masą roślinności, ale wcześniej rozciągało się jeszcze pole siłowe. W skrytości ducha Dan był z tego nawet zadowolony. Gdyby zanurzyli się po ciemku w tę mgłę… I to niezaleŜnie od tego, czy Meshler potrafi ich prowadzić, czy teŜ nie. A smród najwyraźniej dochodził właśnie stamtąd. — Ślady pełzacza skręcają w lewo. — Meshler ruszył wzdłuŜ nich. Dan z wahaniem zrobił to samo, a kiedy Tan ruszył na końcu, szef ładowni wyczuł, Ŝe lekarz wcale nie jest z tego bardziej zadowolony niŜ on sam.
Jak dotąd szli po swego rodzaju szosie, a przynajmniej ubitej drodze utworzonej przez pełzacze. Albo jedna maszyna przejechała tę trasę wiele razy, albo teŜ jeździło tędy więcej pojazdów. Poruszali się równolegle do mgiełki, która nikłym i dość niesamowitym blaskiem oświetlała ich drogę. Blaskiem wystarczającym do… To nie Dan sapnął. To właśnie Meshler, pomimo całego swojego obycia z dziczą, jęknął i zatrzymał się tak gwałtownie, jak gdyby pole siłowe wystrzeliło nagle ramię, które go zatrzymało. A Dan stanął jak wryty. Mgiełka się poruszyła. Spojrzeli teraz w górę i zobaczyli coś, co nawet w tym bardzo ograniczonym świetle byłoby w stanie doprowadzić do szaleństwa kaŜdego zdrowego na umyśle człowieka. Widzieli to coś tylko przez moment. Po chwili obraz zniknął i Dan nie był w ogóle pewien, czy rzeczywiście cokolwiek widział, Teraz nie dochodził do nich Ŝaden dźwięk ani ruch. Co z tego, kiedy to coś było tak straszne, Ŝe nawet gwiezdny podróŜnik wzdrygał się na myśl o ponownym spotkaniu z tym oko w oko. — Czy to…? Czy to było tam rzeczywiście, chciał spytać Dan. Ale Meshler ruszył tak długimi susami, Ŝe pozostali towarzysze, ślizgając się i potykając na porytej kamieniami drodze, musieli biec, aby go dogonić. Wyglądało tak, jakby tą zawziętą ucieczką straŜnik próbował zaprzeczyć temu, co zobaczył. śaden z nich nic nie mówił. TakŜe brach siedział cicho. Mgiełka ściany siłowej skręciła w prawo, ale kamienista droga biegła dalej prosto. Po jakimś czasie Meshler przystanął, a Dan uderzył w jego wysuniętą na kształt bariery rękę. Stali na szczycie małego wzniesienia. U ich stóp znajdowała się przepaść, a z jej głębi dochodził dźwięk płynącej wody. Ale nad potokiem był przerzucony most. Oba jego końce oznaczono światłami lamp, ustawionymi na najniŜszej mocy. O ile mogli zobaczyć z tej wysokości, nie było tam Ŝadnego wartownika. Mógł być jednak ukryty w jakimś niewidocznym miejscu. — Są tam ludzie? Dan przemówił do bracha. — śadnych ludzi odpowiedział natychmiast brach. — Musimy zaryzykować postanowił Meshler, kiedy Dan przekazał tę wiadomość. — Bardzo prawdopodobne, Ŝe nie ma innej drogi umoŜliwiającej przejście na drugą stronę potoku. Gdyby była, nie zadawano by sobie trudu budowania mostu. Pełzacz zazwyczaj potrafi przeprawić się przez płytką wodę. Przez cały czas, gdy pędzili w dół zbocza, przekraczali most i biegli pośpiesznie ku upragnionej ciemności, Dan czuł się całkowicie bezbronny i
wystawiony na ciosy. — Jesteśmy bardzo blisko źródła promieniowania — powiedział Tau, kiedy gnali po śladach pełzacza. Ale ono jest bardziej na lewo. Jak gdyby jego słowa były zaklęciem, ścieŜka takŜe skręciła w tym kierunku. Nadal widzieli mgiełkę, chociaŜ, ku radości Dana, juŜ nie tak blisko. Droga była teraz wąska ścieŜką pomiędzy mrocznymi ścianami zarośli. Oczyszczono ją niestarannie. Wędrówkę utrudniały pozostałości korzeni i pomiaŜdŜone oraz połamane pnie młodych drzew. Musieli poruszać się tu bardzo wolno i ponownie zaufać umiejętnościom Meshlera, widzącego w nocy i omijającego wszelkie pułapki. Nie widzieli stąd mgiełki, a Dan wciąŜ przypominał sobie ten potworny widok sprzed kilku chwil. Pomyślał, Ŝe być moŜe to krótkie spotkanie było w gruncie rzeczy czymś gorszym nawet od walki. Ślad ponownie skręcił i zobaczyli przed sobą lampy, jak gdyby były drogowskazami. Kiedy zwrócili się do bracha, ponownie oświadczył, Ŝe nie ma tu Ŝadnych ludzi. Ale Dan wahał się. Wydawało mu się, Ŝe i Tau podziela jego uczucia. Dla nich ta wyprawa w mrok, bez Ŝadnego wyobraŜenia na temat tego, co moŜe ich spotkać, była kompletnym szaleństwem. Dan powiedział to tak stanowczo, jak tylko potrafił. — Maszyny — zapiszczał brach — maszyny tak… ludzie nie. — A widzicie odparł Meshler, kiedy Dan przekazał uwagę swego towarzysza. Wejdziemy, weźmiemy pełzacz i wyjdziemy… jeŜeli ten stworek nadal będzie nas ostrzegał. — Jeśli mają podgląd na terenie zarośli — powiedział Tau, poruszając urządzeniem pomiarowym z boku na bok — ukrywa go tamto promieniowanie. — Jesteśmy zagroŜeni upierał się Dan. Uczucie, iŜ znaleźli się na skraju groźnej pułapki, nic opuszczało go i nie chciał ustąpić Meshlcrowi. — Pójdę na zwiady rzekł w końcu straŜnik. — Zostańcie tutaj! Cień Meshlera opadł na kolana i badał rękoma nierówny grunt. Tak sprawdzając drogę przed sobą, poczołgał się przez otwartą przestrzeń aŜ do lamp. Nie podniósł się na nogi, ale wrócił w ten sam sposób i tą samą drogą. — śadnego promienia alarmowego. — Skąd moŜesz mieć pewność? — Są świeŜe ślady damara. Przeszedł przez bramę. JeŜeli byłby tam jakiś alarm, przygotowano by go dla istot chodzących na dwóch nogach. A przynajmniej większych od damara.
Dan nie wiedział, co to jest damar prawdopodobnie zwierzę. Ale Meshler był pewien swego. A skoro takŜe brach relacjonował, Ŝe nie ma przed nimi nic, czego naleŜałoby się obawiać, Dan nie mógł się dłuŜej wahać, opierając się wyłącznie na przeczuciach. I oto czołgał się pomiędzy lampami, choć w kaŜdej chwili spodziewał się usłyszeć jakiś głos, znów poczuć zaciskającą się na jego ciele linę. Był tak pewien, Ŝe to się stanie, iŜ nie mógł uwierzyć, gdy bezpiecznie dotarł do celu drogi. — Nic ci się nie stało? —Czy w głosie straŜnika brzmiał cień wzgardy? Jeśli nawet tak było, nie uraziło to dumy Dana. Na nieznanych światach obowiązywała przede wszystkim zasada bezpieczeństwa. Została ona tak silnie wpojona wszystkim wolnym kupcom, Ŝe nawet podejrzenie o tchórzostwo nie skłoniłoby Dana do wyciągnięcia broni w celu udowodnienia, Ŝe tak nie jest. Nadal trzymając bracha w uścisku stwierdził, Ŝe pomimo wysiłków trudno mu się podnieść. Był jeszcze na kolanach, kiedy wydarzyło się właśnie to, czego tak się obawiał. ChociaŜ Ŝaden dźwięk nie rozdarł nocnej ciszy, ani teŜ nikt nie napadł na nich z ukrycia. Nagle coś błysnęło po lewej stronie. Gdy Dan odwrócił się gotów do ucieczki, zobaczył, Ŝe z dwóch stron otacza ich mgiełka. Stali w wąskim, ślepym korytarzu, którego ściany stanowiło pole siłowe. Jego koniec zaczął się przysuwać, spychając ich w jedną wolną drogę w dół, na prawo. Ściany zbliŜyły się i zatrzasnęły. Teraz nie był to juŜ korytarz, ale jednolita ściana, która nadal pchała ich przed sobą, tak jakby znaleźli się w sieci, a ten, który ją zarzucił, teraz wyciągał zdobycz.
Rozdział 11 Bezpieczeństwo — czy…?
Spychano ich na wschód, z powrotem w kierunku miejsca, w którym widzieli to potworne stworzenie. Właśnie tam…! Nie było jednak Ŝadnego sposobu, by pokonać pole siłowe. Jak tego dokonać? Brachy przedostały się przez pole, ustawione w celu ograniczenia smokom swobody ruchów. Ale tamto było bardzo słabe w porównaniu z tym, które ich teraz otacza. To, oceniając na podstawie mgiełki, jest duŜo silniejsze. Jedynym sposobem byłoby wyłączenie jego źródła. A poniewaŜ musi się ono znajdować po drugiej stronie ściany, nie są w stanie tego dokonać. Jednak Dan ciągle myślał o tym, Ŝe brachy przełamały jedno pole. I, jak się wydaje, zrobiły to wyłącznie wysiłkiem woli. Cała trójka towarzyszy bardzo niechętnie cofała się pod powolnym, choć zdecydowanym, naciskiem mgiełki. Na moment zatrzymali się pod jednym z. drzew. — śadnych alarmów, co? — Dan nie mógł powstrzymać się od wypowiedzenia tej uwagi. — Nie potrzebują Ŝadnego alarmu. Sami uruchomiliśmy pułapkę. MoŜe włączać się automatycznie, tak więc nie muszą się martwić o nieoczekiwanych i nieproszonych gości. Wystarczy pozwolić im wejść i juŜ są uwięzieni. — Jeśli w ogóle zaleŜy im na nich dodał Tau. A ukryta za tymi słowami groźba mroziła krew w Ŝyłach, zwłaszcza Ŝe podejrzewali, iŜ znajdują się obecnie na terenie, po którym włóczy się tamto okropne stworzenie. Brach zaczął się wiercić w uścisku Dana, jak gdyby chciał się uwolnić. Wysunął głowę i zwrócił ją w kierunku mgiełki. Nie zaszkodzi sprawdzić, zdecydował Dan, czy brach potrafi przedostać się przez nią. Podzielił się tą myślą z pozostałymi. — Pole wokół smoków było słabe odpowiedział Tau. — A to ma pełną moc. Brachy dostały się do środka obszaru i wypuściły smoki na zewnątrz… — Meshler podchwycił myśl Dana. Sądzisz, Ŝe ten potrafiłby zrobić to dla nas? Zatem chodź…! Złapał Dana za ramię i popchnął w kierunku pola siłowego.
Ta rzecz — Dan powiedział do mikrofonu tłumacza — jest silna, ale podobna do tej, która była wokół klatki. Czy potrafisz zrobić w niej dziurę, byśmy mogli wydostać się na zewnątrz? Brach wyrwał się z rąk Dana i niepewnym krokiem podąŜył w kierunku mgiełki. Szedł z podniesionym nosem, jak gdyby zamierzał przedrzeć się przez pole torując sobie drogę rogiem. Ale zatrzymał się, zachowując bezpieczną odległość. Potem zaczął wolno kiwać głową. Być moŜe odmierzał obszar, w którym chciał przebić otwór. Kiedy jednak przycupnął na zadzie, z mikrofonu Dana dobiegł piskliwy głos: — To jest silne, bardzo silne. Być moŜe potrafię zrobić małe przejście dla siebie… będzie to wymagało wiele wysiłku. Ale wy jesteście za wielcy, a ja nie potrafię utrzymać tak duŜego otworu przez dłuŜszy czas. Dan powtórzył to pozostałym. — A zatem — powiedział Meshler — to… on… moŜe się wydostać, ale nie my. — Jest inny sposób — zasugerował Dan. — Jeśli potrafi wydostać się i wyłączyć nadajnik pola… — Bardzo nikła szansa. Meshler nie wierzył w sukces takiego przedsięwzięcia. — Nie aŜ tak bardzo… — Tau opadł na jedno kolano. — To jest pole produkowane przez typowy nadajnik. MoŜna zmieniać ilość wysyłanej energii i to nie jest trudne. Jeśli brach potrafi się przedostać przez… Dan… — zwrócił się do młodszego kolegi — czy moŜna w jakiś sposób wytłumaczyć mu, czego ma szukać i co musi zrobić, jeŜeli to znajdzie? — Gdybym mógł mu to narysować… — Masz kartkę i ołówek? — Tau spojrzał na Meshlera — i jakieś światło? — Jest latarka na pasku. Co do reszty… — StraŜnik potrząsnął głową. Dan przyklęknął obok Tau i zaczął przeszukiwać teren, aŜ w końcu znalazł mały patyk. Podniósł go z na wpół zamarzniętej ziemi. — Jest coś — Dan zwrócił się teraz do bracha co moŜna zrobić dla nas wszystkich. Stworek obrócił się i przycupnął pomiędzy Danem a Tau. Dan wygładził rękawicą kawałek powierzchni. Meshler wyjął małą latarkę na pasku. Zawiesiwszy ją na ręku Dana, rozpiął i zdjął wierzchni mundur. Zrobił z niego osłonę, pod którą
mogli uŜywać światła. Dan przykucnął, próbując przypomnieć sobie wygląd nadajników pola siłowego. Jak zauwaŜył Tau, wszystkie były podobne do siebie i proste w obsłudze. — Gdzieś… niezbyt daleko… —zaczął Dan, mówiąc wolno i najbardziej zrozumiale, jak tylko potrafił — jest skrzynka. Będzie wyglądała w ten sposób. — Starannie nakreślił patykiem na ziemi nadajnik pola siłowego. — Na górze są trzy klawisze, takie. — Umieścił je na rysunku. — Jeden będzie obrócony do góry… w ten sposób… — Narysował krótką linie. Pozostałe dwa w dół… w takim połoŜeniu. Ten, który jest do góry — przerwał, Ŝeby wymazać pierwszą linie i narysować ją od nowa — trzeba przestawić w dół, a pozostałe dwa podnieść do góry. Ten otworzy nam ścianę. Nie wiem, gdzie znajduje się ta skrzynka. Być moŜe zdołasz ją odnaleźć, a ona będzie strzeŜona przez ludzi. Ale to jest nasza jedyna nadzieja na odzyskanie wolności. Czy rozumiesz? — Rozumiem. Ale czy ty rozumiesz? Nie było jasne, o co chodzi brachowi. Stworzenie mówiło dalej, starając się wyraŜać tak samo dokładnie, jak wcześniej wypowiadał się Dan: — Ja robię to… wy jesteście wolni. A co wy potem robicie dla mnie… dla moich? Układ! Dan był oszołomiony. Zapomniał, Ŝe brachy są towarem i nie mają Ŝadnego powodu, Ŝeby przyłączyć się do załogi na prawach uczestnika wyprawy. Jeśli się nad tym zastanowić, to nawet nie zapytali bracha, czy zechce im pomóc. Korzystali z jego szczególnych umiejętności tak, jakby wykorzystywali zwierzę, za które swego czasu uchodził. Dan wyjaśnił to Tau i Meshlerowi. — AleŜ oczywiście odezwał się lekarz. — Dlaczego mielibyśmy sądzić, Ŝe dla nas będzie się naraŜał na niebezpieczeństwo? — Uwolnił nas w tamtym obozie — wtrącił Meshler. — Jeśli nie chciał nam pomóc, dlaczego zatem tak zrobił? — Byliśmy mu potrzebni. — Danowi zdawało się, Ŝe | zna odpowiedź. — Chciał, Ŝebyśmy zaopiekowali się nim w nieznanym, dzikim terenie. — Zatem i teraz będzie potrzebował tej opieki. — Meshler się ucieszył. — Jesteśmy skazani na siebie. — Sytuacja — zauwaŜył Tau — nie jest dokładnie taka sama. Tam była dzicz, a tutaj gdzieś niedaleko musi być jakiś obóz lub osada. W tej chwili on nie potrzebuje
nas tak bardzo, jak my jego. — Czego chcesz? — Nie zwracając najmniejszej uwagi na swoich towarzyszy, Dan podjął targ z brachem. — śadnej klatki… być wolnym wraz ze swoimi… —Ten odpowiedział natychmiast. Brachy nadal były towarem. Danowi nie było wolno podejmować takiej decyzji. Ale z drugiej strony — istot inteligentnych nie przewoŜono jako towaru były pasaŜerami, niezaleŜnie od tego, czy władze wyraŜały na to zgodę, czy nie. A pasaŜerowie pod warunkiem, Ŝe nie popełnili Ŝadnego przestępstwa na pokładzie Królowej — są wolni i mogą pójść, dokąd chcą. Tyle tylko, Ŝe Dan nie był Ŝadną władzą i nie mógł podejmować decyzji. Nie mógł teŜ składać obietnic bez pokrycia. Ryzykuje całą swoją przyszłą karierę bez względu na to, co teraz postanowi. Być moŜe Meshler nie zdawał sobie z tego sprawy. Lecz przekazując Ŝyczenie bracha. Dan był przekonany, Ŝe przynajmniej Tau go zrozumie. — JeŜeli jest inteligentny — mruknął Meshler — nie ma nic do roboty w klatce. Powiedz „tak” i niech on nas stąd uwolni! Czy to jest takie proste? Co się stanie, gdy Dan powie tak, a, prawnicy handlowi powiedzą później nie? Brachy są towarem, i to towarem, który nie dotarł na miejsce przeznaczenia. Jest nadawca na Xecho i odbiorca, oczekujący w porcie. A czy oni bez protestu zaakceptują ten układ z brachem? — Na co czekasz? Meshler nalegał coraz bardziej zniecierpliwiony. — JeŜeli ten brach potrafi znaleźć nadajnik i wyłączyć pole, wyjdzie na tym lepiej. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, Ŝe wraz z nami moŜe być tutaj ten potwór? Ale Dan nie zamierzał podejmować pochopnej decyzji. — Ja powiedziałbym „idź wolno” — próbował starannie dobierać swoje słowa, aby mieć pewność, Ŝe brach rozumie — ale są tacy, waŜniejsi ode mnie, którzy mogą powiedzieć, Ŝe nie mam racji. Nie mogę obiecać, Ŝe oni tego nie powiedzą. Wcześniej, kiedy tylko Dan skończył rysować, Tau wyłączył latarkę, a Meshler naciągnął kurtkę. Dan nie widział wiec teraz bracha zbyt dobrze. Dostrzegał tylko tyle, Ŝe stworzenie trzyma nos wycelowany wprost w niego. Potem nadeszła odpowiedź obcego: — Ty nam współczujesz. Czy wstawisz się za nami? — Zrobię to. Tak samo postąpią wszyscy ze statku. — Potrzeba czegoś więcej.
— Nie mogę dawać wam obietnicy wolności, której inni mogą nie spełnić. To by była zła rzecz. Ale wstawię się za wami. Zatem zrobię to, co się da zrobić. JeŜeli odnajdę tę skrzynkę… Brach podszedł do mgiełki i potarł ją nosem kilka razy, tak jakby szukał jakiegoś słabszego miejsca. Potem zamarł w bezruchu ze zwieszoną głową. Tau krzyknął cicho i złapał Dana za ramię, Ŝeby przyciągnąć jego uwagę. Wskazówka na blado oświetlonej tarczy urządzenia pomiarowego poruszyła się, nabierając coraz większej prędkości, aŜ zatarł się jej kształt. Pod wpływem na wpół zdławionego okrzyku Meshlera podnieśli wzrok z powrotem na barierę. Dan nie widział, Ŝeby mgiełka rozstąpiła się, a jednak brach juŜ przez nią przechodził. Chwilę później był po drugiej stronie. Obrócił się i spojrzał do tyłu, jak gdyby uspokajając ich. Potem pobiegł w kierunku, w którym zmierzali, zanim pole złapało ich w potrzask. — Zostańmy w pobliŜu poradził Meshler i wykorzystajmy to jako osłonę skinął głową w kierunku zarośli. Nie powiedział nic więcej, poniewaŜ nagle rozległ się przenikliwy, rozdzierający ciszę nocy, dźwięk. Takiego wrzasku Dan nie słyszał nigdy w Ŝyciu. Zakrył rękoma uszy i skulił ramiona, jak gdyby dźwięk ten boleśnie go uderzył. Po chwili usłyszeli drugi wrzask i w blasku słabego światła mgiełki Dan zobaczył, Ŝe nie jest jedynym, który skulił się pod wpływem tego ataku na ich uszy. — Co… co to było? Z pewnością Meshler jako straŜnik tych terenów musiał znać źródło tego dźwięku. — Nic, co znam. TakŜe Meshler był głęboko wstrząśnięty. — Pole siłowe jest nie tylko pułapką — Tau podsunął im groźbę tego, co moŜe ich teraz spotkać — ale prawdopodobnie takŜe klatką. I nie sądzę, Ŝebym miał ochotę spotkać się z naszym współlokatorem. Byłoby duŜo lepiej, uznał Dan, gdyby właściciele tej klatki przyszli i zabrali ich jako swoich więźniów. Bali się odsunąć zbyt daleko od bariery, gdyby brachowi się powiodło, muszą być gotowi, Ŝeby szybko czmychnąć na wolność. Ale z tym potworem, z którym zostali złapani w ten sarn potrzask… muszą takŜe się zmierzyć. A nie mają Ŝadnej broni. — Ogień… pochodnia… To był głos Tau. Dan usłyszał trzask i zobaczył, Ŝe lekarz odłamuje kawałek gęsto pokrytej liśćmi gałęzi. — Czy masz coś, czym moŜemy podtrzymać ogień? Tau zapytał Meshlera.
— Zielony materiał… moŜe się nie palić — odpowiedział straŜnik. Ale jeszcze raz sięgnął w głąb torby. — Trzymaj to z daleka od siebie… w duŜej odległości… Dan nie widział, co wyjął Meshler, ale straŜnik wydawał się zadowolony. — To jest nasączone paliwem. Wystarczy jedna iskra i zapłonie solidnym ogniem. Masz rację, sądząc, Ŝe ogień moŜe powstrzymać bestię przed zbliŜeniem się. Tyle tylko, Ŝe nie mamy pewności, co się tutaj włóczy. Światło… latarki… teŜ jest do pewnego stopnia skuteczne. — Brach poszedł w tę stronę — powiedział Dan. JeŜeli podąŜymy za nim, na granicy mgiełki… — Taka sama dobra droga, jak kaŜda inna — zgodził się Meshler. JednakŜe nadal ukrywali się za zaroślami idąc wolno i ostroŜnie. Okropny wrzask nie rozległ się powtórnie. Mimo to Dan ciągle spodziewał się, Ŝe jakiś potwór wyskoczy na nich z mroku. Po chwili droga utorowana przez pełzacz skręciła, ponownie oddalając się od mgiełki. Zatrzymali się na jakiś czas w tym miejscu, nic chcąc oddalać się od jedynego miejsca, z którego mogła dla nich nadejść wolność. Pierwszy przerwał ciszę Tau: — Obóz musi znajdować się gdzieś lam… Dan zobaczył cień ręki Tau na tle mgiełki. Lekarz wskazywał wzdłuŜ skrętu drogi. — Źródło promieniowania leŜy w tym kierunku. — Nie rozumiem jednak — powiedział wolno Dan —jak moŜe istnieć tego rodzaju urządzenie, a władze nic o nim nie wiedzą. Oczekiwał jakiegoś, raczej nieprzyjemnego komentarza ze strony Meshlera. PoniewaŜ straŜnik nic nie powiedział, zrodziło się w nim podejrzenie. — Ty coś wiesz! — Tau wyraził słowami myśl Dana. — Czy jest to projekt rządowy? A jeśli tak… — Właśnie. Jeśli tak, powinieneś wydostać nas stąd! Meshler przenosił cięŜar ciała z jednej nogi na drugą. Nie widzieli wyrazu jego twarzy, ale w jego milczeniu kryło się coś, co wzmogło niepokój Dana. — Czekamy — powiedział Tau. Tau… Tau powinien wiedzieć, jak dotrzeć do prawdy. Lekarz interesował się magicznymi sztuczkami, które często kontrolowały myśli. Na wielu światach spotykał się z istotami obdarzonymi niezwykłymi zdolnościami, a takŜe z oszustami, którzy potrafili nabrać nawet bystrego obserwatora. Na Khatcie, Ŝeby pokonać człowieka, który
uwaŜał się za czarodzieja, ukazał mu jego własne złudzenia. Dan, choć był świadkiem tego zdarzenia, nie potrafił w Ŝaden sposób wyjaśnić, co zrobił Ta u dla uratowania jego i kapitana Jellico… a być moŜe i całego tamtego świata, poniewaŜ Limbuloo próbował objąć nad nim rządy. Obecnie lekarz nie miał Ŝadnego pomysłu, aby wydobyć z Meshlera prawdę. Musi coś wymyślić. On jeden z całej załogi Królowej moŜe sprawić, Ŝeby Meshler zdradził, co wie. — Obowiązuje zakaz wstępu na to terytorium. — Meshler wyznał otwarcie — Ale zaciągnąłeś nas tutaj — zauwaŜył Tau. — Czy zgodnie z rozkazami? — Nie! StraŜnik zaprzeczył szybko i zdecydowanie. — To, co wam powiedziałem, jest prawdą. Nie wydostaniemy się bez pojazdu. Jedyną szansę przeŜycia daje odnalezienie stacji badawczej. — Stacji Trosti? Ale zgodnie z wcześniejszą informacją samego Meshlera, leŜała ona na północny zachód stąd. Dan pozostawił Tau zadawanie pytań. — Ich dodatkowej siedziby, a nie głównej. Jej istnienie jest objęte ścisłą tajemnicą. Wiemy tylko, Ŝe działa, nie wiemy jednak, gdzie się znajduje… — Nie wiecie teŜ, co oni tam robią — dodał Tau. Czy przypadkiem nie wykorzystałeś naszego polowania na smoki, Ŝeby troszeczkę rozejrzeć się w tym terenie? Jeśli tak, z, czyich rozkazów? — Przypuszcza się, Ŝe Rada wie, ale nasz miejscowy zarząd… wydaje nam się… — śe wy takŜe powinniście być dopuszczeni do wszelkich tajemnic? Zastanawiam się — głośno myślał Tau — czy nie kryje się za tym coś więcej aniŜeli zwyczajna wojna pomiędzy władzami. Nic dziwnego, Ŝe mieliśmy kłopoty po wylądowaniu. Ktoś… ktoś waŜny… spodziewał się, Ŝe przywieziemy to, co zrzuciliśmy do łodzi ratunkowej. Czy tak było? — Nie wiem — głos Meshlera stał się szorstki. Albo ogarniała go wściekłość i nie chciał dzielić się swoimi myślami, albo teŜ rzeczywiście był zbity z tropu. — A co to była za grupa myśliwska? No i nasz planetolot został uwięziony w obszarze promieniowania… ale czy rzeczywiście tak było? — Tak! A na temat tamtych myśliwych nie wiem nic więcej od was. — Jego wybuch był bardzo gwałtowny. — Wiem tylko, Ŝe to jest teren objęty ścisłą tajemnicą.
— A jednak pozwoliłeś nam wysłać bracha, Ŝeby wyłączył nadajnik pola — nie ustępował Tau. — A to oznacza jedno z dwojga: albo wiedziałeś, Ŝe mu się nie powiedzie, albo podejrzewałeś, Ŝe… Ale lekarz nie dokończył zdania. W gąszczu za nimi rozległ się trzask. Jednocześnie poczuli ten sam smród, który wcześniej doprowadził ich niemal do wymiotów. Było oczywiste, Ŝe to stworzenie, które widzieli przelotnie, właśnie poluje i zmierza w ich stronę. Ale czy zdoła ich pokonać… — Zawracamy! — Meshler złapał Dana za ramię i pociągnął za sobą. — Pośpieszcie się! I znów musieli zaufać zdolności straŜnika do sprawnego poruszania się w ciemności, gdyŜ mgiełka po lewej stronie świeciła bardzo blado. Szli tak szybko, jak tylko mogli, ale cóŜ z lego, kiedy pozostawali daleko od celu. Dan trzymał rękę w górze, Ŝeby ochronić twarz i oczy przed uderzeniami twardych gałęzi. Podarły juŜ jego kurtkę, a z policzka, w który wbił mu się kolec, ciekła krew. Potem wyszli spomiędzy gęstych zarośli na otwartą przestrzeń, którą oświetlał księŜyc, a grunt był tutaj wystarczająco równy, Ŝeby po nim biec. — Na prawo! polecił Meshler. Dan posłuchał, ale głównie dlatego, Ŝe sam takŜe zobaczył coś czarnego i wysokiego wznoszącego się nad powierzchnią. Nie była to roślina, ale jakaś budowla. TuŜ za nimi rozlegał się ten potworny ogłuszający głos. Meshler dopadł najbliŜszego słupa podpierającego budowlę, podskoczył do góry i złapał się mocno jakiegoś wybrzuszenia, którego Dan nie widział. Wspiął się szybko, a wtem coś poleciało w dół z. taką siłą, Ŝe przycisnęłoby Dana do ziemi, gdyby upadło kilkanaście centymetrów bliŜej. Tau złapał ten przedmiot. — Drabina! — wysapał i od razu zrobił z niej uŜytek. Dan deptał mu dosłownie po piętach. Lekarz znalazł się u góry i przeskoczył ponad murem otaczającym wierzchołek budowli. Po chwili Dan wśliznął się za nim. Skulił się przy ścianie, podczas gdy straŜnik złapał drabinę i gwałtownie wciągnął ją do góry. Dan ostroŜnie przekradł się ku krawędzi i wypatrywał w wątłym świetle księŜyca, co nadejdzie w ślad za nimi. Pojawiło się zgarbiony kształt, wyglądający jak ciemna plama. Z podwyŜszenia trudno było ocenić jego rozmiary, ale Dan przysiągłby, Ŝe stwór jest kilkakrotnie wyŜszy od niego. ChociaŜ wyszedł z ukrycia na czterech nogach, stanął teraz na dwóch i powlókł się ku nim ze swobodnie zwisającymi przednimi łapami. Stworzenie nie podniosło głowy na tyle wysoko, Ŝeby Dan mógł zauwaŜyć coś
więcej, oprócz ciemnej, poruszającej się plamy. Właściwie Dan był nawet z tego zadowolony, gdyŜ sama sylwetka stworzenia świadczyła o tym, Ŝe mają do czynienia z potworem z nocnego koszmaru, a jego smród przyprawiał o mdłości. Od czasu do czasu to „coś” opadało na cztery łapy i Dan pomyślał, Ŝe prawdopodobnie nie poluje przy pomocy wzroku, ale posługuje się węchem. Najwyraźniej ich szukało. W końcu doszło do podstawy budowli. JeŜeli dostanie się na jej szczyt, jak zdołają je pokonać? Choć nie potrafił ocenić, jaką siłę posiada ten stwór, było w nim coś, co mówiło mu, iŜ jest groźnym przeciwnikiem nawet dla uzbrojonego człowieka. Meshler wspiął się bez drabiny. Czy „coś” teŜ potrafi to uczynić? Nagle pod nimi rozległ się przeraźliwy wrzask, a budowla zadrŜała nie od hałasu, ale dlatego, Ŝe potwór z ogromną siłą walnął w jedną z podpór. Dan nie ośmielił się wychylić na tyle, Ŝeby zobaczyć, co się dzieje na dole. Czuł jednak, Ŝe stworzenie próbuje przewrócić najbliŜszy z czterech filarów podpierających ich kryjówkę. Ciosy i szarpnięcia były tak silne, Ŝe konstrukcja bez przerwy drŜała i kiwała się. Głuchy odgłos… szarpnięcie… głuchy odgłos! Stworzenie nie ustawało. Jak długo potrwa, zanim budowla upadnie wraz z nimi? Tutaj, u góry, zrozumieli, Ŝe przegrali. JednakŜe wspinaczka na szczyt tej konstrukcji wydawała się być jedynym moŜliwym schronieniem. — Popatrz! — Tau połoŜył Danowi rękę na ramieniu i obrócił go nieznacznie. Lekarz takŜe leŜał, jak gdyby sądził, iŜ mają w ten sposób większą szansę na przeŜycie. Patrz? Gdzie? Na co? Na ludzi z Patrolu zdąŜających im na ratunek? Takie akcje widział jedynie na filmach. Ale w rzeczywistości w miejscu, lub blisko miejsca, z którego wcześniej wynurzył się potwór, zobaczył zielonobiałą, świecącą się plamę.
Rozdział 12 Ukryta baza
Budowla drŜała. Dan zastanawiał się, jak długo jeszcze potrwa, zanim konstrukcja rozpadnie się w gruzy. Tymczasem tamta błyszcząca, zielonkawa plama przybliŜała się. Płynięcie było najlepszym określeniem sposobu, w jaki się posuwała. Nie miała stałego kształtu, jak gdyby była zbudowana z jakiejś półpłynnej substancji. Im była bliŜej, tym mniej przypominała jakąkolwiek znaną Danowi Ŝywą istotę. Inny, równie obrzydliwy zapach zaczął się teraz mieszać ze smrodem wydzielanym przez pierwszego przybysza. Ten nagle przestał walić w podporę i wrzasnął ponownie. Ze swojego podwyŜszenia uciekinierzy nie widzieli znajdującego się w dole potwora. Dan domyślił się jednak, Ŝe ten nie wita z radością zbliŜającego się stwora. Ogromna płynąca masa świeciła, co sprawiało, Ŝe była widoczna w ciemności. Jest — ocenił Dan — mniej więcej wielkości rozbitego planetolotu. Drgająca plama, zbliŜając się do budowli, wysuwała od czasu do czasu białe, jaśniejsze od podstawowej barwy jej ciała, wypustki. Wszystkie one kierowały się w jedną stronę i celowały w ryczącego potwora. Pojawiały się jednak tylko na krótką chwilę, a potem na powrót ginęły w głównej masie. Wyglądało na to, Ŝe ich wystawianie wymaga od nowo przybyłego ogromnego wysiłku, na który potrafi się zdobyć tylko przez krótki czas. Pierwszy potwór wrzasnął raz jeszcze, ale ani nie rzucił się do ataku, ani nie uciekł. Wyglądało to tak, jakby wahał się, nie będąc całkowicie pewnym, który sposób postępowania okaŜe się bezpieczniejszy. Plama w mgnieniu oka pokonała otwartą przestrzeń. Pojawiało się na niej coraz więcej wypustek, które wydłuŜały się, stawały coraz cieńsze i przekształcały w wyraziste, ostre zakończenia, coraz bardziej przypominające macki. Nadal jednak utrzymywały się tylko przez krótką chwilę. Potwór znów ryknął i jak się zdawało — podjął decyzję. Ruszył naprzód, na prawo, z błyskawiczną prędkością. Uderzył ciemną łapą w poprzek plamy i odciął przynajmniej ze trzy macki. Te, upadłszy na ziemię, zaczęły się poruszać i połączyły
się w małą, samodzielną bryłę. Ale potwór nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Obrócił się i uniósł przednie łapy, wymachując nimi zawzięcie. W tym czasie plama zmieniła kurs i skierowała się wprost na niego. Wprawdzie poruszała się teraz wolniej, ale z widoczną zaciętością. Jeszcze raz pierwszy przybysz błyskawicznie zaatakował. Odcinał łapami białe wypustki i odrzucał je na bok. Fragmenty te znów połączyły się i utworzyły mniejsze ciało, które — jak poprzednia nowo powstała istota —ruszyło w kierunku potwora. Ten stał obecnie twarzą w twarz nie z jednym przeciwnikiem, lecz z trzema, choć dwaj przybyli teraz wydawali się duŜo mniej niebezpieczni niŜ główne ciało. Stworzenie znów zaatakowało dwukrotnie, raniąc swojego przeciwnika i za kaŜdym razem powstawał nowy, chociaŜ duŜo mniejszy, wróg. — Biorą go w okrąŜenie! —wykrzyknął Meshler. — Sądzi, Ŝe zabija przeciwnika, ale w rzeczywistości zamyka samego siebie w pułapce. StraŜnik miał rację. Było juŜ osiemnaście plam. Potwór nie atakował z taką samą prędkością jak na początku. Widocznie był zmęczony, bo jego siły zostały juŜ wcześniej nadszarpnięte przy zmaganiu się z podporą budowli. Albo teŜ stał się ostroŜny, gdyŜ zaczynał rozumieć, o ile posiadał umysł zdolny do myślenia, Ŝe jego wysiłki wpędzają go tylko w coraz większe niebezpieczeństwo. Obecnie główna plama była co najmniej o połowę mniejsza niŜ w chwili, kiedy wpłynęła na otwartą przestrzeń. Ale podczas gdy ona kurczyła się, przybywało jej potomstwa. Teraz największy z nowych kleksów zaczynał sam wytwarzać krótkie, machające macki, a wszystkie wyciągały się w kierunku stworzenia, wokół którego plamy zbudowały ciasny pierścień. Nastąpiła przerwa w tej niesamowitej walce. Potwór przycupnął w bezruchu, ciągle skierowany przodem do pierwszego Kleksa. Pozostałe nie poruszyły się. Zamiast tego zaczęły teraz machać na wszystkie strony mackami, które wysunęły, celując w swojego wroga. Macki stawały się coraz cieńsze. Wiły się w powietrzu na wszystkie strony. Lecz wkrótce okazało się, jaki jest w tym cel. Dwie macki, naleŜące do osobnych, mniejszych plam, zetknęły się. Kleksy natychmiast zlały się i z dwóch stały się jednym — cienkim i bardziej trzymającym się ziemi. W ich ślady poszła reszta mniejszych plam. W ten sposób pierścień wokół ich wroga prawie zamknął się, z wyjątkiem miejsca bezpośrednio przed potworem, gdzie spoczywała rodzicielska plama. Być moŜe bezruch głównego kleksa miał na celu uśpienie czujności ofiary. Tak się przynajmniej wydawało, poniewaŜ pierwszy świecący przybysz najwyraźniej
nie zauwaŜał lub nie troszczył się o swe potomstwo leŜące teraz nieruchomo na ziemi. Dan nie wiedział, co stanowiło sygnał do podjęcia dalszej walki, ale dwa wolne końce pierścienia poderwały się, aby połączyć się z rodzicem. Pierścień przewrócił potwora, wrzeszczącego i machającego łapami, na plecy. A główna istota uniosła połowę swego cielska, a potem opadła miaŜdŜąc jeńca. Ten próbował dźwignąć się, lecz zakołysał się jedynie otoczony, teraz całkowicie połączonym, pierścieniem. ChociaŜ pokonany, potwór nie poddał się. Plama wirowała wokół niego zmieniając bezustannie kształt, gdy zmagający się w jej wnętrzu potwór szarpał się i walił na oślep. Ale szamotanina stopniowo ustawała. Kleks zaciskał się, kurczył, malał, aŜ w końcu stał się nieruchomą kulą. — Trawi — powiedział Tau. — No dobra, to zobaczyliśmy, jak wygląda walka potworów. — Co to jest? Dan, szukając wyjaśnienia, zwrócił się do Meshlera, który powinien coś wiedzieć na lemat miejscowych, dzikich istot. — Nie wiem. — StraŜnik, osłupiały, nadal gapił się na kulę. — To nie jest zwierzę stąd. Nie pierwszy tego typu przypadek… To są dwa… trzy, jeśli liczyć to, co ono zjada — powiedział Dan. Tamten mrówkoród i te dwa. Mrówkoród z pewnością pochodził z odległego świata. A te być moŜe teŜ. — Ale — Meshler z wyraźnym wysiłkiem odwrócił głowę — sprowadzanie obcych istot bez zgody władz jest sprzeczne z prawem. Ludzie z Trosti nie… — Kto powiedział, Ŝe zostały sprowadzone? A jeŜeli tak, to czy w takiej formie? — zapytał Tau. Jeśli oni mają skrzynkę, te potwory mogą być wynikiem procesu uwstecznienia zupełnie innych stworzeń. Oczywiście, ludzie z Trosti cieszą się dobrą opinią, ale czy jesteś całkowicie pewien, Meshler, Ŝe to jest część ich badań? — To jest obszar pod zarządem Trosti, objęty ścisłą tajemnicą — powiedział wolno straŜnik. — Rozkazy moŜna niekiedy wydawać w celu ukrycia czegoś rzekł lekarz, wyraŜając coś, czego wolni kupcy nauczyli się juŜ dawno. — Po co komuś potwory? — Dan spojrzał na świecące plamy, a potem w ciemność. Pragnął zapomnieć o przebiegu obserwowanej walki, chociaŜ nie darzył sympatią bestii, która przegrała. — Być moŜe nie potwory dla nich samych przyznał Tau. Te prawdopodobnie
powstały w wyniku przeprowadzenia jakichś badań naukowych przy uŜyciu promieniowania. Ale takie promieniowanie moŜna zastosować takŜe w inny sposób. ZałóŜmy, Ŝe ktoś ukrył taką skrzynkę w jakiejś posiadłości. Jak długo osadnik potrafiłby wytrzymać z nią, gdyby jego zwierzęta zaczęły zmieniać się w takim stopniu i tak szybko? To doskonały sposób, aby wykończyć osadników. Albo teŜ, gdyby potrafili za pomocą tego promieniowania wpływać na istoty ludzkie… Dan usiadł prosto. Tau dał wyraz obawom, które on sam podzielał. Ale Meshlera bardziej zainteresowała pierwsza część rozwaŜań lekarza. — Dlaczego chcieliby pozbywać się osadników? — Wiesz więcej ode mnie na temat swojej własnej planety. Zapytaj więc o to samego siebie. Zastanawiam się, czy to stworzenie potrafiłoby się wspiąć tutaj. — Tau obserwował plamę. — A takŜe, jak długo trwa, zanim on po takiej porcji poŜywienia… Dan podniósł się. Na jego rodzinnej planecie Ŝyły wielkie gady, które zjadłszy duŜy posiłek były potem ospałe przez wiele następnych dni. Nie moŜna wprawdzie oceniać nieznanych stworów na podstawie tego, co wiadomo o innych gatunkach, ale mogli oczekiwać, Ŝe mają tu do czynienia właśnie z takim przypadkiem. Odwrócił się, Ŝeby poszukać mgiełki pola siłowego. Powinni widzieć ją stąd i ustalić drogę, na wypadek, gdyby brachowi udało się zlikwidować pole promieniowania. — Nie ma Ŝadnego powodu… — Meshler nadal rozmyślał o problemie osadników. — Nie ma Ŝadnego powodu do wypędzania ich. A Rada z pewnością nic nie wie na temat takiego… tego działania. W porządku. Wydostańmy się stąd, to będziesz mógł im wszystko o nim opowiedzieć — odparł Tau. — Czy pole nadal jest włączone? — zapytał Dana. Tak — rzadka mgiełka pozostawała nie naruszona. Ile czasu upłynie, zanim będą musieli uznać, Ŝe brachowi się nie powiodło? A ile, zanim kleks podniesie się, szukając poŜywienia? Czy potrafi się wspinać? Dan wolał nie domyślać się tego. Pomimo to jego umysł nie przestawał mu podpowiadać, Ŝe nie ma Ŝadnego powodu, Ŝeby podejrzewać, iŜ nie potrafi. Spróbował skupić się na najwaŜniejszej w tej chwili sprawie — określeniu najbliŜszego punktu mgiełki. Uznał, Ŝe leŜy on w kierunku północnym i przekazał tę informację towarzyszom. — Pozostaje pytanie, czy zostajemy tutaj, czy próbujemy dotrzeć do pola, zanim nasz gość zbudzi się ze swego poobiedniego snu — powiedział Tau.
Zastanawiam się, ile kolejnych niespodzianek czeka nas jeszcze. Dan nie słuchał dalej, gdyŜ zobaczył, Ŝe mgiełka drgnęła. Czy brachowi udało się? Ale bariera nie zniknęła. JednakŜe po chwili nastąpiło drugie drgnięcie, a potem pole siłowe zniknęło. — Wyłączone! Ruszajmy się! — Tau schylił się i podniósł coś, co Meshler połoŜył obok swojej torby. Była to pochodnia zrobiona z gałęzi. Lekarz zwaŜył ją w jednej ręce, jak gdyby oceniał jej przydatność jako broni, a następnie wepchnął pniak za pas. Dan prawidłowo określił połoŜenie najbliŜszego punktu leŜącego poza oddziaływaniem pola. Ziemia była tam wyrównana i umoŜliwiała szybsze poruszanie się. Rzucił ostatnie spojrzenie na świecącą plamę, ale ta pozostawała tak spokojna, Ŝe moŜna by ją uznać za skałę. Zrzucił drabinę na zewnątrz, usłyszał, jak jej cięŜki koniec uderzył o ziemię i przeniósł cięŜar ciała na drugą stronę. Ale opuszczając się w dół, nadal spoglądał pomiędzy podpory, obserwując potwora. Wolał, Ŝeby nie musieli uciekać przed jego atakiem. Od otwartej przestrzeni oddzielały ich gęste i splątane zarośla, przez które wcześniej przeprowadził ich Meshler. Gdy biegli w ich kierunku, Tau wyciągnął pochodnię zza pasa. — Czy te zarośla trudno się palą? — Zrównał się ze straŜnikiem, Ŝeby zapytać. — Jest zima i liście są wysuszone. Opadną na wiosnę, zastąpione przez świeŜe. Co chciałbyś zrobić? — Ustawić za nami ścianę ognia… dla pewności, Ŝe nie czekają nas inne paskudne niespodzianki. Znów chwycili się za ręce i Meshler powiódł ich przez krzaki. Kiedy znaleźli się na otwartym terenie, Tau podpalił pochodnię. Buchnęła gwałtownym płomieniem, a lekarz odwrócił się, okręcił ją ponad głową i cisnął w gąszcz. — To jest doskonała latarnia — zaprotestował Dan. — Być moŜe. Ale skoro nie moŜna ponownie ustawić pola, jest to najlepszy sposób na powstrzymanie pościgu. Nie mam ochoty, aby cokolwiek z tego potwornego terenu szło po moich śladach! Pędzili co tchu przez otwartą przestrzeń. Kiedy, potykając się, wpadli na drogę pozostawioną przez pełzacz, za nimi rosła ściana ognia.
— Dokąd teraz? Dan był pewien, Ŝe Meshler zrezygnuje z wyprawy drogą oświetloną przez lampy. Ale straŜnik zwrócił się właśnie w jej kierunku. Nadal potrzebujemy środka transportu… i to bardziej niŜ kiedykolwiek, zwłaszcza Ŝe oni będą chcieli pojmać nas po tym… — Wykonał gest w kierunku ognia, który w tej chwili nie tylko rozprzestrzeniał się na ziemi czerwono—Ŝółtym pierścieniem, ale takŜe wystrzelał w górę obejmując drzewa. — Po prostu wejdziemy i weźmiemy… — Dan nie ruszał się. To jest mniej więcej takie głupie, jak podejmowanie walki z potworami… — Nie. Meshler zachował przynajmniej trochę rozsądku. Poczekamy. — Rozejrzał się dookoła, zdejmując torbę z ramienia. MoŜemy spróbować przedostać się w innym miejscu, nieco wyŜej. Chodziło mu o wyrwę pozostawioną przez pełzacz, biegnącą pomiędzy nieco wyŜszymi skałami. Była trochę osłonięta rozkruszonymi kawałkami ziemi. Gdyby mieli miotacze, byłoby to doskonałe miejsce na przygotowanie zasadzki. Czy Meshler sądzi, Ŝe ogień zwróci czyjąś uwagę i sprowadzi tutaj pojazd, który uda im się zdobyć? Ale bez broni…? — Co zrobisz? — dopytywał się. Zatrzymasz ich machaniem ręki? Po raz pierwszy usłyszał głos przypominający zardzewiały, hałaśliwy zgrzyt. Czy to moŜliwe, Ŝe Meshler się śmiał? — Coś w tym rodzaju. O ile będziemy mieli tyle szczęścia, Ŝe ktoś przybędzie zobaczyć, co się dzieje. Wyjął coś z torby, ale Dan nie widział, co. Wyglądało na to, Ŝe straŜnik nie zamierza zdradzić swojego planu. Najrozsądniejsza rzecz, którą mogli on i Tau — zrobić, to uciec i pozostawić Meshlera jego głupocie. Ale nie mieli czasu na podjęcie decyzji. Do ich uszu doszedł dźwięk zbliŜającego się pełzacza. Dan i Tau pospiesznie ukryli się za niskim wzniesieniem. StraŜnik stał po przeciwnej stronie drogi i tak dobrze się schował, Ŝe Dan nie wiedział, gdzie on leŜy. Pełzacz posuwał się z maksymalną prędkością. Silnik i rama trzęsły się, wydając przy tym rozmaite piskliwe odgłosy. Zobaczyli, jak pełzacz zagłębia się dziobem w wąwóz i mija ich klekocząc. Przez cały czas Dan z napięciem oczekiwał na atak Meshlera. Kiedy jednak nic nie nastąpiło, odetchnął z ulgą. Najwidoczniej straŜnik zrezygnował ze swojego szalonego pomysłu. Gdy pełzacz posuwał się dalej, ciemny kształt oderwał się od przeciwnej ściany i spadł na drogę. Dan nie widział wyraźnie tego, co się dalej działo, ale
wydawało mu się, Ŝe Meshler rzucił coś na tył maszyny. Pełzacz potoczył się jeszcze kawałek, a potem zaczęła się w nim kłębić para. Z kabiny dobiegał kaszel i niezrozumiałe dla Ziemian okrzyki. Drzwi z jednej strony otworzyły się i na zewnątrz wyskoczył człowiek. Ogień z miotacza wymierzonego w górę rozświetlił ciemności. Dzięki temu Dan zobaczył, jak dwóch kolejnych męŜczyzn wypada z krzykiem z kabiny, zasłaniając twarze. Miotacz wypadł z ręki swego właściciela i leŜał teraz na zboczu drogi, wysyłając wzdłuŜ niej swój śmiercionośny promień, który odbijał się od wąskich ścian przepaści. Światło miotacza nadal zapewniało im moŜliwość obserwacji tego, co się dzieje. Pełzacz, z rozwartymi na ościeŜ drzwiami kabiny, toczył się dalej, ale ludzie, którzy wypadli z niego, leŜeli nieruchomo. Jeszcze dwóch podjęło wysiłek wydobycia ręcznej broni. Jeden z nich, zanim padł bez sił, zdołał wydostać swoją z torby. Nagle pojawił się Meshler. Ruszył szybko równolegle do drogi. Wskoczył na pełzacz i zawisł na otwartych drzwiach. Przez jakiś czas pełzacz wlókł go za sobą, aŜ w końcu straŜnik zdołał podciągnąć się i wśliznąć do środka. CięŜka maszyna poruszała się przez chwilę zgrzytając, po czym stanęła. Miotacz ciągle wysyłał ogień wzdłuŜ drogi. Dan i Tau, biegnąc, Ŝeby przyłączyć się do straŜnika, ostroŜnie ominęli tę wiązkę promieniowania. Tau przystanął przy pierwszej leŜącej postaci. Nie dotknął męŜczyzny, lecz tylko wciągnął powietrze, a potem pospiesznie wykonał serię szybkich oddechów dla oczyszczenia płuc. — Gaz usypiający — powiedział do Dana. — A więc w rzeczywistości miał broń. — I uŜył jej znakomicie! — Dan docenił umiejętności i zasługi straŜnika. Ale co by było, gdyby choć jeden z tamtych w pełzaczu miał dosyć czasu, Ŝeby się właściwie przygotować do strzału? Meshler mógł łatwo stracić Ŝycie. Dan przyklęknął na jedno kolano, złapał rozładowujący się miotacz i wyłączył go kciukiem. Zabrakło teraz światła, uprzednio pochodzącego od miotacza, zmuszony więc był poruszać się po omacku, od jednego ciała do drugiego, zbierając resztę broni naleŜącej do pokonanych. Meshler, pomimo nadmiernej pewności siebie, zrealizował swój ryzykowny plan i opłacił się on bardzo dobrze. Mieli pełzacz i cztery miotacze, choć jeden z nich był niemal rozładowany, czyli środek transportu oraz broń. Kiedy jednak Dan i Tau dołączyli do Meshlera, ten nie wyglądał na w pełni
zadowolonego. Pełzacz wolno, płynnie ruszył. Gdy przyjaciele gratulowali straŜnikowi sukcesu, ten odburknął tylko, jak gdyby myślał o czymś innym. — Usuńcie ich z drogi, dobrze? — powiedział, gdy maszyna obróciła się przodem do miejsca, z którego przybyła. — UłóŜcie ich porządnie za wzniesieniem. Prześpią to. — Ale dokąd zamierzasz pojechać? — dopytywał się Dan. — Wiesz, jak szybko porusza się taka maszyna? W tym pytaniu była pogarda. — Oczywiście, moŜemy ją wziąć. A potem oni nas napadną, i to duŜo wcześniej, nim dotrzemy do posiadłości Cartla. Potrzebny nam jest planetolot lub wahadłowiec. — Myślisz, Ŝe moŜemy po prostu wjechać do ich obozu i wybrać sobie taki rodzaj środka transportu, jaki chcemy? zdumiał się Dan. — Nie dowiemy się, dopóki nic sprawdzimy, czy to jest w ogóle moŜliwe, nieprawdaŜ? — Stwierdzenie Meshlera brzmiało rozsądnie, ale rozsądek i jego propozycja zupełnie się ze sobą nie zgadzały. — Pełzacz wyruszył z ich ludźmi w środku… teraz wraca. Jak mieliby poznać, Ŝe to nie są ich ludzie? I macie miotacze… Och! Wszystko to było w pewien chorobliwy sposób logiczne. Mogli skierować miotacze na Meshlera, ale straŜnik wiedział, Ŝe tego nie zrobią. A pełzacz porusza się bardzo wolno. Zapal dwie laseczki modlitewne Xampbremie tajemniczo powiedział Tau. — Uderz w bęben, przywołaj siedem duchów Alba Nuca… MoŜliwe, Ŝe cytował jedno ze znanych sobie zaklęć. — On jest wystarczająco szalony, Ŝeby to zrobić. Po wszystkim, co juŜ przeszliśmy, równie dobrze moŜemy wziąć i w tym udział. Dan i Tau przenieśli śpiących za jedno ze wzniesień i ułoŜyli ich, Ŝeby oczekiwali przebudzenia. W tym czasie pełzacz kierowany przez Meshlera, kołysząc się, mijał miejsce zasadzki. Dan był zadowolony — wchodząc do kabiny — Ŝe rzeczywiście, jak zauwaŜył Meshler, ma teraz miotacz. Ale… ale brach! Pod naporem ostatnich zdarzeń zapomniał o swoim przyjacielu. On musi gdzieś być… nie mogą oddalić się i zostawić go. Pełzacz, posuwając się swoim własnym śladem, dowiózł ich do dolinki o owalnym kształcie. Kiedy spojrzeli w dół, Dan zaczął potrząsać głową i przecierać oczy. Było tam coś… — Wjedź szybko do środka! Tau wydał ten rozkaz gwałtownie, jak gdyby uciekali przed niebezpieczeństwem.
Dziób pełzacza zagłębił się w ziemi. Poczuli się tak, jakby tracili orientację, podobnie, jak to się dzieje w momencie wchodzenia w nadprzestrzeń. Ale przecieŜ nie znajdowali się w tej chwili na pokładzie statku. Dan zamknął oczy, Ŝeby odpędzić to dziwaczne uczucie. Po chwili otworzył je i zobaczył, Ŝe pełzacz zjeŜdŜa po stromym zboczu. To przyprawiające o zawrót głowy rozmazanie obrazu, które poraziło ich chwilę wcześniej, zniknęło. Na zboczu doliny widoczne były lampy. ChociaŜ Ŝadnej z nich nie ustawiono na maksymalną moc, świeciły wystarczająco silnie, Ŝeby słuŜyć za latarnie naprowadzające. Tyle tylko, Ŝe wcześniej ich nie widzieli. Pozostawali w ciemności, dopóki nie prześliznęli się przez coś, co przypominało dach, a stanowiło coś w rodzaju wieczka zasłaniającego dolinę od góry. — Zmiana pola widzenia — zamruczał Tau. z Ŝadnej latającej maszyny nie moŜna by zauwaŜyć tego miejsca. Ale Dana bardziej w tym momencie zainteresował widok rozciągający się przed nimi. Lampy oświetlały cztery beczułkowate budowle — zwyczajne budki, jakie znajdowały się w kaŜdym obozie zwiadowczym. PoniŜej stały dwa budynki. WyposaŜone w niskie ściany i okryte gliną, wyglądały bardziej na wydrąŜone w ziemi aniŜeli na wybudowane ponad jej powierzchnią. W tej chwili jednak najwaŜniejszy był parking, znajdujący się po przeciwnej stronie obozu. Stał tam następny pełzacz, poniŜej planetolot, a dalej nieruchomy… Dan wydał stłumiony okrzyk, poniewaŜ w wielkim dole dojrzał, balansujący na ogonie, statek kosmiczny. W świetle stojących blisko lamp dyfuzyjnych widać było zrytą ziemię. A więc statek lądował tu więcej niŜ jeden raz. Wiele razy statek musiał wznosić się i opadać, a ze śladów na powierzchni wynikało, Ŝe pilot prowadził rakietę na ograniczonej mocy. Planetolot… — Meshler skinął głową, jak gdyby przez cały czas domyślał się, Ŝe tak będzie. Obóz bynajmniej nie był wyludniony. Jacyś ludzie pędzili w stronę tego drugiego pełzacza. W świetle lamp Dan zobaczył wyraźnie długą lufę rozrywacza. Co robiła tutaj ta zakazana w cywilizowanym świecie broń, było oczywiście kolejną zagadką. Ponadto z jednego z pokrytych ziemią budynków wznosił się metalowy drąŜek wielkie urządzenie nadawczo—odbiorcze, za pomocą którego moŜna było nie tylko skontaktować się z portem na północy, ale być moŜe takŜe nadawać wiadomości w przestrzeń.
Meshler prowadził pełzacz ze stałą prędkością. Aby dotrzeć do planetolotu, będą musieli przejechać obok tamtego drugiego pojazdu. StraŜnik wcale nie miał zamiaru go omijać. Być moŜe sądził, Ŝe w ten sposób uda się ich sztuczka. Kiedy zbliŜyli się do podobnego, ruszającego juŜ pełzacza, ten potoczył się kawałek ze zgrzytem i zatrzymał się. Z jego kabiny wychylili się ludzie i zaczęli na nich krzyczeć. Meshler pomachał im ręką przez okno. Być moŜe miał nadzieje, Ŝe tym gestem zyska trochę na czasie. Ściany pełzacza ochronią ich przez jakiś czas. Ale kiedy juŜ wyjdą z niego, Ŝeby pobiec do planetolotu… Dan trzymał miotacz w pogotowiu, oceniając pozostającą jeszcze odległość. Meshler obrócił dziób pełzacza i ustawił go lak, aby ściany pojazdu posłuŜyły im jako osłona. Krzyki z sąsiedniej maszyny stały się głośniejsze i bardziej natarczywe. Następnie dano im sygnał do zatrzymania się strzelając z miotacza, którego ogień przeciął ziemię przed nimi. Tau z trzaskiem otworzył drzwi. — Teraz! — Był juŜ na zewnątrz i biegł w kierunku planetolotu.
Rozdział 13 Schronienie w dziczy
Dan naciągnął kaptur w taki sposób, Ŝe jego wargi dotknęły mikrofonu tłumacza. — Brach… do planetolotu! Nie wiedział, gdzie znajduje się stworzenie. Być moŜe uciekło juŜ z obozu. Ale jeŜeli nie. Dan musi je odnaleźć. Do planetolotu, brach! — Ruszaj się! — Meshler próbował wypchnąć Dana z kabiny pełzacza. Ale ten z uporem trwał w fotelu i ręką wskazał straŜnikowi, Ŝeby sam wychodził. — Brach… przyjdź do planetolotu! — zawołał raz jeszcze, opędzając się równocześnie przed ciągnącym go Meshlerem. Z gniewnym okrzykiem straŜnik przecisnął się obok Dana i pobiegł za Tau. Jednak w połowie drogi do planetolotu odwrócił się. Wycelował miotacz w ziemię przed sobą i wystrzelił, Ŝeby zatrzymać tych, którzy nadbiegali ich uwięzić. Brach! Dan nie mógł czekać ani chwili dłuŜej. Opuścił kabinę i pobiegł zygzakiem w kierunku planetolotu. Wokół niego, z prawa i z lewa, błyskały ognie z miotaczy. Strzały nie miały na celu uzyskania więźniów — oddawano je, by zabić. Zanim Dan dotarł do otwartych drzwi kabiny planetolotu, coś śmignęło w kierunku statku. Rozpoznał bracha. Równocześnie wpadli do środka. Tym razem jednak za sterami usiadł Tau, który pierwszy znalazł się w planetolocie. Najwidoczniej z całych sił przycisnął klawisz wznoszenia się, poniewaŜ maszyna wystrzeliła w górę pionowo z prędkością zbliŜoną do szybkości wznoszenia się statku kosmicznego. Dana i bracha na moment wcisnęło w fotele. Zanim zdołali się pozbierać, planctolot, oddalając się ciągle od obozu z najwyŜszą prędkością, jaką był w stanie rozwinąć, wdzierał się z wyciem w poranne niebo. — Sądzę, Ŝe uciekliśmy! zawołał Tau. Nie zauwaŜyłem innego planetolotu. Chyba, Ŝe ponownie będą nas ściągać wiązką przyciągającą… Na pewno mają takie moŜliwości. Przypomnijcie sobie, jak złapali nas poprzednio stwierdził Dan. Przez cały czas oczekiwał powtórnego pojawienia się tej
siły, która ściągnie ich ku ziemi. Dlaczego Meshler jest przekonany, Ŝe zdołają uciec, skoro wcześniej im się to nie udało? Obecnie, kiedy Dan miał czas na zastanowienie się nad tym, bardzo go to zaciekawiło. Z pewnością straŜnik nie zapomniał… — Na północ i na wschód… — Meshler, jak gdyby był pewien, Ŝe nie mają się teraz czego obawiać, pochylił się, aby sprawdzić wskaźnik kierunku. Tau posłusznie ustawiał stery, aŜ wskazówka osiągnęła właściwy punkt na tarczy, Brach przytulił się do Dana. Ten poczuł, Ŝe stworzenie dyszy z wysiłku, jaki włoŜyło w ten pośpieszny bieg. Naciągnął kurtkę na leŜącego na jego kolanach obcego. — śadnego przyciągania z ziemi… — Dan nie potrafił zrozumieć, w jaki sposób tak łatwo udało im się uciec. — Przynajmniej jak dotąd skomentował Tau. Wyraz twarzy lekarza, widocznej w przyćmionym świetle, mówił, Ŝe on takŜe spodziewa się w kaŜdej chwili pojawienia się tej siły. Upływały kolejne minuty, a oni wciąŜ nie zostali złapani w obszar promieniowania. Lecz nadal nie uspokoili się. — Dostać się do posiadłości Cartla — powiedział Meshler, bardziej do siebie aniŜeli do nich. — Nadać przez ich mikrofon wiadomość do portu… — I co chcesz im powiedzieć? — dopytywał się Dan. — Z pewnością twoje władze wiedzą o tym wszystkim … — Ale czy na pewno wiedzą? — przerwał Tau z namysłem. To nie byłby pierwszy wypadek, Ŝe badacze wykroczyli poza posiadane zezwolenia i nie pierwszy, gdy wyniki ich prac przerosły oczekiwania samych wykonawców. — Lub pracują dla kogoś innego… — Dla kogo? chciał wiedzieć Dan. — I dlaczego? StraŜnik jednak zaledwie potrząsnął głową. Było oczywiste, Ŝe jest wstrząśnięty wydarzeniami ostatniej nocy. Dawno juŜ stracił swoje słuŜbowe podejście, które miał w łodzi ratunkowej. To, co tutaj zobaczył, z pewnością przekonało go, Ŝe historia opowiedziana przez załogę Królowej jest prawdziwa, a na jego własnej planecie dzieje się duŜo więcej, niŜ wiedzą jego szefowie, zobowiązani do ochrony i utrzymywania porządku w tym kraju. — To pole siłowe… — powiedział. — Czy za pomocą swego przyrządu potrafisz określić, czy ustawiono je ponownie? — Nie. On odbiera promieniowanie, lecz nie określa jego rodzaju. Bez przerobienia go nie mogę mieć pewności, czy docierające do niego sygnały pochodzą
właśnie od pola siłowego. — Być moŜe jest pewien sposób. — Dan odwrócił głowę, Ŝeby mówić do mikrofonu tłumacza. Brach nadal nosił na gardle bliźniacze urządzenie. — Skrzynka… zostawiłeś dźwignie tak… Nie, nie mogłem tego zrobić… — Jak to? — Ludzie przychodzili i odchodzili. Mogli łatwo znaleźć. Przekręcić z powrotem… wiec brach przechylił głowę i wykonał ruch rogiem teraz skrzynka nie działa. Kiedy Dan przekazał tę informacjęi, usłyszał chrapliwy i świszczący oddech Meshlera. — Posiadłość Cartla. — StraŜnik pochylił się do przodu, jak gdyby siła woli potrafił sprawić, Ŝe dotrą szybciej do celu. — Musimy ostrzec posiadłość Cartla! Dopiero wtedy jego towarzysze zrozumieli przyczynę jego niepokoju. — Te potwory! wykrzyknął Dan. — Ile… — dodał Tau. Czy po tym zniszczeniu ściany siłowej ludzie, którzy są odpowiedzialni za ten obszar, potrafią zagnać je z powrotem? Czy moŜna uporać się z czymś takim jak świecąca plama… oprócz, oczywiście, spalenia miotaczem? I, jak zapytał Tau, ile było tam potworów lub raczej jakie? A len mrówkoród… czy nie uciekł juŜ wcześniej i nie powędrował na północ? — Ile ich jest i jakie, to słuszne pytania — powiedział ponuro Meshler. Będziemy musieli ostrzec wszystkie najbardziej wysunięte na południe posiadłości. A nie mamy Ŝadnego wyobraŜenia, z czym być moŜe przyjdzie zmierzyć się osadnikom. — Chyba Ŝe potrafisz ustalić, kto jest za to odpowiedzialny i wycisnąć z niego jakieś informacje — odparł Tau. — Czy ta posiadłość rzeczywiście ma bezpośrednią łączność z portem? — Wszystkie mają odpowiedział Meshler. Świtało, ale dzień nie zapowiadał się pogodny. Pomiędzy planetolot a odległe, zimowe słońce wcisnęły się chmury. Potem zostali nagle zaskoczeni burzą deszczu ze śniegiem, zamarzającego szybko na zewnętrznej powłoce pojazdu. Widoczność była bardzo zła. Tau wskazał na wysokościomierz. — Jakaś siła ściąga nas w dół. — Ale nadal pozostajemy na kursie — odpowiedział Meshler. — Leć dalej! Deszcz ze śniegiem tłukł o statek, a porywy wiatru spychały go z kursu. Tau
więc, aby utrzymać ich na właściwym szlaku, musiał bezustannie walczyć ze sterami. Wyglądało to tak, jakby ktoś uŜył pogody jako broni, chcąc w ten sposób opóźnić ich dotarcie do celu podróŜy. Z drugiej strony, taka pogoda mogła powstrzymać potwory przed zbytnim oddalaniem się od lasów, znajdujących się za — teraz wyłączonym — polem siłowym. Tau, który obserwował radar i wysokościomierz, odwrócił szybko głowę. — Powinniśmy lądować — ostrzegł. — Mamy do wyboru: lądowanie lub ryzyko katastrofy. Dan nigdy nie leciał podczas takiej burzy. A poniewaŜ jej siła wciąŜ rosła, skłonny był uwierzyć, Ŝe jeden z gwałtownych porywów wiatru moŜe roztrzaskać ich o ziemię. Zastanawiał się, czy w ogóle moŜliwe jest w takich warunkach bezpieczne lądowanie. Nie moŜna było w Ŝaden sposób ocenić, czy znajdują się ponad zalesionym, czy otwartym terenem. — Uwaga! Tau nie czekał na zgodę towarzyszy. Walczył z burzą, wiatrem i deszczem ze śniegiem. Przez cały czas obserwował radar, który informował o tym, co znajduje się pod nimi. Dan zauwaŜył, Ŝe znacznie zboczyli z kursu wyznaczonego przez Meshlera, ale przynajmniej nie znaleźli się nad terenem górzystym. Zamiast lecieć na północny zachód, byli spychani na południe. Planetolot posuwał się z maksymalną prędkością i na moŜliwie największej wysokości. Pędzili jedyną trasą, po której pozwalała im poruszać się burza na południe. I Ŝaden z nich nie wiedział, jak długo potrwają te zmagania z nią. Ale w końcu deszcz ze śniegiem ustal. Pozostawił jednak ślady w postaci lodowego pancerza na oknach kabiny. Lecieli zatem nic nie widząc, prowadzeni wyłącznie przez przyrządy. — Wylądujmy dopóki jesteśmy w stanie — przekonywał Tau. — Jeśli burza zaatakuje ponownie, moŜemy tego nie przetrzymać. Jesteśmy zbyt oblodzeni, Ŝeby utrzymać właściwą wysokość. — W porządku. JeŜeli potrafisz tego dokonać, ląduj — zgodził się niechętnie Meshler. Dan okropnie się denerwował. śałował, Ŝe nie trzyma sterów we własnych rękach. Tau, jak kaŜdy członek załogi Królowej, potrafił pilotować. Ale siedzenie tutaj w takiej chwili, bez wykonania jakiegokolwiek gestu i czekanie na koniec… Musiał skupić się, Ŝeby zachować spokój.
Lekarz będzie musiał zniŜyć lot i obserwować radar w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca do lądowania. Opuszczenie planetolotu przy tak silnym wietrze jest jednak prawie niemoŜliwe. Skrzywione usta Tau dowodziły, iŜ zdaje sobie sprawę z tego, Ŝe moŜe zdarzyć się najgorsze. Statek zawisł i natychmiast prawic przekoziołkował pod wpływem potęŜnego podmuchu. Ale na szczęście nie zdarzyło się to po raz drugi. Meshler pochylił się w przód i nosem nieomal dotknął tarczy radaru, jak gdyby w ten sposób mógł wymusić potrzebny im odczyt. — Teraz! rozkazał gniewnie. Lądowali. Dan domyślił się tego. Dzięki wielkiemu wysiłkowi woli nie patrzył na tarczę, ani nie obserwował walczącego ze sterami Tau. Zapiął pas bezpieczeństwa wokół siebie i bracha. Meshler nacisnął przycisk uruchamiający pianę ochronną. Czekał, podczas gdy galareta unosiła się coraz wyŜej. Ale tworzywo nie zdąŜyło podnieść się do poziomu ich ramion, gdy uderzyli o ziemię z szarpnięciem, które wbiło ich głęboko w fotele. Z głuchym odgłosem rozłupał się i odpadł duŜy kawał lodu przykrywającego okna kabiny. Natknęli się na grubą ścianę roślinności. Jak się okazało, była tak blisko nich, Ŝe czubki gałęzi dotykały kabiny. Gdy Dan otworzył drzwi, aby piana ochronna mogła wypłynąć, do środka wdarł się lodowaty deszcz. Dan uwolnił bracha i usadowił go na drugim siedzeniu planetolotu. Polem naciągnął kaptur i wyszedł zobaczyć, jak wygląda miejsce, w którym wylądowali. W chwilę później stał zmroŜony czymś więcej niŜ tylko wiatrem i deszczem. Zrozumiał, jak wielkie mieli szczęście. Albowiem kiedy spojrzał na ogon planetolotu, zobaczył krawędź skały, na której osiedli. Ta wysepka bezpieczeństwa była tak niewielka, Ŝe Dan prawie nie był w stanie uwierzyć, iŜ w ogóle tego dokonali. Wokół rozciągał się olbrzymi obszar splątanej roślinności. Skała pod stopami była niebezpiecznie śliska od zamarzającego deszczu. W butach kosmicznych potrafił jednak utrzymać równowagę, kiedy, wspierając ręce w rękawicach o planetolot, przedzierał się do tyłu, by dokładnie obejrzeć uskok skalny. Nie ośmielał się podchodzić bliŜej do krawędzi, niŜ było to konieczne, Ŝeby prześliznąć się wokół planetolotu na drugą stronę. W trakcie poszukiwań nie dostrzegł jednak nic więcej ponad to, co odkrył od razu. Dokonali ryzykownego lądowania na wąskiej, sterczącej w przestrzeń skale, mając tuŜ przed sobą gęstą roślinność. Ale podwozie zaczęło przymarzać do skały.
Meshler i Tau równieŜ czołgali się wokół statku. Najpierw przebrnęli przez gęstą pianę, która zgromadziła się pod drzwiami. Deszcz rozrzedzał ją, a jednak nie zniknęła całkowicie — raczej zamarzła. Kiedy tamci dotarli do Dana, ukryta pod osłoną twarz Tau była lekko zielona z przeraŜenia, a Meshler wolno potrząsał głową. — Do licha! — wykrzyknął straŜnik. Nigdy dotąd czegoś takiego nie widziałem! Co za szczęście! Długość ręki… stopy… czy to w tę stronę, czy w tamtą… — Znów potrząsnął głową, gapiąc się na planetolot. — Powiadają — głos Tau brzmiał obco — Ŝe jeŜeli człowiek urodził się, aby utonąć, to nie umrze od miotacza. Wydaje się, iŜ mamy podstawy wierzyć, Ŝe nie jest nam jeszcze pisane umrzeć. A teraz — zwrócił się bardziej energicznie do Meshlera czy wiesz, gdzie jesteśmy? — W znacznej odległości od naszego kursu… wysunięci na południowy zachód. To właściwie wszystko, co potrafię powiedzieć. Ale nie moŜemy wystartować, dopóki nie poprawi się pogoda. Lecz kiedy to nastąpi… — Wzruszył ramionami. — Jeśli w ogóle wystartujemy — poprawił Dan. Bardzo ostroŜnie przykucnął, Ŝeby spojrzeć na podwozie. Było oczywiście oblodzone. Ponadto przesączyło się tam trochę gęstej piany, mieszając się z na wpół stajałym i zamarzającym deszczem ze śniegiem. Najwidoczniej skała obniŜała się ku środkowi, gdzie spoczął planetolot. Zanim wystartują, będą musieli starannie rozmrozić podwozie. Zwrócił na to uwagę, podczas gdy pozostali dwaj przykucnęli, Ŝeby zobaczyć. Przynajmniej pełni teraz rolę kotwicy. Im silniej przymarza, tym mniejsza jest szansa, Ŝe zostaniemy stąd zrzuceni tam. — Ta u wskazał w kierunku przepaści. — Przeczekajmy burzę, a potem uwolnimy planetolot i wystartujemy. Ale lepiej zrobimy, jeśli teraz wrócimy do środka. Miał rację. Zimno przenikało nawet przez ocieplane ubranie. Strząsnęli z siebie lód i śnieg i wspięli się z powrotem do planetolotu, który raz po raz kołysał się niebezpiecznie pod pchnięciami wiatru. Czy któryś z porywów okaŜe się aŜ tak silny, Ŝe zerwie ich „kotwicę”? Meshler podzielił kolejną porcję jedzenia. A Dan przeszukał pomieszczenie magazynowe i stwierdził, Ŝe nie jest jeszcze najgorzej z zapasami; nawet jeŜeli mała torba, którą Meshler niósł na ramieniu, była pusta. W magazynie znajdowały się dwie skrzynki jedna z Ŝywnością, a druga z lekami i przyborami medycznymi oraz lornetka i nieco ładunków do miotacza.
— Dobrze się o nas zatroszczyli — skomentował Dan, kiedy z powrotem schował do pomieszczenia większość tego, co znalazł. — A co z połączeniem? Czy nie moŜesz wywołać tej posiadłości, przekazać im informacji i poprosić, Ŝeby ją podali innym osadnikom? Po powrocie do planetolotu Meshler zajął fotel pilota. Teraz odrzucił do tyłu kaptur i rozpiął kurtkę. — Ta burza przerwała wszelką łączność. Ale skoro tylko się skończy… Tymczasem chodźmy spać. To była jedyna rozsądna rzecz, którą mogli zrobić. A na samą wzmiankę o śnie Dan poczuł nagle, jak bardzo jest zmęczony. Od chwili, gdy schowali się w jamie pomiędzy skałami i odpoczywali na zmianę, upłynęły więcej niŜ dwadzieścia cztery godziny. Ale, jako Ŝe planetolot od czasu do czasu trząsł się pod naciskiem podmuchów wiatru. Dan zastanawiał się, czy potrafią zasnąć, wiedząc, Ŝe mogą być zrzuceni w przepaść. W rzeczywistości jednak usnął, tak jak i jego towarzysze. Kiedy przebudził się, upłynęło kilka sekund, zanim w pełni odzyskał przytomność i świadomość tego, gdzie się znajduje. Planetolot przestał się trząść pod naporem wiatru i nie było słychać bębnienia deszczu o blachę. Czuł na sobie gorący cięŜar leŜącego na nim w poprzek bracha. Wygramolił się spod zwierzęcia, a ono sapnęło i wydało cichy pisk skargi. Dan spojrzał przez okno lub raczej spojrzałby, gdyby nic gruba powierzchnia pokrywającego je, iskrzącego się lodu. Docierał jednak stamtąd taki blask, Ŝe szef transportu pomyślał, iŜ moŜe to być jedynie światło słoneczne. A jeśli burza minęła, to najwyŜszy czas, aby ruszali w drogę. Poruszając się, potracił fotel przed sobą i Tau, kaszląc i rozglądając się wokół, podniósł głowę z oparcia. — Co… — zaczął i dopiero wówczas uprzytomnił sobie, gdzie się znajduje. — Tam, na zewnątrz świeci słońce… być moŜe… — Dan wskazał na okno. Tau obrócił się i spróbował otworzyć drzwi. Stawiały opór, tak jakby mróz załoŜył dodatkowy zamek, lecz po chwili ustąpiły. Tau popchnął je i otworzył. Poczuli przenikliwy chłód, który zaparł im dech w piersiach, a słońce zaświeciło im prosto w oczy. Lekarz spuścił nogi na zewnątrz kabiny, lecz pośliznął się i złapał za krawędź drzwi. Czyniąc wiele hałasu opadł na kolana. Jednak nadal trzymał się, wisząc w otwartych drzwiach. Z trudem odwrócił się, Ŝeby wyjrzeć na zewnątrz. Kiedy Dan ujrzał twarz Tau,
miała ona taki wyraz, jakby dostał on strzał z miotacza z odległości wystarczającej do osmalenia. OstroŜnie wciągnął się z powrotem do kabiny. Najwidoczniej nie mógł poruszać nogami, gdyŜ podciągał się na rękach, dopóki ponownie nie znalazł się w fotelu. Potem gwałtownie zatrzasnął drzwi. — Gładki lód powiedział. — Nic sądzę, Ŝeby ktokolwiek potrafił na tym ustać, nie mówiąc juŜ o chodzeniu. Meshler otworzył drzwi po swojej stronie i gapił się na powierzchnię ziemi. — Z tej strony to samo — dodał. — Zanim wystartujemy, musimy uwolnić podwozie — powiedział Dan. — Ogień z miotacza ustawionego na minimum? — sformułował to jako pytanie. — Potrzebujemy czegoś w rodzaju liny ratunkowej dla tego, kto podejmie się to zrobić — skomentował Tau. Czy mamy wśród zapasów coś takiego? Dan odepchnął bracha i otworzył szafkę, którą przeszukał poprzedniej nocy. Nie pamiętał, by widział jakąś linę, ale moŜe coś takiego tam było. Niestety, nic nie znalazł. — Co to jest? — Meshler obrócił się na fotelu i wskazywał ponad głową Dana jakiś ciasno zwinięty przedmiot. Szef ładowni sięgnął ręką. Okazało się, Ŝe nieprzemakalny brezent z tworzywa sztucznego. Być moŜe słuŜył do ochrony planetolotu przed burzą. Planetolot z Królowej nie miał w wyposaŜeniu czegoś takiego. — Potniemy to na pasy, powiąŜemy i będziemy mieli naszą linę. — Meshler przygotował się do pracy, wyjmując zza pasa ostry nóŜ o długim ostrzu. Było to jednak trudne zajęcie, poniewaŜ tworzywo sztuczne, wystarczająco wytrzymałe, Ŝeby chronić od burzy, nie poddawało się łatwo ostrzu noŜa. StraŜnik ciął cierpliwie, dopóki nie uzyskał trzech pasów. Pomimo oporu materiału związał je w długą linę. Nie pytając, czy ktoś z pozostałych chce wyjść, by roztopić lód wokół podwozia, przywiązał swe dzieło do własnego pasa. Gwałtownym ruchem opuścił osłonę kaptura, zapiął ciasno wierzchnią kurtkę oraz spojrzał, czy Tau i Dan złapali mocno drugi koniec liny. To nie powinno potrwać długo… przy uŜyciu tego. — W dłoni osłoniętej rękawicą trzymał przygotowany miotacz. Ponownie otworzył drzwi i wyśliznął się na zewnątrz. Pomimo Ŝe trzymał rękę na ramie pojazdu, najwyraźniej nie mógł utrzymać równowagi. Dan i Tau skupili uwagę. Trzymali linę okręconą wokół nadgarstków i
zaciskali palce na jej postrzępionych krawędziach. Meshler spróbował postawić krok. Stracił oparcie i zniknął z pola widzenia. ObciąŜona lina ciągnęła ich do przodu, lecz oni ze wszystkich sił starali się utrzymać w jednym miejscu. Lina drŜała i okręcała się, jak gdyby Meshler ślizgał się na wszystkie strony. Ile czasu zabierze mu stopienie lodu? Dan czuł ból w ramionach. Jego nadgarstki zbielały i zaczęły drętwieć w miejscach, gdzie wrzynało się tworzywo sztuczne. Nagle, kiedy myśleli, Ŝe wyczerpali wszystkie siły, w drzwiach pokazało się ramię. Meshler wciągnął się do środka. Opadł na siedzenie, a Dan przechylił się ponad nim i z trzaskiem zamknął drzwi. StraŜnik otrząsnął się, zrzucił rękawice i usiadł. Kciukiem wcisnął klawisz startowy i Dana odrzuciło do tyłu. Przycisnął bracha, który krzyknął i spróbował się wydostać. Znaleźli się w powietrzu i szybko wznosili się, chociaŜ mogli się tego tylko domyślać. Zamarznięte okna nadal zasłaniały widok. — Zniosło nas na południe powiedział Meshler— — Dlatego polecimy na północ, choć nie jestem pewien co do drugiego kierunku, to znaczy, jak daleko zepchnęło nas na zachód. Co z mikrofonem? — zapylał Tau. Meshler odczepił mikrofon pokładowy i zapiął na szyi zatrzask, przeznaczony na gardło pilota. — Wzywam Cartla… Cartla… Cartla wypowiadał kilkakrotnie nazwisko. Wszyscy oczekiwali na jakąś odpowiedź. Ale rozległ się tylko charczący, hałaśliwy chrzęst, prawie tak samo nieprzyjemny jak wrzaski potwora. — Zakłócenia. — Meshler odłoŜył mikrofon. — Nic się przez nie nie przebije. — Czy to normalne? chciał wiedzieć Tau. — Skąd mogę wiedzieć? — StraŜnik jak zwykle wybuchnął. Oczy odrobinę zapadły mu się, a na twarzy pojawiły się zmarszczki, jak gdyby od chwili ich pierwszego spotkania postarzał się o całe miesiące. — To jest dla mnie, jak się okazuje, nie znany kraj. Ale te dźwięki są tak głośne i uporczywe, Ŝe powiedziałbym, iŜ muszą być nadawane celowo. — Mogą spodziewać się, Ŝe nadamy ostrzeŜenie — rzeki lekarz. — No dobra, od nas zaleŜy, czy polecimy osobiście, skoro nie moŜemy wysłać wiadomości. Lecieli na północ, poniewaŜ zniosło ich na południe i na wschód, a Meshler był przekonany, Ŝe zboczyli takŜe na zachód. Ale skąd straŜnik miał pewność? Nie było Ŝadnego punktu, na który mogliby się nakierować. Gdyby Meshler zdołał nawiązać łączność z posiadłością, mogliby wykorzystać jej nadajnik jako
radiolalarnię. Teraz nic dysponowali niczym, oprócz domysłów straŜnika. A kraj pod nimi był niezbadaną dziczą — i być moŜe krył w sobie jeszcze dodatkowe niespodzianki, takie jak np. obóz w dolinie. Burza juŜ nie szalała, a podczas lotu z okien kabiny z wolna znikały lodowe zasłony. Widzieli więc, Ŝe dzień jest wyjątkowo pogodny. Meshler znalazł mały monitor, który ustawił w taki sposób, Ŝe mogli oglądać krainę w dole. Sądząc po pozycji słońca na niebie, był wczesny poranek. Oznaczało to, Ŝe przespali część poprzedniego dnia oraz całą ostatnią noc — była to strata czasu, która martwiła Meshlera. ChociaŜ, uwzględniając odległość pomiędzy doliną a posiadłością Cartla, nie powinien się niepokoić, Ŝe którykolwiek z uwolnionych stworów juŜ tam dotarł. Nie było w dole Ŝadnej kolejnej dolinki ukrytej pod nietypowym ukształtowaniem terenu, Ŝadnej innej maszyny w powietrzu, Ŝadnych pełzaczy, ani teŜ śladów pojazdów na ziemi. Pod nimi rozciągał się jednostajny krajobraz rzadkich lasów, przeciętych dwiema duŜymi rzekami. Tu i ówdzie pojawiały się obszary nagich skał. I nigdzie Ŝadnego znaku, Ŝe jest tu coś więcej, poza dziczą — jak wcześniej twierdził Meshler.
Rozdział 14 Posiadłość Cartla
Od czasu do czasu straŜnik próbował uruchomić mikrofon, ale wciąŜ słyszeli wyłącznie trzaski zakłóceń. Nagle Meshler wskazał na rzekę o oblodzonych brzegach. — Veecorox! — Widziałeś ją juŜ kiedyś? zapytał Tau. Dan pomyślał, Ŝe lekarz jest być moŜe zaniepokojony ich niezbyt dokładnie ustalona trasa. W ubiegłym roku wyprawa dotarła aŜ do tego miejsca. Meshler usadowił się głębiej w fotelu pilota i rozluźnił się, tak jakby poczuł ulgę. Najwidoczniej straŜnik, podobnie jak oni, denerwował się z powodu nieznanego kursu planetolotu. — Wystarczy, Ŝe będziemy się posuwać wzdłuŜ rzeki aŜ do miejsca, gdzie zasila ją dopływ Corox, a potem skręcimy na wschód. Tam zaczyna się posiadłość Cartla. Przechylił maszynę i skręcił, aby prowadzić ją wyznaczoną trasą. Na ziemi pod nimi nie było widać Ŝadnych śladów, wskazujących na to, Ŝe ludzie byli tutaj kiedykolwiek. — A zatem wasze południowe ziemie są w większości dziczą — stwierdził lekarz. — Oczyszczanie terenu jest trudne. Sprawdzanie i utrzymanie urządzeń mechanicznych jest zbyt kosztowne i nie moŜemy pozwolić sobie na stały dopływ paliw oraz zatrudnienie techników, którzy obsługiwaliby i naprawiali maszyny. A koni, dwuroŜców z Astry czy jakichkolwiek innych zwierząt pociągowych z odległych światów osadnicy nie sprowadzają tutaj… a przynajmniej nie w pierwszym pokoleniu. W stacji badawczej próbują wyhodować jakąś rasę, która potrafiłaby Ŝyć tutaj bez stałej kontroli człowieka. Występuje tu pewien miejscowy owad — much tork który atakuje oczy zwierząt. Jak dotąd nie zdołaliśmy temu zaradzić. A tutejsze zwierzęta wcale się nie nadają do cięŜkiej pracy. Mamy więc urządzenia mechaniczne, które są wspólną własnością wszystkich posiadłości. Przenosi się je z miejsca na miejsce. Poza tym w razie suszy osadnicy próbują stosować wypalanie. PoŜary wymagają jednak kontroli, a to oznacza, Ŝe potrzebni są ludzie do pracy. — A więc osadnictwo nie rozwinęło się zbytnio od chwili przybycia tutaj
pierwszych osadników? — zapytał Tau. Dan zobaczył, Ŝe straŜnik zaciska usta, tak jakby poczuł się obraŜony tą uwagą. — Trewsworld — odpowiedział Meshler — zrobił wystarczająco wiele, aby się usamodzielnić. Nie zostaniemy poddani kolejnej fali osadnictwa… jeśli o to ci chodziło. — Przerwał i spojrzał na Tau, a Dan zobaczył cień niepokoju na jego twarzy. Sądzisz… Ŝe o to moŜe chodzić? — Istnieje taka moŜliwość, czyŜ nic? — odparł Tau. Przypuśćmy, Ŝe stracilibyście to, co zdobyliście z takim trudem. Albo choćby część z tego. To juŜ jest powód, Ŝeby uznać was za niesamodzielnych. Dan zrozumiał. KaŜda planeta, na której osiedlają się ludzie, musi rozwijać się i co roku wykazywać znaczącymi przyrostami ludności oraz wysyłanych towarów. W przeciwnym wypadku Wielkie Biuro do Spraw Osadnictwa zgodnie z prawem moŜe podjąć decyzję o wymianie władz i ludzkości. Wówczas dotychczasowi osadnicy, o ile nie są w stanie wykupić swych ziem, tracą wszystko, co zdobyli tak cięŜką pracą. — Ale dlaczego? — zapytał Meshler. Jesteśmy planetą, na której osadnictwo dopiero się zaczyna. KaŜdy napotka tutaj dokładnie te same trudności, z którymi my walczyliśmy od początku. Nie ma tu niczego, co zainteresowałoby ludzi z zewnątrz… Ŝadnych bogactw na tyle wartościowych, Ŝeby opłacało się je wydobywać… — A co z tą skałą z rozbitej skrzynki z pełzacza poszukiwaczy? — zapytał Dan. Znaleźli coś, co uznali za tak wartościowe, aby to dokładnie zabezpieczyć. Zabito ich, a towar zabrano. Być moŜe tutaj, na Trewsworld, znajduje się więcej, niŜ ci wiadomo, Meshler. — W trakcie jednej z wypraw — straŜnik potrząsnął głową — przeprowadzono badania skał i ziemi za pomocą specjalnych przyrządów. Występują tu normalne ilości Ŝelaza, miedzi i innych składników, ale nic na tyle wartościowego, Ŝeby to wysyłać do odległych światów. Sami wykorzystujemy to, co potrafimy. Poza tym być moŜe tamtych ludzi nie spalono miotaczem ze względu na to, co przewozili, ale z powodu tego, co zobaczyli. A skałę zabrano, Ŝeby nas zmylić. Mówiliście, Ŝe tam w pobliŜu włóczył się mrówkoród. Być moŜe wyruszyli grupą, Ŝeby go złapać. — Całkiem moŜliwe — zgodził się Tau. — Proponowałbym jednak, Ŝebyście jeszcze raz przeprowadzili badania skał… o ile zostało wam na to dosyć czasu. — Obóz w dolinie — powiedział Dan znajduje się tam juŜ od jakiegoś czasu. Od jak dawna działa tutaj stacją Trosti?
— Osiem lat… czasu planetarnego. — A czy w tym czasie jakieś nowe posiadłości zostały wybudowane wokół niej? — Teraz Tau podrzucił Danowi myśl, której ten szukał juŜ od pewnej chwili. — Cartl… zastanówmy się. Cartl zwołał ludzi do oczyszczania terenu wiosną dwudziestego czwartego, zanim wzrosły trawy. Teraz mamy dwudziesty dziewiąty. Jego posiadłość jest najbardziej wysunięta na południe. A zatem upłynęło juŜ pięć lat. Co z innymi osadami… od wschodu, zachodu, północy? Na północy jest za zimno dla lafsmerów. Na północ od portu znajduje się tylko kilka stacji badawczych. — Meshler odpowiedział natychmiast. — Na wschodzie mieszka Hancorn, który osiedlił się w dwudziestym piątym. A na zachodzie… Lansfeld. Od dwudziestego szóstego. — Zatem upłynęły trzy lata od czasu, gdy przeprowadzono ostatnie oczyszczanie terenu — zauwaŜył Tau. A w poprzednich latach, ilu było nowych osadników? Popędzany pytaniami Meshler, sądząc z wyrazu jego twarzy, juŜ liczył. — AŜ do dwudziestego czwartego mieliśmy rocznie jedno lub dwa, a czasami trzy nowe osiedla. W dwudziestym trzecim przybyły cztery statki pełne ludzi. Od tamtej pory tylko jeden, a jego pasaŜerami byli głównie technicy i ich rodziny, którzy osiedlili się w porcie. Rozwój osadnictwa uległ zahamowaniu. — I nikt nie zwrócił na to uwagi? zapytał Dan. JeŜeli ktoś zauwaŜył, nic na ten temat nie mówił. Ludzie z posiadłości są w zasadzie samowystarczalni. Przybywają do portu najwyŜej raz lub dwa razy do roku… po prostu wtedy, kiedy mają towar do przekazania na statek. W posiadłości mieszka jakieś pięć, sześć rodzin, które podpisują umowy. Do lŜejszych prac w polu uŜywają samonaprawiających się robotów, które nie nadają się jednak do oczyszczania terenu. Od czasu, kiedy zaczął się handel lafsmerami, Ŝyje się łatwiej. Nie trzeba uprawiać ziemi specjalnie dla ptaków. Wystarczy tylko udostępnić im przestrzeń Ŝyciową i zasiać ze dwa pola smesu, którego ziarno jest dodatkowym pokarmem w zimie. Lafsmery lubią miejscowe owady, a takŜe kilka tutejszych roślin jagodowych i dobrze się nimi odŜywiają. Kupujący sądzą, Ŝe to właśnie nadaje wyjątkowy smak potrawom przyrządzanym z ich mięsa i podnosi ich wartość. Lafsmery moŜna wpuścić na częściowo tylko oczyszczoną ziemię. Aby je dokarmiać, wystarczy posłuŜyć się robotem. Ale do oskubywania ich z puchu, który wysyła się do innych światów,
potrzeba ludzi… Te prace wykonuje się późną wiosną. Puch zbiera się do puszek, przekazuje do portu, gdzie formuje się go w bele. — A więc doprowadzacie do tego, Ŝeby stać się producentem jednego towaru? Meshler ponownie okazał zaniepokojenie pytaniem Tau, jak gdyby do tej pory nigdy nie zastanawiał się nad tym. — Nie… no cóŜ… być moŜe… tak. Hoduje się coraz więcej lafsmerów, poniewaŜ tylko je opłaca się wysyłać. Tak, jesteśmy światem jednego produktu i w dodatku nie powstają tu nowe posiadłości… — Meshler skrzywił usta. Jestem straŜnikiem. Do moich obowiązków naleŜy tylko patrolowanie. Czasem rysuję mapy i uczestniczę w badaniach oraz odwiedzam posiadłości leŜące na pograniczu. Ale Rada… ktoś z pewnością wie, co się dzieje! — Na pewno — zgodził się Tan. Pozostaje tylko sprawdzić, czy komuś nic zaleŜało na tym, aby tak właśnie się stało. Widziałeś, jak te smoki wykończyły lafsmery… a one powstały, pod wpływem promieniowania, z zarodków współczesnych lafsmerów. Wyobraź sobie, Ŝe jedna z tych okropności z obszaru pola siłowego, czy choćby ten mrówkoród, wkracza na teren upraw? Albo teŜ jedna z tych skrzynek zostaje ukryta w jakimś oddalonym rejonie i poraŜa wszystkie ptaki przechodzące w jej pobliŜu… Im prędzej dotrzemy do Cartla i uzyskamy łączność ze światem, tym lepiej! — powiedział zaniepokojony Meshler. Wkrótce dolecieli do miejsca, gdzie rzeka wraz ze swoim dopływem łączyły się w kształcie litery V. Meshler skręcił i ruszył wzdłuŜ mniejszego, miejscami przykrytego lodem, strumienia. Troszeczkę później lecieli juŜ nad pierwszymi częściowo oczyszczonymi polami. Dostrzegli grzędy, ale nie było widać lafsmerów. Na białej warstewce leŜącego na ziemi śniegu nie zostawiono Ŝadnych śladów. Pierwsze pole przeszło w następne, takŜe pozbawione oznak Ŝycia. Meshler skręcił planetolotem i przeleciał nisko ponad zagospodarowaną ziemią. Nic rozumiem. Te tereny to pola hodowlane… są to centralne miejsca, w których znajdują się grzędy. Raz jeszcze uruchomił kciukiem mikrofon i próbował wezwać właściciela posiadłości. Lecz nadal słychać było zakłócenia, choć juŜ nie tak głośne i męczące dla uszu. Meshler zwiększył wysokość lotu i z maksymalną prędkością popędził naprzód.
Dwa następne pola… i na ostatnim zobaczyli wreszcie ptaki biegające na wszystkie strony. Kiedy przesuwał się nad nimi cień planetolotu, zdawały się szaleć ze strachu. Próbując wzlecieć, rzucały się na boki, nieudolnie rozpościerały i wykręcały skrzydła. Tratowały przy tym niektóre mniejsze okazy. Ptaki tworzyły ciemną, kłębiącą się chmurę. Wreszcie planetolot minął je. — Przypuszczam — powiedział Tau — Ŝe takie ich zachowanie nie jest naturalne. — Nie — odpowiedział Meshler krótko. Za ustawionym w polu ogrodzeniem rozciągały się kolejne pola, które oczyszczono staranniej niŜ te przeznaczone dla lafsmerów. Poprzez śnieg widać było jakieś uprawy. Rzeka skręcała, a wzdłuŜ jej brzegu wznosiły się zabudowania mieszkalne i gospodarcze. Nie był to dom, lecz szereg domów ustawionych w kwadrat. W środku zauwaŜyli wieŜę nadawczą, wystającą znacznie ponad dachy budynków. W połowie jej wysokości umieszczono znak firmowy Cartla; symbol, który jest na wszystkich towarach sprzedawanych przez niego. Domy zbudowane były z kamiennych bloków, ale pokryto je dachami z gliny. Pod spodem ułoŜono jednak dachówki Dan wiedział o tym z taśm informacyjnych, które przesłuchiwał przed wyprawą. Na wierzchniej warstwie ziemi gęsto posadzono cebulki roślin. Wiosną zakwitną one barwnymi szeregami. A jesienią osadnicy zbiorą starannie ziarna i zmielą na proszek, stanowiący na tej planecie coś w rodzaju kawy, uprawianej w odległych światach. Dan pomyślał, ze jak na świat, na którym nie ma Ŝadnych miejscowych niebezpieczeństw — a tak przynajmniej określano Trewsworld zabudowania przypominają twierdze. Domy, których wszystkie drzwi otwierały się na wewnętrzne podwórze, były połączone ścianami z gliny, równieŜ ozdobionymi roślinami. TuŜ przed brama, na wygładzonej ziemi, wybudowano parking. Po jednej stronie stał pełzacz i mniejszy ślizgacz, według Dana nazbyt lekki, aby podróŜować po tym dzikim i pozbawionym dróg kraju. Meshler wylądował i wyskoczył na zewnątrz, zanim jeszcze ucichł głos silnika. Zwinął ręce i zawołał głośno: — Hej tam, w domu! Posiadłość Cartla wydawała się opuszczona tak jak dwa pierwsze pola lafsmerów. — Podaj swoje nazwisko! — Nagle ktoś zawołał cienkim głosem zza ściany
tuŜ przed nimi. Meshler odrzucił do tyłu kaptur, odsłaniając twarz. — Wim Meshler, straŜnik. Znasz mnie? Nie nadeszła Ŝadna odpowiedź. Czekali, stojąc w chłodzie. Dan trzymał bracha. Po chwili cięŜkie drzwi uchyliły się ze zgrzytem. — Wchodźcie, szybko! Był to tak zdecydowany rozkaz, Ŝe Dan zerknął ponad ramieniem. To miejsce przypominało oblęŜona twierdzę. Ale kto… lub co… doprowadziło mieszkańców do ukrycia się w niej? Nie widzieli Ŝadnego Ŝywego stworzenia. Jedynie lafsmery, których przeraŜenie było ostrzeŜeniem, Ŝe nie wszystko jest w porządku. Przecisnęli się przez wąskie przejście. Oczekujący tam człowiek natychmiast zatrzasnął drzwi, jak gdyby spodziewał się, Ŝe sarna śmierć depcze im po piętach. Zaryglował bramę, opuszczając sztabę. Właściciel domu był wysokim męŜczyzną, ubranym w futro, zarzucone luźno wokół ramion jak peleryna. Puste rękawy łopotały, kiedy się poruszał. NaleŜał do innej rasy niŜ Meshler. Skórę miał ciemną, tak jak Rip, a włosy sztywne, niczym druciana szczotka. Nosił koszulę ze skóry lafsmera, na której pozostawiono puszek, tu i ówdzie juŜ wytarty. Miał szeroki pas, za którym, zgodnie ze zwyczajem osadników, nosił dwa noŜe. Jeden, zatknięty z przodu, słuŜył do przygotowywania jedzenia i do wykonywania prac w gospodarstwie. Drugi, umieszczony z tyłu w zdobionej pochwie, był oznaką dojrzałości i uŜywano go w rzadkich obecnie wypadkach zemsty honorowej. Jego spodnie oraz buty uszyte były z włochatej skóry. Wszystko to sprawiało wraŜenie, iŜ jest nie mniej „opierzony” niŜ jego lafsmery. Była jednak pewna róŜnica. W ręku trzymał pistolet na kule, pochodzący z dawnych czasów. Taki rodzaj broni Dan widywał tylko w muzeach na Ziemi. UŜywano jej obecnie jedynie na niewielu prymitywnych światach, gdzie ładunki do miotaczy są zbyt kosztowne i osadnicy sami organizują sobie broń. — Meshler! MęŜczyzna wyciągnął rękę, a straŜnik uczynił to samo i obaj przycisnęli łokcie w tradycyjnym powitaniu. — Co się dzieje? — dopytywał się straŜnik, nie przedstawiwszy nawet swych towarzyszy. Być moŜe ty potrafisz nam powiedzieć — odparł tamten ostro. — Lub raczej
powiesz to wdowie po Jaycorze. Ledwo wrócił tu ostatniej nocy… ZdąŜył opowiedzieć nam jedynie niesamowitą historie o potworach i ludziach. Przeprowadzał kontrolę odległych pól, kiedy napadnięto na niego. — Napadnięto na niego? powtórzył Meshler. Właśnie tak. Nigdy nie widziałem takich ran! Skryliśmy się, kiedy zauwaŜyliśmy, Ŝe coś nie jest w porządku z nadajnikiem… zakłócenia! Kaysee zabrał planetolot i poleciał do portu. Zrobił to, zanim zorientowaliśmy się, Ŝe Angria i dzieci nie powróciły! Próbowałem zatrzymać ich przez mikrofon w posiadłości Vanatara… bez rezultatu. Inditra i Forman wyruszyli duŜym transporterem, Ŝeby tam dotrzeć pospiesznie wyrzucał z siebie słowa, jak gdyby koniecznie musiał opowiedzieć to komuś. Meshler, nadal trzymający jego ramię w uścisku, przerwał ten potok wymowy: — Nie wszystko naraz. Yanalar… zatem on w końcu zakłada swoją posiadłość? — Tak, prosili nas przez nadajnik, Ŝebyśmy zabrali się do oczyszczania terenu. Ja znów miałem drgawki, ale Angria, Mabla, Carie i dzieci oraz Singi, Refal, Dronir, Lanlgar… wszyscy wyruszyli planetolotem towarowym. Kaysee miał przeprowadzić kontrolę na zachodzie, Jaycor na wschodzie, a Inditra i Forman stawiali nową szopę na narzędzia. I co ja powiem Carie… Jaycor nie Ŝyje! Przedwczoraj słuchaliśmy południowych wiadomości z portu. Mówili tylko o jakichś kryminalistach z wolnego frachtowca, którzy sprawiają kłopoty. A potem… trzaski… zakłócenia. Od tamtej pory nie moŜemy uzyskać połączenia. Kaysee powrócił cały i zdrowy. Ale Jaycor się spóźniał. Potem zobaczyliśmy zbliŜający się pełzacz. Poruszał się tak, jakby nikt nim nic kierował. W zasadzie tak było. Jaycor był prawie martwy. Powiedział coś o ludziach i potworach, którzy wyszli z lasu… po chwili zmarł! Nie mogliśmy nawiązać z nikim łączności, więc Kaysee powiedział, Ŝe poleci planetolotem do portu. Inditra i Forman uruchomili transporter i wyruszyli do posiadłości Vanatara, Ŝeby zaopiekować się kobietami. Z powodu tych przeklętych drgawek nie nadawałem się do niczego. Brr, znów się zaczyna! Wysoki męŜczyzna zaczął gwałtownie drŜeć i Tau natychmiast ruszył do przodu, aby go podtrzymać. — Gorączka przestrzenna! — Niezupełnie — odrzekł Meshler. Ma taki sam przebieg, ale leki nie skutkują. Jak dotąd w Ŝaden sposób nie zdołano go wyleczyć. Być moŜe ty potrafisz
coś dla niego zrobić! Drgawki wstrząsały wychudzonym ciałem osadnika i sprawiały, Ŝe kiwał się na wszystkie strony. Głowa opadła mu bezsilnie do tyłu. Gdyby straŜnik i lekarz nie podtrzymywali go w pozycji stojącej, upadłby na ziemię. — Zabierzmy go do łóŜka powiedział Tau. Leki mogą nie skutkować, ale ciepło mu pomoŜe. Powlekli go do środkowego budynku, który stał na wprost bramy. Dan szedł przodem, Ŝeby otworzyć drzwi. Było oczywiste, Ŝe osadnicy leczą się w cieple, poniewaŜ w szerokim i głębokim kominku płonął silny ogień. Przed kominkiem stało łóŜko polowe przykryte kilkoma grubymi kocami. PołoŜyli tam męŜczyznę, a Tau okrył go dokładnie. W tym czasie Meshler podszedł do garnuszka wiszącego nad ogniem. Powąchał parująca zawartość. Podniósł ze stojącego nie opodal stołu kubek oraz łyŜkę i nalał do kubka odrobinę płynu z garnuszka. — Napar Esama — wyjaśnił. — Jest dość ciepły, Ŝeby go rozgrzać. Ale i tak Cartl jest skazany na atak odrętwienia. Tau uniósł dobrze okrytego męŜczyznę i przy pomocy Meshlera wlał mu do gardła pełen kubek płynu. Kiedy jednak połoŜyli go z powrotem, wydawało się, Ŝe stracił przytomność. Dan postawił bracha, który podszedł ostroŜnie do kominka i przycupnął w cieple bijącym od ognia. Stworek zachowywał się tak, jakby był w pełni zadowolony i szczęśliwy. Dan zastanawiał się, w jaki sposób brach potrafił wytrzymać zimno, które towarzyszyło im przez większa część wędrówki. — Jest tutaj sam? — Tau skinął głową w kierunku swojego pacjenta. — Z tego, co powiedział, tak. To jest Cartl. Musiał mieć cięŜki atak drgawek, skoro nie wziął udziału w akcji. — A ten Vanatar… czy istnieje jakaś inna południowa posiadłość? — zapytał Dan. — Vanatar od dłuŜszego czasu mówił coś o osiedleniu się tutaj. Nic wiedziałem jednak, Ŝe akurat teraz się na to zdecydował. Z pewnością podjął decyzję w pośpiechu. Miałem akurat inne obowiązki i nic zajmowałem się patrolowaniem pól. Zobaczmy… Podszedł do ściany po lewej stronie. Dan podąŜył za nim i dostrzegł wymalowaną tam mapę. Przydziały gruntu z mniej lub bardziej wyraźnymi granicami
pól, takich jak te, ponad którymi przelatywali, były pokolorowane na Ŝółto. Nie oczyszczone zaś ziemie na szaro. Na wschodzie wyrysowano zakropkowane obszary, które oznaczały tereny jeszcze nie przydzielone. — Vanatar zmierzył te ziemie jakieś pięć lat temu. Meshler wskazał na zakropkowane pola. Potem wahał się i nie był pewien, czy kiedykolwiek je weźmie. Te tereny leŜą na wschodzie, lecz są bardziej wysunięte w kierunku południowym. Dan wpatrywał się w szarą plamę oznaczającą dzikie obszary. W którym miejscu znajdował się las z polem siłowym i obóz w dolinie? A moŜe ten teren w ogóle nie był zaznaczony na mapie? — Vanatar nie ma broni… A prace w polu… są rozproszeni… poszerzali teren upraw we wszystkich kierunkach… kobiety i dzieci zajęte były pilnowaniem. Jeśli tamte potwory dotarły do nich… — Urywane zdania Meshlera nie wymagały dodatkowych wyjaśnień, aby Dan je zrozumiał. — MoŜe weźmiemy nasz planetolot i spróbujemy ich odszukać? — zaproponował Tau, kiedy dołączył się do nich. — Nie da rady zabrać ich wszystkich na raz. — Meshler juŜ o tym myślał. — Te zakłócenia w nadajniku… —zaczął Tau—jak sądzisz, jak daleko sięgają? — Kto wie? — Meshler wzruszył ramionami. — MoŜe przynajmniej Kaysee sprowadzi pomoc, kiedy dotrze do portu. — Jest teŜ łódź ratunkowa — powiedział Dan. — Łódź ratunkowa z Ripem i Alim na pokładzie… i ukryta niedaleko skrzynka. Co się stanie, jeŜeli ci, dla których była wieziona, wiedzą juŜ, gdzie jej szukać? — Nie dałoby się polecieć łodzią. — Meshler źle go zrozumiał. A poza tym, nie moŜemy skontaktować się z ludźmi na jej pokładzie. Myślę, Ŝe do tej pory zabrano ich juŜ z powrotem do portu. Jest coś jeszcze. — Tau uwaŜnie obserwował straŜnika. — Co ten Cartl powiedział o kryminalistach zabranych ze statku kosmicznego? Wynika z tego, Ŝe być moŜe nasi ludzie znaleźli się w gorszych niŜ nasze kłopotach… A to całe zamieszanie, to twoja robota, a nie nasza. Im wcześniej władze będą o tym wiedziały, tym lepiej. O tym, co stało się w porcie, wiem tyle samo, co i wy. — Meshler wyglądał na wyprowadzonego z równowagi. — NajwaŜniejsze jest to, co dzieje się właśnie tu i teraz. Musimy zająć się ludźmi w posiadłości Vanatara. Czy próbowałeś ostatnio uŜyć
swego miernika promieniowania? Dan nie wiedział, po co straŜnikowi to urządzenie, ale Tau odpiął je od pasa i nacisnął przycisk. Wskazówka obróciła się szybko. Nie poruszała się w wąskim obszarze pomiędzy dwoma najbliŜszymi punktami, ale drgała pomiędzy symbolami oznaczającymi północ i południe, zakreślając na tarczy półokrąg, jak gdyby była przyciągana jednocześnie przez dwie równe siły. — Co to oznacza? — dopytywał się Meshler. Tau wyłączył urządzenie, dokładnie obejrzał pojemnik, a potem ustawił przyrząd pod innym kątem i włączył ponownie. Wskazówka drgała tak samo, jak poprzednio. Wyglądało to tak, jakby urządzenie rejestrowało dwa odmienne źródła promieniowania, znajdujące się naprzeciw siebie. — To moŜe oznaczać istnienie dwóch róŜnych pól promieniowania odpowiedział Tau. — Ich skrzynkę i być moŜe tę z łodzi ratunkowej! domyślił się Dan. Czy to moŜliwe, Ŝe promieniowanie wysyłane z południa zwiększyło siłę oddziaływania zakopanej przez nich skrzynki? JeŜeli tak, jak wpłynie to na łódź ratunkową? Ali i Rip mieli rozkazy, aby zabrać ją do portu, przewoŜąc w tyle statku. CzyŜby oznaczało to więc, Ŝe nadal tkwią tam, gdzie ich zostawili i są naraŜeni na dalsze kłopoty? — Czy siła promieniowania skrzynki — Meshler ciągle stał i trzymał rękę na mapie ściennej w miejscu, gdzie zaznaczono obszar naleŜący do Vanatara — moŜe przyciągnąć te stworzenia do siebie? — Kto wie? Oba źródła są silne — brzmiała odpowiedź lekarza. — Mam coś. Dan przypomniał sobie rozmowę, którą słyszał kiedyś na Królowej. Obsługa systemu nadawczo—odbiorczego naleŜała do obowiązków Ya. Dan orientował się wyłącznie w ogólnych podstawach nawiązywania łączności; wiedział tylko tyle, ile jest konieczne, aby — gdyby zaszła taka potrzeba uzyskać kontakt ze światem zewnętrznym. Ale pewnego razu Ya rozmawiał z Yanem Ryckiem. I wspomniał coś o tym, jak bandyci zagłuszali wiadomości przekazywane przez załogę statku. Powiedział teŜ, co zrobili, aby pomimo to nadać sygnał wezwania o pomoc. Nadali przeciwzagłuszenie, w którym ukryli prostą wiadomość, wyraŜoną pojawianiem się i zanikaniem dźwięków. Technicznie było to zbyt skomplikowane, aby sam mógł tego spróbować. W tej posiadłości znajdował się jednak nadajnik. Ktoś z pewnością nie tylko potrafił go obsługiwać, ale orientował się w jego konstrukcji na tyle, Ŝeby przeprowadzić naprawę. Co? Meshler niecierpliwił się.
— Coś, co usłyszałem pewnego razu. Kto zajmuje się tutaj nadajnikiem? — Głównie Cartl. Zanim się tu osiedlił, był technikiem w porcie. Ale ten sprzęt nie działa… lub… moŜemy zobaczyć… Przeszedł pośpiesznie przez pokój do miejsca, w którym stała tablica sterownicza nadajnika, prawie tak skomplikowana jak na Królowej. Kiedy uruchomił mikrofon, usłyszeli trzaski. Nie były juŜ tak nieznośne dla uszu, ale nadal silne. — Nadal zagłuszany. Czy Cartl jest bardzo chory? — Teraz Dan spojrzał na lekarza. MoŜe byłby w stanie zrobić coś z interkomcm? — JeŜeli ta choroba przebiega tak samo jak gorączka przestrzenna, atak minie za jakieś cztery lub pięć godzin, Będzie wówczas osłabiony i roztrzęsiony, ale umysł będzie miał jasny. Problem tkwi w tym, Ŝe nie wiem, ile miał juŜ tego typu ataków, a to jest bardzo waŜne. — Tak czy owak nie moŜe w tej chwili niczego zrobić z nadajnikiem wtrącił Meshler. Czy nic sądzisz, Ŝe juŜ wcześniej próbował coś poradzić? — Próbował tylko zwyczajnie nadawać — odpowiedział Dan. — A istnieje moŜliwość bardziej skomplikowanego przekazania wiadomości. I jeŜeli przy odbiorniku w porcie siedzi ktoś z wraŜliwym uchem… — Opowieść Ya o Erguard! Tau zrozumiał, o co chodzi Danowi. To nam moŜe pomóc. Ale musimy poczekać, aŜ Cartl dojdzie do siebie. Być moŜe wy wiecie, o czym mówicie. Meshler przenosił wzrok z jednego na drugiego. — Ja jednak nic nie rozumiem. Ale nie sądzę, Ŝebyśmy mieli inne moŜliwości działania. Nie jestem nawet pewien, czy potrafię ustalić miejsce, gdzie leŜy posiadłość Vanatara.
Rozdział 15 Akcja ratunkowa
Nareszcie znów mieli prawdziwe jedzenie. Dan siedział przy stole, na którym stała potrawa z, mięsa lafsmera. doprawiona miejscowymi ziarnami i jagodami. I smakowało to naprawdę wspaniale po tylu dniach, podczas których Ŝywili się niewielkimi porcjami sztucznego jedzenia zabranego z Królowej. Nadchodziła noc. Tau pielęgnował na wpół świadomego, od czasu do czasu niezrozumiale mamroczącego Cartla. Nie powrócili jeszcze ludzie, którzy pracowali wraz z Vanatarem, ani teŜ ci, którzy wystartowali po nich. Ponadto z nadajnika, który zostawili włączony, nie dochodził Ŝaden dźwięk oprócz brzęczenia odcinającego ich łączność ze światem. — Jak daleko jesteśmy od łodzi ratunkowej? Dan skończył pić gorący napar i postawił kubek przed Meshlerem. StraŜnik dwukrotnie podchodził do mapy ściennej. Studiował jej linie, za kaŜdym razem wodząc po nich palcem, tak jakby chciał upewnić samego siebie, Ŝe rzeczywiście się tam znajdują. Polem usiadł przy stole. — Jakieś dwie godziny lotu przy normalnej prędkości odpowiedział. Ale dlaczego? Nie ma tam waszych ludzi. Miano ich zabrać zaraz po naszym odlocie. I zabrali na pewno skrzynkę. — Zabrali? spytał Tan. — A co z odczytem miernika? Nie sądzę, Ŝe wskazywałby obecność pola, gdyby skrzynka dotarła do portu. Co o tym myślisz? — spytał Dana. — Zastanawiam się, czy jeśli mielibyśmy skrzynkę przy sobie… czy ona mogłaby odciągnąć potwory? —odparł. — Nic i tego, tym bardziej, Ŝe właściwie nic wiemy, jak ona działa. Tau potrząsnął głową. — Dan, daj mi jeszcze trochę tego napoju! Cartl poruszył się pod grubym okryciem nałoŜonym na niego przez lekarza. Starał się zrzucić z siebie ten cięŜar. Dan podszedł do parującego naczynia, nalał pól kubka aromatycznego płynu i zaniósł lekarzowi. — Teraz spokojnie — powiedział Tau i podparł ręką ramiona osadnika. Podsunął kubek do ust Cartla, a ten, spragniony, wypił do dna. Następnie, przy
pomocy Tau, podniósł się, odrzucając na bok okrycia. Nie drŜał juŜ, a na jego ciemną twarz powrócił wyraz opanowania. — Jak długo byłem nieprzytomny? — zapytał. — Około trzech godzin odpowiedział Tau. — Angria… dzieci… reszta? Wyczytał odpowiedź ze spojrzenia Tau. Jego ręka powędrowała do zatkniętego z tyłu za pasem noŜa. — A zatem… — Lecz nie dokończył tej groźby. — Posłuchaj! — Dan obrócił się do niego. Nie wiedział, co moŜe zrobić zaniepokojony o los swojej rodziny Cartl. Chciał jednak od razu sprawdzić, czy osadnik ma doświadczenie potrzebne do rozwiązania problemu nadajnika. Mikrofon jest nadal zagłuszony. Ale istnieje sposób, za pomocą którego moglibyśmy przesłać prostą wiadomość i poprosić o pomoc. Cartl zmarszczył brwi. W ogóle nie spojrzał na Dana. Zamiast tego wyciągnął nóŜ i lekko pocierał ostrzeni wewnętrzną stronę kciuka, jak gdyby sprawdzał ostrość, swej broni. — Mikrofon jest zagłuszony — powtórzył osadnik bezbarwnym głosem. Potem obrócił się do Meshlera. Przybyłeś planetolotem. Pozwól mi go wziąć… teraz nie mam dreszczy. — Na jak długo? — spytał Tau z takim naciskiem, Ŝe przyciągnął uwagę Cartla, który teraz spojrzał na lekarza. — To prawda, ten atak minął. Ale chłód wywoła następny. A jeśli wystartujesz, a potem stracisz przytomność, to jaką to przyniesie korzyść tobie lub komukolwiek innemu? Proszę, posłuchaj Thorsona. MoŜliwe, Ŝe nie słyszałeś o tym sposobie, który on chce ci przekazać. Ta metoda juŜ kiedyś, w podobnej sytuacji, zdała egzamin. Jesteś wyszkolonym technikiem łączności, więc powinieneś z tego skorzystać, aby pomóc swoim ludziom. — Zatem w czym rzecz? — Teraz Cartl rzeczywiście zwrócił się do Dana. Był jednak zniecierpliwiony, tak jakby nie spodziewał się usłyszeć czegoś waŜnego i z góry złościł się koniecznością skupienia na tym myśli. — Nie jestem technikiem łączności i nie znam waszych specjalistycznych terminów… zaczął Dan ale ten sposób zastosował pewien wolny kupiec, gdy jego statek zagłuszał bandyta, chcący uzyskać jego ładunek — i przekazał bogatą w szczegóły opowieść. Gdy Dan zaczął mówić, Cartl obracał w palcach nóŜ tam i z powrotem. Teraz
jednak przestał. — Informacja nadana przeciwzagłuszaczem — powiedział osadnik. — A jaki rodzaj wiadomości? — Nic wyszukanego. Tylko podanie naszych nazwisk i wołanie o pomoc. — No tak. Cartl schował nóŜ do pochwy. — A jeśli Kaysee nie dotarł… Podniósł się i zachwiał na moment, ale nie była mu potrzebna pomoc Tau, który chciał go podtrzymać. Potem podszedł do nadajnika. Wciśnięcie przełącznika spowodowało, Ŝe trzaski stały się głośniejsze. Cartl słuchał uwaŜnie. Jego wargi poruszały się. MoŜliwe, Ŝe liczył. Usiadł, nadal słuchając z tym samym skupieniem. Sięgnął pod stół, na którym stalą część wyposaŜenia i wyjął skrzynkę z narzędziami. Wyłączył odbiornik, odkręcając jakąś część. Następnie zabrał się do pracy. Z początku działał wolno, prawie niezdarnie, potem szybciej i z większa pewnością siebie. W końcu przechylił się do tylu, oparł dłonie o krawędź stołu i opuścił lekko ramiona, lak jakby praca bardzo go wyczerpała. — Gotowe. Ale czy się uda? — zdawało się, Ŝe pyta samego siebie, a nie trzech męŜczyzn stojących za nim. Brach leŜał wyciągnięty przed kominkiem, wylegując się w cieple. Lecz nagle usiadł na zadzie i złoŜył na brzuchu przednie łapy. Nie odwrócił głowy w kierunku ludzi w rogu, lecz zdawał się nasłuchiwać. Przyciągnęło to uwagę Dana, który obecnie obserwował raczej bracha, a nie Cartla. Osadnik delikatnie połączył dwa kable i teraz wystukiwał przerywany rytm. Dan przeszedł w poprzek pomieszczenia i usiadł na łóŜku polowym, które dopiero co opuścił Cartl. — Co się dzieje? — Wziął swoją kurtkę i powiedział do mikrofonu w kapturze. — ZbliŜa się — odpowiedział brach. — — Coś, czego musimy się lękać? — spytał szybko Dan. — Jest lam strach… ale on tkwi w tych, którzy nadchodzą. I są tam takŜe rany… — Jak daleko? Brach wolno kołysał głową tam i z powrotem, jak gdyby jego długi nos był wskazówką miernika. — Idą szybko, ale jeszcze nie tutaj — padła niejasna odpowiedź. — Jest tam
lęk, duŜo, duŜo lęku. I boją się wszyscy. — — Brach mówi — Dan wstał i rzekł do pozostałych — Ŝe zbliŜają się jacyś ludzie. Twierdzi, Ŝe są ranni i przestraszeni. Pomimo głośnej mieszaniny dźwięków, która dochodziła z głośnika, Cartl musiał usłyszeć. Odwrócił się do Dana. — Kiedy tu będą? — Brach mówi, Ŝe zbliŜają się szybko. Cartl stał juŜ na nogach. Nie sięgnął nawet po futro, lecz błyskawicznie złapał broń. Ale Meshler, z miotaczem w ręku, pierwszy znalazł się przy drzwiach. Wszyscy biegli do bramy; Cartl na czele. Reszta dogoniła go dopiero wtedy, gdy juŜ wskoczył na wzniesienie biegnące wzdłuŜ jednego z budynków po stronie bramy, skąd dobrze widać było okolicę. Świecił jasny księŜyc, a śnieg skrzył się odbitym blaskiem. ; Wreszcie usłyszeli dźwięk dudnienia silnika planetolotu. Cartl wydał okrzyk radości i pochylił się, szukając jakiegoś przycisku. Rozbłysły światła lądowiska. Meshler podniósł rękę, by je wyłączyć, ale w końcu nie zrobił tego, Planetolot nie miał Ŝadnych świateł pozycyjnych, ZbliŜał się ciemny i w jakiś sposób groźny, oświetlany jedynie blaskiem księŜyca. Kiedy wylądował, zobaczyli, Ŝe pojazd jest nieco większy od tego, który ukradli z obozu w dolinie i prawie dwa razy większy od planetolotu woŜonego przez Królową. Jego kulisty kształt wskazywał, Ŝe jest przeznaczony do transportu towarów. Nagle otworzyły się włazy kabiny oraz ładowni i grupa ludzi wybiegła na lądowisko z takim pośpiechem, iŜ kilkoro potknęło się i upadło. Pozostali schylali się, podnosząc swych towarzyszy. Zachowywali się tak, jakby byli więźniami uciekającymi na wolność. Zostawiając za sobą otwarte na ościeŜ drzwi, rzucili się do bramy. Być moŜe gonił ich któryś z potworów. Kobiety… trzy, cztery, pięć, sześć… dzieci… tak wiele, Ŝe musiały być stłoczone wewnątrz ramię przy ramieniu. A za nimi dwóch zabandaŜowanych męŜczyzn, podtrzymujących trzeciego, który potykał się, daremnie próbując stawiać kroki. Cartl otworzył na ościeŜ bramę i rzucił się, aby chwycić jedną z kobiet — tę, która kurczowo trzymała za ręce dwoje dzieci. Kiedy przytulił ją do siebie, pozostali zgromadzili się wokół nich. Krzyczeli jakimś planetarnym, niezrozumiałym dla Ziemian, językiem. Tau jednak, z Meshlerem i Danem tuŜ za plecami, przecisnął się pomiędzy
kobietami i dotarł do rannych. Wspólnie przenieśli ich do pokoju, który przed chwilą opuścili.
Trochę później usłyszeli całą historię. Przybyszami były kobiety z posiadłości Cartla, a wraz z nimi trzy z grupy Vanatara oraz dzieci z obu osad. Dwóch rannych męŜczyzn pochodziło z terenów Cartla, a ten, który był w najgorszym stanie, z posiadłości Vanatara. Katastrofa nastąpiła bez Ŝadnego ostrzeŜenia. Tak, jak wcześniej przypuszczał Cartl, rozeszli się po polach, nadzorując pracę. Kobiety rozpaliły ogniska, aby zaparzyć napoje oraz przygotować jedzenie. Nagle zaczął się ten koszmar. Ich relacje dotyczące tego, co widzieli i przed czym uciekali, całkowicie się od siebie róŜniły. Dan domyślił się, iŜ w skład atakującej grupy wchodziły róŜne potwory. śaden z nich nie przypominał stworzeń znanych osadnikom, co zwiększyło ich przeraŜenie. Część pracujących wpadła na pomysł, Ŝeby skierować na pola roboty, które miały osłaniać ich ucieczkę. Ci, którzy dotarli do Cartla, mieli szczęście, Ŝe znajdowali się blisko parkingu planetolotów i zdołali się tam przedrzeć. Ale nawet wtedy ratunek nie był oczywisty, poniewaŜ za potworami nadciągali ludzie, którzy strzelali z miotaczy. Jednak z kilku opowieści, zwłaszcza jednego z męŜczyzn, wynikało, Ŝe nieznajomi jednocześnie popędzali potwory i bronili się przed nimi. Pojawił się jakiś planetolot i zawisł nad parkingiem pojazdów, a bestie zaczęły przesuwać się za nim, prawie tak, jak gdyby prowadził je na smyczy. Dwa potwory stoczyły bitwę. Natomiast oba zaparkowane planetoloty zostały rozbite zaraz po próbie wzniesienia się w powietrze. Tak więc zawiódł pierwszy plan osadników: ucieczki do posiadłości Cartla, a następnie ratowania pozostałych grup, — Potem im przyładowaliśmy… — powiedział męŜczyzna noszący bandaŜ na lewej ręce poniŜej ramienia. — Vanatar miał na pełzaczu zamontowany palnik, którym zamierzał zniszczyć gęste zarośla. Yashty i ja dopadliśmy do niego. Trafiliśmy w sam środek kłębowiska potworów. Potem przybył statek Cartla, więc mogliśmy uciec nim wraz z kobietami. Nie miałem wielkiego poŜytku z mojej ręki, a Yashty oberwał w głowę, ale razem stanowiliśmy sprawnego pilota. Asmual otrzymał silny cios i leŜał nieprzytomny. Tak więc Thanmore kazał się nam wynosić, póki niebo jest jeszcze czyste. Powiedział, Ŝe z ludźmi Cartla utrzymają parking, a moŜe wezmą ten pełzacz z włączonym palnikiem i zdołają dotrzeć na wzniesienie. Słyszeliśmy jeszcze, jak wyruszali, wiemy więc, Ŝe kilku naszych ludzi dotarło tam. Ale nawet jeśli
utrzymają się przez jakiś czas, nie są w stanie bronić się w nieskończoność. Ich głównym narzędziem walki są roboty i mały palnik. Nie dysponują niczym więcej. — Ilu was tam dotarło? chciał wiedzieć straŜnik. — Trudno powiedzieć. — MęŜczyzna potrząsnął głową. — Byliśmy największą grupą, złoŜoną w większości z kobiet i dzieci. Widziałem troje… przynajmniej troje ludzi uciekających przed tymi cholernymi stworzeniami. A dwa ciała potworów leŜały spalone na dziedzińcu, zanim do nich wystrzeliliśmy. — Gdzie znajduje się to wzniesienie? — przerwał Meshler. Na moment męŜczyzna przymknął oczy, tak jakby próbował przywołać w pamięci obraz miejsca schronienia. Potem odpowiedział: — Na południowy wschód od lądowiska. To jest duŜy obszar nagich skał. Vanatar sądził, Ŝe moŜna tam zorganizować jakąś superbezpieczną grzędę i rozkazał nam go nie wypalać. Stanowi dobre miejsce do obrony. — Czy planetolot mógłby wylądować w pobliŜu? — Tylko na otwartym terenie — męŜczyzna potrząsnął głową — a tam musiałbyś walczyć z tymi stworzeniami. Gdyby nie udało im się wedrzeć na skały… — Czy twoi ludzie wiedzieliby, jak się zachować, gdyby planetolot zawisł nad nimi, a my uŜylibyśmy pasów ratunkowych? — upierał się straŜnik. — Nie wiem. Propozycja Meshlera była niebezpieczna. Dan wiedział, Ŝe stosuje się ją na stacjach treningowych, ale ludzie z Królowej nigdy nie zostali zmuszeni do jej zastosowania. A czy osadnicy mają odpowiedni sprzęt? Zapytał o to drugi ranny męŜczyzna: — Czy macie tutaj planetolot ratunkowy? Potrzebne byłyby pasy i liny ratunkowe. I trzeba opuścić nisko maszynę. Oni uŜywają miotaczy. A więc jeśli siatek się obniŜy, wystarczy jeden strzał, aby przeciąć linę pasa. — Potrafimy zawisnąć nisko. Meshler był pewny siebie. Dan jednak pomyślał, Ŝe jest to szalony pomysł. Rozejrzał się po pokoju. Tau zajmował się cięŜko rannym męŜczyzną. Z pewnością zostanie tutaj. Ci trzej, którzy przybyli planetolotem uciekinierów, nie zdołają podjąć takiego wysiłku. A Cartl, jeśli nawet się zdecyduje, moŜe mieć kolejny atak. Wszystko wskazywało na to, Ŝe misja ratunkowa spadnie na nich dwóch — Mashlera i jego samego. StraŜnik nie spytał, czy są jacyś ochotnicy. Wszystkich, z wyjątkiem Tau, zapędził do pracy przy pospiesznym przygotowaniu potrzebnego wyposaŜenia.
Ostatecznie mieli gruby pas, podwójnie splecioną stalową linkę i niewielką dźwignię. Wszystko to zajmowało tak wiele miejsca we wnętrzu planetolotu. Ŝe Dan nie pojmował, jak zmieści się tu więcej niŜ dwóch — co najwyŜej trzech uciekinierów na raz. Ponadto, aby w ogóle móc wykorzystać tę konstrukcję, musieli skorzystać z wolniejszego planetolotu transportowego. I nawet Cartl ostrzegł ich, Ŝe w chwili, gdy zawisną, najmniejsze przeciąŜenie moŜe spowodować runięcie planetolotu na ziemię. Ale o świcie wystartowali. Meshler znów usiadł za sterami. Dan i brach, który dołączył do ich kompanii w ostatniej chwili, usadowili się za dźwignią, w ogonie pojazdu. — To jest złe. — Dan próbował nakłonić bracha do pozostania. — Pakujemy się w olbrzymie niebezpieczeństwo. — Iść z tobą, dotrzeć z tobą, zawsze, z tobą znaleźć nasze własne miejsce — stanowczo oświadczył brach, jak gdyby w Danie pokładał całą nadzieję powrotu do swej rodziny. A Dan, pamiętając, jak często w przeszłości stworzenie było im pomocne, nie potrafił go po prostu wyrzucić. Meshler obrał kurs zgodnie ze wskazówkami uciekinierów i rozwinął największą prędkość, jaką mógł utrzymać cięŜki statek. Ludzie z posiadłości Cartla przygotowywali się w tym czasie do oblęŜenia, a sam Cartl powrócił do nadajnika, choć zdawało się, Ŝe nie wierzy w powodzenie próby, którą zdecydował się podjąć. Nie padało, ale dzień był pochmurny, a słońce stanowiło tylko bardzo bladą plamkę światła, przesłoniętą chmurami. Poza dwoma miotaczami nie mieli innej broni. Dan nie próbował sobie nawet wyobraŜać, co się stanie, jeśli wróg zdobędzie jeden z palników i skieruje go w górę, aby spalić siatek przybywający na pomoc. Kiedy pojawili się nad polami, gdzie pracował Vanatar ze swoimi ludźmi, poszarpana ziemia, świadcząca o nagłym przerwaniu pracy, stanowiła wystarczający drogowskaz. Z planetolotu zestrzelonego przez uciekinierów pozostały spalone szczątki, częściowo zasłaniające dwa pełzacze, na które runęła maszyna. Z wraka wystrzelił w kierunku ich statku snop promienia z miotacza. Czy to przyjaciel sądzi, Ŝe są wrogami, czy teŜ napastnicy próbują uniemoŜliwić odsiecz? W kaŜdym razie strzał ich nie dosięgnął. ChociaŜ, gdyby się zniŜyli, mogli zostać trafieni… Meshler zawrócił planetolot daleko od parkingu. Sterowanie tą maszyną, nie przeznaczoną w ogóle do szybkiego manewrowania, a tym bardziej w ograniczonej przestrzeni, wymagało od pilota skupienia całej uwagi na sterach. Ale był jeszcze
brach, który dał im wskazówkę. — DuŜo lęku… bólu… tam… — Wskazał nosem. Dan przetłumaczył, a Meshler obrał nowy kurs. Ujrzeli skały. Widziane góry przypominały bardziej jakąś sztuczną budowlę niŜ naturalnie ukształtowany teren, chociaŜ nie układały się w Ŝaden wzór, a tylko wznosiły się ku niebu masą podziurawionego przez wiatr kamienia. Meshler podprowadził planetolot bliŜej. W połowie z grubsza oczyszczonego pola leŜał przewrócony pełzacz. Sterczał z niego uchwyt palnika, a wzdłuŜ pojazdu ciągnął się długi pas czarnej i osmalonej gleby. Widocznie maszyna została przewrócona, gdy palnik był maksymalnie rozgrzany i dlatego tak długo spalał ziemię, dopóki nie wyczerpało się urządzenie ogrzewcze. Ale zanim maszyna uległa zniszczeniu, odbyła walkę z wrogiem. LeŜały za nią trzy na pół spalone ciała potworów. JednakŜe większość koszmarnych stworów wciąŜ Ŝyła i polowała wokół skał. Nie mogły atakować, powstrzymywane przez trzy roboty trzymające straŜ wokół skalnego obszaru. Przygotowane do obrony, wymachiwały swymi długimi, połączonymi ramionami, zakończonymi narzędziami do skrobania i przecinania. Dwa roboty były uszkodzone. Jeden kręcił się w kółko, ciągnąc za sobą dwa pogruchotane ramiona, które uderzały o ziemię. Połowa skrzynki kontrolnej, która słuŜyła mu za głowę, była stopiona. Drugi stał w miejscu. Najwidoczniej nastąpiło uszkodzenie mechanizmu wspomagającego ruchy nóg. Wściekle jednak tłukł ziemię ramionami. Sądząc z czterech pociętych i pomiaŜdŜonych ciał, te takŜe stoczyły cięŜką walkę. Ale roboty były przydatne tylko dopóty, dopóki starczało im energii. Właśnie gdy planetolot zawisł nad kamieniami, dwa z trzymających straŜ robotów zaczęły poruszać się wolniej, a jeden zatrzymał się całkowicie. Uniósł wysoko swe uzbrojone ramiona i znieruchomiał. Meshler mocował się ze sterami planetolotu. Tak, jak ostrzegał Cartl, cięŜki transportowiec nie był lak zwrotny jak statki, do których przywykł straŜnik. Dlatego trudno mu było dokładnie ocenić, czy znaleźli się na właściwej wysokości. Ukrywający się ludzie musieli rozpoznać statek, poniewaŜ rozpaczliwie wymachiwali rękoma zza osłony kamieni. Dan kopnięciem otworzył właz i przygotował się do opuszczenia pasa ratunkowego. Jednak przekorny planetolot podskakiwał, nie chcąc się zatrzymać.
Sprzęt kołysał się tam i z powrotem. Dan nie zastanawiał się nawet, czy dźwignia będzie działać. Pozostawało im tylko spróbować. Chroniąc linę przed splątaniem, obserwował, jak pas powoli opada. Kiedy poczuł szarpnięcie, zrozumiał, Ŝe ludzie trzymają pas. Teraz… — Obserwuj i uwaŜaj, czy wszystko przebiega prawidłowo— powiedział do bracha. Muszę się teraz zająć… Stwór podbiegł do włazu i wysunął głowę. Zaparł się nogami o krawędź otworu, aby nie wypaść z kołyszącego się statku. — Przywiązują jakiegoś męŜczyznę… jest ranny… Wysyłają na początek rannego. Dan Ŝałował, Ŝe ci na dole nie byli na tyle domyślni, aby jako pierwszego przysłać zdrowego pomocnika. Jeśli pas nie wytrzyma… Uruchomił dźwignię połączoną z silnikiem. Lina zaczęła się napręŜać, a kiedy naciągnęła się zupełnie, silnik stęknął. Dźwignia działała bardzo wolno, zbyt wolno… pomimo to Dan nie mógł zrobić nic innego, jak tylko czekać i pilnować, czy silnik nadal pracuje, a lina zwija się równomiernie. Oczekiwanie zdawało się nie mieć końca, a wtem odezwał się brach: — Jeden jest tu… nie potrafi pomóc sam sobie. — Chodź tutaj. — Dan podjął szybką decyzję. — Obserwuj… jeśli ta lina poluźni się, krzycz! Przecisnął się obok bracha, który posłusznie podszedł do dźwigni. Pas znajdował się dokładnie pod włazem. Nieruchomego i bezwładnego męŜczyznę przymocowano do niego poskręcanymi łachmanami. Dan, bardzo ostroŜnie, wciągał go do środka. Kiedy połoŜył go na pokładzie, poczuł, Ŝe jest cały zlany potem. Rozwiązując linę krępującą ciało rannego, próbował robić to delikatnie. Potem raz jeszcze rzucił pas przez otwór włazu. Nie było czasu na zbadanie pierwszego przybysza. Meshler nawet nie obejrzał się za siebie. Tak był zajęty sterami, Ŝe wydawał się teraz częścią statku, który próbował zmusić do posłuszeństwa. Jeszcze jedno szarpnięcie liny, a potem pojawił się kolejny ranny męŜczyzna. Tym razem jednak przytomny i zdolny sam wciągnąć się na pokład. — Ilu was tam jeszcze zostało? — spytał Dan, szarpiąc zapięcie trzymające osadnika w pasie. — Dziesięciu — odpowiedział osadnik.
Dziesięciu! Nie są w stanie zmieścić tutaj tak wielu ludzi. I na pewno nie za pomocą tej dźwigni, która zajmuje tak wiele miejsca. To oznacza jeszcze dwa kursy… ale czy mają tyle czasu? Znów zrzucił pas, poprosił osadnika, aby pilnował dźwigni, a sam przysunął się do Meshlera. — Jest ich dwunastu. Nie jesteśmy w stanie zabrać wszystkich. — Nie mamy zbyt wiele czasu. MoŜemy nie zdąŜyć zrobić drugiego kursu odpowiedział Meshler, nie odwracając się od sterów. To było oczywiste. Ale było takŜe jasne, Ŝe nie mogą liczyć na to, iŜ zdołają uciec przeciąŜonym planetolotem. Jak dotąd, widzieli tylko potwory wokół robotów i domyślali się obecności kogoś, kto strzelał do nich z miotacza. Ale to nie oznaczało, Ŝe nieprzyjaciel się wycofał. Nagle planetolot przechylił się, zupełnie jakby szarpnęła go jakaś niewidzialna lina. Przestali unosić się ponad skałami — zaczęli się od nich oddalać. — Wiązka promieniotwórcza! — krzyknął straŜnik. Jest słaba, ale tym statkiem nie potrafię się z niej wyrwać. Promieniowanie! Znów ściągali ich, dokładnie tak jak wtedy, gdy siedzieli w tamtym planetolocie. Następna katastrofa? — Co do… — usłyszeli dobiegający z tyłu krzyk drugiego rannego męŜczyzny. — Mijamy skały! Dan powrócił do włazu. Pod nimi zwisał pas. Minęli juŜ skały i na całe szczęście nikogo w nim nie było. Uwaga! Kiedy wiązka sprowadziła ich niŜej, Dan zobaczył, jak pas osiada i nagle zaczepia o wysunięte w górę ramię rozładowanego robota. Trzeba mieć wielkiego pecha, aby być tak złapanym. Pomimo zręczności Meshlera planetolot ostro zadarł dziób do góry, a oni runęli ogonem ku ziemi.
Rozdział 16 Pułapka z przynętą
Nagły przechył statku cisnął Dana do tyłu. Szef ładowni trzasnął w dźwignię i boleśnie uderzył głową w jej ramię. Być moŜe podszycie ocieplanego kaptura uratowało mu Ŝycie, ale momentalnie stracił przytomność. Ocknął się z okropnym bólem głowy. Wyciągnął obolałą rękę, aby zbadać kark i ramiona. Wtem usłyszał głośny, przerywany dźwięk, który docierał do niego spoza czerwonej mgiełki przesłaniającej mu wzrok. Ktoś usiłował go podnieść. Przeszył go tak gwałtowny ból, Ŝe aŜ krzyknął, aby zostawić go w spokoju. Gwałtowne traktowanie poniewaŜ brutalnie ciągnięto go dalej — nasiliło ból, choć nie stracił ponownie przytomności. Niosący rzucili go raczej, niŜ połoŜyli. Nieznacznie unieśli mu głowę, a następnie zostawili samego. Powoli, mruŜąc oczy, zdołał rozejrzeć się trochę wokół siebie. PoniewaŜ nie mógł podnieść wyŜej głowy, nie widział szczątków rozbitego statku. Po kilku minutach powolnego odzyskiwania pamięci, domyślił się, Ŝe planetolot musiał wbić się ogonem w ziemię. W jego polu widzenia pojawił się i zaraz zniknął machający wielkimi ramionami robot. — Meshler? — szorstkim i charczącym głosem wymówił nazwisko straŜnika, ale twarz męŜczyzny, który pochylił się nad nim, była mu całkowicie obca. Nieznajomy spojrzał obojętnie na Dana i nie próbował nawet zbadać jego ran. — Ten jeszcze Ŝyje — zameldował komuś. — Tym lepiej. Jeśli będzie się trochę szamotać, będzie to wyglądało bardziej przekonywająco. Co z pozostałymi? — Jeden nie Ŝyje, jeden nadal oddycha. A pilot? — Unieszkodliwiliśmy go. Z tymi spętanymi nogami moŜe takŜe wywrzeć wraŜenie. Wepchnij go częściowo pod wrak i to będzie cała dekoracja. Teraz krzyknij do tych parszywych osadników… głośno i wyraźnie… Słowa zdawały się rozpływać w uszach Dana. Niektóre były ostre, wyraźne i miały sens. Inne docierały tak słabo, Ŝe mógł się ich tylko domyślać. — Wy… tam na górze, wśród skał! Wrzasnął tak głośno, Ŝe głos odbił się echem w czaszce Dana jak przeraźliwy
zgiełk. — Posłuchajcie — krzyknął słabiej… — Słuchamy —jeszcze słabiej… — Mamy dla was propozycję. — Przyślijcie kilku swoich ludzi na rozmowę… — Przyślijcie swoich tutaj… nieuzbrojonych — padła odpowiedź zza skał. — Dostaną to, czego chcą wtrącił się następny, zniecierpliwiony głos. — Nie mamy teraz duŜo czasu. Musimy wykonać plan. — Podejdziemy bez miotaczy, do tamtej skały… — Zgoda. MęŜczyzna stojący obok Dana oddalił się. Kiedy mijał robota, maszyna odsunęła się od niego, poniewaŜ zamontowane w jej wnętrzu urządzenie do rozpoznawania istot ludzkich nie pozwalało jej na zaatakowanie człowieka. Drugi męŜczyzna poszedł za nim. Stali plecami do Dana, ale w zasięgu jego wzroku. Mgiełka, przesłaniająca jego oczy, stopniowo ustępowała. Obserwował teraz sytuację obojętnie, jak gdyby nie miało to Ŝadnego znaczenia, poniewaŜ zajmował go przede wszystkim własny ból. Z ukrycia wyszło dwóch męŜczyzn ubranych we włochate wyjściowe stroje osadników. Poruszali się ostroŜnie. Nie odchodząc zbytnio od skał, stanęli dość daleko od wroga. — Czego chcecie? spytał jeden z nich. — Jedynie wydostać się… z waszego świata. Mamy statek kosmiczny, którym moŜemy polecieć, ale potrzebujemy czasu, aby do niego dotrzeć… i potrzebujemy środka transportu… jakiegoś planetolotu. — A zatem? No cóŜ, nie mamy planetolotu odpowiedział osadnik. — I nie potrafimy zbudować go z kamieni… — Zawrzyjmy układ — odrzekł ten drugi. Zabierzemy stąd te bestie. Skierujemy je w inną stronę. Na północy jest nadajnik, do którego podąŜą, jeśli tylko wyłączymy nasz. Nadamy przez mikrofon prośbę o pomoc. Ktokolwiek przybędzie, zobaczy ten wrak i wyląduje obok niego. Przejmiemy jego pojazd. Och, nie przy pomocy miotaczy… ogłuszymy tylko załogę. Potem, kiedy .wyniesiemy się stąd, będziecie wolni. Wszystko, czego potrzebujemy, to planetolot. Wzięlibyśmy ten, gdyby nie zderzył się z tym spalonym robotem. Siedźcie cicho i spokojnie tam, gdzie jesteście. Nie próbujcie Ŝadnych sztuczek, zanim nie zdobędziemy planetolotu. Potem
odlecimy. Osadnik odwrócił się do swojego towarzysza. Dan zobaczył, Ŝe rozmawiają, ale z miejsca, w którym leŜał, nie słyszał słów. — Co z nimi? — Osadnik wskazał na wrak i Dana. — Zostaną tutaj aŜ do czasu przybycia planetolotu. Potem moŜecie ich zabrać. I aby was przekonać, Ŝe mówimy powaŜnie, zabierzemy stąd bestie. To znaczy, jeśli się zgodzicie. — Przemyślimy to… Przedstawiciele osadników zaczęli się wycofywać. Nie obrócili się plecami do wroga, ale powoli szli tyłem, dopóki nie zniknęli za dostatecznie duŜymi, aby ich zasłonić, skałami. Dwóch nieznajomych powlokło się z powrotem, nie podejmując Ŝadnych środków ostroŜności przed moŜliwością strzałów zza kamieni. Dan mimo bólu właściwie pojął sens zasłyszanej rozmowy. Zrozumiał warunki urnowy, ale dla niego osobiście nie miała ona wielkiego znaczenia. Wzbudziła w nim tylko niepokój. Było oczywiste, Ŝe osadnicy nie ufają tym obcym ludziom. Ale czy się zgodzą? A jeśli się zgodzą… Przynęta! Wyjaśnienie pojawiło się w umyśle Dana niczym sygnał alarmowy wskazujący mu, co to moŜe oznaczać z punktu widzenia szansy jego przeŜycia. Fragmenty rozmowy, które usłyszał, gdy po raz pierwszy odzyskał przytomność, nabrały sensu. On… pozostali, którzy przeŜyli katastrofę… mieli zostać tutaj jako przynęta! Jeszcze jeden planetolot moŜe wylądować, aby udzielić im pomocy. JeŜeli wróg zabierze stąd bestie i nie będzie widać innych oznak jego działalności, to zasadzka moŜe się udać. A przypuśćmy, Ŝe ludzie ukryci wśród skał nie zrobią nic, aby ostrzec nowo przybyłych… wtedy pułapka natychmiast się zatrzaśnie. Ale czy nieznajomi, gdy zdobędą juŜ środek transportu, rzeczywiście wycofają się? Dan, próbując pokonać ból głowy, spróbował rozwaŜyć sytuację. Jeśli osadnicy zgodzą się na ten układ, okaŜą się głupcami. Ale z drugiej strony oni nie są dobrze uzbrojeni, a robotom wyczerpuje się energia. Na przykład ten, który krąŜył tam i z powrotem za szczątkami planetolotu, właśnie znieruchomiał. Zamachał jeszcze kilka razy ramionami, a potem zastygł, celując nimi prosto przed siebie, jak gdyby chciał powstrzymać dalsze ataki wroga. Tak więc bez miotaczy i z bezwładnymi robotami mogliby łatwo stać się łupem potworów. Uchodźcy mogą więc być tak zrozpaczeni, Ŝe zaryzykują zawarcie
układu, wierząc, Ŝe dzięki temu mogą ocaleć. Pragnąc ostrzec osadników, Dan poczuł przypływ siły. Spróbował poruszyć się, a przynajmniej unieść jedną dłoń. Podnosił ją wolno, aŜ zwisła bezwładnie na nadgarstku, jak gdyby nie naleŜała do niego, lecz do kogoś innego. Zwrócił uwagę na swe palce. Były zdrętwiałe i bez czucia, ale poruszały się zgodnie z jego wolą. Teraz potrzebował jednak duŜo więcej sił. Spróbował usiąść. Lecz kiedy uniósł głowę, świat zawirował obłędnie wokół niego, a on znów o mało co nie stracił przytomności. Tak więc leŜał spokojnie, wykorzystując tylko tyle sił, ile konieczne, by sprawdzić, czy druga dłoń i nogi nic zostały uszkodzone. Nie poczuł, by jakąś kość miał złamaną. A zdrętwienie dłoni ustępowało. Być moŜe skończyło się na uderzeniu w głowę i ogólnym potłuczeniu. — Czy sądzisz, Ŝe się zgodzą… Dan zamarł na dźwięk tego głosu, który rozległ się tuŜ za nim. — Jaki mają wybór? Kiedy tylko roboty wyczerpią swą energię, bestie natychmiast ich zaatakują. Wiedzą o tym. Pozwólmy im jeszcze troszeczkę zwlekać z odpowiedzią, a potem postawmy im warunek… teraz albo nigdy. — Jak sądzisz, długo będziemy musieli czekać na planetolot? — No cóŜ, tamta grupa uciekła, a ci przybyli przygotowani do zabrania pozostałych. Tak więc, gdzieś juŜ wszczęto alarm. A Dextis otrzymał wiadomość z portu. Zdaje się, Ŝe wolni kupcy nagadali juŜ dosyć, aby wywarło to wraŜenie na Largos i komendancie Patrolu. — Myślałem, Ŝe Spuman dał sobie z tym radę… — Miał wszystko dokładnie opracowane, aŜ do czasu tej ostatniej przesyłki. Ona wszystko zniszczyła. Grotler nie popełniłby większego błędu, gdyby rozmyślnie spróbował zatkać komory odrzutowe. Dobrze, Ŝe nie przeŜył tego rejsu. Dextis rozszarpałby go na kawałki i nakarmił nimi jednego ze swoich ulubieńców. To wszystko mogło zepsuć całe przedsięwzięcie. I tak się stanie, o ile Spuman nie zdoła wykorzystać moŜliwości Trosti. Jeden człowiek… tylko jeden człowiek… działający tak głupio i tracimy trzy lata pracy! A być moŜe na dodatek wyjdą na jaw wszystkie nasze działania. — Grotler z pewnością był juŜ chory. Czy nie umarł podczas startu? — Miejmy nadzieję, Ŝe przynajmniej ta część historii jest prawdziwa. Bo jeśli ktoś pomógł mu się wynieść z tego świata, to sprawy stoją gorzej, niŜ się wydaje. Nie,
w tym punkcie Dextis ma rację… naleŜy zapobiec naszym dalszym stratom tutaj, wydostać się stąd i pozwolić tym osadnikom wyczerpać siły w starciu z potworami. Dextis włączy urządzenia pobudzające, aby doprowadzić potwory do szału i rozesłać je na wszystkie strony. Osadnicy będą tak zajęci ucieczką i wyciąganiem swoich przyjaciół ze szczęk ulubieńców Dextisa, iŜ będziemy mieli dość czasu, Ŝeby zatrzeć za sobą ślady. Wiedz, Ŝe czasem się zdarza, iŜ trzeba opracować jakiś plan na gorąco. — Myślisz, Ŝe to moŜe zniszczyć cały interes Trosti? — Kto wie, co moŜe znaleźć Patrol, kiedy zacznie węszyć wokół? Być moŜe moglibyśmy zatuszować sprawę Grotlera i wolnego frachtowca, gdyby ten straŜnik i ci kupcy nie przylecieli tutaj wtrącać się w nie swoje sprawy, nie wyłączyli pola siłowego i nie wypuścili olbrzymów. Po tym nie pozostawało nam nic innego, tylko pokierować nimi. A tego nie mogliśmy zrobić z powodu jakiegoś innego źródła promieniowania znajdującego się na północy. — Skrzynka Grotlera? — CóŜ by innego? Wolny frachtowiec nie przywiózł jej do portu. Słyszeliśmy ostatnio od Spumana, Ŝe kupcy sami przyznali się, iŜ sprowadzili ją do dziczy w jakiejś łodzi ratunkowej. Umieścili ją tam sądząc, Ŝe będzie nieszkodliwa, dopóki nie zbada jej jakiś technik. Do licha, zrzucić to właśnie tam i wtedy! Próbowaliśmy im przeszkodzić i co? Wpadliśmy w… — Dextis powiedział, Ŝeby ich zabić. Niech straŜnicy myślą, iŜ zrobiły to bestie. — Wiem, wiem. I co? Niektórzy z nich i tak uciekają! Tak więc musimy czekać w pobliŜu, aby upewnić się, Ŝe ci nie będą mówić, kiedy nadejdzie pomoc… MoŜemy wtedy stracić planetolot. Nie wrócisz tu pełzaczem, skoro wiesz, Ŝe bestie potrafią otworzyć go jak tubkę z Ŝywnością i wyssać cię, jakbyś był porcją jedzenia… — Więc czekajmy na następny planetolot. — Potrafisz wymyślić lepsze rozwiązanie? Eilik zaprzestał zagłuszania. Wysyła, celowo słaby, sygnał SOS. Pomiędzy naszym statkiem a portem leŜą cztery lub nawet pięć duŜych posiadłości. KaŜda z nich moŜe zareagować na wezwanie pomocy… taki jest zwyczaj osadników. Tak więc zdobędziemy planetolot, a potem włączymy na pełną moc urządzenie pobudzające potwory. ZwaŜywszy, Ŝe ich roboty nie działają, pragnienia Dextisa zostaną spełnione… nie pozostanie Ŝywy nikt, kto mógłby mówić. Choć w tym planie nadal brakowało pewnych fragmentów, dla Dana
wydarzenia ostatnich dni nabierały większego sensu niŜ kiedykolwiek, od momentu, gdy zobaczył w swojej koi martwego męŜczyznę. Tak jak się obawiał, ci nieznajomi nie mieli najmniejszego zamiaru dotrzymać swej części umowy. W jaki sposób mógłby ostrzec ludzi ukrytych wśród skał? — Wy… tam na zewnątrz! — Tym razem pierwsi zawołali osadnicy. Dan spróbował zapanować nad swoim ciałem. Gdyby tylko mógł krzyknąć! Lecz kiedy spróbował to zrobić, wydał z siebie jedynie niezrozumiały charkot. Jeden z przechodzących nieznajomych spojrzał na niego, a potem kopnął wyciągnięte nogi Dana. Zanim ten zdąŜył pomyśleć, Ŝe traci przytomność, ból tego uderzenia przeszył jego ciało. Kiedy trochę oprzytomniał, zobaczył, Ŝe nieznajomi i osadnicy stoją naprzeciwko siebie. Zgadzamy się. Weźmiecie stąd te stworzenia, a my pozwolimy wam wziąć planetolot… jeŜeli przyleci. — Przyleci — odparł nieznajomy. — Nadajemy na północ wezwanie o pomoc. Jeśli nie poślecie Ŝadnego sygnału ostrzegawczego, Ŝeby trzymali się z daleka, wycofamy stąd bestie. Dacie sygnał ostrzegawczy, a my wypuścimy je. One najpierw zajmą się tamtymi… Wskazał ręką na wrak, a być moŜe takŜe na innych pozostałych przy Ŝyciu, których Dan nie widział. Czy brach jest pomiędzy nimi? Znów prawie o nim zapomniał. PoniewaŜ nieznajomi nie wspominali o stworzeniu z Xecho, całkiem moŜliwe, Ŝe brach został zgnieciony gdzieś w planetolocie. Byłby to smutny koniec niezwykłego towarzysza tej niebezpiecznej przygody. Kaptur Dana leŜał zmięty pod jego głową. A kiedy spróbował się poruszyć, Ŝeby zorientować się, czy jest w stanie dosięgnąć mikrofonu tłumacza, przeszył go ostry ból, więc zrezygnował z dalszych prób. Odniósł wraŜenie, Ŝe mikrofon został zmiaŜdŜony. To juŜ koniec. Nie moŜe przywołać bracha, nawet jeśli ten Ŝyje i uniknął groźniejszych ran. Ale kiedy męŜczyźni wrócili ze skał i przystanęli obok niego, Dan myślał o czymś innym. Na tyle, na ile potrafił ocenić, obaj pochodzili z Ziemi, a w kaŜdym razie naleŜeli do ziemskiej rasy osadników. Nosili ocieplane kurtki przypominające jego własną, na głowach mieli kaptury, chociaŜ odchylili osłony. Potem jeden z nich kucnął, ale nie wyciągnął ręki, Ŝeby dotknąć Dana. — Słyszałeś wszystko. — Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie. W porządku, teraz nie dasz Ŝadnego sygnału ostrzegawczego i nie pomieszasz nam szyków. Jeśli zrobisz cokolwiek, znów wypuścimy tutaj naszych ulubieńców. Jak sądzisz, kogo
pierwszego zjedzą ze smakiem? Dan nie odpowiedział, a męŜczyzna wydawał się zadowolony; wzbudził strach w zrozpaczonym i bezbronnym jeńcu. — Musimy mieć cię na oku — dodał. — To wy, przeklęci kupcy, wpędziliście nas w te kłopoty. Gdyby nie wy… — Daj spokój. — Jego towarzysz połoŜył mu rękę na ramieniu. Nie ma sensu obarczać go tym wszystkim. To wina Grotlera, a nie ich. Grotlera i czegoś, czego nie mogliśmy nawet przewidzieć. A ten i tak jest skończony. Obaj zniknęli. Dan leŜał samotny, gapił się na wrak, nieruchomego robota i kamienie, a w jego umyśle błąkały się słowa: i tak skończony. Ale to stwierdzenie podziałało jak nagłe uderzenie biczem w plecy. A więc sądzą, Ŝe jest skończony, Ŝe wszystko, co mu pozostaje, to leŜeć tutaj w roli przynęty w ich pułapce, a potem zginąć od ciosu jednego z ich potworów! Gdyby tylko mógł zobaczyć, co znajduje się za nim… Co powiedzieli wcześniej… Ŝe Meshler jest cały i zdrów, a oni tylko związali mu nogi i wepchnęli go pod wrak, aby wyglądał na jeszcze jedną ofiarę… Tym razem nie było w pobliŜu bracha, który by ich uwolnił. A zatem, jeŜeli cokolwiek moŜna zrobić, Dan skazany jest na samotne działanie. Raz jeszcze, powoli i ostroŜnie, spróbował poruszyć rękoma i nogami. Tym razem poszło mu lepiej. Wyglądało na to, Ŝe pomogło j kopnięcie nieznajomego. RównieŜ ból głowy stał się j łagodniejszy. Wprawdzie nie zniknął, ale nie powodował juŜ uczucia, Ŝe świat wirował wokół niego. Spróbował ocenić czas na podstawie wyglądu nieba. WciąŜ było zachmurzone. Nie potrafił stwierdzić, ile czasu zostało do zapadnięcia zmierzchu. Ale z pewnością bandyci mogą ustawić jakieś światła, aby przyciągnąć pomoc, której nadejścia się spodziewają. Nie zmarnują przecieŜ swojej przynęty z powodu ciemności. Jak silne będą te światła? Dan nasłuchiwał najuwaŜniej, jak tylko potrafił. Doszło do jego uszu szczękanie dwóch ostatnich robotów broniących skał i… bardzo słabo… szmer odległej rozmowy… nie rozróŜniał jednak jej słów. Woda… Duch Przestrzeni… jakŜe był spragniony! Dan zawsze myślał, Ŝe jest wytrzymały… wolni kupcy słyną ze swoich zdolności radzenia sobie w najgorszych warunkach, jakie tylko mogą napotkać na obcej planecie. Zawsze potrafią walczyć do końca o przetrwanie, nawet gdy znajdują się w sytuacji bez wyjścia. Na Ziemi
nauczano pewnych sposobów… metod przetrwania, opierających się nie na posiadanym sprzęcie, ale na siłach tkwiących w samym człowieku. Dan nigdy nie potrafił zbyt dobrze ich stosować. Wątpił, czy teraz jest w stanie zrobić to lepiej. Lecz kiedy człowiekowi pozostaje tylko jedna droga, chcąc nie chcąc, musi nią podąŜyć. Zabrał się do dzieła, stosując metody, które ćwiczył podczas kursów. Wtedy jednak jego zachowania przyprawiały instruktorów o rozpacz. Umysł panujący nad ciałem… tyle tylko, Ŝe Dan nie miał Ŝadnych zdolności pozaumysłowych… Pragnienie… był spragniony. Czuł, Ŝe mógłby leŜeć w basenie pełnym wody i wchłaniać ją w siebie jak gąbka. Woda! Przez chwilę pozwolił sobie myśleć o wodzie, wysuszonych ustach i gardle. Potem jednak zastosował właściwą technikę… lub to, co jego instruktorzy, siedzący wygodnie w odległości połowy galaktyki stąd przed klasą początkujących astronautów, uwaŜali za właściwą technikę. Woda… pragnął jej, więc postanowił ją zdobyć. Aby to zrobić, musi się ruszyć. W tym celu jednak, musi panować nad swoim ciałem. Lecz teraz był ograniczony obawą, Ŝe jeśli okaŜe zbyt wiele Ŝycia, napastnicy mogą zadbać o to, by znów siedział nieruchomo. Dan rozłoŜył ręce, ale dłonie trzymał na ziemi. Uniósł się nieco i odkrył, Ŝe nie jest juŜ tak bardzo osłabiony i zdoła podnieść się o własnych siłach. Czy potrafi udawać obłęd? A czy wrogowie ośmielą się potraktować go brutalnie na oczach ludzi skrytych pomiędzy skałami? Zawarli przecieŜ umowę, nawet jeśli nie zamierzają jej dotrzymać. Przypuśćmy, Ŝe spróbuje się poruszyć, a oni go zaatakują. Obserwujący mogą wtedy dojść do wniosku, Ŝe i oni zostaną nie lepiej potraktowani. Poprzednio kopnięty został bez powodu, a dla osadników wyglądał z pewnością na nieprzytomnego. A więc… Dan przechylił się na jeden bok. Istotne było, w którą stronę się przesunie. Jeśli spróbuje potoczyć się w kierunku kamieni, zatrzymają go. Lecz jeśli potoczy się w stronę wraka? Pozostało spróbować. Zebrał wszystkie siły i obrócił się na jeden bok. LeŜał nieruchomo, znów czując ból i zawroty głowy. Teraz jednak widział cały wrak. Niedaleko od niego leŜał, twarzą do ziemi, jakiś człowiek. Był to ów cięŜko ranny męŜczyzna, którego wzięli na pokład, a który teraz najwyraźniej nie Ŝył. Trochę dalej zauwaŜył Meshlera. StraŜnik utkwił wzrok w towarzyszu niedoli i zaczął się daremnie szamotać. Dan nie widział jego związanych rąk i nóg, gdyŜ ciało Meshlera, od klatki piersiowej w dół, przyciskała wyrwana z zawiasów klapa włazu. Nad nim zwieszało się
niebezpiecznie jedno z ramion dźwigni. — Ten się rusza! Dan nie widział mówiącego, ale ten człowiek musiał stać tuŜ za nim. — Wody… Dan uznał, Ŝe czas juŜ przystąpić do odegrania swojej roli. Wody… Mówił głosem chrapliwym i niewiele głośniejszym od szeptu, lecz tym razem zdołał wypowiedzieć słowa wyraźniej. — Wygląda na to, Ŝe chce mu się pić. — Dobra, daj mu trochę. Nie moŜemy teraz dopuścić, aby zobaczyli, Ŝe zachowujemy się nieodpowiednio. Mogliby wpaść na pomysł… Dan był zadowolony: właściwie ocenił sytuację. Nagle gwałtownie złapano go za ramię i przewrócono na plecy. ZdąŜył tylko zobaczyć zarys kubka kosmicznego i poczuł, Ŝe upragniony płyn zalewa mu usta i wypełnia gardło. Oblano go wodą tak, Ŝe zadławił się i kilka kropli spłynęło po jego brodzie w fałdy kaptura. Potem brzeg kubka znalazł się pomiędzy jego zębami, a on zaczął chciwie wysączać resztki płynu. — Przeciągnij go gdzieś tutaj — padł rozkaz, kiedy wyrwano mu kubek spomiędzy zębów, tak samo brutalnie lekcewaŜąc jego ból jak w chwili, gdy mu go podawano. — LeŜy zbyt blisko skał. Ktoś mógłby wpaść na pomysł, aby podjąć próbę dotarcia do niego, kiedy się ściemni. Czyjeś ręce chwyciły go pod pachy, podniosły trochę, a potem powlokły po ziemi do tyłu. Tylko dzięki tej drobnej cząstce energii, jaką sobie pozostawił, zdołał znieść to ciągnięcie. Starał się nie tracić przytomności, jak gdyby świadomość była bronią, którą ktoś próbował mu wydrzeć. Kiedy go puszczono, uderzył cięŜko o ziemię. Głowę i ramiona miał ułoŜone znacznie wyŜej niŜ poprzednio. A Meshler leŜał prawie w zasięgu ręki. — Doskonale… — usłyszał Dan i otworzył oczy. Teraz nie odgrywał swej roli — on nią Ŝył. Jak przez mgłę zobaczył jakiegoś człowieka stojącego przed nim. Człowieka? Nie, to był obcy przybysz przypominający tamtego z obozu pod występem skalnym. O ile nie ten sam. Mówił międzyplanetarnym językiem. Przynajmniej to jedno słowo w nim wypowiedział, choć z dziwnym akcentem. — Tak, dobra robota, Yuljo. Teraz przedstawia sobą widok, który wzruszy członków kaŜdej wyprawy ratunkowej. Niewątpliwie przywlókł się o własnych siłach do tego miejsca, aby spróbować uwolnić swego schwytanego towarzysza, a potem osłabł. Bardzo dobrze zainscenizowane… poniewaŜ istoty Ŝyjące na tych
pogranicznych światach są bardzo przejęte obowiązkiem pomagania sobie nawzajem, kiedy zdarzy się jakieś nieszczęście. Gdyby nie była znana ta ich słabość, nie mielibyśmy co liczyć na powodzenie naszego planu. Uniósł głowę okrytą ciasno przylegającym hełmem, z tyłu którego sterczała antena… nie był to hełm kosmiczny, ale być moŜe urządzenie łączności pochodzące z dalekich światów. Patrzył teraz na północ. Dan zastanawiał się, czy spodziewają się nadejścia pomocy tak szybko? O ile się orientował, znajdowali się w duŜej odległości od jakiejkolwiek północnej posiadłości. A z posiadłości Cartla nie przybędzie Ŝadna następna wyprawa. — Byłoby dobrze ustawić lampy. Nie ma burzy, ale zapowiada się ciemna noc. Rzeczywiście, ciemności pogłębiły się. Ale z miejsca, gdzie leŜał, Dan mógł oglądać większy obszar terenu. O drugim męŜczyźnie, którego wciągnęli do statku przed katastrofą, nic nie wiedział. Meshler leŜał nieruchomo, chociaŜ twarz miał zwróconą w stronę Dana i od czasu do czasu zerkał na niego. Nieznani napastnicy montowali dwie polowe lampy. Ustawiali ich klosze tak, aby rzucały jak najwięcej światła… jedno światło skierowali na wrak i leŜących tam dwóch męŜczyzn, drugim oznaczyli miejsce lądowania dla statku, którego przybycia oczekiwali. Dan zastanawiał się, dlaczego ponownie nie uŜyją wiązki sterującej. A potem sam udzielił sobie odpowiedzi. Spróbowali tego i skończyło się rozbiciem statku. Nie chcą, Ŝeby to się powtórzyło. Starannie przygotowawszy teren, przeprowadzili końcową kontrolę. Dwoje ludzi ukryło się w cieniu wraka. Od góry osłaniały ich szczątki planetolotu. Obaj byli uzbrojeni w liny. Nieznajomy raz jeszcze podszedł i stanął przed Danem oraz straŜnikiem. — Jakichkolwiek macie bogów, módlcie się i pokładajcie w nich nadzieję — powiedział abyście nie musieli czekać długo. Powstrzymujemy te bestie z daleka, ale nie mamy tutaj sprzętu o duŜej mocy. A jak długo potrafimy je zatrzymać… kto wie? To jest gra, w której najwięcej do stracenia macie wy i tamci głupcy ukryci za skałami. Działa ich ostatni robot… a jak długo dwa miotacze i para ogłuszaczy zdoła obronić ich przed grasującymi tam stworzeniami… skoro tylko będą wolne? Wskazał w kierunku na pół oczyszczonej ziemi i Dan zobaczył, Ŝe te groźne, obrzydliwe stworzenia rzeczywiście czekają. Większości z nich nie potrafiłby nawet opisać. Były jednak wystarczająco podobne do potworów, z którymi juŜ się zetknął,
aby zdał sobie sprawę, jak czarno rysuje się przyszłość… czarniej niŜ bezksięŜycowa noc, której nie rozjaśniały Ŝadne gwiazdy.
Rozdział 17 Wyprawa do gniazda Ŝmij
— Musimy się opierać — kontynuował obcy przybysz — na tej zasadzie, którą wpajają wam w trakcie wychowania. Gdy zagroŜone jest Ŝycie kogoś z waszego gatunku, kaŜdy z was musi natychmiast popędzić mu na pomoc, pozwalając uczuciom wziąć górę nad ostroŜnością. Przygotowaliśmy dla tych wraŜliwych smutny widok. Dan uznał tę wypowiedź za przykład czarnego humoru, jak gdyby obcy okrutnie kpił ze sposobu wychowania. Ale czy brał pod uwagę, Ŝe ta scena jest zbyt starannie przygotowana… Ŝe kaŜdy, nieco podejrzliwy osobnik, odpowiadając na wezwanie pomocy, będzie wystrzegał się tak dobrze oświetlonej i opracowanej sceny katastrofy? Przyjąwszy, Ŝe sygnały przeciwzakłóceniowe Cartla przedarły się przez trzaski i… Ale Danowi nie wolno było rozmyślać o tej złudnej nadziei. Powinien zastanowić się wyłącznie nad tym, co czekało go w najbliŜszej przyszłości. JeŜeli ci, którzy przybędą z pomocą — o ile w ogóle to zrobią — nie okaŜą się podejrzliwi… Obcy poszedł sobie. — MoŜe im się udać — wycharczał Meshler, jak gdyby zupełnie zaschło mu w gardle i z wielkim trudem wydobywał słowa. — Z pewnością z góry nie widać nic podejrzanego. A jeśli spróbujemy ich ostrzec… — Tak czy owak, dla nas nie ma Ŝadnej nadziei — odpowiedział Dan. Słyszałem ich rozmowę. — Dan nie mógł uwierzyć, Ŝe Meshler choćby przez chwilę sądził, iŜ bandyci dotrzymają danego słowa. , Świecące lampy ustawiono w taki sposób, aby wydawało się, Ŝe przynajmniej jeden człowiek wyszedł cało z katastrofy planetolotu i za pomocą światła usiłował dostarczyć wskazówek statkowi przybywającemu na ratunek. Przyćmione oświetlenie ustawiono tak zręcznie, Ŝe Dan i Meshler byli widoczni jak na dłoni. Najmniejszy wykonany przez nich ruch zostanie natychmiast zauwaŜony przez tamtych w zasadzce. Ale oczekujący tam męŜczyźni nie mieli przy sobie miotaczy. Czy oznacza to, Ŝe wrogom kończą się ładunki do tej śmiercionośnej broni i oszczędzają te, które im jeszcze zostały? A ile jest potworów? Znieruchomiałe roboty i polujące tu bestie… Dan spróbował odpędzić od
siebie ten obraz i myśleć tylko o najbliŜszej przyszłości oraz o tym, co moŜna zrobić dla nich obu tu i teraz. Tyle tylko, Ŝe nie miał Ŝadnego pomysłu! WciąŜ odczuwał pragnienie. Woda… nie, nie myśleć o wodzie, tak samo w tym momencie niedostępnej dla niego jak Królowa. Królowa, łódź ratunkowa… co stało się z jego własnym, wędrującym wśród gwiazd światem? Najwyraźniej skrzynka nadal znajduje się w miejscu, w którym ją zakopali. W przeciwnym razie nie przyciągałaby potworów. A więc wysyłane przez nią promieniowanie potrafiło pokonać zabezpieczenia zamontowane przez Stotza i oddziaływać jak wiązka przyciągająca. Dan był tak pochłonięty tymi myślami prowadzącymi donikąd, Ŝe zrazu nie zauwaŜył, iŜ jakiś zimny metal wśliznął się pod jego leŜącą na ziemi rękę. JednakŜe uporczywe trącanie w końcu zwróciło jego uwagę. Nie ośmielił się spojrzeć w dół. Obawiał się nie tylko, Ŝe moŜe to wywołać zawroty głowy, ale takŜe wzbudzić podejrzenia tamtych w zasadzce. A jeŜeli dzięki jakiemuś nieprawdopodobnemu uśmiechowi szczęścia następowało właśnie to, czego się domyślał, nie wolno mu było niczego okazać. Ukradkiem poruszył ręką i trochę ją podniósł. Trącający go przedmiot został natychmiast wciśnięty pomiędzy dłoń a ziemię. Najpierw poczuł lufę, a potem kolbę, którą obracano ostroŜnie dookoła, tak, Ŝeby mógł zacisnąć na niej palce. Ogłuszacz! Brach! Widocznie obcy z Xecho ukrywał się za wrakiem, a teraz przyniósł mu broń. Nie była wprawdzie tak dobra jak miotacz, ale lepsza od lin, które mieli tamci w zasadzce. Dan niestety nie wiedział, ile pozostało w niej ładunku. Znów trącono go w rękę i wyczuł drugą lufę. Tę jednak brach trzymał mocno i dotknął nią dłoni Dana tylko na chwilę, a potem cofnął. Widocznie stworek chciał tylko poinformować Dana, iŜ ma jeszcze swoją broń. Ten pamiętał, jak stworzenie zmierzyło się z nim na Królowej… wiedziało, jak posłuŜyć się ogłuszaczem. Gdyby tylko Dan mógł się z nim porozumieć… powiedzieć, Ŝeby działał w pobliŜu planetolotu i wykorzystał ogłuszacz przeciwko tym dwóm w zasadzce. Ale to było niemoŜliwe. Spróbował pomacać w poszukiwaniu łap, które musiały trzymać drugi ogłuszacz, ale nie natknął się na nic. Gdyby nie to, Ŝe nadal trzymał pierwszy ogłuszacz, mógłby pomyśleć, iŜ wszystko to przyśniło mu się w gorączce. Szybko zapadały ciemności, a lampy dyfuzyjne jaśniały w półmroku. Najbardziej denerwujące były tamte stwory, grasujące poza zasięgiem świateł.
Ogłuszacz… jak będzie moŜna wykorzystać tę broń, kiedy nadejdzie decydująca chwila? Nie myśleć o tym teraz! Czy zdoła dosięgnąć obu męŜczyzn w zasadzce? Dan powoli obrócił głowę. Powieki trzymał na wpół przymknięte, a jednak nieco widział. Przypuśćmy, Ŝe przybywa statek z pomocą… czy potrafi załatwić przynajmniej jednego z bandytów, zanim zdąŜą uŜyć swoich lin? I czy Dan się ośmieli… lub teŜ, czy nie odpowie mu ogień z miotacza wystrzelony z cienia, w którym ukryła się reszta wrogów? Ilu było bandytów? Obcy, który jak się zdawało był dowódcą, przynajmniej sześciu innych… bardzo prawdopodobne. Ten plan był szaleńczy i nierealny, ale to było jedyne, co Dan mógł uczynić. Człowiek nie moŜe Ŝyć tylko nadzieją. Niepokój, towarzyszący długiemu oczekiwaniu, potrafi znacznie ją osłabić. Dan znal z doświadczenia taki stan oczekiwania przed działaniem, lecz nigdy przedtem nie był tak bezradny. Ta noc nie była spokojna. Wokół rozbrzmiewały złowieszcze dźwięki wydawane przez bestie powstrzymywane na razie przez swoich panów. Te dźwięki były gorsze od wyglądu samych potworów. Ale w końcu poprzez dobiegające z ich strony ryki, warczenia i syczenia przedostał się inny dźwięk — równomierne łomotanie silnika planetolotu. Dan odchylił głowę do tyłu, próbując wypatrzyć światła na dziobie, ale widocznie statek nadlatywał z północy i był skierowany przodem ku południowi. — Nadlatują… — powiedział chrapliwym głosem Meshler. StraŜnik próbował wyszarpnąć się spod klapy włazu. — Czy nie moŜesz czegoś zrobić… ostrzec ich? — Nie wydaje ci się, Ŝe zrobiłbym to, gdybym mógł? — odciął się Dan. Nie było jednak najmniejszego sensu poruszać bronią i ujawniać, Ŝe ją w ogóle ma, dopóki nie mógł zrobić z niej uŜytku. Ku zaskoczeniu Dana dźwięk nie nasilał się. I ten doszedł do wniosku, Ŝe pilot musi być przezorny i zamierza przed wylądowaniem przyjrzeć się dokładnie terenowi. Czy domyśli się czegoś i nie wyląduje? Stłumiony warkot silnika osłabł i zanikł. Dan był zrozpaczony i pomyślał, Ŝe jego domysły okazały się słuszne. Teraz, kiedy przynęta nie chwyciła, wrogowie uwolnią potwory. Ale najwyraźniej przywódca bandytów miał duŜo cierpliwości i bardzo ufał w swój plan oraz wiedzę o ludzkiej naturze, poniewaŜ tamci w zasadzce nie poruszyli się. Okazało się, Ŝe miał rację, gdyŜ raz jeszcze w mroku nocy rozległ się warkot. Teraz dobiegał z południa, gdzie przedtem zniknął planetolot.
Tym razem Dan widział światła na dziobie — zielone jak błyszczące w nocy oczy myśliwego. Maszyna zanurkowała bardzo cicho prawie wprost na nich. Potem statek zaczął się opuszczać, a warkot motoru stał się głośniejszy. Dan spojrzał na jedynego z bandytów, którego widział ze swojego miejsca. MęŜczyzna był spięty. Trzymał broń tak wycelowaną, Ŝe bez problemu mógł dosięgnąć Dana i Meshlera. Dan nie widział niczego, co znajdowało się poza obrębem świateł. Był jednak pewien, Ŝe reszta wrogiej grupy nie czeka bezczynnie. Z pewnością przygotowywali się do ataku w chwili, gdy tylko planetolot dotknie ziemi. Przypuszczał jednak, Ŝe nie zrobią tego, zanim nie upewnią się, iŜ wszyscy pasaŜerowie opuścili statek. W przeciwnym razie pilot mógłby wystartować, pozostawiając ich nadal bez środka transportu. Potem akcja potoczyła się zgodnie z przewidywaniami Dana. Zanim podwozie dotknęło gruntu, przedni właz otworzył się i ktoś wyskoczył z planetolotu i zaczął biec. Lecz nie skierował się najkrótszą drogą ku rannym leŜącym przy wraku, ale pobiegł zakosami, jak gdyby wiedział o zasadzce. Wtedy Dan się poruszył. Przewrócił się na jeden bok, nie zauwaŜony przez bandytę, który — być moŜe — był oszołomiony faktem, Ŝe z planetolotu wyskoczył tylko jeden pasaŜer, a planetolot poderwał się ku górze i zawisł ponad wrakiem. Dan wystrzelił. I choć zupełnie nie miał czasu, Ŝeby dobrze wycelować, ręka męŜczyzny opadła. Upuścił broń, a próbując ją odzyskać, pośliznął się i runął do przodu. Dan nie unieszkodliwił całkiem wroga, ale uczynił go — przynajmniej na kilka godzin — jednorękim. Biegnący, potykając się na ostatnim odcinku drogi, zanim dopadł Meshlera, zdołał odwrócić się i wypalić z ogłuszacza. Jego strzał okazał się celniejszy. Wiązka promieniowania uderzyła męŜczyznę, nadal szukającego utraconej broni. Dostał w głowę i natychmiast padł. Drugi męŜczyzna czatujący w zasadzce wystrzelił z broni nastawionej na zarzucanie sieci. A więc nici będą teraz automatycznie szukały najbliŜszego ludzkiego ciała. Na swoje nieszczęście, strzelający, aby trafić w nowo przybyłego, który przykucnął obok Meshlera, musiał wysunąć się nieznacznie na otwartą przestrzeń. A Dan i człowiek z planetolotu wystrzelili jednocześnie w jego rękę. Broń wypadła mu z ręki. Nadal jednak produkowała nici, które obecnie wystrzelały w górę. Chwilę później sieć znalazła swój cel — stał się nim sam atakujący. Nici zaczęły szybko omotywać jego głowę i ramiona. — Czy sytuacja jest bardzo zła? — Głos Ripa wyrwał Dana z rozmyślań nad
przebiegiem tej akcji, która wydawała się być zesłaniem losu. — PokrzyŜowaliśmy im plany, ale gotowi są wysłać przeciwko nam swoje potwory. A pomiędzy kamieniami są osadnicy… — Sądzę, Ŝe będą mieli dosyć innych spraw na głowie odpowiedział Shannon. — A jeśli chodzi o ich potwory… Jedną ręką, trzymając w drugiej przygotowany do strzału ogłuszacz, wyciągnął spod swojej kurtki skrzynkę. — Gdzie są te potwory? — spytał, wciskając klawisz na jej wieczku. Po raz ostatni widziałem je gdzieś tam… — Dan odchylił się od wraka. Nadal miał zawroty głowy, ale próbował wziąć się w garść. — W porządku. Rip wstał, zanim Dan zdąŜył zaprotestować przeciwko takiemu ujawnianiu się wrogom. Zamachnął się tak, jakby przymierzał się do wysłania granatu z gazem usypiającym i rzucił skrzynkę w ciemności. Dan poczuł dziwne mrowienie skóry i ból oczu — znów poczuł się śmiertelnie chory. — Granat ogłuszający wyjaśnił zwięźle Rip. — Jest nastawiony na unieszkodliwienie mrówkoroda. Miejmy nadzieję, Ŝe podziała na całą resztę tych bestii. Chwilę później Rip runął pomiędzy Dana i straŜnika, a ognisty promień wystrzelony z miotacza przeleciał wzdłuŜ wraka w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się jego głowa i ramiona. Palący podmuch płomienia przemknął ponad całą trójką. Dan próbował nie myśleć o tym, Ŝe w następnej wiązce z pewnością się usmaŜą. Nie nastąpił jednak drugi wystrzał. Zamiast tego słychać było zamieszanie gdzieś w mrokach nocy… krzyki, strzały. JednakŜe Ŝaden z nich nie był wycelowany w ich kierunku. — Zaczyna się. — Rip powiedział Danowi wprost do ucha, kiedy ramię w ramię przywarli do ziemi. — Oprócz nas będą mieli wiele innych spraw na głowie… — Co…? — zaczął Dan, ale Rip nie dał mu dokończyć pytania. Odpowiedział szybko, jak gdyby był przekonany, Ŝe uspokajające wieści podziałają jak dobry lek wzmacniający: Widzisz, nie przybyliśmy tutaj bezpośrednio. Spuściliśmy w pobliŜu kilku ludzi z Patrolu, dwóch straŜników i kilku z ochrony portu. Potem ściągnęliśmy na siebie uwagę waszych napastników, podczas gdy nasi ludzie zajmowali pozycje na tyłach. To właśnie oni ruszają teraz do akcji. Granat ogłuszający zmusi potwory do ucieczki daleko stąd… — A tamta skrzynka z Królowej… oni powiedzieli, Ŝe to właśnie ona
przyciągała potwory na północ… wtrącił Dan. — TeŜ dobrze. Jeśli tam powędrują, będzie je moŜna wyłapać. Ale najpierw, co z wami? Rip dźwignął i odsunął na bok szczątki wraka, którymi przyciśnięto Meshlera. Uwolnił z więzów jego spętane kończyny. StraŜnik z jękiem wypełzł na zewnątrz, machając zdrętwiałymi i zesztywniałymi rękoma i nogami. W pobliŜu lądował planetolot, który do tej pory unosił się nad nimi. Tym razem jednak nie wzbił się z powrotem w górę tuŜ po dotknięciu ziemi. Otworzył się właz i z pojazdu wypadło kilku ludzi. Kapitan Jellico! — Dan rozpoznał pierwszego z nich. Drugi nosił mundur Patrolu ze skrzydlatym, usianym gwiazdami znaczkiem słuŜb medycznych. Nieznajomy niósł w jednej ręce zestaw pierwszej pomocy lekarskiej. — Co się z tobą działo, Thorson? — Kapitan przyklęknął na jedno kolano i nieznacznie uniósł Dana. — OstroŜnie, szefie! — Dan złapał Jellico za rękaw i spróbował przyciągnąć go bliŜej ziemi. — Mają miotacze. — Ale są im bardziej potrzebne gdzie indziej — odparł kapitan. — Zajmiemy się tobą… Pomimo protestów Dan znalazł się w rękach lekarza. Ten dał mu zastrzyk wzmacniający, a w chwilę później wydał orzeczenie: — Otrzymałeś potęŜny cios w głowę, ale czaszkę masz całą. A to wyrzucił pełną garść metalowych skrawków — poharatało ci trochę skórę. Teraz, powąchaj! Rozłamał ampułkę tuŜ pod nosem Dana. Ostry zapach dotarł do jego nozdrzy i uwolnił go od bólu głowy. Lekarz odszedł pomiędzy skały do tych, którzy mogli potrzebować jego pomocy, a Dan leŜał i odpoczywał. Kiedy go badano, kapitan zniknął, ale Rip nadal pozostawał w pobliŜu. — Skąd wziął się tutaj kapitan? — To długa historia odpowiedział Shannon. Zbyt długa, Ŝeby ją teraz opowiedzieć. Ale Cartl zdołał przesłać wiadomość. A my juŜ byliśmy w drodze na południe. Z drugiego nadanego stąd wezwania zrozumieliśmy tyle, iŜ jest to prawdopodobnie pułapka. Tak więc stary osadnik spodziewał się tego. — Cartl powiedział, Ŝe nadeszły wiadomości o uwięzieniu i oskarŜeniu naszej załogi. — Tak to się zaczęło, ale w końcu uzbierało się tyle faktów, Ŝe nawet ta tępa policja portowa musiała przyznać, iŜ coś nie jest w porządku. Wtedy zaczęli nas
słuchać. Zadali nam mnóstwo pytań, a na kaŜde z nich moŜna było udzielić wyczerpujących odpowiedzi. Patrol zaaresztował kilka osób z miejscowych władz i poddał ich badaniom psychologicznym. To było bardzo waŜne… gdyby ich podejrzenia nie potwierdziły się, dowodzący oficerowie mogliby stracić swoje stopnie i stanowiska kosmiczne. — Ta afera obejmuje nie tylko ten rejon… ma większy zasięg i wykracza poza Trewsworld. A gdyby nie to, Ŝe Patrol juŜ coś podejrzewał, być moŜe nie wysłuchaliby nas tak szybko. Wszystkie nici prowadzą do stacji Trostiego… — Thorson… — przerwał Shannonowi kapitan Jcllico, który wszedł w obręb świateł — ilu ludzi tutaj widziałeś? — Sześciu czy siedmiu. Większość była Ziemianami lub pochodziła z rasy osadników. Ale przewodził im obcy. Był im bardzo potrzebny planetolot… musieli dostać się z powrotem do swojego obozu. Planowali wycofać się stąd… Ale wydawało się, Ŝe kapitan przestał go słuchać. Jellico pociągnął trochę swój kaptur i Dan zobaczył, Ŝe z boku ma przymocowany mikrofon. Urządzenie bardzo przypominało to, którego on sam uŜywał w rozmowach z brachem. Brach! Dlaczego ciągle zapominał o tym, który dwukrotnie uratował mu Ŝycie… trzykrotnie, jeśli wliczyć pokonanie pola siłowego? Wyglądało to prawie tak, jakby coś ustawicznie zmuszało go do spychania obrazu tej istoty w niepamięć. W tym momencie zza wraka wybiegło stworzenie z Xecho. Poruszało się na trzech łapach, a czwartą podwinęło pod siebie, ściskając w niej ogłuszacz. Z planetolotu wypadł inny brach i ruszył pędem na spotkanie swego partnera. Dotknęły się nosami, a potem odwróciły się ku Ziemianom. Kapitan Jellico podniósł dłoń, odsunął rękawicę i wskazał jeszcze jedno urządzenie przypominające mikrofony osobiste uŜywane przez badaczy. — Finnerstan, właśnie wystartował jakiś mały statek powietrzny… wziął kurs na południe. Brachy utrzymują, Ŝe na pokładzie znajduje się jeden z bandytów. Na podstawie tego, co one wyczuwają, przypuszczam, Ŝe jest to ich przywódca. Z pewnością leci do ich punktu dowodzenia. Zatrzymajcie… Nie nadeszła Ŝadna odpowiedź oprócz potwierdzającego pstryknięcia, które rozległo się w mikrofonie przymocowanym na nadgarstku kapitana. Dan usiadł i zauwaŜył, Ŝe ból głowy całkowicie go opuścił. Dzięki lekarzowi, pomimo osłabienia, mógł się poruszać. Rip wstał i wyciągnął do niego rękę. Dan oparł się na niej i równieŜ wstał.
— Bierze kurs na dolinę… — Dolinę? Jaką dolinę? dopytywał się Jellico. Dan, plącząc się, opowiedział o uwięzieniu w polu siłowym i połoŜonej za nim głównej siedzibie bandytów. Jellico zsunął kaptur do tyłu i skubał dolną wargę. Wyraz jego twarzy, która zazwyczaj przypominała kamienną maskę, zapowiadał działanie. — Mieli planetolot — powiedział Dan ale zestrzelili go osadnicy. Tę pułapkę zastawili właśnie po to, Ŝeby zdobyć inny pojazd. Musieli dostać się z powrotem… mają tam statek kosmiczny, którym chcą odlecieć. — Finnerstan — kapitan Jellico nagle oŜywił się — oni posiadają statek kosmiczny, który jest gotowy do odlotu z planety… w bazie na południu. Czy masz jakiś pojazd, którym moŜna wysłać ludzi w tamtym kierunku? Odpowiedź zagłuszyły trzaski. Jellico zmarszczył brwi i przyłoŜył głośnik do ucha. — Ten granat ogłuszający — Rip zaszeptał do Dana — wywołuje zakłócenia. I nie sądzę, Ŝeby udało im się skontaktować z portem, dopóki on działa. A jeśli go wyłączą… — Właśnie! — Dan nie był pewien, czy Jellico odpowiada Shannonowi, czy teŜ temu, kogo usłyszał poprzez trzaski. — Meshler powinien znać połoŜenie doliny — podsunął Dan. Ale rozejrzawszy się wokół, nie dostrzegł straŜnika. — Mamy urządzenia wykrywające sygnały. Tyle tylko, Ŝe one nie będą działały w pobliŜu granatu ogłuszającego. Chodźcie! Jellico ruszył ku planetolotowi. Dan, Rip i dwa brachy biegnące na czele, jak gdyby niosły jakieś ostrzeŜenie, podąŜyli za nim. Ale trzymając juŜ rękę na włazie, kapitan odwrócił się i spojrzał na Dana. Jesteś chory, Thorson. Dan zaprzeczył potrząśnięciem głowy. Zaraz jednak poŜałował tego, gdyŜ gwałtowny ból głowy przypomniał mu, Ŝe nie powinien pozwalać sobie na takie gesty. — Byłem tam… Stanowiło to wątłe uzasadnienie, gdyŜ Meshler z pewnością okazałby się lepszym przewodnikiem. Dan pragnął jednak zobaczyć, jak to wszystko się skończy. Kiedy zaś nadbiegło trzech ludzi w mundurach Patrolu i jeden policjant z portu kosmicznego, znalazło się uzasadnienie włączenia go do lej wyprawy. Albowiem gdy zaczęto szukać straŜnika, okazało się, Ŝe ten poszedł na parking, by
zobaczyć, czy nie dałoby się zdobyć jakiegoś pojazdu do przewiezienia rannych. W końcu zebrano członków wyprawy. Dwa brachy wcisnęły się w głąb planetolotu i przykucnęły obok siebie. Wydawały się całkowicie zdecydowane na pozostanie w tym miejscu i zaatakowałyby kaŜdego, kto chciałby je wyciągnąć. Pozostałą część załogi stanowili trzej ludzie z Patrolu wraz z, dowódcą, Finnerstanem — który wskoczył do planetolotu w chwili, gdy zatrzaskiwali właz — — policjant z portu kosmicznego, dwóch straŜników oraz Jellico, Rip i Dan. W kabinie było dosyć ciasno. Fotel pilota zajął sam kapitan, obok niego usiadł Finnerstan, a reszta wepchnęła się do tyłu. PoniewaŜ nie był to planetolot towarowy, lecz transportowiec osobowy z portu, mieli przynajmniej miejsca do siedzenia i nie musieli cisnąć się na podłodze. Dan siedział tuŜ za Jellico. Kapitan wzniósł maszynę w powietrze i zapytał, nie odwracając głowy: — W którą stronę? — Na południowy zachód… to wszystko, co potrafię powiedzieć, szefie. — Tam nic nie ma. Finnerstan odwrócił się nieznacznie i zmierzył Dana wzrokiem. — Kontrolujemy ten rejon od miesięcy… — Znajdują się w dolinie — odpowiedział Dan — przykrytej skalnym dachem. Z góry niczego nie widać… — Zniekształcenie pola widzenia! — W głosie Finnerstana brzmiało niedowierzanie. W tak duŜym stopniu… niemoŜliwe! — Z tego, co słyszałem i widziałem — kapitan Jellico mówił chłodnym tonem — ci ludzie z Trosti udowodnili, Ŝe wiele pozornie niemoŜliwych rzeczy jest jednak moŜliwe. JuŜ teraz wyobraŜam sobie, ile uznanych teorii naukowych upadnie z chwilą, gdy wyjdzie na jaw wszystko, czego dokonali. Zniekształcenie pola widzenia, co? Zatem w jaki sposób wy ją odnaleźliście? — PodąŜaliśmy po śladach pełzacza. To nam coś daje… pod warunkiem, Ŝe dotrzemy wystarczająco blisko przy świetle dziennym. Ale musimy się pospieszyć. Nie podoba mi się fakt, Ŝe tamta maszyna poleciała na południe. Pilot przybędzie z ostrzeŜeniem i wyniosą się stamtąd. A wtedy… — mówił do Finnerstana. — MoŜliwe, Ŝe pokrzyŜowałeś im plany, ale wszystko, co ci zostawią, to ślady po swojej ucieczce. A przypuszczam, Ŝe będzie ich niewiele. Zniszczą wszystko, czego nie będą mogli wziąć ze sobą. A na to nie moŜemy im pozwolić. Najlepiej nadaj zaszyfrowaną wiadomość, natychmiast, kiedy
znajdziemy się poza zasięgiem działania granatu ogłuszającego. Sprawdź, czy moŜesz uzyskać pomoc z portu. Królowa nie jest dostatecznie dobrze uzbrojona, aby zatrzymać jakikolwiek statek w przestrzeni kosmicznej. A wasze pojazdy? — MoŜna spróbować. — W głosie Finnerstana wyczuwało się jednak niepewność. Dan doskonale rozumiał jego obawy, poniewaŜ bandyci najwyraźniej mieli w swoim wyposaŜeniu niespotykane, skutecznie działające urządzenia. JeŜeli Finnerstan snuł jakieś własne rozwaŜania, nie przeszkadzało mu to w uruchamianiu mikrofonu planetolotu, aŜ w końcu nawiązał łączność z portem. Nadał zaszyfrowaną w postaci szeregu liczb wiadomość. Powtórzył ją kilkakrotnie, aŜ w końcu nadszedł sygnał potwierdzenia przyjęcia informacji. Odwiesił mikrofon na uchwyt i powiedział: Nasz kuter wyruszy w przestrzeń kosmiczną i będzie ją patrolował. Być moŜe zdąŜy na czas… Poszerzają zasięg swojego radaru, tak więc zarejestrują wszystko, co wystartuje z tej planety. — Czas… powtórzył Jellico. — No dobra, nie mamy Ŝadnego sposobu, Ŝeby zyskać na czasie. Chyba, Ŝe potrafimy ich jakoś zatrzymać. Ale nie ma sensu robić planów, dopóki nie mamy pewności, Ŝe dysponujemy czymś konkretnym, na czym moglibyśmy je oprzeć.
Rozdział 18 Łupy zwycięzców
— Co tu się naprawdę dzieje! zapytał Dan i wcisnął się obok Ripa. — A co się nie dzieje? odparł Rip Ŝartobliwie, ale potem zaczął wyjaśniać: — Nie wiemy jeszcze wszystkiego, ale badacze w stacjach Trostiego, tutaj i prawdopodobnie równieŜ w innych światach, prowadzą podwójną grę. Oficjalnie robią to, o czym wiemy i za co ich cenimy. Ale poza tym, no cóŜ… Patrol posiada obecnie dowody, Ŝe opanowali przynajmniej cztery rządy planetarne w znacznie od siebie oddalonych obszarach galaktyki i stworzyli głęboko ukrytą siatkę władzy… — Kim są oni? — przerwał Dan. Trosti umarł… czy rzeczywiście? — To jest właśnie jedna z tajemnic, choć istnieją dwa podejrzenia. Jedno głosi, Ŝe on ciągle Ŝyje sobie w najlepsze i kieruje tym wszystkim przy pomocy przedstawicieli nie tylko jednego gatunku. Inna wersja głosi, Ŝe Trosti stanowił zawsze tylko zasłonę innej, tajnej organizacji, która oddziaływała na społeczeństwa planetarne w ten sposób, Ŝe skupiała ich uwagę na postaci Trostiego, podczas gdy jej członkowie działali w celu opanowania wielu światów. — Tak czy inaczej, badacze stacji Trostiego są dziś swego rodzaju tajnym rządem. Lecz Patrol juŜ od jakiegoś czasu coś podejrzewał. Ale dopiero w chwili, gdy zdarzył się len wypadek na Królowej, wiele z ich planów wyszło na jaw i prawo mogło wkroczyć swobodnie. — Wiem, Ŝe mają tutaj nielegalną stację badawczą, w której trzymają uzyskane w wyniku uwstecznienia rozwoju potwory powiedział Dan. — Ale czy to jest wszystko? — Nie, to dopiero początek. Potem odkryli coś jeszcze. — Skałę! Minerał poprawił go Rip — i to bardzo szczególnego rodzaju. Działa na zachowania pozarozumowe… słuŜy między innymi do przekazywania myśli poza świadomością. Występuje na kilku planetach. Prawdopodobnie jest to jedno z tych przypadkowych odkryć, które często towarzyszą zasadniczym badaniom. Istnieją powody do przypuszczeń, Ŝe większość tych przedsięwzięć została przeprowadzona właśnie na tych terenach. Jednak teraz potrzebowali Trewsworld. Tutejsze posiadłości
stanowiły zagroŜenie dla wszelkiej oficjalnej działalności. Dlatego kierowano rozwojem potworów i stopniowo je uwalniano, Ŝeby doprowadzić do wycofania się osadników. — Patrol wiedział o tym i nic nie robił? — To były tylko podejrzenia. Potem zjawiliśmy się my. Wysłannik Trosti w porcie chciał, Ŝebyśmy siedzieli cicho. Ale by to osiągnąć, musiałby nas zabić. Kapitan złoŜył odwołanie na ręce przedstawiciela Rady Kupieckiej. W odpowiedzi przybył Patrol i mógł rozpocząć oficjalne śledztwo. Wprawdzie tutejsza Rada była opanowana przez ludzi z Trosti, ale nie miała Ŝadnej władzy naci Patrolem. Usiłowano wywierać na nas naciski, aŜ w końcu kapitan przedstawił raport, a bomba wybuchła na ich oczach. I zniszczyło ich to jak prawdziwa bomba. Prawdopodobnie zrozumieli to. Pomyśleli, Ŝe uwalniając potwory zyskają trochę czasu potrzebnego do zatarcia śladów swojej działalności tutaj… — To my zrobiliśmy… a raczej zrobił to brach — wtrącił Dan. Opowiedział o barierze z pola siłowego i podsłuchanej rozmowie bandytów, z której wynikało, Ŝe potwory były przyciągane na północ przez drugą skrzynkę. — Ale ci poszukiwacze — przypomniał sobie nagle — jeŜeli nie byli ludźmi z Trosti, to skąd oni… Lub raczej, czy oni wiedzieli, jaką skałę znaleźli? Przypuszczamy, Ŝe mieli jakiś nowy rodzaj wykrywacza, który zarejestrował niezwykły rodzaj promieniowania wysyłanego przez minerał, co doprowadziło ich do przekonania, Ŝe znaleźli coś wartościowego. Pobrali próbki, ale być moŜe pochodziły one z tego samego miejsca, które wcześniej odkryli ludzie z Trosti. Zabito poszukiwaczy, a skałę zabrano. Zrobiono to w pośpiechu i niedbale. Powiedziałbym, Ŝe ostatnio działacze Trosti nie pracowali zbyt solidnie. Ta skomplikowana operacja związana z załadowaniem skrzynki na Królową… — No tak, ale skoro mieli juŜ tutaj minerał i inne takie skrzynki, po co podejmowali ryzyko sprowadzenia jeszcze jednej? To jest jedna z mniej istotnych tajemnic. MoŜe ta… nasza skrzynka… pochodziła z jakiegoś innego ich laboratorium i wysłano ją do sprawdzenia, a z pewnością pochodziła z bardziej ukrytego miejsca. Dlatego wysłali ją w taki sposób. Mieli pecha, Ŝe wśród naszego towaru znajdowały się brachy i zarodki lafsmerów, a ich człowiek umarł. Gdyby nie został wykryty i przedostał się ze skrzynką do portu, wystarczyłoby, Ŝe ściągnąłby maskę i zniknął. Ten plan był ryzykowny, ale z pewnością mieli jakiś waŜny powód do przewiezienia tej skrzynki. Kiedy Patrol zbada
całą sprawę, być moŜe dowiemy się, dlaczego… o ile wszystko to nie będzie tajemnicą wagi państwowej. — Trosti… trudno uwierzyć, Ŝe Trosti… — To zdanie będzie powtarzane na wielu róŜnych planetach. Jeden z ludzi z Patrolu wtrącił się do ich ; rozmowy. Cały kłopot w tym, Ŝe oni rzeczywiście dokonali wielu wspaniałych odkryć dla dobra światów, na których działali. Dlatego musimy uzyskać niepodwaŜalne dowody, Ŝe oficjalne badania stanowiły tylko zasłonę. W przeciwnym razie będziemy zmuszeni działać, mając przeciwko sobie opinię publiczną… A na dodatek oni zatrudnią najbardziej utalentowanych prawników i będą w sianie wpływać na decyzje kaŜdego sądu, w którym wytoczymy im sprawę. Mamy nadzieję, Ŝe ta akcja, która jak dotąd ujawniła najwięcej ich tajemnic, dostarczy nam dowodów… nagrań, taśm. I Ŝe tego wystarczy, Ŝeby rozbić tę szajkę, a takŜe znaleźć ślady jej powiązań z innymi. — JeŜeli dotrzemy tam na czas zauwaŜył Dan. — Mogą odesłać stąd najwaŜniejsze materiały i zniszczyć resztę. Znów zaczynała go boleć głowa. Miał nadzieję, Ŝe lekarstwo będzie działało dłuŜej. Podobnie jak kapitan oraz wszyscy pozostali znajdujący się na pokładzie, rozumiał, iŜ muszą się śpieszyć. A na dodatek nie mieli pojęcia, jaką broń posiadają ci w dolinie. Wróg posługiwał się wiązką sterującą, za pomocą której potrafił przejąć kontrolę nad innymi planetolotami i ściągnąć je na Ziemię. Mógł takŜe wykorzystać takie przyciąganie do rozbicia statku. Wystarczy, Ŝe bandyci uŜyją promieniowania, a ich prześladowcy zostaną pokonani, zanim rozpocznie się jakakolwiek walka. Istniało teŜ wiele innych rodzajów broni, za pomocą których mogli ich zgładzić jednym naciśnięciem guzika. Na nieszczęście wyobraźnia podsuwała Danowi całą masę straszliwych obrazów, wraz z róŜnymi okrutnymi szczegółami. Wyglądało na to, Ŝe jego myśli były tak zrozumiałe dla towarzyszy, jak gdyby miał je wypisane na czole. — Nie mogą uŜyć wiązki sterującej, jeŜeli przygotowują się do startu — zauwaŜył Rip. — Im samym uniemoŜliwiłaby lot… — Nawet jeśli nie uŜyją wiązki sterującej, mogą posłuŜyć się pięcioma innymi rodzajami broni — odrzekł Dan ponuro. Odchylił do tyłu obolałą głowę, oparł się o ścianę i zamknął oczy. Masz! — Ktoś wcisnął mu do ręki jakiś przedmiot. Zerknął w dół i zobaczył, Ŝe trzyma tubkę z jedzeniem. Pokrywka termiczna była odkręcona i z pojemnika
unosiła się wąska smuŜka pary. Dan poczuł, Ŝe jest bardzo głodny. DrŜącą ręką podniósł tubkę do ust i wycisnął pastę. Była na tyle podgrzana, Ŝe kiedy spłynęła : mu w usta, poczuł błogie ciepło. Pomyślał, Ŝe upłynęło juŜ bardzo wiele czasu od tamtego posiłku w posiadłości i Cartla. Jeszcze więcej od czasu, kiedy jadał regularnie o stałych porach. f Ale chociaŜ ta porcja Ŝywności nie zawierała niczego, co człowiek mógłby gryźć i była pozbawiona smaku, rzeczywiście odpędzała głód. A tym razem nie musiał ograniczać się co do ilości jedzenia. Miał całą tubkę dla siebie, a reszta załogi takŜe się posilała. — A brachy? przypomniał sobie o nich od razu, gdy tylko zaczął jeść. — Dostały swoje. — Rip wskazał głową do tyłu. Pomimo słabego oświetlenia Dan zobaczył, Ŝe z obu zakończonych rogami pysków sterczą tubki z poŜywieniem. — Co z nimi będzie? zapytał chwilę później, gdy wycisnął juŜ ostatnią kroplę z tubki i zwinął ją w rulonik. Małe są w laboratorium, poddawane badaniom rządowym odpowiedział Rip. — Ale braszyca uparła się, Ŝe poleci razem z nami. JeŜeli brachy są inteligentną formą Ŝycia, zanosi się na to, Ŝe Xecho będzie mieć kłopot. I wszystko wskazuje na to, iŜ tak właśnie jest. Prawdopodobnie będą zobowiązani do przywrócenia im odpowiednich warunków Ŝycia… zmieni to wiele spraw i będzie niemałym problemem dla wszystkich zainteresowanych. — Czy one mają w ogóle jakieś zdolności pozarozumowe? — zastanawiał się Dan. — Nie wiemy właściwie, do czego te stworzenia są zdolne… przynajmniej na razie. Laboratorium przerwało wszystkie inne badania i zajęło się nimi. Urządzenie wywołujące uwstecznienie rozwoju zbudowano wykorzystując minerał, który wzbudza zdolności pozaumysłowe. Jest więc moŜliwe, Ŝe w zetknięciu z nim kaŜde stworzenie, które posiada takie zdolności choćby w niewielkim stopniu, bardziej je rozwinie. To jest kolejny problem… — Ha… — odezwał się oficer z Patrolu. Wyciągnął rękę, a na jej nadgarstku był przymocowany wykrywacz promieniowania podobny do tego, który nosił Tau. Tyle, Ŝe ten był znacznie mniejszy. — Promieniowanie właściwego typu, dwa stopnie na zachód… — W porządku! — Jellico lekko zmienił kurs. — Jak daleko? — Mniej niŜ dwie jednostki. Przenika przez powierzchnię.
Dan zobaczył, Ŝe kapitan nieznacznie potrząsnął głową. Chwilę później Jellico oznajmił: — Brachy mówią, Ŝe pod nami poruszają się jakieś dwa naziemne środki transportu. — Czy to moŜliwe, Ŝe nadal ściągają ludzi? — zapytał Finnerstan. Ściągają ludzi, w myślach powtórzył Dan. A jednak załoga stłoczona w tym planetolocie wyrusza właśnie przeciwko czemuś, co moŜe okazać się wyposaŜoną w znakomity system ostrzegawczy i dobrze bronioną bazą. JednakŜe przyjrzawszy się twarzom ludzi zgromadzonych wokół niego, nie zauwaŜył cienia niepokoju. Wszyscy wyglądali jak podczas normalnego lotu. Choć nie był juŜ głodny, nadal czuł pulsujący ból głowy i ogromne zmęczenie. Kiedy spał spokojnie po raz ostatni? Próbował przypomnieć sobie minione wydarzenia. Ostatnie kilka dni wydawały się teraz długie niczym miesiące. Jellico znany był z tego, Ŝe jeśli tylko istniało inne wyjście, nie decydował się na niepotrzebne ryzyko. Gdyby jakikolwiek wolny kupiec postępował odmiennie, nic utrzymałby długo statku. A kapitan najwyraźniej był zdecydowany na ten atak. — Obecnie mamy tylko jedną jednostkę przed nami powiedział Finnerstan, nie podnosząc wzroku znad urządzenia wykrywającego. Radar pokazuje, Ŝe niczego nie ma w powietrzu — odpowiedział Jellico. — Odczyty z powierzchni ziemi są niewyraźne i mamy mnóstwo zakłóceń. Dan odwrócił głowę i próbował wyciągnąć się, Ŝeby wyjrzeć przez okno kabiny. Ale nawet gdyby otaczała ich jasność, a nie ciemności wczesnego poranka, fizyczną niemoŜliwością było dostrzeŜenie powierzchni Ziemi z miejsca, na którym siedział. — Nie ma Ŝadnej wiązki sterującej. — Nie wiadomo, czy Jellico powiedział to do nich, czy teŜ głośno myślał. Zaczynam wychwytywać coś nowego… być moŜe to zniekształcenie pola widzenia. Finnerstan zerknął do tyłu, na Dana. — Dobra, Thorson, co jest tam na dole? — zapytał Jellico, a Dan podjął decyzję. Nadszedł czas, kiedy musiał udowodnić, Ŝe nie przypadkiem znajduje się na pokładzie. — Na południu musi być lądowisko statku kosmicznego. — Zamknął oczy, szkicując w pamięci obraz tego, co widział podczas ich krótkiego pobytu w dolinie. — Około siedmiu długości polowych na północ grupa trzech baraków w kształcie
beczułek… za nimi dwie długie budowle, na wpół wkopane w grunt, ze ścianami z ziemi i dachami pokrytymi gliną… obok tamtych baraków jest parking dla pojazdów. To wszystko. — Być moŜe, będą oczekiwali na powrót swoich ludzi w zdobytym planetolocie powiedział Jellico. A oni wylądowaliby bez wahania. Tak więc spróbujemy zrobić to właśnie w ten sposób. I być moŜe, jeŜeli się nie uda i rozpoznają w nas wrogów, ogień z miotacza trafi nas w sam środek, uznał Dan. Marzył, by mieć jakiś pancerz ochronny, w którym mógłby skryć się na przeciąg kilku następnych minut. Ale oficer z Patrolu nie wyraził Ŝadnych sprzeciwów wobec szalonego planu Jellico. — Spójrzcie tam! Finnerstan przylgnął do okna kabiny po swojej stronie i gapił się w dół. Ale zgromadzeni z tyłu nie mieli Ŝadnej szansy zobaczenia, co przyciągnęło jego uwagę. — W dół. Jellico pilnował sterów. — To musi być to zniekształcenie pola widzenia. ObniŜam lot… Dan dostrzegł ruch wokół siebie. Człowiek z Patrolu, znajdujący się obok włazu wyjściowego, trzymał w pogotowiu ręce na zamku. A planetolot powoli zaczął opadać. Zza okien dochodziło dziwne światło. Nagle zrobiło się tak jasno, jak gdyby ktoś włączył jego źródło na maksymalną moc. Być moŜe przeszli właśnie przez zniekształcenie pola widzenia, które do tego momentu tłumiło światło lamp. Teraz opadali wprost na obóz, który oświetlono jasno, aby ułatwić pracę. — Teraz! — To Finnerstan, a nie kapitan, wydał ten rozkaz, tuŜ przed wstrząsem, który oznajmił im, Ŝe dotknęli ziemi. MęŜczyzna z Patrolu szarpnięciem otworzył właz i błyskawicznie wyskoczył. Jego sąsiad ruszył w ślad za nim. Policjant z portu kosmicznego i straŜnicy podąŜyli z nieco mniejszą zwinnością. Sam Finnerstan zniknął juŜ w przednim włazie. I nagle, zanim Rip i Dan ruszyli na zewnątrz, brachy czmychnęły z zaskakującą prędkością, zwaŜywszy ich krępą budowę ciała. Rip skoczył. Dan wyczołgał się jako ostatni. Ruszał się powoli, ale w ręku trzymał ogłuszacz. Jellico zniknął i prawdopodobnie znajdował się po drugiej stronie planetolotu. Dan uderzył o ziemię i poczuł ciśnienie w obolałej głowie. Rozejrzał się
dookoła. Było jasno, ale dzięki jakiemuś szczęśliwemu przypadkowi wylądowali w pewnej odległości od źródła światła. Statek kosmiczny stał nadal, z dziobem wycelowanym wprost w niebo. Oba jego włazy ładunkowe były szeroko otwarte, a dźwigi pracowały przy załadunku. Wiele robotów—tragarzy pędziło od strony dwóch budynków o dachach pokrytych ziemią. Wszyscy dźwigali skrzynki i pojemniki, ale były one małe. Zabierają tylko lŜejsze, łatwiejsze do zapakowania rzeczy — osądził Dan wprawnym okiem kogoś, kto przywykł do radzenia sobie z załadunkiem. Resztę prawdopodobnie zniszczą. Nie opodal stał pełzacz z dwiema przykrytymi klatkami na platformie. Nie było jednak przy nim nikogo. Pomost statku kosmicznego wiodący do pomieszczeń dla załogi i pasaŜerów nie był jeszcze umocowany i… Dana zatkało. Pomost znajdował się pod straŜą. Dwóch ludzi w mundurach stało na jego szczycie, w otwartym włazie. Obaj byli uzbrojeni w miotacze i pilnie wpatrywali się w dół. Kiedy Dan dokładniej przyjrzał się scenie, zauwaŜył takŜe, Ŝe podobna straŜ pilnuje dwóch włazów ładowni. Obaj wartownicy przyglądali się ładunkom, które roboty układały w stos, przygotowując do zabrania na pokład. Jak się wydawało, nikt dotychczas nie zauwaŜył lądowania planetolotu i jego pasaŜerów. BliŜej statku stała grupka ludzi. Ich ręce bezwładnie zwisały wzdłuŜ boków ciała, a oni gapili się na strzeŜony pomost oraz ładownie. — Nie mają miejsca. — Dan usłyszał cichą uwagę Finnerstana. — Dowództwo zamierza zostawić swoich podwładnych. Zastanawiam się, czy zgodzą się… — Są nie uzbrojeni, szefie — stwierdził jeden z jego ludzi. Przez szczęk robotów—tragarzy i ogólny szum towarzyszący załadunkowi przebił się jakiś dźwięk. Nie dochodził od strony grupki ludzi z goryczą obserwujących przygotowania do ucieczki, ale skądś dalej. Wkrótce dwa kolejne pełzacze wjechały na jasno oświetlony teren wokół statku. W pierwszym znajdowało się tylko trzech ludzi. KaŜdy z nich przyciskał do siebie paczkę czy skrzynkę, jak gdyby osłaniając ją przed wstrząsami i szarpnięciami, towarzyszącymi jeździe po bardzo nierównym terenie. Na drugim stała wielka, osłonięta skrzynia. Kiedy pełzacze mijały oczekujących ludzi, rozległy się okrzyki i grupa nieznacznie przesunęła się w przód, jak gdyby zamierzała rzucić się na pojazdy. Wtedy ogień z miotacza rozciął ziemię w poprzek, przypominając im, Ŝe mają
pozostać tam, gdzie są. Ludzie, potykając się, uskoczyli, odsuwając się od tej bariery ognia. Pełzacze nie zatrzymały się, a ich pasaŜerowie nie rzucili nawet okiem na tych, których zaatakowano. Pojazdy jechały dalej i zatrzymały się dopiero przy pomoście i włazie towarowym. Chodzące przedtem w szeregu roboty juŜ się nie poruszały. Większość z nich została wyłączona i stała teraz w ciasnej grupie, która przypominała gromadę bezradnych ludzi. Tylko dwa roboty nadal pozostawały włączone i przystąpiły do przenoszenia skrzyni z drugiego transportowca. Pracowały bardzo ostroŜnie, co świadczyło o tym, Ŝe ten bagaŜ ma wielką wartość. W momencie, kiedy zaczęły przymocowywać do skrzynki liny, potrzebne do wciągnięcia jej do ładowni, ludzie z drugiego transportowca ruszyli w górę pomostu. Nieśli swoje bagaŜe z taką samą ogromną ostroŜnością. — Są juŜ prawie golowi cło startu powiedział Jellico. NajwyŜszy czas się ruszyć. Ale jeszcze ktoś inny wpadł na ten sam pomysł. Podczas gdy oni pozostawali w cieniu planetolotu i obserwowali scenę, próbując wybrać najlepszy sposób działania, zaatakowały brachy. Zobaczyli, Ŝe samiec, trzymając ogłuszacz w przednich łapach, przysiadł na zadzie. Znajdował się u stóp pomostu. Wiązką promieni z ogłuszacza omiótł szerokim łukiem tam i z powrotem, próbując trafić obu straŜników. Byli tak całkowicie pochłonięci przygotowaniami do startu, Ŝe kiedy zauwaŜyli obcą istotę, było juŜ za późno. Ostatni z męŜczyzn wnoszących paczki zachwiał się, upadł do tyłu i ześliznął się bezwładnie w dół pomostu, tak, Ŝe brach musiał usunąć się z drogi. Nie była to jedyna ofiara wystrzału. Jeden ze straŜników na górze wypuścił z nagle zmartwiałych rąk miotacz. Drugi, przestraszony, natychmiast wycelował. Nie mierzył jednak w bracha, ale w tamtych, którzy mieli zostać, a o których wiedział, Ŝe są wrogami. Strzelał prosto w nich i ci, którzy nie zostali zabici, rozbiegli się z wrzaskiem. W tym momencie zaczęli strzelać pozostali dwaj straŜnicy, stojący w ciągle otwartym włazie towarowym. Wkrótce jednak upadli, trafieni promieniowaniem z ogłuszacza bracha. Równocześnie drugi straŜnik — nadal strzelając — upadł i potoczył się w dół pomostu. Wypuścił z rąk miotacz, który — wciąŜ wysyłając na prawo i lewo śmiercionośną wiązkę promieniowania — upadł obok niego, a następnie potoczył się na ziemię.
— Teraz! Ludzie z Patrolu ruszyli do akcji. Popędzili w kierunku statku, a za nimi podąŜyli tamci z portu. śeby odlecieć, muszą wciągnąć pomost do środka i zamknąć właz. Nagle wybiegł z ukrycia któryś z brachów. Zmierzał w kierunku miotacza, nadal zionącego ogniem. Ale nie zdąŜył go dopaść. Z włazu wystrzelił snop ognia. Brach nie został trafiony, gdyŜ ponownie przypadł do ziemi. JednakŜe ludzie z Patrolu juŜ otoczyli statek kosmiczny. Mierzyli w otwarte włazy i strzelali do kaŜdego, kto próbował je zamknąć. Dan, potykając się, ruszył za kapitanem i Shannonem. Miał trudności z chodzeniem i tamci zostawili go z tyłu. Ale Ŝaden z wolnych kupców nie skierował się w stronę bitwy przy włazach. Pobiegli do trzeciego transportowca tego, na którym stały dwie skrzynie. Rip dopadł do niego pierwszy, wgramolił się na siedzenie kierowcy i włączył silnik. W tym czasie kapitan wskoczył z drugiej strony i na wpół stojąc, na wpół kucając, przygotował się do obrony ich zdobyczy. I rzeczywiście musiał jej bronić, poniewaŜ kilku ludzi z tych, których nie zabrano na siatek, a którzy przeŜyli strzał z miotacza, próbowało przepędzić Ziemian. Jellico uporał się z dwoma. Dan strzelił do ostatniego, raniąc ogłuszaczem. Rip ruszył z maksymalną prędkością i spróbował zawrócić pojazd. W tym momencie Dan zrozumiał, co tamten zamierza zrobić. CięŜar transportowca, gdyby udało się wepchnąć go na koniec pomostu, przytrzymałby statek na ziemi, uniemoŜliwiając start. Przy pomoście nadal trwała strzelanina. Jellico czujnie obserwował właz, by w razie ataku ochronić kierującego transportowcem Ripa. Asystent astronawigatora zdąŜył juŜ ustawić dziób pojazdu dokładnie wymierzony na cel. Dan zobaczył, Ŝe ramię Ripa unosi się i opada. Trzymał ogłuszacz za lufę i uderzał kolbą jak młotkiem. Rozbijał stery, bez których nie będzie moŜna zmienić kursu tej cięŜkiej maszyny. Rip wyskoczył na jedną stronę, Jellico na drugą i pełzacz sam potoczył się dalej ze szczękiem. Krzykom ludzi towarzyszył głośny zgrzyt i odgłosy miaŜdŜenia. Równocześnie rozległ się strzał z miotacza. Dziób transportowca uniósł się ponad skrajem pomostu i maszyna zawisła. Nic mogąc jechać dalej, zakopywała się coraz głębiej w ziemię. Ale i tak zatrzymała statek, nawet jeśli aresztowanie jego pasaŜerów nastąpi trochę później. JeŜeli nadejdzie pomoc z portu, być moŜe zdołają uŜyć bomb gazowych.
Uporawszy się ze statkiem, spędzono razem pozostałych przy Ŝyciu ludzi, którzy rozbiegli się w trakcie strzelaniny z miotaczy. Dan powlókł się za Jellico i Finnerstanem, którzy ruszyli przyjrzeć się bazie. Większość z tego, co się tam znajdowało, została juŜ zniszczona. Jedną z wmurowanych w ziemię budowli zburzono za pomocą bomby. Wszystkie pozostałe budynki wyglądały, jakby opuszczano je w pośpiechu. Dobrze wyposaŜona stacja nadawcza pozostała nie uszkodzona. Jeden z policjantów portowych wyszukał właściwy kanał i nadał wezwanie o pomoc. — Kłopot w tym — skomentował Finnerstan — Ŝe jeŜeli oni rzeczywiście będą chcieli zachować tajemnice za wszelką cenę, wówczas zniszczą to, co mają na statku. Spojrzał na statek kosmiczny takim wzrokiem, jak gdyby miał ochotę rozbić go, tak jak roztrzaskuje się skorupę jajka, Ŝeby dostać się do Ŝółtka. — Do czasu, zanim uzyskamy pomoc, usuną wszystko, na czym nam zaleŜy. — Spróbujemy się z nimi dogadać? — zapytał Jellico. — To da im tylko więcej czasu na pozbycie się wszystkich podejrzanych materiałów. Gdyby to była drobna operacja, zwykły napad bandytów, moglibyśmy dobić targu. Ale ta sprawa jest zbyt powaŜna. Na pokładzie z pewnością mają informacje, które zaprowadzą nas do innych świadków. MoŜliwe, Ŝe niektórych z nich w ogóle jeszcze nie podejrzewamy. Zdobycie tego, co przewoŜą, jest dla nas waŜniejsze od aresztowania ich. — A co — zapytał Dan — z tamtymi? Poprzez drzwi pokoju z nadajnikiem wskazał na zgromadzonych ludzi. — Nie mają Ŝadnego interesu, aby stać po stronie tych ze statku. MoŜe potrafią udzielić ci jakichś wskazówek na temat tego, co znajduje się na pokładzie i czy tamci mogą łatwo to zniszczyć. Widocznie Finnerstan juŜ wcześniej pomyślał o tym, poniewaŜ ruszył się, Ŝeby przystąpić do przesłuchania. Większość ludzi była niechętna do współpracy, ale któryś z kolei zapytany udzielił im wskazówek, jakich potrzebowali. Wzięci do niewoli byli głównie straŜnikami i pracownikami stanowisk niŜszych od technika trzeciego stopnia. Dowództwo spisało ich na straty. Piąty męŜczyzna, którego przyprowadzono, róŜnił się od pozostałych. Zataczający się i prawie nieprzytomny jeniec o mało nie zginął na pomoście, zmiaŜdŜony przez pełzacz. Był to ten, który wsiadał na statek ostatni i ześliznął się z pomostu po strzale bracha. Był jednym z dowodzących. Kiedy straŜnicy prowadzili go obok reszty
więźniów, dwóch z nich, przeklinając, rzuciło się ku niemu. Gdy stanął przed Finnerstanem, drŜał ze strachu i był w głębokim szoku. Atak ogłuszaczem, otarcie się o śmierć pod pełzaczem i nienawiść podwładnych — wszystko to załamało go. Oficer z Patrolu dowiedział się wszystkiego, czego chciał. Pod przewodnictwem Finnerstana wyciągnęli z wraka znajdującego się w bazie rurę, przez którą wrzucili w otwarte włazy bomby gazowe. Gdy te wybuchły, wypełniły pomieszczenia statku gazem usypiającym. Ubrana w maski straŜ z planetolotu wkroczyła na pokład, związała więźniów, a następnie przystąpiła do zabezpieczenia wszystkich materiałów, które o mało co nie zostały stąd wywiezione. Trzy dni później, w porcie Trewsworld, po raz pierwszy od chwili odlotu łodzi ratunkowej, załoga Królowej zebrała się w komplecie. Rząd osadników upadł. Władzę sprawowało Tymczasowe Dowództwo Patrolu, a do zbadania laboratoriów Trosti i materiałów zabranych ze statku sprowadzono specjalistów z odległych światów. Dan siedział, ściskając kubek z kawą. Długo utrzymujący się ból głowy wreszcie minął i szef ładowni czuł się dziwnie lekko. Przespał około dwudziestu godzin planetarnych i w tej chwili mógł skupić uwagę na tym, co mówił kapitan Jellico: — …tak więc, gdy tylko skończą przeszukiwać, ma być sprzedany jako przedmiot odebrany działającej niezgodnie z prawem szajce. Na tej planecie nie ma jednak nikogo, kto chciałby mieć statek kosmiczny lub wiedział, co z nim zrobić, gdyby mu go podarowano. Prawdopodobnie jesteśmy jedynymi zainteresowanymi jego kupnem, poniewaŜ Patrol nie zamierza zadawać sobie trudu przewoŜenia go na inny świat tylko po to, Ŝeby go tam sprzedać. Mam słowo Finnerstana, Ŝe jeśli na czas złoŜymy ofertę, jest nasz! — Mamy statek… dobry statek! — stanowczo zaprotestował Stotz. Widać było, Ŝe nie da się łatwo przekonać. — Mamy dobry statek, ale nie jesteśmy w stanie go utrzymać — odrzekł Jellico. — Opłaty pocztowe są niewielkie. A jeŜeli mamy okazję zebrać trochę pieniędzy na czas, kiedy umowa się skończy… Nabycie kolejnego, drugiego po Królowej Slońca, statku było powaŜnym posunięciem. Bardzo niewielu wolnych kupców zdobyłoby się na taki krok. — Nie musimy długo go trzymać kontynuował kapitan. — Nie mówię nawet o
wyruszaniu na nim w odległe rejony przestrzeni kosmicznej, a tylko o lataniu w tym systemie. Trewsworld jest planetą rolniczą. Ale gdyby potrafili wyprodukować więcej roślin… szybko rosnących roślin… a takŜe wyhodować duŜą liczbę lafsmerów, byliby wkrótce gotowi do podjęcia regularnego handlu międzygwiezdnego. Teraz popatrzcie tutaj. Wyświetlił na ścianie obraz z aparatu projekcyjnego. — To jest układ Trewsworld. Mapy pokazują, Ŝe podczas gdy tutaj jest troszeczkę tego minerału… nazywają go pozarozumowcem… duŜo więcej znajduje się go na Riginni, następnej planecie układu. MoŜna na niej wybudować kopalnie, ale nie da się stworzyć ziemskich warunków Ŝycia. A górnicy muszą jeść. Muszą teŜ przesyłać minerał lulaj celem przeładunku galaktycznego. Macie tu wspaniałe warunki handlu… pewne i ciągle rozwijające się, kiedy zacznie przybywać kopalń. A biorąc pod uwagę fakt, Ŝe mieliśmy swój udział w uporządkowaniu tego bałaganu, którego narobiło Trosti, mamy sporą szansę na uzyskanie pierwszeństwa w organizacji. Same zyski. — A załoga? — zapytał Steen Wilcox. Jellico przesunął czubkiem palca wzdłuŜ blizny na twarzy. — PodróŜ pocztowa jest łatwa… Łatwa? — pomyślał Dan, ale nie powiedział tego głośno. — Na jakiś czas rozdzielimy nasze siły. Pierwszy raz weźmiesz go ty, Sleen. Kamil będzie twoim inŜynierem, a Weeks zajmie się napędem. Jako kucharza zatrudnimy kogoś spośród miejscowych. A ty, Thorson, dopóki Van Ryck nie wróci na Królową, zostaniesz szefem transportu. Następnym razem na odwrót, Shannon moŜe objąć stanowisko astronawigatora… będziemy się zmieniać. Będzie trochę brakowało rąk do pracy, ale podróŜ wewnątrz układu nie jest trudna, a uŜywając robotów, nawet bardzo nieliczna załoga powinna sobie poradzić. Zgoda? Dan przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą. Dostrzegał korzyści, o których wspominał Jellico. Domyślił się teŜ, Ŝe kapitan nie wspomniał o trudnościach. Ale kiedy nadeszła jego kolej, tak jak pozostali, wyraził, zgodę. Kupią statek kosmiczny, wyruszą w podróŜ z Trewsworld na sąsiednią planetę, podzielą swoje siły na dwa., statki i będzie liczyć na sukces. WciąŜ jednak gotowi będą zmierzyć się z najgorszymi trudnościami, tak jak niejednokrotnie robili to juŜ wolni kupcy. I jakie to nieszczęście przytrafi im się następnym razem? Dan doszedł do, wniosku, Ŝe nie ma Ŝadnego poŜytku z fantazjowania i malowania ponurych obrazów. Załoga Królowej wiele juŜ przeŜyła. Jej nowy, bliźniaczy statek teŜ będzie uczestniczył w jej przygodach.