KEVIN HEARNE: wywiad z twórcą „Kronik Żelaznego Druida”
Cena 9 zŁ 99 gr (w tym 8% VAT)
miesięcznik miłośników fantastyki
07 (394) 2015 www.fantastyka.pl
P RÓS ZYŃSKI M E D I A
INDEKS 358398
issn 0867–132x
PRÓSZYŃSKI
M E D I A
PROZA:
KRESS Cyran Biedrzycki �
Groza z
Dalekiego Wschodu Niesamowity klasyk: ARTHUR MACHEN POWROT
TERMINATORA ”Terminator Genisys” © 2015 Paramount Pictures. All rights reserved
NF_07_2015_okladki.indd 1 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:24:17
NF_07_2015_okladki.indd 2 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:24:18
fot. J. Lubas
07/2015
SZTUKA OBRAŻANIA 06 12
00 04 Według legend Japonię zamieszkuje olbrzymia ilość stworów obdarzonych nadnaturalną mocą – duchów, zwierząt, wszelakich dziwadeł, a nawet obdarzonych życiem przedmiotów codziennego użytku.
Magia i świętość… tylko one są rzeczywiste – tymi słowami zaczyna się jedno z opowiadań Machena. Wydaje się ono zawierać credo artysty, widzącego w rozwoju przemysłowym zagrożenie dla duchowości.
00 14
14 65
Na planie „Piranii” Jamesa Camerona nawiedził sen, w którym uciekał przed wynurzającym się z płomieni metalowym szkieletem. Koszmarny prześladowca szybko stał się bohaterem futurystycznej wizji.
Przyjdzie czas, że 2/3 obecnych więźniów odsyłać będziemy do zakładów leczniczych, gdzie przez wzmocniony hipnozą wpływ psychiczny, pozyska społeczeństwo członków pracowitych i moralnych...
PUBLICYSTYKA 2 3 4 7 10 12 14 63 65 72 74 78
ZAPOWIEDZI ZASTRZYK PRZYSZŁOŚCI Mateusz Wielgosz W ŚWIECIE YOKAI CZ. 1 Tomasz Zliczewski GROZA W SOSIE SŁODKO-KWAŚNYM Robert Skowroński WIARA BEZ WYŁĄCZNOŚCI Rozmowa z Kevinem Hearne’em OBSESJE ARTHURA MACHENA Tomasz Miecznikowski ELEKTRONICZNY MORDERCA POWRACA Przemysław Pieniążek NIESAMOWITY DICK! Maciej Parowski HIPNOZA Z LAMUSA CZ.2 Agnieszka Haska, Jerzy Stachowicz POŻEGNANIE Z MIĘSEM Rafał Kosik FANTASTYKA W KRYZYSIE Robert Ziębiński AZBEST A ŻYCIE POZAGROBOWE Łukasz Orbitowski
PROZA POLSKA 17 32
FINIS Janusz Cyran SPOTKANIE W TUNELACH Bartek Biedrzycki
PROZA ZAGRANICZNA 39
Faceb o
oku!
JEDEN Nancy Kress
RECENZJE 67
KSIĄŻKI
75
FILM 76 KOMIKS
Polub Nową Fanta stykę na
77
DVD
Gdy na ekrany kin trafił „Czas Ultrona”, feministki rozpętały awanturę o „rape joke” Tony’ego Starka na temat prawa pierwszej nocy. Ledwo opadł kurz po tej zadymie, a podniosła się wrzawa o okrutne potraktowanie Sansy Stark w serialu „Gra o Tron”. Równolegle do tego, szowiniści zaczęli namawiać do bojkotu „Mad Maxa: Na drodze gniewu” ze względu na obecny w nim feminizm. Echa tego kuriozalnego zamieszania nie zdążyły ucichnąć, gdy oberwało się twórcom „Wiedźmina 3”, którym zarzucono rasizm, objawiający się rzekomo w tym, że pominęli w swej grze inne grupy etniczne. Cztery niedorzeczne, rozdmuchane ponad wszelki rozsądek afery w niewiele ponad miesiąc. Częstotliwość podobnych przypadków ostatnimi czasy gwałtownie rośnie. Gdy tylko na horyzoncie pojawia się większe wydarzenie kulturalne – film, serial, powieść, konwent – banda oszołomów rusza do szaleńczego wyścigu w udowadnianiu światu, który został bardziej obrażony, kogo bardziej dyskryminują. Część z nich to fanatycy szukający na każdym kroku potwierdzenia swoich obsesji; przy takich wszelkie próby rzeczowej dyskusji przypominają kopanie się z koniem. Po odsianiu fanatyków zostają gamonie, niezdolni, aby o własnych siłach stworzyć coś wartościowego. Dla nich bycie obrażonymi staje się jedyną szansą na zaistnienie – to ich pięć minut sławy, zdobytej na cudzym grzbiecie. Bardzo chciałbym, żeby twórcy, zamiast uginać się przed terrorem wszelkiej maści obrażonych, częściej mieli odwagę odpowiedzieć im cytatem z Tuwima: Całujcie mnie wszyscy w dupę. Mnie także przy różnych okazjach przypisywano szowinizm, homofobię, rasizm, antysemityzm, a pewnie i inne barwne myślozbrodnie. Dlatego chciałbym raz na zawsze postawić sprawy jasno: jedyną grupą społeczną, którą faktycznie z premedytacją dyskryminuję, obrażam i marginalizuję, są głupcy. Gdyby zatem ktoś kiedyś uznał, że padł ofiarą dyskryminacji z mojej strony, niech się zastanowi, czy warto się głośno przyznawać. Zapraszam do lektury!
Jerzy Rzymowski
w następnym numerze : Ken Liu Białe konopne rękawy Paweł Paliński Bóg miasta FANTASTYKA WYDANIE SPECJALNE 3/2015 od 15 lipca
01_16_NF_07_2015.indd 1 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:25:39
Fot. A. Kaczorek
Będzie gorąco, częściowo
W
okresie wakacyjnym, tradycyjnie już, rynek wydawniczy zwolni. Dzieje się tak co roku, najwyraźniej również pracownicy MAG-a, Rebisu czy Fabryki Słów muszą czasem odpocząć. Zanim jednak schronią się na plażach, podrzucą nam jednak jeszcze trochę nowości. Choć słowo „nowości” niekoniecznie tu pasuje. Na przykład Fabryka Słów wprawdzie da nam „Płomień” Giny Damico [hura! – przyp. JeRzy], ale poza tym jedynie wznowi serię o Nocarzu Magdaleny Kozak. MAG natomiast odświeży „Dym i lustra” Gaimana (świetna okładka Dagmary Matuszak!) i nadrobi zaległości z klasyki SF, w serii Artefakty prezentując „Przedrzeźniacza” Tevisa i dwupak „Drugie odkrycie ludzkości. Nostrilia” Cordwainera Smitha. I… to tyle z książek. Lepiej z komiksami. Niebieska Studnia na ten przykład wypuści u nas pierwszy zeszyt komiksowej serii „Fight Club 2”, czyli kontynuacji kultowej powieści Chucka Palahniuka. Galeria Książki będzie zaś kontynuować rysunkową wersję przygód Percy’ego Jacksona – pora na tom drugi, czyli „Morze potworów”. Do tego będzie „Lobo. Portret bękarta”, „Sherlock
Holmes i Wampiry Londynu #2: Umarli i żywi”, i oczywiście trochę superbohaterów: „All New X-Men #1: Wczorajsi X-Men”, „Avengers #1: Świat Avengers”, a także „Batman: Mroczny Rycerz #02: Spirala przemocy” (bo najwyraźniej miesiąc bez Batmana miesiącem straconym). Skuteczniej o nasz czas powalczą chyba kina, bo tu będzie naprawdę gorąco. Już pierwszego dnia miesiąca będziemy mogli wybrać się na „Terminatora: Genisys”, czyli nową odsłonę serii z Arnoldem i morderczymi maszynami, tym razem również z udziałem Emilii „Khaleesi” Clarke, albo na świetnie zapowiadające się „W głowie się nie mieści”, czyli Pixarowską opowieść o tym, co siedzi w naszych głowach. Po krótkim oddechu zawita do nas „Ant-Man”, czyli przyszły kolega Avengersów, który debiutuje w finale tak zwanej Fazy Drugiej uniwersum kinowego Marvela. Paul Rudd w roli głównej, do tego walka na zabawkowym pociągu, więc powinno być naprawdę zabawnie. Trochę okazji do śmiechu powinny także zresztą dostarczyć „Pixele”, które wprawdzie stworzył Adam Sandler, ale za to mają w obsadzie Petera Dinklage’a, no i wielki Pac-Man chce w nich zjeść Ziemię. Rozrywkowo powinno być także w „Imperium robotów. Buncie człowieka”, gdzie Gillian Anderson i Ben Kingsley będą walczyć z krwiożerczymi maszynami (co na to Arnold?). Poważniej będzie natomiast w „Kluczu do wieczności” – SF od Tarsema Singha to dla mnie coś obowiązkowego do obejrzenia
01_16_NF_07_2015.indd 2 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
Marcin Zwierzchowski
na lipiec polecamy :
książki
Walter Tevis, „Przedrzeźniacz” – klasyka science fiction, z pewnością warta uwagi.
film
Gina Damico, „Płomień” – nowa powieść laureatki Nagrody Zajdla. kontynuacja „Zgonu”, nad którym rozpływał się nasz naczelny.
komiks
„Ant-Man”
„Lobo. Portret bękarta”
– finał Fazy Drugiej kinowego uniwersum Marvela.
– komiks dla wielu kultowy, z rysunkami Simona Bisleya.
2015-06-12 12:25:42
zastrzyk przyszłości
Mateusz Wielgosz
PLUTON NA HORYZONCIE
www.weglowy.blogspot.com
Już za kilka dni sonda New Horizons minie Plutona z prędkością ponad 50 000 kilometrów na godzinę. Ze względu na powolny transfer danych, przy tak wielkiej odległości, na zdjęcia w dobrej jakości przyjdzie nam jeszcze poczekać, ale Pluton i jego księżyce już nas zaskoczyły.
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
życów Plutona. Już wcześniej był to ciekawy cel – układ Pluton-Charon nazywano podwójną planetą, gdyż ważący ponad 1/10 masy Plutona księżyc sprawia, że środek masy układu znajduje się kilka tysięcy kilometrów od środka karłowatej planety. Charon przypomina kolorem nasz Księżyc. Tymczasem powierzchnia Plutona jest jedną z najbardziej kontrastowych w Układzie Słonecznym i widać na niej wyraźną czerwień. Naukowcy podejrzewają, że to za sprawą metanu. Te wyraźne różnice mówią nam, że mimo bliskości dwóch ciał, powstały one z różnych materiałów, prawdopodobnie w różnych okresach historii Układu Słonecznego. Dwa mniejsze księżyce, Hydra i Nix, choć jeszcze bardzo niewyraźne, zdradzają bardzo podłużny kształt. Przy wymiarach 56 kilometrów na 26 kilometrów, Nix jest ponad dwa razy dłuższy niż szerszy. Dwa jajowate księżyce prawdopodobnie nie są dziełem przypadku. Co więcej, mocno podłużnym kształtem może się pochwalić również Haumea, odkryta w 2004 (również przez Mike Browna) inna planeta karłowata. Oba księżyce znajdują się w rezonansie orbitalnym z parą Pluton-Charon. Na jeden obieg Nix, przypadają cztery obroty Plutona i Charona, dla orbity Hydry przypada aż sześć obrotów dużych „braci”. Na tym jednak może kończyć się ład i uporządkowanie. Obserwacje sugerują, że na tych regularnych orbitach księżyce chwieją się jak szalone. Stojąc na ich powierzchni nie warto przypisywać im północnego czy południowego bieguna. Słońce może czasem wschodzić na zachodzie tylko po to, by zajść na północy. Kerberos, jeszcze mniejszy od jajowatego duetu, również odstaje od normy. Jest tak ciemny, że jeśli większe księżyce porównać do brudnych kulek śniegu, Kerberos wydaje się być bryłą węgla. Odbija on jedynie cztery procent padającego nań światła. Ciemne obiekty kojarzy się typowo z początkami Układu Słonecznego. Niektórzy astronomowie sugerują, że mały księżyc może być antyczną pozostałością po kolizji, która uformowała Plutona i Charona w obecnych formach. Najmniejszy z księżyców pozostaje niewiadomą. Odkryto go dopiero w 2012 roku, gdy sonda przebyła dwie trzecie z liczącej pięć miliardów kilometrów drogi. Jest tak mały, że może mieć zupełnie nieregularny kształt. Obiekt zakatalogowany jako S/2012 (134340) 1, w 2013 ochrzczony jako Styx czeka aż New Horizons zbliży się na mniejszą odległość. Czym nas zaskoczy?
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
›››
Gdy w 2006 rakieta Atlas V rozpędziła półtonowy pojazd do rekordowej* prędkości, jego celem była dziewiąta, najmniejsza planeta. Kilka miesięcy później, w wyniku ustalenia nowych definicji planet i utworzenia nowej klasy planet karłowatych, Pluton stał się najsławniejszym (acz nie największym) przedstawicielem nowej kategorii. Jęczeniu z tego powodu nie ma końca do dzisiaj. Ku mojemu zaskoczeniu, głosy krytyki dobiegają nawet spoza USA, gdzie sprzeciw mogę sobie w jakimś stopniu wyjaśnić patriotyzmem, gdyż to Amerykanin Clyde Tombaugh w 1930 roku odkrył Plutona i ożywił na nowo poszukiwania planet. Z drugiej strony, całą aferę rozpoczął inny amerykański astronom – Mike Brown, odkrywając w 2005 obiekt Eris, większy i cięższy od Plutona. Media niesłusznie „obwiniają” za wszystko Neila Tysona, który jedynie wspierał opinię Międzynarodowej Unii Astronomicznej. Niezależnie od nastrojów na Błękitnej Planecie, przez kolejnych 9 lat New Horizons zbliżała się do rubieży Układu Słonecznego. Dopiero od dwóch miesięcy zdjęcia, które przesyła, są lepszej jakości niż te z teleskopu Hubble’a, choć wciąż są to drobne mozaiki pikseli. Najbliżej Plutona sonda znajdzie się 14 lipca i tuż po przelocie otrzymamy zdjęcia niskiej jakości, na których planeta będzie wielkości raptem sześciuset pikseli. Przesyłanie danych lepszej acz wciąż skompresowanej jakości zajmie dziesięć tygodni. Dopiero wtedy rozpocznie się przesył w pełnej formie, który w tej odległości od Ziemi zajmie rok. Mimo to, New Horizons już dostarczyła nam niespodzianek, a to za sprawą niedawno odkrytych małych księ-
* By uspokoić dociekliwych czytelników wyjaśniam, że rekord tyczy się prędkości wystrzelenia sondy, gdyż Voyager 1 dzięki asystom grawitacyjnym rozpędził się do zawrotnych 61 720 kilometrów na godzinę.
3 01_16_NF_07_2015.indd 3 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:25:42
temat z okładki
Tomasz Zliczewski
W świecie
część 1
yōkai
Wedug licznych legend i Kaidan Japonię zamieszkuje olbrzymia ilość stworów obdarzonych nadnaturalną mocą – duchów, zwierząt, wszelakich dziwadeł, a nawet obdarzonych życiem przedmiotów codziennego użytku. 4 01_16_NF_07_2015.indd 4 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:25:44
temat z okładki
W
iele z nich jest nieszkodliwych, ba, nawet chętnie niosą pomoc ludziom, ale jest też grupa (i to spora), która po prostu miłuje się w robieniu krzywdy śmiertelnikom i niejeden reżyser filmów grozy czy autor horrorów mógłby zrobić niemałą karierę, gdyby tylko zechciał zapoznać się z czymś więcej niż tengu. Nie będę nawet próbował wymienić wszystkich nadprzyrodzonych istot, które można spotkać na wyspach Japonii. Ba, zdaję sobie sprawę, że ledwo zarysuję temat i mam nadzieję, że znawcy i puryści wybaczą mi uproszczenia i skróty, ale stoję przed zadaniem porównywalnym do upchnięcia w scenariuszu czterdziestominutowego odcinka hipotetycznego serialu o, dajmy na to, dwóch braciach-łowcach potworów, całej mitologii związanej z takim wendigo czy naszą rodzimą strzygą. Nie ukrywam też, że nie jest łatwo pisać o obcej kulturze, nie jest też łatwo pisać o wytworach obcych fantazji i strachach ludzi pod wieloma względami bardzo od nas różnymi. Choć wiele rzeczy da się pojąć, wyrozumować, są pewne aspekty, które „giną w tłumaczeniu”. Dodatkowo też dochodzi nam nakładka kulturowa odbiorcy, zatem jeśli napiszę o istocie obdarzonej długimi słuchami, która ucztuje na zwłokach, to stanie nam raczej przed oczami mordercza biała bestia z pewnego filmu autorstwa grupy brytyjskich prześmiewców, nie zaś pochodzący z japońskich legend mōryō. Dlatego też wiele azjatyckich potworów może nam się wydać bardziej zabawnymi niż groźnymi, ale nie oszukujmy się – bestiariusze słowiańskie też pełne są stworów, które z dzisiejszego punktu widzenia budziłyby raczej uśmiech politowania niż zgrozę. Warto zacząć od podstaw, toteż napiszę, że ogólna nazwa japońskich mitologicznych potworów i bestii to yōkai. Czasem nazywane są one ayakashi czy mononoke, ale te ostatnie terminy mają węższe, bardziej specyficzne znaczenie i nie zawsze dobrze oddają rzeczywistość. Dlatego też posta-
ram się posługiwać przede wszystkim tym pierwszym słowem. Yōkai pojawiały się w piśmiennictwie japońskim już wiele wieków temu. Znaczna część wywodziła się z ludowych podań, inne wymyślane były przez pisarzy, by później stać się elementem folkloru, z czasem jednak zostały do pewnego stopnia zapomniane. Renesans przyszedł wraz z XX-wiecznymi teatrzykami Kamishibai, a później za sprawą mangi (duża w tym zasługa choćby ojca i mistrza gatunku komiksów opowiadających właśnie o yōkai - Shigeru Mizuki). Dzięki temu wiele spośród tych zapomnianych istot ożyło na nowo i znów zaczęło pojawiać się w popkulturze, czasem ustępując miejsca swoim „potomkom” – stworom z pewnością inspirowanym dawnymi istotami, a znanym z filmów czy współczesnych legend miejskich. Yōkai można podzielić na liczne grupy i podgrupy. Nie ma oczywiście ujednoliconej systematyki – wiele zależy od definicji czy kontekstu; są też istoty, które pasują do więcej niż jednej kategorii, wiele z nich przechodziło liczne metamorfozy (zwłaszcza te, które przywędrowały do Japonii z Azji kontynentalnej). Ale jako że artykuł nie dotyczy tajników klasyfikacji mitologicznych stworzeń i potworów Kraju Kwitnącej Wiśni, zatem pozwolę sobie na liczne uproszczenia i uogólnienia oraz skupię się na co ciekawszych monstrach wykreowanych przez wyobraźnię dawnych Azjatów. Wspomnę tylko, że spisy i bestiariusze opisujące różne mityczne bestie powstawały w Japonii już dawno temu, by wymienić choćby cykl „Hyakki Yagyō” z końca XVIII wieku autorstwa Toriyamy.
Jakiś potwór tu nadchodzi Przed kilkoma laty za sprawą fali kinowych horrorów Japonia solidnie nas wystraszyła. „Krąg”, „Klątwa” czy „Dark Water” nie są jednak do końca „typowo” azjatyckie – sporo w nich wpływów kinematografii z drugiej
strony oceanu. Czerpią z bogatego dziedzictwa Dalekiego Wschodu, ale równocześnie wykorzystują zabiegi znane z zachodniego kina grozy. Różnicę dobrze oddaje to język japoński – współczesne filmy to katakana horā (drugi człon pochodzi od słowa „horror”), czy kowai hanashi, zaś klasyczne opowieści o duchach to Kaidan. Swoją drogą, te ostatnie pełne są istot przy których Sadako czy Kayako to para grzecznych, bogobojnych pensjonarek. O filmach owych wspominam, ponieważ odnoszą się one do yōkai, które najłatwiej jest zrozumieć człowiekowi nieobeznanemu z kulturą Japonii - czyli yūrei. Są to po prostu istoty, które my nazywamy duchami. Nadprzyrodzone byty, które po śmierci z różnych powodów zamiast udać się w zaświaty, zostały tutaj i nawiedzają, straszą, a czasem krzywdzą żywych. Najczęściej pojawiają się na świecie, gdy ktoś zginie gwałtowną śmiercią np. zostanie zamordowany lub popełni samobójstwo. Jeśli nie zostały odprawione odpowiednie obrządki lub duszą kierują potężne emocje (zemsta, miłość, zawiść, złość), niespokojna dusza jest w stanie zamienić się w yūrei. Jak wyglądają? Wystarczy obejrzeć jeden z popularnych japońskich horrorów, by się dowiedzieć, ewentualnie obejrzeć kabuki, w którym występuje postać ducha – białe odzienie, długie czarne włosy, blada twarz. Warto jednak nadmienić, że oryginalnie yūrei często nie miały nóg (w kabuki aktorzy występują w długich powłóczystych szatach sugerujących eteryczność postaci). Podobnie jak u nas, w Japonii duch duchowi nierówny – są te lepsze i gorsze; te milsze i te, którymi kieruje tylko żądza mordu; są takie, które budzą litość i współczucie; są takie, które budzą uśmiech; są takie, które pobudzają zawartość kiszek do nagłej ewakuacji. Wyróżniamy wśród nich choćby Onryō (klasyczny zawzięty duch kierujący się silnymi emocjami – nienawiścią, zawiścią, ale i miłością), Ubume (dobry duch matki, która
5 01_16_NF_07_2015.indd 5 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:25:45
temat z okładki zmarła, wydając na świat dziecko), Funayūrei (duchy osób, które zmarły na morzu), Zashikiwarashi (duchy dzieci). By przepędzić, pozbyć się, uspokoić ducha, należy dokonać odpowiednich obrzędów (egzorcyzmować), ewentualnie pomóc mu dopełnić czegoś, co trzyma go na tym świecie i przeszkadza mu przejść w zaświaty. Ta ostatnia metoda nie sprawdzi się jednak, kiedy natraficie na Onryō – wtedy zamiast dogodzić duchowi, warto po prostu wynająć wiedźmina, a ewentualnie kapłana Shinto, który odprawi odpowiednie rytuały. Tu pozwolę sobie wtrącić, że najsłynniejszą japońską opowieścią o duchach jest historia Oiwy czyli „Yotsuya Kaidan”, która doczekała się licznych adaptacji teatralnych i filmowych. Skoro już jesteśmy przy duchach i shinto, to wspomnę jeszcze co nieco o kami. Te istoty niewiele mają wspólnego z yōkai – przede wszystkim bardziej osadzone są w religii niż folklorze. Dodatkowo nie są do końca duchami – kami to bardzo ciężko przetłumaczalne słowo, obejmujące w swoim znaczeniu i duchowość, i pewną formę bóstwa, i obiekt czci – nie jest to dusza, gdyż ta to reikon. Reprezentują przyrodę, zmarłych przodków, różne siły, które stanowią niewidzialną częścią świata, element natury. I podobnie jak natura nie reprezentują dobra czy zła – albo jak kto woli, mają w sobie i jedno, i drugie. Właściwie traktowane będą pomocne i opiekuńcze, niewłaściwie – wpadną w złość i zaczną sprawiać przykrości. Oczywiście tradycje shintoistyczne i ludowe przeplatały się, stąd wiele yōkai z czasem stało się kami.
Tengu Ośmielę się wysnuć przypuszczenie, że za sprawą Grahama Mastertona dla licznej
grupy czytelników tengu były pierwszymi yōkai, o jakim dane im było usłyszeć. Zresztą, jak by nie patrzeć, należą one do najbardziej charakterystycznych dla japońskiego folkloru potworów. Jednak tengu oryginalnie nie były japońskimi yōkai. Termin i istota przywędrowały z Chin, gdzie tiangou był przypominającą psa istotą, która pożerała Słońce podczas zaćmienia. Przeprowadzka do Japonii i długa lista opowieści zmieniły chińskiego niebiańskiego psa w skrzydlatą bestię o długim nosie (na ogół przypominającą połączenie człowieka i drapieżnego ptaka), zwiastującą nadchodzącą wojnę, a później w groźnego ducha – obrońcę gór i lasów. Potrafiły opętać ludzi, a wedle historycznej opowieści „Ōkagami” ślepota cesarza Sanjō była właśnie dziełem tengu. Ba, jeden z władców Japonii, Sutoku, po utracie tronu i zbrojnej próbie odzyskania go, został wygnany, a umierając zmienił się właśnie w jedną z takich istot. Z czasem duchy tengu zostały podzielone na dobre i złe – te pierwsze chroniły ludzi, te drugie oczywiście życzyły im jak najgorzej. Co więcej, niekiedy tengu czczone były jako kami. Przez jakiś czas nieco zapomniane dzięki popkulturze znów nabrały życia, występując nie tylko u Mastertona, ale również w filmach (ostatnio w „47 Roninach”), licznych mangach i anime oraz w grach komputerowych.
Oni Nie cały nadnaturalny świat Japonii to duchy i istoty przez nie nawiedzone. Mając do czynienia z kulturą Japonii, nie sposób pominąć demonicznych masek o ostrych kłach i wykrzywionych
obliczach. Przedstawiają one oni – kolejną dużą i dość znaną grupę yōkai. Najkrócej rzecz ujmując, są to wszystkie nikczemne stwory, które oprócz całej masy złej woli, obleczone są również w ciało – na ogół wielkie, silne i obrzydliwe. Pod wieloma względami przypominają lepiej nam znane ogry czy trolle. Często określa się je także jako demony. Jako ciekawostkę dodam, że nadchodziły od północnego wschodu – od strony kimon – bramy demonów. Ta strona świata uważana jest zresztą w Japonii za przynoszącą nieszczęście. Przełożyło się to także na życie codzienne Japończyków – np. większość świątyń budowana była w ten sposób, by ich północno-wschodnia strona była chroniona właśnie przed oni. Po dziś dzień niektóre święta i obrzędy zawierają elementy związane z ich odpędzaniem. Oni zawsze należały do najgroźniejszych istot, jakie można było spotkać wędrując przez mityczną Japonię z legend i podań. Nie zawsze jednak posiadały ciało – zaczynały jako istoty nieco podobne do yūrei. Były złymi, niematerialnymi siłami stojącymi za naturalnymi katastrofami, pożarami i wszelkim innym dopustem bożym. Z czasem legendy dorobiły im jednak humanoidalny kształt. Dodatkowo, z czasem oni zaczęły „łagodnieć”, ich wizerunek przeszedł metamorfozę – z groźnych i okrutnych demonów zamieniały się w obrońców. Zaczęły pełnić funkcję ochronną, a nawet odpędzającą złe siły. Ta zmiana wizerunku przysporzyła im niemało popularności, przez co stały się jednym z najbardziej rozpoznawalnych elementów japońskiej kultury. (c.d.n.).
6 01_16_NF_07_2015.indd 6 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:25:45
temat z okładki
G r o z a w sosie słodko-kwaśnym
Kadr z filmu „Kobieta-kot”
Robert Skowroński Na hasło „azjatyckie kino grozy” z pewnością wielu osobom na myśl przyjdzie słynny „The Ring” Hideo Nakaty i inne obrazy wykorzystujące postacie odziane w białe szaty i z kruczoczarnymi włosami opadającymi na twarz. Jednak horrory z Dalekiego Wschodu mają znacznie więcej oblicz.
S
zlaki dla wszystkich zjaw, potworów oraz reszty pokrewnych widziadeł i monstrów przetarł Georges Méliès ze swoją, pochodzącą z 1896 roku, „Rezydencją diabła”. W Japonii pionierski był obraz „Jizo the Spook”, który powstał rok po produkcji francuskiego twórcy. Ów dość prymitywny film przedstawiał sceny spotkania ludzi ze zjawą zmarłego w czasie bitwy samuraja. Co istotne, nie był to jedynie pionierski przykład ekranowej grozy, ale też pierwszy film w całej historii tamtejszej kinematografii.
Kraj Kwitnący Strachem Inspiracje dla japońskich ghost stories sięgają jednak parę wieków wcześniej. Opowieści o duchach osób zmarłych nagłą śmiercią, motyw krzywdy i odpłaty za nią oraz powiązania z buddyjskimi wierzeniami były już obecne w tradycyjnym teatrze kabuki. Wiele spośród XVII i XVIII-wiecznych przedstawień stało się potem kamieniem węgielnym dla scenariuszy filmowych. Tych samych zasług nie można odmówić literaturze pochodzącej z podobnego okresu, ale też tej współczesnej. Przecież przerażająca Sadako do filmu Nakaty trafiła prosto z kart powieści Kôji Suzukiego. Ma ona też swój
ludowy odpowiednik w postaci Oiwy ze sztuki Nanboku Tsuruya IV z 1825 roku. Skąd taka popularność nawiedzających ludzi dusz? Na niezniszczalną sferę ducha Japończycy zwracali uwagę od zawsze, ze względu na historię swojego kraju, która wypełniona była wojnami i kataklizmami. Nie można też zapominać o shintoistycznych wierzeniach, w których mowa o tym, że każdy z nas obdarzony jest duchem (reikon). Po śmierci człowieka opuszcza on ciało i łączy się z przodkami. Jednak, jak wierzą buddyści, w przypadku nagłej śmierci duch pozostanie wśród żywych, bo ma tu jeszcze niezałatwione sprawy, np. zemsta na oprawcach. Zatem, im silniejsze emocje towarzyszą odchodzeniu ze świata, tym większy pozostanie związek „metafizycznego ja” ze światem doczesnym, a ten motyw znamy już z wielu azjatyckich filmów grozy. Japończycy nie byliby sobą, gdyby nie ich, zupełnie niezrozumiałe dla kultury europejskiej, „dziwactwa”. Stąd nurt horrorów wykorzystujący znane z legend istoty o nazwie bakendo, czyli duchy właścicieli kotów zamknięte w ciałach ich pupili, na skutek tego, że zwierzę polizało krew swojego zmarłego opiekuna. Tu za najdoskonalszy przykład filmowej adaptacji tych wierzeń uznaje się „Black Cat Mansion” Nobuo Nakagawy oraz „Kobietę-kot” Kaneto Shindo.
Wyjątkowo mocny szok i ekstrawagancję serwują w japońskim kinie Takashi Miike i jego ekstremalne, spływające krwią dzieła. Na chwilę obecną reżyser swoim nazwiskiem podpisał aż 86 produkcji. Wśród nich znaleźć można wiele filmów opowiadających o yakuzie (twórca wychowywał się w miasteczku Yao, ściśle kontrolowanym przez tamtejszą mafię), ale też te wpisujące się w gatunek horroru spod znaku gore. To, po jak szalone pomysły sięga Miike, bardzo dosadnie uzmysławia nam jego „Gozu: Teatr grozy”. Fabuła opowiada o młodym mężczyźnie, którego zadaniem jest likwidacja własnego brata. Chłopak wykonuje zadanie, ale zwłoki znikają. Wyrusza zatem na poszukiwania, w trakcie których spotykać będzie coraz to dziwniejsze osoby – starą kobietę wyciskającą mleko ze swoich piersi, demona o krowim pysku, czy też atrakcyjną dziewczynę, która upiera się przy tym, że jest zaginionym bratem bohatera. Twórca „Ichiego Zabójcy” nie zawsze sięga w swoim kinie po drastyczne splattery, gdzie przelatują nam przed oczami odrąbane fragmenty ludzkiego ciała. Jego filmografia zawiera też łagodniejsze obrazy. Do takich należą „Gra wstępna” czy „Nieodebrane połączenie”, gdzie Miike pochylił się nad historiami o duchach. Było to nieco komercyjnie posunięcie, ale nie pozbawione autorskiego stylu reżysera. Nie mniej szalone i nieobliczalne niż kino Takashiego Mikke są japońskie produkcje o zombie. Gatunek pojawił się dość późno na tamtejszym rynku, bo dopiero w 1999 roku wraz z „Wild Zero” Tetsuro Takeuchiego. To przykład tego, jak azjatyckie horrory, nie tylko te z Kraju Kwitnącej Wiśni, potrafią popadać w zupełnie przeciwstawne skrajno-
7 01_16_NF_07_2015.indd 7 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:25:45
temat z okładki ści. Z jednej strony mamy wykorzystujące makabrę, groteskę i zupełnie niepoważny ton takie filmy, jak: „Battlefield Baseball”, „Zombie Samurai” czy też trylogię „Rape Zombie: Lust of the Dead”. Z drugiej, poetyckie zadawanie pytań o to, co znaczy być człowiekiem, w minimalistycznej, czarno-białej „Miss Zombie”. Obraz można było zobaczyć na Festiwalu Filmowym Pięć Smaków, którego organizatorzy postanowili przy okazji ostatniej edycji pokłonić się nie tylko art-house’owym dziełom, ale też tym z kina grozy.
Nawiedzona technologia J-horror ma całe mnóstwo oblicz, jednak w kraju, gdzie przemysł elektroniczny czy samochodowy znajduje się w światowej czołówce nie dziwi fakt, że wszelkiego rodzaju mordercze maszkary chętnie uczyniły technologię narzędziem zła. Tak wła-
śnie narodziła się współczesna ghost story, która była odpowiedzią na rosnące znużenie widzów w latach 80., kiedy to królowały horrory ociekające hektolitrami krwi i wypełnione brutalnością. Znakiem rozpoznawczym rodzącego się nurtu szybko stały się ponure miejskie scenerie, które zajęły miejsce osad i świątyń. W miejsce ludowych podań zjawiły się wielkomiejskie legendy. Okazało się, że nawiedzane są nie tylko odludzia, ale też na każdym zwykłym osiedlu może krążyć jakaś niespokojna dusza. To, co jednak pozostało niezmienne w stosunku do klasycznych japońskich filmów o duchach, to nawiązania do buddyzmu. W tym do koncepcji karmy i reinkarnacji, oraz rozżalenie istot z zaświatów, które szukają zemsty wśród żywych. Sztandarowym filmem, w pełni spełniającym wszelkie wytyczne „nowofalowej” receptury, był słynny „The Ring” z 1998 roku.
Innym ważnym dziełem gatunku jest młodszy o trzy lata „Puls” Kiyoshiego Kurosawy. Tu przepustką do świata zmarłych okazuje się być komputer, a dokładniej strona internetowa, która stanowi portal pomiędzy światem żyjących i światem duchów. Film, choć wykorzystuje technofobiczny motyw znany z przeboju Nakaty, to skrajnie się od niego różni. Nie ma tu straszenia upiornym wyglądem i szukania odwetu wśród tych, w których klatkach piersiowych nadal bije serce. W „Pulsie” duchy bywają ukazywane jako plamy na ścianach lub błąkają się pomiędzy wymiarami. Jednak współczesne japońskie opowieści niesamowite to nie tylko obrazy wykorzystujące współczesną technologię, ale również dzieła bardziej tradycyjne. Wśród nich najpopularniejszymi produkcjami, które zdobyły też rozgłos na innych rynkach, były pochodzące z 2002 roku „Klątwa Ju-on” Takashiego Shimizu oraz „Dark Water” – kolejny film wspominanego Hideo Nakaty.
Horror Dalekiego Wschodu W innych azjatyckich krajach można znaleźć podobne tendencje, które występują w horrorach z Japonii. Jednak kino grozy każdego z państw nie jest w pełni ze sobą tożsame i wychwycić można sporo interesujących różnic, które mówią nam sporo o tamtejszych społeczeństwach. I tak na przykład w Korei Południowej nie doświadczymy zbyt wielu ekstremalności spod znaku gore, a obejrzymy raczej nastrojowe filmy przepełnione tajemniczością. Bodaj najlepszym horrorem na tamtejszym rynku jest „Opowieść o dwóch siostrach”. Nieco oniryczny obraz Jeewoon Kima stawia na klimat i atmosferę, wynosząc dzieło na wręcz artystyczny poziom, wykraczający poza ramy kina gatunkowego. W sąsiedniej Korei Północnej z oczywistych względów nie ma mowy o rozwinięciu się horrorów. Choć w imię głoszonego przez Lenina hasła, że „film jest najważniejszą ze sztuk”, pieniędzy nie szczędzi się tam na kinematografię, to powstają głównie propagandowe produkcje. Jedynym wyjątkiem jest „Bulgasari” z 1985 roku, który stanowi wypadkową nurtu fantasy i monster movie. Mimo że w Chinach panuje ten sam ustrój polityczny, co w Korei Północnej, to horrory made in China mają się całkiem dobrze, nawet jeśli nigdy nie udało im się w pełni podbić serc swoich rodaków, tak jak dokonały tego straszne historie w Japonii czy Tajlandii. W Państwie Środka prawdziwy boom na kino grozy zaczął się dopiero wraz z nowym millenium. Powody tego były proste – film z reguły służył tu do celów ideologicznych. Dopiero import zagranicznych filmów i zauważenie przez władze komercyjnego potencjału kinematografii pozwoliło na rozwój gatunku.
8 01_16_NF_07_2015.indd 8 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:25:46
temat z okładki Tak jak w innych azjatyckich krajach, tak i w Chinach dominują opowieści o duchach. Czerpią one jednak inspiracje lub są jawnymi „zżynkami” z zachodnich i japońskich produkcji. I tak oto, za wyłożone przez China Group Film sześć milionów dolarów(!), powstało „The Ghost Inside” z postacią zjawy w stylu Sadako i fabułą nawiązującą do „Dark Water”. To, co charakterystyczne dla tamtejszych horrorów, to zakończenia filmów. Często sugerują one, że wszystkie niesamowite rzeczy, które oglądaliśmy na ekranie, są jedynie wytworami wyobraźni chorych psychicznie bohaterów. W końcu w komunistycznym państwie nie powinno się wierzyć w życie pozagrobowe, a gdyby któryś z towarzyszy reżyserów o tym zapomniał, to instytucja cenzury z pewnością mu o tym przypomni. Z tego samego względu chińskie horrory nie są szczególnie krwawe czy brutalne. Sprawa ma się zupełnie odwrotnie na rynku hongkońskim. Tam wszystko to, co związane z ciałem, jest mocno akcentowane i to nie tylko w kinie grozy. Korzeni tego należy szukać w tradycji opery chińskiej, gdzie główną atrakcją nie były wcale pięknie wyśpiewane arie, a akrobatyczne talenty aktorów. Zejdźmy jednak z desek sceny i wróćmy do kinowych ekranów. A na nich dużo produkcji spod znaku exploitation – „Human Pork Chop”, „Nieopowiedziana historia” czy „Men Behind The Sun”, ale też „Zabójcza czerwień” ze scenami gwałtów i poniżania kobiet. Zresztą panie często są traktowane w filmach przedmiotowo, co pokazuje też jak hongkońskie społeczeństwo je postrzega. Najmłodsze z kina grozy Dalekiego Wschodu są produkcje tajlandzkie, gdyż wszystko zaczęło się tam dopiero w 1999 roku wraz z premierą „Nang Nak”. Film w reżyserii Nimibutra bazuje na ludowej opowieści o duchach. Jego wejście na ekrany kin przekonało tamtejszych twórców do zainteresowania się horrorami. Zaczęły powstawać kolejne historie o złych widmach, ale jednocześnie kręcono też monster movies, horrory okultystyczne, te o żywych trupach i całą masę slasherów – najwięcej na azjatyckim rynku. Najgłośniejszym „straszakiem” z Tajlandii jest „Shutter – Widmo” debiutującego w 2004 roku duetu Pisanthanakun i Wongpoom. Film ten to nic innego jak kolejna wariacja na temat „The Ring”, lecz tym razem mamy do czynienia nie z kasetą wideo, a z aparatem fotograficznym. Dzieło wyświetlano w kinach różnych azjatyckich państw. Za każdym razem docierało ono na szczytowe pozycje box office’ów, a twórcom przyniosło zysk w wysokości stu milionów bahtów (ok. 3 mln dolarów).
tyckimi horrorami, które doczekały się licznych amerykańskich remake’ów. Skąd ta tendencja? Cóż, filmowców ze Stanów skusił sukces, jakim cieszyły się filmy zza oceanu i sami chcieli skorzystać na tej fali popularności. Tym samym powstały zamerykanizowane wersje „The Ring”, „Dark Water – Fatum”, „Oka”, „The Grudge”, „Shutter – Widmo” czy też „13 grzechów”. Filmy te bardzo często nie dorównywały oryginałom, ale nie można powiedzieć, aby były zupełną artystyczną klapą. Rozumienie pojęcia strachu na obu kontynentach jest zupełnie inne, dlatego remake’i z kraju Wujka Sama bywały odarte z tajemniczej atmosfery, a mroczne sekrety podawano widzowi na tacy. Statystyczny zjadacz hamburgerów tym różni się od amatora sushi, że zamiast pytań woli odpowiedzi, zaś efektowność produkcji przedkłada nad jej stonowanie i mistycyzm.
Różnice wynikają też z oczywistego powodu, jakim są zupełnie odmienne kultury Wschodu i Zachodu. Pewne elementy czy symbolika stanowiące o wyjątkowości azjatyckich horrorów są po prostu niezrozumiałe dla zachodniego widza. Amerykański rynek woli też straszyć demonami lub potworami niż zabłąkanymi duszami, które z kolei są bardzo ważne w kulturach Wschodu od zarania ich dziejów. To powody, dla których ghost stories z USA potrafią popaść w kiczowatość, gdyż filmowcy ze Stanów mają zwyczajnie inną wrażliwość niż ich skośnoocy koledzy po fachu. Jednego nie można jednak odmówić zachodnim remake’om – za ich sprawą azjatyckie produkcje zyskały światową sławę. Po dziś dzień zainteresowanie nimi nie słabnie i zyskują sobie kolejnych oddanych fanów, którzy poszerzają i tak pokaźnych rozmiarów grono amatorów azjatyckiej grozy.
Azja goes to Hollywood Tak jak japońskie produkty elektroniczne zalały inne rynki, tak też stało się z azja-
9 01_16_NF_07_2015.indd 9 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:25:46
wywiad
Rozmowa z Kevinem Hearne’em
WIARA BEZ WYŁĄCZ N
Jerzy Rzymowski: Na publikację pierwszej powieści czekałeś aż dziewiętnaście lat. Jak udało ci się wytrzymać tyle czasu i nie poddać się, nie porzucić pisania? Kevin Hearne: Pisanie było dla mnie ucieczką od pracy zawodowej. Byłem nauczycielem angielskiego – nic nie nauczy cię pokory szybciej od nastolatków gapiących się na ciebie jakbyś był wcielonym diabłem. Wydanie powieści nie było moim głównym celem – tym było opowiedzenie historii i traktowałem pisanie jako rodzaj terapii. Moja pierwsza powieść została odrzucona – słusznie, bo była okropna. Podobnie było z drugą – może nie była tak zła jak pierwsza, ale pełna klisz. Na błędach z tych dwóch nauczyłem się tyle, że trzecia ,„Na psa urok”, już nadawała się do druku, choć wymagała wielu przeróbek. Bycie nauczycielem angielskiego nie znaczy automatycznie, że sam jesteś w stanie napisać świetną powieść. Wymaga to wielu ćwiczeń i nieraz upadasz na twarz, ale uczysz się na błędach. Gdy uporałem się z pierwszą książką, pisanie kolejnych szło mi już dużo szybciej i wymagało mniej redagowania. JR: Czy nadal uczysz? KH: Już nie. Po wydaniu czwartej powieści mogłem odejść z pracy i poświęcić się wyłącznie pisaniu. Spełnienie marzeń. JR: Czy czytasz dużo urban fantasy? Jakie są twoje inspiracje – Zelazny, Gaiman? Łączy cię z nimi sporo pod względem wykorzystywania mitologii i tematyki bogów we współczesnym świecie. KH: Uwielbiam twórczość Gaimana. Mitologie są dla mnie bardzo ważne, bo o nich również uczyłem. Jedną z rzeczy, które zauważyłem było to, że pewne pan-
teony nie zostały dostatecznie zbadane. Na przykład w panteonie irlandzkim znajdziesz sporo opowieści skupiających się na Morrigan, ale ignorujących niemal każdą inną postać. Podobnie sprawy się miały z mitologią słowiańską. Możliwość zagłębienia się w mity irlandzkie i słowiańskie sprawiła mi radość, podobnie jak z mitologiami, które są lepiej znane: nordycką, grecką i rzymską. Lubię łączyć mity i religie z różnych stron świata. Warto też pamiętać, że niekiedy to, co my nazywamy mitologią, dla kogoś innego jest żywą wiarą, więc trzeba się z tym ostrożnie obchodzić. JR: W Polsce dzieje się tak z mitami słowiańskimi, które stają się religią dla rosnącej grupy tzw. rodzimowierców.
KH: Tak. Ważne są też rozmowy z ludźmi, dla których jest to rodzima kultura. Gdy pracowałem nad czwartym tomem, miałem ucznia Navajo i wybrałem się w podróż do plemienia Navajów. Na tej samej zasadzie teraz, gdy część akcji powieści będzie się rozgrywać w Warszawie, ważne było dla mnie, aby tu przyjechać, zobaczyć miasto na własne oczy. Część z udziałem Granuaile będzie miała miejsce na Polu Mokotowskim, więc chciałem się tam wybrać i porobić zdjęcia JR: Jak udaje ci się utrzymać te wszystkie mitologie w kupie? Przy takiej liczbie różnych panteonów i bogów zebranych razem mogłoby się to łatwo posypać.
KH: Świetna sprawa! Właśnie jestem w trakcie pisania ósmego tomu, w którym powraca polski sabat czarownic i mitologia słowiańska z Perunem, Welesem i Światowidem. Bardzo się tym ekscytuję, bo to cudowne historie.
KH: Duża część z tego wynika ze struktury. Ponieważ stosuję narrację pierwszoosobową, nie wiemy o wielu rzeczach, które rozgrywają się w tle. To pozwala mi ignorować sporo z tego, co się dzieje, do momentu, gdy zaczyna bezpośrednio dotyczyć moich bohaterów. Oni stanowią filtr dla spraw, które mają miejsce za kulisami.
JR: W przypadku wielu mitologii nie zachowało się wiele pisanych źródeł. Jak przygotowujesz się do pracy; skąd bierzesz swoje informacje?
JR: Nota bene, bardzo spodobało mi się, jak postacią Rebecci Dane wyjaśniłeś współistnienie i przenikanie się tak wielu mitologii.
KH: Wyobraź sobie, że zaczynam od Wikipedii. Przeskakuję na koniec haseł, gdzie znajdują się wszystkie przypisy i odniesienia. Są to zazwyczaj linki do oryginalnego materiału źródłowego. Mity irlandzkie czytałem przetłumaczone na angielski na stronie jednego z irlandzkich uniwersytetów. Czytam zatem oryginalne historie i adaptuję je do współczesności.
KH: Myślę, że wiara nie musi być czymś, na co ma się wyłączność. Jednym z głównych tematów mojego cyklu jest nie tyle religijna tolerancja, co akceptacja. Myślę, że jedną z najbardziej trujących idei w dowolnej religii jest przekonanie o monopolu na zbawienie – że tylko twoja droga jest słuszna. Ludzie walczą i zabijają się o ideę, że ich bóg jest lepszy niż inny. To bardzo irytujące. Mój główny bohater, Atticus, nie może sobie pozwolić na bycie religijnym bigotem, bo do niedawna był jedynym człowiekiem praktykującym swoją religię.
JR: Czy wizyta w Polsce to dla ciebie również okazja do pogłębienia badań nad słowiańską mitologią?
10 01_16_NF_07_2015.indd 10 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:25:48
wywiad
JR: W swoich powieściach umieszczasz wiele nawiązań do popkultury. W Polsce nie tylko fantastyka, ale też szeroko rozumiana kultura popularna jest często traktowana jako coś trywialnego i pośledniego. Jak ty się na to zapatrujesz?
Z NOŚCI Musi akceptować inne wiary i współpracować z nimi. To jedna z głównych myśli serii – większość czytelników skupia się na żartach o psie i kiełbaskach, ale piszę też o całkiem poważnych sprawach. JR: Ta walka jest jeszcze bardziej irytująca, gdy ludzie toczą ją w imię Boga, który jest uosobieniem miłości. To gorzka ironia. KH: Otóż to. JR: Wiem, że zaplanowałeś „Kroniki Żelaznego Druida” na dziewięć tomów. Czy wiesz już, co będzie dalej? Zbiór opowiadań osadzony w tym uniwersum, jakieś spin-offy, czy coś zupełnie nowego? KH: Spin-offy nie są wykluczone. Myślałem o jednym, którego bohaterkami byłyby wiedźmy z polskiego sabatu. Są tu od dawna i przeżyły całkiem sporo. Pod koniec trzeciego tomu jest ich tylko piątka, a kolejnych tomach, gdy akcja rozgrywa się dwanaście lat później, jest ich już z powrotem trzynaście. Jak do tego doszło, kim są te postacie? Być może opowiem tę historię. Możliwe również, że powstanie spin-off o arcydruidzie, Owenie. To się okaże, gdy dociągnę cykl do końca. Piszę również epicką fantasy; mam umowę na trylogię i napisałem już ponad połowę pierwszego tomu. Ukaże się po ósmym tomie „Kronik…” i będzie zatytułowany „The Plague of Giants”. To będzie całkiem inny świat i zupełnie nowa historia.
KH: Nie nadążam za wszystkim, co się dzieje w popkulturze, ale niektóre jej elementy są tak wszechobecne, że stanowią dla nas połączenie z rzeczami, z którymi bez tego nie mielibyśmy styczności. Tak jest z „Gwiezdnymi wojnami”, a ostatnio również z „Grą o Tron”. I chociaż „Gwiezdne wojny” pojawiły się w latach 70., łączą pokolenia. Część z tych zjawisk jest bardziej uniwersalna niż religie i ignorowanie ich byłoby błędem. Te rzeczy są dla nas ważnym wspólnym doświadczeniem i probierzem, więc nie można ich odrzucać. JR: Jakiś czas temu w Anglii powstał Kościół Jedi… KH: To prawda. JR: W twoich książkach pojawia się idea, że do pewnego stopnia religie i bogowie są silni i zdolni do przetrwania dzięki wierze wyznawców. Kusiło cię, żeby umieścić w którejś powieści na przykład właśnie Kościół Jedi albo scjentologię – któreś z tych współczesnych, niezwykłych religii pozbawionych tysiącletniej historii i tradycji, a mimo to funkcjonujących? KH: Nie kusiło mnie, żeby się tam zapuszczać, bo niewiele o tym wiem. Nie chciałbym niechcący, z powodu ignorancji, okazać komuś braku szacunku. Szczególnie gdy w grę wchodzą wierzenia, które dla kogoś wciąż są żywe, jak w przypadku Kojota i plemienia Navajo, starałem się uniknąć sytuacji, gdy mógłbym kogoś urazić. Struktura moich powieści jest pod tym względem wygodna, bo dopóki któryś z moich bohaterów nie zetknie się z czymś takim, nie ma powodu, żeby o tym pisać. Nawiązania do Mocy są całkiem częste, ale nie spotykają faktycznego wyznawcy religii Jedi. Zresztą, gdy mówimy o tej wierze, nie wiem, czy można mówić o jakiejkolwiek boskiej postaci, która mogłaby się zamanifestować.
JR: Yoda jako prorok? KH: Może, kto wie. Ale te opowieści pochodzą z bardzo odległej galaktyki, więc trudno byłoby je przenieść do naszego świata. JR: Wiem, że kochasz komiksy. Czy kusiło cię, żeby napisać scenariusz komiksowy? Gdybyś miał stworzyć własnego superbohatera albo opisać przygody któregoś z już istniejących, kto by to był? KH: „Kroniki Żelaznego Druida” początkowo miały być komiksem. Skończyły jako powieść, bo nie miałem kontaktu z żadnym artystą ani doświadczenia na tym polu. Nadal chciałbym, aby kiedyś zostały zaadaptowane na powieść graficzną. Natomiast jeśli chodzi o istniejące postacie – byłby to pewnie ktoś z uniwersum Marvela. Uniwersum DC jest nużące swoim ponuractwem. Moja córka uwielbia komiks „Rat Queens” wydany przez Image, o drużynie bohaterek fantasy. Mamy tam kapłankę-ateistkę, postać transseksualną, lesbijkę; wszystkie postacie podważają stereotypy. Poza tym Marvel jest bardziej otwarty – niedawno pojawił się latynoski Spider-Man, Miss Marvel jest dziewczyną z Pakistanu; komiksy o niej sprzedają się lepiej niż „X-Men”. Jest też nowy Thor-kobieta. W ogóle rynek komiksów dla kobiet ma olbrzymi potencjał, o ile napisze się właściwe historie, a wspomniane przykłady dowodzą, że da się pisać fabuły, które trafią do wszystkich, nie tylko do jednej płci. JR: Dziękuję za rozmowę.
Jerzy Rzymowski Kevin Hearne
11 01_16_NF_07_2015.indd 11 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:25:53
niesamowici klasycy
Tomasz Miecznikowski
OBSESJE
ARTURA MACHENA
Czy nasze życie jest ułudą? Jak bardzo otaczająca nas bańka rzeczywistości podatna jest na pęknięcia? A gdyby okazało się, że jesteśmy tylko rodzajem eksperymentu, miotającymi się bez celu drobinkami istnień, igraszką i rozrywką wyższych sił, których poznanie nigdy nie będzie nam dane?
Z
konfliktów pisarzy z rzeczywistością zawsze najwięcej wynoszą czytelnicy. Trafiony fioletowym promieniem z kosmosu Philip K. Dick doznał epifanii, twierdząc między innymi, że żyjemy w holograficznym więzieniu, cały czas pod rządami rzymskiego imperium. H.P. Lovecraft i Stefan Grabiński odeszli w wieku 39 lat – sposób prowadzenia się obchodził ich znacznie mniej, niż obsesyjnie powracające w ich opowiadaniach tematy. Adam Wiśniewski-Snerg popełnił samobójstwo, proza życia była zbyt trudna dla tego wizjonera, twórcy Jednolitej Teorii czasoprzestrzeni i Teorii Nadistot. Artur Machen, autor który wspólne dla wspomnianych twórców obsesje obrabiał na przełomie XIX i XX wieku, dożył sędziwych osiemdziesięciu czterech lat i odszedł dwa lata po II wojnie światowej. Niezbitym świadectwem, że był równie niespokojnym, pisarskim duchem, są jego opowieści niesamowite.
Człowiek bez strachu Wyobraźmy sobie młodego człowieka, stojącego wśród ruin dawnego rzymskiego
imperium. O czym myślał, o czym medytował w otoczeniu pozostałości z dawnych wieków? Młody Walijczyk z Caerleon-onUsk często spacerował po ruinach pobliskiej starej twierdzy Isca Silurum. Echa tych przechadzek powrócą w na poły autobiograficznej powieści „Hill of Dreams”, której fabuła budzi mocne skojarzenia z „rzymską” obsesją Dicka. W tle trwała w najlepsze epoka wiktoriańska, a jednocześnie cały świat ogarniała fala naukowego postępu. Magia i świętość… tylko one są rzeczywiste – tymi słowami zaczyna się jedno z opowiadań Machena. W tym zdaniu wydaje się zawierać credo artysty, widzącego w galopującym rozwoju przemysłowym zagrożenie dla duchowości człowieka. To jednak tylko jeden poziom poglądów na świat i życie przenikających twórczość pisarza – łatwo go odczytać i można po nim bezpiecznie spacerować. Są bowiem w prozie Machena schody wiodące w miejsca, w których przebywanie może okazać się niebezpieczne. Kłujące jego duszę historyczno-kulturowe bodźce rozdzierały światopogląd tego angielskiego katolika między zaborcze wpływy Apolla
i Dionizosa. Stare posągi, na które można było natknąć się w ostępach leśnych, zamiast zadumy nad nieubłaganym czasem mogły przynieść dotyk starożytnego szaleństwa. Pozornie bezpieczny w pielęgnowanej świętości, Artur Machen ukradkiem patrzył chciwie w stronę czającej się wśród walijskich krajobrazów magii. To rozdarcie stanowiło esencję powracających w jego twórczości obsesji.
Biały Dzień Dwa najbardziej znane opowiadania autora to „Wielki Bóg Pan” i „Biały Lud”, dostępne w jedynym zbiorze opowiadań wydanym po polsku – „Inne światy”. O pierwszym z nich wspomina w dedykacji do powieści „Przebudzenie” Stephen King pisząc, że zapadło mu w pamięć na całe życie. Drugie bardzo cenił Lovecraft, pozostający pod dużym wrażeniem prozy Machena. Obaj autorzy użyli literackich inspiracji jako budulca dla zagnieżdżonego w popkulturze modelu horroru – Lovecraft kosmicznego, King małomiasteczkowego. A co się dzieje, gdy klasyk nie ma tak klarownej wizji
12 01_16_NF_07_2015.indd 12 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:25:55
niesamowici klasycy
i podobnych aspiracji, jak jego następcy? Nie zważając na mody, nie myśląc o tym, czy dzieło zyska uznanie, wylewa na papier swoje obsesje, popada w twórcze szaleństwo, potrafi, jak Dick, napisać powieść w ciągu kilku nocy. Może stworzyć potworki, ale ma też szansę wykrzesać coś unikalnego. W szaleństwie zawsze jest metoda. „Wielki Bóg Pan” to wielopłaszczyznowa opowieść o eksperymencie medycznym umożliwiającym przekroczenie bariery znanej nam rzeczywistości. To także historia o ukrytej pośród lasów dzikiej, boskiej sile, która może doprowadzić do śmierci lub obłędu – bo takie są nieuchronne konsekwencje zetknięcia się z czymś obcym, nieznanym. Skojarzenia z twórczością Samotnika z Providence same się narzucają, jest jednak podstawowa różnica. U Lovecrafta czuć rękę twórcy panującą nad kompozycją; szaleństwo, w które popadają bohaterowie, jest kontrolowane przez autora. U Machena miejscami nie czuć tej kontroli. Można to uważać za wadę – dzisiejszy redaktor zapewne pociąłby bezlitośnie prawie trzydziestostronicowy monolog z nazwanego „Zieloną Książeczką” pamiętnika młodej bohaterki „Białego Ludu”. Ale wtedy mająca posmak literackiego eksperymentu proza Machena straciłaby swą obłąkańczą moc. Fragment „Zielonej Książeczki” to jeden z najbardziej zadziwiających narracyjnych odlotów w literaturze, pełen rozsianych tropów wiodących w niespodziewane kierunki. Owszem, są tu elfy, nimfy i fauny, nieobce nam kulturowe symbole, ale pojawia się też Aklo, Jeelo czy choćby „voorova kopuła”. Czuć tu podświadomą pewność artysty, że do przekroczenia bariery rzeczywistości potrzebne jest nagięcie języka i formy. Wtedy być może rozpadną się zastałe struktury świata i nastanie Biały Dzień, z czcią opisywany przez młodą bohaterkę, która pewnego razu zdecydowała się pójść inną niż zazwyczaj leśną ścieżką. Zatracenie się w opowieści, zagubienie własnej tożsamości w przypominającej wieczny powrót wędrówce, prowadzą do finału, w którym poznamy ostateczną konsekwencję zetknięcia z czymś, co jest poza obszarem naszego pojmowania.
Za barierą Dla współczesnych Machenowi czytelników najważniejszym jego dziełem była miniatura „Łucznicy” o cudzie podczas bitwy pod Mons, gdzie echa dawnej brytyjskiej potęgi przyszły z pomocą oddziałom Anglików podczas I wojny
światowej. Niezwykłe wydarzenia, Święty Graal i Król Artur to bezpieczne, powiązane z tradycją rejony eksplorowane przez pisarza. Tymczasem w poszukiwaniu źródeł jego obsesji warto sięgnąć do dwóch późniejszych, bardziej kameralnych opowiadań, w których możemy znaleźć podobieństwa do znakomitego filmu „Truman Show”. W „Bystrym malcu” autor wkłada własne doświadczenia jako korepetytora w niepokojącą historię. Podobnie jak w „Drzewie życia”, ostatnim opowiadaniu ze zbioru „Inne światy”, nie szuka uporczywie miejsc, z których można zajrzeć za zasłonę rzeczywistości, przebić się do niedostępnego nam świata. Jest znacznie gorzej: rzeczywistość przez cały czas była tytułowym innym światem. Z tego miejsca rozchodzą się dwie ścieżki. Dla postaci, do której dotrze wstrząsająca prawda, życie nie będzie już takie samo. Dziwne znaki i podejrzenia i tak powodowały, że widziała jak w zwierciadle, niejasno, ale co zrobić z wiedzą, że cały czas było się po drugiej stronie lustra? Czy zatem lepiej nie wiedzieć? Za to życie za barierą, przez cały czas bez świadomości przebywania w innym świecie, może zrodzić nieoczekiwane możliwości – rzeczywistość można nagle nagiąć do własnych celów i potrzeb. Aż stanie się cud, który dla bohatera „Drzewa życia” będzie czymś normalnym i oczekiwanym. To, że reszta świata może pozostać nieświadoma zaistnienia czegoś niespotykanego, przestaje być istotne. Bo przecież zawsze liczy się jedynie własne „ja” i własna interpretacja rzeczywistości. Plus odwieczne, powracające w różnych, najczęściej w przełomowych momentach życia każdego z nas pytanie:
Kim jestem? Czytając Machena byłem świeżo po lekturze dzieł Lovecrafta. Literacki świat samotnika z Providence był niemal pozbawiony kobiet. Dla Machena kobiety są ważne, choć ich los jest nie do pozazdroszczenia. Mary Vaughan to ofiara eksperymentu. W oczach tajemniczej Helen Beaumont kryje się samo piekło i szatani i bezdenna, czarna rozpacz. W obliczu pojawiającej się w oknie postaci ze „Światła nocy” nie ma nic ludzkiego – jej widok doprowadza narratora niemal do obłędu. Kobiety w prozie Walijczyka są trute, napastowane, dręczone, Inhumans doświadczają grozy niezna-
nego. Widzą więcej – zwykły sad skojarzyć może im się z więzieniem, w którym wiesza się ludzi. Kogo i co reprezentują przedstawicielki płci pięknej w twórczości Artura Machena? Inny świat. Dwie rzeczywistości. Mężczyzna i kobieta. Zawsze razem i zawsze nie do pojęcia dla siebie. Nieznane na wyciągnięcie ręki. W dzisiejszych czasach pewne granice stają się coraz bardziej płynne. Człowiek od wieków eksperymentuje z naturą, ostatnio też z kulturą, bo taka jest kolej rzeczy; fala postępu jest nie do powstrzymania. Pojęcie gender, które dwadzieścia lat temu tkwiło bezpiecznie na uniwersyteckich wykładach, dziś jest na ustach wszystkich. Za nim maszeruje transhumanizm. Dzisiaj piszą o tym Jacek Dukaj, Paweł Majka, Cezary Zbierzchowski i wielu innych. Z każdą sekundą jesteśmy coraz bliżej przebicia bariery rzeczywistości, śmiało wyciągamy rękę w stronę nieznanego. Artura Machena fascynowała granica, która nas od tego oddziela – pisał tak, jakby doskonale wiedział, co się za nią kryje. Jakby czuł, że stojąc tuż przed nieprzekraczalną dotąd barierą, porzucimy odwieczne „kim jestem?” na rzecz fascynującego „kim będę?”. A być może przyjdzie czas, gdy zapatrzony w cuda zza zasłony rzeczywistości człowiek, lub to co po nim pozostanie, nie będzie nawet potrafił zadać jeszcze innego, odnoszącego się do własnej przeszłości pytania: kim byłem?
13 01_16_NF_07_2015.indd 13 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:25:55
film
Elektroniczny morderca powraca Przemysław Pieniążek
29 sierpnia 1997 roku, o godzinie 2:14 czasu wschodniego, komputerowa sieć Skynet, sprawująca pieczę nad amerykańskimi systemami militarnymi, zyskała świadomość. Próby jej odłączenia spełzły na niczym; przeprowadzony przez Skynet atak rakietowy na Związek Radziecki spotkał się z odwetem ze strony Kremla. Rozpętało się atomowe pandemonium. Partyzantci i infiltratorzy
N
a zgliszczach dawnego świata rozpoczęła się wojna między maszynami Skynetu a żołnierzami ruchu oporu – Tech-Comu. Pod przewodnictwem Johna Connora rebelianci walczą, niszczą fabryki agresora, przejmują sprzęt i technologię, uwalniają jeńców z obozów pracy czy przeprogramowują wrogie jednostki bojowe. Connor –
ekspert od niekonwencjonalnych metod walki, przemyślnych taktyk oraz sztuki przetrwania – okazał się godnym przeciwnikiem podstępnego Skynetu. A ten nie próżnował. Na początek ulepszył Terminatorów – humanoidalne roboty pokryte gumą imitującą ludzką skórę. Wersję T-600 zastąpiły T-800 – lżejsze, szybsze, silniejsze i wytrzymalsze. Wypuścił też linię infiltratorów (T-RIP), których szkielety pokryto żywą tkanką upodabniającą maszyny
do prawdziwych ludzi. Wytrzymałość skóry, zdolność do symulowania funkcji życiowych i twórcze wykorzystanie ludzkiego głosu sprawiły, że „osiemsetki” potrafiły zdrowo namieszać w ludzkich szeregach. Ale nawet im nie udało się złamać sił Tech-Comu, który w 2029 stanął u progu ostatecznego zwycięstwa. Wówczas Skynet wprowadził w czyn makiaweliczny plan: wykorzystując TDE (Time Displacement Equipment) wysłał do roku 1984
14 01_16_NF_07_2015.indd 14 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:25:56
film
cyborga z misją zabicia Sary Connor, aby jej syn, John, nigdy się nie narodził. Na szczęście, lider ruchu oporu za pomocą podobnego urządzenia wysłał w przeszłość sierżanta Kyle’a Reese’a, który oddał życie w obronie przyszłej matki wybawiciela. Wcześniej jednak spędził z nią noc, podczas której poczęty został John. To tylko jeden z listy paradoksów obecnych w serii zapoczątkowanej filmem, który pchnął karierę młodego Jamesa Camerona, współtwórcy osławionej „Piranii II. Latających morderców”, na nowe tory.
Nemezis z książką telefoniczną To właśnie na planie „Piranii” reżysera nawiedził sen, w którym uciekał przed wynurzającym się z płomieni metalowym szkieletem. Koszmarny prześladowca szybko stał się bohaterem futurystycznej wizji, na której realizację Camerona zdecydowanie nie było stać. Dlatego postanowił wykorzystać współczesny mu anturaż, co uzasadniono wprowadzonym wątkiem podróży w czasie. Początkowo do roli cybernetycznego zabójcy – dla pewności eliminującego kolejne Sary Connor znalezione w książce telefonicznej – przymierzano O.J. Simpsona, ale reżyser stwierdził, że kandydat jest zbyt sympatyczny, by przekonująco zagrać bezlitosnego mordercę. Jest w tym ironia losu, biorąc pod uwagę późniejsze losy Simpsona. Ostatecznie etat otrzymał Arnold Schwarzenegger. Aktor ubiegał się o rolę Reese’a, ale reżyser przekonał go, że głównym bohaterem filmu jest de facto Terminator. Po skrupulatnym przygotowaniu do roli (trening na strzelnicy połączony z nauką składania i demontowania broni z zawiązanymi oczami, aby nadać czynności w pełni automatyczny charakter), mógł stanąć w szranki z Lindą Hamilton oraz Michaelem Biehnem, którzy stworzyli na ekranie przekonujący duet. W oryginalnym skrypcie Camerona znalazło się kilka ciekawych, choć ostatecznie pominiętych wątków. Jednym z nich była scena, w której T-800 konsumuje razem z opakowaniem tabliczkę czekolady – czynność niezbędna do zachowania „zdrowej” cery infiltratora. Początkowo z misją ratunkową wyruszało dwóch żołnierzy Tech-Comu, jednak towarzysz Kyle’a, roboczo zwany Sumnerem, ginął na skutek niefortunnej teleportacji (w zależności od szkicu – materializował się na schodach przeciwpożarowych lub pod chodnikiem). Wśród odrzuconych lecz nakręconych scen znalazła się ta, w której Sarah stara się przekonać Reese’a do zniszczenia siedziby Cyberdyne – korporacji odpowiedzialnej za stworzenie Skynetu. Nie ma przeznaczenia poza tym, które sami tworzymy – ta refleksja bohaterki stała się nieformalnym mottem całej serii. „Elektroniczny morderca” (pod takim tytułem film trafił do polskich kin) pomyślany był jako utrzymany w konwencji exploita-
tion film grozy, o czym zaświadczyć mogą szkice plakatu, na którym czołgający się cyborg chwyta Sarah za kostkę, w drugiej ręce dzierżąc rzeźnicki nóż. Radość z sukcesu „Terminatora” mąciły oskarżenia o promowanie przemocy oraz pretensje Harlana Ellisona dostrzegającego w dziele Camerona zbyt wiele wątków zbieżnych z tematami poruszanymi przez pisarza w opowiadaniu „Nie mam ust, a muszę krzyczeć” oraz w scenariuszach do dwóch odcinków serialu „The Outer Limits” („Soldier” i „The Demon with a Glass Hand”). Na szczęście prawnicy uregulowali kwestię roszczeń poza salą sądową.
Cameron z „Kronik Sarah Connor”
Biegnij, T-1000, biegnij Szkicowa wersja „Terminatora” (wyróżnionego przez United States National Film Registry jako dzieło ważne z kulturowego, historycznego i estetycznego punktu widzenia) wspominała o dwóch bojownikach przybywających na ratunek mamie Johna. Początkowo również cyborg miał mieć towarzysza, w dodatku zmiennokształtnego. Ówczesny poziom technologii uniemożliwiał realizację konceptu, jednak gdy Cameron w 1989 roku z powodzeniem przetestował w „Otchłani” efekt morfingu, postanowił dać „płynnemu” zabójcy drugą szansę. Tym sposobem w „T2: Dniu Sądu” doszło do starcia między nowym egzemplarzem przeprogramowanego T-800 i bezwzględnym T-1000, którego wykonane z mimetycznego stopu ciało jest równocześnie zabójczą bronią. Nowe perypetie Connorów ugruntowały pozycję Camerona jako króla megahitów, zaś protagonista grany przez Arniego trafił na 48. miejsce listy bohaterów wszechczasów Amerykańskiego Instytutu Filmowego – co ciekawe, wcześniej Austriak załapał się rolą Terminatora na 22. lokatę rankingu łotrów wszechczasów. Solidny występ debiutującego Edwarda Furlonga oraz imponującej tężyzną fizyczną Lindy Hamilton (ćwiczącej pod okiem byłego komandosa Uziego Gala) znalazł dopełnienie w minimalistycznej kreacji Roberta Patricka, którego morderczy trening na bieżni zaowocował „bezwysiłkowym” sprintem T-1000. Analizując motorykę żerującego rekina, aktor nadał swej postaci sznyt drapieżnika wypranego z emocji, choć zdradzającego śladowe poczucie humoru. Scena z kiwaniem palcem w geście upomnienia Sary jest tego dobrym przykładem. Humorystycznych wstawek jest w filmie więcej, na czele z wygłaszanym przez Arniego tekstem Hasta la vista, baby! (w hiszpańskojęzycznej wersji filmu zamienionym na Sayonara, baby!). Udane połączenie nowoczesnej technologii z klasyczną animatroniką w „Dniu Sądu” było zasługą sztabu specjalistów pod wodzą Stana Winstona. Warto odnotować, że Cameron przygotował dwie optymistyczne kody, z których żadna nie znalazła się jednak w kinowej wersji filmu. Pierwsze z alternatywnych zakończeń
Kadr z filmu „Terminator: Ocalenie”
Robert Patrick jako T-1000 Linda Hamilton jako Sarah Connor
15 01_16_NF_07_2015.indd 15 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:25:57
film ukazywało podstarzałą Sarah obserwującą dorosłego Johna bawiącego się z córką. W drugim wariancie scenki miał dodatkowo pojawić się młody Kyle Reese, który nieświadomie mija wzruszoną bohaterkę. Na szczęście producent Mario Kassar wyperswadował reżyserowi oba rozwiązania.
Tête-à-tête z Terminatrix
Na liście kandydatów do roli Terminatora znaleźli się Mel Gibson, Kevin Kline, Michael Douglas, Tom Selleck, Lance Henricksen, Jürgen Prochnow i… Sylvester Stallone. Z kolei propozycję zagrania Kyle’a Reese’a otrzymali Bruce Willis, Mickey Rourke oraz Sting. Postać Sary Connor reżyser napisał z myślą o Bridget Fondzie, choć na etapie castingu był przekonany o słuszności wyboru Debry Winger. Aktorka zrezygnowała, podobnie jak proponowana przez studio Glenn Close. Rozważano także kandydatury Geeny Davis, Jennifer Jason Leigh, Daryl Hannah, Susan Sarandon, Diane Keaton, Jamie Lee Curtis, Jessiki Lange, Lizy Minelli, Sissy Spacek, Meg Ryan czy Carrie Fisher. Ciekawie mogłoby zaprezentować się starcie T-800 i Sharon Stone. W przypadku „Dnia Sądu” reżyser chciał zatrudnić do roli T-1000 Billy’ego Idola (kontuzja na motocyklu wykluczyła piosenkarza) bądź frontmana formacji WASP, Blackie’ego Lawlessa (okazał się za wysoki). Cameron rozważał nawet zaangażowanie Michaela Biehna, odtwórcy roli Reese’a, ale uznał, że taki fortel zbytnio namiesza widzom w głowach. Natomiast dysputę dotyczącą tego, czy T-X produkowane są wyłącznie w „kobiecych” formatach, rozwiewa castingowa lista, na której – obok Pety Wilson, Carrie-Anne Moss oraz Famke Janssen – znaleźli się Vin Diesel i koszykarz Shaq O’Neal. T-1000000 z widowiska „Battle Across Time”
Choć Cameron zarzekał się, że „Dzień Sądu” jest finałem opowieści o rodzinie Connorów, nie przeszkodziło mu to w wyprodukowaniu „Terminator 2 3-D: Battle Across Time” – kosztującego 24 miliony dolarów widowiska wyświetlanego w parkach tematycznych Universal Studios. W kuluarach mówiło się, że ten krótkometrażowy sequel – będący połączeniem aktorskiego występu (nie zabrakło oryginalnej obsady „dwójki”) oraz trójwymiarowej, interaktywnej projekcji – jest rozbiegówką przed kolejnym filmem kinowym, w którym – kto wie – może pojawiłby się olbrzymi, półpłynny pająk T-1000000. Skończyło się na planach, aczkolwiek gdy „Bunt maszyn” powoli stawał się faktem, Cameron dał Arniemu swoje błogosławieństwo oraz radę, by aktor dobrze wycenił gażę (Austriak skasował za występ niecałe 30 milionów dolarów). Schwarzenegger przekonał hollywoodzkich decydentów, aby zdjęcia do dzieła Jonathana Mostowa kręcono w Kalifornii (a nie w Vancouver jak planowano), dzięki czemu mógł spokojnie przygotowywać się do kolejnej roli – gubernatora stanu. Musiał odbyć kilkumiesięczny trening, by sprostać kondycyjnie wymaganiom scenariusza. Widmo powrotu do ostrego reżimu było powodem, dla którego Linda Hamilton odrzuciła propozycję występu – w scenariuszu jej bohaterka zmarła na białaczkę w 1997 roku. „Bunt maszyn” zaproponował nową genezę Skynetu i wprowadził kolejne zmiany do obowiązującej chronologii. W tym epizodzie kolejny egzemplarz T-800 przybywający na ratunek Johnowi (którego zabił w 2032, by następnie zostać przeprogramowanym przez przyszłą żonę Connora, Kate Brewster i wysłanym przez nią do 2004 roku) starł się z ponętną T-X (Kristanna Loken), kolejnym ogniwem w ewolucji pomiotów Skynetu. Scenariusz przechodził zasadnicze metamorfozy. Początkowo John (grany przez Nicka Stahla) miał być informatykiem, którego talenty zostały niecnie wykorzystane do aktywacji przyszłej nemezis ludzkości. W innym wariancie bohatera miały prześladować myśli samobójcze – nie potrafił bowiem znaleźć sensu istnienia w rzeczywistości bez Dnia Sądu. Pojawiały się także akcenty stricte humorystyczne: rozbudowane sceny z udziałem Williama Candy’ego (wojskowego, którego fizys posłużyła za wzór dla najsłynniejszego Terminatora) czy sekwencja, w którym teleportujący się T-800 (tradycyjnie nagi) szuka przyodziewku w klubie ze striptizem. Umiarkowany sukces „Buntu maszyn” oraz polityczna kariera Schwarzeneggera postawiły pod znakiem zapytania dalsze losy serii.
Stary model mocno śpi Serial „Kroniki Sarah Connor” (2008-2009) odcinał się od pomysłów Mostowa, kontynuując wątki znane z przeboju Camerona. Tytułowa bohaterka (grana przez Lenę Headey), piętnastoletni John (Thomas Dekker) oraz chroniąca go cybernetyczna Cameron Phillips (Summer Glau) to – obok braci Reese – uczestnicy doskonale znanego, lecz wciąż zmieniającego się dramatu, którego finału nie sposób przewidzieć. Przyzwoicie zrealizowaną produkcję skasowano jednak po dwóch sezonach. Połowicznym sukcesem okazał się „Terminator: Ocalenie” – pierwszy segment anulowanej ostatecznie trylogii. Cameron zarekomendował nowemu reżyserowi, McG, Sama Worthingtona, doskonale wcielającego się w postać Marcusa Wrighta – skazanego na śmierć mordercy powierzającego swoje ciało nauce, a ściślej – komórce Cyberdyne Systems pracującej nad stworzeniem hybrydy człowieka i maszyny. Przyjaźń Marcusa z młodym Kyle’em Reese’em (Anton Yelchin) oraz jego obfitująca w emocjonalne przełomy relacja z Connorem (Christian Bale) stanowią fundament filmu, w którym Schwarzenegger (a w zasadzie jego facjata) pojawia się jedynie jako efekt CGI nałożony na oblicze austriackiego kulturysty Rolanda Kickingera. Podobny zabieg wykorzystano w „Terminator: Genisys” choć teraz cyborgi przypominające Schwarzeneggera w kwiecie wieku będą musiały wyjaśnić sobie to i owo z ich mocno podstarzałą wersją. W filmie Alana Taylora adwersarz zamierza zaatakować z dwóch frontów: przyszłości i przeszłości. Kyle (Jai Courtney) rusza na ratunek matce Connora i… okazuje się, że to on potrzebuje pomocy. Wszak Sarah (Emilia Clarke), po śmierci rodziców wychowywana przez cybernetycznego ochroniarza, jest w pełni gotowa na czekające ją wyzwania. Ponoć to Cameron zasugerował twórcom „Genisys”, że siwowłosy, dobiegający siedemdziesiątki Terminator nie jest wcale kuriozalnym pomysłem. Skoro tkanka pokrywająca szkielet „osiemsetek” jest żywa, proces starzenia materii jest czymś naturalnym. O ile Arnie nie potrzebował długiej zachęty, Robert Patrick nie zgodził się powrócić na ekran jako T-1000 („młodszy” model zagrał Lee Byung-hun), choć podobno możemy spodziewać się barwnego cameo. Ciekawie zapowiada się rola Jasona Clarke’a, który wystąpi po obu stronach barykady: jako Connor i T-3000. Nadzieje wiążę też z występem J.K. Simmonsa jako steranego życiem, zapijaczonego detektywa badającego sprawę Sary Connor. Jeśli produkcja odniesie sukces, wytwórnia Paramount planuje na lata 2017-2018 dwie kolejne odsłony. W 2019 roku prawa do franczyzy wracają do Jamesa Camerona (który w ramach ugody rozwodowej oddał je Lindzie Hamilton). Czy do tego czasu T-800 Model 101 przejdzie w stan wiekuistego spoczynku? A może kultowe „I’ll be back” znów okaże się deklaracją, którą lepiej wziąć na serio?
16 01_16_NF_07_2015.indd 16 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:25:58
17
proza polska Nowa Fantastyka 07/2015
Finis Janusz Cyran
L
inia planetarnego cienia odpływała z szybkością pół kilometra na sekundę na zachód. Blade promienie słoneczne napełniały przestrzeń energią, zaburzając dotychczasowe stany równowagi. Gałęzie, przygięte świeżym, spadłym w nocy śniegiem, ustrojone jeszcze kolorowymi liśćmi, rozprostowywały się, strząsając z siebie miniaturowe lawiny. Liście opadały w srebrnym pyle, tworząc na białym dywanie wokół pni kolorowe koła – rdzawe, zielone, żółtozłote. Judym przeszedł przez park, kontemplując te listopadowe cuda ze spokojnym zadowoleniem, i stanął przy drzwiach do klatki schodowej. Myślał o Mei, swojej żonie. Lubił, kiedy próbowała go do czegoś przekonać i niesiona zapałem, zapominała się i przechodziła z oficjalnej łaciny na mando. Najczęściej starała się wytłumaczyć mu, że jego obojętność religijna jest nie tylko moralnie niesłuszna, ale może stać się przyczyną wielu różnych kłopotów. Ludzie bowiem tacy jak on z natury rzeczy nie spotykają się nie tylko z przychylnością nieba, ale i władzy. A przecież i Bóg, i szczęśliwie czuwająca nad nami zwierzchność chce tylko naszego dobra. Słuchając jej szczerych i pełnych oddania apeli, Judym wzruszał się. Nie wątpił, że powodują nią jak najlepsze intencje, zakorzenione w długiej i pięknej tradycji. Było też bezsprzecznie prawdą, że ktoś, kto przez tak długi czas jak on nie uczestniczył w rekolekcjach, tak często opuszczał zalecane nabożeństwa i nie udzielał się w żadnym parafialnym przedsięwzięciu, mógł na siebie zwrócić uwagę odpowiednich urzędów. W pewnych przypadkach na budzące niepokój zachowanie małżonka mogła się też poskarżyć sama żona, ale co do Mei, to Judym był pewny, że tego nie zrobi. Nie rozumiała dobrze jego statusu, jednak była dostatecznie bystra, by pojąć, iż jej bardziej stanowcze działanie może przynieść rezultaty odmienne od oczekiwanych. Poprawił paski małego plecaka, na srebrnej płytce wybrał napis „Helga Motisek” i czekał cierpliwie, dopóki nie usłyszał cichego, słabego głosu. Przedstawił się, a kiedy drzwi się otworzyły, rozpoczął wspinaczkę na najwyższe szóste piętro, gdzie uwięziona była Helga. Na każdym podeście musiał mijać wystawione z mieszkań graty. Przed niektórymi drzwiami stały ustawione rzędami buty. Na trzecim piętrze drzwi otworzyły się gwałtownie i wypadła z nich gromadka wrzeszczących dzieci z wycelowanymi w niego i wydającymi ogłuszający łoskot plastikowymi pistoletami i karabinami. Kobieta w czarnej długiej sukni podbiegła i przekrzykując harmider, zagnała je z powrotem do środka, po czym zatrzasnęła drzwi. Helga tego dnia wyglądała trochę lepiej, choć jej pomarszczona twarz była blada i pożółkła. Wysoka, chuda, poruszała się po pokoju, chwiejąc się i szukając odruchowo rękami oparcia. Poprowadziła go do saloniku. – Dobrze, że przyszedłeś. Nie wiem, co się stało. – Sięgnęła po pilota. – Oglądam tylko niemieckie programy, a teraz pokazuje się tam tylko jakieś cholerstwo.
17_64_NF_07_2015.indd 17 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
Ekran na ścianie naprzeciw sofy pojaśniał, pokazując samochodowy tor wyścigowy w Abidżanie i zaraz potem wnętrze studia, gdzie chrapliwie rozmawiało kilka osób o oliwkowych twarzach. Nie ma już niemieckich programów, Helgo, pomyślał Judym, są tylko niemieckojęzyczne. – Spróbujemy coś z tym zrobić. – Podszedł do ekranu. Obok, oparte o ścianę, stały duże kartony zapisane czarnym, grubym markerem. – Laura tam mi wszystko opisała, ale nie umiem tego zrobić. Co to się stało… – Helga westchnęła zrezygnowana i odłożyła pilot na stolik zarzucony starymi kolorowymi magazynami. Popatrzył na wielkie, regularne litery, starannie wykreślone pewną ręka Laury. Instrukcje, punkt po punkcie. Ale pisane instrukcje nie przewidują zmiany oprogramowania. Wywołał menu i szybko zmienił konfigurację, po czym ustawił jeden z niemieckojęzycznych programów transmitowanych z Emiratu Wschodniej Bawarii. Niemiecki reporter donosił o nowych ograniczeniach nałożonych przez Daqin na wyznawców islamu. – Nie, przełącz na coś innego. Na stoliku pod ekranem stały zdjęcia Laury, Erny, Piotra i Feliksa. Pokazywały dzieci Helgi w wieku szkolnym i już jako dorosłe osoby, jeszcze przed wyjazdem. Judym znalazł jakąś głupią niemiecką komedię. Helga uspokoiła się i słuchała z zadowoleniem twardej niemczyzny. Doktor usiadł obok niej na sofie i rozglądał się po uporządkowanym, czystym pokoju. – Teraz już będzie wszystko dobrze? – upewniła się Helga. – Oczywiście, zmienili oprogramowanie, to dlatego. – Ciągle coś zmieniają. Kiedyś tak szybko wszystko się nie zmieniało. Napijesz się herbaty? – Nie, bardzo proszę, nie trzeba. – Zrobiło się zimno, zrobię ci herbatę. – Wstała i podążyła chwiejnie do kuchni. Judym przeciągnął się i podszedł do okna. Za pustym balkonem jaśniał listopadowy poranek. Jeszcze kilka lat temu balkon Helgi był mikroskopijnym ogrodem, teraz wszystkie stojaki zniknęły. Słysząc, że czajnik wyłączył się, przeszedł do kuchni. – Ja to zabiorę. – Złapał tackę z dwoma parującymi filiżankami i zaniósł do saloniku. – Widzisz, jaka już jestem niezdarna. – Helga wyłączyła ekran. – Czuję się coraz słabsza. Modlę się do Boga, żeby już mnie zabrał. –To jesień tak działa, listopad, najgorszy miesiąc. Stanął z filiżanką w dłoni przed zawieszoną na ścianie mapą Śląska, oprawioną w drewniane ramy. Die Preussiche Provinz Schlesien z 1834 roku, autorstwa Friedricha Wilhelma Streita, majora Królewsko-Pruskiej Armii. – To jest mapa wojskowa, dlaczego powiesiłaś taką?
2015-06-12 12:57:13
18
Janusz Cyran
– Dawno temu ktoś mi ją podarował. – Uśmiechnęła się lekko. Uśmiech znikł szybko, zastąpiony grymasem bólu. Przycisnęła rękę do brzucha. – Źle się czujesz? – To zaraz przejdzie. Otwórz okno, proszę. Kiedy spełnił jej prośbę, skinęła w stronę mapy. – Polacy pojawili się tu po najazdach tatarskich. Uciekali i osiedlili się tu. Niczego tu nie wybudowali. Wszystko powstało dzięki Niemcom. – Niesamowite – powiedział Judym. – Dlaczego tu zostałaś? Dlaczego nie wyjechałaś razem z dziećmi? – Zaraz bym tam pojechała. – Sięgnęła po leżącą na stole pocztówkę. – To od Erny. Już posłała mi życzenia urodzinowe. Ładne, prawda? Zaraz bym pojechała, ale nikt mnie tam nie chce. Doktor obejrzał pocztówkę. – Widzisz? Napisała po polsku. Zawsze im mówię, mówcie ze mną po niemiecku, piszcie po niemiecku, ale oni nie chcą, chociaż oni są tam, a ja tutaj. Pokiwał głową. Nie podobałoby ci się tam, Helgo. Patrzysz w przeszłość, opowiadasz o przeszłości. Jednak dzisiaj powinniśmy rozmawiać ze sobą w urzędowej łacinie Daqin, zamiast używać języka na wymarciu.
*** Serhan sięgał do miseczki z prażonymi skorpionami, żuł je z chrzęstem i wypluwał resztki na podłogę. Pochylił się ku doktorowi. – Za dwa tygodnie być może w Przywiślu wybuchnie powstanie – wyszeptał, chociaż lokal był pusty. – Powstanie? Po co? – Judym udał zdziwienie. – Wiesz, wiesz o tym – roześmiał się Serhan. Sięgnął po lornetkę leżącą na stole i spojrzał przez okno w dół, ku masywnemu, kolistemu budynkowi przedstawicielstwa handlowego Kitaju. Przed wysokim metalowym płotem gęstniał tłum brudasów. – Kto za to płaci? – Doktor rozglądał się po lokalu. Serhan dostrzegł, jak krzywi się na widok psich tuszy wiszących przy bufecie. – Zamówić dla ciebie coś z psiny? Płaci Kitaj, oczywiście. – Kitaj? Przecież podpisali to nowe porozumienie z Kacapią. Chyba cię pojebało. Nie tknąłbym psiny. Mieliśmy psa, żył z nami siedemnaście lat. Członek rodziny. Kiedy zdychał, był remont i rodzice zamknęli go w garażu. Nie było mnie wtedy w domu. Znaleźli go rano sztywnego przy drzwiach, chciał być z nimi, a zdechł, leżąc na betonie przy drzwiach. Przez miesiąc nie rozmawiałem ze starymi. Serhan parsknął. – Pies to pierdolony pies. Wy jednak jesteście głupi. Dlatego wolę Kitajców. Są racjonalni. Sam zamówię sztukę mięsa. Podpisali, i właśnie dlatego. Równowaga. Ze względu na to, co się niedługo stanie. Znów sięgnął po lornetkę. Tłum przed przedstawicielstwem zafalował, rozkwitły nad nim te ich zabronione zielone sztandary zabazgrane białymi glistami, i wtedy Judym pojął, że Serhan jest reżyserem tego, co dzieje się tam, w dole, dziesięć pięter niżej. – I dlatego generał Su dał mi tę listę, a ja daję ją tobie. Zamówienie. Judym rozprostował starannie zwitek papieru, na którym ktoś odręcznie wypisał łacińskie słowa z odpowiadającymi im liczbami.
17_64_NF_07_2015.indd 18 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
– Sporo. To nie będzie prosta operacja. – Sto tysięcy juanów. W gotówce. Co się ma zmarnować. Serhan nie odrywał już lornetki od oczu. Z tłumu poleciały za płot jakieś przedmioty. Bum, bum, bum. Telefon w kieszeni bluzy Serhana warczał jak oszalały. Wyciągnął go i przejrzał szybko wiadomości. Z bocznych ulic nadjeżdżały transportery z emiterami, za nimi sznurem ciągnęli kitajscy policjanci, osłaniając się wielkimi przeźroczystymi tarczami z wielkimi białymi literami CV. Tłum zaczął się gwałtownie cofać, zostawiając za sobą rzygające, drgające na betonowych płytach figurki. – Na zachodzie coraz goręcej, zaczną się napierdalać, płaci i Kitaj, i Kacapia. Zajmą się sobą, i wtedy będzie czyszczenie u nas. Te brudasy, których sobie nie wezmą do tych swoich bantustanów w Niemczech i Francji, pojadą do kopalni we wschodniej Afryce. – Jak zamówisz tego psa, nie wybaczę ci – stwierdził doktor. Przeleciał wzrokiem jeszcze raz listę, a potem podpalił zapalniczką i wrzucił do popielniczki. – Nie pojmuję, dlaczego to zamawiają. Przecież ceny będą spadać, kiedy Kitaj zacznie czyścić teren. Już spadają. W Daqin jest jeszcze dziesięć, piętnaście milionów brudasów. Towar prawie darmo. A to będzie kosztować fortunę. Serhan opuścił lornetkę i spojrzał na niego. – Właśnie. Kitajcy zawsze tacy byli. Brudasów jest wszędzie pełno. Chcą używać tego, co rzadkie. Pożreć i wykorzystać ostatnie sztuki wymierającego gatunku. Co da ci więcej rozkoszy? To, co wyjątkowe, to, co niedługo przestanie istnieć, jest najcenniejsze. Nie wiesz o tym? Maść z tłuszczu tygrysa. Proszek na potencję z rogu nosorożca. Potrawka z penisów hipopotama. Wydaje im się, że to ma nadzwyczajne własności, bo takie rzadkie. Dobra, nie biorę psa. Gust to gust. A propos, wiesz, dziwię ci się, że wziąłeś sobie Chinkę. Polki są najlepsze, my, Turcy, zawsze o tym wiedzieliśmy. – Pokazał w uśmiechu białe zęby. – Niemki są wstrętne, nie myją się. Miałem też Hiszpankę, nie była dużo lepsza niż Niemka. A Kitajki? Jesteś z taką, nie wolałeś Polki? Nie masz z nią kłopotów? Judym wyobraził sobie, jak Serhan przegląda nagrania z jego mieszkania, i poczuł ogarniający go chłód. – To może przy okazji jakaś nowa Polka dla ciebie? – Doktor zdobył się na swój najbardziej szczery uśmiech. – Nie, nie należy mieszać biznesu z życiem prywatnym! To święta zasada. Przy innej okazji – chętnie! Żwawo poruszające się postaci w czarnych mundurach ściągały już nieprzytomnych z placu i wrzucały do więźniarek.
*** Do domu wrócił po zmroku. Kiedy zasiedli do kolacji, zauważył niewielką srebrną muszlę leżącą na stole. – Odwiedziła cię Dominika – zauważył Judym. – Tak. – Mei uśmiechnęła się. – Wróciła z pielgrzymki i podarowała mi tę muszlę, na szczęście. Jednak myślisz o tym? Dominika dużo mi opowiadała i o samej pielgrzymce, i o Santiago de Compostela. Katedra zrobiła na niej ogromne wrażenie. Jak dobrze, że Serica ochroniła Hiszpanię. I Rzym. Może w przyszłym roku też odbędziemy taką pielgrzymkę? Marzę o tym! Bardziej niż o odwiedzeniu Ziemi Świętej. – Rozważę to. – Judym ze zdziwieniem stwierdził, że myśl o takiej ewentualności nie irytuje go. Hiszpania wydzierżawiona
2015-06-12 12:57:13
19
Overkill Finis Nowa Fantastyka 07/2015 06/2015
przez Zhōngguó na czterysta lat, brama do Morza Śródziemnego. Pierwszy krok do przywrócenia światu zachwianej równowagi, koniecznego dla utrzymania harmonii odtworzenia Daqin, lustrzanego odbicia Państwa Środka, siostrzanej mocy położonej na Zachodniej Szali. – Jeśli uda mi się wygospodarować dosyć czasu, to kto wie. Żona nieco teatralnie klasnęła w dłonie i pocałowała go w policzek. – Cudownie! Po kolacji Judym uprzedził Mei, że musi jeszcze trochę popracować. Zamknął się w swoim gabinecie, rozstawił rezonatory i usiadł w fotelu. Czekał w całkowitej ciemności, słuchając, jak uderzający o szyby mokry śnieg zamienia się w grube krople gwałtownego deszczu. W kilku domach ich zamkniętego chronionego osiedla naraz zaczęły szczekać psy. Powietrze trzy metry przed nim zajarzyło się i wszystko ucichło. Kwantowa wiadomość wyłoniła się gwałtownie z powietrza, z cichym sykiem, odcinając go od zewnętrznego świata. Wiadomość była roboczą kopią archonta Pannonii, Petiliusza Agryppy. – Witaj, doktorze. – Petiliusz siedział na niskim drewnianym stołku. Judym wstał i skłonił się głęboko. Co prawda po odczytaniu wiadomości nic z tego, co tutaj zachodziło, z natury rzeczy nie mogło przedostać się na zewnątrz i dotrzeć do tego prawdziwego, jedynego, trwającego z jednej chwili w następną Petiliusza Agryppy, jednak Judym czuł, że należy zachowywać się dokładnie tak samo, jakby było inaczej. Poza tym, czy do końca mógł mieć co do tego absolutną pewność? Zakładał, zgodnie z powszechną wiedzą, że wiadomość odczytywał tylko odbiorca, a cała interakcja między nim a Agryppą po zaniku interferencji tworzącej kopię pozostanie tylko w jego własnej pamięci, a mimo to uważał, iż słuszne jest dochowywanie wszystkich form, których trzymałby się w każdym innym wypadku. Choćby tylko po to, aby ćwiczyć czujność, konieczną w kontaktach z archontem. – Najpierw zabawa w luźne skojarzenia. – Agryppa uniósł prawą dłoń z palcem wskazującym wycelowanym w sufit, jakby starając się skupić uwagę Judyma. – Około roku 1860 w wodach balastowych statków, które przypływały z Ameryki Północnej do Italii, przywleczono do Europy dżumę raczą, która zaczęła wytrzebiać rodzimego raka szlachetnego i błotnego. Prywatni hodowcy zaczęli z tego powodu sprowadzać północnoamerykańskiego raka pręgowatego, odpornego na chorobę. Niestety okazało się, że rak pręgowaty nie nadaje się do celów spożywczych, a co gorsza, jest roznosicielem choroby i powoduje jej dalszą ekspansję. Raki szlachetne i błotne stały się gatunkami zagrożonymi wymarciem. W poprzednich spokojniejszych czasach, na przełomie wieków, jeszcze przed muzułmańskim tumultem, podjęto wysiłki, by je uratować i wprowadzić na powrót na obszary, gdzie już przestały występować. Kilku z moich wybitnych przyjaciół prowadzi tę pracę hobbystycznie nawet i dzisiaj, i chwalą się sporymi osiągnięciami. Archont schylił się i sięgnął prawą ręką gdzieś w ciemność, po czym uniósł w zaciśniętych palcach niebieskawe stworzenie, wywijające niezdarnie wielkimi, ciężkimi szczypcami, machające odnóżami, z podwiniętym odwłokiem. – Piękny, prawda? Prezent od jednego z nich. Mam nadzieję, że kiedyś będę mógł cię poczęstować daniem przyrządzonym z mięsa tych zwierząt. Raków szlachetnych.
17_64_NF_07_2015.indd 19 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
Jedno oko na słupku wpatrujące się w Agryppę, drugie śledzące Judyma. – Dziękuję, archoncie. Petiliusz schylił się i ostrożnie odłożył raka w ciemność. – Możesz teraz opowiedzieć mi szczerze o twoich skojarzeniach. Będę o nich wiedział bardzo krótko, zamienię się za kilka minut w pustkę. A kiedy mnie odwiedzisz, takiego, jakim pozostanę, opowiesz mi już wersję taką, jaką przygotujesz w międzyczasie. – Nie, Agryppo. Muszę zastanowić się nad znaczeniem tego, co powiedziałeś. To wy jesteście rozsadnikiem zarazy. Ty i twoi przyjaciele, zajmujący się hodowaniem szlachetnych, dorodnych raków, aby potem ugotować je żywcem i zjeść. To wy jesteście skrzyżowaniem dżumy i gorszego gatunku, i dlatego wypieracie gatunki bardziej od was zasługujące na istnienie. Agryppa roześmiał się. – Kłamiesz. Skojarzenia są natychmiastowe, a te pierwsze są najistotniejsze. To przecież całkiem prosta historia, czy nie tak? – Prosta historia może nieść skomplikowane przesłanie, w zależności od tego, kto ją opowiada i w jakim kontekście należy ją rozpatrywać. Archont machnął ręką. – Dobrze, nie będę cię męczył, tym bardziej, że nie pozostało mi wiele czasu. Na wiosnę igrzyska. Zależy mi, aby wypadły jak najlepiej. Być może sam Cezar będzie na nich obecny. Mimo to trzeba pamiętać, że nie wolno nam wydać więcej, niż stanowi prawo. Proszę cię, abyś udał się na inspekcję i sprawdził, czy przygotowania przebiegają jak należy. Oczywiście w zakresie twoich kompetencji. Prześlę ci jeszcze informację, kiedy będę cię oczekiwał. Przy tej okazji spotkamy się, może usiądziemy przy daniu z raków. – Dziękuję, archoncie. Już nie mogę się doczekać. – Powiedziałem. A teraz czas się pożegnać. Niech bogowie czuwają nad wszystkimi twoimi pracami, które służą chwale cesarstwa. Petiliusz Agryppa skrzywił się i zaczął znikać. Jego sylwetka ściemniała, rozmazywała się, kiedy atomy powietrza, z których była utkana, odzyskiwały swobodę i ruszały w swój zwykły taniec. – Amen – powiedział twardo Judym, kiedy Daqin zniknął zupełnie.
*** Helga zadzwoniła wieczorem, takim zwykłym listopadowym, duszącym wieczorem, kiedy zmrok zapada wcześnie, a ciemności potęguje snująca się ulicami mgła. Judym mruknął coś nieskładnie do zaniepokojonej Mei i po kwadransie znalazł się w mieszkaniu kobiety. Zdołała otworzyć mu drzwi, a potem pomógł jej podejść do saloniku i usiąść na sofie. – Czujesz ucisk w klatce piersiowej? – Rozejrzał się i dostrzegł na półce ciśnieniomierz. – Tak. I boli mnie brzuch. – Helga zaczęła się krztusić. – Co się ze mną dzieje…? – Zmierzymy ciśnienie. Podciągnął rękaw na jej chudym ramieniu i założył opaskę. – Wysokie.
2015-06-12 12:57:14
20
Znów zaczęła się krztusić. Przyniósł z łazienki małe plastikowe wiaderko i Helga wymiotowała do niego wąskimi strużkami śliny. Potem opadła na sofę i zamknęła oczy. – Nie jadłam nic od dwóch dni. – Dzwonię po pogotowie. – Nie, zostaw, nie chcę jechać do szpitala. Judym wyszedł do przedpokoju i wybrał numer znajomego lekarza. – Tak, niech zaraz przyjeżdżają. Podaj im adres i powiedz, że to pilne. Zaraz. Wrócił do saloniku. – Chcę, żeby to wszystko już się skończyło. – Skrzyżowane ręce przyciskała do brzucha. – Zaraz będzie lekarz. Jakie zażywasz lekarstwa? – Kartka w kuchni, na lodówce. – Zaniosła się atakiem kaszlu. Przyniósł kartkę z wypisaną odręcznie listą specyfików. Poznał pismo Laury. Dobra Lauro, dziękujemy ci, że starasz się odwiedzać raz na kwartał swoją matkę. – A gdzie masz te pigułki? Kiwnęła głową w stronę szafki naprzeciwko. Judym otworzył drzwiczki i zobaczył poukładane równo małe plastikowe pudełka z wypisanymi datami i dniami tygodnia. Donnerstag, Freitag, Samstag, Sonntag, Montag, Dienstag, Mittwoch, Donnerstag, Freitag, Samstag, Sonntag, Montag, Dienstag… Wyobraził sobie taki ciągnący się w nieskończoność szereg pustych dni, jak przeźroczyste plastikowe pudełka z naklejonymi niemieckimi etykietami. Tak musi wyglądać Piekło, pomyślał. Przyniósł z kuchni szklankę wody, ale Helga potrząsnęła przecząco głową. Judym usiadł na krześle obok i uścisnął jej ramię. – Wszystko będzie dobrze – szepnął. Kiedy wyjrzał przez okno, podjechała właśnie karetka, bez sygnału. Młody lekarz tubylec, dwie kitajskie dziewczyny w czerwonych kamizelkach i śniady pomocnik z dużym tornistrem na plecach. – Pan jest krewnym? – zapytał lekarz. Miał szczerą, sympatyczną, budzącą zaufanie twarz. – Znajomym. – Judym patrzył, jak pomocnik ustawia aparaturę, a lekarz bada Helgę. Kiedy dotknął jej nagiego ramienia, wzdrygnęła się. – Spokojnie, spokojnie – powiedział uspokajającym tonem. – Mieszka tu pani sama? – Tak. – Ile ma pani lat? – Osiemdziesiąt dwa – Helga powiedziała to tak, jakby szydziła z samej siebie, jakby siebie potępiała, a jednocześnie nie dowierzała, że to, co mówi, odnosi się do niej. Lekarz założył elektrody i śledził wskazania na monitorze aparatu. Helga leżała z przymkniętymi oczami i drżała. – Z sercem wszystko w porządku. Wszystko będzie dobrze. Zrobimy jeszcze zastrzyk. Jakie lekarstwa pani zażywa? Judym podał mu kartkę. – Tego i tego proszę przez kilka dni nie brać. – Lekarz zakreślił markerem dwie pozycje. Jedna z kitajskich dziewczyn uklękła i uśmiechając się, wbiła igłę w ramię Helgi. – Wychowałam czwórkę dzieci, pochowałam męża i rodziców, a teraz zostałam tu sama. To niesprawiedliwe. Dlaczego tak jest?
17_64_NF_07_2015.indd 20 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
Sławomir Janusz Prochocki Cyran
– Właśnie. Za wiele myśli o złych rzeczach, to wpływa na pani stan. Powinna pani mieć towarzystwo, rozmawiać z ludźmi. Z pani sercem wszystko w porządku, nic złego się nie dzieje. Śniady chłopak zaczął pakować instrumenty. Lekarz wyciągnął jakieś formularze, wypełniał je starannie i dawał do podpisu Heldze. Uspokoiła się, zastrzyk zaczął działać. Lekarz wstał i spostrzegł na ścianie mapę. Podszedł do niej. – Mapa Streita. – Tak. To oryginał – przytaknęła Helga. – Zbieram stare mapy. Mam całkiem sporą kolekcję. To zaskakująco pouczające zajęcie. – Lekarz oglądał mapę z zainteresowaniem. – Niech ją pan sobie weźmie. Bardzo proszę. – Helga patrzyła na niego z łagodnym i jednocześnie skupionym wyrazem twarzy, tym, który tak urzekał Judyma. – Dziękuję. – Lekarz zdjął ostrożnie mapę ze ściany i podał jednej z dziewczyn. – To my bardzo panu dziękujemy – wtrącił Judym. – Być może wzywaliśmy pana niepotrzebnie. – Och, po to przecież jesteśmy, prawda? Żeby pomagać ludziom w potrzebie. Kiedy wyszli, Judym okrył Helgę grubym beżowym kocem w białe kwiaty. Włączył jej ulubioną muzykę, ludowe pieśni w wykonaniu chóru gimnazjum dla dziewcząt w Ruppichteroth, na Schönenbergu, prowadzonego niegdyś przez Bractwo Kapłańskie Świętego Piusa X. Sah ein Knab ein Röslein stehn. Röslein auf der Heiden, war so jung und morgenschön, lief er schnell, es nah zu sehn, sah's mit vielen Freuden. Röslein. Röslein. Röslein rot. Röslein auf der Heiden. Knabe sprach: „Ich breche dich, Röslein auf der Heiden!”. Röslein sprach: „Ich steche dich, dass du ewig denkst an mich. Und ich will's nicht leiden”. Röslein. Röslein. Röslein rot. Röslein auf der Heiden.1 Jaka szkoda, że nie istnieje już ani Bractwo, ani gimnazjum, ani chór, myśli Judym. – Dziękuję, że przyszedłeś. Jest mi już lepiej. Ale chciałabym… Kiedy Helga zasnęła, pogłaskał ją po głowie i wyszedł cicho, zamykając ostrożnie drzwi.
*** Kilka dni później, już na początku grudnia, przypadały urodziny Helgi. Judym odwiedził ją z dużym bukietem ciemnoczerwonych róż i kartonem owiniętym w kolorowy papier. – Och, róże… – Wyglądała znacznie gorzej niż ostatnio. Rozglądała się wokół nieprzytomnie. – Przepraszam, nie czuję się dobrze. Ale muszę cię poczęstować choćby herbatą. – To niepotrzebne!
2015-06-12 12:57:14
Dobór Naturalny Krótka Finis odwilż Szczepana Dracza
21
Nowa Fantastyka 07/2015 04/2015 11/2014
Przeszła lunatycznym krokiem do kuchni. Judym spostrzegł, że w miejscu, z którego znikła mapa Streita, pojawił się kolorowy obraz przedstawiający deszczową paryską ulicę. Obraz nie zakrywał całej jasnej plamy, jaka pozostała po mapie, ale przykuwał na tyle uwagę, że nie rzucała się w oczy. Na obrazie widać było kwiaciarnię z wystawionymi przed sklep na stojakach pojemnikami pełnymi kwiatów, chronionymi przed deszczem czerwoną markizą. Po błyszczącej, zalanej wodą wiosennej ulicy szła młoda para, mężczyzna i kobieta, przytuleni do siebie pod ciemnoczerwonym parasolem. W dali za nimi majaczyła wieża Eiffla. Na stoliku obok doniczki z poisencją Helga postawiła tackę z filiżanką herbaty i miseczką pełną czekoladek. – Czekoladki posłała mi na urodziny Laura. Poczęstuj się, proszę. Judym spojrzał na nią uważnie. – Zażywasz lekarstwa? – Nie. Po co? Chcę już umrzeć. Modlę się do Boga, żeby już mnie zabrał. Nic nie jem, chcę już umrzeć. – Poczęstuję się, jeśli obiecasz mi, że coś zjesz. Potrząsnęła głową. – Byłaś kiedyś w Paryżu? – W Paryżu? – Popatrzyła na niego z malującym się w oczach brakiem zrozumienia. Judym wskazał na obraz. – Ach tak… Tak, kiedyś, dawno. Rozpakował karton i wyciągnął z niego gładki seledynowy walec z przewodem. Ustawił go na stoliku w kącie i podłączył do kontaktu. – Co to jest? – Helga obserwowała jego poczynania z nieufnością. – Prezent. Dozownik leków. Spodoba ci się. Nie będziesz musiała o nich pamiętać. Walec zabłysnął i od jego powierzchni oderwał się czerwony płaski żuk, który powędrował żwawo w stronę Helgi. – To podajnik. Nie bój się. Wprowadza leki przez skórę, niczego nie poczujesz. Dozownik ma zapas twoich lekarstw na dwa miesiące. Płaski żuk wdrapał się zgrabnie po skórzanym pantoflu Helgi i zniknął za nogawką spranych spodni dresu. Kobieta wzdrygnęła się. – To musiało drogo kosztować. – Pokręciła głową. – Nie powinieneś mi tego przynosić. To jest już niepotrzebne. – Insulina, środek regulujący ciśnienie, antydepresant, wszystko, co ci przepisał lekarz. Poczujesz się lepiej i odzyskasz humor, ale musisz też jeść. – Tak. – Odwróciła głowę. – Masz rację. Bardzo ci dziękuję za wszystko, że mnie odwiedziłeś, i że myślisz o mnie. Judym przyniósł z kuchni wazon z wodą i umieścił w nim bukiet, starannie układając kwiaty. Syknął, kiedy kolec wbił mu się w palec. Helga uśmiechnęła się blado.
Judym i Serhan stali na rampie w żółtym świetle lamp podwieszonych pod zadaszeniem opuszczonego magazynu za ich plecami. Zaczął wiać wiatr i sypał drobnym, suchym śniegiem.
17_64_NF_07_2015.indd 21 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
Jarek Musiał
***
2015-06-12 12:57:15
22
Serhan tupał, próbując rozgrzać zmarznięte stopy. Spojrzał na zegarek. – Dochodzi czwarta – powiedział z niepokojem w głosie. – Spóźniają się. Judym kiwnął głową. Najbardziej plugawa część nocy. Jeśli nie śpisz o czwartej nad ranem, to znaczy, że następny dzień będzie zły. O czwartej nad ranem można popełnić samobójstwo albo kogoś zamordować, i następnego dnia będzie ci się wydawało, że to był tylko sen. Telefon w kieszeni doktora zawibrował. Przeczytał wiadomość. – I co? – zapytał Serhan. – To Wokulski? – Nie. Ale wszystko w porządku – powiedział cicho doktor. Jednak Serhan znał ten ton głosu Judyma i zaczął tupać jeszcze bardziej nerwowo i rozcierać zmarznięte dłonie. – Daj znać generałowi, już są. – Judym patrzył w dal, wzdłuż torów. Serhan wytrzeszczył oczy, a potem wyciągnął telefon i puścił sygnał do Su. Rozświetlając otoczenie upiornie jasnym światem reflektorów, przed rampę zajeżdżała pięciowagonowa magnitka. Kiedy zaczęła hamować, reflektory nieco przygasły. Lufy szybkostrzelnych działek na dachu pierwszego i ostatniego wagonu obróciły się w stronę magazynu. – Chodźmy – powiedział Judym i zeskoczył z rampy. Nie odwracał się, ale słyszał, że Serhan także zeskoczył, zaklął i powlókł się za nim. Drzwi pierwszego i ostatniego wagonu otworzyły się i wypadło z nich kilkunastu kacapskich żołnierzy w polowych mundurach i kominiarkach naciągniętych na głowy. Tylko jeden z nich miał odkrytą twarz. Podszedł do Judyma i zlustrował go wzrokiem. Nosił na naramiennikach dystynkcje kapitana. Na głowie przekrzywiony czarny beret. Lekko zapadłe blade policzki porośnięte kilkudniowym zarostem, palące spojrzenie półprzytomnych jasnych oczu. –Doktor Judym? Judym potwierdził skinieniem głowy. – To będziesz miał dużo roboty! – roześmiał się Kacap. Dał znak swoim ludziom, którzy zaraz rozbiegli się do pracy. – Gdzie Wokulski? – Wasz kupiec? Pagib. – A ty kto? – Dostojewski. Kapitan Dostojewski! Sołdaci wytaszczyli z wagonów sprzęt i zaczęli ustawiać osłonę. Z owalnej obręczy zmontowanej wokół wagonów poczęła szybko wyrastać srebrzysta zasłona. Doktor milczał i patrzył na zabłocone kapitańskie buty. – A co z towarem? – Wsio w pariadkie. Zapłacisz mnie. – Tobie? – Da. Sto tysięcy juanów. Masz? – Pokaż towar. Podeszli do drugiego wagonu. Kopuła srebrzystego namiotu właśnie zamknęła się nad nimi i rozjarzyła miękkim, niebieskawym światłem. Kapitan otworzył z rozmachem rozsuwane drzwi pomalowanego na biało wagonu. Judym spojrzał do środka, a potem popatrzył na stojącego obok Serhana. Turek pobladł i doktor zrozumiał, że w tej chwili nie może na niego liczyć. Stwierdził to z obojętnością grani-
17_64_NF_07_2015.indd 22 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
Janusz Cyran
czącą z zadowoleniem, bowiem po ciele zaczęła mu rozlewać się fala uodparniającego na wszystko, socjopatycznego chłodu. W ciemnym wnętrzu towarowego wagonu leżało na podłodze kilkudziesięciu ludzi. Niektórzy z nich próbowali podnieść głowy. – Gdzie termosy? – zapytał Judym, choć wiedział już wszystko. – Po co? Tu masz termosy. Szkoda czasu. Masz więcej, niż chciałeś. – Koszty, kapitanie. Nie dostaniesz stu tysięcy. Pięćdziesiąt. Kacap wyciągnął z kabury pistolet, odbezpieczył i wymierzył w głowę Serhana, który pobladł jeszcze bardziej. – No to jeszcze dorzucimy tego muslima. Judym skrzywił się. – Ilu masz żywych? Musimy policzyć, otwórz jeszcze te dwa wagony. Serhan, policz w trzecim, ja w pierwszym i drugim. Stanął na schodku wagonu. Kątem oka dostrzegł Turka, który chwiejnym krokiem podążał do przedostatniego wagonu. Poczuł bijący z wnętrza smród. Zapalił latarkę w swoim fonie i wszedł pomiędzy leżących, starając się znaleźć dla swoich stóp wolne miejsce między splątanymi członkami. Nie zawsze się to udawało i słyszał jęki tych, których potrącił. Schylał się do każdego i próbował wyczuć puls. Jeden, dwa, trzy, cztery. Młoda dziewczyna o jasnych włosach, nie otwiera oczu, prosi szeptem o wodę. Dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery. Człowiek w średnim wieku, z widoczną raną postrzałową głowy, patrzy na niego i mówi: „Jesteś Polakiem? Daj to mojej żonie, proszę!”. Wciska kawałek papieru za krawędź buta doktora. Czterdzieści, czterdzieści jeden. Trzydziestolatka bez biało-czerwonej opaski na ramieniu, wciąż próbuje się podnieść, hałasuje, kiedy Judym do niej dochodzi, zaczyna wyć. – Nie mam z nimi nic wspólnego! To pomyłka, zabierz mnie stąd! Nie chcę widzieć tych głupich chujków! Niech oni zdychają! Czterdzieści dwa. Krzycząca nie może się podnieść, bo prawą nogę ma urwaną poniżej kolana i przewiązaną białą szmatą w ciemnoczerwone plamy. Pięćdziesiąt trzy. Wszystko. Doktor wyskakuje z wagonu i idzie do następnego. Tutaj idzie mu już szybciej, nie widzi żadnej twarzy. Kiedy kończy w drugim, krzyczy do Serhana: „Ilu?”. Serhan wyłania się z ostatniego wagonu i wymiotuje. Kacapy rżą ze śmiechu. Doktor podchodzi do niego i przeciera mu twarz śniegiem. – Ilu? – Pięćdziesięciu ośmiu. Dziewięciu już nie żyje. – To razem stu siedemdziesięciu pięciu. Z tego dwudziestu jeden martwych – mówi Judym do kapitana. – Dostaniesz pięćdziesiąt tysięcy. – Idź do Kitajca i przynoś sto tysięcy juanów. Nie przyniesiesz, ubiję tego szczura. – Kapitan kiwa lufą pistoletu w stronę Serhana. – Ty ubijesz Serhana, a Su mnie. Koszty wzrosły. Pięćdziesiąt pięć tysięcy. Kacap wgniata lufę w pierś Judyma. – Sześćdziesiąt. Pospiesz się. Muslim zostaje. Doktor wychodzi spod metalicznej czaszy i idzie w stronę terenowego jeepa Serhana, wsiada i rusza drogą pełną głębokich kałuż, pod zardzewiałym wiaduktem, kawałek wzdłuż torów, potem obok opuszczonego na tę okazję kacapskiego posterunku granicznego (drewniana buda z dwugłowym żółtym ptakiem),
2015-06-12 12:57:15
23
Finis Nowa Fantastyka 07/2015
przez betonowy most nad czarną rzeczką. Już po stronie Daqin nie ma żadnego posterunku, tylko srebrny metalowy maszt z kilkoma kamerami. Jeep wjeżdża od razu w ulicę opuszczonego po walkach piętnaście lat temu osiedla. Sześciopiętrowe bloki majaczą po obu stronach asfaltowej szosy, naraz w światłach samochodu pojawiają się kitajscy żołnierze w hełmach i zatrzymują Judyma. Doktor wyszedł, mrużąc oczy w świetle reflektorów kilku stojących pojazdów. Wojskowa ciężarówka, dwa samochody terenowe i limuzyna. Eskortowany przez dwu Kitajców Judym podszedł do samochodu generała Su. – Witaj, generale. – Chińczyk patrzył na doktora przez otwarte okno, rozparty na skórzanym tylnym fotelu. – Witaj. – Su kiwał monotonnie głową, jakby słuchał czyjegoś monologu i nieustannie potakiwał. Światła reflektorów tańczyły w szkłach jego okularów w srebrnych oprawkach. – Gdzie Serhan? – Został. Towar przywiózł Kacap. Kapitan Dostojewski. Stu pięćdziesięciu czterech żywych. Ciężko ranni. I dwudziestu jeden martwych. Su przestał ruszać głową. Założył ręce na brzuchu. – Słyszałem o nim. Należy mu się nauczka. Tak się nie prowadzi handlu – stwierdził spokojnie. – A co z twoim kupcem? – Kacap go zabił. Przejął towar, ale nie miał potrzebnych kontaktów. Wynegocjowałem nową cenę. Sześćdziesiąt tysięcy. Jeśli nie dostanie… – Dostanie. Sześćdziesiąt! – Su schylił się i klepnął w ramię kierowcę, który wyjął ze schowka walizkę i zaczął odliczać pliki banknotów. – Wracasz i dajesz mu pieniądze. Za kwadrans przyjadą karetki, uprzedź ich, żeby się nie przestraszyli i nie zaczęli strzelać. Gdy doktor odchodził z walizką w ręce, usłyszał, jak Su woła za nim – Ad bestias! Pod kopułą kryjącą magnitkę nie było ani Serhana, ani Dostojewskiego. Z środkowych wagonów dochodził odgłos głuchego, monotonnego stukania. Walizkę odebrał jeden z zamaskowanych żołnierzy, inny poprowadził Judyma do salonki. W niewielkim pomieszczeniu ze stołem i kilkoma fotelami siedział Dostojewski i słuchał perorującego z zapałem Serhana. Kartka leżąca na stole zabazgrana była liczbami i szkicami wypisanymi czerwonym markerem. Turek przedstawiał szczegóły planowanego przemytu paliwa, a Dostojewski patrzył na niego szeroko otwartymi oczami i oblizywał spieczone wargi. Ze ściany za nimi, z wielkiego malowanego portretu, spoglądał na to przenikliwym i dobrodusznym wzrokiem prezydent Kacapii. – Za chwilę przyjadą Kitajcy z karetkami i zabiorą rannych – przerwał im Judym. Zjawił się sołdat z walizką i położył ją na stół. – Wszystkich! – Dostojewski wstał niechętnie od stołu. – Żywych i martwych. Wyszli na zewnątrz. Żołnierze powiększyli przejście w osłonie i otworzyli drzwi wagonów. Przed rampę zajechały pierwsze trzy karetki i wybiegli z nich Kitajcy w białych fartuchach i z noszami. Pielęgniarze wskoczyli do wagonów i podawali na szybko rannym zastrzyki, a potem ładowali na nosze i truchtem przenosili do swoich pojazdów. Sołdaci, patrząc na nich, gwizdali i wołali „Dawaj, dawaj!”. Jeden z rannych, masywnie zbudowany mężczyzna z zabandażowaną klatką piersiową, zwalił
17_64_NF_07_2015.indd 23 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
się z noszy i odpełzał na czworakach, charcząc i odpychając kitajskiego pielęgniarza. Zaraz nadbiegło z pomocą trzech innych sanitariuszy, obezwładnili sprawnie mężczyznę i przytroczyli go do noszy elastycznymi pasami. Zniknęli we wnętrzu jednej z karetek, które zaraz odjechały, robiąc miejsce następnym. Kiedy wszyscy ranni zostali odtransportowani, Serhan pożegnał się z kapitanem, podając mu rękę. Judym odwrócił się bez słowa i ruszył do samochodu. – Ty taki sam! – Usłyszał głos Dostojewskiego. – Durak wynosliwyj! Jeszcze się spotkamy! Godzinę później Serhan i Judym zjechali z autostrady do miasta. Serhan prowadził wóz z zaaferowaną miną. – Energiczny człowiek – stwierdził, nie patrząc na doktora. – Syndrom sztokholmski. Ale szybko się pozbierałeś, dobrze. – Zrobi karierę. Milczeli chwilę. – Myślisz, że zarobisz, prowadząc z nim interesy? Serhan spojrzał na Judyma. – A nie? – Nie przywiązuj się do tej myśli. – Doktor patrzył na różowiejące na wschodzie, grudniowe niebo. Po chwili przejeżdżali przez centrum. Na placu przed nowo wybudowaną bazyliką robotnicy stojący na wysięgniku dekorowali światłami ogromną choinkę. Judym przypomniał sobie o czymś, ale nie poruszył się od razu. Najpierw badał drogę, jaką przebiegały skojarzenia. Tym razem była krótka i oczywista. Choinka. Święta. Rodzina. Żona. Mimo wszystko ten łańcuch powstał poza jego świadomością, w głębi umysłu ciemne, skomplikowane stwory, nad którymi nie miał żadnej władzy, przekazywały sobie pałeczkę w taki sposób, jaki same wybrały, poza nim. A może nie było to nic skomplikowanego. Zobaczył w wyobraźni kolorowe, strzępiaste plamy, które łączyły się ze sobą nitkami, bliskie krótkimi, dalekie długimi i pogiętymi. Plamy zapalały się i gasły, przekazując światło wzdłuż łączących je nici. Może to wszystko jest jednak znacznie prostsze, pomyślał doktor i niemal zapomniał o pierwszym skojarzeniu. Schylił się, podciągnął nogawkę i wyjął z buta złożoną na czworo karteczkę. Uchylił okno i wyrzucił ją, nie czytając. Lubił to uczucie, które wypełniało go zawsze, kiedy szybko i bez wysiłku podejmował właściwe decyzje w sytuacjach, które wyglądały pozornie na skomplikowane.
*** Po powrocie do domu Judym poczuł ogromne zmęczenie. Zjadł późne śniadanie, może raczej obiad, i zasnął twardo. Obudził się już po zmierzchu i leżał przez chwilę w ciemności, z obrazami dręczącego snu. Jechał pociągiem i próbował zebrać przed wysiadką bagaż składający się z paru walizek, rozrzucony po kilku wagonach. Wciąż zdarzało się coś, co mu to uniemożliwiało, wreszcie wagony z walizkami zostały odczepione i pozostały na stacji, a on pojechał dalej, z uczuciem rosnącej paniki. Wstał i sprawdził na swoim huawei wskazania podajnika Helgi. Wszystkie wskaźniki paliły się na czerwono. Za kilka dni Święta, pomyślał bezwiednie. Po pół godzinie był w mieszkaniu Helgi. Choć wydawało się to niemożliwe, wyglądała jeszcze gorzej niż ostatnio, mia-
2015-06-12 12:57:15
24
ła pożółkłą cerę, drżała i mówiła niewyraźnie. Odprowadził ją do saloniku. Zdziwił się, że udało się jej otworzyć mu drzwi. – Była dzisiaj kolęda – wymamrotała Helga. – Jakiś Chińczyk z dwoma ministrantami. Nie zdążyłam im otworzyć, widziałam we wzierniku, jak odchodzą. – Połóż się, proszę. Z trudem ułożyła się na kanapie, a Judym okrył ją delikatnie kocem. – Nie chcę żyć, modlę się tylko do Boga, żebym już nie żyła. – Tak. Róże, które jej przyniósł na urodziny, wciąż stały w wazonie. Zaschły i poczerniały. Na stoliku przy kanapie stał talerzyk z kromką chleba posmarowaną dżemem truskawkowym, pusta zmatowiała szklanka i butelka z sokiem pomarańczowym. Helga zaczęła się dusić i wskazała ręką na szklankę. Doktor napełnił ją sokiem, pomógł kobiecie się podnieść i podał szklankę. Kiedy piła, rozejrzał się po saloniku. Wszystkie te drobne przedmioty, które ich otaczały, napełniły go smutkiem. Miały wkrótce umrzeć. Znaczyły coś tak długo, jak długo spoglądała na nie Helga. Tylko ona rozumiała je w pełni, bez niej musiały stracić całą swoją wartość i zamienić się w śmieci. Z głośników rozmieszczonych na ścianie naprzeciwko dolatywała cicha muzyka. Ta sama ulubiona płyta Helgi, chór gimnazjum dla dziewcząt w Ruppichteroth. Z kuchni dochodził co kilka sekund odgłos donośnego stuknięcia. Doktor zostawił Helgę i podszedł sprawdzić, co się dzieje. Na blacie kuchennym stał duży szklany słoik. W jego wnętrzu poruszał się niespokojnie czerwony żuk. Próbował wspinać się na gładką ściankę, przewracał się z głośnym pacnięciem na grzbiet, zręcznie wywijał odnóżami, powracając do normalnej pozycji, i podejmował kolejną beznadziejną próbę wydostania się z pułapki. Odkręcił ze słoika pokrywkę i odwrócił go. Żuk wypadł na zewnątrz, podreptał natychmiast na krawędź blatu, spadł na podłogę i bezzwłocznie ruszył w drogę. Doktor wyjął z kieszeni swój fon i wysłał do podajnika przygotowany wcześniej kod, po czym wrócił do Helgi. Wpółleżała z przymkniętymi oczami oparta o poduszkę i oddychała ciężko. – Jesteś tu? – wymruczała. – Tak. – Spostrzegł, jak czerwony żuk wdrapuje się na kanapę i znika za nogawką dresu Helgi. Wzdrygnęła się lekko. – Nie chcę już tu być – załkała Helga. – Tak – powiedział Judym. – Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Przysunął do kanapy fotel, usiadł na nim i ujął ją za rękę. Jej oddech stał się szybszy. Nawet pies nie powinien umierać w samotności, pomyślał doktor. Ma prawo, by do końca słyszeć głosy swojego stada. Ludzi albo zwierząt. A jakie jest moje stado? Mei i jej liczna, choć daleka rodzina? Patetyczni, zawsze przegrani Nadwiślańcy, wiedzeni niezawodnym instynktem, podążający zawsze za prowokatorami, kapusiami i zawodowymi zdrajcami? Helga i jej dzieci rozrzucone pośród zwalczających się nawzajem islamskich państewek? Pater noster, qui es in cælis, Ojcze nasz, któryś jest w niebie, który łudziłeś nas, że za błękitną kurtyną nad naszymi głowa-
17_64_NF_07_2015.indd 24 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
Janusz Cyran
mi jest Twoja siedziba, po to tylko, by pozwolić bluźniercom wznieść się ponad nią, spojrzeć w pustkę i krzyknąć – tam Go nie ma! Który kazałeś wznieść swój Przybytek, pusty pokój, jako najdoskonalszy obraz Twojej niepojętej obecności, nie dającej się postrzec, a potem pozwoliłeś zburzyć miasto, które go czciło i chroniło, i patrzyłeś, jak jego mieszkańcy są zabijani i giną na krzyżu i arenach. Sanctificetur nomen Tuum; święć się imię Twoje, niech cała ziemia rozbrzmiewa Twoim imieniem, przyzywanym w udręce i radości, torturze i rozkoszy; tańczmy w ekstazie, radujmy się i przyzywajmy Twe imię, przywołujmy je z łoża boleści, aż do ostatniego naszego tchnienia. Adveniat regnum Tuum; niech nadejdzie Twe Królestwo, przez upadek wszystkich ziemskich mocy, przez obrócenie się w nicość każdej nadziei i każdego oczekiwania, przez upokorzenie i uniżenie zarówno możnych jak i nędzarzy; niech przyjdzie Twoje Królestwo, jakie przygotowałeś dla tego świata i dla nas wszystkich, choćby miało być pustką, ciemnością i największym chłodem. Fiat voluntas Tua, sicut in cælo et in terra, bądź wola Twoja, jako w niebie tak i na ziemi, a jakie by nie były Twe wyroki, czy przyjmiemy je z pokorą i zgodą, czy z krzykiem niezgody i nienawiścią, niech w końcu zostaną wykonane, bo czyż jest od nich jakieś odwołanie? Panem nostrum quotidianum da nobis hodie, chleba naszego powszedniego racz nam dać dzisiaj, o to jedno prosimy Ciebie, Stwórco wszystkich rzeczy, tę jedną nadzieję ośmielamy się w sobie hodować, abyśmy zaraz nie pomarli marnie z głodu, i byś dał nam jeszcze ten choćby dzień obecny, dla pokłonienia się przed Twoim niewidzialnym majestatem. Helga oddychała szybko i płytko, jej ciałem wstrząsały drgawki, na czoło wystąpiły drobne krople potu. Et dimitte nobis debita nostra, sicut et nos dimittimus debitoribus nostris; i daruj nam nasze długi, bądź dla nas wierzycielem takim, jakim i my jesteśmy wobec dłużników naszych, a tych, którzy prowadzą ludzi w niewolę, kusząc ich pozorem łatwego życia i obarczając ciężarami nie do uniesienia, potrać wszystkich, pokrusz ich kości i niech pył, w jaki ich obrócisz, rozniesie wiatr na cztery strony świata, i niech nie wspomni ich już ani Duch Twój, ani pamięć ludzka, tak iż nie będzie już dla nich żadnego odkupienia. Et ne nos inducas in tentationem, sed libera nos a malo, nie wódź nas na pokuszenie, nie wystawiaj nas na próby, którym nie zdołamy podołać, a jeśli taka Twa wola, i wydasz nas we władzę złego, niech Twe miłosierdzie wspomni na naszą słabość i naszą pokorę. Ekran słuchawki ustawionej na sztorc w bazie w kształcie ryby zapalił się i wyświetlił zielonymi literkami napis „Laura”. Rozległ się lekko zachrypnięty głos. – Mamo? Jesteś tam, mamo? Kobieta poruszyła się niespokojnie i jęknęła. – Odezwij się do mnie, miałam takie nieprzyjemne sny. Jeśli się uda, przyjadę do ciebie na Święta, choć na trzy dni. Oddzwoń do mnie, proszę! Pa! Słuchawka zgasła. Judym uścisnął silniej dłoń Helgi. W pokoju wciąż rozlegał się cichutko głos chóru:
2015-06-12 12:57:15
25
Finis Nowa Fantastyka 07/2015
Knabe sprach: „Ich breche dich, Röslein auf der Heiden!” Röslein sprach: „Ich steche dich, dass du ewig denkst an mich. Und ich will's nicht leiden”. Röslein. Röslein. Röslein rot. Röslein auf der Heiden. Und der wilde Knabe brach‘s Röslein auf der Heiden. Röslein wehrte sich und stach, half ihm doch kein Weh und Ach, musst es eben leiden. Röslein. Röslein. Röslein rot. Röslein auf der Heiden.2 Helga chrząknęła głośno i przestała oddychać. Doktor czekał jeszcze chwilę, potem puścił jej dłoń i ułożył ją przy boku kobiety. Odstawił fotel na miejsce, zresetował podajnik i patrzył, jak chrząszcz biegnie w jego stronę i przywiera do ścianki urządzenia. Poprawił jeszcze wiszący trochę krzywo obraz z paryską ulicą, zapakował podajnik do swojego plecaka i opuścił Helgę, zatrzaskując za sobą drzwi.
*** Najpierw dwugodzinna podróż szybką koleją na południe, w wagonie pierwszej klasy z kitajskimi biznesmenami i oficerami. Następnie przesiadka do lokalnego autobusu, prawie pustego, tylko trzy Cyganki z dwójką małych dzieci i dwóch pijanych tubylców szamocących się ze swoim sprzętem wędkarskim. Kręta górska droga, jeszcze podjazd terenowym samochodem z wynajętym kierowcą aż do doliny przegrodzonej wysokim murem, z drewnianą bramą, tablicą z napisem „Teren prywatny. Obszar rekonstrukcyjny” i kilkoma wartownikami w czarnych mundurach bez dystynkcji. Na koniec jazda wozem zaprzężonym w parę koni, po drodze wyłożonej kamiennymi płytami, aż na porośnięte krzewami zbocze wzgórza, z którego rozciągał się widok na miasteczko z domami z kamienia, brzoskwiniowego w czerwieniejącym świetle zachodu. Woźnica zostawił doktora przed wejściem do posiadłości archonta. Rozciągający się w obie strony niski kamienny murek, kuta żelazna furta. Judym wciągnął głęboko w płuca przesycone wilgocią kwietniowe powietrze i czekał. Zapadał wczesny wiosenny zmierzch i w oknach domów w dolinie zapalały się światła. Do bramy zbliżył się ciemnoskóry mężczyzna w płaszczu do kolan, skłonił się i w milczeniu poprowadził doktora dębową aleją do willi Petiliusza Agryppy. Wszędzie panowała cisza. W przebieralni Judym pozostawił swoje ubranie, nałożył długą tunikę z rękawami i przepasał się sznurem. Dopiero wtedy służący zaprowadził go dalej, przez atrium oświetlone delikatnie ostatnią resztą wieczornego światła, aż do tablinum, gdzie czekał na niego Petiliusz. Archont siedział przy inkrustowanym srebrem w geometryczne wzory stole. Trzymał w ręku kartkę pożółkłego papieru, odłożył ją na widok doktora.
17_64_NF_07_2015.indd 25 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
– Salve – rzekł Judym, pochylił się i ucałował pierścień na wyciągniętej ręce archonta. Złoty pierścień przedstawiał wizerunek boga-słońce. – Witaj, doktorze. Usiądź, proszę. – Archont wskazał na krzesło przy stole. Z obu stron pokoju spoglądały na nich popiersia przodków Agryppy. Ich twarze wydawały się żywe w ruchliwym świetle oliwnej lampy. – Jak przebiegła podróż? – Dziękuję, Petiliuszu. Cieszyłem się cały czas, że będę mógł się z tobą spotkać. Archont mierzył go spojrzeniem czarnych, błyszczących oczu. Miał zapewne za sobą długi, pracowity dzień. Wstawał długo przed świtem, kiedy świat pogrążony jest jeszcze w zupełnych ciemnościach. Toaleta, poranne ćwiczenia fizyczne, które utrzymywały giętkość i siłę jego sześćdziesięcioletniego już ciała. Lekkie śniadanie, korespondencja, a potem czas na przyjęcie klientów. Każdy wchodzi osobno do atrium, gdzie Petiliusz Agryppa siedzi na podwyższeniu, na wysokim krześle z oparciem i złoconymi poręczami. Trochę z tyłu wielki czarny pies, ogromny molos rasy cane corso, patrzy podejrzliwie przekrwionymi oczyma na kolejnego klienta i warczy cicho, kiedy ten podchodzi i całuje pierścień archonta, mierząc kątem oka siłę złotego łańcucha, na którym trzymane jest zwierzę. Klient cofa się potem tyłem i stoi na marmurowej posadzce, na środku mozaiki przedstawiającej nosorożca walczącego z niedźwiedziem. Judym docenia sposób, w jaki przyjmuje go archont. Stara się jednak nie zapominać, nawet jeśli w pobliżu nie ma warczącego molosa, kim jest Agryppa, i kim on sam. – Otrzymałem wstępny szacunek kosztów igrzysk. Przekroczyły dość znacznie sumę stu pięćdziesięciu tysięcy sestercji. Musimy je ograniczyć do tej kwoty. Dlatego proszę, abyś w czasie twojego audytu położył nacisk na oszczędności. Występy powinny być atrakcyjne, ale można ograniczyć ich ilość. Zrezygnować z części tych, które są mniej spektakularne. Zresztą doskonale wiesz, o co mi chodzi. Cezar potwierdził swoją obecność. Zgodnie z prawem tylko on ma prawo do urządzenia wystawniejszych igrzysk, jednak możemy postarać się, by organizacja moich stała na jak najwyższym poziomie. – Od rana zabieram się do pracy, archoncie – zapewnił Judym. Zauważył, że na kartce odłożonej na stół wydrukowany jest jakiś wiersz. – Przygotowałem plan audytu. Ograniczenie kosztów nie powinno być żadnym problemem. Jedno z popiersi poruszyło się wyraźnie i skierowało oczy w stronę Petiliusza. – A pamiętasz, jak dostałeś ode mnie kucyka? – zapytało popiersie. – Oczywiście, dziadku. – Agryppa uśmiechnął się, przerywając rozmowę z Judymem. – Tak się wtedy ucieszyłeś! – Tak. Pamiętam to doskonale. Kochałem go prawie jak ciebie! Obydwaj roześmiali się, po czym popiersie zapadło w odrętwienie. – Przepraszam, doktorze – rzekł archont. – Tak niewiele czasu poświęcamy swoim bliskim zmarłym. Dlatego postanowiłem, że umieszczę ich w swoim gabinecie. Czasami przerywają niespodziewanie moje zajęcia, ale często bywa, że jest to szczęśliwy zbieg okoliczności. Odczuwam ich obecność jako wielką pomoc. – Rozumiem cię doskonale, archoncie.
2015-06-12 12:57:16
26
– Tak, wiem, że również przywiązujesz dużą wagę do obecności tych, którzy odeszli. – Zamilkł na chwilę. – To dobry moment, abym zapytał cię, teraz, we własnej osobie, o twoje skojarzenia. Ogień lśniący w oczach Petiliusza zmienił lekko barwę. – Historie zwierząt zawsze są metaforą historii ludzi. – Rozpoczął Judym po chwili namysłu. – Jedne gatunki ustępują drugim, wypierają je z ich terytorium. Oceniamy niektóre z nich jako lepsze niż inne, choćby ze względu na ich użyteczność. Tak samo jest z ludźmi. Muzułmanie osiedli na Zachodzie, Trzeci Rzym przesunął się na wschód, Zhōngguó weszło do gry, zatrzymując jego ekspansję. Przechodzimy kolejne konwulsje i naturalne jest pytanie, w jakim kierunku zmierzają? Czy w zmieniającym się gwałtownie świecie pozostała jakaś stała wartość? Może jakiś ludzki rodzaj, szczep, któremu należy się ochrona, umocnienie i władza kierowania własnym losem i losem innych? Ludzie jednak nie są nieświadomymi przeznaczenia zwierzętami, jeśli zatem szczep taki istnieje, to nikt mu tej ochrony, tej nadzwyczajnej pozycji, nie zapewni. Bo gdyby ktoś taki się znalazł, sam miałby do niej wyłączne prawo. A zatem szczep ten jest i tym szlachetnym gatunkiem stworzeń, i swoim własnym opiekunem, zapewniającym przetrwanie i rozwój samego siebie. Za zasłonami chwilowych państw, za teatrem odrodzonego łacińskiego Kościoła, stoisz ty i podobni tobie, archoncie. O tym sobie pomyślałem, kiedy zechciałeś opowiedzieć mi historię o rakach. Płomień lampy nieco przygasł i twarz Petiliusza okrył cień. – Niektórzy sądzą, że przynależność do naszego szczepu, jak to określiłeś, jest wyłącznie oparta na więzach krwi. To nieprawda. Śledzimy uważnie twoje poczynania. Zyskałeś bardzo w naszych oczach, doktorze, i wkrótce nadejdzie chwila, że potwierdzimy to, zapraszając cię do wzięcia udziału w odpowiedniej uroczystej ceremonii. Staniesz się w ten sposób jednym z nas. Milczenie, cisza, w której słychać tylko skwierczenie knota lampy. To nie nastąpi nigdy, myśli Judym, zachowując kamienną twarz. Nigdy nie stanę się jednym z was. Nawet twoja przypowiastka zdradza twoje intencje. Twoje i twojego gangu. Nie hoduje się szlachetnych raków po to, by się z nimi liczyć, ale by wylądowały na talerzu. Ostatecznie taką dla mnie przewidujesz rolę. Wkrótce ściągniecie tu z każdego krańca Daqin. Każdy ubrany w maskę, przystrojony na okazję dziwacznego krwawego karnawału. Zanim ruszy pompa, złożycie ofiary swoim bogom, kłaniając się przed ich wizerunkami. W rzeczywistości przedstawiają one was samych, będzie to tylko jeszcze jeden akt samouwielbienia. Kiedy wasz cezar usiądzie w amfiteatrze na poduszkach swojego tronu, ruszycie tam i wy, poprzedzani przez liktorów, kapłanów waszych narcystycznych kultów, tancerzy, muzykantów, niespokojne zwierzęta zamknięte w klatkach, gladiatorów. Po ranku wypełnionym pokazami walk dzikich zwierząt, po egzekucjach przeciwników, którzy wpadli w wasze sidła, po upalnym południu, gdzie na arenie zgraja błaznów, karłów i klaunów szydzić będzie ze wszystkiego, czym pogardzacie, po walkach gladiatorów, już kiedy zapadnie zmrok, wszechobecny zapach krwi nasyci was i oszołomi, będzie się wam wydawało, że osiągnęliście pełnię i naprawdę staliście się panami świata, a ten obłąkany rytuał, parodia starożytnego obrzędu, ma być tego potwierdzeniem. Jakże się mylicie.
17_64_NF_07_2015.indd 26 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
Janusz Cyran
Judym uśmiecha się i skłania głowę. – Dziękuję, archoncie. – Wracając do twojego audytu. Poprosiłeś o to, by jego częścią była ta egzekucja. Oczywiście wyrażam na to zgodę. Chciałbym jednak zapytać o twoje motywy. Doktor zastanawia się przez chwilę. – Domyślam się, że pytasz, czy nie kierują mną motywy osobiste? Tak, w pewnym stopniu. Tak czy inaczej audyt musi zakończyć się sprawdzianem praktycznym, jak zawsze. Z drugiej strony wyrok zapadł i musi zostać wykonany, albo w czasie igrzysk, albo teraz. Nie ma powodu, aby przy tej okazji nie mogło zostać już teraz nasycone moje pragnienie sprawiedliwości. Archont roześmiał się. – Oczywiście! Sam postąpiłbym tak samo. Jak powiedziałem, zgadzam się. – Agryppa przymknął oczy i zaczął deklamować. Well! and what if she should die some afternoon, Afternoon grey and smoky, evening yellow and rose; Should die and leave me sitting pen in hand With the smoke coming down above the housetops; Doubtful, for quite a while Not knowing what to feel or if I understand Or whether wise or foolish, tardy or too soon... Judym poczuł, jak na karku jeżą mu się włoski. Would she not have the advantage, after all? This music is successful with a „dying fall” Now that we talk of dying – And should I have the right to smile?3 Petiliusz skończył i spojrzał z powagą na doktora. – Eutanazja w Daqin jest ciężkim przestępstwem. Zważyć trzeba jednak na to, że prawo widoczne i jawne nie jest powszechne. Nie stosuje się na przykład do nas. Tak więc tak długo, jak ktoś przynależy do naszego kręgu, jest z niego całkowicie wyłączony, i obowiązuje go inne prawo, takie, jakie tworzymy sami dla siebie. Zgadzasz się, że jest to słuszne? – Tak, archoncie – rzekł głucho doktor. – Znakomicie. Kazałem przygotować dla ciebie na kolację potrawkę z raków. Niestety nie będę mógł ci towarzyszyć, czekają mnie jeszcze ważne sprawy. Spotkamy się ponownie, kiedy zakończysz audyt.
*** Doktor usiadł samotnie na kamiennej ławie, kilka metrów nad poziomem owalnego placu, otoczonego gładkim murem. Przed nim, w świetle księżyca przesłoniętego częściowo chmurami, majaczyły niskie zabudowania ludus. Za nim, za jeszcze jednym murem zamykającym cały teren szkoły, stał pogrążony w ciemnościach ogromny amfiteatr. Czuł, że znajduje się w samym środku ciemnego, sekretnego serca Daqin. Na sam koniec wiosny, już w czerwcu, amfiteatr ożyje. Przez ostatni tydzień Judym bywał tu codziennie i zaglądał do każdego kąta. Obejrzał cele gladiatorów, skazańców zamykanych po ćwiczeniach na klucz, rozmawiał z auctorati, zjawia-
2015-06-12 12:57:16
27
Finis Nowa Fantastyka 07/2015
jących się w pracy wcześnie rano, sprawdził jakość posiłków na stołówce. Razem z lanistą przejrzał dwukrotnie listę płac. Kazał uruchamiać po kolei wszystkie machiny zainstalowane w amfiteatrze, policzył i oszacował wartość zwierząt, oczekujących w ogromnym ogrodzie na swój los. Wezwał głównych dostawców i zażądał dodatkowych rabatów, strasząc cofnięciem kontraktu. Zobaczył kilkadziesiąt treningowych walk, przypatrywał się codziennym uciążliwym ćwiczeniom odbywającym się na małej arenie ludus, tej właśnie, która teraz stała przed nim w dole, niemal pusta. Do jednego z pali ćwiczebnych przywiązany był nagi człowiek, odziany jedynie w przepaskę biodrową. Trząsł się z zimna i strachu. Kilka metrów od niego stał rozpalony mosiężnik, z metalowym prętem wetkniętym w rozpalone kawałki węgla drzewnego. Człowiek szczękał zębami i rozglądał się wokół siebie. Miał rzadką brodę i rozwichrzone długie włosy, widać od dłuższego czasu nie mógł korzystać z usług fryzjera. Dostrzegł w górze doktora. – Człowieku! – wrzasnął. – Pomóż mi! Gdzieś z tyłu zazgrzytała podnoszona żelazna krata. Skazaniec próbował skręcić głowę i ujrzeć to, co pojawiło się na arenie. – Ja kapitan Dostojewski! Przez krąg światła rozsiewanego przez mosiężnik przemknął zwinny, rozmyty kształt. Wielki czarny kot. – Tak, wiem – szepnął Judym. Kot zniknął w ciemnościach, zaraz pojawił się znów, biegł wzdłuż muru, wskakiwał nań, szukając instynktownie drogi ucieczki. Znów zniknął, chociaż doktorowi wydawało się, że widzi jego wychudzoną sylwetkę czającą się w najciemniejszym kącie areny. Skazaniec zawył. Nagle kot pojawił się kilka metrów przed nim i przypadł do piasku. Patrzyli na siebie przez chwilę, a potem zwierzę skoczyło i wbijając się pazurami w jego nagie ciało, odgryzło kapitanowi twarz.
*** Nadszedł wrzesień, miesiąc spełnienia corocznego rytuału. Judym patrzył z nostalgią na wyrastające z horyzontu góry. Lubił tu przyjeżdżać, cieszył się na to, co miało nastąpić. Na miejsce przybył już o zmroku. Na łagodnym zboczu rozsianych było kilka setek drewnianych domków, tylko w nielicznych paliło się światło. Wjechał do osiedla przez bramę z dwuznacznym napisem Quid aeternis minorem consiliis animum fatigas? Zatrzymał się przy jednym z domów na placyku wysypanym białym żwirem. Wszedł na niewielki ganek i zastukał mosiężną kołatką w masywne rzeźbione drzwi. Otworzył mu młody człowiek w białym kitlu. – Dobry wieczór, cieszymy się, że pan nas odwiedza. – Uśmiechnął się dość szczerze. – Proszę do środka, pana ojciec jest już prawie gotowy… by się z panem przywitać. Ojciec siedział w głównym pokoju, w skórzanym fotelu z wysokim oparciem, ubrany w ciepły włochaty szlafrok, i wydawało się, że drzemie. W kominku wesoło trzaskały płonące jasnym ogniem szczapy. Jedną ze ścian wypełniały półki z książkami i można było sobie wyobrażać, że mężczyzna spędza tu miłe wieczory, racząc się spokojną lekturą.
17_64_NF_07_2015.indd 27 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
– Procedura dobiega końca, myślę, że zgodnie z pana życzeniem będą mogli panowie jutro z samego rana ruszyć w góry – stwierdził z entuzjazmem technik. – Doskonale – powiedział doktor. – Czy będę mógł spać tutaj? – Raczej nie. Mamy jeszcze trochę pracy, przeszkadzałbym panu. Zapraszam pana do hotelu dla gości, pokój już na pana czeka. Judym położył się spać wcześnie. Przez uchylone lekko okno do środka napływało świeże górskie powietrze i szmer przepływającego tuż przy hotelu strumienia, i jakieś inne dźwięki, ciche i niezrozumiałe. Skoro świt Judym zjawił się znów przy domu ojca. Stali już obaj na zewnątrz, technik w tym samym białym kitlu i ojciec, w zielonym kapeluszu, koszuli w drobną kratkę, sportowych spodniach z podwiniętymi nogawkami i wysokich górskich skórzanych butach. Do jego niedużego plecaka przytroczone były kijki. Z plecaka wystawała też srebrzysta rurka, znikająca za kołnierzem koszuli. Ojciec stał i mrużył oczy w blasku wschodzącego słońca. Judym podszedł do niego i objął go. Poczuł na twarzy równy oddech. – Witaj, ojcze – szepnął doktor. – Idziemy w góry? – uradował się starszy pan. – Tak! Zapakowali się do samochodu Judyma i ruszyli w drogę. Po pół godzinie byli na początku szlaku, w wąskiej dolinie. Asfaltowa droga kończyła się tutaj. Judym odpiął z plecaka ojca teleskopowe kijki, rozciągnął je i wręczył ojcu, który nie czekając na niego, ruszył kamienistą ścieżką w górę. Ponad nimi było wciąż błękitne niebo, chociaż prognozy zapowiadały przelotny deszcz. Ojciec szedł miarowym krokiem, zatrzymywał się co kilka minut i oddychał ciężko. Maszerował jednak szybko i doktor nadążał za nim z trudem. Szli szlakiem wyłożonym płaskimi kamieniami, przekraczając od czasu do czasu małe strumyki. Pół kilometra wyżej, kiedy otworzył się przed nimi zapierający dech w piersi szeroki widok na dolinę między dwoma pasmami górskimi, przysiedli na zwalonym pniu sosny. – Pięknie! – Ojciec uśmiechnął się. Judym przytaknął głową i wyciągnął ze swojego plecaka plastikowy pojemnik z przygotowanym na drogę jedzeniem i termos z kawą. Para kruków szybowała nad nimi, popatrzyły na nich, zakrakały i popłynęły w dal. – Nie jestem głodny – powiedział ojciec, patrząc w górę, ku wierzchołkom sąsiednich szczytów, na które zaczęły nasuwać się ciemne chmury. Judym czuł, jak ogarnia go wielki spokój. To była jedna z tych niewielu rzeczy, dla których znosił to wszystko. – Pamiętasz? W zeszłym roku pogoda była taka sama – zagadnął doktor. – Hm. W zeszłym roku pogoda była taka sama! – odpowiedział ojciec. Chwytał się każdej myśli Judyma jak liny i podciągał się na niej z wysiłkiem, powtarzając ją jak własną. Każda inna myśl, która nie byłaby tylko automatycznym odruchem, stawała się dla niego z miejsca ciężarem nie do udźwignięcia. Doktor pomyślał, że umysł jego ojca jest teraz jak ten model mrowiska, który kiedyś oglądał. Ludzie, którzy go stworzyli, wybrali duże podziemne mrowisko i wlali do niego roztopiony
2015-06-12 12:57:16
28
Janusz Cyran
srebrzysty stop. Gorący, płynny metal wypełnił wszystkie korytarze, komory, w których mrówki przechowywały jaja, larwy i poczwarki, spiżarnie, pomieszczenie królowej, zabił i spalił wszystko na swojej drodze, a potem zastygł, zachowując strukturę gniazda. Badacze wykopali potem ostrożnie całą tę misterną konstrukcję, pokazując jej złożoność. Była już jednak martwa. Czy podobnie nie stało się z jego ojcem? Kiedy kolejny udar spowodował, że następna partia mózgu została wyłączona i ojciec nie mógł się już poruszać, Judym zdecydował się na tę kosztowną kurację. Nanoreplikant wypełnił tkanki jego ciała, jak metal pustkę w gnieździe mrówek, zamieniając to, co naturalne i wadliwe, na sztuczne i doskonałe, zachowujące na zawsze resztki pamięci. Zdania błąkające się po pustych srebrnych korytarzach, nietworzące już żadnej spójnej i aktywnej całości. Jakby wsłuchując się w jego myśli, ojciec odezwał się do doktora, patrząc ciągle w dal oczami, w których zastygł zachwyt i obojętność. – Kiedy wrócisz na studia medyczne? Musisz je wreszcie skończyć. Zawsze chciałeś pomagać ludziom, od dziecka. Pamiętasz? Judym nalał do kubka kawy i patrzył, jak paruje w chłodnym powietrzu. – Wkrótce, ojcze, wkrótce. Ojciec uśmiechnął się, nie patrząc na niego. – To dobrze. Ruszyli dalej. Wspinali się zboczem porośniętym kosodrzewiną, potem już tylko niską, gęstą trawą. Kiedy weszli na skalisty grzbiet, ogarnęła ich gęsta mgła, wielki obłok drobnych wodnych kropelek, który zamieniał się stopniowo w mżący deszcz. Zatrzymali się na chwilę, Judym pomógł ojcu ściągnąć plecak, wyciągnął z niego nieprzemakalną kurtkę i pomógł mu ją założyć. W chmurze otworzyło się na moment okno, zobaczył w dole opuszczone martwe miasto zalane słońcem. Potem znów zamknęła się wokół nich zimna mgła, tak iż ojciec znikał Judymowi co chwila z oczu, zmuszając doktora do przyspieszenia kroku.
*** Późnym popołudniem dotarli do Villafranca del Bierzo i zatrzymali się w restauracji na przedmieściu. Klimatyzowane wnętrze przywróciło Judymowi humor. Mei siedziała przy stoliku naprzeciw niego i przeglądała kolejny raz pieczątki w crédenciales wystawionych przez Les Amis du Chemin de Saint-Jacques, którego członkinią była już od kilku lat. Przemierzali Camino Frances od dwu tygodni. Mei wyszczuplała i doktor patrzył na jej opaloną, ciągle młodą twarz z przyjemnością. Jej uroda zwracała uwagę i przyciągała ludzi; zauważył z satysfakcją, że para starszych Francuzów, która usiadła przy stoliku obok, spogląda w ich stronę i był pewny, że wcześniej czy później ich zagadną. Mei, choć urodzona i wychowana w Serica, była córką Słowaka i Chinki. Te dwa przenikające się i przeczące sobie fizyczne typy stworzyły nową, ulotną i wymykającą się schematom tożsamość, która była tak tajemnicza i pociągająca. Jego huawei warknął dwukrotnie. Na ekranie rozkwitała ikona przedstawiająca pełznącego węża. – Przepraszam, muszę wyjść – mruknął i skierował się do wyjścia. Na zewnątrz uderzył w niego upał. Na placyku przy stoisku pod daszkiem z czerwonego materiału kucharz wyławiał
17_64_NF_07_2015.indd 28 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
z wielkiego akwarium żywe ośmiornice i wrzucał je do kociołka z gotującą się wodą. Kilku pielgrzymów stało przy akwarium i wybierało swoje sztuki. Połączył się z generałem Su. – Jutro o siedemnastej oczekuje cię biskup Cesar Munilla. Tak, Toledo. Tak, wiem, gdzie jesteś. – Rozłączył się. Judym patrzył w stronę gór widocznych za kurtyną falującego od gorąca powietrza. Wzdrygnął się, kiedy ktoś dotknął delikatnie jego ramienia. – Coś się stało? – Mei spoglądała na niego z niepokojem. – Muszę wyjechać na dwa dni. Poczekasz na mnie w alberdze, wrócę i pójdziemy dalej. – Stój, muszę ci coś powiedzieć! – Zacisnęła palce na jego ramieniu. – Zdradziłam cię. – Słucham? – Schował odruchowo telefon. – Przez pięć lat składałam raporty. Wszystko, co dotyczyło ciebie. Przestraszyli mnie, zabrali z ulicy i zawieźli do siedziby tajnej służby Daqin. Ale to już się skończyło. Trzy lata temu powiedzieli, że nie jest to już potrzebne. Trzy lata temu. Zaczął wtedy współpracować z Serhanem. Nieważne. Zbyt gorąco, za dużo światła. – Dziękuję, że mi o tym powiedziałaś. – Właśnie dlatego chciałam iść z tobą na tę pielgrzymkę! – niemal krzyknęła. – Żeby ci o tym powiedzieć. Teraz przestraszyłam się, co się stało? Może już nie wrócisz! – Nie martw się, nic się nie stało – miał schrypnięty głos. – A tamto… To musiało być dla ciebie trudne. Zawsze będę cię kochał. Objął ją i dopiero wtedy wybuchła płaczem. Sprawdził dostępne opcje i w końcu wybrał najprostszą, automatyczna taksówka, starą autostradą przez Madryt, około czterech godzin jazdy. Krajobrazy, które przez ostatnie dwa tygodnie zmieniały się tak wolno, że wrastały w mózg i zmieniały sposób postrzegania świata, teraz przewijały się jak film oglądany wstecz z dużym przyspieszeniem. Postanowił zatrzymać się w Madrycie i sprawić sobie ubranie lepiej odpowiadające okazji. W zasadzie nie miał żadnych oporów, by stawić się przed biskupem w takim stanie, w jakim był w tej chwili, w zakurzonym stroju pielgrzyma (czy to nie byłoby nawet bardzo stosowne?), ale przecież wiedział, że to tylko mniej ważna część jego wizyty w Toledo i doszedł do wniosku, że z tej okazji warto stracić choćby i kilka godzin. W czasie jazdy wybrał pracownię krawiecką w Madrycie i zarezerwował pokój w Toledo, w hotelu Casona de la Reyna. W mieście znalazł się już po zachodzie słońca. Ulica była prawie pusta, spojrzał nieufnie na manekiny prezentujące ubrania na wystawie Sastrería Langa i wszedł do środka. Pracownia nie została całkowicie zautomatyzowana, w przeciwieństwie do kontynentalnej sieci tanich punktów ubrań szytych na miarę, takich jak Petronius. Przy wejściu przywitał go młody łysiejący mężczyzna w beżowym sportowym ubraniu i z metrem krawieckim przewieszonym przez szyję. – Antton Candela, projektant – przedstawił się i zlustrował Judyma; z zakurzonym plecakiem na grzebiecie, w ubrudzonych sportowych butach, najwyraźniej nie spodobał mu się i nie ukrywał swojej głębokiej niechęci na twarzy. – Spodziewałem się, że będzie pan szybciej, właściwie mamy już zamknięte. – Przepraszam, to przez korki. – Judym uśmiechnął się i rozłożył ręce.
2015-06-12 12:57:16
29
Finis Nowa Fantastyka 07/2015
– Proszę za mną. – Projektant zaprowadził go do przymierzalni. Usiedli przy ekranie i doktor przejrzał szybko przygotowane wstępnie projekty. Wybrał ciemnoszary wieczorowy garnitur bez kamizelki, białą koszulę, grafitowy krawat, ciemnobrązowe półbuty. Projektant wyszedł i syntetyczny głos polecił Judymowi, by się rozebrał i przespacerował po pokoju. – Dziękuję, może się pan ubrać. Po pięciu minutach na ekranie Judym zobaczył swój obraz, paradował jak żywy w gotowym garniturze. – Akceptuje pan? – Usłyszał zniecierpliwiony głos Candeli. – Tak, bardzo dziękuję. Nie będę przymierzał, proszę wszystko zapakować i płacę. – Słucham? Nie, proszę pana, w żadnym wypadku tak nie może być. Nie może pan zabrać ubrania bez przymiarki. – Projektant obraził się. Podniosło to Judyma na duchu, miał do czynienia z fachowcem z ambicjami. Po chwili Hiszpan wręczył mu garnitur i torbę z resztą ubrania. Doktor przebrał się i przespacerował kilka kroków przed lustrem. – Świetnie. – Pokiwał z uznaniem głową. – Trzeba jeszcze poprawić tu, tu i tu. Po pół godzinie Judym stanął na chodniku, czekając na taksówkę. W jednym ręku trzymał torbę z dużym herbem Sastrería Langa (złota korona nad złotą tarczą z dużą zieloną literą L, u dołu żółta wstęga z rokiem założenia, tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty), w drugim bambusowy wieszak z ubraniem zakrytym złotym foliowym workiem z tym samym znakiem. Nadciągała burza, zaczęły padać pierwsze grube krople deszczu. – Dobrej nocy! – Doktor odwrócił się i zobaczył, że projektant uśmiecha się do niego, zamyka drzwi, rozpina parasol i oddala się szybkim krokiem. Mobil kastylijskiej korporacji publicznej, czarny chengdu, zjawił się w samą porę. Ledwie Judym schronił się do taksówki, lunął gwałtowny deszcz. Odchylił siedzenie obok, ułożył na nim swój nabytek, plecak rzucił do otwartego bagażnika z tyłu pojazdu. – Quo vadis? – zapytał syntezator mowy kobiecym głosem. – Toledo. Hotel Casona de la Reyna – odrzekł doktor i rozparł się wygodnie w fotelu. Taksówka ruszyła, rozpychając kurtyny wody lejącej się z ciemnego nieba. Po kwadransie zasnął. Przyśniła mu się Mei. Stała nad urwiskiem, w dole ocean uderzał monotonnie w brzeg. Trzymała w ręku wielką białą muszlę, przyglądała się jej, a potem ucałowała i z rozmachem rzuciła w przepaść. Kiedy się ocknął, zobaczył jaśniejące w mroku miasto, nad nim podświetlony reflektorami, tryumfujący nad okolicą Alkazar. Po deszczu nie było śladu.
*** Następnego dnia po śniadaniu wybrał się na przechadzkę po mieście. Hotel znajdował się przy ulicy biegnącej wzdłuż Tagu; zostawił za plecami wał nagich, spieczonych słońcem, czerwonych wzgórz po drugiej stronie rzeki i wspiął się ku centrum starego miasta, kwadrans drogi piechotą. W wąskich uliczkach upał nie był tak dokuczliwy, doktor włóczył się bez celu przez godzinę, wypił kawę w pustej restauracji. Nie dostrzegł żadnych śladów po wojnie domowej, która po raz drugi uwolniła Hiszpanię od islamu. Zmęczony gorącem wrócił do hotelu, zdrzemnął się, po obiedzie wziął prysznic (opinie
17_64_NF_07_2015.indd 29 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
w sieciowym informatorze o małych i przyciasnych łazienkach w Casona de la Reyna okazały się przesadzone) i na pół godziny przed siedemnastą ruszył znów w górę, do siedziby biskupiej. Episcopus auxiliaris Toledo, Cesar Munilla, przyjął go w swoim imponującym gabinecie. Uścisnął mu dłoń już przy wejściu i poprowadził do stołu. Patrząc na nienaganną i idealnie leżącą na szczupłej sylwetce biskupa sutannę, Judym gratulował sobie w duchu, że zdecydował się na przystanek w Madrycie. – Słyszałem, że pielgrzymuje pan z żoną do Santiago de Compostela? – Munilla splótł palce dłoni i pochylił się ku niemu nad stołem, spoglądając z życzliwością zza szkieł w stalowych oprawkach. – Tak. Od jutra chcę ruszyć w dalszą drogę. – To bardzo piękne, każdy z nas powinien odbyć taką pielgrzymkę. Niektórzy traktują przebycie tej drogi jak wyprawę turystyczną, mimo wszystko wciąż tak się zdarza… ale to nie oznacza, że i oni nie mogą doznać duchowej przemiany. Jak pan przeżywa tę pielgrzymkę, jeśli wolno spytać? – Już okazała się bardzo głębokim przeżyciem – stwierdził bez wahania Judym. – Tak się cieszę. To starożytny, prosty i jednocześnie skuteczny środek służący wzbogaceniu wiary. Chcę być z panem szczery, tak, to jest moim celem. Zanim przejdziemy do zasadniczego celu naszego spotkania… Pochodzę z rodziny o liberalnych tradycjach. Od co najmniej trzech pokoleń byliśmy ateistami. Studiowałem filologię klasyczną na Uniwersytecie Chongqing. Jeden z moich profesorów, Yongyi Li… zajmował się modernistyczną poezją anglo-amerykańską, klasyczną poezją chińską. I poezją rzymską, przetłumaczył utwory Katullusa na chiński. Opowiadał nam, jak kiedyś, dawno temu, natknął się w katalogach na Uniwersytecie Pedagogicznym w Pekinie na dziwnie znajome tytuły, w języku przypominającym angielski. Nie znał wtedy jeszcze łaciny, ale szybko zorientował się, że chodzi właśnie o ten język. Okazało się, że biblioteka uniwersytetu zawiera ogromny zbiór dzieł łacińskich i greckich, większy niż zasób Biblioteki Narodowej Chin, a duża ich część nie jest nawet skatalogowana. Ten zbiór klasycznych dzieł był niegdyś własnością Uniwersytetu Katolickiego Fu Jen, z którego powstał później Uniwersytet Pedagogiczny. Był to prawdziwy cud, że książki te przetrwały panowanie komunistów i rewolucję kulturalną, kiedy jednakowo gorliwie niszczono wszystko, co miało związek z klasyczną kulturą chińską, jak i każdy ślad kultury Zachodu. Profesor Li był pierwszym człowiekiem od dziesiątek lat, który wypożyczył którąś z tych książek. A potem wybuchło w Chinach zainteresowanie klasycznym spadkiem Europy, równolegle do powrotu do źródeł własnej klasycznej kultury. Ciekawe, że w podziemnym chińskim kościele katolickim już wcześniej, przed legalizacją, z taką ochotą używano łaciny… Skończyłem studia w Chinach i wróciłem do Hiszpanii. Moja cała rodzina już wtedy nie istniała, zginęli w czasie wojny domowej. Munilla spojrzał przez okno na plac przed pałacem. Był wypełniony tłumem turystów z aparatami. – Ten plac… był cały zalany krwią, wie pan o tym? – Tak – rzekł Judym. – Ci turyści łażący tu teraz mogą irytować kogoś, kto jest tego świadomy. – To w większości Azjaci. Trochę ludzi z obu Ameryk. Kiedy wróciłem, wszystko to było świeże. Hiszpania i Portugalia przyjęły ofertę Chin. Dla mnie Serica też miała ofertę, zapro-
2015-06-12 12:57:16
30
Janusz Cyran
ponowano mi wsparcie w karierze duchownego Kościoła Katolickiego. Było to nieoczekiwane, zaskakujące, byłem przecież wciąż ateistą i nie kryłem się z tym. Przystałem na to, może mnie usprawiedliwiać tylko to, że po wszystkich okropieństwach, jakie tu nastąpiły, byłem rozchwiany i nie widziałem przed sobą żadnej przyszłości. Poza tym… była ta bardzo pewna ścieżka kariery w nowej rzeczywistości. – Ale teraz Jego Ekscelencja… – Judym zawiesił głos. – Całkiem niedawno powiedziałbym, że w dzisiejszych czasach wiara jest już niemożliwa. Że umysł nowoczesnego człowieka, wystawiony na działanie wszystkich czynników kształtujących współczesną wyobraźnię, nie jest dłużej zdolny do jej przyjęcia i traktowania serio. A czy dzisiaj nie musimy do tego dodać, że mimo tego… nie mamy innego wyjścia? Milczeli chwilę. Z placu dochodziły odgłosy głośnych rozmów i śmiech. – Nasz pacjent, z powodu którego tak naprawdę się pan tu znalazł, złożył władzom obszerne zeznania. Służby są przekonane, że większość spiskowców została ujęta i sytuacja jest pod kontrolą. Pan znał tego człowieka osobiście, udało się panu, jak słyszałem, zdobyć jego… zaufanie. Szczególny człowiek. Tak więc podjęto decyzję, że na koniec powinien się pan z nim spotkać. Być może ujawni jeszcze coś, o czym śledczy nie mieli nawet pojęcia. Taki jest powód związany ściśle ze śledztwem. Ja natomiast mam inną powinność. Powinność wobec duszy tego człowieka. Niezależnie od tego, co ja sam sądzę, w co wierzę lub nie wierzę, zobowiązany jestem do wykonywania moich obowiązków. Odmówił spotkania z księdzem, nie nawrócił się. Dlatego proszę pana o to, by w czasie tej ostatniej rozmowy spróbował pan… jeśli to okaże się w ogóle możliwe… skierować jego uwagę poza kres, który jest dla niego już blisko. Czy mogę o to pana prosić? – Jeśli tylko okaże się to możliwe – powiedział doktor. Odprowadzając go do wyjścia, Munilla ściskał jego ramię. – Proszę kupić dla żony marcepan. W kilku klasztorach w Toledo wciąż produkowane są słodycze według receptur z czasów rzymskich i z okresu panowania Maurów. Na szczęście klasztory przetrwały i teraz cieszą się nawet rosnącą ilością powołań. Bardzo polecam, pyszności. Uśmiechnął się i takim go Judym zapamiętał, wyciszonego, uśmiechniętego nieco smutno, z krótko przystrzyżonymi szpakowatymi włosami, patrzącego z niepokojem w malującą się niewyraźnie przyszłość.
*** Siedziba tajnej służby Daqin przy Talavera de la Reina mieściła się w niepozornym czteropiętrowym budynku cofniętym od ulicy za niskie betonowe ogrodzenie, z oknami skrytymi za ciężkimi metalowymi okiennicami. Judym okazał przepustkę, przeszedł przez trzy kolejne śluzy kontrolne, po czym został przejęty przez młodego oficera, który poprowadził go na miejsce. Wśród pracowników służby było już niewielu Chińczyków, doktor widział niemal same europejskie, zdecydowanie iberyjskie twarze. Zjechali windą kilka pięter poniżej poziomu gruntu, przejechali w inne miejsce kolejką z dwoma zamkniętymi wagonikami bez okien.
17_64_NF_07_2015.indd 30 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
– To tutaj – powiedział oficer i zostawił Judyma przed szarymi stalowymi drzwiami. Doktor wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i stał przez chwilę, przyzwyczajając oczy do ciemności. Znajdował się w dużej okrągłej sali, której sklepienie tonęło w mroku. Na środku kamiennej podłogi z dużego prostokątnego otworu wznosił się słup białego światła. Niedaleko krawędzi studni stał podłużny stół z przytroczonym do niego poprzecznymi taśmami człowiekiem. Jego głowa była blisko otworu, stopy skierowane prostopadle do biegnącej po podłodze linii czerwonego światła, dzielącej całą salę na dwie części. Przed linią palił się co kilka kroków napis „Periculum!”. Ponad linią w miarowych odstępach czasu przelatywał wielki metalowy półksiężyc, ciężkie ostrze przecinające powietrze z cichym poświstem. Judym podszedł wolno do skazańca. Archont miał na sobie tylko długą białą koszulę poplamioną krwią. Podniósł głowę, spojrzał na niego nieprzytomnie i jęknął na przywitanie. Doktor dostrzegł teraz, że stół, do którego przymocowany był Agryppa, stoi na szynach, a prawa dłoń archonta zaciśnięta jest na metalowej gałce u boku łoża. Usiadł na prostym drewnianym krześle. – Witaj, archoncie. Obserwował spadające i wznoszące się zaraz ku niewidocznemu sklepieniu ostrze. Za każdym wahnięciem było bliżej drewnianego stołu. Ale może wydawało mu się, że jest to w stanie dostrzec. – Wahadło Foucaulta – stwierdził doktor. – Pokazuje naocznie obrót Ziemi wokół własnej osi. Bardzo popularny w dziewiętnastym wieku symbol epoki rozumu. Pełny obrót płaszczyzny wahań na biegunie wynosiłby dwadzieścia cztery godziny. Na naszej szerokości geograficznej dłużej. Nic też nie wiemy, Petiliuszu, o szczegółach zastosowanego zawieszenia i napędu kompensującego straty energii wahadła. W każdym razie jest jeszcze trochę czasu. – He… asia – jęknął archont. – Tak, jeśli chcesz mi o czymś powiedzieć, jest na to jeszcze czas. Stół drgnął, przelatujące ostrze odcięło od niego wąski wiór, który opadł, wirując, na podłogę. Agryppa nerwowo pokręcił gałką i stół przesunął się o kilka centymetrów bliżej studni, nad którą falowało gorące powietrze. Archont wbijał wzrok w zawieszony kilka metrów nad nimi duży ekran. Judym uniósł głowę i zobaczył pulsujące płomieniami dno, rozciągniętego na łożu archonta i siebie. – …toima… – mamrotał archont. Nawet teraz, Petiliuszu, nie mogę ci powiedzieć szczerze tego, o czym myślę. Każde nasze westchnienie rejestrują czułe mikrofony, każde słowo zostanie obrócone wielokrotnie na wszystkie strony. Przegrałeś. Myśleliście, że Serica pozwoli wam na kierowanie biegiem rzeczy z drugiego rzędu, że pozostaniecie ukrytą w cieniu arystokratyczną elitą, nieponoszącą za nic odpowiedzialności i cieszącą się z nadanych sobie przywilejów. Sądziliście, że doczekacie lepszych czasów, prowadząc sekretne gry i odprawiając zdeprawowane obrzędy. Ale nie jesteście im już do niczego potrzebni, odrąbali Europie głowę, i nasadzają na zakrwawiony tułów nową, własnego chowu. Masz rację, to nie zdarza się po raz
2015-06-12 12:57:16
31
Finis Nowa Fantastyka 07/2015
pierwszy. A ja, gdyby los zrządził nieco inaczej, mógłbym być na twoim miejscu. Zresztą, tak czy inaczej, w jakimś sensie jestem przecież jednym z was. – Czy chcesz mi coś przekazać, Petiliuszu? Czoło archonta pokryły drobne krople potu, oddychał szybko. – Wolisz milczeć? Pozwól zatem, że to ja powiem coś jeszcze. Niewiele mogę już dla ciebie zrobić. Ale ty sam możesz uczynić coś jeszcze dla samego siebie. Określić siebie na wieczność. Rozumiesz mnie? Agryppa naprężył mięśnie, szarpnął się i tłukąc głową o stół, wrzeszczał: Toi… masia! Łypał na doktora przekrwionymi, rozszerzonymi oczyma i Judym zrozumiał, że archont już nic nikomu nie powie, bo postradał zmysły. Judym wstał, ukląkł przy stole i ucałował dłoń archonta, kurczowo trzymającą pokrętło, a potem odszedł, słuchając świstu ostrza. Nad Toledo zapadał zmierzch, niebo było bezchmurne i puste. Doktor wracał wolno do hotelu. Nagle olśniło go, zrozumiał, jakie słowo powtarzał archont. Hetoimasia. Może jednak Petiliusz nie oszalał. Które ze znaczeń mógł mieć na myśli? Pusty tron cezara, reprezentujący go podczas uroczystości i posiedzeń, w których nie uczestniczył? Pogańskiego albo hebrajskiego Boga, niedającego się przedstawić inaczej? A może chrześcijańskie oczekiwanie na drugie przyjście Chrystusa, miejsce, które zajmie, kiedy wypełni się czas? Nie było już sposobu, by się tego dowiedzieć, wieczność Agryppy miała pozostać dla Judyma na zawsze tajemnicą. Linia planetarnego cienia zbliżała się z szybkością pół kilometra na sekundę ze wschodu, niosąc ze sobą noc.
1 Na rozłogu zakwitł krzew – Różyczka w czerwieni, Młody chłopiec ku niej biegł, Cieszył się, że pośród drzew Kwiat jak świt się mieni. Róży, róży, róży kwiat – Różyczka w czerwieni. Rzecze młody: „Zerwać chcę Różyczkę w czerwieni”. A różyczka na to: „Nie”. Ostrym kolcem ręce tnie Za takie zachcenie. Róży, róży, róży kwiat – Różyczka w czerwieni. Dzika różyczka, Johann Wolfgang Goethe, przełożyła Hanna Januszewska
2 Rzecze młody: „Zerwać chcę Różyczkę w czerwieni”. A różyczka na to: „Nie”.
17_64_NF_07_2015.indd 31 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
Ostrym kolcem ręce tnie Za takie zachcenie. Róży, róży, róży kwiat – Różyczka w czerwieni. Złamał dziki chłopiec krzew – Różyczkę w czerwieni. Kłują kolce, płynie krew, Lecz zapłaci za ten gniew Bólem i cierpieniem. Róży, róży, róży kwiat – Różyczka w czerwieni. Dzika różyczka, Johann Wolfgang Goethe, przełożyła Hanna Januszewska 3 Więc dobrze! Jeśli ona umrze w pewne popołudnie, W popołudnie szare, przydymione, żółtym i różanym wieczorem; Jeśli umrze i zostanę z piórem w dłoni, Z dymem, co spływa z dachów; Przez chwilę w zwątpieniu, Nie wiedząc, co czuć, w niewiedzy, czy pojmuję Mądrze czy głupio, zbyt leniwie czy nadto pośpiesznie… Czy ona nie zyska mimo wszystko przewagi? Ta muzyka udana, gdy ma „zamierającą kadencję”, Skoro teraz mowa o konaniu – I czy miałbym do uśmiechu prawo? Portret damy, T.S. Eliot, przełożył Michał Sprusiński
Janusz Cyran Pisarz science fiction, publicysta, fizyk i programista. Debiutował w „Fantastyce” 11/1988 opowiadaniem „Jeruzalem” i od tego czasu stale obecny na naszych łamach. Część z tych opowiadań zebrał w tomach „Ciemne lustra” i Teoria diabła”. Cyran pisze może nieczęsto, ale za to zawsze warto czekać na jego nowe teksty. Posthumanizm, cybernetyka, zagadnienia dotyczące kognitywistyki i sztucznej inteligencji, wreszcie – choć może od tego powinno się zacząć – charakterystyczny oddech metafizyczny, stawianie nieoczywistych pytań i poszukiwanie na nie odpowiedzi w różnych literackich światach – to cechy charakterystyczne jego twórczości. Taki też jest „Finis”, tekst trudny, o bogatym, ale odkrywanym oszczędnie świecie w tle, opowiadający o końcu, a może i o początku? W sam raz do „Nowych perspektyw”. (mc)
2015-06-12 12:57:17
32
proza polska
Spotkanie w tunelach Opowieść z postapokaliptycznej aglomeracji
Bartek Biedrzycki
-W
o wohnst du?!. Janek zacisnął powieki z bólu. Skroń pulsowała, wysyłając fale cierpienia przez całą głowę. Czerń pod powiekami przenikały czerwone, nakładające się plamy. Musiał porządnie przyrżnąć łbem o te wystające z sufitu szyny. Rozchylił powieki, próbując dociec źródła powtarzających się krzyków po niemiecku. Leżał w tunelu metra, tym samym – chyba – w którym stracił przed chwilą świadomość. Zamiast jednak znajomych twarzy kumpli z osiedla w jasnym snopie padającego z boku światła zobaczył coś, co go przeraziło. Nad nim, na krótkich nogach, stał karzeł ubrany w skórzany płaszcz i groteskową, chromowaną pikielhaubę. Na ramieniu dyndał mu karabin, którego Janek nie rozpoznał. – Wo wohnst du?! – darł się karzeł, szczerząc zęby do leżącego chłopaka w wyrazie jakiejś perwersyjnej uciechy. – Frodo, odpuść sobie, nie strugaj Niemca – rozległ się niski, lekko schrypnięty głos i nad karłem pojawiła się krępa sylwetka. Ten drugi także był pod bronią, odziany w złachmaniony mundur uzupełniony najdziwniejszym sprzętem. Pośród gęstej, rudej brody błysnęły zęby. „A więc istnieją także złe hobbity” – pomyślał jeszcze Janek, zanim znów stracił przytomność. *** – No, jestem. – Fazi wpadł nieco zdyszany na nieczynny przystanek ZTM przy Zielonej Gęsi. – Starsza nie chciała mnie puścić za bardzo, bo mi nadaje, że mam się uczyć. – Hehe, taaaa… Czwarta klasa i reszta tych tekstów, co? – zapytał Janek. – Moje wapno tak samo. Bo maturę oblejesz, albo cię w ogóle nie dopuszczą i nie będziesz mógł zdawać na studia! W kółko mam te same teksty w chacie. Nie, Kogut? Zagadnięty skinął w milczeniu głową i zaciągnął się papierosem. Zakrztusił się i łzy napłynęły mu do oczu. – Ej, po co palisz to gówno? Nie szkoda ci kasy? – Jak będę chciał, to rzucę – odburknął tamten. – Zamiast gadać, lepiej chodźmy, bo ciotka powiedziała, że jak znów wrócę o szóstej rano, to mnie uziemi, a ja jutro mam randkę z Zieloną. – Co tam masz? – Fazi ściągnął Jankowi z głowy słuchawki od walkmana i przyłożył do ucha. – Co to za rąbanka jest? – Weź się odwal, dobry punk. Nowa kaseta Dzieci w Szoku, kumpel mi przegrał. – Byś posłuchał klasyki, gościu, Stonesów albo Wailersów, a nie te swoje pancurskie łupanki. – Czy wy musicie tak trajkotać jak baby? – skrzywił się Kogut.
17_64_NF_07_2015.indd 32 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
Wstał z drewnianej ławki, zdusił połowę papierosa pod grubą podeszwą wypastowanej na błysk angielki i przeciągnął się, aż mu strzeliło w ramionach. Ruchem głowy pogonił kolegów. Przebiegli razem przez błyskające żółte światła na ulicy Batorego i pobiegli między drzewa, w kierunku płotu otaczającego budowę metra. – Jesteś pewien, że nie będzie żadnego przypału? – zagadnął nieco nerwowo Janek. – Jak nie będziesz pruł ryja i nie ściągniesz nam na głowę stróża, to nie – odburknął Kogut, chowając się w cieniu drewnianego płotu oblepionego plakatami. Bez słowa zrobił „nóżkę” z dłoni i podstawił Jankowi. Ten zawahał się chwilę, potem wspiął po rękach kolegi i skoczył za płot. W ślad za nim poleciał Fazi, a na końcu sam Kogut podciągnął się na rękach i klasyczną, bezbłędną przerzutką pokonał przeszkodę. Po drugiej stronie płotu chłopcy rozejrzeli się nerwowo. Roboty podziemne na tym odcinku zostały już zakończone, teraz na placu budowy trwały tylko prace wykończeniowe. Wszędzie leżały stosy materiałów budowlanych – kamienne płyty, metalowe elementy wykończenia, takie jak kratownice, poręcze i słupki, zwoje kabli i drobne elementy infrastruktury. W stojącym dalej baraku szyby niebieskie były od telewizora, który oglądał nocny stróż. Fazi pokazał ręką na barak. Kogut tylko mruknął coś o powtórce meczu i skoczył w głąb placu budowy. Pozostała dwójka pognała za nim, bardziej bojąc się pozostać w miejscu, niż ruszyć na spotkanie nieznanego. Po chwili kluczenia dotarli do bulwiastej budowli, wyglądającej jak wielometrowy wiatrak wywietrznika na kominie. – Nooo – powiedział Janek – to się fachowo nazywa czerpnio-wyrzutnia. Czytałem w „Młodym Techniku”. – Klawo jak cholera, Egon – zakpił sobie Fazi. – Czytałeś też, jak się tym złazi? W ogóle, czemu nie wejdziemy normalnie przez stację? Kogut westchnął, zaczął wspinać się na otwarte obramowanie obiektu – kratownice osłaniające szyb wentylacyjny czekały na montaż nieco dalej. – Przez stację nie wejdziemy, bo jest krata na schodach, głąbie – rzucił za siebie. – A o złażenie się nie martw, tu są klamry. – Przerzucił nogi przez krawędź i zniknął w czeluści. Janek i Fazi spojrzeli po sobie. Ten pierwszy wyciągnął z kieszeni w bojówkach swoją dumę – wojskową latarkę Fultona. Skinęli obaj głowami i wdrapali się na budowlę. – Jesteś? – zawołał Fazi w głąb szybu. – Zamknij ryj, bo się zbiegną nocne stróże – doleciał z dołu pełen nagany szept. – Złaźcie, zamiast się czaić jak baby, albo idę bez was.
2015-06-12 12:57:17
proza polska
33
Nowa Fantastyka 07/2015 04/2015
Kilka chwil później stali wszyscy trzej na dole. Z góry, przez szyb, dolatywało odrobinę światła. Na tyle, żeby zobaczyć kontury kumpli i nic więcej. – Patrzcie pod nogi, chłopacy, bo zaraz który wywinie orła i rozkwasi pysk – ostrzegł Kogut. – Idziecie za mną, bo ja już wiem którędy. Nie czekając na odpowiedź, ruszył przed siebie, w ciemność. – Aha – odezwał się jeszcze. – Jak masz kisić tę latarkę w łapach, to na damski chuj ją brałeś? Janek, nie czekając na dalsze nagany, pstryknął przełącznikiem i bajecznie jasne światło kryptonowej żarówki zalało dno tunelu na kilka metrów przed nimi. Na betonowym leżu spoczywały pieczołowicie przymocowane szyny, już-już gotowe na przyjęcie pociągów. Trakcja zasilająca czekała na założenie osłon, po ścianach z obu stron tunelu ciągnęły się wiązki kabli, niczym wiązka żył, tętnic i ścięgien jakiegoś podziemnego Lewiatana, który właśnie ich połknął. Co jakiś czas w świetle latarki ukazywał się prześwit w ścianie tunelu, a za nim pusta, mroczna przestrzeń. – Co tam jest? – Janek machnął latarką. – Dodatkowe tory. Chyba. Albo tajna stacja... – zaryzykował Fazi. – Ta-ak, tajna stacja. Do wożenia książek z Biblioteki Narodowej – mruknął Kogut. – W łeb się stuknij. Po prostu jakieś rozjazdy czy coś. A dalej drugi tunel. Szli naprzód powoli, nawet Kogut nie popędzał, chociaż przed chwilą jeszcze zgrywał twardziela. Teraz jemu także udzieliła się duszna, klaustrofobiczna atmosfera. W trzewiach miasta było cicho, chociaż gdzieś na granicy słyszalności czaiło się zwielokrotnione, gasnące echo ich kroków, odległy szum przeciągu i inne, niedające się zidentyfikować dźwięki, sprawiające, że nerwy chłopaków napinały się jak postronki. Szli coraz wolniej, ostrożnie stawiając kroki, a każde nieopatrzne stuknięcie glanem w szynę powodowało nagły skok pulsu i przyśpieszony oddech. – Jest klimat, co? – zapytał Kogut. – Mówiłem, że będzie ekstra. Tylko się nie posrajcie ze strachu, bo nie będę wam pieluch zmieniał. Tamci tylko pokiwali w ciemności głowami, cierpliwie znosząc uszczypliwości przewodnika. Minęło sporo czasu, nim idący na przedzie Kogut zerknął na zegarek z fosforyzującym cyferblatem. – Jeśli dobrze kombinuję, to zaraz powinniśmy dojść do stacji, ostatnio zajęło mi to mniej więcej tyle czasu. Ostatnie słowa odbiły się głośniejszym i głębszym echem. Plama światła rzucanego przez fultona wydobyła z ciemności przed nimi kwadratową boczną ścianę i galeryjkę, prowizorycznie odgrodzoną deskami pomalowanymi w biało-czerwone pasy. Fazi z zadowoleniem mruknął coś pod nosem. Chwilę później ich oczom ukazała się boczna krawędź peronu i po następnych kilku metrach stanęli na skraju stacji. Stali tam, wpatrując się w mrok stworzonej przez człowieka betonowej groty. Janek wodził latarką wokół, a w snopie światła ukazywały się kolejne rzeczy – kamienna posadzka peronu wznoszącego ponad nimi, ziejący czernią otwór wejściowy, który oczekiwał na założenie drzwi, złożone na stertę rurki i kształtki, zwoje kabli, sterczące ze ściany uchwyty oczekujące na jakieś nieznane instalacje.
17_64_NF_07_2015.indd 33 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
– Wow. – Fuck. – No. Mówiłem wam, że będzie odjazdowo. Stali przez moment, onieśmieleni halą, która po przejściu tunelem wydawała się ogromna. Owszem, nie tak wielka jak Centralny, może nawet nie tak duża jak Śródmieście, ale to było coś całkiem innego. Najprawdziwsza stacja najprawdziwszego metra, w dodatku wyglądająca tak, jakby już za chwilę, za momencik, miała zacząć działać. Zdawało się, że na peron, przy którym stali, zaraz podjedzie pociąg. Gdzieś z boku wyjdą ludzie, wsiądą, pojadą – może na Politechnikę, a może na to zadupie na Kabatach, gdzieś pod lasem, gdzie kończyć się miało metro. – Ruchy, dziewczęta. – Kogut podparł się na rękach i podciągnął na posadzkę peronu. Wyciągnął obie ręce, pomagając kolegom wskoczyć na górę. Stali teraz na stacji, rozglądając się wokół, wodząc wzrokiem za wędrującą plamą światła rzucaną przez latarkę Janka. – No, to jest coś, ja cię walę – wyrwało się chłopakowi. – Szkoda, że nie mamy aparatu! – Gówno byś i tak zrobił po ciemku, tylko kliszę zmarnował. Pamiętam te twoje zdjęcia z tej twojej mapy z tego ogniska wtedy, weź pędź – skrzywił się Fazi. Ruszył wzdłuż krawędzi peronu, rozglądając się i przystając co parę kroków. Kogut powędrował ku środkowi platformy, gdzie z posadzki sterczały chromowane rurki owinięte folią, czekające prawdopodobnie na montaż tablic informacyjnych. Janek zadarł głowę w górę i poświecił latarką na strop. – Ej, weź tu poświeć! – zawołał Fazi. W tym momencie za ich plecami rozległo się chrząknięcie i potężny snop światła omiótł po kolei całą trójkę intruzów. – Stać, gdzie jesteście, gnojki – rozległ się zmęczony, basowy głos należący do człowieka świecącego im prosto w oczy. – Chodu! – wrzasnął Kogut i nie oglądając się na pozostałych, skoczył na tory i zniknął w gardzieli tunelu. Janek w panice chciał podnieść ręce w górę, ale zreflektował się i także skoczył z krawędzi peronu, boleśnie tłukąc kostką o szynę. Potknął się, ale poderwał i skoczył naprzód. – Stać, gówniarze jedne, i tak was dorwę! – wrzasnął rozwścieczony stróż. W pustce stacji rozległ się spanikowany, piskliwy od adrenaliny krzyk Faziego i tupot jego kroków. Janek nie czekał na rozwój wydarzeń, tylko biegł, w panice potykając się o szyny i zawadzając co rusz o trakt energetyczny. Światło latarki omiotło go od tyłu, rzucając przed nim jego własny cień, długi i pokracznie podrygujący. Za plecami słyszał jeszcze kolejne krzyki. W nagłym przebłysku olśnienia wyłączył latarkę, pozwalając zbawiennym ciemnościom ukryć go przed wzrokiem napastnika. Musiał zwolnić i biegł teraz spokojniej, bardziej miarowo, ciężko dysząc i wymachując na boki rękami, żeby zyskać jakąkolwiek orientację. Gdzieś przed sobą usłyszał stukot angielek po betonie. Zacisnął mocniej latarkę w rękach i przyrżnął skronią w coś wyjątkowo twardego, niewątpliwie metalowego, wystającego z boku, ze ściany tunelu. Stracił przytomność i runął na beton. – Wo wohnst du?! Janek zacisnął powieki z bólu. Skroń pulsowała, wysyłając fale cierpienia przez całą głowę. Czerń pod powiekami
2015-06-12 12:57:17
Bartek Biedrzycki
Marcin Kułakowski
34
przenikały czerwone, nakładające się plamy. Musiał porządnie przyrżnąć łbem o te wystające ze ściany szyny. Rozchylił powieki, próbując dociec źródła powtarzających się krzyków po niemiecku. Leżał w tunelu metra, tym samym – chyba – w którym stracił przed chwilą świadomość. Zamiast jednak znajomych twarzy kumpli z osiedla w jasnym snopie padającego z boku światła zobaczył coś, co go przeraziło. Nad nim stał na krótkich nogach karzeł, ubrany w skórzany płaszcz i groteskową, chromowaną pikielhaubę. Na ramieniu dyndał mu karabin, którego Janek nie rozpoznał. – Wo wohnst du?! – darł się karzeł. – Frodo, odpuść sobie, nie strugaj Niemca. – Nad karłem pojawiła się krępa sylwetka. Ten drugi także był pod bronią, odziany w złachmaniony mundur uzupełniony najdziwniejszym sprzętem. Pośród gęstej, rudej brody błysnęły zęby. „A więc istnieją także złe hobbity…”. Kiedy ocknął się ponownie, leżał na czymś miękkim, podparty do pozycji półleżącej. Obok niego klęczał rudobrody i jeszcze jeden mężczyzna o chudej, wąskiej twarzy i ciem-
17_64_NF_07_2015.indd 34 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
nych oczach, ogolony na łyso. Ubrany w pikielhaubę i płaszcz szatański hobbit siedział nieco dalej, wprost na betonie, razem z kolejnym mężczyzną. Wszyscy wyglądali jak pokraczni wojownicy rodem z Mad Maxa albo jakieś innego filmu katastroficznego – zarośnięci, zakurzeni, uzbrojeni po zęby. – Skąd się tu wziąłeś, młody? Przejście piesze jest w tunelu wschodnim, tędy jeździ drezyna. Masz szczęście, dzieciaku, że akurat jest przerwa nocna, bo by cię przejechali! – Co? – zapytał głupio Janek, potrząsając głową. Skroń tętniła tępym bólem. – Nic, karwa fa – mruknął brodacz. – Pokaż to, mały. Nieźle przypieprzyłeś! – Bez cienia delikatności chwycił chłopaka za twarz i obrócił go tak, że światło czołowej latarki zamocowanej na wojskowym hełmie zaświeciło mu prosto w oczy. Niezwykłe, białe światło, przy którym jego odlotowy wojskowy fulton wydawał się ogarkiem. Hełm natomiast… hełm był kanciasty i obciągnięty materiałem, jak w amerykańskich filmach na Polonii 1 i na kasetach, które namiętnie oglądał. – Wygląda tylko na rozcięcie. – Kucający obok chudzielec wyciągnął dłoń i otarł chłopakowi krew z czoła.
2015-06-12 12:57:18
Spotkanie w tunelach
35
Nowa Fantastyka 07/2015
– Ile widzisz palców? – zapytał, wystawiając dłoń. – Trzy – odparł Janek. Tamten skinął głową. – Podziękuj Madonnie Tuneli, że cała przygoda się dobrze skończyła. Wracamy na Pole, idziesz z nami. Ja jestem Suchy, a ty? – Janek. – Chłopak niemrawo wyciągnął dłoń w geście powitania. Suchy uścisnął ją. – To jest Borka – powiedział takim tonem, jakby to imię wyjaśniało wszystko, jakby przedstawiał prezydenta RP. – Aha – odparł Janek. – Nie jesteś od nas, co? Nie widziałem cię też nigdy na Politechnice – zapytał Borka. – Skąd się tu wziąłeś? Z której stacji cię przyniosło? Z Placu Konstytucji? Czy z południa? – E? Jestem z Ksawerowa. A wy jesteście jakimiś żołnierzami? Jakaś taka Służba Ochrony Kolei, czy coś? Proszę pana, my nic złego nie robiliśmy! Po prostu chcieliśmy sobie obejrzeć metro, no wie pan. Nie mogliśmy się doczekać końca budowy! Nie robiliśmy nic złego… Mężczyźni spojrzeli po sobie, bez słowa wstali i odeszli kilka kroków. Zaczęli szeptać między sobą. Karzeł obejrzał się przez ramię, dźwignął na nogi i podszedł do chłopaka. – Pokaż to, dzieciaku – powiedział schrypniętym głosem. Oddech śmierdział mu alkoholem – Ależ żeś przyjebał. Zaczął grzebać w przerzuconej przez ramię torbie, po chwili wyciągnął stamtąd metalową piersiówkę i kawałek białego płótna. – Tylko go nie zabij, rzeźniku – roześmiał się czwarty z mężczyzn. – Wal się, gliniany klocu – odgryzł się karzeł. Polał Jankowi ranę na głowie śmierdzącym alkoholem z piersiówki, a potem pociągnął potężny łyk. Chłopak syknął głośno, otarł czoło dłonią. – Nie wij się. Der Kopf se rozciąłeś, a mażesz się jak baba. Czołgowi raz od granatu łeb całkiem urwało i nawet słowa nie pisnął – mamrotał karzeł pod nosem, odwiązując głowę chłopaka pasem płótna. – No, może być. Jestem Dieter, ale wołają na mnie Frodo. Bo jestem wielkim, karwa fa, bohaterem. Zbawcą świata. Wyciągnął rękę i pomógł Jankowi wstać. Spojrzał na niego z dołu. – W sumie to kawał chłopa z ciebie. Te, Borka, patrz na małego, jaki dobrze odżywiony. Buty nowiuśkie, ciuchy czyste, do tego młody, w wieku Strażaka chyba, no nie? – Frodo, stul ryj, rozmawiamy – rzucił Suchy przez ramię. – Taaa, jaśnie państwo oficerstwo dowództwo Gespräch sobie urządzają, a ty, Soldat, milcz i się ucz. – Splunął na betonowe dno tunelu. Borka z Suchym podeszli do chłopaka, uważnie przyjrzeli mu się w rażącym świetle lampki czołowej. – Skąd jesteś, mówiłeś? – zapytał rudobrody. – Ja, wo wohnst du? – wyszczerzył się znów Frodo, poprawiając pikielhaubę na głowie. – Z Ksawerowa, mieszkam na Abramowskiego. Panowie, my naprawdę nic złego, to tak tylko… – głos niebezpiecznie mu zadrżał. – Po prostu chcieliśmy zobaczyć metro... – Tam nie ma żadnej kolonii, żadnej społeczności, przynajmniej nie było pół roku temu, jak szliśmy tamtędy. Od kiedy tam mieszkasz?
17_64_NF_07_2015.indd 35 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
– Całe życie, proszę pana, dziewiętnaście lat prawie... – wydusił Janek. – O co chodzi? Chcieliśmy tylko... – Wiem, karwa fa, zobaczyć metro. Skąd ty się wziąłeś, młody? – Uzbrojony mężczyzna złapał go za połę bluzy, zerknął znów na nowiutkie glany, specjalnie wieczorem wypastowane na nocny wypad, potem uważnie przypatrzył się twarzy chłopaka. – Ty nie mieszkasz pod ziemią, prawda, mały? Nie ta cera. Żarcie też masz dobre, zęby jak nowiutkie. Mam rację? – Nooo... W bloku mieszkam, normalnie. – Chłopak wzruszył ramionami. – Jestem Borka, dowódca Szturmowców, oddziału stalkerów stacjonujących w Kryształowym Pałacu. A kim ty jesteś, młody? – Mężczyzna postąpił krok naprzód. Górował nad chłopakiem i przytłaczał go swoją brutalną obecnością. – Posłuchaj mnie, albo ja czegoś nie kapuję, albo ty masz jakiś problem z kojarzeniem po walnięciu się w głowę. Ale nikt zwyczajny nie mieszka w bloku na powierzchni. A jeśli już, to nie całe życie, chyba że jest ono wyjątkowo krótkie albo jest odpornym na promieniowanie mutantem. Wprawdzie mogę się mylić, ale ty nie wyglądasz na mutasa, który radzi sobie z radiacją, więc coś mi tu, karwa fa, nie trybi. Przez chwilę mężczyzna mierzył chłopaka wzrokiem. Jankowi pot wystąpił na czoło, wreszcie wypalił piskliwym ze zdenerwowania głosem: – Proszę pana, proszę mnie puścić, ja muszę wrócić do domu, bo mnie rodzice zabiją. Ja się muszę do matury uczyć – wydusił błagalnym tonem. Na moment zapadła cisza, a potem wszyscy mężczyźni ryknęli gromkim śmiechem, aż echo poniosło się po tunelu. – Gratuluję żartu. – Suchy poklepał Janka po plecach. – A który mamy teraz rok? – Tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty czwarty – odparł chłopak. Śmiech zamarł nagle, równie gwałtownie jak wybuchł. – Nie – spokojnie powiedział Borka. – Dwudziesty Rok po Zagładzie. Nie dziewięćdziesiąty czwarty. – No jak Boga kocham! – uniósł się honorem Janek. – Tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty czwarty. Marzec dokładnie, druga połowa. Konkretnie czternasty marca. Tfu, cholera, pierwsza połowa! – Siadać – warknął Borka. – Nie na torach, matole, bo wilka dostaniesz. – Trzepnął karła po karku. – Z boku. Musimy się naradzić. Rozsiedli się, podkładając sobie oporządzenie pod tyłki. Czterech uzbrojonych jak na wojnę mężczyzn i wystraszony chłopak w glanach i bluzie z kapturem. Przez dłuższą chwilę dowódca wypytywał chłopaka o szczegóły jego wizyty w metrze, potem o kolegów, mieszkanie, zajęcia, szkołę i całą resztę. Janek rozkręcał się i opowiadał coraz chętniej i barwniej, tym bardziej, że ci mężczyźni zachowywali się, jakby pochodzili z zupełnie innego świata i nie mieli pojęcia, o czym mówi. Podpytywali o detale, wymieniali między sobą uwagi, rzucając nazwami nieznanych stworzeń, dyskutowali o promieniowaniu i innych, mało zrozumiałych sprawach. – Wy tu, panowie, przepraszam, żyjecie w tym metrze? – zapytał w końcu. Jeden z dziwacznych żołnierzy potwierdził skinieniem głowy.
2015-06-12 12:57:19
36
– Jesteście ten, bezdomni? Bo widziałem w „Ekspresie Reporterów” o tym program. Że tam pod ziemią, w kanałach, czy coś. – Nie, jesteśmy stalkerami, stacjonujemy w Kryształowym Pałacu, konkretnie na Polu Mokotowskim – powtórzył podaną wcześniej informację Suchy. – Żyjecie w metrze na serio? A policja? A robotnicy? W ogóle ludzie? Gdzie wy się chowacie? – Policja to jest na stacji Muranów. Pociągi? Od dwudziestu lat żaden skład nigdzie nie pojechał. Co najwyżej drezyny, jak w Kryształowym Pałacu. Ludzie? A co z nimi ma być? Żyją wszędzie pod ziemią, jak każdy teraz. Janek opuścił głowę, zagapił się na swoje buty. Przez chwilę milczał, potem potrząsnął głową i zaczął nerwowo chichotać. – Wiem – powiedział wreszcie, patrząc na siedzących wokół stalkerów. – Już wiem, wy jesteście jak te panienki z Seksmisji, no nie? Siedzicie pod ziemią i myślicie, że na zewnątrz była wojna i tam nic nie ma. Oszukali was, a wy tu żyjecie. To pewnie jakiś dodatkowy tunel czy coś, nie? Jakiś bunkier po komunistach się został? – Suchy – chrząknął Frodo – ty jesteś miłośnikiem archeologii. Co to ta Seksmisja? Jakaś akcja z dymaniem? – Nie – odparł Suchy. – Nie z dymaniem. To taki film był, taka komedia, o kolesiach, których zahibernowano, a potem obudzili się w świecie po Zagładzie. Tylko tam było inaczej, bo się na koniec okazało, że Zagłada nie była naprawdę, karwa fa. – Aha – odparł karzeł. – Z dymaniem byłoby ciekawsze – dodał po chwili, wywijając dolną wargę. – Ale słuchajcie, tam na górze jest normalny świat – powiedział Janek niepewnie, jakby nieco mniej przekonany do swoich słów. – Założysz się o to? – Rudobrody pochylił się ku niemu, jakby czytał w jego myślach i widział te wątpliwości. Po chwili bez słowa wstał, poprawił karabin, plecak i rzucił: – Idziemy do nas. Ty też, młody. Prześpimy się i zobaczymy, co i jak. Bez dalszych ceregieli ruszył naprzód, a reszta stalkerów za nim, biorąc Janka w środek. – Panowie, ja nie ucieknę – odezwał się nieśmiało, kiedy otoczyły go sterczące na boki lufy karabinów. – Spoko, wiemy, dlatego idziesz między fachowcami. Jakby miało coś wyskoczyć, to nie musisz nigdzie wiać – rzucił karzeł spod pikielhauby, nie podnosząc nawet głowy. – Zresztą to akurat bezpieczny teren, tutaj ludzie rządzą. Poza tym co zrobisz, między regały z książkami pobiegniesz? – Machnął ręką w bok, gdzie majaczyło dodatkowe torowisko, o którym Janek rozmawiał z chłopakami tak zdawałoby się niedawno. Tym razem nie było tam pustej przestrzeni. W błyskach światła z latarki dowódcy migały długie rzędy półek, zapełnione po brzegi książkami, papierami, stertami różnych przedmiotów. Dalej widać było stoły warsztatowe, jakieś maszyny, narzędzia... Sam tunel też wyglądał inaczej. Ściany były brudne ze starości, zacieki rdzy i wytrącającego się z cieknącej wody wapnia znaczyły tunel liszajami. Zniknęło całe okablowanie i instalacje, pojedynczy kabel zwisał przymocowany do ściany drutem. Magistrala zasilająca zniknęła, a beton między szynami znaczyły stare plamy i zbierająca się w załomach wilgoć.
17_64_NF_07_2015.indd 36 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
Bartek Biedrzycki komuda
Wszystko zaś przykryte było cienką warstwą kurzu i jakby wilgotne, lepkie. Także echa w tunelu miały teraz inne tony – prócz przeciągu słuchać było odległe kapanie wody, szmery, szelesty, jakby odległy, przytłumiony gwar wielu głosów, odbijający się echem w jelicie miasta. Wędrowali dość długo, wydawałoby się, dłużej niż poprzednio, gdy chłopcy szli w przeciwną stronę, ale też Janek nie był w stanie stwierdzić, czy i kiedy minęli szyb, którym razem z kolegami dostał się do metra. W drodze w tamtą stronę, nakręcony adrenaliną, nie zwracał uwagi na upływ czasu. Teraz, kiedy emocje opadły, a ból rozciętej głowy zaczął doskwierać coraz mocniej, droga dłużyła się. Wreszcie przed sobą zobaczył przytłumione światła. Idący na przedzie stalker ściągnął lampkę z czoła i machnął nią kilka razy. Wkrótce minęli zwalistego mężczyznę siedzącego na starym fotelu ukrytym za betonowym klocem, z karabinem postawionym z boku i książką na kolanach, oświetloną płomykiem kopcącej świecy. Borka i reszta wymienili z nim uściski dłoni, ale nikt się nie odezwał. Chłopak, przechodząc, rzucił okiem na lekturę wartownika, ale dostrzegł tylko stronę pełną dziwnych technicznych schematów i drugą, zadrukowaną gęstym maczkiem, w której przy takim świetle ledwie odróżniał litery. Idąc dalej, minęli niewielką lokomotywę, jakiś rodzaj drezyny, przerobionej najwyraźniej z seryjnego sprzętu. Stała cicha i zimna, z doczepionym małym wagonem – odkrytą platformą, na której leżały jakieś pakunki. Janek oderwał wzrok od drezyny i spojrzał przed siebie. To, co zobaczył, zaparło mu dech w piersiach. Przed nim rozpościerało się… coś. Nie miasto, bo było za małe, nie osada nawet, ale dziwne, podziemne schronisko. Mrok zalegał na peronie stacji metra – stacji, która nie była w budowie. To była stacja, której najlepsze czasy dawno już minęły. Resztki częściowo zdemontowanej infrastruktury nadal wyzierały spod dobudowanych instalacji. Na peronie rozłożyły się prowizoryczne zabudowania, a jego jedną stronę wypełniał dziwaczny, sklecony z najdziwniejszych materiałów twór, przypominający blok mieszkalny. Pojedyncze punktowe lampy stwarzały nastrój mrocznego wieczoru, niczym samotne latarnie wiszące gdzieś na ścianach podwórek-studni, jakich pełno w starszych częściach Warszawy. Budki – kramy, może warsztaty – okupowały skraj przejścia, biegnącego wzdłuż torowiska, którym tu dotarli. Na ścianach zachowała się metalowa, niebieska listwa z napisami „Pole Mokotowskie”. Kilku nieogolonych mężczyzn, podobnych rachitycznym wikingom, siedziało przy sporym stole, kończącym pierzeję zbudowanych z dykty i blachy budek. Na stole stała lampa naftowa, w jej wnętrzu pełgał nikły płomyk. Ludzie ci ubrani byli w wysłużone drelichowe fartuchy, przypominające kolorowe kitle lub warsztatowe ubiory ochronne. Znoszone, zużyte ubrania, do tego blade, wychudzone twarze o ziemistej cerze, od dawna pozbawionej słońca. Najstarszy z nich, wąsaty, z masywnymi, naprawionymi drutem okularami na nosie, podniósł głowę. – Wrócili stalkerzy – rzucił i wstał. Borka wraz z ludźmi zbliżył się do stołu. Krótki uścisk dłoni tych dwóch mężczyzn wystarczył za powitanie.
2015-06-12 12:57:19
Spotkanie w tunelach
37
Nowa Fantastyka 07/2015
– Dobrze, że jesteście. Opowiadaj, coście załatwili u tych fanatyków. – Zaraz. Najpierw mam tu dodatkową niespodziankę. – Borka obrócił się i gestem ręki przywołał Janka. – Mały jebnął głową o tubing i mówi, że jest z tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego roku. Bredzi coś o życiu na powierzchni i innych takich dyrdymałach, chociaż przyznam, że brzmi przekonująco, a wygląda też niezwykle. Weźcie go do lazaretu, niech Jadzia mu łeb opatrzy i da jakieś, wiesz, środki przeciwbólowe. – Szymon. – Mężczyzna w okularach przywołał siedzącego nieco dalej chłopaka, próbującego lutować coś przy mizernym świetle lampy. – Weź tego młodzieńca… jak ci na imię, synu? Janek. Dobrze. Weź Janka do pani Jadzi. Niech się nim zajmie. Słyszałeś, co powiedział dowódca? Szymon tylko skinął głową i ruszył w głąb peronu, nie czekając, aż przybysz się z nim zrówna. Odchodząc, za plecami Janek dosłyszał jeszcze nieco ściszonym głosem wymówione słowa „pranie mózgu”, reszta wypowiedzi mu już umknęła. Szli przez mroczną stację, między instalacjami i zabudowaniami. Część z nich pełniła najwyraźniej funkcje mieszkalne, część warsztatowe, jeszcze inna – tego Janek nie był już w stanie rozpoznać. Na wielopoziomowych kojach, przypominających wagony sypialne, musieli mieszkać ludzie; gdzieniegdzie płachty zakrywające wejścia były podwinięte, w środku widać było mieszkańców, zajmujących się swoimi sprawami pomimo później pory. Zza jednej z zasłon na dźwięk ich kroków wyjrzała młoda kobieta. – Szymon – zawołała cicho w ich kierunku – Szturmowcy wrócili? – A, to ty, Emilia. – Chłopak wzdrygnął się na dźwięk jej głosu. – Tak, wrócili. Pan Borka też, wygląda na całego i zdrowego. Kobieta spuściła wzrok, jakby speszona domyślnością Szymona. Wymamrotała podziękowania i zeskoczyła z koi na peron, podkasując spódnicę. Jej kroki szybko ucichły za ich plecami. – A ty... – Szymon spojrzał na niezwykłego gościa. – To prawda, co mówił dowódca stalkerów? Że ty nie jesteś z metra? – Tak, to prawda – odparł Janek. Trudno mu było zebrać myśli, pulsujący ból potęgował mętlik w głowie wywołany niedawnymi wydarzeniami. Mimo że Szymona najwyraźniej zżerała ciekawość, nie spytał już o nic więcej. Bez słowa przeprowadził przybysza przez całą stację, aż weszli na małą galerię biegnącą wzdłuż torów. Przewodnik zastukał do drzwi, gdzie dawniej musiało mieścić się jakieś pomieszczenie techniczne. W chwilę później odezwał się za nimi zaspany głos, a drzwi uchyliły się gładko i bez skrzypnięcia. Za nimi stała wysoka, siwowłosa kobieta w sięgającym kostek frottowym płaszczu kąpielowym nieokreślonego koloru. Długie włosy miała upięte w kok i obwiązane nylonową siatką. W pobrużdżonej, przedwcześnie postarzałej twarzy gorzało bystre, inteligentne oko. Drugie zaciągnięte było kataraktą. Mimo to twarz kobiety miała przyjemny, matczyny lub bardziej babciny wyraz troski, jakby chciała wyciągnąć ramiona i zaopiekować się całym światem.
17_64_NF_07_2015.indd 37 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
– No co tam, chłopcy? – spytała. – O, a ciebie to ja nie znam, młodzieńcze. Jak masz na imię? – Jestem Janek, proszę pani – odparł chłopak posłusznie. – Szturmowcy go przyprowadzili, pani Jadziu. Naczelnik prosił, żeby mu opatrzyć głowę, a pan Borka chciał, żeby mu dać leki przeciwbólowe. Pani Jadzia wywróciła zdrowym okiem i sapnęła. – Młode koty, niech ich pershing porwie. Wrócił i już się rządzi, skaranie Boskie z dzieciakami – zagderała, ale raczej pro forma niż z faktycznej złości. – Dziękuję ci, Szymek, biegnij spać. A ciebie, młody człowieku, zapraszam w moje skromne progi. Tylko cicho, bo tu ludzie śpią. Pomieszczenie okazało się nadspodziewanie duże. O ile Janek się zorientował, zajmowało przestrzeń pod schodami wyjściowymi ze stacji na powierzchnię. Część wnętrza osłonięta była prześcieradłami, zwieszającymi się z metalowych rusztowań. Słychać było niespokojne oddechy i ludzi przewracających się we śnie. Starsza pani pociągnęła go w bok, na drugi koniec pomieszczenia. Szybko zabrała koc i poduszkę z leżanki i usadziła tam chłopaka. Zakręciła korbką przy ręcznej latarce, a gdy zabłysło jasne, białe światło, wręczyła mu ją i nakazała trzymać w wyciągniętej ręce. – No to pokaż, chłopcze, co tam masz. – Jednym ruchem ściągnęła mu z głowy opatrunek założony przez Froda. Janek syknął z bólu, bo krew skrzepła już i płótno przylepiło się do rany. Lekarka obejrzała skaleczenie, cmoknęła i sięgnęła po stojącą na pobliskiej półce butelkę. – No, przynajmniej ci to przemył, krasnal jeden – skomentowała. – Skaranie z nim, sanitariusz niby, ale taki pożal się Madonno. To są dobrzy chłopcy, tylko młodzi. A młodzi czasem za szybko myślą. No, nic się nie stało, na szczęście to małe rozcięcie, obejdzie się bez szycia. – Spojrzała na niego z góry, taksując chłopaka jedynym sprawnym okiem. – Ale muszę wyciągnąć kawałek rdzy i znów zdezynfekować. Przyciągnęła przez skaleczenie szklaną pałeczką wyciągniętą ze słoika, a następnie nasączyła kawałek spranego płótna płynem z butelki. Janek poczuł silny, drażniący zapach alkoholu, a potem ostry ból, kiedy spirytus przypalił ranę. – No, no, spokojnie, mały. To dobry medyczny specyfik, nie te ich atomowe samogony. – Pani Jadzia uśmiechnęła się do niego. Z zamykanej na klucz szuflady w stojącym pod ścianą biurku wyciągnęła listek z tabletkami i rolkę przylepca. Chwyciła skórę na czole Janka w dwa palce i ściągnęła wokół rany. – Trzymaj, młodzieńcze, w takiej pozycji – zaordynowała. Szybkim szarpnięciem zębów oddarła dwa kawałki przylepca i precyzyjnie nakleiła mu w poprzek rozcięcia. Potem poklepała go po plecach. – I po krzyku, najwyżej ci blizna mała zostanie. Ale dziewczyny lubią chłopaków z bliznami, no nie? – Uśmiechnęła się, podając mu tabletkę. – Jeszcze tylko weź to, uśmierzy ból. Janek posłusznie przełknął tabletkę. Napięcie ostatnich wydarzeń – nielegalne wejście na teren metra, podniecenie podziemną wędrówką, wpadka z nocnym strażnikiem, potem
2015-06-12 12:57:19
38
proza polska
paniczna ucieczka, wypadek i wreszcie te niemieszczące się w głowie wydarzenia, które rozegrały się potem – wszystko sprawiło, że chociaż powieki mu opadały, nie mógł się uspokoić i wyciszyć. Wkrótce jednak leki najwyraźniej zaczęły działać, bo poczuł się niewyobrażalnie spokojny. – Nie jesteś stąd, prawda, młodzieńcze? – spytała lekarka, przyglądając mu się z zaciekawieniem. – Nie... – odparł, próbując skupić na niej wzrok. – Jestem... ja... Nie wiem, jak to powiedzieć. Pewnie też by mi pani nie uwierzyła... Jestem z południa – wypalił wreszcie, znajdując idealne obejście problemu, które, jak sądził, oszczędzi mu dalszych pytań. – Z Twierdzy? To ciekawe – słyszał głos pani Jadzi jakby przez mgłę. – Interesujące o tyle, że młode koty przyszły ze Świętego Krzyża, to w przeciwnym kierunku. Jak cię tam zaniosło, to nie wiem… Chłopak chciał coś odpowiedzieć, wyjaśnić, ale oczy mu uciekły i poczuł niezwykłą słabość. Doszły go jeszcze, jakby z oddali, życzenia słodkich snów, a stare, ale silne i troskliwe ręce ułożyły go na leżance. Odpłynął w ciemność bez majaków.
– Gościu, fuck, nie było cię cztery godziny. Jest po drugiej – wydusił tylko z siebie Kogut. – Gdzie ty się podziewałeś?! Prawie się tu zesraliśmy! – Walnąłem się w głowę o coś w tunelu – wyjaśnił Janek, czując się idiotycznie. – A potem... Na chwilę zapadła cisza. – Potem straciłem przytomność i nie wiem, co się działo. – Fuck, gościu, ale fart, że wszystko OK. – Kogut z podziwem i uczuciem ulgi poklepał kolegę po plecach. – Noo... Ja ledwo dałem nogę – dorzucił Fazi. – A ty w ogóle, taki nieprzytomny, ale łeb sam se załatałeś – pochwalił Kogut. – Co? Ech, no tak. – Janek sięgnął dłonią do czoła, gdzie pulsującym bólem dawało o sobie znać rozcięcie. Pod palcami poczuł szorstkość dwóch pasków przylepca ściągających ranę. Uśmiechnął się do siebie. – Spadamy na sześćsetkę, matka mnie zabije, jak nie będę rano w domu – rzucił i ruszył na południe. Wzdłuż linii metra. Konstancin-Jeziorna, 15–17 lipca 2014
*** Ocknął się na betonowej posadzce, trzęsąc się z zimna. Od podłogi ciągnęło. Po omacku wygrzebał z bocznej kieszeni spodni swojego fultona i zapalił. Znajdował się w surowym, betonowym pomieszczeniu o gołych ścianach. W głowie mu szumiało, przed oczami przelatywały mroczki, a czoło bolało jak jasna cholera. Dźwignął się i świecąc przed siebie latarką, wyszedł przez pusty otwór drzwiowy. Na zewnątrz znajdowała się galeryjka, odgrodzona od torowiska kawałkiem plastikowej, biało-czerwonej taśmy, rozpiętej na sterczących drutach zbrojeniowych. Poniżej w świetle latarki zalśniły szyny. Janek skręcił w bok i wyszedł na stację. Pod łukowatym sklepieniem, które omiótł światłem latarki, zalegały materiały budowlane – stosy kamiennych płyt, worki z cementem, zwoje kabli, pęki rur, beczki, puszki, narzędzia. Wszędzie unosił się drobny pył, powietrze pachniało rozcieńczalnikiem, świeżą farbą i wilgotnym betonem. Chłopak obejrzał się – za plecami miał schody. Niewiele myśląc, wspiął się po nich, przeszedł przez krótki hol i drugim ciągiem schodów zaczął piąć się wyżej. Z zewnątrz dolatywały powiewy wiatru i dalekie, nocne odgłosy miasta. U szczytu schodów, kiedy widział już nocne niebo i odblask latarni na Alei Niepodległości, a jego uszu dobiegł warkot samotnego przejeżdżającego poloneza, natknął się na stalową kratę. Kilka chwil zajęło mu zorientowanie się, że w jednym rogu nie jest przyśrubowana. Przecisnął się między prętami a ścianą i wybiegł na górę. Kogut i Fazi siedzieli na nieczynnym przystanku. Fazi miał w oczach łzy i mamrotał coś, Kogut siedział po cichu, ale chodnik pod jego stopami był równomiernie opluty i zasypany niedopałkami, tym razem wypalonymi prawie do filtra. Na odgłos jego kroków obydwaj poderwali się jak na komendę.
17_64_NF_07_2015.indd 38 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
Bartek Biedrzycki Scenarzysta, wydawca i publicysta komiksowy. Pracuje w produkcji telewizyjnej. Oraz pisze. Debiutował w 2014 r. „Kompleksem 7215”, do którego dochodzi właśnie „Stacja: Nowy Świat”, w której autor rozwija wizję postapokalipsy po polsku. Na listach bestsellerów już od jakiegoś czasu pojawiają się teksty, eksplorujące falloutowe klimaty rodem z „Metra 2033” czy „Stalkera”. Opowiadanie Biedrzyckiego, o lekkim zabarwieniu nostalgicznym, to ślad tego fenomenu. Jeśli ktoś z czytelników jeszcze nie wie, z czym to się je – „Spotkanie w tunelach” może stanowić przystawkę na początek. (mc)
2015-06-12 12:57:19
39
proza zagraniczna polska Nowa Fantastyka 07/2015 05/2015
Jeden
(One)
Nancy Kress Wątpię, by ktokolwiek zdołał sięgnąć do dowolnej granicy swojej osobowości. Nie świecimy własnym światłem. Flannery O’Connor, prywatny list, 1962
I
-T
o jest jak długie spadanie, Zack. Zack spojrzał spode łba na Anne, pragnąc, żeby sobie poszła. Wystarczyło, że leżał na tym cholernym łóżku szpitalnym w cienkiej bawełnianej koszuli z odkrytym tyłkiem. Że czekała go operacja, bo coś było nie w porządku z jego mózgiem. Że nie rozumiał, o co właściwie chodziło, nawet po tym, jak któryś z tych wszystkich lekarzy mu to wyjaśnił – tak samo, jak nie rozumiał podobnego mądralińskiego bełkotu nigdy, przez całe swoje durne życie. To, że siostra wisiała dokładnie nad nim, kiedy tu leżał… czyż to nie wisienka na tym szczególnie gównianym torcie? – Daję radę – stwierdził krótko. – Jasne, że dasz radę – odpowiedziała Anne. – No to wracaj do roboty. Nie jesteś mi tu potrzebna. – I tak mam przerwę – oznajmiła. Miała na sobie fartuch pielęgniarki, brązowe kręcone włosy związała z tyłu. Albo ona, albo wydzielona parawanem część sali pachniała środkiem dezynfekującym próbującym naśladować zapach sosny. – Chciałam ci tylko przypomnieć, że kiedy podadzą ci znieczulenie, to może przypominać długie… – Zrozumiałem już, zrozumiałem! Idź już stąd! – Przestań, Murphy – odezwała się zza jej pleców Gail. A tę kto tu zaprosił? – Ona tylko stara się być dla ciebie miła. – Nikt cię nie pytał o zdanie! – Gdyby coś ci się tam stało, czy naprawdę chciałbyś, żeby twoje ostatnie słowa do Anne brzmiały „Idź już stąd”? Gail miała rację. Suka. Gail miała rację, Anne miała rację, lekarze mieli rację – tylko Zack się mylił. Tak, jak mylił się całe życie. Ale gdyby tylko mogły zostawić go samego na pieprzone pięć minut, żeby pomyślał; nie mógł zebrać myśli, kiedy obie kłapały mu jadaczkami nad głową… A Gail nie obchodziło przecież, co się z nim stanie podczas operacji. Mogła kochać Anne, mogła ją poślubić w jednym ze stanów, gdzie było to legalne, ale Zack był dla Gail wart tyle, co zepsute mięso. Było tak zawsze, odkąd zeszły się z Anne. Gail – szczupła, umięśniona i równie mile widziana tutaj, jak solidny hak w podbródek. Chwilę później ogarnęło go inne, aż za dobrze znane uczucie: żal, że nie był milszy dla Anne. Czemu to zawsze było takie trudne? – Proszę – głos Anne był łagodny, wręcz błagalny. – Proszę, nie walczcie znowu ze sobą. – Przepraszam, Anne – odpowiedziała Gail.
17_64_NF_07_2015.indd 39 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
– Przepraszam – wymamrotał Zack. Przepraszam, przepraszam, przepraszam. Zawsze przepraszał Anne. – Wiem, że tak nie myślałeś – odrzekła. Za parawan weszła kolejna, starsza pielęgniarka. Spojrzała zdziwiona na Anne, która zaczęła tłumaczyć, że jest najbliższą krewną Zacka i nie należy do składu zajmującego się operacją. Tamta skinęła obojętnie. – Jest pan gotów, panie Murphy? – Tak. – Chwileczkę… skąd to podbite oko? Czy doktor Singh o tym wie? Skąd niby Zack mógł mieć pojęcie, co doktor Singh wie, a czego nie wie? Cholera, nie czytał przecież w myślach. – Boksuję. W boksie się obrywa. Stąd biorą się podbite oczy – zabrzmiało to mniej uprzejmie, niż chciał. I w porządku, może się denerwował przed operacją. W końcu chodziło o jego mózg. Może ten mózg nie był niczym szczególnym, ale innego nie miał. Jego siostra, mózgowiec, zaczęła opowiadać o wszystkich lekarzach, u których Zack był w minionym tygodniu, co mieli do powiedzenia na temat guza w jego głowie, o wstrząśnieniu mózgu, którego się nabawił podczas walki z DeShawnem Jeffersem i o masie innego medycznego gówna. W końcu – wreszcie! – kobiety przestały gadać i sanitariusz zawiózł go na salę operacyjną. Przyjął to niemal z ulgą. Anne, Gail – czasami to było zbyt wiele. A Jazzy nie przyszła tylko dlatego, że jej tego zabronił. Nie podobało się to jej, ale był stanowczy. Trzy miesiące spotykania, nawet jeśli seks był świetny, nie znaczyło jeszcze, że mogła wkraczać w każdy zakamarek jego życia. Ostatnim, co zobaczył, zanim zamknęły się drzwi sali operacyjnej, była Gail otaczająca ramieniem Anne, wpatrzona intensywnie w Zacka, jakby chciała zetrzeć go wzrokiem z powierzchni ziemi. Chciał jej pokazać środkowy palec, ale nie dał rady w porę wyplątać ręki z koca. Przeniósł się z noszy na kółkach na stół; ktoś pomógł mu przytrzymać kroplówkę. Sala była pełna ludzi w maskach chirurgicznych. Widział tylko ich oczy. Jaskrawe światło nad głową przypominało lustrzane UFO z wystającą rączką. Sprzęt szumiał. Jedna z pielęgniarek sięgnęła do nadgarstka Zacka i przeczytała nazwisko na opasce, inna pomagała lekarzowi z rękawiczkami. Trzecia lekarka siedziała na krześle przy głowie Zacka, podczas gdy coś wstrzykiwano do kroplówki. – Proszę się rozluźnić, panie Murphy. Utnie pan sobie drzemkę. Niech pan teraz zacznie odliczać od końca, od stu. Nie mów mi, co mam robić. Zamiast tego zaczął liczyć od początku, wyobrażając sobie Jeffersa leżącego na ringu. Tak powinno być, to Zack powinien wygrać tę walkę, jeden, dwa, trzy, cztery… Dziwne uczucie dryfowania. Co do dia… on nie… to…
2015-06-12 12:57:20
40
Nancy Kress
To jest jak długie spadanie, Zack. Obudził się w otoczonym parawanem aneksie. Na stole przy łóżku stała miska na wymioty w kształcie basenu pływackiego. Wszędzie wokół siebie miał plastikowe rurki. Skądś docierał zapach kawy. Wszystko było niewyraźne. Ktoś – nie Anne, nie Jazzy – majstrował przy sprzęcie. Zack próbował coś powiedzieć, ale nie był w stanie. – Odpoczywaj – usłyszał. Zasnął. Kiedy obudził się następny raz, znajdował się w innym pomieszczeniu, pełnym ludzi. Kitle, białe fartuchy, dwóch mężczyzn w garniturach. Nikt nie patrzył na niego. Zebrali się wokół ekranu, patrząc na coś, czego Zack nie mógł zobaczyć. – To niemożliwe – powiedział któryś. – To musi być możliwe, skoro tam jest – odrzekł inny, zirytowany, wystraszony, ale pod wrażeniem. Skąd wiem to wszystko, skoro widzę tylko jego plecy? – pomyślał półprzytomnie Zack i z powrotem zasnął. Za trzecim razem obudził się na dobre. Plastikowe rurki zniknęły. Pokój miał bladoniebieskie zasłony i widok na parking. Przy łóżku siedziała tylko Anne, pochylona nad czasopismem, ubrana w cywilną koszulkę i spódnicę. Nieoczekiwanie, ogarnęła go radość, że ją widzi. – Hej – jego głos zabrzmiał skrzekliwie. Spojrzała na niego. Zack natychmiast pomyślał: Jest wystraszona. Naprawdę wystraszona. – Nie śpisz! – Fakt. Co się stało? – Co masz na myśli? – Nie kłam, Anne! Stało się coś złego i to, wiesz, jakaś gruba sprawa. Czy ja… umieram? – Och, nie, Zack, nic z tych rzeczy! – chwyciła go za rękę. – Operacja przebiegła dobrze. Wszystko w porządku. – Mówiłem, nie kłam! – czuł jej strach… nie, zaraz, co to miało znaczyć? Ale tak było naprawdę. Wiedział, że Anne się boi, jest ostrożna i jednocześnie… ciekawa. Jej otwarty umysł poszukiwał odpowiedzi… Skąd Zack to wszystko wiedział? Przecież nie umiał czytać w myślach. Nie – umiał to wyczytać ze sposobu, w jaki odchylała głowę, jak unosiła brwi, ze skrzywienia ust… Po prostu wiedział. Tak samo, jak wiedział, co zrobi dalej, sekundę, zanim wstała. – Pójdę po doktora Jakowskiego – oznajmiła. – Powiedziałam, że wezwę go, jak tylko się obudzisz. – Kim jest doktor Jakowski? – czy jego chirurg nie był Hindusem, a nie jakimś Polaczkiem? Anne nie odpowiedziała. Wyszła, a Zack leżąc na łóżku zaczął badać swoje ręce i nogi. Wydawało się, że wszystko działa jak należy. Zacisnął pięść, potem obie, usiadł. Wciąż w tej cholernej bawełnianej koszuli z odkrytym tyłkiem. Do sali żwawo wkroczył mężczyzna w białym kitlu, a za nim wyszła Anne. Napalony jak żółtodziób przed pierwszą walką. Ma się za lepszego od wszystkich. Patrzy na mnie jak na szczura laboratoryjnego. Zada mi mnóstwo pytań, ale sam nic nie powie. – Jest pan całkiem niezwykłym zjawiskiem, panie Murphy. Zadam panu teraz kilka pytań.
17_64_NF_07_2015.indd 40 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
– Nie, nie zada pan – przerwał mu Zack. Teraz podniesie lewą rękę. Zack poczuł zimno wzdłuż kręgosłupa, przenikające go aż do kości. Skąd wiem, co on zrobi, zanim to się stało? – To czysta formalność – Jakowski uniósł lewą rękę. – A zatem, kiedy… – To żadna formalność i dobrze o tym wiesz, sukinsynu. – Zack! – Anne odwróciła się do lekarza. – Przepraszam za brata, panie doktorze. On… – Nie przepraszaj za mnie, Anne. Robiłaś to całe moje pieprzone życie. Z kimś pogadam, ale nie z tym aroganckim kutasem. Twarz lekarza nabiegła krwią. Do sali wszedł inny mężczyzna w białym fartuchu. – Pan Murphy się obudził? Równie wyrywny, co tamten, ale to normalny człowiek. Nie ma kija w dupie. Cichy, ale nie bojaźliwy, w walce dałby z siebie wszystko, waga piórkowa, mocne ramiona… Wyciągnie prawą dłoń i zapyta mnie, jak się czuję… – Jak się pan czuje? Doktor John Norwood, neurolog – wyciągnął prawą rękę, żeby przywitać się z Zackiem. Ten uścisnął podaną dłoń i kiwnął głową, zbyt zmieszany, żeby się odezwać. – Zack, czy boli cię głowa? – zapytała Anne. – Nie – proste pytanie, coś, na co miał odpowiedź. Chwycił się tego, jak tratwy ratunkowej na wzburzonym morzu. – Dobrze. Jeśli nie ma pan nic przeciwko, chciałbym zadać panu kilka pytań. Czy mogę usiąść? – Jasne. Ale doktor Jestem-Królem-Świata wychodzi. Anne wydawała się zaskoczona. Jakowski sztywnym krokiem wyszedł. Norwood usiadł i uśmiechnął się tak lekko, że nikt nie zauważył drgnięcia jego ust, zbyt krótko, żeby to zinterpretować. Też uważa Jakowskiego za dupka. Wychyli się do przodu, przenosząc ciężar ciała na lewo… Norwood wychylił się do przodu i przeniósł ciężar ciała na lewo. – Pańskie życiowe parametry wyglądają znakomicie, panie Murphy. Ale chciałbym, żeby pan sam powiedział mi, jak się czuje. Czy coś pana boli, chociaż trochę? – Nie. – Czy pańskie widzenie uległo jakiejkolwiek zmianie? – Nie. – Słuch? – Nie. – Czy inaczej odczuwa pan ten koc? – Nie. – Skoro odzyskał pan przytomność, przeprowadzimy oficjalne badania, ale chciałem poznać pańskie początkowe wrażenia, zanim powiemy panu, że musimy coś wytłumaczyć. Czy czuje się pan pod jakimś względem inaczej niż przed operacją? – Cóż, zanim tu trafiłem, nie miałem gołego tyłka. Anne roześmiała się – wysoki, zaskoczony śmiech, który niósł jednocześnie ulgę, fascynację i obawę. Norwood uśmiechnął się. Zack nie spojrzał na siostrę. – Doktorze, albo powie mi pan natychmiast, o co chodzi, albo nie mamy o czym rozmawiać. Zrozumiał pan? – Oczywiście, panie Murphy. Oponiak został skutecznie usunięty. Jak mówiliśmy wcześniej, nie był złośliwy i nie ma powodów do obaw, że powróci. Wszystko związane z operacją było rutynowe. Ale coś związanego ze znieczuleniem już
2015-06-12 12:57:20
Jeden
41
Nowa Fantastyka 07/2015
takie nie było. Nie jest. Wystąpiła u pana jakaś reakcja alergiczna, ciśnienie spadło i nie mogliśmy pana intubować. Obawialiśmy się, że pana stracimy. Na szczęście zareagował pan na podane sterydy. – Tak? – jego ostatnim, mętnym wspomnieniem był liczony DeShawn Jeffers, wiązało się to w jakiś sposób z Anne… To jest jak długie spadanie, Zack. – Podczas operacji używamy urządzenia, nazywanego Zosią – od „zapisu oznak świadomości” – aby określić, jak głębokie jest działanie narkozy. Zasadniczo maszyna ta bombarduje pański mózg falami elektromagnetycznymi, a następnie zapisuje jego reakcje. Za pośrednictwem czegoś, co nazywamy… – Zaraz, zaraz. Kopaliście mój mózg prądem? – Nie prądem, nie – Norwood przerwał i Zack widział, czuł, wiedział, że tamten próbuje wyjaśnić mu to możliwie jasno i prosto. Tak samo, jak przez całe jego durne życie ludzie próbowali mu jasno i prosto wyjaśniać różne rzeczy. Tym razem jednak Zack nie czuł się urażony. Był zbyt zmieszany. – Ludzki mózg wykorzystuje fale elektrochemiczne. Kojarzy pan te pomiary, które robią z użyciem EEG, kiedy ma pan wstrząśnienie mózgu? Wyświetlane są wtedy wzory pańskich fal mózgowych. Widział je pan? – Tak, na ekranie komputera. – Otóż to. Do pomiaru, na ile jest pan przytomny, używa się właśnie tych wzorów. Konkretnie widać tam dwie rzeczy: jak złożone są te wzory i jak poszczególne rejony mózgu komunikują się ze sobą. Nazywamy to integracją. Im mniejsza jest integracja, im mniej informacji poszczególne partie mózgu przesyłają między sobą, tym bardziej jest pan nieprzytomny. Teoria, na której się to opiera, nazywa się teorią informacji zintegrowanej i istnieje dopiero od paru dekad. Czy to dla pana jasne, panie Murphy? – Tak – potwierdził, chociaż z trudem nadążał za wywodem. Zupełnie jak w szkole. Głupek… głupek… Czemu nie starasz się bardziej… Twoja siostra nie ma kłopotów z historią ani matematyką… – Mierzymy poziom świadomości podczas operacji, aby mieć pewność, że narkoza jest na tyle głęboka, że pacjent nie obudzi się w trakcie zabiegu. – To się może zdarzyć? – Chryste, to byłoby gorsze niż kop w jaja. Noże kroją twoje ciało, a ty leżysz przywiązany i bezradny… Teraz pochyli się i powie coś ważnego… – To się może zdarzyć – Norwood pochylił się – ale odkąd do powszechnego użytku wprowadzono Zosie, prawie nigdy się nie miało miejsca. U pana pooperacyjne wzory z Zosi pokazały coś, czego nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Chodzi nie tyle o złożoność fal, ale o ich integrację. Poszczególne części pańskiego mózgu przesyłają informacje na niespotykaną skalę. – Które części? Sięgnie prawą ręką do głowy… Jest podniecony i zakłopotany. Norwood przeciągnął ręką po rzednących włosach. – Bierze w tym udział wiele różnych struktur, panie Murphy, ponieważ, jak by na to nie patrzeć, mózg jest zintegrowaną całością. Ale nadgodziny wyrabiają u pana głównie strefy odpowiedzialne za odbiór bodźców zmysłowych: obrazu, dźwięków, dotyku, zapachów. Wysyłają otrzymane sy-
17_64_NF_07_2015.indd 41 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
gnały do miejsc, gdzie te są przetwarzane i interpretowane. Rozumie pan? – Nie – Zack zawahał się. – Ale w pewnym sensie wiem, co pan zrobi, zanim pan to zrobi. I wiem co… co pan myśli. Nie, nie chodzi mi o jakieś cholerne czytanie w myślach. Znaczy… kurwa, nie wiem. Co pan czuje. Jak teraz: jest pan jednocześnie zaskoczony i nie zaskoczony. Wierzy mi pan, ale chciałby pan, żebym był mądrzejszy, żebym mógł panu więcej powiedzieć. I nie chce mnie pan zawstydzać mówiąc mi to. Gdy tylko Zack wyrzucił to z siebie, natychmiast pożałował. Od dziesiątego roku życia wiedział, że nie podaje się tak nikomu swoich bebechów na tacy, więc co to było do diabła? Cóż, na pewno się to nie powtórzy. Odkryj się przed ludźmi, a będziesz łatwym celem do wykorzystania. – Panie Murphy… – Kiedy mogę stąd wyjść? – Zack, nie możesz… – zaczęła Anne. – Nie mów mi, co mogę, a czego nie! – gniew był swojską zbroją, mile widzianą jak brak solidnej gardy u przeciwnika na ringu. W ślad za nim przyszedł żal. Anne nie była przeciwnikiem. Spojrzał spode łba na Norwooda. – Kiedy mogę wrócić do domu? – Jeśli nie będzie powikłań i tak pan postanowi, może pan nas opuścić pod koniec tygodnia, ale liczyliśmy, że zostanie pan i pozwoli nam… – Że pozwolę wam mnie badać? Nie jestem szczurem laboratoryjnym, doktorku. Niech pan wyjdzie i da mi odpocząć. Chyba powinienem odpoczywać, prawda? Nie chce wyjść… Szuka czegoś, co mogłoby mnie przekonać… Nic nie przychodzi mu do głowy. Postanawia spróbować później. Pa, pa, doktorku. Norwood wstał. – Może faktycznie powinien pan odpocząć. Jeśli można, zajrzę później. – Proszę się nie fatygować. Gdy Norwood wyszedł, Zack odwrócił się do Anne. – Czy mówili, skąd się to wzięło? Wpatrywała się w niego przygryzając wargę. Wystraszona, zainteresowana… Dla niej też był szczurem laboratoryjnym. Ale i jej bratem. Podeszła do łóżka i wzięła Zacka za rękę. Zacisnął palce na jej dłoni. – Nie wiedzą. Jakieś dziwne połączenie działania Zosi, twojego niedawnego urazu i tego, jak guz uciskał tkankę. Może wpłynął na nią, zanim został usunięty, a może wydzielał jakieś nieznane enzymy. A może twój wiek miał z tym coś wspólnego; przy dwudziestce mózg jeszcze nie przestał rosnąć. Tak czy inaczej, przyswajasz bodźce zmysłowe dużo pełniej niż większość ludzi. Może odczytujesz mowę ciała, drobne zmiany mimiki czy głosu i przetwarzasz je w… Nie wiem, Zack. Każdy to robi, ale ty rozwinąłeś to na niespotykaną skalę. Chyba. OK, jeszcze jedno pytanie. – Czy tak już zostanie, czy mi przejdzie? Rozłożyła szeroko ręce w geście, który każdy idiota by zrozumiał. – Skąd mam wiedzieć? Twoja świadomość osiągnęła nieznany poziom integracji. Nikt nic o tym nie wie! Dlatego powinieneś pozwolić doktorowi Norwoodowi i jego zespołowi neurologów…
2015-06-12 12:57:20
42
– Dzięki – Zack odwrócił się do ściany, odcinając się od wszelkiego zmysłowego… czegokolwiek, które przekazywała. Głosy pojawiły się w dniu, gdy opuścił szpital. Właściwie nie były to głosy, raczej niewyraźne, szepczące świsty w jego głowie, nie głośniejsze od bryzy w gałęziach drzew czy szumu szpitalnej aparatury, chociaż nie tak monotonne. Zack łatwo je ignorował – miał dużo innych spraw na głowie. Przez cztery dni sprzeciwiał się badaniom, wywiadom i wszystkiemu innemu, co chcieli przeprowadzać lekarze. Podejrzliwy nawet wobec pielęgniarek, protestował, gdy zmieniały mu kroplówkę, podawały leki do połknięcia czy nawet przynosiły posiłki. Skąd mógł wiedzieć, co mu podano w jedzeniu? Oglądał filmy i seriale, w których pojawiało się serum prawdy i temu podobny szajs. A co, jeśli lekarze przepisywali mu rzeczy, których pielęgniarki nawet nie rozumiały? Jadł możliwie mało. Irytacja pielęgniarek biła z każdego ich ruchu. Jedyną, którą lubił, była pękata kobieta w średnim wieku, od której czuł zupełne zobojętnienie na niego i wszystko inne. Wykonywała tylko swoją pracę i nie potrzebowała za to pobłażliwych pochwał. Zackowi się to podobało. – Przynajmniej pozwól, żeby pielęgniarka cię umyła, Zack – poprosiła Anne. – Właśnie. Cuchniesz jak diabli – Gail oczywiście przyszła z Anne i musiała się wtrącić. Miała ze sobą żółty kask z jakiejś budowy, na której akurat była inżynierem w tym miesiącu. Afiszowała się ze swoją pracą. Odwróci się do mnie plecami, wyjrzy przez okno, poklepie Anne, a za jej plecami pokaże mi środkowy palec… Bez względu na to, co Anne powiedziała Gail o jego stanie, na tamtej nie zrobiło to wrażenia. Zack nie polubił jej z tego powodu ani trochę bardziej. – Wezmę prysznic, jak wrócę dzisiaj po południu do domu. – Nie możesz – Anne zmarszczyła brwi. – Nie bez… – Wypisałem się. – Wbrew zaleceniom lekarzy? – przy ostatnim słowie jej głos stał się piskliwy, jakby ktoś uszczypnął ją w tyłek. Zack zapanował nad sobą. Chciała dla niego dobrze; chociaż się rządziła i potrafiła być cierniem w tyłku, nadal była jego siostrą. Chryste, praktycznie wychowała go po tym, jak stracili rodziców. Nagle powróciło do niego wspomnienie, ostre i wyraźne jak kropla soku z cytryny na języku – wchodzą z Anne do jakiegoś sklepu ze słodyczami, jego malutka dłoń w jej dłoni, jej głowa opiekuńczo zwrócona w jego stronę. „Jedyna osoba, którą kiedykolwiek kochałeś i to tylko na twoich warunkach”, powiedziała mu kiedyś Gail. Chrzanić to. Gail nie powinna wsadzać nosa w sprawy Zacka. – Odwalają teraz papierkową robotę. Annie, Czuję się dobrze. Serio. Po tym szajsie, którym mnie nafaszerowali, z mózgu zeszła opuchlizna. Czuję się dobrze i wracam do domu. Ale miał jeszcze dwójkę gości, z których żadnego nie miał ochoty widzieć. Jerry przynajmniej nie miał pojęcia o „zintegrowanej świadomości” Zacka, a nawet gdyby wiedział, nie dbałby o to. Wielki, rozkołysany, dawna waga ciężka stała się tłuszczem – tatuaże Jerry’ego rozciągnęły się wraz z jego tyciem, aż naga dziewczyna na jego przedramieniu wyglądała na równie opasłą jak on. W życiu Jerry’ego nic nie wychodziło: ani krót-
17_64_NF_07_2015.indd 42 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
proza zagraniczna Nancy Kress
ka kariera bokserska, ani jeszcze krótsze interesy z mafią, które zarobiły mu odsiadkę w więzieniu federalnym, ani obskurna sala treningowa, stale na krawędzi upadku, w której Jerry trenował i organizował walki pięściarzy pozbawionych perspektyw na większą karierę. Przez ostatnie sześć miesięcy, odkąd Zack zaczął walczyć dla Jerry’ego w sobotnie noce, myślał ciągle: Nie zamierzam skończyć jak ty. Nie wiedział tylko, jak tego uniknąć. Do tej pory. – Jak się miewasz, mistrzu? – Jerry mówił „mistrzu” do wszystkich swoich bokserów, chociaż żaden z nich na to nie zasługiwał. Jerry gapił się na bok głowy Zacka, wygolony wokół bandaży. – Wracam do domu. – Tak? A kiedy wrócisz na salę? - Całkiem niedługo – odpowiedział Zack, zadowolony, że nie było przy nim Anne. Jerry milczał. Ma coś więcej do powiedzenia, musi o coś poprosić, ale nie chce tego; najpierw podrapie się po głowie… Jerry podrapał się po głowie, jego sflaczałe ramię uniosło się jak podnośnik hydrauliczny. – Mistrzu, niezręcznie mi o to prosić, ale mam problem. W przyszłą sobotę Bobby Marks miał ugadaną walkę z Tomem Cawkinsem. Nie w sali – to miała być prawdziwa walka w Magnolia Gardens. Ale Bobby, głupi dzieciak, dał się przyskrzynić za posiadanie i nie wyjdzie w porę. Menago Cawkinsa chce go wycofać z walki, bo odkąd ten pobił C.P. Jamesa, menadżerowi wydaje się, że Cawkins jest większym skubańcem, niż ten kiedykolwiek faktycznie będzie. Jeśli nie znajdę boksera, żeby wystawić przeciw niemu w przyszłą sobotę, kontrakt będzie nieważny, a mnie czeka wu-i-zet. Wycofanie i Zwrot – koszmar, który prześladował Jerry’ego w każdym wypełnionym walką o przetrwanie okresie rozliczeniowym. Zack wiedział, że Jerry potrzebuje każdej zorganizowanej walki, aby dopiąć budżet, nawet jeśli większość z nich stała na nędznym poziomie, a widzowie – gnojki z okolicy i emeryci pamiętający lepsze czasy – zapełniali tylko połowę miejsc. Ta walka była Jerry’emu szczególnie potrzebna; liczył, że pomoże mu poprawić notowania jego sali. Zack w to wątpił. Jerry ciągnął, próbując patrzeć wszędzie, byle nie na bandaże Zacka. – No więc… czy myślisz, że będziesz w formie, żeby cię tam zabukować? Bez bandaży i takich tam? – Jasne. Czemu nie? Jerry mrugnął. On się autentycznie boi, że stanie mi się krzywda… co za sentymentalny, stary pierdziel! Zaraz mi się tu zacznie rozklejać… – Słuchaj, mistrzu, nie chcę, żebyś robił cokolwiek, co przeszkodzi ci w powrocie do zdrowia. Dobry z ciebie dzieciak, nawet jeśli pyskaty. Jeśli chcesz zaczekać z walką, zaczekamy. Może uda mi się załatwić DeShawna, chociaż… – Wchodzę w to – odpowiedział Zack i śledził emocje przetaczające się przez zachowującego pokerową twarz Jerry’ego. – Cóż, jeśli jesteś pewny, to świetnie. Nagroda nie jest wysoka, ale… – Powiedziałem, że wchodzę w to.
2015-06-12 12:57:20
Jeden
43
Nowa Fantastyka 07/2015
Jerry wiedział, kiedy umowa była zawarta. Rzadki uśmiech pojawił się na jego ustach, przysłonięty jego typowym nastawieniem na najgorsze. Wytoczył się żywo z sali. Zack delikatnie pomacał bandaże na głowie i zaczął się gapić w sufit. Jego ostatnim, najbardziej niemile widzianym gościem była Jasmine. Wstał już z łóżka i był ubrany we własne ciuchy, z lekkim bólem głowy, ale trzymał pion. Pięć minut więcej i uciekłby. Powinien się tego spodziewać – przed kobietami nie ma ucieczki. Anne, Jazzy, nawet pieprzona Gail. Jakaś jego cząstka cieszyła się z obecności Jazzy, a przynajmniej mogłaby się cieszyć, gdyby nie wyglądała na dostatecznie wściekłą, żeby odgryźć mu głowę. – Dlaczego powiedziałeś pielęgniarkom, żeby mnie nie wpuszczały? Co, Zack? Dlaczego? – Nie chciałem cię wkurzać. – A teraz nie jestem wkurzona? Cholera, ależ ona świetnie wyglądała. Nałożyła obcisłe dżinsy i top z głębokim dekoltem i jakimiś kremowymi falbankami, kontrastującymi z jej czekoladowymi piersiami. Ciało jak u gwiazdy porno, wielkie, ciemne oczy, siedemnaście lat i zero zdzirowatości. Jej noce były zachowane dla Zacka, za dnia kończyła liceum (więcej niż on osiągnął), a w przyszłym roku planowała szkolenie z obsługi sprzętu medycznego. Jazzy miała plany. Nie chciała tatusia dla dziecka i zapomogi z opieki społecznej – chciała mieć pracę i mieszkanie, które mogłaby sama opłacić. Odkąd zaczęli się spotykać, Zack obawiał się, że w tym mieszkaniu widzi także jego, uwiązanego na smyczy. Dlatego próbował spotykać się z innymi dziewczynami, jednak do żadnej nie ciągnęło go tak, jak do niej. W dodatku, co było zaskakujące, miło im się spędzało czas również poza łóżkiem. Chodzili do kina, śmiali się, chodzili na spacery, dla samego chodzenia, nie żeby gdzieś dojść. Była zabawna i rozumiała go, rozumiała, kim był. Lubił ją. A mimo to… – Słuchaj, Jazzy, nie chciałem cię tutaj, bo nie chciałem żadnych wielkich scen. Wystarczyło, że Anne załamywała nade mną ręce. Ona tu pracuje, więc utknąłem z nią. A chciałem tylko odpocząć, dojść do siebie i wrócić do domu. Czy tak trudno to zrozumieć, hę? Trudno? – Nie strosz się na mnie, Zacku Murphy. Ani mi się waż. Wiem, że potrzebowałeś odpoczynku. Nie robiłabym żadnych scen. Mówiła prawdę. Zack czuł to od niej. Ale biorąc pod uwagę scenę, którą zrobiła, kiedy ostatnio byli razem („Kim jest ta zdzira? Kiedy przestaniesz się bić i pozbierasz się do kupy? Potrzebna ci normalna praca i normalna przyszłość!”), nie miał pewności, czy wytrzymałaby w tym postanowieniu w szpitalu. Troska o niego aż biła od niej – Zack widział to, czuł, niemal mógł poczuć jej smak. Nienawidził tego – było jak krępująca go lina. – Muszę iść, Jazzy. Anthony ma mnie stąd zabrać. – Ja mogę cię odwieźć do domu. – Już zadzwoniłem do Anthony’ego. Gniew, trzymany w ryzach. Zmartwienie, czy wszystko z nim w porządku. Czułość, której przebłyski wyczuł raz czy drugi
17_64_NF_07_2015.indd 43 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
pod jej zapalczywością; za każdym razem nienawidził tej czułości. Zamierzała podejść i delikatnie go przytulić.… Wyminął ją. – Zadzwonię do ciebie później, kotku, OK? Na korytarzu pożałował swojej grubiańskości – ile ludzi tak naprawdę lubił? Mniej niż było narożników w ringu. Mimo wszystko, ruszył tak szybko, jak tylko pozwalała mu boląca głowa w stronę windy, do wyjścia, do mile widzianej obojętności Anthony’ego, jednego z jego dwóch współlokatorów w mieszkaniu pełnym piwa, zapadniętych kanap, pudełek po pizzy i wolności od kobiet. Zack, mówiły głosy, Zack… Nie, nie mówiły. Trzy dni przed walką z Cawkinsem Zack leżał obudzony i doskonale wiedział, że głosami było rzępolenie muzyki dochodzącej zza cienkich ścian mieszkania. Świst wiatru w uchylonym oknie, niosący słabą woń śmieci z kubłów w alejce. To dzwonienie w uszach, które przytrafia się czasami każdemu. To nie były nawet głosy, wszystko to sobie wyobraził i lepiej, żeby wreszcie je stłumił i poszedł spać. Ale była dopiero północ, a on nie czuł się choćby odrobinę senny. – Tak wcześnie urywasz się z imprezy? – pytał Anthony. Tak naprawdę Zack zewsząd wcześnie wychodził. Z nocnych imprez, z obiadu w Pizza Hut, nawet ze spożywczaka, zanim zdążył znaleźć płatki śniadaniowe na półce. Za dużo ludzi, wszystkie te emocje, które odbierał w sposobie, w jaki się poruszali, jak pracowały ich usta, jaki był ton ich głosów. Boję się, jestem taka szczęśliwa, jestem zniesmaczony, zaczynam coś, co może nie wypalić, zagadam z tamtym facetem albo zareklamuję ten lakier do paznokci albo dam temu menelowi dolara albo znajdę kogoś do bójki albo poocieram się o cycki tamtej dziewczyny albo kupię te róże chociaż mnie na to nie stać… Stop! Ale one nigdy nie przestawały. Wszystkie te informacje wciąż do niego napływały, a Zack nawet nie rozumiał, skąd to wszystko wiedział. Musiał nad tym zapanować. Natychmiast. Zack zwlókł się z materaca na podłodze i ubrał się z powrotem. Na zewnątrz nie-głosy wydawały się jeszcze bardziej uporczywe, jakby słodka wiosenna noc stwarzała im więcej możliwości. Cóż, chrzanić to. Zack miał wystarczająco dużo problemów z prawdziwymi ludźmi, żeby jeszcze użerać się z wymyślonymi. Ludzie wylewali się z barów i klubów na Belmont Street. Zack oparł się o latarnię uliczną, zapalił jednego z około dwudziestu papierosów, na które pozwalał sobie co miesiąc i udawał całkiem skupionego na tym, gdy mijała go para szepcząca sobie czułe słówka. On kocha, ją, ona nie kocha jego, chce z nim zerwać, ale on jeszcze nie ma pojęcia… Skąd o tym wiem? Zapomnij o tym. To nieważne. Skup się na niewidzeniu ich, nierejestrowaniu wszystkich „bodźców zmysłowych”, które zdaniem Anne uzyskiwał i „integrował”. Skup się… Nie działało. Zack był świadom wszystkiego, co nieświadomie przekazywała mu mijająca go para, dopóki nie zniknęli za rogiem. Później próbował z trójką licealistów, którzy wysiedli z autobusu i zaglądali do knajpy, do której oczywiście nie mieli
2015-06-12 12:57:20
44
szans zostać wpuszczeni. Gniew, zawiść; myślą, że gdyby tylko dostali się do środka, pokazaliby wszystkim, ale nawet nie wierzą w siebie; napaleni jak diabli… Rudy zaraz wyskoczy z jakąś głupią przechwałką… – Zafundowałbym tej pannie solidne trzydzieści centymetrów szczęścia! – oznajmił rudzielec. Jego kumple zaczęli z niego kpić. Zack próbował jednocześnie widzieć ich i nie widzieć. Nie odwrócił się tyłem, ale skupił się na papierosie – na dotyku, zapachu, na popiele, którego przybywało na końcu, aż spadł na chodnik. Chłopcy minęli go, sprzeczając się. Skup się na papierosie… Przekaz od licealistów wciąż był obecny, ale teraz przypominał raczej rap dobiegający z sąsiedniego budynku. Słyszał go, ale mógł w pewnym sensie zablokować. Liczył się tylko papieros, informacje od chłopaków nie miały znaczenia. Ćwiczył jeszcze kilka godzin, siedząc w kącie knajpy. Nie zawsze mu się udawało, czasami jedynym sposobem na zablokowanie przytłaczającego zalewu informacji było zamknięcie oczu. Nawet wtedy wydawało się, że potrafi zwęszyć zachowania otaczających go ludzi. Ale z upływem nocy szło mu coraz lepiej. Następnego dnia jeszcze lepiej. Potrafił nad tym panować. W piątek, dzień przed walką, Jazzy pojawiła się w jego sypialni, jeszcze zanim zdążył wstać z łóżka. – Jak się tu dostałaś? – zapytał zaspany, siadając na materacu i patrząc na świecące na czerwono cyfry na stojącym na podłodze budziku. 12:00. Północ? Nie, południe. – Anthony albo Lou nie zamknął drzwi – odpowiedziała. Zack przybił wcześniej koc do okna i teraz światło z salonu otaczało jej sylwetkę. Nie widział jej twarzy. Nie musiał. – Czemu… czemu nie jesteś w szkole? – Bo to jest ważniejsze. W głowie Zacka rozdzwonił się alarm. Jeśli Jasmine uważała coś za ważniejsze niż szkoła, to oznaczało kłopoty. Oparła ręce na biodrach. – Zapytam cię tylko raz, Zack, i chcę szczerej odpowiedzi. Czy zerwałeś ze mną? Czy to już koniec? Koniec? Patrząc na nią, Zack nie chciał tego. Z drugiej strony unikał jej całymi dniami. Szybkie telefony pełne wymówek: wizyta u doktora w sprawie głowy, Anne potrzebuje pomocy, Jerry potrzebuje pomocy, Anthony potrzebuje pomocy, muszę odpocząć, mała, jestem taki zmęczony od czasu operacji… Mówiła serio. Widział to w każdej linii jej oświetlonego od tyłu ciała – walczyła ze sobą ostro, ale była śmiertelnie poważna. Gdyby teraz powiedział, że to koniec, tak by się stało. Byłby wolny. Wyglądała tak cholernie pięknie. A kiedy byli razem, potrafiło być im naprawdę wspaniale. To, jak słodko patrzyła na niego, kiedy kupił jej kolczyki – nie na święta czy urodziny, ale dlatego, że mu ją przypominały… Ale byłby wolny. – To nie koniec – powiedział wolno, zastanawiając się, czy faktycznie mówi, co myśli – ale potrzebuję trochę czasu. I trochę przestrzeni.
17_64_NF_07_2015.indd 44 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
Barbara „Carewna” proza Nancy Pławska polska Kress
– Przestrzeni, w której mnie nie ma – teraz skrzyżowała ramiona na piersiach, a on jeszcze przed nią wiedział, co to oznacza. – Jazzy… – nagle poczuł łzy piekące go w oczy. Co, do kurwy nędzy! Ostatni raz płakał, gdy miał dziewięć lat i pobił go ojciec, niedługo zanim sukinsyn wykorkował. Zack mrugał szybko, aby pozbyć się łez. Nie chciał, żeby Jazzy to widziała. Może zobaczyła, może nie. Ale nagle klęczała obok niego na materacu, a później on ją całował, a później zrzucili ubrania i to ona miała łzy na twarzy i… Czuł ją. Nie tylko przy nim czy kiedy w nią wchodził, jak zwykle w seksie. Nie. Wiedział, jak się poruszy, zanim się ruszyła; wiedział, czego pragnęła i nie musiała mu tego szeptać; wiedział, kiedy jego dotyk nie działał, a kiedy trafiał dokładnie we właściwe miejsca i robił właściwe rzeczy tak długo, jak tego chciała. Jakby był jednocześnie sobą i nią, a gdy doszedł, tuż po niej, krzyknął, co mu się nigdy nie zdarzyło. Nienawidził każdej sekundy tego zbliżenia. Jazzy leżała na brzuchu, z jedną kostką wciąż zaplątaną w dżinsy i podkoszulką podciągniętą za uszy. – To było… niesamowite – wysapała. – Nie – rzucił, gdy zapanował nad głosem. Odkręciła się i spojrzała na niego. – Co? – Znokautowałaś mnie. Nie lubię tego. – O czym ty mówisz? – Ty mnie… wymazałaś. – Ja… – To koniec, Jazzy. Idź stąd – chwycił ubrania i wymknął się do łazienki, zamykając drzwi, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, zanim mógłby odebrać od niej jakiś „bodziec zmysłowy” i wiedzieć, co zrobi, co czuła; gdzie on skończył, a ona zaczęła. Spędził popołudnie w bibliotece publicznej – miejscu, do którego nie zaglądał od trzeciej klasy – próbując znaleźć w Sieci jakieś wyjaśnienie tego, co się z nim działo. Wyszukiwał słowa, których używali doktor Norwood albo Anne: „bodźce zmysłowe”, „świadomość”, „wzory fal mózgowych”, „ZOŚ”. Ostatnie hasło skierowało go do „Zakładu Ochrony Środowiska”, „Związku Obserwatorów Ślimaków” i listy zdrobnień od imienia Zofia. Słowo „świadomość” dało osiemdziesiąt osiem milionów trafień, „wzory fal mózgowych” niewiele mniej. Próbował czytać niektóre z nich, ale terminologia była zbyt skomplikowana, a zresztą nie wydawało się, żeby cokolwiek z tego pasowało do jego problemu. Czyli właściwie do czego? Norwood mówił, że Zack osiągnął coś w rodzaju nowego poziomu świadomości. Skoro tak, to czemu nadal był za głupi, żeby dojść, co się z nim działo? Nie zamierzał dzwonić do Norwooda ani do Anne. Miał na komórce dwa połączenia od doktora i sześć od siostry. Nie zamierzał czołgać się do żadnego z nich prosząc o informacje, które odrzucił, gdy mu je wcześniej oferowali. Wysłał sms do Anne – Wszystko w porządku przestań się martwić – i wyszedł z biblioteki, żeby zamiast tego się upić. Zmierzch skąpał śródmieście w różowym blasku, jak neon przez lekką mgłę. Powietrze słodko pachniało. Zack wybrał lokal, do którego nigdy wcześniej nie zaglądał, gdzie nikt by go nie znalazł. Usiadł przy barze i ćwiczył odcinanie się
2015-06-12 12:57:21
Jeden
45
Nowa Fantastyka 07/2015
Walka z Cawkinsem odbywała się w Magnolia Gardens, małej, obskurnej arenie na obrzeżu dzielnicy przemysłowej. Bez względu na to, co Jerry mówił, Zack wiedział, że nie była to licząca się walka, a Cawkins nie był liczącym się zawodnikiem. Nie liczyło się nic, co Jerry aranżował w świecie boksu, w świecie, który zaczynał się od takich sal, jak należąca do Jerry’ego i piął się do góry do przyprawiających o zawrót głowy wysokości Madison Square Garden, walk o tytuł i filmów o Alim albo Tysonie. To były miejsca, o których Zack nigdy nie myślał. Aż do teraz. Dotarł do Gardens godzinę przed pojedynkiem, tylko lekko skacowany. Zastał tam Anne i Gail, siedzące na krawężniku przy bocznym wejściu, jakby czekały tam już godzinami. Szlag. Anne poderwała się na jego widok. Gail podniosła się wolniej, nie odrywając oczu od twarzy Zacka. Nie musiał mieć żadnej wyjątkowej świadomości, żeby wiedzieć, co jego siostra powie. – Nie możesz dzisiaj walczyć! Doktor powiedział… – Przepuść mnie, Anne. Jak w ogóle dowiedziałaś się o walce? – Pisali o tym w gazecie. Zack… Oczywiście, że o tym pisali, ale kto by pomyślał, że Anne zajrzy do działu sportowego? Nie, sama tam nie zajrzała – to
17_64_NF_07_2015.indd 45 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
Nikodem Cabała
od wszystkich z wyjątkiem barmana, młodego faceta, który nadawałby się do kategorii półśredniej: długie ręce i nogi, spadziste ramiona, szeroki kar. Zack wiedział, kiedy barman zamierzał prześlizgnąć wzrokiem po kieliszkach klientów, aby zaoferować im dolewkę, kiedy drażnił go prawie-lecz-nie-całkiem-spadający pijak na ostatnim stołku, kiedy zamierzał poflirtować z siedzącą samotnie brunetką w średnim wieku. Wiedział to, zanim barman cokolwiek zrobił, może nawet zanim on sam postanowił cokolwiek zrobić. Co było równie ważne, Zack był w stanie nie dopuścić do tego, żeby inni ludzie w knajpie rozproszyli jego uwagę skupioną na tym jednym facecie. A po trzech drinkach nie-głosy w jego głowie ucichły. Gdy barman rzucił mu spojrzenie, które mówiło: Za dużo się na mnie gapisz, gram w innej drużynie, tu szczęścia nie znajdziesz, kolego, Zack uregulował rachunek i wyszedł. Nie był tak pijany, jak by chciał, ale wystarczająco. Pora na następny test. Dziwka nie była ani szczególnie młoda, ani szczególnie ładna, co znaczyło, że była tania. Zack poszedł za nią do jej pokoju i rozebrał się. Zrobiła to samo, nawet nie zadając sobie trudu, żeby na niego spojrzeć. Położył ją na łóżko. I znów to się stało. Mimo alkoholu Zack wiedział, co ją uszczęśliwi. Nie od początku, bo była tak ponura, że nic by jej nie uszczęśliwiło. Ale gdy wychwycił lekkie ruchy i grymasy, których chyba nawet nie była świadoma, i poszedł za ich wskazaniami, znów się to stało. Mógł przewidzieć każdą jej skrytą potrzebę, ukryte pragnienia. Jeszcze minuta i stałby się nią. – Hej – jedno jej ciche słowo niosło ze sobą cały świat zaskoczenia i szoku. Wstał, rzucił pieniądze na łóżko i wyszedł, wściekły bardziej niż kiedykolwiek w życiu. Seks zrujnowany! Gdyby Norwood był w tamtym pokoju, na szczycie schodów, przy tym chodniku poplamionym czyimś wymiotami, Zack z radością urwałby doktorowi jaja i wepchnął mu je w gardło.
2015-06-12 12:57:21
46
Gail, ta wcinająca się we wszystko suka. Zack delikatnie wziął Anne za ręce. Strach wypływał z niej gęsty jak smoła. – Nie martw się, Annie. Serio. Mam to ogarnięte – Teraz zrobi ten siostrzany grymas i mnie przytuli. Tak też się stało. – Pobożnymi życzeniami tego nie ogarniesz, Zack! Twoja głowa jeszcze nie jest w pełni wyleczona; nie możesz ryzykować trafienia, ty… – Daj spokój, Anne – wtrąciła się Gail. – Mówiłam ci. Zresztą, on nie da się trafić, prawda, Zack? Nikt go nawet nie muśnie. Zack rzucił na nią okiem, próbując sobie przypomnieć, jak wiele powiedział Anne czy komukolwiek, gdy Gail była w pobliżu. Cokolwiek to było, ona rozumiała. Wiedziała. Nadal było w niej pogardy aż pod dostatkiem, ale teraz była zaprawiona niespokojną czujnością. Za plecami Anne Zack pokazał jej środkowy palec. Ściągnął z siebie Anne, wszedł do środka i solidnie zamknął drzwi. Jerry już czekał w małej przebieralni z dziurami wielkości pięści w obłażących ścianach. Wystarczyło jedno spojrzenie i Zack wiedział, że Jerry nie tylko spodziewał się jego przegranej, ale w dodatku postawił przeciw niemu. Pomyśl jeszcze raz, staruszku. Przez resztę godziny przed walką, gdy przebierał się, rozgrzewał i słyszał tłum zapełniający Gardens, Zack skupił się na tym, żeby na nikim nie skupiać uwagi. Trzymał opuszczoną głowę, chociaż nawet sposób, w jaki ludzie stawiali stopy, mówił mu o nich więcej, niż chciałby wiedzieć. I wreszcie ze spuszczoną głową ruszył przejściem w stronę ringu. Jego asystent w narożniku, a jednocześnie pielęgniarz, bo Jerry był za skąpy, żeby opłacić obu, rozsmarował na twarzy Jacka cienką warstwę wazeliny. Miała pomóc w opatrywaniu skaleczeń, których Zack nie zamierzał się nabawić. – W tym narożniku, ważący 77,5 kilograma, Zack Murphy! Zack uniósł rękawicę. – W tym narożniku, ważący 78,5 kilograma, Thomas Cawkins! Cawkins był wyższy od Zacka i miał większy zasięg. Tancerz, ciągle w ruchu, boksujący powietrze dla efektu, jeszcze zanim opuścił narożnik. Wyszczerzony gównojad. Wyskoczy nagle do przodu. Cawkins skoczył naprzód licząc, że większy zasięg pomoże mu trafić Zacka w głowę. Ale Zack skrócił dystans, pod ciosem. Zaskoczenie wykrzywiło twarz rywala. Cofnie się i spróbuje haka prawą. Zack wycofał się po okręgu. Podniesie prawą… nie, to zwód, spróbuje lewego haka. Cios otarł się o Zacka, ale to było zaledwie muśnięcie, a Zack był już pewny, że przewidzi każdy ruch Cawkinsa ułamek sekundy przed jego wykonaniem. Zaczął atakować. Tłum krzyczał, ale Zack ledwo to słyszał. A raczej słyszał to, ale jak z oddali, jak fale rozbijające się o skały. Sędzia był tam, krążył wokół nich i czuwał, ale Zack prawie go nie zauważał. Tylko Cawkins wypełniał jego zmysły. Nie mógł się zbliżyć do Zacka, ale jego obrona była solidna i Zackowi zajęło trochę czasu wyprowadzenie celnego ciosu. Hałasy ucichły – nikt nikogo nie trafiał. Zaczęło się buczenie. I wtedy Zack to zobaczył: otwarcie, którego potrzebował. Pochylił się, poczęstował Cawkinsa lewym sierpowym w bok
17_64_NF_07_2015.indd 46 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
Nancy Kress
i poprawił prawym w głowę. Zwarli się; Zack przytrzymał ściśle rywala i zaczął w niego bębnić. To zawsze był jego atut: niesamowita siła. Cawkins miał zasięg i szybkość zamiast siły, a teraz jedno i drugie zostało zneutralizowane. Zack uderzał go raz za razem. Publiczność wrzeszczała. Gdy sędzia ich rozdzielił, Cawkins padł na kolana. Gdy się podnosił, Zack poczuł, jak uniesienie niemal odrywa go od ziemi. Sukinsyn był jego. Rozległ się gong. W następnej rundzie pogrywał z Cawkinsem, wyprzedzając każdy jego ruch, urządzając spektakl dla widzów, bawiąc się bez opamiętania. Gdy wreszcie zdecydował się na decydujące trafienie, Cawkins był zakrwawiony i wykończony. Zack nie miał na sobie ani śladu. Lekarz pobiegł do Cawkinsa. Spiker wykrzykiwał to, co było oczywiste dla każdego idioty: Zack wygrał. Gdy wracał przejściem, delektował się skandowanym „Mur-phy! Mur-phy!”. W przebieralni Jerry wyglądał na oszołomionego. – Nie wpuszczaj tu mojej siostry – powiedział Zack. – I już nigdy więcej nie obstawiaj przeciw mnie. Ku zaskoczeniu Zacka, Anne nie próbowała się z nim ponownie zobaczyć. Za to codziennie wysyłała mu smsy. Czytał je, bo była jego siostrą i w zasadzie wychowała go po tym, jak Mama uciekła od nich, a staruszek zginął. Był jej to winien. Ale czytał każdą wiadomość tylko raz. Wszystkie smsy od Anne były długie i pisane dobrą angielszczyzną, co go irytowało. Kto tak pisze? Tylko Anne. Chcę ci to wyjaśnić, Zack, na ile sama to rozumiem. Myśl o mózgu jak o mieście. W części mieszczą się domy, w innej sklepy, w jeszcze innej fabryki, kolejna część to biuro redakcji gazety. A teraz pomyśl o swojej świadomości jak o policji. Część miasta, w której znajdują się domy, nie wie bez przerwy, co dzieje się w dzielnicy fabrycznej, ale gliniarze mogą dotrzeć w każde miejsce miasta. Nawet jeśli nie mogą wejść do fabryk czy domów. Nie bez nakazu, pomyślał Zack. Twój mózg działa inaczej. Policja WIE, co się dzieje w redakcji. Wieści docierają cały czas, w ogromnych ilościach, a ty świadomie je rozpoznajesz. Odbierasz je zmysłami: wzrokiem, słuchem, dotykiem, smakiem. Wieści mówią o innych ludziach – ich mowie ciała, mimice itd. Każdy czyta sygnały wysyłane przez innych ludzi, ale ty robisz to w bardziej zintegrowany sposób niż reszta ludzi: przetwarzasz dane ze zmysłów i świadomie używasz ich do przewidywania. Czy właśnie to się z tobą dzieje? Nie odpisał. Nigdy nie odpisujesz na moje wiadomości. Chciałabym tylko wiedzieć, czy je czytasz! Zack popijał kolejne piwo w knajpie na Trzeciej Alei, ze starszymi bokserami, którzy do tej pory nigdy nie poświęcali mu uwagi. Rozmawiałam znowu z dr. Norwoodem. Podobno istnieje coś takiego jak „nabyty sawantyzm”, gdy jakieś uszkodzenie mózgu budzi w pacjentach talenty, których nie mieli wcześniej. Było to już demonstrowane w kontrolowanych eksperymentach. Dr Norwood chciałby się z tobą znów zobaczyć. Proszę, odpowiedz!
2015-06-12 12:57:22
Jeden
47
Nowa Fantastyka 07/2015
Zack był zaskoczony, jak bardzo tęsknił za Jazzy. Pewnej nocy poderwał dziewczynę, która dzień wcześniej oglądała jego walkę. Nawet nie musiał jej płacić. Odkrył, że jeśli był wystarczająco pijany, nie odbierał od niej żadnych „bodźców zmysłowych” i nie musiał stawać się nią. Seks był znów tylko seksem. Zack, czy rozumiesz, co chcę ci przekazać? Proszę, odpowiedz! W porządku, Zack rozumiał. Rozumiał, że Anne upraszczała wszystko, co mówiła, aby dotarło do powolnego, głupiego mózgu jej braciszka. Zack, to mój ostatni sms na ten temat. Proszę, przemyśl to. Zintegrowana świadomość – część miasta, która wie, co robią inne miejsca – może angażować również inne części mózgu. Czy doświadczasz tego? Czy jeszcze coś dzieje się z twoim mózgiem oprócz zdolności przewidywania, jak ludzie się zachowają i co będą czuli? Nie-głosy. Zack nauczył się ignorować je przez większość czasu, podobnie jak nauczył się nie zwracać uwagi na „dane zmysłowe” odbierane od ludzi, na których nie chciał się skupiać. Widział kiedyś konia, któremu nałożono klapki na oczy, aby nie płoszył go ruch uliczny. To było coś podobnego. Nie chciał nawet myśleć o nie-głosach, dopóki smsy Anne go do tego nie zmusiły. Czy oznaczały, że inna część mózgu próbuje się skontaktować z jego policją? Chryste, jeśli będzie wciąż o tym myślał, skończy równie pomylony, jak jego siostra. Nie, to było nie fair – Anne nie była pomylona. Sfrustrowany, winny, przytłoczony – powinien odpisać na jej smsy – Zack zamówił kolejnego drinka. Wygrywał kolejne walki, całą wiosnę i lato, za każdym razem przeciw zawodnikom ocenianym znacznie wyżej niż on. Piął się w górę. Powtórka ostatnia walka została nawet wyświetlona na kanale ESPN. Pierwszy raz w życiu korzystał z konta bankowego, a nie z krwiopijczych usług spieniężania czeków. Na jego koncie była nawet forsa. Jerry’ego roznosił entuzjazm; gadał o walkach o tytuł. Podczas jednego pojedynku Zack oberwał w głowę i przeląkł się, że mógłby stracić swoją „zintegrowaną świadomość”, ale nie spotkało go nic poza potwornym bólem głowy. Cóż, to nie był tak mocny cios. Droga w górę wyglądała olśniewająco i Zack upajał się każdą chwilą: uwagą, imprezami, dziewczynami (po odpowiedniej ilości alkoholu). Trzymał się za to z dala od proponowanych narkotyków. To gówno zawsze było początkiem końca. A Zack nie planował końca. I wtedy zobaczył psa. W tej części miasta nie było wielu psów, raczej zdziczałe koty, żywiące się szczurami i odpadkami, syczące na każdego człowieka dostatecznie głupiego, by się do nich zbliżać. Pies wydawał się nie na miejscu. Duży, koloru opadłych liści, krótkowłosy – Zack nie miał pojęcia o rasach. Miał skórzaną obrożę z plakietkami i sprawiał wrażenie zadbanego; jego sierść lśniła, gdy siedział na środku chodnika naprzeciw budynku, w którym mieściło się biuro Jerry’ego. Zwierzak blokował kruszące się cementowe schody prowadzące do głównego wejścia. – Poszedł – powiedział Zack. Nie lubił psów, szczególnie tych dużych. Gdy miał cztery lata, został ugryziony przez ta-
17_64_NF_07_2015.indd 47 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
kiego potwora należącego do sąsiada, gdy mieszkali jeszcze przy Tremaine Street z Anne i pijanym, starym Tatą, który zabrał Zacka na pogotowie dopiero, gdy siostra, wówczas jedenastoletnia, dostała histerii. Pies podniósł się i zawarczał na Zacka. Niechęć była odwzajemniona. Zack zastygł. Czy pies go zaatakuje? Nie. Skąd on to wiedział? Po prostu. Pies był wystraszony, nie wściekły. Wbrew sobie, Zack zrobił krok do przodu. Czuł, jakby jego ciało poruszało się samo. Przenoszony ciężar ciała, wyprostowany kręgosłup, ściągnięte łopatki, wyrównany oddech, oczy na kundla. Pies położył się na brzuchu i oparł łeb na łapach. Co jest, kurwa? Skąd wiedział, jak zmusić psa do czegoś takiego? Kundel zachowywał się, jakby Zack był Bogiem albo co najmniej przywódcą stada. Jakiego stada? Która część miasta w mózgu Zacka integrowała się z krążącymi po głowie policjantami, żeby wywołać takie zachowanie? Podenerwowany Zack przeszedł nad leżącym potulnie psem i wszedł do budynku. – Jerry, na zewnątrz leży jakiś cholerny pies i… Jerry nie był sam. W brudnych fotelach w jego malutkim biurze siedziało dwóch mężczyzn. Na widok Zacka obaj wstali. Mieli na sobie drogie garnitury, zaś Jerry miał oszołomioną minę. – Zack, to jest pan Donovan i eee… – Jim Solkonov, panie Murphy. Czy mogę do pana mówić po imieniu? Poda mi rękę i uśmiechnie się. Jest mną bardzo zainteresowany. Chce złożyć jakąś ofertę. – Oni są z telewizji! – wypalił Jerry. – SZAF. Sporty Zjednoczone dla Amerykańskich Fanów – wyjaśnił Solkonov. – To stosunkowo nowa sieć, której celem jest zapewnienie Ameryce coraz większego i ciekawszego wyboru dyscyplin sportowych. Zack – przerwał wyciągając rękę i uśmiechając się – czy oglądałeś kiedykolwiek MMA? – Pewnie. – W takim razie wiesz, jak ten sport został rozwodniony. Ćwierć wieku temu zaczęło się od „Nie ma reguł!”. Później zaczęli ich dokładać coraz więcej, aż teraz zawodnik ledwo może cokolwiek zrobić: nie ma walenia z dyńki, z łokcia, tylko określone rodzaje kopnięć. Krok do przodu, krok do tyłu i do tego w rękawicach; równie dobrze mógłby to być festiwal tańca! Chcemy ruszyć z czymś nowym, naprawdę emocjonującym sportem. – Tak? Z czym takim? – Zack nie miał pewności, czy lubi Solkonova, ale facet chciał mu zaproponować coś naprawdę dużego. Widać to było w całym jego ciele. – Nazywamy to „walką poziomową”. Mecze będą się toczyły na scenie, nie na ringu czy w klatce, z czterema różnymi poziomami na innych wysokościach i bez żadnych reguł. Widziałem twoje walki, Zack, i jesteś niesamowity. Zupełnie jakbyś czytał przeciwnikom w myślach i przewidywał ich posunięcia. W ostatniej walce Saladino nawet cię nie dotknął, ani razu. Urodziłeś się do walk poziomowych. – Żadnych reguł? To nigdy nie przejdzie – wtrącił Jerry. – Władze to zamkną. – Nie, jeśli walki będą się odbywały w innym kraju. Znaleźliśmy już państwo wyspiarskie, które chce nas mieć u siebie.
2015-06-12 12:57:22
48
Jeśli to była prawda, w grę wchodziła gruba kasa. Cóż, jasne – ci goście byli z sieci telewizyjnej. Ale Zack zachował pokerową twarz. – Nie znam sztuk walki. Ci faceci od MMA trenowali takie rzeczy latami. – Tak, wiemy. Ale nie potrzebujemy bajeranckich ruchów. To ma być prymitywne, jak w dżungli. Prosta, zwierzęca agresja. – Myślimy o kostiumach ze skór zwierząt – odezwał się Donovan. – Nie – zirytował się Solkonov – nie myślimy. Nic efekciarskiego. To ma być surowe i pierwotne. Spodziewamy się wielkiej, światowej widowni. – Żadnych reguł? – powtórzył Jerry. Podrapie się po głowie tak, jak zawsze to robi, gdy jest zmartwiony; wychyli się do przodu i uniesie podbródek… – Zasadniczo będą dwie – stwierdził Solkonov. – Żadnych narkotyków; traktujemy to bardzo poważnie. Solidne, najwyższej klasy testy. I żadnego zabijania. Ale na tym koniec. – A jeśli ktoś zginie przez przypadek? – zapytał Zack. – A czy w boksie się to nigdy nie zdarza? – odrzekł Donovan. Zack nie odpowiedział, znając równie dobrze jak każdy listę ludzi, którzy zmarli niedługo po walkach od urazów głowy lub krwotoków wewnętrznych. Sisnorio, Alcázar, Flores, Johnson, Sanchez. I wielu innych. Jerry wiercił tyłkiem dziurę w krześle; zamierzał zapytać o pieniądze. – O jakich pieniądzach rozmawiamy, panowie? I jakich nagrodach, wliczając zachęty do zgłoszenia i premie? – Samo dobro, Jerry – Solkonov wyjął z kieszeni kartkę. – Oto nasza oferta. Jerry wziął kartkę. Druk był na tyle duży, że Zack mógł czytać mu przez ramię. Poczuł, jak opada mu szczęka. – Słuchajcie – w głosie Solkonova brzmiała szczerość – wiemy, że nasi potencjalni zawodnicy podejmują ogromne ryzyko. Szukamy ryzykantów, bo to faceci, którzy nie poddają się, nawet gdy sytuacja jest niebezpieczna. Faceci z odwagą i jajami, czyż nie? Właśnie takich potrzebujemy, a nasz patron wie, że aby ich pozyskać, trzeba dobrze zapłacić. – Kim jest ten patron? – wydusił z siebie Jerry. – Nie mogę podzielić się z wami tą informacją. Mogę tylko powiedzieć, że nie jest Amerykaninem, ceni prawdziwą odwagę i uważa, że powinna ona zostać godnie wynagrodzona. Gówno prawda. Za to kasa była prawdziwa. Zack próbował powstrzymać natłok myśli o tym, jakie życie mógłby prowadzić za takie pieniądze. Mój Boże, jakież by to było życie… – Oczywiście, musimy to omówić – odparł Jerry. – Gdzie możemy was znaleźć? – W hotelu Plantagenet. Nasz numer jest na dole oferty, która oczywiście nie jest wiążącym kontraktem; to zastrzeżenie od naszego prawnika. Ale musimy mieć odpowiedź dzisiaj, panowie. Rozmawiamy też z innymi zawodnikami, którzy chcą się zapisać. Nie kłamał, Zack to wiedział. Byli też inni kandydaci, a Zack wcale nie znajdował się na szczycie listy. – Odezwiemy się przed nocą – obiecał Jerry. – Świetnie. Kiedy wyszli, Jerry odwrócił się do Zacka. Nie powiedział ani słowa, nie musiał. Mimo starego, brzuchatego cielska, przypominał teraz dzieciaka, który chce dostać kucyka.
17_64_NF_07_2015.indd 48 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
proza zagraniczna Nancy Kress
– Jeszcze nie wiem. Nie naciskaj. Muszę się zastanowić – powiedział Zack. – Nad czym? Zack nie odpowiedział. – Wrócę przed szóstą. Mnóstwo czasu – rzucił przez ramię wychodząc. – Zack… – Szósta. Psa już nie było na chodniku. Nie-głosy były teraz mocniejsze. Czy jego umysł uruchamiał instynkt samozachowawczy? A może robiły to duchy przodków? Tak brzmiało jedno z wariackich wyjaśnień, na które trafił, gdy wpisał w wyszukiwarkę „głosy w głowie”. Innym była schizofrenia. Zack przestał szukać. Skierował się do najbliższego baru, irlandzkiej knajpy ze szczęśliwie przyciemnionymi światłami. Przy barze, w solidnej odległości od siebie, trzech facetów zapijało problemy, o drugiej po południu. Zack szybko osuszył trzy podwójne szkockie, co uciszyło nie-głosy. Następnie sięgnął po telefon i zaczął się nim bawić, próbując zebrać myśli. Dobra kasa, naprawdę dobra, za samo podpisanie kontraktu. A gdyby wygrał, czekało go więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek mógł marzyć. Żadnych reguł. z całą złośliwością, jaką to sugerowało. Jego Dar – bo tak teraz o tym myślał – zawsze podpowiadałby mu, co jego przeciwnicy zamierzaliby zrobić. Walka przeciw zawodnikom szkolonym w sztukach walki, bo Solkonov kłamał, gdy mówił, że właściciele „nie potrzebują bajeranckich ruchów”. Więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek mógł marzyć Żadnych reguł. Nagle zapragnął porozmawiać z kimś. Nie z Jerrym, który zawsze szedł za kasą. Nie z Anne, która byłaby przerażona i zaczęłaby go pouczać. Nie z Anthonym ani z Lou, którzy zaczęli się być tak bardzo zazdrośni i naburmuszeni, że Zack wyprowadził się do własnego mieszkania. Jego palce niemal same poruszyły się, żeby zadzwonić do Jazzy. Połączył się od razu z pocztą głosową. Zostawił wiadomość. – Cześć, tu Zack. Zadzwonisz do mnie? – i dodał jeszcze coś, co, jak nauczył się jeszcze jako piętnastolatek, zawsze działało na kobiety – Naprawdę cię potrzebuję. – Nie możesz tego zrobić – oznajmiła Jazzy – to zdecydowanie zbyt niebezpieczne. Siedzieli naprzeciw siebie po dwóch stronach ogniska, gdzieś w cholerę wysoko w górach. Jazzy przebywała w ośrodku narciarskim poza sezonem, ze zgrają dzieciaków ze szkoły średniej; to był jakiś rodzaj wolontariatu w ośrodku społecznym. Angażowała się w takie dobroczynne pierdoły. Kiedy Zack chodził do szkoły średniej, nikt nie organizował wycieczek do żadnych cholernych ośrodków narciarskich. Udało mu się przekonać Jazzy, żeby zostawiła na parę godzin swoich podopiecznych z innymi opiekunami. Zadzwonił do Jerry’ego i powiedział mu, że da odpowiedź do dwudziestej. Pożyczył starego, rzężącego chevroleta od Anthony’ego i zgodnie ze wskazówkami Jazzy ruszył w góry, krętymi drogami wiodącymi przez ciemną leśną gęstwinę stłoczoną po
2015-06-12 12:57:22
49
proza zagraniczna Jeden Nowa Fantastyka 07/2015 06/2015
obu stronach drogi, na zadupie świata. Tam zaś pozwolił jej poprowadzić się z dala od oświetlonego ośrodka, na polanę, na której mogli mieć trochę prywatności. Miał błoto na butach, było mu mokro w tyłek od siedzenia na ziemi; w bok, którym był zwrócony w stronę ogniska było mu za gorąco, a w drugi za zimno – i wszystko to po to, żeby usłyszeć od Jazzy to samo, co powiedziałaby Anne. Chociaż bez całej serwowanej przez Anne pielęgniarskiej listy obrażeń, które mógł zarobić i powodów, dla których nie chciałby ich doświadczyć. Ale, do cholery, Jazzy świetnie wyglądała, gdy obejmowała kolana w obcisłych dżinsach, a światło ognia tańczyło na jej ciepłej, brązowej skórze. Intensywność przyjemności, jaką czuł z tego, że znów ją widzi, wprawiała go w zakłopotanie. – To dużo pieniędzy, Jazzy. – Masz tylko jedno ciało. Które dostatecznie oberwało do tej pory. Milczał. Nie musiał teraz nic robić. Każda linia jej ciała, każdy ruch mówił, że go pragnie, bez względu na to, jak ponurą minę usiłowała zachować. Jego wzwód był tak mocny, że aż bolesny. Przecież ćwiczył panowanie nad Darem, więc gdyby odciął wszystko poza seksem, tak jak to robił z prostytutkami, jak odcinał nie-głosy… Gdyby tylko wypił parę drinków! Ale nie wziął nic ze sobą, a zresztą tylko dureń wracałby przez te ciemne góry podpity. Ale gdyby skupił się tylko na seksie… Przysunie się do mnie. Przysunęła się do niego, a jej usta były tak miękkie i słodkie, jakimi je zapamiętał. Wziął ją w ramiona i ułożył na ziemi; nie miało znaczenia, po której stronie było ognisko, bo było mu już całkiem gorąco, im obojgu było i… To się znowu stało. Przewidywał, czego pragnęła i dawał jej to, a później był nią, ale nie mógł tego powstrzymać; jego własne potrzeby były zbyt silne. A gdy było po wszystkim, leżała mrucząc w jego ramionach, a on leżał pragnąc być gdzieś indziej, gdziekolwiek indziej, z dala od niej i tego pieprzonego zboczenia, które zmieniało pieprzenie w coś, co wypieprzyło jego, okradając go z własnej tożsamości. – Kocham cię – wymruczała Jazzy. To było to, złoty sznur. Jak zawsze. Kobiety! Tym razem ona wyczuła jego. Usiadła. – Zack? – To był błąd. – Dlaczego? – Nie chcę tego! – przez jego gniew, oszołomienie i strach słowa zabrzmiały ostrzej, niż zamierzał. Zamierzała poderwać się i odejść… – Pierdol się – powiedziała i zabrała się stamtąd. Zack nie próbował jej zatrzymywać, nawet nie patrzył, jak znikała między drzewami. Jej odejście zostawiło w nim wielką, czarną dziurę. Zasypał ogień i ruszył w stronę ośrodka, przy którym zostawił samochód Anthony’ego. Wystarczyło pięć minut w lesie, żeby zabłądził. – Jazzy! – zawołał. – Jazzy! Hej, jest tam kto? Zgubiłem się! Gdzieś w oddali zahukała sowa. Księżyc był widoczny, ale pod drzewami światła było niewiele. Jego komórka wyświetliła „BRAK ZASIĘGU” – był za daleko od przekaźnika albo teren blokował sygnał czy coś. Zack potknął się. Nic nie wyglądało znajomo, wszystkie cholerne drzewa wyglądały tak samo!
17_64_NF_07_2015.indd 49 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
W końcu dotarł do miejsca, którego na pewno wcześniej nie widział, jakiejś łączki porośniętej chwastami i zaroślami, ale przynajmniej docierało na nią światło księżyca. Robiło się coraz zimniej, aż się trząsł. Gdzie u diabła był? A co, jeśli nie znajdzie drogi powrotnej? Ludzie umierali zagubieni w górach, czyż nie? Chociaż może nie we wrześniu. Miał nadzieję, że nie we wrześniu. Z lasu wyłonił się kształt i stanął w świetle księżyca. Zack może i był mieszczuchem, ale potrafił rozpoznać wilka. Jak przez mgłę przypomniał sobie, jak Anne opowiadała coś o watasze, która przywędrowała z Kanady i zabijała kury, owce czy coś. Czy wilki atakowały ludzi? Zack nie miał pojęcia, ale jego dłonie zacisnęły się w pięści. Chociaż i tak nie miałby z tego pewnie żadnego pożytku… Mierzyli się wzrokiem – on i wilk. I nagle Zackowi wpadł do głowy pomysł, skądkolwiek biorą się pomysły. Czyż wilk nie był po prostu rodzajem psa? Zack zrobił krok naprzód i poruszył ciało, bez zastanowienia, tak samo, jak wtedy, gdy spotkał psa na chodniku. Władczo. Przywódczo. Wilk zawarczał. Zack wyzywająco patrzył mu w ślepia. Wilk zawahał się, po czym położył się w zaroślach i opuścił głowę. Mój Boże, potrafię zdominować wilka. Nie, żeby specjalnie chciał to zrobić. Po długiej, niesamowicie satysfakcjonującej chwili, Zack odwrócił się i odszedł. Dwadzieścia minut później dostrzegł światło przebijające się między drzewami i dotarł do ośrodka. jego telefon znowu działał. Wsiadł do samochodu, odpalił silnik i ogrzewanie. Była za dwie dziewiąta. – Jerry? Zadzwoń do Solkonova. Wchodzę w to.
II Zack wspiął się na czwartą, najwyższą kondygnację olbrzymiej sceny. Tłum natychmiast zaczął krzyczeć i tupać. Nie widział ich; wszędzie poza sceną panowała ciemność. Za to na niej było jasno i z łatwością dostrzegł pozostałych trzech wojowników, po jednym na każdym poziomie, ustawieni tak, że nie mogli rzucić się na siebie przed gongiem. Zack spoglądał zza prostej drewnianej deski na trzech mężczyzn rozstawionych przy frontowych krawędziach poziomów pod nim. To będzie długie spadanie, Zack. Wypchnął głos Anne z głowy i skupił się. Scena, pokryta płótnem z nadrukowanym wzorem skał, miała przypominać jakiś rodzaj klifu z czterema mijankami, które zachodziły na siebie na środku. _____________ ________________ _______________ ________________ W miejscu zbiegania się między półkami odstęp miał tylko metr wysokości, co oznaczało, że nie tylko musiałeś się czołgać, jeśli byłeś idiotą na tyle, żeby próbować wchodzić albo schodzić tą drogą, ale również, że mogłeś skoczyć albo zrzucić
2015-06-12 12:57:22
50
człowieka z poziomu czwartego na drugi albo z trzeciego na pierwszy. Każda półka była przesunięta o kilka stóp względem umieszczonej nad nią. Na obu końcach znajdowały się sztuczne palmy z betonu, z zielonymi, plastikowymi liśćmi; na środku każdej półki znajdowała się dziura. Zack miał na sobie bokserki w panterkę (Donovan postawił na swoim) z podpaską na jądra, ale bez ochraniacza. Ramon Romero miał na sobie zebrę, Julian Browne tygrysa, Serge Luchenko, który prawie nie mówił po angielsku, wężową skórę. Żaden z nich nie miał butów ani rękawic. Wszyscy ogolili się na zero. Konferansjer przedstawił wojowników i spędził kilka minut wyjaśniając z podnieceniem to, co wszyscy już i tak wiedzieli: Żadnych reguł! Dzikie i prymitywne! Zupełnie nowy sport! Pierwsza walka w historii! Zack oddychał głęboko i patrzył na Romero, stojącego na szerokim, odległym poziomie pierwszym. Wszyscy czterej byli zawodnikami wagi półśredniej, ale Romero miał długie, umięśnione nogi skoczka. Zack sprawdził ich wszystkich w Internecie i to, co wyczytał wcale mu się nie podobało. Romero niemal zakwalifikował się na igrzyska olimpijskie w gimnastyce. Browne miał czarny pas w taekwondo. Luchenko, którego Solkonov wykopał gdzieś w Rosji, był zagadką – niemal bez śladu w Sieci. Ale miał więcej mięśni, niż zdaniem Zacka ludzkie ciało mogło pomieścić. Gdyby ten blond Rusek złapał cię w jakiś chwyt, nie wyszedłbyś z tego przytomny, a może i żywy. Zack musiał oszaleć, że się w to wpakował. Rozległ się gong. Mężczyźni na trzech dolnych kondygnacjach zniknęli pod półkami nad głowami, aby nie dało się na nich naskoczyć z góry. Zack cofnął się i czekał. Na najwyższym poziomie, który wylosował, miał przewagę. Sekundy ciągnęły się jak godziny. Wtem publiczność zaczęła krzyczeć, a pod Zackiem, z lewej strony sceny, rozległy się stękania. Przebiegł na środek i zeskoczył na trzeci poziom, dostatecznie daleko, żeby nikt, kto by się tamtędy czołgał, nie mógł złapać go za stopy. Nikogo tam jednak nie było. Trzeci poziom był pusty i Zack zerknął przez dziurę na pierwszy. Luchenko zbliżał się do Romero, podczas gdy Browne spieszył w ich kierunku z drugiej strony. Zack wyłapał szybką wymianę spojrzeń między Romero i Browne’em. Zawarli sojusz. Żadnych reguł. Razem pokonają Luchenko, potem Zacka i dopiero wtedy stoczą walkę między sobą. Luchenko zrobi zwód w lewo i podetnie Romero, ale Romero już to przewidział… Browne wyskoczy na Luchenko z jakimiś fikuśnym ciosem ze sztuk walki, który rzuci nim… Minęła sekunda i Rosjanin leżał na ziemi. Romero i Browne zaczęli go kopać i odskakiwać. Luchenko nie był tak szybki jak oni. Uniósł ramiona, żeby chronić głowę, ale nie dość wcześnie. Mimo wszystko, co Zack przewidział, zdołał chwycić Romero za kostkę. Browne pochylił się i zdzielił Luchenko łokciem w odsłoniętą w tym momencie twarz. Rosjanin nie był w stanie sprostać im obu naraz, a leżąc był łatwym celem. Kilka wrednych kopnięć i morderczych ciosów później zaległ nieruchomo. Połowa widowni kibicowała, druga połowa buczała, rozczarowana, że jeden z zawodników odpadł tak szybko.
17_64_NF_07_2015.indd 50 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
proza Paolo zagraniczna Nancy Bacigalupi Kress
Browne miał okazję do czystego trafienia Romero, gdy ten uwalniał kostkę, ale nie skorzysta z tego. Wciąż obowiązywał sojusz i Zack, chwilę zanim to nastąpiło, wiedział, że teraz zwrócą się przeciw niemu. Wycofał się pod palmę na poziomie trzecim. Romero, skoczek, łatwo wskoczył na zagłębiony poziom drugi, a później na trzeci, ale do tego czasu Zack zsunął się przez dziurę w poziomie trzecim aż na pierwszy, aby stawić czoło Browne’owi, o którym wiedział, że cofnie się z nawisu na poziomie drugim. To było ryzykowne, Browne trenował sztuki walki i Zack miał tylko sekundy, zanim Romero zeskoczy z powrotem, aby dołączyć do sojusznika. Ale gdyby Zack dał się osaczyć na wyższym poziomie, Romero mógłby zrzucić go jakimś bajeranckim ciosem z półki, co mogłoby się skończyć złamanym kręgosłupem. Zack musiał stawić mu czoło tutaj i to szybko. Ruszył na Browne’a, który z łatwością zszedł w bok… ale Zack wiedział, że to zrobi. Skontrował zwód, złapał Browne’a w chwyt duszący i zaczął go tłuc po głowie. Browne próbował użyć ciężaru ciała na swoją korzyść, ale Zack wyczuwał każdy jego zaplanowany ruch i przeciwdziałał temu – może niezdarnie, ale Browne nie wyswobodził się z trzymania. Trenował pełne gracji kopnięcia i ciosy, ale nie brutalne maltretowanie. Po kilku chwilach krzyknął i zrezygnował z prób walki. Zack nie wiedział, czy jego krzyk też nie był zmyłką, więc nie przerywał bicia po twarzy, głowie, podbródku. Czuł się z tym parszywie, ale bał się o życie, dlatego wolał nie przerywać. Strach napędzał wściekłość – nienawidził się bać! – i wciąż bił, aż knykcie zaczęły mu krwawić i pulsować. Browne zwiotczał w jego ramionach. Nadbiegał Romero. Zack rzucił ciałem Browne’a w jego stronę i wspiął się na trzeci poziom. Przez trzy minuty ganiali się w górę, w dół i naokoło. Romero był bardziej gibki, ale Zack wolniej się męczył, miesiącami trenował, żeby poprawić kondycję. W normalnym meczu bokserskim runda trwałaby pięć minut, z minutowymi przerwami. Ale nie tutaj. Zack wyłapał zmieszanie Romero; tamten nie rozumiał, jak Zackowi udaje się wciąż wymykać. Ten zaś potrafił przewidzieć każdy ruch rywala. Publiczność to kochała. Ryczeli bez słów, jak nieznająca języka bestia. Moje nie-głosy też nie znają słów, a nie są bestiami… Ta myśl rozproszyła go na ułamek sekundy i Romero go złapał. Był już jednak zmęczony. Zack wyrwał mu się z mniejszym wysiłkiem, niż się spodziewał, i wspiął się na palmę. Do plastikowych liści były przymocowane drutami prawdziwe kokosy. Zack zerwał jeden; był zaskakująco ciężki. Cisnął nim w Romero. Zrób widowisko. Kokos chybił, ale teraz tłum krzyczał prawdziwe słowo: Murphy! Murphy! Murphy! Zack rzucił więcej kokosów. Zdezorientowanie Romero tak, że tamten go zgubił, zajęło mu jeszcze dwie minuty. Przez dziurę w czwartym poziomie Zack spadł na Romero i zaczął go okładać. Rywal miał o boksie minimalne pojęcie. Opadł na kolana. Zack pozwolił mu wstać, po czym wyprowadził lewy hak na jego głowę. Romero padł i już nie wstał. Zack zszedł na brzeg drugiej kondygnacji i uniósł ręce. Bez rękawic nagle wydały mu się zbyt lekkie. Krew zalewała mu jedno oko; w którymś momencie oberwał w głowę. Lewe ko-
2015-06-12 12:57:23
Dzieci Moriabe Jeden
51
Nowa Fantastyka 07/2015 06/2015
lano, czego wcześniej nie zauważył, wymagało szycia. Ręce miał zdarte do żywego. “Murphy! Murphy! Murphy!”. – Zwycięzcą jest… Zack Murphy! Jego asystent z narożnika – a przynajmniej taką rolę pełniłby, gdyby scena miała narożniki – przyniósł Zackowi szlafrok i odprowadził go. Piękne, niemal nagie dziewczyny ustawiły się z przodu pierwszego poziomu i zaczęły tańczyć do hałaśliwej muzyki. Za nimi pojawili się ludzie z mopami, aby wytrzeć scenę z krwi i usunąć porozbijane kokosy. Nad Romero pochylił się lekarz. – W porządku – stwierdził i płynnie przeszedł do Browne’a. Gdy Zack z asystentem mijali ich, usłyszał słowa doktora przebijające się przez muzykę i krzyki tłumu: – Ten nie żyje. Julian Browne doznał tak poważnych obrażeń głowy i szyi, że udusił się krwią, połamanymi zębami i fragmentami tkanek. Trwało to pięć-sześć minut. Gdyby lekarz dotarł do niego – gdyby uzyskał zgodę na przerwanie wydarzeń na scenie – w czasie, gdy Zack ciskał kokosy w Romero, Browne mógł przeżyć. Nagroda – procent od biletów i zysków z transmisji pay-per-view oraz różne dodatki – miała być pokaźna. Zack nie pytał o nią. Minął Jerry’ego, reporterów za sceną, lekarza i swoją przebieralnię. Przy tylnym wejściu nie było jeszcze żadnych fanów. Tego wieczoru miały się odbyć jeszcze dwie walki. – Zack! Zack! Gdzie idziesz? Nie możesz tak po prostu wyjść, dzieciaku! – Jerry aż się zapluł ze zmartwienia. Zack nie odpowiedział. – Kręci ci się w głowie? Poczekaj, pójdę po doktora. Nie czekał. Stojąc nieruchomo, z nagim torsem i w bokserkach w leopardzie cętki, uniósł rękę i zatrzymał taksówkę. W Stanach nigdy by mu się nie udało. Nie był w Stanach. Trafił na jakąś tropikalną wyspę – nawet nie wiedział jaką – i właśnie zabił człowieka. – Co tam, ziom? – zagadnął taryfiarz. Zack wymamrotał nazwę hotelu i taksówkarz powiózł go przez ciepłą, pachnącą kwiatami, tropikalną noc. Zack nie miał przy sobie pieniędzy. Taksiarz poszedł z nim przez lobby, w którym przyciągali spojrzenia gości, do pokoju Zacka. Ten zapłacił mu. Później stanął pod prysznicem, tak gorącym, jak tylko było możliwe, czyli nieszczególnie gorącym, i stał pod nim tak długo, póki wystarczyło wody, czyli nieszczególnie długo. Jego telefon bzyczał natarczywie. Gdy przestał, dla odmiany ktoś zaczął dobijać się do drzwi. – Odejdź, Jerry – powiedział Zack. – To koniec. Nie będę więcej walczył. Zerwij kontrakt. – Zack… – Odejdź. Jerry nie posłuchał. Zaczął gadkę o wojownikach – pięściarzach, zawodnikach MMA, każdym, kto przyszedł mu do głowy – którym zdarzyło się umrzeć na ringu albo tuż po walce. Takie ryzyko podejmujesz, Browne też je znał, to niczyja wina, nie stało się… Zack zadzwonił po ochronę hotelową, żeby go stamtąd zabrała. Gdy zalogował się na konto bankowe, jego honorarium za pierwszą walkę – jedyną walkę! – już wpłynęło. Kupił bilet
17_64_NF_07_2015.indd 51 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
powrotny na szóstą rano, opatrzył na ile umiał pięści ścierkami do mycia i spakował się. Bar na lotnisku był czynny całą noc. O wpół do szóstej był na pokładzie samolotu do Stanów. Wojownicy podejmują ryzyko na ringu. Browne znał ryzyko. Niczyja wina. Nie mógł się zmusić, żeby w to uwierzyć. Przecież to z łatwością mógł być on. Ułamek sekundy spóźnienia w czytaniu sygnałów innych zawodników, w „integrowaniu danych zmysłowych” za pomocą „nabytego sawantyzmu” i to mógł być on. Spał do szesnastej w swojej kawalerce. Miał tu nawet łóżko, ale niewiele ponadto. Jakoś nigdy nie miał głowy do kupowania mebli. Ściany były nieskazitelnie śnieżnobiałe, zanim zataczający się pijacy, sikające dzieci i samochodowe spaliny zrobiły swoje. Na podłodze stał tani zegar z Walmartu. Zack wpatrywał się w niego, później usiadł i zaczął się gapić na krew ze skaleczeń, która poplamiła jego nowe prześcieradło, zanim poprawnie, nawet jeśli nie zręcznie, zabandażował ręce. Palce obu dłoni wystawały z grubej warstwy opatrunku. Zabił Juliana Browne’a. Wystukał numer na komórce, krzywiąc się do ekranu, jakby była trująca. – Gail? Tu Zack. – Proszę, proszę, któż to mnie zaszczycił telefonem. Zacisnął zęby. Czego innego się spodziewał? – Potrzebuję poprosić cię o przysługę. – Tak, u mnie wszystko w porządku, miło, że pytasz – Gail wciąż atakowała, chociaż w jej głosie brzmiało zaskoczenie. – U Anne również, chociaż przez ciebie odchodziła od zmysłów ze zmartwienia. – Zadzwonię do niej. – Serio? Skoro tak, to po co dzwonisz do mnie do pracy, skoro wiesz, że siłą wydarłaby mi komórkę, żeby porozmawiać ze swoim bezwartościowym bratem? – Nieważne. Zapomnij o tym! – Nie, czekaj, nie rozłączaj się. Anne naprawdę martwi się o ciebie. Pozwól, że chociaż powiem jej, że u ciebie wszystko w porządku. Wszystko w porządku? Tak. Nie. Nie wiem już, co „wszystko w porządku” w ogóle znaczy. – Trzymam się. – Gdzie jesteś? Wciąż na St. Aimo? – Chcesz powiedzieć, że Anne oglądała walkę? – potworna myśl zmroziła Zacka. – Oczywiście, że ją widziała! Myślisz, że to ominęło Google’a? Płakała później całą noc. – Przykro mi – Zack zamknął oczy. – Wow, nie myślałam, że kiedykolwiek usłyszę to od ciebie. – Nie będę już walczył. Nigdy. Milczenie Gail więcej mówiło o jej szoku niż jakiekolwiek słowa. Zack wykorzystał chwilową przewagę: – Chciałbym pożyczyć twój sprzęt kampingowy. – Moje co? – Namiot i takie tam. Może to małe coś do gotowania. Wszystko, co może być potrzebne na tydzień w górach. – Dlaczego?
2015-06-12 12:57:23
52
– Chcę spędzić tydzień w górach. Znów cisza. – Czy naprawdę rozmawiam z Zackiem? – Wypchaj się, Gail. Pożyczysz mi te rzeczy, czy nie? Proszę o to, bo gdybym poszedł do sklepu i kupił cały ten szajs, to i tak, kurwa, nie wiedziałbym, co z tym zrobić. Chcę, żebyś mi pokazała. – Żebyś mógł spędzić tydzień w górach. – Tak. – Sam. – Tak. – Pod koniec października. – Tak! – To zbyt niebezpieczne, Zack. Na przełęczach już leży śnieg. Nowicjusz może się tam łatwo zabić. – Zapomnij o tym. Kupię sprzęt i jakoś to rozgryzę. – Jasne. Anne nigdy by mi nie wybaczyła, gdybyś zamarzł na śmierć albo został zaatakowany przez niedźwiedzia, albo spadł ze skały. Nie wytrzymasz tygodnia, ale może parę dni ci się uda. Przyniosę rzeczy dzisiaj w nocy. Podaj mi adres. Kiedy wyjeżdżasz? – Jutro. – Kompletnie cię posrało, Zack. Powiedz mi coś, czego nie wiem. Miał do zabicia resztę popołudnia. Jego mieszkanie mieściło się nad barem sportowym, bardzo stosownie. Ale nagle Zack nie miał ochoty tam iść. To było jedno z takich miejsc, gdzie mężczyźni i nieliczne kobiety oglądali sporty ekstremalne; mógłby zostać rozpoznany, szczególnie z obandażowanymi rękami. Naciągnął daszek od czapki niżej na twarz, wcisnął ręce w kieszenie i znalazł knajpę tak ciemną, że całe stado pięściarzy przeszłoby niezauważone. Osuszył dwie szkockie i zawiesił się na trzeciej, próbując przegonić sprzed oczu Juliana Browne’a dławiącego się własną krwią na najniższej kondygnacji Pierwszej w Historii Walki Poziomowej. O szóstej ruszył do domu, ciemnymi uliczkami, na których nie działała połowa latarni. Było zimno; postawił kołnierz kurtki. Co jakiś czas mijał małe chodnikowe kapliczki – rysunki lub przyklejone na ścianach budynków zdjęcia ludzi, którzy zginęli w wojnach gangów, a pod nimi wciśnięte w popękany cement kępki zwiędłych kwiatów. W jednej z alejek trzech gnojków, na oko jedenaście-dwanaście lat, rzucało kamieniami w małego psa. Osaczyli go, skulonego i skamlącego, między dwoma przepełnionymi kubłami na śmieci. Kamienie były ciężkie, dranie się nie rozdrabniali. Na boku psiaka już była otwarta rana. – Hej! Przestańcie! Poderwali głowy, wpatrując się w ciemność. Gdy zobaczyli, że jest sam, ich sylwetki rozluźniły się. Gdy zobaczyli jego zabandażowane dłonie, Zack wiedział, że będą szukać dymu. – Taaa? Kto nam każe? Ty, staruszku? Przywódca. To, że nazwał Zacka tak samo, jak on nazywał Jerry’ego… och, to nie pomogło. Przyboczny chłopaka obrócił się, żeby mieć pewność, że Zack to widzi i cisnął w psa kolejnym kamieniem. Trafił i zwierzę zaskowyczało. Zack ruszył w ich stronę. Nie byli dla niego rywalami, jasna sprawa, nawet gdy ich przywódca wyciągnął nóż. Zack
17_64_NF_07_2015.indd 52 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
Sunny Nancy Carrie Moraine Kress Cuinn
potrafił przewidzieć każdy niezdarny ruch, jaki zamierzały zrobić te niewytrenowane dzieciaki, a wściekłość buzowała w nim tak, że nawet nie próbował tego zrozumieć. Jednocześnie nie chciał zrobić im prawdziwej krzywdy. Dlatego nie uderzał z całej siły, podcinał, ale nie kopał i tylko pomachał im przed nosami odebranym nożem – wszystko to zajęło mu jakieś dziesięć sekund. Jeszcze dziesięć sekund i wszyscy wiali ile sił; jeden utykał, ale to nie było nic poważnego. Powstrzymanie się przed zrobieniem z nich kalek wyczerpało rezerwy samokontroli Zacka, o które sam siebie nie podejrzewał. – No, kundlu, spadaj. Pora do domu. Pies ani drgnął. Może za mocno oberwał? Ale gdy Zack ostrożnie się zbliżył – nie chciał zostać ugryziony, nawet przez takiego małego kundelka – psiak wstał. – Powiedziałem, do domu! Pies położył się z powrotem, tym razem na brzuchu i spojrzał na Zacka. Co do… nie próbował przecież zdominować zwierzaka. Właściwie to nie wyglądał na zdominowanego. Wyglądał, jakby wielbił Zacka. Pies przyczołgał się i polizał jego but. – Przestań. Wiesz, jaki syf może być na butach? Psiak nie przerywał lizania. Zack ostrożnie usiadł obok niego. Pies nie ugryzł. Jak ocenić, czy jest poważnie ranny? Zack nie miał pojęcia. Może powinien zabrać go do schroniska. Było tu jakieś schronisko dla psów? Czy pracownicy nie podejrzewaliby, że to on skrzywdził zwierzaka? – Muszę iść – oznajmił psu i ruszył. Gdy spojrzał przez ramię, tamten szedł za nim. W świetle latarni, która się uchowała sprawna, zobaczył, jaki psiak był wychudzony i zmizerniały; całe placki na skórze miał wyliniałe. To nie był pies, którego można by zabrać do domu. – Niech to jasna kurwa mać – powiedział do psa. Ten zamerdał. W mieszkaniu oczyścił ranę psiaka i owinął go pośrodku szerokim bandażem. Pies, wysterylizowany samiec, pozwolił mu na to. Wyglądał na mieszańca – nie, żeby Zack się na tym znał – średniaka pod każdym względem: średniej długości futro, średnio brązowawej barwy, średnio gruby ogon. Zack oddał mu połowę pizzy i nalał wody do plastikowej tacki po obiedzie z mrożonki. Właśnie kończył, gdy przyszła Gail. Nie miała nic ze sobą. Rozejrzała się po mieszkaniu i prychnęła. – Gdzie sprzęt kampingowy? – spytał Zack. – Dostaniesz go rano. Nigdzie nie pojedziemy, dopóki nie zrobi się jasno. – My? Nie ma mowy. – Jest mowa i uwierz mi, nie podoba mi się to tak samo, jak tobie. Ale nie masz pojęcia o kampingu, a w dodatku jesteś bystry jak woda w kiblu. Wzięłam jutro wolne. Zawiozę cię tam, postawię namiot, pokażę, jak przechowywać żarcie w torebkach, podstawy surwiwalu i już mnie nie ma. Ubierz się ciepło, weź ze sobą kurtkę z kapturem, czapkę, rękawice, wełniane skarpety na zmianę i buty za kostkę, nawet jeśli w mieście jest ciepło. Będziemy potrzebować dwóch samochodów. – Nie chcę cię tam. – Ja też się tam nie chcę. Ale zrobię to. Nie dla ciebie. Dla Anne.
2015-06-12 12:57:23
Księżycowy Cmentarny proza Jeden zagraniczna taniec chłód pani Henderson
53
Nowa Fantastyka 07/2015 05/2015 04/2015 11/2014
– Czy ona o tym wie? – Nie. Pochorowałaby się ze zmartwienia. Hej, nie wiedziałam, że masz psa – zanim zdążył zaprzeczyć, dodała – Co mu się stało w bok? – Wdał się w bójkę. – Samce. Jedzie z nami? Zack spojrzał na psa. Ten odpowiedział spojrzeniem wyrażającym uwielbienie, którego nigdy nie doświadczył – ani od fanów boksu, ani od Anne czy Jazzy, a już na pewno nie od Gail. – Tak, myślę, że jedzie. – Jak się nazywa? Z jakiegoś miejsca głęboko w Zacku, miejsca, które natychmiast znienawidził, ale nie mógł nad nim zapanować, popłynęły słowa. – Browne. Nazywa się Browne. Zabrali się na dwa samochody – używanego forda focusa, którego Zack niedawno kupił, i jeepa z napędem na cztery koła należącego do Gail. Jedyne kilka słów zamienili na ulicy przed wyjazdem z miasta. – Naprawdę chcesz zrezygnować z tego gówna MMA? – Tak. Koniec z tym. – Czemu? – Po prostu. Nie odpowiedziała. Zack wyczuwał jej ciekawość: odnośnie jego decyzji, tej wyprawy, nawet psa, który radośnie wskoczył na fotel pasażera w fordzie. Niechęć Zacka do Gail nie zmieniła się, ale musiał jej przyznać jedno: nie przytłaczała go tak, jak Anne czy Jazzy. Jazzy. Kiedy ostatni raz był w górach, zrobili to. Kuszące ciepło jej ciała w blasku ogniska… ale nic dobrego z tego nie wynikło, nie dla niego. Za bardzo się z nią utożsamiał. Cena była zbyt wysoka. A jednak… Ze zdumieniem uświadomił sobie, że w tej chwili nie tyle chciał pieprzyć się z Jazzy, co z nią porozmawiać. Cóż, nic z tego. Kolejna zbyt wysoka cena. Podążał za samochodem Gail. Po kilku godzinach jazdy drogi pod górę dotarli na mały parking. Poniżej rozpościerały się wzgórza pełne czerwono-złotych drzew z ciemnozielonymi punktami jodeł. Tabliczka ze strzałką głosiła BURSZTYNOWY SZLAK PRZYRODNICZY; pod napisem było mnóstwo drobnego druku, którego Zack nie przeczytał. Browne szczęśliwy wyskoczył z samochodu. – To najdalej, jak możemy dojechać – stwierdziła Gail. – Teraz trzeba się przepakować. Wiesz, gdzie chcesz obozować? Zack pokręcił głową, a ona przewróciła oczami. To samo zrobiła, gdy ujrzała wypchaną papierową torbę ze spożywczego na siedzeniu pasażera. – Naprawdę myślałeś, że tak się z tym wszystkim zabierzesz? – To jedzenie – odpowiedział nieprzekonująco. Upchnął do kieszeni dwa banany i parę garści psich chrupek, zanim podała mu z bagażnika rzeczy do niesienia, włączając w to duży baniak wody z paskami, dzięki którym mógł go przerzucić przez plecy. Ona wzięła plecak, który wystawał wysoko nad jej głowę. Ruszyli szlakiem. Pół godziny później czuł się jak po trzech rundach walki na ringu. Po Gail nie było widać śladu zmęczenia. – To miejsce wygląda dobrze – oznajmił.
17_64_NF_07_2015.indd 53 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
Gail prychnęła, sprowadziła go ze szlaku i szła dalej. Było jeszcze trudniej – nierówny grunt, wszędzie gałęzie pod nogami. W końcu zatrzymali się na polanie. – W porządku, to miejsce nie zostanie zalane, jest miejsce do zawieszenia torby i drewno na ognisko. Teraz skup się. W okolicy kręcą się niedźwiedzie, więc musisz wszystko zrobić jak należy. Niedźwiedzie? Nie na te zwierzęta liczył Zack. Gail rozstawiła namiot. Pokazała mu, jak trzymać jedzenie w wiszącej torbie, kiedy akurat nie jadł i jak przygotować do jedzenia i ugotować suszoną żywność. Torba była zawieszona wysoko nad ziemią, na linie rozciągniętej między dwoma drzewami. Gail rozpaliła ognisko i pokazała mu, jak rozpalić następne przy użyciu krzesiwa magnezowego, wynalazku, o którego istnieniu nawet nie miał pojęcia. Znalazła drewno i poinstruowała go, żeby za dnia uzupełniał zapas. Dała mu GPS, mocną latarkę, nóż myśliwski, miniaturową apteczkę i śpiwór. – Dobry do minus dwudziestu stopni, ale nawet się nie zbliżysz do takiej temperatury. Zawsze zabieram tu ze sobą broń palną, ale nie mogę ci jej pożyczyć, bo nie masz pozwolenia. – Potrafię o siebie zadbać i bez broni. Znów prychnęła. – Czy twój telefon ma tu zasięg? Nie miał. Gail rozejrzała się po obozowisku, które przygotowała, wzruszyła ramionami i zniknęła między drzewami. – Dzięki, Gail! – zawołał za jej oddalającą się sylwetką, ale nie odwróciła się. Nie mógł zasnąć. Do późna w nocy siedział przy ognisku, dorzucając ze sterty zebranej przez Gail. Browne leżał obok niego, a Julian Browne wypełniał myśli Zacka. Nie-głosy szeptały w jego głowie. Z lasu dochodziły dziwne dźwięki. W świetle ogniska zabrał się za czytanie jedynej książki, którą zabrał ze sobą. Nie była nowa, miała miękką oprawę i nosiła tytuł Wilki i ich zwyczaje. „W obrębie rodzaju Canis, wilk szary (Canis lupus) reprezentuje bardziej wyspecjalizowaną i postępową formę niż zarówno Canis latrans, jak i Canis aureus, co można zobaczyć w jego morfologicznej adaptacji do polowania na większą zwierzynę…”. Chryste! Nie mogli tego napisać po angielsku? Dowiedział się, że wilki wędrują w watahach, że stale poszukują ofiar, są inteligentne i każdego dnia obchodzą dziewięć procent swojego terytorium, czyli około piętnastu mil. Jakie zatem były szanse, że stado, czy choćby pojedynczy wilk przespaceruje się do obozowiska Zacka? Poza tym, czy nie unikałyby ognia, a nawet latarki? Ale gdyby zagasił ognisko i wyłączył latarkę, nie dostrzegłby wilków, gdyby jednak nadeszły. I siedziałby w ciemnościach, które były tutaj głębsze niż mógłby sobie wyobrazić. Ciemno jak na dnie jaskini. Ciemno jak w diabelskiej duszy. Nie świecił nawet księżyc. W końcu wzeszedł, trochę po północy, niemal w pełni i zalał polanę srebrnym światłem. Ale wilków nie było. Nie-głosy w jego głowie kłębiły się i buczały. Zack poddał się i poszedł spać. Następnego dnia potwornie się nudził. Co niby człowiek miał tutaj do roboty? Opróżnił swoją piersiówkę szkockiej,
2015-06-12 12:57:24
54
ugotował papkowate żarcie i odwiesił torbę na miejsce. Przeczytał tyle Wilków i ich zwyczajów, ile zdołał. Rzucił Browne’owi patyk. Pies przyniósł go z powrotem. Zack eksperymentował, ucząc kundla podawania łapy, warowania na komendę. Łatwizna. Zack potrafił przewidzieć wszystko, co Browne zrobi, zanim to zrobił, tylko obserwując jego ruchy; wiedział też, jakie ruchy powinien wykonywać, żeby kontrolować psa. Kiedy powiedział „Nie”, Browne natychmiast go słuchał. Zack nadal się nudził. To był głupi pomysł, kolejny w życiu pełnym głupich pomysłów. Da sobie jeszcze jedną noc, a potem zapakuje sprzęt Gail i wróci do domu. I tak prawie wyczerpał zapas wody do picia. Tej nocy wilki też się nie pojawiły. Jakiś czas po północy Zacka obudziło ostre szczeknięcie Browne’a. Ktoś był przy namiocie. Sięgnął po nóż myśliwski i włączył latarkę, żałując przez chwilę, że nie ma pistoletu Gail. Całkiem ubrany, z wyjątkiem butów, rozpiął namiot i wyskoczył, żeby wziąć intruza z zaskoczenia. To był niedźwiedź, wspinający się po jednym z drzew, do których przywiązana była lina trzymająca jego torbę z żywnością. – Jasna cholera. Browne wyskoczył z namiotu i zaczął histerycznie ujadać. Niedźwiedź zejdzie z drzewa. Zszedł, szybciej, niż Zack przypuszczał, że to możliwe. Gdy niedźwiedź znalazł się na dole, spojrzał na niego. Jest niepewny… Zrobi krok w moim kierunku… Tak też się stało i spanikowanemu Zackowi przypomniała się rada Gail: Jeśli spotkasz niedźwiedzia, machaj rękami i rób możliwie największy hałas. Prawdopodobnie sobie pójdzie, chyba że to niedźwiedzica z małymi, albo będziesz mieć ekstremalnego pecha i nadziejesz się na grizzly w złym humorze. Wtedy jesteś trupem. Czy to był grizzly? Zack nie odróżniał jednego niedźwiedzia od drugiego. Krzyczał i machał rękami, a jego wrzaski przerodziły się w przenikliwy skrzek. – Idź sobie, zostaw mnie w spokoju, nie prosiłem się o to, zamknij się, do cholery! Mętnie zastanawiał się, na kogo właściwie krzyczy. Ale niedźwiedź nie zareagował na niego tak, jak Browne czy wilk latem. Znów spróbował dobrać się do widzącej torby, poniósł porażkę i ostatecznie spokojnie odszedł w las. Zack wrócił do namiotu; wciąż ściskał nóż w poranionej dłoni tak mocno, że na knykciach pojawiła się krew. Browne nadal szczekał. Zack podniósł psa i przytulił go mocno. Niedźwiedź nie wrócił. Zack to wiedział, bo przez resztę nocy nie zmrużył oka. Nad ranem złożył namiot. Niósł go w rękach, bo nie potrafił dojść, jak złożyć go na tyle, żeby zmieścił się do plecaka razem ze śpiworem i całą resztą. Torbę z jedzeniem i baniak zostawił. Odkupi je Gail. W drodze powrotnej do miasta Zack uświadomił sobie, że jednak znalazł to, po co przyjechał, tyle że nie tam, gdzie się spodziewał. Informacja była ukryta nie w lesie, nie w niedźwiedziu, ale w przypadkowym, niemal nieistotnym zdaniu z książki o wilkach. Po raz pierwszy, odkąd zabił Juliana Browne’a, Zack uśmiechnął się.
17_64_NF_07_2015.indd 54 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
Nancy Kress
III MGM Grand Arena w Las Vegas była wypełniona po brzegi. Siedzącego w swojej szatni Zacka dobiegał zgiełk wywołany przez szesnaście tysięcy ludzi. Wszyscy czekali na niego. – Gotów? – zapytał Jerry. – Gotów – Zack setny raz zastanawiał się, czemu trzymał Jerry’ego jako swojego menadżera. Byli ludzie, którzy lepiej zajęliby się nową karierą Zacka, która trwała już ponad dwa lata. Dużo sprawniejsi, lepiej zorientowani w temacie i bardziej przyzwyczajeni do działania na dużą skalę. Ale Zack był to winny Jerry’emu w imię dawnych czasów. I ufał mu, czego nie dało się powiedzieć o typowych, rzucających się w oczy promotorach z Vegas. Akurat w momencie, gdy Zack upewniał się, że jego opaska na włosy się nie zsunie, do przebieralni wepchnęła się Marissa. Zack rzucił Jerry’emu spojrzenie mówiące: miałeś ją trzymać z dala przed walką. Nie potrzebował Daru, żeby odczytać wzruszenie ramion Jerry’ego: nie chciałem kolejnej sceny. Browne, który kochał wszystkich, zaszczekał radośnie i polizał polakierowane na srebrno palce u stóp wystające z dziesięciocentymetrowych szpilek Marissy. – Pomyślałam tylko, że dam ci wielkiego, mokrego całusa na szczęście – oznajmiła. – Uch, jedzie od ciebie gorzałą. Marissa, nietypowo jak na tancerkę rewiową, nie piła alkoholu. Jadła tylko żywność organiczną, starannie pielęgnując swoje zjawiskowe ciało. Nie była szczególnie zdolną tancerką, ale nie było to potrzebne w jej erotycznym pokazie w After Hours Vegas. Nie z jej wyglądem. Promieniujący obawą Jerry skrzywił się na Zacka. Ale gdyby Zack nie pił, nie-głosy by go rozpraszały. To była cienka linia – wystarczająco dużo szkockiej, żeby je stłumić, ale nie tyle, żeby go zamulić. Do diabła z Jerrym. – Muszę lecieć, kochanie. – Połamania nóg! Nie udało mu się oduczyć jej tych głupich frazesów z showbiznesu. Gdy wszedł na wybieg, wrzawa tłumu osiągnęła crescendo. Skup się, skup się. Nie mógł sobie pozwolić na nieuwagę czy błąd. Nie tutaj. Skoncentrował się. Nie istniało nic poza drzwiami klatki, nawet Karoly, który je otwierał. Karoly i jego bracia szczerze nienawidzili Zacka. Wszyscy trzej spędzili na tym całe życie, hodując zwierzęta, tresując je i pracując z nimi, a Zack po prostu pojawił się w Las Vegas i z łatwością robił rzeczy, których żaden z nich nie umiał, dla większej publiczności i za większe pieniądze. Nie do końca. Ani Karoly, Anton i Henryk Bajek, ani nawet Jerry, nie wiedzieli nic o roku na Florydzie, zanim Zack wrócił do stajni Jerry’ego. Zaczynał w szemranych, półlegalnych wesołych miasteczkach, które wyskakiwały na Południu jak grzyby po deszczu. Tylko takie miejsca oferowały to, czego szukał i nie miały nic przeciw temu, że mógłby zginąć próbując stawić temu czoło. Bracia Bajek nie mieli pojęcia o wysiłkach Zacka, żeby zapanować nad strachem, który rujnował jego frazy; żeby w ogóle nauczyć się, czym frazy są; żeby osiągnąć właściwy stan umysłu, w którym jego Dar to zrobi. Gdy Henryk pierwszy raz zobaczył bliznę na lewym ramie-
2015-06-12 12:57:24
Jeden
55
Nowa Fantastyka 07/2015
niu Zacka bez zasłaniającej ją grubej warstwy charakteryzacji, wybałuszył oczy. – To po aligatorze – skłamał Zack. Nigdy nie próbował tego z aligatorami, odkąd przeczytał jedno zdanie w książce o wilkach. „Spośród Felidae tylko lwy wykazują – i to w zaskakującym stopniu, biorąc pod uwagę morfologiczne i ewolucyjne różnice – te same potrzeby społeczne i zachowania stadne, co Canis lupus”. Wszedł do klatki i stanął naprzeciw wielkich kotów. Cztery lwy – trzy samice i młody samiec. Były stadem, wszystkie samice spokrewnione ze sobą. Cienkie pręty z wytrzymałej stali oddzielały widownię od kotów – stara pamiątka po masakrze, której dokonał na tej arenie tygrys dwadzieścia lat temu. Dla Zacka to była zupełnie inna sytuacja. Roy Horn nie miał jego Daru. Ale tłum pamiętał i co najmniej połowa żywiła nadzieję, że Zack nie wyjdzie z tego żywy. Komórki już czekały w pogotowiu, żeby nagrać jatkę. Nad głowami unosiła się robo-kamera jakimś sposobem przemycona przez ochronę. Drony Areny cicho ją przechwyciły i odleciały z nią. Złotko, młody samiec, podniósł się. Od kilku tygodni był przygotowywany do wyzwania Zacka. Konferansjer prawdopodobnie wspomniał o tym, podobnie jak o tym, że lwy nie dostały żadnych środków uspokajających, Zack nie był uzbrojony, a jakiś starożytny faraon zabierał ze sobą lwa na bitwy jako maskotkę. To ostatnie było powodem, dla którego Zack nosił starannie udrapowaną białą przepaskę biodrową, gladiatorskie sandały i wysoką opaskę na włosy z tombaku. Nie słuchał ględzenia konferansjera. Zrobił krok w stronę Złotka. Złotko, Puszysta, Kulka i Lulu. Bracia Bajek nienawidzili słodkich przydomków, które Zack nadał lwom i używali bardziej „godnych” imion. Ale Zack wybrał właśnie takie, żeby umniejszyć w swoim umyśle siłę bestii. Przecież lwy nie reagowały na imiona, nie były psami. Puszysta, która urodziła parę miesięcy temu i nie lubiła zostawiać swojego młodego na zapleczu, rozwarła swą przepastną paszczę i ryknęła. Zack nie trzymał żadnego krzesła, klikających świerszczyków czy innych bajerów, którymi poskramiacze lwów odciągali uwagę zwierząt i zaburzali ich koncentrację. Gdyby MGM Grand nie nalegała, nie pozwoliłby nawet, żeby Anton i Henryk stali za okratowaną osłoną, w mniejszej klatce, z kanistrami z dwutlenkiem węgla, gotowi potraktować nim każdego lwa, który spróbowałby zaatakować. Ale żaden lew nie zamierzał atakować. Zack nie miał też pejcza. Miał za to siebie. Nie uginał nóg, łopatki miał ściągnięte, chód niespieszny, rozluźnione mięśnie twarzy, oddech spokojny i regularny. Wszystko w jego frazie, krytyczna kombinacja postawy i gestów mówiło: Jestem silny i ja tu rządzę. Nie możecie mnie zranić. Lwy musiały w to uwierzyć. Milimetrowe różnice w kącie nachylenia głowy Zacka, w ustawieniu ciała, nawet palców, mogły wysłać inny przekaz, ale Zack nie musiał się nad tym zastanawiać – sygnały, które wysyłał były w pełni zgodne z tymi, które otrzymywał. Gdyby silne potrzeby społeczne lwów były podobne do tych u tygrysów, gepardów czy nawet kotów
17_64_NF_07_2015.indd 55 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
domowych, a nie do wilczych, to, co robił mogłoby być niewykonalne. Lwy były jedynymi wielkimi kotami zachowującymi się jak stado psów. A jednak nadal były lwami. Złotko właśnie skończył dwa lata. Stado, prowadzone przez samice, było gotowe, żeby go wypędzić, skoro nie był już młodym lwiątkiem, a uznało Zacka za przywódcę. Samice mogły wciąż współżyć ze Złotkiem, ale wkrótce przestaną dzielić się z nim pokarmem czy wpuszczać go na swoje terytoria. Samiec instynktownie to wyczuwał i nie chciał tego. Jedynym sposobem, aby zostać w stadzie było zabicie Zacka i zajęcie jego miejsca. Dobrze odżywiony Złotko był duży jak na swój wiek i miał czarną grzywę, która miała z daleka odstrasza inne samce. Warknął i pokazał Zackowi pazury. Pominął napuszony krok, który sygnalizowałby innemu kotu, że to udawana walka. Złotko nie żartował. Zack zrobił kolejny krok do przodu. Puszysta wstała. Jej ogon smagał na lewo i prawo. Złotko postąpił naprzód. Zack zatrzymał się, nie zmieniając postawy ani wyrazu twarzy. Dotarł do tego, co Bajkowie nazywali „biurem” – tej niewidzialnej linii, której nie można pozwolić przekroczyć zwierzęciu, ponieważ wtedy uzna, że ma władzę. Ale Zack mógł ją przekroczyć i to zrobił. Złotko ryknął wyzywająco. Zack każdą cząstkę siebie koncentrował się na lwach. Nie istniał tłum, Arena, stalowe ogrodzenie. Tylko lwy – szybsze, silniejsze i bardziej krwiożercze, niż on kiedykolwiek mógłby być. Ale jego zintegrowana świadomość, otrzymująca i przetwarzająca bodźce zmysłowe na skalę, jakiej nikt przed nim nie osiągnął, wiedziała, co każdy z nich zrobi i co czuje. Niemal był tymi lwami i kontrolował je od wewnątrz. Prawie, ale nie całkiem. Złotko zareagował na własny wewnętrzny sygnał do rzucenia wyzwania, aby nie zostać wypędzonym na zawsze ze stada. Zack podszedł do Puszystej, młodej matki, i położył jej dłoń na głowie. Kulka i Lulu podniosły się. Zack wiedział, że Złotko zaatakuje na sekundę, zanim to nastąpiło. Uskoczył za Puszystą, poruszając się płynnie, bez szarpnięć czy innych oznak stresu. Lwice zazwyczaj nie wtrącały się w walki między samcami, ale młode Puszystej nie było dzieckiem Złotka, a zamiana samców w stadzie zawsze była traumatyczna, bo nowy lew zazwyczaj zabijał wszystkie młode, aby zrobić miejsce dla swoich. Dodatkowo klatka, chociaż obszerna, była dużo bardziej ograniczonym środowiskiem niż sawanna czy nawet ich siedlisko poza areną i Puszysta czuła napięcie wynikające z ograniczonej przestrzeni dla dwóch przywódców. Rzuciła się na Złotko. Zack podszedł spokojnie do Lulu, najspokojniejszej z samic i położył jej dłoń na głowie. Henryk i Karoly ruszyli, aby strumieniami dwutlenku węgla rozdzielić Złotko i Puszystą – walka nie wymagała ich interwencji, gdyż Puszysta wycofała się ranna, a Złotko ponownie skupił uwagę na Zacku. Ten zaś położył drugą dłoń na Kulce, starzejącej się, ale w żadnym razie nie bezzębnej matronie, która warknęła na Złotko. Na widok Zacka stojącego z dłońmi na głowach dwóch lwic i wpatrującego się w niego, Złotko wycofał się.
2015-06-12 12:57:24
56
Zack patrzył na niego spokojnie, wysyłając czytelny sygnał: walcz albo podporządkuj się. Złotko ryknął niepewnie, po czym położył się na brzuchu i opuścił łeb na ziemię. A Zack bawił się z Lulu i Kulką, podczas gdy Puszysta, lekko ranna, wylizywała zakrwawiony bok. Bawił się z nimi piłką. Kazał Lulu skakać przez obręcz. Grał w chowanego z Kulką pod kocem z kolczugi. Na koniec ruszył z dwiema lwicami do wyjścia z klatki, poklepując je po głowach, jakby były kociętami. Swobodnie otworzył drzwi, wyszedł i uśmiechnął się do Antona, który nie odpowiedział tym samym. Dopiero wtedy Zack spojrzał na szesnaście tysięcy ludzi, którzy wstali i krzyczeli do zdarcia gardeł. Dopiero wtedy stał się znowu świadomy nie-głosów, silniejszych niż kiedykolwiek, rozszarpujących mu głowę od środka. W niedawno odnowionym ekskluzywnym apartamencie z tarasem widokowym w MGM Grand, Anne, Gail i Marissa siedziały na werandzie ulokowanej dwadzieścia sześć pięter nad ziemią i niemal tak wielkiej jak sam apartament. Na tarasie znajdowała się kanapa, stół i wielki telewizor, w którym leciał właśnie z wyłączonym dźwiękiem mecz bokserski Torres-Lucito w The Wynn. Poniżej i wokół tarasu migotał, lśnił i błyszczał Strip. Z rollercoastera na szczycie New York-New York dobiegały entuzjastyczne wrzaski. – To jest coś, no nie? – stwierdziła Marissa mieszając wodę sodową kawałkiem selera. – Coś – potwierdziła Anne. Zack wiedział, że jego siostra nienawidzi Vegas. Przyjechała się z nim spotkać, a on starał się zapewnić jej dobrą zabawę. Zabrał ją na wycieczkę lotniczą nad Wielki Kanion, na występ Cirque du Soleil, jedli obiady w miejscach, gdzie automaty do gry stały w dyskretnych alkowach. Tymczasem Gail spędzała cały czas w kasynach. Promieniowała cichą satysfakcją kogoś, kto wygrał, ale nie na tyle dużo, żeby go to oszołomiło. Anne zamierzała powiedzieć Zackowi coś, czego nie chciał usłyszeć. – Poszłam dzisiaj na twój pokaz. – Prosiłem, żebyś tego nie robiła – dopił drinka. – Ale dlaczego? – wykrzyknęła Marissa. – To było cudowne! On jest taki odważny, gdy tak wchodzi między te wszystkie stare, wielkie kociska. Szczupłe, zwinne ciało Gail mówiło: Więc twoja dziewczyna nie wie o tobie. Wciąż ten sam stary Zack. – Wiem, że prosiłeś, ale musiałam to zobaczyć. To było… imponujące. – Dzięki – nie pochwalała tego i nie było sposobu, żeby zdołała to przed nim ukryć, chociaż próbowała. – Przepraszam – dodała, jakby wiedząc, o czym Zack myśli. – Za co? – spytała zdezorientowana Marissa. Nikt jej nie odpowiedział. Zamiast tego Anne dokończyła swojego drinka, jakąś paskudną wódkę z władowanymi owocami i wypaliła: – Jest tyle innych zajęć, w których mógłbyś wykorzystywać swój talent. Pomoc stróżom prawa. Jakaś praca biurowa wymagająca odczytywania ludzi. Nawet gra w pokera!
17_64_NF_07_2015.indd 56 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
proza zagraniczna Nancy Kress
– Nie wiedziałam, że lubisz pokera, kochanie – Marissa spojrzała na Zacka. – Bo nie lubię – odparł. – Anne, pamiętasz, że mam wyrok w zawieszeniu? Żadnych stróżów prawa. A pracę biurową bym znienawidził. Nienawidzę biur w ogóle. Muszę być w ruchu, pracować fizycznie. – Cóż, lwy na pewno są fizyczne – rzuciła oschle Gail. – Zack, coś ci chodzi po głowie. Czemu tego po prostu z siebie nie wyrzucisz? Spojrzał na nią zaskoczony. Zawsze wprawiało go w zakłopotanie, gdy ktoś inny, zwyczajny, wiedział, co zamierzał. – Marisso, zostawiłabyś nas na kilka minut? Sprawy rodzinne. Marissa wysunęła dolną wargę. Zanim zdążyła zaprotestować, wstała Gail. – Oprowadzisz mnie po reszcie apartamentu, Marisso? Jest tak ogromny, że sama chyba mogłabym się tu zgubić. Marissa chciała się zbuntować, ale zapał do odgrywania hostessy zwyciężył. – Cóż, do salonu idzie się tędy… W telewizji Jose Torres wrednym hakiem trafił Wayne’a Lucitera w podbródek. – Pamiętasz tego doktora, który proponował mi rezonans magnetyczny, kiedy leżałem w szpitalu trzy i pół roku temu? – zaczął Zack. – Nor-cośtam. Cóż, chciałbym teraz to zrobić. – Co się dzieje? – spytała cicho Anne. – Nie wiem. Nic. Coś. Jakby… nie jestem pewien. Ale myślę, że z tą całą integracją wciąż coś się dzieje. – Czemu tak sądzisz? Dlatego, że tak dobrze idzie ci kontrolowanie tych lwów? – Nie kontroluję ich. One… no dobra, może faktycznie. Nie wprost. Ale nie o to chodzi. – W takim razie, o co? Zack skrzywił się. Anne była gotowa czekać całą noc na dobrą odpowiedź, ale on nie miał całej nocy. Marissa i Gail minęły otwarte wejście na taras. – I oczywiście mamy wannę z hydromasażem i… – w tonie Marissy słychać było poczucie wyższości. Raptem Zack poczuł, że ma jej dość. Miała paskudny charakter, interesowały ją głównie jego pieniądze i mógł się z nią pieprzyć tylko, kiedy był pijany. – Co u Jazzy? – wypalił bez zastanowienia. Anne wydawała się zmieszana. Zanim zaczęła mówić, wiedział, co powie i jak. – Wyszła za mąż, Zack. Rok po tym jak ty… prawie dwa lata temu. Ostatnio słyszałam, że spodziewa się dziecka – jakby w odpowiedzi na wyraz jego twarzy dodała. – Przykro mi. – Niech ci nie będzie przykro. W porządku – wychrypiał. – To nieistotne, po prostu byłem ciekaw. – Ona… – Nieważne! – nie potrzebował Jazzy, ani nikogo innego. Zapadła cisza. – Zacząłeś mówić, że „coś się dzieje z tą całą integracją” – Anne odezwała się łagodnie. Nagle nie chciał już o tym mówić. A przecież właśnie po to zapłacił za ściągnięcie tutaj Anne i Gail, czyż nie? – Nie. Zmieniłem zdanie. – Nie wydaje mi się – stwierdziła Anne, ale Marissa i Gail skończyły zwiedzanie i usiadły z powrotem. Anne, uległa
2015-06-12 12:57:24
proza zagraniczna Jeden
57
Nowa Fantastyka 07/2015 05/2015
Anne!, oznajmiła stanowczo: – Marisso, było bardzo miło cię poznać, ale musimy z Zackiem jeszcze porozmawiać. Gail zamówi ci taksówkę. – Hej! – zaprotestowała Marissa. – Wydaje ci się, że kim, do diabła, jesteś, żebyś… – Idź, Marisso… – przerwał jej Zack. – Słuchaj, cukiereczku, nie myśl, że możesz mnie rozstawiać po kątach jak jakąś… Gail wzięła ją za łokieć, podniosła z krzesła i wyciągnęła z tarasu. Marissa zaczęła wykrzykiwać protesty, a później przekleństwa, ale Gail nie zwracała na to uwagi i po prostu przerzuciła tamtą przez ramię. – Dobranoc, Annie. Do zobaczenia dużo później. – Wow! – Zack wahał się między podziwem a urazą. Gdyby on spróbował tak potraktować Marissę, nabrałoby to zupełnie innego znaczenia. Od razu podniósłby się raban o przemoc domową. – Mów do mnie, Zack – odezwała się Anne. Chociaż nagle opanował go zupełny spokój, było to trudniejsze, niż się spodziewał. Czuł, jakby coś ściskało mu gardło i przez chwilę bał się, że się udusi. Ciało i twarz Anne mówiły: Zaufaj mi. Kiedy ostatni raz Zack zwierzył się ze swych lęków? Nigdy nikomu na tyle nie ufał, nawet jej. Nawet Jazzy. Ale Anne jako jedyna była przy nim całe życie. Jako jego starsza siostra przewyższała go; była umysłową poprzeczką, do której nigdy nie potrafił doskoczyć, sparring partnerem, którego nie był w stanie sięgnąć – ale zawsze była przy nim. – Słyszę głosy – zaczął i po tym poszło już łatwiej. Anne poruszyła się gwałtownie, więc dodał: – nie, nic z tych wariackich rzeczy. Znaczy się, to jest wariactwo, ale te głosy nie mówią mi, żebym się zabił ani nic w tym stylu. Właściwie to nawet nie są głosy. Raczej coś w rodzaju… Chryste, jak to głupi zabrzmi… one są jak coś wielkiego. W mojej głowie. – Jakiego rodzaju coś wielkiego? – jej trwoga była jak smród, którego nie dało się osłabić. – A skąd mam, kurwa, wiedzieć? Wiem tylko, że to tam jest, staje się coraz silniejsze i wcale mi się to nie podoba! Może rezonans mógłby wyjaśnić, co to jest, żeby lekarze pozbyli się tego cholerstwa. – Czy to jest… czy czujesz jakąś religijną obecność? – Religijną? Masz na myśli coś w stylu Boga albo duchów czy demonów? Nie. – Jakie to uczucie? – Już mówiłem. Coś naprawdę wielkiego. O, Chryste, zapomnij o tym. Nie potrzebuję rezonansu. Dobrze sobie radzę. Znaczy się, popatrz sama – machnął ręką w stronę tarasu, sklepionego sufitu apartamentu za nim i Las Vegas. – Zarabiam więcej, niż mogłabyś uwierzyć! Ale widział, że to nie robiło na niej wrażenia. Szlag, chciał jej zaimponować! Uświadomił sobie, że to był prawdziwy powód, dla którego ją tu ściągnął. Aby wreszcie zaimponować Anne. – Mogę załatwić ci rezonans, Zack, i zrobię to. Tak szybko, jak to możliwe – uśmiechnęła się z bólem i położyła rękę na jego dłoni. Naprawdę o niego dbała. Dlaczego zatem cały czas słyszał w głowie jej głos, gdy ponad dwa lata temu mówiła: To jest jak długie spadanie, Zack. Dlaczego?
17_64_NF_07_2015.indd 57 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
Wyjrzał przez barierkę tarasu na Strip, dwadzieścia sześć pięter pod nimi. Na stojącym tam wielkim namiocie jaskrawe światła układały się w jego nazwisko. W telewizji Luciter powalił Torresa na deski i tamten nie wstawał. Na rezonans musiał lecieć do domu. Norwood załatwił na tę okazję jakiś superskaner, co jak domyślił się Zack, było odpowiednikiem rezerwacji czasu na sparring w elitarnej sali treningowej. Ktoś z podwładnych doktora powiedział mu, że ten superskaner „łączy działanie rezonansu magnetycznego z obrazowaniem konektomu przez wysokokątową dyfuzję oraz obrazowanie widma dyfuzji połączone z testami neurokognitywnymi”. Popisujący się kutafon. Norwood wyjaśnił tylko, że zamierzają zrobić zdjęcia, jak i kiedy działają różne obszary jego mózgu i jak jedne są powiązane z innymi. Zack nie mógł być pijany ani pod wpływem żadnych używek; nie mógł być niczym oprócz siebie i tego, co mieszkało w jego głowie. Zacisnął pięści, gdy stół do badań wsuwał się w maszynę jak płyta do szuflady w kostnicy. – Spróbuj się rozluźnić – odezwał się technik skądś z zewnątrz. Taa, jasne. Durny gnojek. Jego głowa była unieruchomiona obręczą. Nie było to bolesne, ale i tak tego nienawidził, za samo to, jak ograniczało jego swobodę. Na oczach miał gogle, które miały wyświetlać mu obrazy. – Gotowy, Zack? – zapytał technik. – Proszę, dotknij kolejno prawym kciukiem każdego z pozostałych palców prawej dłoni. Zack wykonał zadanie, a po nim wiele innych, równie głupich. Za każdym razem zwoje maszyny cicho stukały. Zrobiło mu się ciepło w głowę. W końcu gogle wyświetliły obraz. – Co widzisz, Zack? – Piłkę dla dzieci. Czerwoną. – Dobrze. A teraz? Dom, ognisko, rożek z lodami, pies, samochód. Zack czuł się, jakby wrócił do przedszkola: P jak pies, s jak samochód. Zabrał ze sobą Browne’a do domu Anne. Komputer, kościół, drzewo, stół, brzeg morza. Kiedy Zack miał jedenaście lat, nie umiał pływać i o mało nie utonął w fali przybojowej. Rakieta, róża, książka, lodówka. Ring bokserski. Wreszcie się biorą do rzeczy. Chmura, różaniec, gwiazda Dawida, ołówek. Lew. Dwa lwy. Posąg Jezusa, żaglówka, piramida, gwiaździste niebo. Zaczęły się pojawiać krótkie filmy z ludźmi wykonującymi różne czynności: jedzącymi, tańczącymi, śpiewającymi, modlącymi się, chodzącymi po plaży, całującymi się, prowadzącymi samochód, boksującymi się. Zwierzęta biegły, polowały i spały. Zack czekał, aż pokażą je kopulujące lub rozszarpujące ofiary, ale takich obrazów nie było. Uśmiechnął się. – Co cię rozbawiło? – zapytał technik i Zack mu wyjaśnił. Technik nie odpowiedział. Budynek eksplodował. Pirat drogowy został aresztowany. Dwójka dzieci przepychała się z gniewnymi minami. Coś znowu wybuchło, Zack nie był pewien, co to było. Pożar szalał w budynku. Strażak wyniósł małą dziewczynkę, nic się jej nie stało. Pastor przewodził modlitwie wspólnoty.
2015-06-12 12:57:24
58
– Hej, kończymy już? – Jeszcze trochę. Ale to nie było trochę. Anne mówiła mu, że typowe obrazowanie trwa około trzech kwadransów, ale to ciągnęło się godzinami. Pod koniec Zack był całkiem znudzony. Co wspólnego z nie-głosami miało kolejne drzewo, które miał opisać („Czy wiesz, co to za gatunek, Zack?”). Co za głupota. Kiedy wreszcie go wypuścili, poszedł prosto do najbliższego baru i się urżnął. Pomyślał, czy nie wyszukać adresu Jazzy w swoim telefonie i pojechać taksówką do jej domu tylko po to, żeby zobaczyć, jak żyje, ale nawet po pijaku zdał sobie sprawę, jak głupi to pomysł. Zamiast tego zabrał się taksówką do Anne. Czekała na niego i wyglądała na zatroskaną. – Wyprowadziłam Browne’a piętnaście minut temu, więc ty już nie musisz tego robić przed snem. Podziękował jej, rozdarty między wdzięcznością i pragnieniem, żeby przestała zawsze wszystko robić tak kurewsko właściwie. W łóżku, z psem zwiniętym za plecami, śnił, że znów trzyma Jazzy w ramionach, zanim odepchnęła go i objęła martwego, zakrwawionego Juliana Browne’a. W gabinecie doktora Norwooda siedzieli Zack, Anne, Norwood i doktor Keller, która była za młoda, za ładna i zbyt blond, żeby być tym, kim była. Zack nie pamiętał fachowego terminu, ale oznaczał on lekarza, który analizuje i interpretuje wyniki skanowania. Wyglądała na lekko oszołomioną. gabinet był mały i zabałaganiony komputerami, stertami wydruków i mnóstwem sprzętu, którego zastosowania Zack nie umiał określić, a między tym wszystkim walały się kubki po kawie. Jeden z nich zarósł nawet zielonkawą pleśnią, co nie wróżyło dobrze. Czy lekarze nie powinni być super czyści? Norwood pochyli się do przodu i chwyci rękami za kolana, będzie mówił… – Panie Murphy, wyniki pańskiego skanowania są bardzo interesujące. Proszę pozwolić, że zacznę od tego, co spodziewaliśmy się zobaczyć, a czego nie było, a później powiem o tym, czego nie spodziewaliśmy się ujrzeć, a tam było. – Okej – Zack nie potrafił wymyślić innej odpowiedzi. Nie-głosy zostały zakneblowane dwiema podwójnymi szkockimi. – Gdy ludzie mówią o „obecności” w ich umysłach, często widzimy wzmożoną aktywność w płacie skroniowym i dużo gęstsze połączenia w tej strefie mózgu. To wiąże się z pewnymi rodzajami przeżyć religijnych, włączając w to mistycyzm, medytację i doświadczenia pozacielesne. Jednak ani pańskie reakcje na obrazy o treści religijnej, ani skany nie pokazały tego. – Czyli w tych głosach nie ma Boga. Cóż, sam to mówiłem. – Faktycznie – Norwood uśmiechnął się. – Inną typową przyczyną słyszenia głosów jest schizofrenia, która nie wpływa na anormalną strukturę mózgu, ale jest widoczna w pewnych połączeniach nerwowych. Tego też nie wykazały pańskie skany. – Czyli nie jestem świrem. – Nie jest pan schizofrenikiem. – To i tak nie są prawdziwe głosy – powiedział Zack. – Już wam to tłumaczyłem. Nie mówią żadnych słów. Po prostu mówię tak o nich… bo tak – bo nie umiał ich nazwać inaczej. Bardzo chciał, żeby to spotkanie już się skończyło, chociaż sam o nie prosił.
17_64_NF_07_2015.indd 58 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
proza zagraniczna Nancy MIKE Peter HELPRIN Kress Watts
– Czym się wydają, Zack, skoro nie są głosami? – odezwała się pierwszy raz doktor Keller. – Nie wiem – wzruszył ramionami. – Obecnościami, jak mówiła Anne. Albo jedną wielką obecnością. Tylko nie naprawdę. Tak, jakby… jakby wszystko tam było. W mojej głowie. – Wszystko? Co przez to rozumiesz? – spytała Anne. – Nie wiem, co przez to rozumiem! Właśnie to mieli mi powiedzieć! Chryste! – Przejdźmy do tego, co skan pokazuje – powiedział uspokajająco Norwood. – Spodziewaliśmy się zobaczyć większą integrację w rejonach odpowiedzialnych za odbiór bodźców zmysłowych i za ruch oraz w obszarach powiązanych z interpretacją i reagowaniem na ludzi i zwierzęta, włączając w to ośrodki strachu. Widzieliśmy tę integrację, która pozwala ci tak skutecznie pracować z lwami. I z wami – tego Zack nie powiedział na głos. Docierające do niego sygnały były praktycznie jak krzyki: podniecone zainteresowanie Norwooda, które nieskutecznie próbował zamaskować; oszołomienie i strach blondynki; troska Anne granicząca z rozpaczą. Chryste, powinna się rozchmurzyć. Ale nie różnili się w sumie od wielkich kotów. Co było dość przygnębiającą myślą, więc odsunął ją od siebie. – Niektóre z pańskich obrazów nerwowych odpowiadały tym występującym u niezwykle twórczych ludzi. Wyraźniejsze… – Twórczych? Jak malarze, pisarze i tacy tam? Ja niczego nie tworzę. – Wyraźniejsze i bardziej zaskakujące są inne wyniki skanowania – ciągnął Norwood. – Panie Murphy, te obrazy niezwykle przypominały kogoś, kto śpi i śni… – Co do cholery? Nie spałem w tej maszynie! – Wiem o tym. Ale pański konektom i dane funkcjonalne pokrywają się z wzorcem snów: wzmożona aktywność najstarszych części mózgu, pamięci, emocji, połączona ze zmniejszoną aktywnością ośrodków odpowiedzialnych za racjonalne działanie i podejmowanie decyzji. Największym zaskoczeniem było to, jak bardzo skan odzwierciedlał stan podobny do snu kojarzony z radzeniem sobie z sytuacjami wewnętrznymi, nie zewnętrznymi. Innymi słowy, cokolwiek się dzieje, angażuje bardzo niezwykłe ścieżki nerwowe, które łączy pan z czymś w pańskim umyśle w podobny sposób, jak działają sny. Ale nie potrafimy tego nazwać. – Nieświadomość? – podsunęła Anne. – Częściowo. Ale bardziej niż typowe wzorce, które wywołują podświadome reakcje. Z jakiegoś powodu części mózgu odpowiedzialne za reagowanie na innych ludzi są mocno zaangażowane nawet wtedy, gdy pan Murphy reaguje na obrazy takie jak drzewa, skały czy gwiazdy. – Trudno mi to powiedzieć… zbiorowa nieświadomość? – zdumiała się Anne. – To wykracza poza nasze kompetencje, pani Murphy – odpowiedziała sztywno blondynka. – Co to jest zbiorowa nieświadomość? – zapytał Zack. – To dobre pytanie, panie Murphy – uśmiechnął się Norwood. – Ale nie znamy na nie odpowiedzi, nie bardziej, niż na pytanie, czym jest świadomość. Wszyscy jesteśmy świadomi, doświadczamy świata jako „ja”, ale nikt nie wie, jak samoświadomość ukształtowała się w mózgu. To wielka zagadka neurologii: czego doświadczamy, gdy myślimy: cogito ergo sum?
2015-06-12 12:57:25
Bilans zysków i strat Jeden
59
Nowa Fantastyka 07/2015 05/2015
Gdy co myślimy? Nagle Zack miał tego dość. Wszystko, co dla niego mieli to bla, bla, bla. Gapił się na nich, nawet na Anne. – Więc co to znaczy? Możecie mnie wyleczyć? – Nie jest pan chory, panie Murphy – odrzekł Norwood. – Niezwykła plastyczność mózgu… – zaczęła doktor Keller. – Może dałoby się to wszystko rozproszyć lekami… – dodała Anne. – Żadnych prochów, żeby wszystko rozproszyć! – wrzasnął. Nie wiedział nawet, na kogo był tak wściekły. – Chcę tylko, żeby głosy ucichły. Chcecie mi odebrać to, co umiem? Jak zarobię na życie? Porąbało was, ludzie? Dosyć tego! Anne chwyciła go za ramię. Wyrwał się jej i wypadł z gabinetu. W samolocie do Vegas zapłacił za dostęp do wi-fi. Stewardessa przyniosła mu już dwie szkockie. Wyguglał „zbiorową nieświadomość” i uzyskał: „Psychologia: w teorii psychologicznej Junga część nieświadomego umysłu łącząca wzorce wspomnień, instynktów i doświadczeń wspólne dla całej ludzkości. Wzorce te są dziedziczne, mogą być uporządkowane w archetypy i da się je zaobserwować przez ich wpływ na sny, zachowania, etc.”. Gówno prawda. Jeśli cokolwiek dało się powiedzieć o nie-głosach, to że na pewno nie były „wspólne dla całej ludzkości”. Był jedynym głupkiem pobłogosławionym lub przeklętym Darem. Który nawet po dwóch drinkach i na wysokości dziesięciu tysięcy metrów był coraz silniejszy. Próbował go przejąć tak, jak on przejmował lwy. A lekarze byli bezużyteczni. Zamówił podwójną. Następnego dnia rzecz w jego głowie urosła. Miał tego dnia pokaz i nie chciał ryzykować picia. Odmówił spotkania z Jerrym, zignorował wiadomości od Marissy i Anne. Cały dzień spędził na olbrzymim tarasie swojego apartamentu w Las Vegas, trzymając Browne’a na kolanach. Pies był jedynym, co miało teraz dla niego sens. Browne nawet się nie wiercił i tylko raz grzecznie szczeknął, żeby skorzystać z kuwety w kącie. Zack nic nie jadł cały dzień. Czuł, jakby jego głowa miała wybuchnąć. Nie, nie wybuchnąć. Rozszerzyć się i wchłonąć wszystko w zasięgu. Rozszerzyć się do rozmiarów wszechświata. Zack niemal czuł – jak Norwood je nazywał? – ścieżki nerwowe mnożące się jak króliki w jego mózgu. Śmieszne, ale… Chryste, co za ból! Wciąż go bolało, gdy wszedł o dwudziestej na arenę i dał najlepszy pokaz w historii, bez wysiłku panując nawet nad Złotkiem. Sprawił, że Kulka i Lulu przeskakiwały się nawzajem, Puszysta aportowała ozdobną pałkę prosto pod nogi Zacka, jakby była Browne’em. On zaś przez cały ten czas czuł się, jakby był tam tylko częściowo, jakby tylko po części był sobą. Moc przepływała przez niego, ale skąd? Czyja? Świadomość samego wszechświata. Słowa ukształtowały się w jego umyśle, przerażając go tak bardzo, że zakończył pokaz dziesięć minut przed czasem i wyszedł z klatki. Publiczność, stojąca i skandująca jego imię, nie protestowała. Nawet Henryk, najmniej ob-
17_64_NF_07_2015.indd 59 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
rażony na niego z braci Bajek, spoglądał na Zacka z czymś na kształt podziwu. Zack nie odpowiedział na to, co tamten miał mu do powiedzenia. Musiał się stamtąd wyrwać, inaczej jego głowa eksploduje. Dał się zawieźć prosto do MGM Grand, wpadł do swojego apartamentu i zatrzasnął za sobą drzwi. Ledwo wiedział, co robi albo dlaczego. Chwycił się za głowę i jęknął. W jego głowie było wszystko – wszystko, co kiedykolwiek istniało albo mogłoby istnieć. Był równocześnie obserwatorem i częścią tego: cały wszechświat obnażony w sekundę. Czuł się opętany, przejęty, chociaż wiedział, że to nieprawda. Ale ten nacisk go przerastał – nacisk! – wszystkiego! Niebawem go zmiażdży, rozsadzi jak nadmiernie napompowany balon albo butelkę wina pozostawioną w zamrażarce, aż wino rozszerzyło ją i roztrzaskało… Browne, biegnący w jego kierunku, żeby się przywitać, zatrzymał się tak raptownie, że złapał poślizg na marmurowej posadzce. Pies zaskomlał. – Hej, Brownie, dobry piesek… Browne cofnął się z podkulonym ogonem. To była ostateczna zniewaga dla jego niezależności, dla niego, Zacka Murphy’ego, jego własnej osoby. Nie chciał być wszystkim, nie chciał świadomości wszechświata wplecionej w swój umysł. Norwood mówił, że mózg Zacka ma takie same komórki, jak każdy inny, tylko inaczej uporządkowane i inaczej działające – czy to znaczyło, że każdy mógłby być tym, czym on się stawał? Cóż, niech to sobie wezmą! Nie chciał być wszystkim, nie chciał być niczym oprócz siebie, samego i niezależnego tak, jak było od zawsze… Zack krzyknął z wściekłości, frustracji, strachu. Jego spojrzenie padło na stół w holu, marmur i kute żelazo. I z o b a c z y ł go. Zobaczył stół tak wyraźnie, że każde wygięcie i linia niemal wypaliły się w jego gałkach ocznych. Ujrzał cętki na marmurze, jakby wytrawiły się w jego mózgu. Poczuł ustawienie wygiętych żelaznych nóg. Widział stół, jakim był teraz i wtedy, gdy został świeżo ukończony, i jakim będzie za kilka lat, gdy ktoś go zarysuje, ktoś zaplami blat, a jedna noga zostanie odkształcona. Wiedział, czym stół się stanie, tak samo, jak wiedział, że Złotko zamierzy się na niego łapą. Stół był częścią Zacka, bo ta sama moczamieszkała w nich obu, a dla niej czas był tylko złudzeniem. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość stołu działy się jednocześnie, teraz, w głowie Zacka. Wraz z przeszłością, teraźniejszością i przyszłością podłogi. I wazonu. I gwiazd na niebie nad tarasem. I Browne’a, który kulił się przed Zackiem i był kwilącym szczeniaczkiem, dorosłym kundlem, starym psem ledwo ciągnącym za sobą sparaliżowane tylne łapy, małym bezwładnym ciałkiem, świeżą glebą w grobie, chociaż jednocześnie dokazywał i bawił się w szczenięctwie. Sam czas wziął Zacka w posiadanie i w jego głowie wszystko, co kiedykolwiek istniało, stało się jednym. Tylko Jednym. Wrzeszcząc wybiegł na taras. Nad nim lśniły gwiazdy, pod nim światła Vegas i nie istniała żadna różnica między jednymi a drugimi, tak jak nie było różnicy między tym wszystkim a nim samym. To było zbyt wiele, nie do
2015-06-12 12:57:25
60
zniesienia, nie chciał tego… Przerzucił jedną nogę przez barierkę. To będzie długie spadanie, Zack. – Nie! Nie! Nie! Zostaw mnie! Masz nie tego faceta! Odejdź! Wszystko, ze swoją przeszłością, teraźniejszością i przyszłością, wypełniało jego głowę. Zack przywarł do barierki. Za jego plecami, na ścianie tarasu, eksplodowało lustro, rozsyłając odłamki szkła na wiele metrów. W tym momencie Zack wiedział, że mógłby wysadzić taras, wysadzić MGM Grand, wysadzić Las Vegas. I co jeszcze? Co j e s z c z e? – Panie Murphy! Panie Murphy! – ktoś dobijał się do zamkniętych drzwi. – Nie – szepnął Zack – proszę, nie. Nie c h c ę t e g o. Nigdy nie przypomniał sobie, co się stało później. Wszystko spowiła ciemność. gdy odzyskał świadomość, menadżer hotelu i ochroniarz odginali jego palce od barierki. Odłamki lustra pocięły jego klatkę piersiową i ramiona. – To wypadek… – wydusił z siebie. – Idźcie… stąd. Może poszli, może nie. Ale gdy Zack obudził się ponownie, w swoim łóżku, to nie menadżer hotelu przy nim siedział. To Jerry potrząsał za jego ramię. – Hej, mistrzu. Obudź się. Musiałeś tu mieć w nocy niezłą balangę. Masz pojęcie, która jest godzina? Zack spojrzał na zegar przy łóżku – była dziewiętnasta. Spał albo stracił przytomność na dwadzieścia godzin. – Za godzinę masz występ, chłopaku. – Ja… – No, ubieraj się. Miał na sobie czystą piżamę. Skaleczenia na piersi zostały opatrzone. Nie pamiętał prawie nic z minionej nocy. Było tam lustro… było? Poruszając się ociężale, jakby otaczające go powietrze było mokrą watą, Zack pozwolił Jerry’ego, żeby ten go ubrał, sprowadził na dół i wsadził do oczekującego samochodu. W szatni Jerry przebrał go w kostium, nałożył mu opaskę egipskiego faraona, gladiatorskie sandały i niedorzeczną białą przepaskę biodrową. Zack wyszedł podczas zapowiedzi konferansjera, ruszył przez wybieg do klatki. Złotko ryknął. Anton, na posterunku, ponuro otworzył drzwi klatki. W środku, za wzmocnioną tarczą, stał Karoly z kanistrem dwutlenku węgla. Tłum przestał skandować imię Zacka i zamarł w oczekiwaniu. Zack spojrzał na lwy – Złotko, Lulu, Puszystą i Kulkę. Nie, na Raxa, Godną, Artemidę i Lilith. Spojrzał na Antona trzymającego otwarte drzwi. nie miał pojęcia, jaki gest tamten wykona, jaki będzie miał wyraz twarzy. Przeniósł wzrok na wpatrującego się w niego Karoly’ego. Karoly zamierza… Zamierza… Nie miał pojęcia, co Karoly zrobi. W jego głowie nie było nie-głosów, ani żadnych obecności. Zack spojrzał ponownie na wielkie koty, ich olbrzymie kły, umięśnione łapy i końcówki pazurów jak szpikulce do lodu. Na wyraziste oczy i ciemną grzywę Rexa, na smagający na boki ogon Artemis, na opanowany bezruch Godnej. Odwrócił się i odszedł wybiegiem od klatki, z głową opuszczoną tak mocno, że niedbale zawiązana opaska zsunęła się i upadła na ziemię – lśniąca imitacja złota.
17_64_NF_07_2015.indd 60 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
Nancy Kress
IV Zima w górach nadeszła szybko. Gdy spadł pierwszy śnieg, Zack zaczął szukać łopaty, żeby odkopać samochód. Nie, żeby gdziekolwiek się wybierał; nigdzie się stamtąd nie ruszał, odkąd przyjechał dwa miesiące temu. Ale musiała tam być łopata. Drażniło go to, więc zadzwonił do Loffmana. – Gdzie trzymasz łopatę do odgarniania śniegu? – Powinna być w pralni, w szafce razem z innymi sprzętami do sprzątania – odpowiedział Loffman. – Nie ma jej tam. – Cóż… – Loffman, kiedy wynajmuję cały dziesięciopokojowy dom w górach na trzy miesiące, w sezonie narciarskim, spodziewam się, że będzie w nim cholerna łopata do śniegu! – Wiem, ale… – Nie ma żadnego ale, dostarcz mi ją! Loffman westchnął. Oczami wyobraźni Zack widział jego wysoką, przygarbioną, niesamowicie chudą postać, kołyszącą się od westchnienia. Loffman zawsze wydawał się niematerialny jak mgła. – Tak, panie Murphy. Ach, ktoś się o pana dowiadywał. Kobieta. – Co jej powiedziałeś? Częścią naszej umowy było to, że nie powiesz nikomu, że tu jestem. Dlatego wysysasz ze mnie taki czynsz za… – Nic jej nie powiedziałem, przysięgam. Powiedziałem, że nigdy o panu nie słyszałem. Dzisiaj ktoś dostarczy panu łopatę. – Oby. Gdy tylko Zack rozłączył się z Loffmanem, uświadomił sobie głupotę całej rozmowy. Nie potrzebował łopaty. Nie chciał, żeby ktokolwiek mu ją przywoził. Nie chciał się z nikim widzieć ani z nikim rozmawiać. A może zadzwonił do Loffmana tylko po to, żeby usłyszeć ludzki głos? To też było głupie. Przyjechał tam, żeby nie słyszeć żadnych głosów – ani z telewizji, ani z radia, nawet z własnej komórki. Ten podrzędny ośrodek, ten sam, do którego Jazzy kiedyś przywoziła swoich podopiecznych, nie miał kablówki, telewizji satelitarnej, ani Internetu, a komórka łapała zasięg tylko przy samym budynku. Zack był sam, wolny od wszystkiego poza sobą i Browne’em, dokładnie jak tego chciał. Z wyjątkiem tego, co w jego głowie. Nie było już obecności, nie-głosów. Ale za każdym razem, gdy wstawał z łóżka, parzył kawę, nakładał kurtkę i wychodził do lasu, miał przed oczami obraz Jazzy. Czy ten pokój, największy w całym ośrodku, był tym samym, z którego korzystali dorośli podczas wycieczki trzy lata temu? Czy Jazzy spała w tym łóżku? Otwierała te drzwi lodówki? Siedziała na tym krześle, wpatrując się w ten gazowy kominek? Nienawidził tego. Nie chciał o niej myśleć. A już na pewno nie chciał o niej myśleć więcej niż wtedy, gdy faktycznie ze sobą sypiali. Jej nagie ciało, delikatna czekolada i ciemne, kręcone włosy… Był napalony, to wszystko! Ale nie zamierzał schodzić z gór, żeby znaleźć dziwkę. Żadnych miejsc, gdzie mógłby zostać rozpoznany, niczego, co wymagałoby udawania, że jest kimś innym. Pieprzyć to. Poza tym nie miał łopaty do śniegu.
2015-06-12 12:57:25
Magia i demon Laplace’a Jeden
61
Nowa Fantastyka 07/2015 04/2015
– Chodź, Browne! Pies zeskoczył z dywanika przed kominkiem i potruchtał za Zackiem. Codziennie rano wychodzili razem na spacer do lasu. Codziennie po południu Zack wychodził ponownie, sam. To był tylko spacer. Nic więcej. Bez względu na to, co widział. Tego popołudnia był to jeleń. Zack tak długo siedział w całkowitym bezruchu przy pułapce zastawionej na brzegu polany, licząc, że cokolwiek się pojawi, aż zimno przebiło się nawet przez jego kurtkę. Jeleń szedł z wiatrem, z wahaniem stąpając po przeciwległej stronie polany. Ruszy w lewo… Jeleń ruszył w prawo, stawiając z wdziękiem delikatne kopyta. Odsunie trochę śniegu, aby dostać się do trawy tak, jak… Jeleń uniósł głowę i zaczął węszyć. Ucieknie, wiem to na pewno, jest gotów do ucieczki… Jeleń stał na polanie jeszcze trzy minuty, aż Zack poderwał się i zaczął przeklinać zwierzę, które czmychnęło wtedy, ciche i szybkie jak myśl. Zack ciężko poczłapał do domu, zatrzasnął drzwi i się upił. Zachowywał się jak wariat i zdawał sobie z tego sprawę, kiedy był trzeźwy, ale kiedy odzyskiwał trzeźwość, upijał się na nowo tak, że było mu wszystko jedno, że to wariactwo. Postawił ścianę ze śniegu, korzystając z łopaty dostarczonej terenówką przez ponurego nastolatka, a następnie położył się na niej i leżał, aż dostał dreszczy, a później ogarnęła go senność. Miał sine wargi, ledwo mógł chodzić na zmarzniętych stopach i wiedział, że gdyby poleżał tam jeszcze pięć minut, mógłby umrzeć. Przeterminowanym ciastem zwabił na ganek wiewiórkę i poniósł porażkę, gdy usiłował przewidzieć, kiedy zwierzątko ucieknie. Rysował portrety Jazzy, nie przejmując się faktem, że nie potrafi rysować, a później palił je w gazowym kominku, podważając wcześniej jego szklaną osłonę. Wywołał tym gryzący smród, aż Browne odsunął się z oburzeniem. Boksował się z drzewem, co najmniej pięćdziesięcioletnim dębem, którego suche, zwiędłe liście tylko szeleściły przy ciosach, podczas gdy Zack rozkrwawił sobie knykcie i złamał lewy kciuk. W lesie napotkał zwierzę, którego nie potrafił zidentyfikować – coś brązowego i futrzastego, wielkości sporego kosza na śmieci. Stanęło na tylnych łapach i zaczęło na niego prychać. Zack zrobił krok do przodu, przekonany, że zwierzę zaatakuje. Zamiast tego, upadło na cztery łapy i ociężale odtelepało się przez śnieg. Pochował swój telefon komórkowy pod stertą mokrych od śniegu liści, tak głęboko i starannie, jakby urządzał pogrzeb ukochanego dziecka. Obudził się w nocy ze snów, których nie mógł sobie przypomnieć. Łzy w oczach zawstydziły go tak bardzo, że wściekł się i walnął złamaną pięścią w niewybaczającą ścianę. A później spotkał wilki. Był poranek, co znaczyło, że towarzyszył mu Browne, co z kolei znaczyło, że w pobliżu nie powinno być żadnych
17_64_NF_07_2015.indd 61 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
zwierząt, bo zazwyczaj odstraszało je radosne ujadanie Browne’a. Z nieba sypały się zimne, szare płatki śniegu. Zack z trudem stąpał za budynkiem, podpierając się długą, grubą gałęzią dębu jak laską. Skręcił za róg, a tam, tuż przy krawędzi lasu, na dole nieczynnego wyciągu narciarskiego ujrzał stado wilków – ciemne punkty na zakrwawionym śniegu. Powaliły cielaka jelenia i właśnie go rozszarpywały. Gdy jeden z nich uniósł łeb, ujrzał Zacka i Browne’a. Mierzyli się wzrokiem – czy był to ten sam wilk, którego spotkał przed laty? Jak długo żyją wilki? Zack zaczął się wycofywać. Śledziły go puste, czarne oczy jelenia. Jego rozwleczone wnętrzności wiły się jak śliskie liny. Wtem mały wilk – szczenię? – skoczył naprzód i pobiegł w stronę Browne’a. Pies zaskowyczał i zaczął biegać w kółko przerażony. Reszta watahy stała bez ruchu, obserwując zabójczego szczeniaka, obserwując Zacka. Szczęki młodego wilka zacisnęły się na ogonie Browne’a. Pełen zaskoczenia i bólu skowyt Browne’a zelektryzował Zacka. Skoczył w kierunku Browne’a i zamierzył się na wilka dębową gałęzią. Trafił mocno; zwierzę wydało z siebie pojedynczy, ostry dźwięk i upadło na bok. Stado porzuciło cielaka i warcząc ruszyło w kierunku Zacka. Ten próbował chwycić Browne’a, jednak pies był zbyt przerażony, aby się to udało. Dwa wilki wślizgnęły się między Zacka i budynek. Wilki nie atakują ludzi, mówił Zackowi Loffman. Boją się ciebie, młody, bardziej niż ty ich. Tyle, że teraz wcale to tak nie wyglądało. Skupił się; serce waliło mu szybciej niż kiedykolwiek na ringu, gdy próbował przewidzieć, jak zachowa się wataha. Nie atakowały – punkt dla Loffmana – ale obserwowały go bacznie i był osaczony. Podobnie jak Browne, który wybrał dokładnie ten moment, żeby pognać w stronę Zacka. Natychmiast ruszył za nim młody wilk. Chwycił Browne’a w szczęki. Ten wrzasnął – Zack nie wiedział, że pies może wydać taki dźwięk. Rzucił się w ich stronę, próbując uwolnić Browne’a. – Puść go, skurwielu, puść go… Pazur zahaczył jego policzek i wataha ruszyła naprzód. Mieli z Browne’em zostać rozszarpani przez wilki, „wilki nie atakują ludzi, młody”, ale ja stawiałem czoło lwom… Był Browne’em – zawodnikiem, nie psem – i sam siebie mordował na arenie. Zapach wilka uderzył go w nozdrza, drapieżny i prymitywny. Szczęki zatrzaskiwały się tuż przy młócących rękach Zacka. Mroźne zimowe powietrze przeszył huk wystrzału. Wilki rozproszyły się, szczeniak wypuścił Browne’a. Zack podniósł go. Pies wciąż krzyczał – dźwięk był niemal ludzki. Z ośrodka biegła Gail, z pistoletem w dłoni. – Co jest, kurwa? – wrzasnęła. Dla Zacka brzmiało to niemal jak modlitwa. Zaczęli rozmawiać dopiero w poczekalni szpitala dla zwierząt, po tym, jak Gail zjechała swoim jeepem z gór tak, jakby któreś z nich – ona albo samochód – było opętane. Weterynarz zabrał Browne’a na operację. – Co ci się stało w rękę? – Gail przyjrzała się Zackowi.
2015-06-12 12:57:25
62
– Złamałem kciuk… Boksowałem się z drzewem – dodał po chwili milczenia. – Ha. – Po co przyjechałaś do ośrodka? – Z tego samego powodu, co zawsze: żeby dla Anne sprawdzić, co u ciebie. Nie mówiłam jej, że cię namierzyłam, bo chciałaby przyjechać, a uznałam, że nie zgodziłbyś się z nią porozmawiać, albo byłbyś bardziej ześwirowany, niż jesteś, a może nawet martwy. – Jak mnie znalazłaś? – To nie było trudne. Znam się na ludziach – po kolejnej dłuższej chwili ciszy zapytała. – Czy Anne mówiła ci, jak się poznałyśmy? Co? Zack miał gdzieś, jak Gail i Anne się poznały. Obchodził go tylko Browne i może jeszcze to, że był tak zmęczony; niewiele ponadto. Czemu był tak zmęczony? Przecież to dopiero początek dnia. – Miałam gówniane życie – zaczęła Gail. – Wiem, myślisz, że ty też, z tą całą akcją z rodzicami i w ogóle, ale nie jestem jakimś wyjątkowym twardzielem. Dziwakiem, owszem, ale nie prawdziwym sukinkotem. Brałam crack, byłam w więzieniu, dawałam dupy, żeby przeżyć. Później przedawkowałam. Anne była moją pielęgniarką w szpitalu i jedyne, czego chciałam, to żeby zostawiła mnie w spokoju, żebym mogła wrócić na ulicę i dalej ćpać. A później zaatakowałam gliniarza. To nigdy nie jest dobry pomysł, więc znów trafiłam do pierdla. A Anne przyszła mnie tam odwiedzić. Raz, drugi, wiele następnych. To się nie stało od razu. A może stało się, ale nie chciałam tego widzieć. Oddanie się Anne, życiu bez narkotyków, normalności – dla mnie to był długi upadek. W zaufanie. Musiałam zaufać, potrzebowałam kogoś i czułam, jakby to był bardzo długi upadek. – Nie obchodzi mnie twoja bzdurna historyjka – powiedział ozięble. – Obchodzi. Tylko jeszcze tego nie wiesz. Zack milczał, gapiąc się na swoje buty. Były na nich śnieg, opadłe liście, błoto, krew. – Wracam teraz do domu. Nie powiem o tym wszystkim Anne, chociaż powiem jej, że u ciebie wszystko w porządku, nawet jeśli jesteś tak okrutny, że nie oddzwaniasz po jej telefonach. Masz kartę kredytową? Dobrze. Możesz wrócić w góry taksówką, jeśli chcesz wydać tam więcej ze swojego niezasłużonego majątku, albo zostać gdzieś tutaj; wszystko mi jedno. Gdzie twój telefon? – Sześć stóp pod ziemią. Nawet nie mrugnęła. Wstała i przeciągnęła się nieśpiesznie; Zack dostrzegł zarys pistoletu przy jej pasie. – Mąż Jazzy porzucił ją – rzuciła przez ramię odchodząc. – To od początku nie był porządny facet. Jazzy mieszka z dzieckiem u swojej matki. Zack przesiedział tam kolejną godzinę. Nie tknął komórki, którą Gail zostawiła na plastikowym krześle. W końcu pojawił się weterynarz, ubrany w kitel i jednorazowy czepek, zupełnie jak lekarze dla ludzi. – Pański pies wróci do zdrowia, panie Murphy. Musi tu spędzić jeszcze parę dni. Recepcjonistka poinformu-
17_64_NF_07_2015.indd 62 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
proza zagraniczna Peter K.J. Parker Watts
je pana, kiedy będzie można zabrać go do domu i przekaże panu instrukcje, jak go pielęgnować. Co się panu stało w dłoń? – Nic. – To nie wygląda na nic. Powinien pan pojechać na ostry dyżur, żeby się temu przyjrzeli. – Okej – skłamał Zack. Ręka bolała go, ale nawet nie bardzo. Weterynarz go nie rozpoznał. Podobnie recepcjonistka, ani starsza pani trzymająca kota, ani dziecko i jego matka z niespokojnym królikiem w czerwonym transporterze. Istniał cały świat pełen ludzi, którzy nie mieli pojęcia, do czego Zack był zdolny – nie wiedzieli o niczym i w ogóle ich to nie obchodziło. Normalni ludzie, normalny świat. Zaufanie, powiedziała Gail. Zack wziął jej komórkę i wyszedł na parking. Tu też była zima, ale nie tak mroźna i śnieżna jak w górach. Z zasnutego chmurami nieba siąpił na niego deszcz. Stanął między szpitalem a dodge’em caravanem i wystukał numer. Szło mu to nieporadnie, przy złamanym lewym kciuku i zakrwawionej prawej ręce. Wiedział, że powinien najpierw zadzwonić do Anne; zasłużyła sobie na to. Ale to tak nie działało, bo przynajmniej w jednej sprawie Gail się myliła. Nie musiał długo upadać. Spadanie to za mało. Musiał s k o c z y ć. Przeczekał sygnał, aż odpowiedział mu zwyczajny głos: – Halo? – Jazzy? – odezwał się. – Proszę, nie rozłączaj się. To tylko ja, Zack. Przełożył Jerzy Rzymowski
Nancy Kress Jedna z najbardziej znanych i cenionych współczesnych autorek fantastyki naukowej. W Polsce ukazało się aż osiem jej powieści, w tym głośni „Hiszpańscy żebracy”. Opowiadań było ponad dwadzieścia, my ostatnie, „Zasady przetrwania”, publikowaliśmy w „NF” 1/2013 – tekst został ciepło przyjęty. „Jeden” ma szansę wzbudzić jeszcze większą sympatię czytelników, bo to świetnie opowiedziana historia z klasycznym motywem science fiction w swoim centrum. (mz)
2015-06-12 12:57:26
OJCIEC REDAKTOR
Niesamowity Dick! Maciej parowski Ukazała się nowa książka o Dicku pióra brytyjskiego pisarza i badacza świadomości Anthony’ego Peake’a, mimo że dziesięć lat temu mieliśmy, też w Rebisie, już drugie wydanie kanonicznej pracy Sutina „Boże inwazje. Życie Philipa K. Dicka”. Książki o literaturze nie rozchodzą się u nas zbyt dobrze, a tu taka rozrzutność. Chodzi o to, że obie prace traktują o fascynującym pisarzu, z niepokojącym i wyjątkowym życiorysem. Wobec takich postaci zawodzą strategie stricte krytycznoliterackie, ignorujące pożytki biografizmu.
U
Peake’a dochodzą kategorie psychologiczne, których Sutin nie mógł uwzględnić, bo nie miał dostępu do psychometrycznych ankiet wypełnionych przez Dicka, gdy autor był blisko trzydziestki. Peake traktuje też po nowemu kwestię halucynogenów. Zdaje się przyznawać rację bohaterom Dicka, a po części także ich twórcy, że owe środki nie tyle ubarwiają (malowniczo deformują) widzenie, co odsłaniają prawdziwy kształt rzeczywistości przed wytrąconą z rutyny świadomością. Wielbiciele Dicka powtarzają, że żyjemy w wymyślonym przezeń świecie. Ona sam mawiał: jestem bohaterem swoich książek. Peake czyta to też po części przez pryzmat doznań ludzi reanimowanych, które bodaj jako pierwszy spisał przed czterdziestu laty Raymond Moody w książce „Życie po życiu”.
W niesamowitych dialogach, jakich w rzeczywistości i w innych utworach nie uświadczysz, odsłaniają przed sobą dusze, bezwstydnie wyjaśniają zamiary, zdradzają kompleksy. Jest w tym coś chorego i fascynującego. Wieloznaczny, o czym była mowa, jest status światów Dicka, jedna (nie)rzeczywistość prześwituje tam spod drugiej, wszystkie jawy mogą okazać się snem, koszmarem. I odwrotnie. Jedno i drugie może być intrygą, pułapką albo akcją ratunkową złego/dobrego boga/człowieka.
Jakże się to wszystko ciekawie splątało.
* Dick był dzieckiem zimnej wojny i ery kosmicznej, po równi motywowały go nadzieje i niepokoje obu sprzężonych faz dziejowych. Twierdził, że zjawili się u niego sowieccy agenci i chcieli gadać o „Ubiku”. A w jego prozie są szpiedzy i agenci FBI, spotkamy tam też, obok zbuntowanych robotów, sfiksowanych bożków i tajemniczych Obcych, także gadające taksówki czy lodówki. Wszyscy są tak samo racjonalni i niedorzeczni jak ludzie; kierują się równie ekscentrycznymi lub przeciwnie, zupełnie zrozumiałymi motywami. Dick w życiu i prozie był amatorem dziewczyn o ciemnych włosach, miał kilka takich żon, ale namiętnie, żeby nie powiedzieć nieprzytomnie, flirtował na lewo i prawo, również z kobietami przyjaciół. Zdawał się w tej kwestii niewolnikiem tropizmów nie pasujących do jego duchowego i intelektualnego formatu. Bodaj Raymond Chandler też to miał. Gorzej, choć to sfera zmistyfikowana, podobno bijał swoje kobiety i bywał przez nie bity. Na pewno doświadczał rozterek i upokorzeń murowanych w przypadku mężczyzn, których żony uważają, że mąż za mało zarabia. Zażywał narkotyki, pracował na prochach, brał jak oszalały witaminy, potrafił w ciągu kilkudziesięciu godzin napisać powieść na
* Dick wyrasta ponad innych pisarzy, nie przypomina żadnego. W słynnej „Fantastyce i futurologii” Lem krytycznie jeździ po Anglosasach niczym po burej suce, ale nie po Dicku. Dick jest pisarzem kultowym, do niego się wraca, jego się cytuje i oczywiście filmuje. Przez okulary jego prozy patrzymy na różne ekscesy współczesności (poczucie nieautentyczności, zwycięstwo fikcji nad rzeczywistością, wirtualna biurokracja itp.). Wreszcie, o czym nie od razu mieliśmy w Polsce pojęcie, okazało się, że szalone są nie tylko jego książki, ale i biografia. To znaczy on sam. Jeśli pisarzem bywa jeden na sto, na dwieście tysięcy statystycznych przedstawicieli populacji, to autor rasy i klasy Dicka przypada nie częściej jak na dwa/trzy tysiące szeregowych autorów. Tak to sobie klarowałem dekady temu po lekturze paru znaczących opowiadań i wielkich powieści Dicka. Gdy zaliczonych tekstów przybywało, zacząłem szeregować cechy charakterystyczne jego prozy. Bohaterowie Dicka to najczęściej przedstawiciele klasy średniej, przeciętniacy, nawet outsiderzy, ale właśnie im pisarz powierza losy świata. Dopiero kino przerabia ich na ważniaków.
17_64_NF_07_2015.indd 63 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
wspomaganiu amfetaminy. Miał do narkotyków krytyczny stosunek, ale jednak wiele jako prozaik im zawdzięczał. Bardzo poważnie traktował kwestie religijne, doświadczał rzeczywistości jako gnostyckiej podróbki, a kiedy indziej cudu, raju, nad którym pojawiła mu się kiedyś metalowa twarz czystego zła. Miał ekscentryczną wizję boga jako VALIS-a, to znaczy Rozległego Czynnego Żywego Systemu Informatycznego. Czytał psychologów i mistyków, zwłaszcza Freuda i Junga, studiował Biblię i nowoczesne środki powieściowe, wiedział tak wiele o technikach psychometrycznych, że jak myślał potrafiłby wyprowadzić pole badających go speców. Miewał konflikty z matką; z ojcem, który zostawił rodzinę w dzieciństwie, pojednała Dicka dopiero córka. Przeżywał wyrzuty sumienia i intensywną więź ze zmarłą siostrą/bliźniaczką, która odeszła z niedożywienia, bo mały Philip „wypił całe mleko”. Miewał różnorodne wizje, również prorocze, w tym tę dotyczącą choroby własnego syna, choć ów fakt rysuje się we wspomnieniach jego żony nie tak klarownie i mniej cudownie. Trochę w tej sprawie, mówiąc w skrócie, blagował. Przyjaźnił się z biskupem, dyskutował z agentami FBI – to wszystko przydarza się i jego postaciom Był samotnikiem, agorafobem, gburem, przemieniającym się od czasu do czasu w duszę towarzystwa. Może dlatego, że miał tzw. wielokrotną osobowość. Sądził, że dzięki powiększonej szyszynce ma tzw. trzecie oko. Bywał paranoikiem – według Jęczmyka to koronna cecha fantastów – toteż podejrzewał o najgorsze rząd i najbliższych, komuchów i korporacje. Gdy zapowiedział przyjacielowi, Spinradowi, że Niemcy (naziści?) na pewno ocenzurują jego z opóźnieniem przetłumaczonego „Człowieka z Wysokiego Zamku”, to Spinrad go wyśmiał. Tymczasem przewidywanie się spełniło. Ex-prezydent Komorowski nazwałby to „pogrążaniem się w odmętach szaleństwa”. * Peake’a fascynują cudowne zdolności Dicka, polegające na dostrzeganiu czy wręcz przebywaniu w różnych liniach czasu. Chodzi
2015-06-12 12:57:27
OJCIEC REDAKTOR
o czas ortogonalny, tak „zagięty czy upakowany”, że wybrani mogą uczestniczyć w przeszłych wydarzeniach i widzieć przyszłe. Że między jednym czasem a drugim może istnieć wymiana informacji. Stąd w tytule książki „Człowiek, który pamiętał przyszłość”. Na przykład, jak dowodzi Peake, Dick podczas omamów hipnagogicznych (przed zaśnięciem lub tuż po obudzeniu) zobaczył okoliczności własnej śmierci. Kiedyś indziej obudził się, widząc siebie z innego czasu stojącego nad łóżkiem. Peake twierdzi, że duszy i zaświatów nie ma, umierając, prze chodzimy do innego wymiaru, a zmarli mogą nas podglądać. Zapewne nie wszystkie te tezy podobałyby się pisarzowi tak samo. * Ciekawsze są wspomniane badania psychometryczne, do których Peake’owi udało się dotrzeć, interesujące ich interpretacje. Idea testów osobowości (teoria cech), które pisarz wypełniał w połowie lat 50., akurat się kształtowała. Wyróżniano 4000 cech osobowościowych, tzw kwestionariusz 16 PF zawierał 185 pytań z możliwymi odpowiedziami. Na przykład: – Czuję się nieswojo wśród innych? (Tak, nie, zdecydowanie nie, zdecydowanie tak częściowo) Podczas badania wielkiej piątki cech (Ekstrawersja, Lęk, Samokontrola, Niezależność, Otwartość Umysłu), na dziesięciopunktowej skali tyko 2% badanych osiągało 10 pkt. Dick uzyskiwał tu zawsze skrajne wyniki i zawsze jego odpowiedzi były w mniejszości. Przyznawał później, że chwilami konfabulował, wprowadzał w ankieterów w błąd, ale krzyżowy charakter pytań przynajmniej częściowo uniemożliwiał jego manipulacje i dotarcie im do prawdy. Jego przykładowe wyniki: EKSTRAWERSJA Śmiałość - 4 Serdeczność - 3 Samowystarczalność - 8 Impulsywność - 7 Skrytość - 2 Sam o sobie mówił, że jest chłodny i nieprzystępny, że preferuje własne towarzystwo. Przyznawał się też do ciągłej niepewności, do cierpienia. W innym punkcie tekstu własną drażliwość oceniał na 10 pkt. Zdradzało to życie w ciągłym napięciu, a test stawał się swoistym wołaniem o pomoc.
64
17_64_NF_07_2015.indd 64 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
tak się rozpędził, że poszło za jednym zamachem na roboty, Obcych, lodówki i taksówki. Człowiek teoretycznie pozbawiony empatii wyniósł ją na najwyższy stopień swojego literackiego ołtarza.
Specjalista mógł wyczytać z jego odpowiedzi silne znamiona choroby aktywnej dwubiegunowej. Widać, że badany stara się udzielać prawidłowych odpowiedzi, ale i tak po tym, co mówi, można go kwalifikować jako psychopatę. We wszystkich okolicznościach ujawnia wysoki poziom konserwatyzmu. Wielu, chyba większość współczesnych fantastów, też tak ma. Kwestię własnej NIEZALEŻNOŚCI inni badania oceniali na około 6 pkt. Dick na 10 pkt. Podejrzliwość – także 10. Dominacja – 9. Oznaczałoby to już zaburzenie, wręcz paranoję. Nic dziwnego, że całe życie czuł się obiektem ataku. A jak wyglądała kwestia OTWARTOŚCI? Wyobraźnia – 10. Wrażliwość – 10. U innych przeciętna wynosiła 6. To znaczy intensywność jego życia wewnętrznego prowadziła praktycznie do mylenia faktów z urojeniami. „Jestem bohaterem jednej z książek P.K.D.” – to nie tylko żart, nie wyłącznie aforyzm. * Był skomplikowaną osobą. Nikogo nie przypominał. Nie dawało się go przyporządkować do żadnego z typowych osobowościowych profili, choć miał wyraźne spektrum zaburzeń autystycznych (Asperger). Dlatego na przykład nie interesował się sportem, natomiast bywał kompulsywnym żarłokiem. Osiągał niskie wskaźniki PRZEBIEGŁOSCI i SERDECZNOŚCI, natomiast wysokie WYOBRAŹNI i CHARYZMATU. Miał wielkie kłopoty z czytaniem cudzych emocji – fakt że jego bohaterowie wykładają emocje niczym kawę na ławę jest być może świadectwem, że dostrzegał ten brak i rekompensował go przesadnie, po swojemu. Jeśli wśród ludzi czuł się obco, jeśli zaczął ich oswajać na swoją modłę, to może
* Zapewne nie należy przesadzać i mechanicznie przykładać zawartości ankiet do literatury. Nie wystarczy oszaleć, by pisać szaloną prozę; wada wzroku to za mało, by zostać Van Goghiem. Wizje Dicka, jego styl, jego obsesje, mają oczywiście wyraźne przełożenie na jego życie – pisał o tym Sutin, pisze i Peake. Ale styl – świadectwo osobowości (styl to człowiek) – to także, a może przede wszystkim kreacja artystyczna. Jeśli Dick był szalony, to literacko eksploatował swoje szaleństwo w sposób rozważny estetycznie i intelektualnie . A przede wszystkim fascynujący. Mówiłem o tej pracy na Pyrkonie 2015, próbując ogarnąć z pomocą Peake’a zadziwiającą figurę pisarza i człowieka. Szukaliśmy z fanami źródeł i cech charakterystycznych osiąganej przez Dicka wysokiej intensywności narracyjnej. Padło pytanie, o kim z polskich autorów i autorek można powiedzieć, że choćby po części są z niego? Sprowadzało się to do poszukiwania podobnych twórcy „Ubika” szaleńców. Powiedziałem Orbitowski, dodałem Sapkowski, a po chwili wymieniłem jeszcze Dukaja, by szybko się z ostatniej propozycji wycofać. Akurat Jacek nie uwodzi frazą, nie konfrontuje czytelnika ze swoim wariactwem, Dukaj konstruuje egzotyczne światy i wizje, językiem nowym, więc chropawym, a my spoceni z wysiłku szczycimy się, że zdołaliśmy częściowo złamać szyfr jego komunikatów. Źle, że zapomniałem o Snergu, autorze odkrytego dopiero po jego śmierci „Dziksa”, Adam nie wiedząc pewnie o tym, zapisał w prozie swe kompleksy, ograniczenia i zupełnie szalony sposób, w jaki odbierał świat, żmudnie przerabiając go na diagnozy i teorie. Natomiast Orbitowski i Sapkowski to oczywiście za każdym razem trochę inna, urzekająca szkoła wdzięku i trans na wielu poziomach. W ich prozie spotykamy różne ekscentryczne osoby, już nie to, że bez maskującej odzieży, ale i, jak u Dicka, bez naskórka. Kiedyś Oramus uwodził tą czarodziejską sztuką moje i o parę lat młodsze pokolenie – z młodocianymi III RP już tak łatwo mu nie szło. Prawdę powiedziawszy, trudno by mi było precyzyjnie wyjaśnić, dlaczego się nie udało. Anthony Peake, Philip K. Dick. Człowiek, który pamiętał przyszłość. Tłum. Tomasz Hornowski. Rebis 2015. Cena 44,90 zł
2015-06-12 12:57:27
Hipnoskopy i suggestya
lamus
Agnieszka Haska
Jerzy Stachowicz
czyli hipnoza z lamusa cz. 2
Na początku XX wieku do znanego krakowskiego lekarza Stanisława Breyera zgłosiła się nastolatka cierpiąca na załamanie nerwowe związane ze zbyt bliskim spotkaniem z bydłem typu
mlecznego.
Breyer, stosujący w swej praktyce obok ziołolecznictwa i homeopatii także hipnozę, wprowadził dziewczę w sen i nakazał jej Już dzisiaj czuć się będziesz lepiej, w domu będziesz grzeczna i wesoła, o owej brzydkiej krowie zapomnisz. Pomogło.
O
mawiając ten przypadek, Breyer konkludował, że widzi przed hipnozą kolosalną przyszłość, a nawet prorokował, że przyjdzie czas, że 2/3 obecnych więźniów odsyłać będziemy do zakładów leczniczych, gdzie przez wzmocniony hipnozą wpływ psychiczny, pozyska społeczeństwo członków pracowitych i moralnych. Ówczesne badania tylko potwierdzały jego wnioski.
Hipnotyzuję pana! Na polskim gruncie badania nad hipnozą zapoczątkował Julian Ochorowicz, jeden z najbardziej znanych polskich naukowców i wynalazców drugiej połowy XIX wieku. Zajmował się rozmaitymi gałęziami nauki, jednak najbardziej zajmowały go badania psychologiczne. Eksperymentował z wszelkimi modnymi sposobami wpływania na ludzką psychikę, również z mediumizmem, telepatią oraz właśnie hipnozą. Doświadczenia hipnotyczne rozpoczął Julian jeszcze jako w latach 60. XIX w. Jako 17-letni chłopak potrafił podobno zahipnotyzować szkolnego kolegę i zmusić go, by recytował z pamięci „Starą Baśń” Kraszewskiego i to dokładnie te akapity, po których wodził wzrokiem Ochorowicz. W wieku 19 lat napisał pierwszą pracę, którą można określić jako psychologiczną – „Jak należy badać duszę, czyli o metodzie badań psychologicznych”. Nawet jego doktorat, choć filozoficzny, nosił tytuł „O warunkach świadomości” i stanowił część psychologicznego projektu badawczego, który był podstawową pasją Ochorowicza. Uważał on zjawisko hipnozy za udowodnione naukowo, a kwestią do zbadania pozostawała, jego zdaniem, użyteczność: czy hipnoza rzeczywiście może mieć zastosowanie medyczne. Twierdził, że
sama natura hipnozy jest niezwykle trudna do empirycznego zbadania, ponieważ po pierwsze, każdy człowiek poddany hipnozie może prezentować różne symptomy, a po drugie jest ona przede wszystkim „fenomenem mózgowem”, co znacznie utrudnia badania. Dla Ochorowicza osoby poddane hipnozie łączyło tylko jedno: w momencie hipnozy ich świadomość ulegała „zwężeniu”. Sława Ochorowicza jako hipnotyzera i badacza zjawiska sięgała daleko poza ziemie polskie
– jego artykuł „Hypnotisme et mesmérisme”, którego celem było wyraźne rozróżnienie magnetyzmu i hipnotyzmu, został nagrodzony przez Francuską Akademię Nauk. Uważał, że tylko niektórzy ludzie są podatni na hipnozę, podczas gdy na magnetyzm podatny jest każdy, ale nie każdy może zostać magnetyzerem. W celu rozpoznawania owej podatności skonstruował urządzenie, które nazwał hipnoskopem. Hipnoskop był krótką stalową rurką o średnicy 4 cm przeciętą wzdłuż jednocentymetrową
65 65_73_NF_07_2015.indd 65 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:31:00
lamus z białym punkcikiem w środku i w. i. Należy jednak baczyć na to, by nie nadwyrężyć nerwu wzrokowego intensywnością światła, gdyż następuje potem ból głowy. 9. Kazać medyum, by podniosło palec lewej ręki bo wysokości oczu i wpatrywać się weń z oddalenia około 10 cm. 10. Kazać mu patrzeć nieporuszenie na nasadę nosową osoby hypnotyzującej i równocześnie skoncentrować w tym punkcie wszystkie myśli.
szczeliną i odpowiednio namagnesowaną, którą nakładano na palec. Na przełomie lat 80. i 90. XIX w. zjawisko hipnozy badał też inny sławny polski naukowiec, Napoleon Cybulski, znany jako pionier endokrynologii (odkrył adrenalinę) oraz – tu wkraczamy na pole pokrewne hipnozie – elektroencefalografii. W 1890 roku dokonał pomiaru elektrycznej aktywności mózgu. Hipnoza interesowała go jako zjawisko czysto fizjologiczne i zajmował się nią przede wszystkim pod tym kątem. Uważał, że dużą rolę w podatności na hipnozę odgrywa świadomość hipnotyzowanego i jego oczekiwania względem seansu.
Pan zaśnie! Pan musi zasnąć! Równolegle do badań naukowych rozwijała się hipnoza dla mas w postaci seansów. Na przełomie wieków najbardziej znanym polskim hipnotyzerem był okultysta i parapsycholog Czesław Czyński. Jego zainteresowanie hipnozą stało się przyczyną skandalu w 1894 roku, kiedy to Czyński najpierw zahipnotyzował, a potem uwiódł cierpiącą na problemy z żołądkiem i migrenami baronową Hedwig Zedlitz. Nie wiadomo, czy baronowa zakochała się w hipnotyzerze podczas seansu, czy już po – w każdym razie szybko wzięli cichy ślub, doprowadzając tym tatusia Zedlitza do furii. Czyńskiego aresztowano i skazano na trzy lata więzienia za nieprawne zawarcie małżeństwa (nie rozwiódł on się bowiem z pierwszą żoną, Ludmiłą). W 1899 roku Czyński odbył tournée po ziemiach polskich z seansami spirytystycznymi, przedstawiając się jako doktor, członek towarzystwa psychologicznego w Londynie. Z ogłoszeń prasowych wiadomo, że 21 grudnia o godzinie 20 hipnotyzował ludność Łodzi w Domu Koncertowym Ignacego Vogla, zaś sześć dni później w Radomiu miał prowadzić seans w pięciu częściach, prezentując metody uśpienia, sugestye terminowe i halucynacye wywoływane na obecnych. Na początku XX wieku Czyński hipnotyzował w Paryżu, gdzie został wprowadzony do masońskiego Zakonu Martynistów, zostając jego reprezentantem na Polskę i Rosję. Kiedy w 1926 r. martyniści go wyrzucili, założył własny Zakon Białego Wschodu, o którym chodziły słuchy, iż jego członkowie urządzają orgie satanistyczne, czym interesowała się żywo policja warszawska. Zmarł w 1932 roku.
Myśl pan o śnie! Jeśli pod ręką nie było hipnotyzera, można było również zahipnotyzować się samemu. W wielu publikacjach, które pojawiły się po polsku, podawano przepisy hipnotyczne. Oto jeden z nich, opublikowany w wydanej w 1913
MEDYUM PO ZASUGEROWANIU WYDAJE SIĘ, ŻE SIEDZI NA KONIU, A NIE NA KRZEŚLE. roku książce anonimowego autora „Potęga hipnotyzmu“: 1. Wsłuchać się z zamkniętemi oczyma w monotonne tykanie zegarka kieszonkowego, jeżeli wszystkie myśli skupi się wyłącznie w tym kierunku, następuje znużenie umysłowe i potem sen. 2. W ziąć wielką muszlę, przyłożyć ją do ucha i wsłuchiwać się w szmer, jaki ona wydaje. Po pewnym czasie objawia się znużenie i sen. 3. Skoncentrowanie całej uwagi na pewne tony, zwłaszcza minorowe, następujące po sobie w równych odstępach czasu wywołuje sen, a czasem nawet somnabulizm. Pod wyrazem tym rozumiemy taki stan, że w organizmie ustają prawie zupełnie funkcye zwyczajne, fizyczne, a natomiast siła ducha występuje z niesłychaną wyrazistością i dotycząca osoba popada w jasnowidzenie, natchnienie prorocze. 4. Ogrzanie tułowia i kończyn dolnych przy równoczesnem chuchaniu na czoło, wywołuje hypnozę. 5. Również osiąga się ten sam skutek przez tak zwane sztrychowanie medyum od głowy do nóg. 6. Równomierne podnoszenie i opuszczanie powiek. 7. L iczenie monotonne lub wygłaszanie mechaniczne alfabetu w rożnych odstępach czasu. 8. Patrzyć się uporczywie w błyszczący przedmiot, jak naprzykład: guzik metalowy, pryzmat, gałka szklana, wreszcie czarny krążek
Próbowano też metod hipnozy na odległość: Zahypnotyzować można nawet na odległość, a to w sposób dwojaki: zapomocą telefonu lub listu. Oczywiście nadają się ku temu medya przez hypnotyzera już poprzednio wypróbowane i bardzo skłonne do suggestyonowania. W tym wypadku bowiem działa wyłącznie suggestyą. Telefonuje naprzykład ktoś ze Lwowa do Krakowa do znajomej osoby w celach hypnotycznych. Już przez to samo, że rozmowa ma się odbyć na tak wielką odległość, medium doznaje pewnego zaniepokojenia, coś w rodzaju „gorączki kolejowej”, niepokoi się, jak ludzie, którzy nie odbierają telegramów w sprawach kupieckich, a zobaczą u siebie w domu posłańca z urzędu pocztowego. Gdy więc hipnotyzer ozwie się: „Pan czuje się bardzo niedobrze — Głowa panu cięży, powieki się kleją. W przeciągu paru sekund musi pan zasnąć. Już pan usypia. Już!“ ... I człowiek ten za parę sekund zaśnie. Takie same słowa można posłać listownie i podziałają one w sposób podobny. Rozumie się, że hypnotyzer obowiązany jest również zbudzić medyum i to w ten sam sposób, a więc telefonicznie, lub za pośrednictwem posłańca z listem. Tego rodzaju hypnotyzowanie jest jednak bardzo niepraktyczne, nie prowadzi do żadnego celu i może w swych skutkach narazić hipnotyzera lub medyum na nieprzyjemność. I choć zainteresowanie hipnozą w latach 20. osłabło, to jeszcze w latach 30. seanse hipnotyzerskie nie traciły na popularności, o czym świadczy notatka w „Gońcu Częstochowskim” z 20 kwietnia 1934, relacjonująca przebieg spotkania z dr. Mefisto w kinie „Bajka” w Dąbrowie Górniczej: Mimo, że seans rozpoczął się koło północy, natłok publiczności był tak wielki, że wybito kilka szyb oraz wyłamano drzwi. Podczas seansu hipnotyzer poprosił na scenę jednego z widzów i uśpił go. Gdy osobnik ten stracił przytomność, żona jego sądząc, że mężowi jej stało się coś złego, pobiegła na scenę i poczęła pięściami bić hipnotyzera. Na sali powstało wielkie zamieszanie. Porządek przywróciła policja, a po uspokojeniu się publiczności, hipnotyzer przywrócił do przytomności uśpionego.
66 65_73_NF_07_2015.indd 66 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:31:01
książka miesiąca
Atak prochowych magów Interesujący debiut, który rezygnuje z większości ozdobników znanych z fantasy.
Z
nacząca większość twórczości podpadającej gatunkowo pod fantasy korzysta z pewnego rodzaju sztafażu i scenerii, które przyjęły się jako standardowe – akcja ma miejsce w świecie quasi-średniowiecznym, gdzie istnieje ustrój feudalny, magia kojarzy się z siłami natury lub boskimi, zazwyczaj pojawiają się także istoty magiczne, zawdzięczające swoją współczesną popularność głównie Tolkienowi (elfy, krasnoludy, smoki i tak dalej). Natomiast Brian McClellan należy do tej mniejszości autorów, którzy próbują odejść od sztampowej formuły gatunkowej – a choć nie wszystko mu na tym polu dobrze wychodzi, to „Obietnica krwi” okazuje się książką, na którą warto zwrócić uwagę. Już pierwsze sceny – obalenie króla i zabicie jego czarodziejów przez prochowych magów oraz pojawiające się deklaracje o zniesieniu monarchii w celu przekazania władzy w ręce ludu – pokazują specyficzny moment, w jakim znajduje się świat u McClellana. Adro znajduje się na krawędzi zmiany ustrojowej i stanowi dość chaotyczną mieszankę elementów czy zjawisk społecznych, które nie zawsze do siebie pasują. Znajdziemy tutaj opisy publicznej egzekucji jak wyjęte z rewolucji francuskiej; działają pierwsze związki zawodowe, broń palna jest w powszechnym użytku, istnieje zjawisko kolonializmu i „dzikie” ludy; działa przestępczość zorganizowana, a jednocześnie przedstawione relacje społeczne i struktura klasowa wciąż jeszcze mają wyraźny oddźwięk feudalny. Podobnego typu nieścisłości widać także na przykład w sposobie prezentowania tamtejszego kościoła i religii zorganizowanej – instytucja ta opisywana jest jako wielka i wszechmocna, niczym katolicyzm w naszym średniowieczu, co nie znajduje odbicia w tekście, a kapłani przedstawieni są jako zdegenerowani hedoniści
i opijusy – wizji tej znacznie bliżej do współczesnej oceny stanu kapłańskiego. Niedosyt może budzić także fakt, że sytuacja geopolityczna świata przedstawionego jest ledwie naszkicowana – co dziwi w powieści, w której jednym z głównych wątków jest możliwa wojna z sąsiednim państwem. Znacznie lepiej wypada kreacja bohaterów i ich wzajemne relacje. Dzięki wielotorowej narracji czytelnik ma okazję zapoznać się z wieloma perspektywami dotyczącymi wydarzeń w Adro, chociaż obserwacje zawężone są jedynie do punktów widzenia bohaterów pozytywnych. Natomiast w kwestii relacji – McClellan przedstawił ich całkiem sporo i w dość obszerny sposób. Są to między innymi: stosunki pomiędzy ojcem i synem, gdzie ten pierwszy jest również przełożonym tego drugiego; więzi rodzinne i dylemat pomiędzy wiernością bliskim a państwu; poczucie zemsty, zdolne zniszczyć cały naród; nienawiść przesłaniająca wszystko inne. Pisarz radzi sobie sobie całkiem dobrze z przedstawianiem sytuacji konfliktowych pomiędzy swoimi wyrazistymi postaciami; a choć przy części z nich autor popełnia błąd stereotypizacji, to ich perypetie i rozwój śledzi się z dużą dozą satysfakcji. Z kolei fabuła nie stanowi na szczęście kolejnego odbitego od sztancy schematu „od zera do bohatera” czy „Zły Lord zagraża całemu światu”. Tutaj obraca się ona wokół wspo-
mnianego już przewrotu, a także intryg jakie po nim wybuchają w Adro – ścierają się ze sobą różne opcje polityczne, ktoś próbuje pozbyć się przywódcy prochowych magów, a w tle pojawia się wątek starego proroctwa i powrotu boga. Całość wypada przy tym naprawdę solidnie – nie ma większych dziur w logice wydarzeń czy ich konsekwencjach, choć czasami można zżymać się na małą spostrzegawczość bohaterów i łopatologiczne tłumaczenie pewnych zależności. Jeden wątek, detektywistyczny, wypada bardzo słabo i wydaje się dorzucony do całości dla urozmaicenia tekstu na siłę – nie dość, że rozwija się ślamazarnie, to po jego wycięciu powieść nie tylko nic by nie straciła, ale wręcz zyskałaby na przejrzystości i zostałaby odchudzona o kilkadziesiąt stron niewiele wnoszących rozmów i mało ciekawych opisów poszukiwań odpowiedzi na pewną zagadkę. Ta książka to ciekawa i naprawdę solidna propozycja dla fanów fantasy. „Obietnica krwi” stanowi rozpoczęcie cyklu, który oferuje coś więcej niż kolejną wariację na temat elfów i smoków. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że Fabryka Słów konsekwentnie wyda kolejne dwie części trylogii, aby czytelnicy mieli okazję poznać całość, a nie zarzuci jej, co często zdarzało się temu wydawnictwu przy zagranicznych seriach.
Bartłomiej Łopatka
Brian McClellan, Obietnica krwi. Tłum. Dominika Repeczko, Maciej Nowak-Kreyer. Fabryka Słów 2015. Cena 44,90 zł
67 65_73_NF_07_2015.indd 67 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:31:02
książki
Młodość przeciwko systemowi Pieśń Kwarkostwora Jasper Fforde
Tłumaczenie Bartosz Czartoryski Odwaga do walki z systemem to przywilej młodości – także w świecie zwariowanych czarodziejów. Jeśli ktoś usłyszy tytułową pieśń, będzie to zapewne ostatnie, co usłyszy w życiu. Potem nastąpi anihilacja dwóch bliźniaczych Kwarkostworów o sile niszczenia równej porządnej atomówce. Lecz nawet takie zagrożenie nie powstrzymuje ludzi podłych i chciwych przed knuciem intryg. Czoło musi im stawić Jennifer Strange – szesnastoletnia menedżerka agencji czarodziejów Kazam. Sympatyczną bohaterkę poznaliśmy, gdy broniła smoczych ziem przed zakusami pazernych ludzi w „Ostatnim Smokobójcy”. Teraz stają przed nią nowe wyzwania.
Genetyka w świecie Metra 2033
Szef konkurencyjnej agencji Blix sprzymierza się z królem, aby zmonopolizować i skomercjalizować rynek magii. Wyzywa Kazam na pojedynek, a aby zapewnić sobie zwycięstwo, doprowadza do aresztowania niemal wszystkich jej czynnych czarodziejów. W arsenale bohaterki pozostają: zdrowy rozsądek, bystrość umysłu i intuicja. No, może jeszcze niejasne przepowiednie, zagadkowe rady nieobecnego szefa i tajemnicza magia zaklęta w pewnym pierścieniu. Odkryta przez Jennifer prawda okazuje się zaskakująca i przerażająca. Fabuła napisanej z oryginalnym humorem książki jest wielowarstwowa i różne pokolenia czytelników mogą ją odbierać na różnych poziomach. Dla młodszych będzie głównie zwariowaną, przygodową historią fantasy, dla starszych – przypowieścią o ludzkich słabościach i sile ducha, a także przenikliwą metaforą naszej rzeczywistości. Na każdym z tych poziomów niesie zaś jednoznaczne przesłanie moralne, podkreślające, że niezależnie od zajmowanej pozycji społecznej należy być przyzwoitym, dbać o innych i wspólne dobro. Fforde dowodzi, że „urynkowienie” wartości moralnych prowadzi do rozkładu więzi międzyludzkich oraz dezintegracji społeczeństwa i każdy powinien temu aktywnie przeciwdziałać.
Recenzował Rafał Śliwiak
SQN 2015 Cena 34,90 zł
Niespełnione zapowiedzi
Ciemne tunele
Mniejszy cud
Siergiej Antonow
Magdalena Salik
Tłumaczenie Paweł Podmiotko
Szepty zgładzonych
Szumne opisy z okładki można włożyć między bajki. Powieść Salik zawodzi na całej linii.
antologia
„Ciemne tunele” to umiarkowanie udany powrót do moskiewskiego metra. Dmitry Glukhovsky wykreował interesujące realia postapokaliptycznej przyszłości, w której ocalali mieszkańcy Moskwy ukryli się w tunelach metra. Pomysł był na tyle chwytliwy, że w ramach franczyzy następni autorzy zaczęli opisywać losy ludzkości w innych zakątkach świata. Powieścią „Ciemne tunele” akcja powraca w miejsce narodzin serii, budząc jednak mieszane uczucia. Konstrukcja powieści jest tyleż prosta, co chaotyczna. Główny bohater zostaje wysłany z misją zniszczenia laboratorium komunistów, w którym mają zostać stworzeni odporni na ból i promieniowanie, ślepo posłuszni nadludzie. Nie wszystko idzie zgodnie z planem, co stanowi przyczynek do dość bezładnego przemierzania kolejnych zakamarków moskiewskiego metra. Niestety, poszczególne etapy podróży nie zawsze do siebie dobrze pasują. Narracja jest dynamiczna, ale bez spektakularnych fajerwerków. Na plus należy zaliczyć, że pomimo prostej fabuły, autorowi udało się wpleść kilka smaczków: np. pokazuje mechanizmy powstawania podziemnych legend, czy ciekawie łączy wydarzenia z jawy ze snami. Scenograficznie książka oferuje klasyczny dla serii zestaw, czyli stacje zamieszkane przez różne frakcje (komuniści, faszyści, sataniści, anarchiści itp.), pełne zagrożeń tunele, spacer po powierzchni oraz plejadę mutantów i potworów. Brakuje większych zaskoczeń, a przy tym nasuwa się myśl, że autor wzorował się nie tylko na książkach Glukhovsky’ego, ale także na później powstałych pozycjach. Na koniec warto wspomnieć, że wraz z książką dystrybuowany jest darmowy zbiór polskich fanowskich opowiadań ze świata „Metra 2033” pod tytułem „Szepty zgładzonych”. To kolejna inicjatywa wydawnictwa Insignis doceniająca społeczność fanów tego uniwersum.
Trudno nazwać powieścią fantastyczną tekst, który ma tyle z fantastyki, że dzieje się w bliżej nieokreślonej przyszłości i opiera całą fabułę na fikcyjnej regule fizyki. Chyba właśnie ona stanowi zresztą najsłabszy punkt całości: jest tak nieprzemyślana, że trudno uwierzyć, aby została przyjęta na całym świecie jako wykładnik życia i że jej z powodu zaszły tak szeroko zakrojone zmiany dotyczące choćby wolności osobistej jednostki. Paradoksalnie, czytelnik nie uświadczy wielu opisów dotyczących przemian społecznych. Całość skupia się prawie wyłącznie na dwójce protagonistów. Przekłada się to na wyraźne rysy pojawiające się w konstrukcji świata w miarę rozwoju fabuły – czy przy działaniach policji, czy w kwestii regulacji prawnych, czy przy naiwności zachowań jednego z głównych bohaterów, który wydaje się nie do końca znać zasady świata, w jakim funkcjonuje od trzydziestu lat. Słabo wypada także warstwa kryminalna. Wątek sprowadza się do żmudnych opisów poszukiwania przez policję głównego bohatera, Roberta Halena. Nie ma w tym jednak żadnej zagadki – Robert jest jednym z narratorów; znamy jego działania i wszystko, co stoi za nieporadnością służb ścigania. Spójności akcji nie pomagają wtrącane co chwila wspomnienia i retrospekcje bohaterów; jest ich może nawet objętościowo więcej niż wydarzeń z teraźniejszości. Pochwalić można rozbudowanie psychologiczne dwójki głównych bohaterów. Robert i jego postawy życiowe są tak dobrze oddane, że praktycznie cały czas irytuje zachowaniem, nawykami i spojrzeniem na świat. Mark to dość przekonujący introwertyk, na którego w dużym stopniu wpłynęły specyficzna sytuacja rodzinna i pewna tragedia. Szkoda tylko, że relacje damsko-męskie są opisane dość sztucznie (szczególnie te z udziałem Halena).
Recenzował Tymoteusz Wronka
Recenzował Bartłomiej Łopatka
Insignis 2015 Cena 37,99 zł
Akurat 2015 Cena 39,90 zł
68 65_73_NF_07_2015.indd 68 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:31:02
książki
Steampunkowa przygoda Wolsung, tom 1 antologia
Pierwszy tom antologii „Wolsung” oferuje przynajmniej kilka świetnych awanturniczych opowiadań. Połączenie literatury i gier fabularnych do tej pory kojarzyło się w Polsce przede wszystkim z importowanymi z Zachodu, w większości miernymi jakościowo, seryjnie powstającymi powieściami do światów „Dungeons & Dragons” czy „Warhammera”. Długo przyszło czekać na polską próbę sfabularyzowania RPG. Dopiero wydawnictwo Van Der Book, imprint specjalizującej się w grach (nie tylko) fabularnych Kuźni Gier, wystartowało z dwutomową antologią „Wolsung”. Akcja zawartych w niej opowiadań rozgrywa się w realiach gry stworzonej przez Artura Ganszyńca oraz Macieja Sabata. Pierwszy tom antologii zawiera trzynaście opowiadań. Wśród autorów znaleźć można uznane nazwiska (m.in. Krzysztofa Piskorskiego, Pawła Majkę czy Macieja Guzka), jak i szereg debiutantów lub autorów o mniejszym dorobku i sławie. Taka zawartość wynika z pomysłu twórców, którzy zaprosili do udziału w antologii znanych pisarzy, ale jednocześnie rozpisali też konkurs. Efekt takiej
WARTOŚĆ RYZYKA Drażliwe tematy. Krótkie formy i punkty zapalne Neil Gaiman
Tłumaczenie Paulina Braiter Trzeci zbiór opowiadań Neila Gaimana prezentuje autora w świetnej formie – nie licząc wierszy. Jednym z zadań literatury jest wytrącanie czytelnika z jego strefy komfortu – poruszanie, niepokojenie, zmuszanie do myślenia i zastanawiania się, jak sam zachowałby postawiony w sytuacjach, w jakich znaleźli się bohaterowie utworów. W obszernym wstępie do najnowszego zbioru opowiadań Neil Gaiman pisze: Uważam, że lekturom dorosłych nie powinny towarzyszyć żadne ostrzeżenia poza być może jednym: wchodzisz na własne ryzyko. Jakaż to cenna opinia w czasach, gdy różni nadopiekunowie (wymyśliłem to słowo na potrzeby chwili; dobrze oddaje, o co mi chodzi) najchętniej ocenzurowaliby wszelką ludzką twórczość, usuwając z niej elementy, które niosłyby choćby cień tytułowej „drażliwości”. Ewentualnie wymuszaliby wielkie i jaskrawe ostrzeżenia na okładce – wyobraźcie sobie, jak wyglądałaby taka „Gra o tron” G.R.R. Martina, gdyby ich dopuścić do działania: UWAGA! Zawiera brutalną przemoc, okaleczenia, seks, w tym kazirodztwo, wielkie
mieszanki jest dość typowy dla zbiorów różnych autorów: trafiają się teksty wybitne, ale też pojawiają się utwory słabe. Należy jednak zaznaczyć przy tym, że podział wcale nie przebiega po granicy między pisarskimi wyjadaczami a twórcami na dorobku, chociaż generalnie panuje zasada, że im bardziej znane nazwisko, tym większa pewność, że będzie się miało do czynienia z utworem interesującym i dobrze napisanym. Scenerie opowiadań w dużej mierze określone są warunkami brzegowymi zakreślonymi przez grę. Świat „Wolsunga” to steampunkowa wariacja na temat naszego świata (i historii) z pierwszej połowy XIX wieku. Wszechobecna jest magia i fantastyczne rasy, a nad teraźniejszością unosi się duch wojny z Nieumarłą Rzeszą. Osoby nieznające realiów gry fabularnej poradzą sobie z wejściem w świat opowiadań bezproblemowo: elementy konieczne do zrozumienia realiów wprowadzane są umiejętnie, bez przydługich wstępów czy wykładów. Jedynie w kilku przypadkach brakuje odpowiednich informacji do zrozumienia kontekstu; w tym niestety w finale opowiadania Piskorskiego. Założenia „Wolsunga” wpływają również na treść i bohaterów opowiadań. Gracze wcielają się w postacie wybitne, często z elit towarzyskich, ale przy tym wykorzystujące popkulturowe klisze: takie są też postacie w tekstach. Fabuły są przygodowe i awanturnicze, odwołują się niekiedy do filmów czy klasyki powieści przygodowej – na przykład Majka tworzy kolaż nawiązań, od Verne’a poczynając, a na Herkulesie Poirot kończąc. U innych autorów gra z konwencją nie jest być może tak wyraźna, ale wielokrotnie można wyczuć ich inspiracje. Po boomie na antologie sprzed kilku lat niewiele już pozostało, więc chociażby z tego powodu na ten projekt warto zwrócić uwagę. Tym bardziej, że można w niej przeczytać chociażby świetne „Czarne Jaskółki” Guzka oraz przynajmniej kilka innych interesujących opowiadań.
Recenzował Tymoteusz Wronka
Van Der Book 2015 Cena 35,00 zł
wilki, upiory, kaleki, karły… Może zawierać śladowe ilości orzechów. O ile w ogóle dopuszczono by ją do sprzedaży. Gaiman od zawsze tworzy komiksy, powieści i opowiadania przekraczające granice, wprowadzające czytelnika na grząski grunt. Ba, jego styl jest sam w sobie zasadzką – zwodzi nas i sprawia, że rzeczy całkiem niezwykłe odbieramy jako coś naturalnego, a te zwyczajne zaczynają nas niepokoić i zdumiewać; pozorne ofiary często okazują się być sprawcami zła. Z mniejszym lub większym powodzeniem udaje mu się to również w ponad dwudziestu opowiadaniach i wierszach zebranych w „Drażliwych tematach”. O ile autor „Nigdziebądź” i „Gwiezdnego pyłu” należy do moich ulubionych pisarzy, do jego wierszy nigdy nie byłem przekonany i teraz jest podobnie. Większość, poza „Czarownicą”, to typowa „poezja enterowa”: tekst, który równie dobrze można by napisać ciągiem (i nawet wygodniej by się go tak czytało), ale autor uznał, że jeśli wstawi tu i ówdzie entery, wyjdzie mu świetny wiersz biały. Cóż, nie wyszło, chociaż wciąż są to interesujące krótkie formy. Z opowiadaniami sprawy mają się natomiast znacznie lepiej. Są tu przewrotne opowieści niesamowite (np. „Problem z Cassandrą”, „Żeńskie końcówki”, czy „Czarny pies” ze znanym z „Amerykańskich bogów” Cieniem), reinterpretacje baśni („Śpiąca i wrzeciono”), hołdy złożone wybitnym pisarzom („Księżycowy labirynt”, boleśnie poruszający „Człowiek, który zapomniał Raya Bradbury’ego”, „Inwokacja indyferencji”, „Śmierć i miód”). Nie brakuje też błyskotliwego humoru („Przygoda”, „Pomarańcz”, „I zapłaczę jak Aleksander”), a miłośnicy serialu „Doktor Who” znajdą opowiadanie o swoim ulubionym bohaterze („Godzina Nic”). Wszystko to składa się na zbiór bardzo różnorodny tematycznie, a zarazem pełen elementów, za które pisarz jest tak uwielbiany. Przysłowie mówi: Kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa. Wystawienie się na drażliwe tematy w wykonaniu Gaimana to ryzyko warte podjęcia.
Recenzował Jerzy Rzymowski
MAG 2015 Cena 35,00 zł
69 65_73_NF_07_2015.indd 69 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:31:03
książki
Bóg się rodzi… z serialu Kłamca: Papież sztuk Jakub Ćwiek
Popkultura kreuje własnych bogów i zastępuje ludziom religię, a z krytyki samej siebie czyni produkt.
Dziesięciolecie obecności Kłamcy na rynku czytelniczym Ćwiek uczcił szóstym tomem jego przygód. Podstawowa opowieść zakończyła się w tomie czwartym, autor dopisał więc kolejną historię, która rozgrywa się między wcześniejszymi epizodami. Fabułę „Papieża sztuk” w chronologii cyklu należy lokować po „Machinomachii” i „Sługach Metatrona”. Ćwiek oparł strukturę powieści na zabawie popkulturowymi kliszami i odniesieniami. Oto aktor grający boga w serialu odkrywającym mechanizmy rządzące
FILOZOFIA APOKALIPSY Samotność Anioła Zagłady Adam
światem zostaje bogiem również w rzeczywistości. Bo to wiara wyznawców (a więc także fanów) nadaje nadprzyrodzoną moc. Tym sposobem popkultura kreuje na swego boga Dezyderiusza Crane’a, a właściwie aktora, który go gra. Każdy jego krok na drodze do zawładnięcia ludzkimi umysłami komentuje zaś wszechwładna narracja. Przeciwdziałać temu stara się Loki, wspomagany przez Erosa i Bachusa. Czyni to, bo sam miał udział w zaistnieniu Crane’a, a poza tym jest „motywowany” przez archanioła Michała, wykorzystującego go do brudnej roboty. Aby zapobiec wzrostowi boskości samozwańca, Loki musi przewidzieć, jaką popkulturową kliszę ten wykorzysta w autokreacji. Oprócz nawiązań do książek czy filmów, żonglowania motywami z mitologii, absurdalnego i czarnego humoru, cynizmu i pragmatyzmu bohatera, w „Papieżu sztuk” otrzymujemy intrygującą metaforę popkulturowej rzeczywistości. Żywiącej się samą sobą, przeżuwającej wciąż te same idee, kreującej wirtualne bóstwa i zastępującej współczesnym ludziom religię, samodzielne myślenie, a nawet prawdziwy świat. Znamienne, że taka krytyczna ocena pojawia się w dziele na wskroś popkulturowym. Jak widać, to monstrum nawet krytykę samego siebie potrafi przerobić na własny, lekkostrawny produkt i serwować ku uciesze gawiedzi.
Recenzował Rafał Śliwiak
SQN 2015 Cena 34,90 zł
TROJE DRUIDÓW W TARAPATACH Nóż w lodzie Kevin Hearne
Robert J. Szmidt Tłumaczenie Maria Smulewska Pod żonglerką mitologiami i sporą dawką humoru, w powieściach Hearne’a kryją się poważniejsze tematy.
Książka warta czytania dla filozoficznego podejścia do tematu apokalipsy, ale nie dla samej fabuły. W wyniku globalnej wojny z powierzchni Ziemi zniknęły zwierzęta, rośliny i ludzie. Elektronika usmażyła się, a biopaliwa zepsuły. Gdzieś w czeluściach bazy, z kriogenicznego snu, przedwcześnie wybudza się Adam – pierwszy człowiek na ponownie dziewiczej Ziemi. Niegdyś był Aniołem Zagłady, specjalnie wyszkolonym żołnierzem, który na sygnał miał odpalić rakiety międzykontynentalne. Bohater wyrusza do kompleksu „Arki”, gdzie w uśpieniu czekają wybrańcy mający przywrócić biosferę oraz na nowo zasiedlić ziemski padół. Od początku wiadomo, że życie Adama nie będzie łatwe i przyjemne. Jego partnerka umarła podczas snu. Pierwsze dni podróży uświadamiają mu, że daleko nie zajedzie na quadzie z bazy. Zaczynają się poszukiwania zdatnego paliwa, alternatywnych środków lokomocji, pożywienia i najlepszej trasy. Po trzech latach od ataku bronią trineutronową, bohater może w miarę spokojnie przemierzać bezludne Stany Zjednoczone, obawiając się jedynie braku paliwa czy nieokiełznanej natury. Mam problem z tą książką. Z jednej strony autor skupił się na przeżyciach Adama, pokazał jak historia wpłynęła na jego psychikę. Udowadnia, że ludzie są zwierzętami stadnymi i ciężko znoszą pełną izolację, Pokazuje, jak zapewne radzilibyśmy sobie na miejscu bohatera: dobrym alkoholem i cygarem, książką, tabletkami uspokajającymi. Wszystko, byle zagłuszyć wewnętrzny głos ciągle przypominający, jak było. Z drugiej strony, dostajemy powieść drogi, która momentami jest do bólu oczywista. Więcej takich sytuacji jest w drugiej połowie książki, włącznie z nieudolnym zwrotem akcji. Podoba mi się filozoficzne i psychologiczne podejście do apokalipsy, które zafundował Szmidt; dla tego warto przeczytać jego książkę. Dla fabuły niekoniecznie.
Mity skandynawskie i celtyckie; indyjskie demony, japońskie kitsune, yeti w Himalajach i polskie czarownice; Jezus, Durga, Loki… – czegóż tu nie ma?! Kevin Hearne nie tylko wrzucił do swojego eklektycznego cyklu „Kroniki Żelaznego Druida” praktycznie każdą większą mitologię, ale znalazł zgrabny sposób na to, żeby uzasadnić współistnienie i przenikanie się tych wszystkich tradycji. Siódmy tom cyklu nosi po polsku tytuł „Nóż w lodzie” (zgrabna i uzasadniona treścią parafraza), ale równie dobrze mógłby się nazywać „Troje druidów w tarapatach (nie licząc psa)”. Bo przecież Atticus już od jakiegoś czasu nie jest jedynym druidem chodzącym po świecie, a teraz do niego i jego uczennicy Granuaile dołącza wyciągnięty z Wyspy Czasu mentor Żelaznego Druida, Owen. Który musi nadrobić dwa tysiące lat zaległości, przez co role się odwracają i teraz to nauczyciel staje się uczniem. Przynajmniej wtedy, kiedy mają na to czas, bo ktoś nieustannie na nich poluje i Atticus musi rozwikłać zagadkę, kto stoi za kolejnymi zamachami na jego życie. Gdy niedawno rozmawiałem z autorem (wywiad w tym numerze) opowiadał, że jednym z głównych motywów jego powieści jest akceptacja odmiennych religii i wierzeń, a jedną z najgorszych trucizn przekonanie o monopolu na zbawienie. Odniosłem wrażenie, że ubolewa nad tym, że czytelnicy zbyt często powierzchownie odbierają te książki i skupiają się raczej na humorystycznych dialogach bohatera z jego psem, Oberonem. Faktycznie, w „Kronikach Żelaznego Druida” zawsze można znaleźć mnóstwo gagów i obfitość nawiązań zarówno do klasycznej literatury, jak popkultury, ale w tle brzmią poważniejsze tony i przesłania. Warto mieć to na uwadze podczas lektury cyklu.
Recenzowała Krystyna de Binzer
Recenzował Jerzy Rzymowski
Rebis 2015 Cena 32,90 zł
Rebis 2015 Cena 39,90 zł
70 65_73_NF_07_2015.indd 70 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:31:03
książki
Za dużo mocy
Stagnacja drugiego tomu
Malfetto. Mroczne piętno
Takeshi. Taniec Tygrysa
Marie Lu
Maja Lidia Kossakowska
Tłumaczenie Marcin Mortka W „Tańcu Tygrysa” Kossakowska znacząco rozszerza świat, ale zapomina przy tym o fabule.
„Mroczne piętno” może usatysfakcjonować trzynastoletnie pensjonarki, ale raczej nikogo więcej. Dziewoje w opałach zwykle ratuje książę na białym koniu. Nie inaczej jest w pierwszym tomie cyklu „Malfetto” Marie Lu, znanej w Polsce z młodzieżowej trylogii science fiction „Legenda”. Z tą różnicą, że młody następca tronu Enzo nie ma konia, a moc wzbudzania płomieni, zaś dziewoja, szesnastoletnia Adelina właśnie zabiła tatusia za pomocą iluzji, w związku z czym Inkwizycja chce ją spalić na stosie. Enzo zabiera Adelinę do siedziby Bractwa Sztyletu, młodych ludzi obdarzonych Mrocznym Piętnem, zwanych malfetto. Jakąś dekadę wcześniej bowiem przez całą krainę Kenettrę przetoczyła się zaraza, zabijając dorosłych i oszpecając dzieci, które zaczęły wykazywać różne moce. Kenettra nie jest krainą tolerancyjną, więc malfetto zaczęli być obwiniani o wszystkie nieszczęścia i karani śmiercią przez Inkwizycję. W tych okolicznościach przyrody Enzo założył grupę partyzancką, której celem jest nie tylko przeżyć, ale również dokonać przewrotu politycznego i odzyskać tron. Adelina uczy się nie tylko panowania nad mocami, ale i szpiegostwa. Okazuje się, że Inkwizycja ma na nią haka, a młody Teren, specjalizujący się w ściganiu malfetto, schwytał jej siostrę i w zamian żąda informacji. Pal sześć fabułę, zbudowaną według prostego schematu „dziewczę, ten dobry, ten zły, kłopoty, ojeju” – co prawda autorka próbuje się nią bawić, ale średnio jej to wychodzi. Gorzej, że główna bohaterka ma zabójcze moce, ale jej narracyjny strumień świadomości jest nie do zniesienia. Ciągle wzdycha, drży, szepcze, w głowie jej szumi albo ma chaos, a co jakiś czas jej „uniesienie słabnie” lub się wzmaga (bo Enzo ogniście całuje). Może trzynastoletnie pensjonarki będą usatysfakcjonowane taką prozą, ale tylko one.
„Taniec Tygrysa” jest kontynuacją cyklu „Takeshi”, zapoczątkowanego wydaną w zeszłym roku powieścią „Cień Śmierci”. Nie jest to koniec opowieści, co pośrednio przyczynia się do podstawowych wad tej książki. Wśród czytelników fantastyki panuje przekonanie, że drugie tomy serii są często najsłabsze, gdyż stanowią pomost pomiędzy zawiązaniem wątków, a ich wielkim finałem - najnowsza powieść Mai Lidii Kossakowskiej zdaje się potwierdzać tę obiegową opinię. Termin „powieść” zresztą stosować należy w przypadku „Tańca Tygrysa” raczej z przyzwyczajenia, gdyż książce brakuje charakterystycznego dla tego rodzaju prozy układu. To bardziej szereg scen i wątków dziejących się w jednym świecie, niż ustrukturyzowana narracja posiadająca początek i zakończenie. Fabuła utworu podejmuje wątki w miejscu, w którym zostały przerwane w poprzedniej części, ale niespecjalnie je rozwija. W zamian wprowadzono sporo nowych postaci, których losy mają za zadanie przygotować pole pod przyszłe wydarzenia. Rozbudowany został także świat przedstawiony, poczynając od mitologii, a na charakterystyce drugiego kontynentu kończąc: autorka stosuje tu podobną metodę, tym razem wzorując się na kulturze brazylijsko-karaibskiej. O ile „Cień Śmierci” był powieścią dynamiczną, to w „Tańcu Tygrysa” akcja jest znacznie bardziej stonowana, co odbija się negatywnie na odbiorze całości. W pierwszym tomie Kossakowska dość udanie wplatała w fabułę popkulturowe kalki, co nadawało całości filmowego charakteru. W drugim znacznie mniej jest spektakularnych pojedynków i wyrazistych scen, czyli tego, co najbardziej wyróżniało wcześniejsze przygody Takeshiego. Zapanowała stagnacja i pozostaje mieć jedynie nadzieję, że to cisza przed burzą, jaką przyniesie kontynuacja.
Recenzowała Agnieszka Haska
Recenzował Tymoteusz Wronka
Zielona Sowa 2015 Cena 29,90 zł
CI WSZYSCY MOI ZBAWICIELE… Tron z Czaszek, księga 1 Peter V. Brett
Tłumaczenie Małgorzata Koczańska To dopiero połowa powieści, ale już jest świetnie. Warto było czekać. Gdy odcinek popularnego serialu kończy się dramatycznym cliffhangerem, widz na rozstrzygnięcie czeka tydzień. Gdy podobnie kończy się cały sezon, następuje zgrzytanie zębami i kilkumiesięczna przerwa. W przypadku „Wojny w blasku dnia” i „Tronu z Czaszek” odstęp trwał dokładnie dwa lata. To ociera się o okrucieństwo w sytuacji, gdy powieść kończy się sceną, w której dwaj główni bohaterowie tocząc pojedynek runęli w przepaść.
Fabryka Słów 2015 Cena 39,90 zł
„Tron z Czaszek” – a dokładniej jego pierwsza księga – podejmuje akcję dokładnie w momencie zakończenia poprzedniego tomu. Gdy Ahmann Jardir i Arlen Bates znikają bez śladu, a ich ciała nie zostają odnalezione, sytuacja Krasjan i Thesańczyków drastycznie się komplikuje. Na dworze Sharum Ka rozpętuje się walka o władzę i wpływy – żona Jardira, Inevera w niechętnym sojuszu z doradcą męża, kupcem Abbanem, musi zapobiec pogrążeniu się plemion w chaosie. Również przyjaciele Malowanego Człowieka, Leesha i Rojer, stoją przed trudnymi wyzwaniami, gdy wojna między Krasjanami a mieszkańcami Wolnych Miast przybiera na sile. Wszyscy zadają sobie pytania: co się stało z Wybawicielem? Który z mężczyzn faktycznie nim był – a może żaden? Gdy ludzie zdołają stawić czoło otchłańcom, skoro nieustannie walczą między sobą? Chociaż prawda o losie Ahmanna i Arlena zostaje ujawniona dość wcześnie, ja nie wyjawię tutaj rozstrzygnięcia. Tym bardziej, że inne postacie nie wiedzą, co się właściwie stało i muszą sprostać nowym okolicznościom – właśnie to, jak sobie radzą, stanowi jeden z najciekawszych wątków powieści. Brett wiarygodnie ukazuje płynność układu sił i zależności, a także zmieniające się relacje między bohaterami. Jak mu to wyjdzie w ostatecznym rozrachunku, przekonamy się jednak dopiero przy drugiej księdze.
Recenzował Jerzy Rzymowski
Fabryka Słów 2015 Cena 44,90 zł
71 65_73_NF_07_2015.indd 71 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:31:03
© fot. K. Sienkiewicz-Kosik
felieton: Fantastyka praktyczna
Pożegnanie z mięsem Wbrew temu, co pisarze SF, włącznie ze mną, próbują wciskać czytelnikom, Mars nie nadaje się do terraformowania i prawdopodobnie nigdy nie będzie się nadawał. Nie dlatego, że to niemożliwe, tylko zwyczajnie nieopłacalne. Nie nadaje się do tego żadna inna planeta ani żaden księżyc Układu Słonecznego.
J
eśli kiedykolwiek osiągniemy poziom technologiczny, który to umożliwi, już od dawna będziemy mieli wiele lepszych pomysłów, jak wynieść się z Ziemi i rozplenić zarazę ludzkości po naszej galaktyce lub dalej. Jednym z podstawowych pytań, które można zadać w każdej sytuacji, jest „Po co?”. Po co lecieć na Marsa? OK, odpowiedź jest łatwa, ale gorzej z pytaniem „Po co lecieć tam osobiście?”. Po co wysyłać na inną planetę 80 kg mięsa? Na ile się orientuję, historia wydobycia ropy naftowej i gazu nigdy nie opierała się na wykopaniu głębokiej studni i wysłaniu na dół śmiałków z wiaderkami i szlauchami. Zawsze robiliśmy to na tyle zdalnie, na ile pozwalała technologia. To zupełnie naturalne, że przy wydobywaniu takich np. gazów łupkowych pod ziemię zapuszczają się jedynie sterowane głowice, które ciągną za sobą kable. Na podobnej zasadzie nie ma dziś specjalnego sensu wysyłanie ludzi na dno oceanu. Batyskaf zdolny zapewnić ludzkiemu organizmowi minimum warunków do przeżycia jest wielokrotnie droższy od bezzałogowego robota. A skoro nie kwapimy się od zejścia 500 metrów pod grządki, albo głębiej pod wodę, to czemuż liczymy na to, że kiedyś odwiedzimy inną planetę? Dlaczego mamy takie ciśnienie, żeby osobiście odwiedzić Marsa? Nie ma tam prawie żadnej atmosfery, a dobowe skoki temperatur są zabójcze. Z tym potrafimy sobie poradzić lokalnie, tworząc habitat, jednak z niską grawitacją nie potrafimy zrobić niczego. Amerykanie polecieli na Księżyc, żeby propagandowo i ekonomicznie zgnieść Związek Radziecki. I chwała im za to, bo dzięki temu mogę dziś pisać ten felieton. Gdyby nie zimna wojna, program Apollo (albo jego następca) ślimaczyłby się do dziś bez efektów. Bo owszem, człowiek jest najbardziej wszechstronnym automatem, ale jednocześnie najbardziej kłopotliwym w obsłudze. Wysyłanie go w kosmos ma jedynie wymiar propagandowy. Zresztą, co by miał robić pilot np. załogowej sondy Voyager, pomijając to, że umarłby sto razy z nudów? Jego zadanie na pokładzie polegałoby na gapieniu się w przyrządy i przerabianiu ton pożywienia na biomasę.
Wiele filmów i powieści SF opisuje losy astronautów wysyłanych gdzieś daleko. Przyczyna jest banalnie prosta: wyobraźcie sobie dwugodzinny film o bezzałogowej sondzie Voyager. W przypadku literatury jest jeszcze gorzej. Lemowskie opisy futurystycznych technologii byłyby nieznośne, gdyby w ich środku nie plątali się ludzie (dla niektórych te opisy są nieznośne nawet mimo to). Lem tworzył w czasach, gdy autonomia robotów była mocno ograniczona i sam opis komputera (mózgu elektronowego) mniejszego niż ciężarówka był dostatecznie imponujący. Jednak weźmy „Accelerando” Strossa. Mamy tam statek kosmiczny Wędrowny Cyrk, który jest wielkości puszki po coli. O ile można zrozumieć, dlaczego w owej puszce są zamknięte zdigitalizowane umysły bohaterów, o tyle trudniej uzasadnić, czemu podróż spędzają na rozmowach, zamiast dolecieć do celu i dopiero tam się „odmrozić”. Otóż uzasadnienie jest proste – bez tego zabiegu nie byłoby jak opisać podróży. Dostajemy zatem opis Amiszów kosmosu, odbywających swoją podróż, jakby jechali wozem przez prerię. Wielu ludzi wyznaje pogląd, że dobra literatura to taka, która opisuje kondycję współczesnego człowieka. Ten pogląd wydawał mi się równie mądry, co twierdzenie, że dobre jedzenie musi zawierać paprykę. Po dłuższym zastanowieniu jestem skłonny przyznać im rację, ale nie dlatego, że inna literatura byłaby zła, tylko dlatego, że nie potrafimy jej napisać. Język literatury (i filmu) jest stworzony do opisywania ludzi. Wprawdzie np. w „Gwiezdnych wojnach” jest wiele scen, w których występują jedynie R2-D2 i C-3PO, a w „Bajkach robotów” bladawiec pojawia się tylko raz (o ile pamiętam), ale roboty tam są doskonale spersonifikowane. Opisujemy więc przyszłość językiem, który się do tego nie nadaje. Albo dokładniej – opisujemy taką przyszłość, na jakiej opisywanie pozwala nam język. Na podobnej zasadzie pierwsze samochody nazywano powozami bez konia, a moc silnika do dziś podajemy w koniach mechanicznych. Nawet jeśli tego nie zauważamy, już od dawna memy wzięły górę nad genami. Potępianie rasizmu (czyli różnego traktowania ludzi wedle fenotypów) trwa od lat. Zatem nie kolor
RAFAŁ KOSIK
skóry, lecz kolor myśli decyduje o tym, jak jesteś oceniany. Banałem jest stwierdzenie, że kolejnym krokiem będzie jednakowe traktowanie przez ekonomię ludzi i maszyn, bo to się dzieje przecież od dawna. Korporacja liczy zyski i jeśli azjatyckie dzieci szyją trampki, to tylko dlatego, że robią to taniej niż najtańszy automat. To nie będzie trwało wiecznie, bo chińskie fabryki coraz szybciej się zrobotyzują, a to dopiero początek. Dylemat, co zrobić z ludźmi „niepotrzebnymi” z punktu widzenia ekonomii, stanie się jednym z większych problemów cywilizacyjnych całego świata już za kilkanaście lat. Zatem żeby przetrwać, powinniśmy się adaptować? Trafnie opisał to Andrzej Zimniak w powieści „Biały rój”, gdzie ludzie, by przeżyć, muszą przejść szybszą ewolucję i zamienić się w coś nieprzypominającego Homo sapiens ani fizycznie, ani psychicznie. No i tu pojawia się pytanie, co to właściwie znaczy „przetrwać”? Kto przetrwa, jeśli zmienimy się nie do poznania? Żydzi przetrwali w Europie dwa tysiące lat dzięki systematycznej odmowie asymilacji. To nieprawda – przetrwała idea judaizmu, bo dla Żydów, nośników tej idei, znacznie korzystniej byłoby się całkowicie zasymilować z lokalnymi społecznościami. Skoro idea jest ważniejsza od ludzi, to znaczy, że mięso potrzebne jest jedynie jako nośnik idei. Logiczne, że mięso przestanie być potrzebne, gdy memy znajdą sobie lepsze „ciała”. Na początek, jak w „Starości aksolotla” Dukaja, może to być Internet, gdzie zdigitalizowani ludzie przegrywają walkę z innymi bytami niematerialnymi i muszą się chronić w izolowanych mechach. Pożegnanie z mięsem będzie też pożegnaniem z ludźmi, bo nawet najlepsza emulacja biologicznego mózgu nie wystarcza – ludzie to stała interakcja umysłu i ciała. Dokładne cyfrowe emulowanie umysłu bez ciała, nawet przy założeniu, że to możliwe, miałoby tyle sensu, co słanie 80 kg mięsa na inną planetę. Czy zatem przyszłością ludzkości są ludzie? Nie. Pora spojrzeć prawdzie w oczy. Jesteśmy stałocieplnymi zwierzętami dostosowanymi do życia w warunkach określonych bardzo wąskimi parametrami. Nie ma dla nas miejsca poza tą planetą ani poza tymi czasami.
72 65_73_NF_07_2015.indd 72 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:31:04
© fot. K. Sienkiewicz-Kosik 65_73_NF_07_2015.indd 73 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:31:07
felieton: Wszystko się zepsuło
Fantastyka w kryzysie
Robert Ziębiński
Czuliście się kiedyś jak bohater filmu? Bo ja owszem. Tyle że niestety nie był to film pod tytułem „The Best of Jenna Jameson”, a zakichane „Ptaki” Hitchcocka. I wcale nie żartuję.
P
aństwo sobie wyobraźcie: poranek, piękne słońce. Wychodzę z suką na spacer. Idziemy przed siebie, a tu nagle fruuuu! Jedna wrona wbija mi pazury w głowę, druga atakuje sukę. Ja piszczę (nie jest to męskie, wiem), suka zamiast uciekać zaczyna kłapać paszczą i próbuje ptaszysko upolować. Ubaw po pachy. Wracam po kwadransie do domu, a z czoła spływa mi strużka krwi. Tak mistrzu, wszystko przewidziałeś. I natura obróciła się przeciwko… Dobra, nie obróciła się tak naprawdę. Wrony po prostu miały okres wylęgowy i pilnowały małych, ale mogę dorobić odrobinę ideologii, prawda? W końcu rzeczywistość jest taka nudna. Dobra, ten wstęp do czegoś zmierza. I od razu ostrzegam, to będzie marudzenie i kombatanctwo, czyli coś, czego szczerze nienawidzę. Sprawy mają się w następujący sposób. Atak wron na moją głowę i psa (znaczy sukę) nastąpił tuż po tym, jak okazało się że „Kraina jutra” wysforowała się na zaszczytne pierwsze miejsce klap finansowych roku. Idąc z suką na spacer rozmyślałem o tym, dlaczego akurat ten film dostał aż tak jaskrawą czerwoną kartkę od widzów. Przecież nie przez to, że jest zły. Nie jest.
Całkiem przyjemne Disneyowskie oglądadło rodem z lat 50. Złem wcielonym był „Jupiter: Intronizacja”, który także poległ w kinach. „Ex Machina” Garlanda? Był całkiem przyjemna, ale prawie nic nie zarobiła. „Area 51” Orena Peli – jeszcze nie widziałem, ale nie tylko ja. W zasadzie nikt na ten film nie poszedł do kina. Co jeszcze? Moglibyśmy tu pociągnąć długą listę filmów, które w ostatnich latach poległy w kinach. Co je wszystkie łączy? Poza gatunkiem, czyli fantastyką, jeden zasadniczy i kluczowy element: każdy z nich jest filmem opartym na własnym pomyśle, napisanym od początku do końca przez scenarzystów, którzy nie posiłkowali się powieścią, komiksem, cudzym scenariuszem itp. W skrócie, każdy z tych filmów to autorski projekt, a nie remake, reboot, adaptacja komiksów itp. Jaki z tego morał? Ano smutny. Fantastyka, która wydawałoby się jest gatunkiem, gdzie nie istnieją żadne ograniczenia, w ostatnich latach powiedziała głośne i wyraźne NIE… wyobraźni. I jest w tym wszystkim zabawny paradoks. Z jednej strony na forach, facebookach i innych portalach społecznościowych fani domagają się autorskiej fantastyki i marudzą na kinowy zalew sequeli,
komiksów i remake’ów – z drugiej, kiedy kino podsuwa im pod nos film autorski… fan na niego pluje i idzie na adaptację komiksu. I błagam, nie wyciągajcie mi teraz argumentu pod tytułem liczy się jakość, a „Jupiter Intronizacja” był do bani. Był. Ale „Transformers 3” też nie należało do najmądrzejszych filmów w historii. A jednak na ten ruszyliście tłumnie, plując przy tym jadem na głupotę Baya. No i co z tym fantem zrobić? Argument jakości ma się nijak do chęci oglądania filmu, bowiem bardzo, ale to bardzo złe filmy osiągają gigantyczną frekwencję. Kampania reklamowa była gigantyczna powiadacie? Że „Avengers” skopało wszystkim pupy kasą wrzuconą w reklamę? Nic z tych rzeczy. Kampania „Krainy jutra” czy „Jupitera…” kosztowała podobne pieniądze. Może pora jednak w końcu przyznać się do ponurego faktu, że jesteśmy filmowymi inżynierami Mamoniami. Że pokolenie, które odkrywało kino i chciało w nim nowości, umarło gdzieś w latach 80. Czasami do głosu dochodziły jego niedobitki (lata 90.), ale ostanie dwie dekady upłynęły nam w kinach na rozkosznym mordowaniu jakiejkolwiek próby samodzielnego myślenia. Tak przynajmniej mówią liczby, a słupki i statystyki nie kłamią: autorskie kino przegrywa. Podkreślam – autorskie, znaczy nie oparte na cudzym pomyśle. Nie osadzone w znanym uniwersum itp. Po prostu nikt go nie chce. Szkoda, bo autorskie kino kiedyś dało nam „Obcego”, „Gwiezdne wojny”, „Indianę Jonesa”, obchodzące w tym roku 30. rocznicę powstania „Goonies”, „Powrót do przyszłości” i wiele innych. Co jest w tym wszystkim najzabawniejsze – w czasach, gdy te filmy powstały, złośliwi też pisali, że są słabe i nic nie wnoszą do kultury. Czas zweryfikował boleśnie te oceny. Pytanie więc brzmi – co zostanie z naszych czasów w kinie? Zlepek cudzych pomysłów, miliard filmów o superbohaterach i gigantyczne poczucie umysłowej pustki? Obym się mylił.
74 74_80_NF_07_2015.indd 74 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:30:14
film
BĄDŹCIE ŚWIADKAMI! George Miller zabiera widzów na szaleńczą, bezkompromisową przejażdżkę, wprost do filmowej Walhalli.
S
pece od marketingu praktycznie co sezon obwołują kolejne produkcje przełomowymi arcydziełami, usiłując zakląć rzeczywistość i wyniki kasowe. Mamy szczęście, jeśli takie „arcydzieło” jest faktycznie po prostu dobrym czy nawet bardzo dobrym filmem; gorzej jeśli pozostawia nas z poczuciem zażenowania, że daliśmy się naciągnąć na bilety. Jednak raz na jakiś czas pojawia się film, który staje się cezurą – nasze doświadczenie kina dzieli się na przed i po jego obejrzeniu, a wszystkie nowe obrazy nieuchronnie będą porównywane do tego jednego. Ponad trzy dekady temu taką cezurą stał się „Mad Max 2: Wojownik szos”, który – chociaż nie był pierwszy ani w serii, ani w podobnym duchu – w dużej mierze po dziś dzień zdefiniował kino postapokaliptyczne i wywarł ogromny wpływ na popkulturę. Dziś George Miller wyznaczył nową granicę czwartą odsłoną swej kultowej serii. Znów trafiamy do znanego z poprzednich części spustoszonego świata, w którym pojmany przez plemię Trepów Wojny Max Rockatansky (Tom Hardy) zostaje na starcie oznakowany i wpakowany do klatki jako bank krwi dla wojowników – Półżywych. Sytuacja zmienia się, gdy Imperator Furiosa (Charlize Theron) z cennym ładunkiem ucieka od przywódcy Trepów, Wiecznego Joe’a (Hugh Keays-Byrne, który w pierwszym „Mad Maxie” wcielał się w bandytę Toecuttera). Wściekły wódz wyrusza w pościg ze swym orszakiem, a Max-dawca, w kagańcu zrobionym z widełek ogrodowych, zostaje przypięty do maski jednego z wozów na użytek Nuxa (Nicholas Hoult) – fanatycznego żołnierza marzącego o chwalebnej śmierci, która zapewni mu miejsce w Walhalli. Co sprawia, że wśród zalewu „bezpiecznych” produkcji, sequeli, prequeli, remake’ów i im podobnych, ta jedna opowieść drogi, o fabule prostej jak budowa cepa, wywołuje tak piorunujące wrażenie zarówno na widzach, jak na krytykach? Moim zdaniem – twórcza szczerość. Miller nie zatrzymuje się w pół kroku, nie usiłuje przypodobać się widzowi, nie kroi filmu na miarę pod zaniżoną kategorię wiekową. Inny reżyser nie odważyłby się umieścić w wysokobudżetowej produkcji ułamka szalonych pomysłów, które znalazły się w „Na drodze gniewu”. Ich najbardziej rozpoznawalnym przedstawicielem stał się
Doof Warrior – towarzyszący Wiecznemu Joemu zamaskowany muzyk, grający na miotającej płomienie gitarze, ważącej ponad 60 kilo i wykonanej ze stalowych szpitalnych basenów. Wpływ na odbiór całości ma również fakt, że zaledwie około jednej piątej efektów wizualnych w filmie to efekty cyfrowe. Przyzwyczajony do zachowawczo kręconych blockbusterów widz zostaje wbity w fotel i kiedy akcja odpuszcza choćby na chwilę, może tylko zastanawiać się w oszołomieniu, co go właśnie rąbnęło z ekranu. I w przyszłości porównywać wrażenia z kolejnych obejrzanych filmów do tego jednego. Ale „Na drodze gniewu” to coś więcej niż wybuchy i postapokaliptyczna ekstrawagancja. Pod fabularną prostotą kryją się dodatkowe warstwy. Szczególnie wiele zawdzięczają filmowi kobiety – przedstawione jako te, które mogą przywrócić do życia i obronić świat „zabity” przez mężczyzn. Miller, który już lata temu w „Czarownicach z Eastwick” pokazał trio wyzwolonych bohaterek stawiające czoło diabłu o twarzy Jacka Nicholsona, teraz ofiarował kinu znakomitą Furiosę i plemię walecznych Vuvalini. Wypada odnotować, że 78-letnia Melissa Jaffer, wcielająca się w najstarszą z nich, sama wykonywała swoje sceny kaskaderskie. Przekaz jest jasny, a zarazem wyłożony bez irytującego dydaktyzmu czy nadętego moralizatorstwa. Objawia się w prostych gestach – jak w scenie strzelania ze snajperki. Wypada na koniec poświęcić parę słów tytułowej postaci. Tom Hardy godnie zastąpił Mela Gibsona w kultowej roli i chociaż z twarzy zupełnie nie przypomina poprzednika, zdołał zachować spójność swojego bohatera, dzięki podpatrzonym drobnym manierom w zachowaniu. Kontrakt ma podpisany na trzy filmy, a Miller ponoć już pracuje nad kontynuacją, noszącą podtytuł „Wasteland”. I chociaż niewielka jest szansa na to, aby kolejny raz w jednej serii filmów wywinął podobny numer i przeskoczył poprzeczkę, którą sam tak wysoko zawiesił całemu fantastycznemu kinu, to i tak warto czekać na dalszą szaleńczą jazdę po bezdrożach. Jak mawiają Półżywi: bądźcie świadkami! Jerzy Rzymowski
MAD MAX: NA DRODZE GNIEWU (Mad Max: Fury Road). Reżyseria: George Miller. Scenariusz: George Miller, Brendan McCarthy. Zdjęcia: John Seale. Muzyka: Junkie XL. Występują: Tom Hardy, Charlize Theron, Nicholas Hoult. Australia / USA 2015.
75 74_80_NF_07_2015.indd 75 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:30:14
komiks
Siła fantazjowania Kryzys wieku średniego dotyka również twórców komiksowych. Nowozelandzki rysownik komiksów Sam Zabel cierpi na brak weny twórczej. Nic go nie cieszy, nic nie daje przyjemności. Sytuacja trwa już szósty rok i mocno zaczyna doskwierać jego najbliższym – żonie i dzieciom. Ratunkiem (czyt.: chwilową ucieczką od utyskiwań ładniejszej połowy i wrzasków dzieci) okazuje się konferencja naukowa. Zabel ma się wpisać w temat „Literatura w XXI wieku” ze względu na swe dawne dokonania komiksowe. Po spotkaniu rysownik poznaje Alice Brown – młodą miłośniczkę komiksów i fankę jego twórczości sprzed epoki rysowanej obecnej franczyzy. Młoda kobieta i znaleziony dzięki niej dziwny archiwalny komiks stają się pretekstem do fantazjowania o komiksowych kobietach i ich miejscu w męskiej wyobraźni. Zabel (wraz z Alice), niczym Tytus Papcia Chmiela z księgi o malarstwie, skacze pomiędzy komiksami, za przewodniczkę mając mangową kreację – seksowną Miki. Oczywiście cała trójka szuka magicznego pióra – tajemniczego artefaktu przez wieki przekazywanego różnym artystom, by tworzyli oni „wciągające” w kadry fabuły i grafiki. Gdyby odrzeć komiks Horrocksa z rysunków, stałby się on zwykłą dyskusją na tematy okołokomiksowe. Dwoje rozmówców: 40-letni wypalony rysownik i 21-letnia komiksowa feministka spieraliby się o problemy damsko-męskie zawarte na komiksowych planszach. Postać Miki jest nośnikiem mocy tworzenia, zobrazowaniem męskich tęsknot i pożądania, jak również łącznikiem pozwalającym na porozumienie i nić sympatii, która rodzi się pomiędzy dwojgiem tak różnych twórców. Komiksowa podróż ma też drugie dno – Zabel rozmawia z osobą (płci przeciwnej), w której jest entuzjazm. Nawet jeżeli niektóre – zwłaszcza genderowe – problemy wydają się wydumane, siłą rzeczy grzeje się przy wulkanie młodości i zyskuje dzięki temu moc tworzenia. Rysunki i kreowane dzięki nim skoki po kadrach różnych komiksów nadają całemu wywodowi lekkości, czyniąc go strawnym i bardzo zabawnym. Rzecz staje się traktatem o poszukiwaniu inspiracji, życiu w zgodzie z samym sobą. Jest też miejsce na fantazję i fantazjowanie oraz na wolność, którą daje możliwość tworzenia. Może nie jest to komiksowe „American Beauty”, ale też jest ciekawie.
Waldemar Miaśkiewicz SAM ZABEL I MAGICZNE PIÓRO. Scenariusz i rysunki: Dylan Horrocks. Timof i cisi wspólnicy 2015. Cena 110,00 zł
Ciężka lektura W epickim starciu superbohaterów i złoczyńców z uniwersum DC zacierają się granice między dobrem a złem. „Sprawiedliwość” rozpoczyna się jak u Hitchcocka – po wstrząsającym otwarciu napięcie już tylko rośnie. Większość przestępców śni ten sam proroczy sen: Ziemia zostaje zdewastowana przez nuklearną apokalipsę, a Liga Sprawiedliwości nie jest w stanie jej zapobiec. Pod wodzą Lexa Luthora i Brainiaca postanawiają wdrożyć zmyślny plan, który raz, że zapobiegnie zagładzie ludzkości, a dwa, zapewni im panowanie nad nią, a przy okazji zdyskredytuje najpotężniejszych herosów. Łotrzy rozpoczynają więc działalność filantropijną, a tymczasem kolejni członkowie Ligi znikają w tajemniczych okolicznościach. Ale nie wszystko jest tym, na co wygląda. Jim Krueger tworzy potężny crossover, którego osnową czyni odwieczną walkę dobra ze złem. I choć album powstawał już w czasach modernizacji superbohaterów, nosi wszelkie znamiona klasycznych historii ze srebrnej ery komiksu, począwszy od klasycznego designu postaci (które rysowane w sposób realistyczny wyglądają jak zbiorowisko przebierańców na konwencie), poprzez narrację, kończąc na dramatycznym zawieszaniu akcji i fabularnej prostocie. Ma to swój nieodparty urok, tym bardziej, że autor do standardowej nawalanki dorzuca sporą ilość psychologicznego bagażu, a także stara się (przynajmniej na początku) ugryźć istotę superbohaterstwa z zupełnie innej strony. Każdej z postaci i jej arcywrogowi poświęca odpowiednią ilość czasu, rozbudowując ich relacje i motywacje, co jest nie lada wyczynem, bo występuje ich tu znacznie więcej niż na okładce. Przy tym udaje mu się zachować pełną dynamikę narracji i nie popadać w nadmierne dygresje. Przystępnej fabule, niejako skrojonej pod nowych czytelników, towarzyszą piękne, realistyczne malunki Braithwaite’a i Rossa, które pochłaniają żywiołowością, widowiskowo skomponowanymi scenami i szerokimi planami. Bez tej zjawiskowej grafiki „Sprawiedliwość” byłaby tylko kolejnym superbohaterskim komiksem jakich wiele. Na osobną uwagę zasługuje wydanie. Oto po raz pierwszy w Polsce otrzymujemy edycję typu „Absolute”, o powiększonym formacie, z grubo ponad stoma stronami atrakcyjnych dodatków (szkicami, planszami, projektami, charakterystykami bohaterów, itp.). To czyni ze „Sprawiedliwości” jeden z najcięższych wagowo komiksów opublikowanych w naszym kraju.
Paweł Deptuch sprawiedliwość. Scenariusz: Jim Krueger. Rysunki: Doug Braithwaite, Alex Ross. Mucha Comics 2015. Cena 169,00 zł
76 74_80_NF_07_2015.indd 76 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:30:16
DVD
NIETOPERZE, DROZDY I SOWY
Film: dodatki:
Nowa animacja o Batmanie oferuje bardzo dobry scenariusz, ale za to słabszą oprawę graficzną.
„B
atman kontra Robin” stanowi kontynuację opowieści rozpoczętej animacją „Syn Batmana”, w której wprowadzona została postać Damiana – syna Bruce’a Wayne’a i Talii Al’Ghul. Chłopakowi – przez lata wychowywanemu przez dziadka, Ra’s Al’Ghula, przywódcę Ligi Cieni – sprawia trudność zaakceptowanie zasad wpajanych mu przez ojca. Gdy Batman musi stawić czoło Trybunałowi Sów – konspiracji wpływowych mieszkańców Gotham, od wieków dążącej do kontrolowania miasta – Damian jest kuszony, aby przyłączyć się do Szpona, zabójcy w służbie groźnej organizacji. Scenarzysta J.M. DeMatteis jest w Polsce najbardziej znany z komiksu „Ostatnie łowy Kravena”, jednej z najsłynniejszych historii o Spider-Manie stworzonych dla konkurencyjnego Marvela. Jego specjalnością są mroczne historie, zagłębiające się w psychikę bohaterów. Widać to również w filmie „Batman kontra Robin”. Bruce Wayne może i jest znakomicie przygotowany do walki z dowolnym złoczyńcą, ale nie do ojcostwa. Chociaż wychował Dicka Graysona – obecnego Nightwinga – tym razem sytuacja
jest zdecydowanie inna, a między dawnym i nowym Robinem relacje również są napięte i skomplikowane. Damian łatwo może zejść na złą drogę, a nieufność ojca dodatkowo komplikuje relacje. Oferta Szpona trafia na podatny grunt, zaś sam asasyn okazuje się ciekawą i wielowymiarową personą. Wszystko to sprawia, że fabuła filmu jest wciągająca, a nowe postacie dobrze wpasowują się w klimat opowieści o Mrocznym Rycerzu. Gorzej sprawy mają się ze stroną wizualną. Widać tu pewne inspiracje stylem anime, ale w ostatecznym rozrachunku nie służy to wyglądowi całości. Dopóki oglądamy postacie w maskach, nie jest źle, ale odsłoniętym twarzom bohaterów brakuje wyrazistości; oszczędny, prosty styl nie powinien dopuszczać bylejakości. Dodatkiem do filmu jest zapowiedź kolejnej produkcji z animowanego uniwersum DC. Będzie to rzecz warta szczególnej uwagi: „Justice League: Gods and Monsters” – powrót niezrównanego Bruce’a Timma, twórcy „Batman: The Animated Series”, który zaprezentuje alternatywną wersję Ligi Sprawiedliwości.
Jerzy Rzymowski
BATMAN KONTRA ROBIN (Batman vs. Robin). Reżyseria: Jay Oliva. Scenariusz: J.M. DeMatteis. Muzyka: Frederik Wiedmann. Głosów użyczyli: Jason O’Mara, Stuart Allan, Jeremy Sisto. USA 2015. Dystrybutor: Galapagos.
74_80_NF_07_2015.indd 77 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:30:17
Fot. Maciej Parowski
felieton: Orbitowanie po kinie
Azbest a życie pozagrobowe
Łukasz Orbitowski
Siedzę sobie w domu po nieprzespanej nocy, piję kawę i rozmyślam nad rozwinięciem swoich relacji z światem nadzmysłowym. Tę, póki co, uznaję za mizerną. Kontakt z czymś, co można by nazwać duchem, miałem tylko raz – nocą, drzwi załomotały kilkukrotnie, bardzo mocno, choć po drugiej stronie nikt nie szarpał za klamkę. Przynajmniej nikt żyjący. Oczywiście śmieję się nad tą swoją kawą, bo nie wierzę w żadne życie pozagrobowe. Drzwi jednak stuknęły. Tak czy inaczej, rozważania na temat duchów, relacji pomiędzy światami poprawiają mi humor w tak fatalny poranek jak ten. Dziewiąta sesja
C
o zrobić, żeby spotkać ducha? Zapewne nic. Duchy nie przychodzą na wezwania, lecz objawiają się wedle własnego widzimisię. Świadczą o tym klęski badaczy zjawisk paranormalnych oraz kompromitacja spirytyzmu w międzywojniu. Jeśli więc taki nadnaturalny miglanc odwiedza żyjących, musi kierować się jakimś kryterium; jego objawienia winny posiadać jakąś tam, ogólną przynajmniej sensowność. Wiedzę o niej podsuwają mi ludowe opowieści o upiorach, oraz horrory. Duch jest nieodmiennie istotą tkwiącą w wielkiej desperacji. Pojawił się w wyniku jakiejś tragedii, najczęściej morderstwa i teraz tkwi na krawędzi, w sensie ścisłym – zawieszony między światami żywych i umarłych. Ku komu będzie ciążył? Ano, ku podobnym sobie desperatom. Mówiąc uczenie, z psychologicznego punktu widzenia duch jest korelatem skrajnych stanów psychicznych człowieka. Te rozmyślania mają na celu wyłącznie obłaskawienie „Dziewiątej sesji”. Film Brada Andersona niewątpliwie domaga się obłaskawienia – szczeka, warczy i kąsa dłoń interpretatora, łaknącego klarownych wyjaśnień. Początkowo nic nie zapowiada późniejszego galimatiasu. Pięciu facetów z podupadającej firmy budowlanej otrzymuje zlecenie, które może wyciągnąć przedsiębiorstwo z kłopotów. Należy usunąć azbest z budynku nieczynnego już szpitala. Panowie muszą uwinąć się w tydzień, inaczej przepadnie tłusta premia. Wypada tutaj dodać, że szpital jest, oczywiście, nieczynnym psychiatrykiem.
Budowlańcami zawiaduje kuternoga Gordon, człek wielkiego doświadczenia o łagodnych oczach Petera Mullana. Dla niego kontrakt azbestowy stanowi o życiu i śmierci. Właśnie urodziło mu się dziecko, do tego stary dobry Gordon coś nawywijał w domu, bo nie wraca tam na noc i śpi w samochodzie. Twarz ma jak rzekę zimową – lodowata skorupa skrywa rwący nurt. Kumple Gordona również męczą się z własnymi emocjami, będąc depozytariuszami ponurych tajemnic. Jeden to aspołeczny drań, drugi – młodziak – za wszelką cenę chce zdobyć uznanie ekipy, trzeci wyraźnie cierpi na kompleks niższości, czwartemu życie nie wyszło – zawalił studia prawnicze skazując siebie na azbest. Na domiar złego odbijali sobie jedną i tę samą dziewczynę. Szaleńcze tempo pracy, a przede wszystkim szczególna atmosfera szpitala sprawią, że wszystko co paskudne w tych facetach wyjdzie na wierzch. I zacznie gryźć. Innymi słowy, ich desperacja zderzy się z desperacją niewidzialnego upiora, rozgoszczonego w skrzydłach budynku. Oficjalnie, szpital zamknięto ze względów ekonomicznych. Istniała jednak jeszcze inna przyczyna, związana z aktywnością jednego z satanistycznych kultów, których, jak wiadomo, w Ameryce mamy zatrzęsienie. Ściany wewnątrz budynku zdobią liczne napisy wychwalające diabła oraz stosowne symbole. Zapewne zostały naniesione przez pijanych gówniarzy, a nie członków sekty profesjonalnych okultystów – ślady dwóch różnych historii zazębiają się wzajemnie. Następnie
jeden z robotników znajduje taśmy zawierające zapis przesłuchania pacjentki cierpiącej na osobowość mnogą. Mary i dwie postacie drugoplanowe skrywają czwartą, złowrogiego Simona, niezbyt chętnego do rozmowy z psychiatrą. Wiele lat temu, w Boże Narodzenie Simon przejął kontrolę nad Mary i zarżnął resztę jej rodziny. Stąd też osadzenie, niewinnej skądinąd, dziewczynki. Mary dawno nie żyje, pacjenci się rozbiegli. W budynku jest tylko pięciu robotników. A jednak, niespodziewanie gasną światła. Cienie pojawiają się w piwnicach. Nie wypatrywałem wśród nich twarzy ducha, skądinąd słusznie. Groza „Dziewiątej sesji” stoi na niedopowiedzeniu. Prócz robotników film ma jeszcze jednego, szóstego bohatera. Jest nim sam szpital – samowystarczalny moloch, w którym kolapsowało wszelkie życie. Stróż przyrównuje go do wielkiego nietoperza i rzeczywiście, widziany z góry przypomina to bardzo szczególne zwierzę. Jedno skrzydło zamieszkiwały kobiety, drugie mężczyźni. Głową władali pacjenci w rodzaju Mary, nazbyt niebezpieczni, aby przebywać w czyimkolwiek towarzystwie. Za scenerię posłużył zresztą prawdziwy budynek nieczynnego szpitala stanowego w Danvers. Przynajmniej wiem, dokąd się udać, jeśli poczuję prawdziwą ochotę na spotkanie z duchem. Szpital – prawdziwy, fikcyjny, jaka różnica – niewątpliwie jest nawiedzony, a nawiedzają go cienie ludzkiego cierpienia. Bez świadomości, bez zmysłów, jak smugi jeszcze ciepłej krwi. Pomiędzy nimi krąży pięciu żyjących, a mnie, widzowi pozostało wyczekiwanie. Który pęknie jako pierwszy i chwyci za nóż? Simon w ostatnich minutach filmu wyznaje, że żeruje na słabych i okaleczonych. Każdy tutaj pasuje jak ulał. Napisałbym coś jeszcze, tylko nie wiem co. „Dziewiąta sesja” nie przynosi klarownego wyjaśnienia, nie następuje żadna konfrontacja z potworem i próżno doszukiwać się jakichkolwiek wniosków. Tajemnice bohaterów zostają tylko częściowo odsłonięte, szpital za to zazdrośnie strzeże swoich sekretów. Wiemy wszystko, a jednak – nie wiemy nic. Dokładnie jak w życiu.
DZIEWIĄTA SESJA. Reżyseria: Brad Anderson. Występują: Peter Mullan, David Caruso. USA 2001. IMDb Rating 6,5.
78 74_80_NF_07_2015.indd 78 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:30:18
Fot. Maciej Parowski
„DIABLO: WOJNA GRZECHU Księga II: Smocze łuski” Wydawnictwo Insignis
„Nóż w lodzie” Wydawnictwo Rebis
Jakiej rasy jest Oberon? Który bohater, jako pierwszy w serii gier Diablo, mógł używać jednocześnie dwóch broni? Zdeterminowany, by zniszczyć kult Trójcy, Uldyzjan nie podejrzewa nawet, iż Inarius, tajemniczy Prorok Katedry Światłości, dyskretnie wspiera go w tym dziele. Inarius obsesyjnie pragnie przywrócić Sanktuarium utraconą świetność, wykorzystuje więc Uldyzjana w rozgrywce przeciwko swemu odwiecznemu wrogowi. Jednak do owej niebezpiecznej gry przystępuje ktoś jeszcze. Córka Pana Nienawiści, Lilith, niegdyś kochanka Inariusa, chce sama wykorzystać Uldyzjana i za jego nieświadomą pomocą zmienić wszystkich w armię nefalemów – istot podobnych bogom, daleko potężniejszych niż jakikolwiek demon czy anioł. Armię, która położy kres Stworzeniu i wyniesie Lilith ponad wszystkie istoty. Wśród czytelników, którzy do końca lipca nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (konkurs@ fantastyka.pl), wyłonimy 5 laureatów, z których każdy otrzyma książkę ufundowaną przez Wydawnictwo Insignis.
Przez niemal dwa tysiące lat po ziemi chodził tylko jeden druid - Atticus O'Sullivan. Teraz jest ich troje. Granuaile stała się już prawdziwą druidką, a on wyciągnął właśnie z Wyspy Czasu swojego archdruida. Choć Owenowi nieźle idzie odnawianie tatuaży dawnego ucznia i całkiem szybko oswaja się z takimi osiągnięciami magii technologicznej, jak telefony komórkowe i toalety, Żelazny Druid wcale nie jest pewny, czy ten szczwany lis będzie jego atutem podczas nieuchronnej walki z nordyckim bogiem Lokim, albo raczej... skaraniem boskim. Czy troje druidów zdoła przejrzeć spisek przeciwko druidyzmowi? I jaką rolę odegrają lisy o zbyt dużej liczbie ogonów, hinduskie demony, Sherlock Holmes, zakochana w Rembrandcie selkie, Jezus Chrystus, a nawet pewien łososiolubny niedźwiedź z Alaski? Wśród czytelników, którzy do końca lipca nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (konkurs@ fantastyka.pl), wyłonimy 3 laureatów, z których każdy otrzyma książkę i koszulkę (wersja żeńska lub męska) ufundowane przez Wydawnictwo Rebis.
„Dopóki nie zgasną gwiazdy” Wydawnictwo SQN
„Córka zjadaczki grzechów” Wydawnictwo Zielona Sowa
Gdzie i kiedy miał miejsce literacki debiut Piotra Patykiewicza?
Jaki film autorka książki obejrzała w kinie 11 razy?
Po Upadku nic nie wygląda tak jak wcześniej. Lód i śnieg pochłonęły cały świat. Po ziemi stąpają wygłodniałe bestie, niebem nie rządzą już ptaki. Miasta stoją niemalże puste – zapuszczają się tam jedynie złomiarze, w poszukiwaniu cennych artefaktów. Śnieżne pustkowia i dzikie ostępy leśne przemierzają grupy myśliwych, desperacko walczących o pożywienie. Pozostali przy życiu ludzie przenieśli się wysoko w góry, gdzie trzymają się ułudy bezpieczeństwa. Doskonale wiedzą, że biada tym, których dopadną światła na przełęczy. Dla większości lepsza jest śmierć… W takiej rzeczywistości przyszło żyć Kacprowi. Chłopak nawet nie przypuszcza, jakie piekło zgotował mu los. Pogoń za ambicją oraz poczucie obowiązku wobec bliskich każą mu opuścić znaną okolicę. Rozpoczyna swoją podróż. A światła czekają na nieostrożnych wędrowców…
17-letnia Twylla żyje w pałacu. Ale chociaż jest zaręczona z księciem, dziewczyna nie jest zwykłym mieszkańcem dworu. Jest katem. Będąc wcieleniem bogini, Twylla zabija swoim dotykiem. Każdego miesiąca jest zabierana do więzienia i kładąc rękę na skazańcu, wykonuje egzekucję. Nikt nie pokocha takiej dziewczyny. Nawet książę, którego królewska krew chroni przed skutkami dotyku Twylli, unika jej. Jednak na dworze pojawia się nowy strażnik – chłopak, który pod uśmiechem ukrywa śmierć. Tylko on, w przeciwieństwie do innych, widzi w Twylli po prostu dziewczynę, nie tylko kata i boginię. Jednak Twylla została przyrzeczona księciu i zdaje sobie sprawę, co czeka tego, kto sprzeciwi się królowej. Ale zdrada to ostatni problem Twylli. Królowa planuje zniszczyć swoich wrogów. To plan, który wymaga ogromnego poświęcenia. Czy Twylla wykona przeznaczone jej zadanie, by ochronić królestwo? A może porzuci swoje obowiązki w imię niespodziewanej miłości?
Wśród czytelników, którzy do końca lipca nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (konkurs@fantastyka. pl), wyłonimy 5 laureatów, z których każdy otrzyma książkę ufundowaną przez Wydawnictwo SQN.
Wśród czytelników, którzy do końca lipca nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (
[email protected]), wyłonimy 5 laureatów, z których każdy otrzyma książkę ufundowaną przez Wydawnictwo Zielona Sowa.
UWAGA! W numerze NF 06/2015 w konkursie dotyczącym książki „Mniejszy cud” zostało zamieszczone błędne pytanie. Właściwe powinno brzmieć: Jaką książką zadebiutowała autorka powieści „Mniejszy cud”? W związku z tym przedłużamy termin nadsyłania zgłoszeń na ten konkurs do końca lipca. Za pomyłkę przepraszamy.
RozwiĄzania konkursów z numeru 5/2015 „NF” Antologia „Wolsung” Wydawnictwo Vanderbook
„Malfetto. Mroczne piętno” Wydawnictwo Zielona Sowa
Podtytuł gry Wolsung to „Magia Wieku Pary”.
Marcin Gadomski – Gdańsk Jolanta Gajewska – Olsztyn
Kamil Sierocki – Chrzanów
Słowo „Malfetto” wywodzi się od słów „male” i „facere” czyli „zło” i „czynić”.
Dawid Mazuruk – Lublin Monika Dawidowicz – Sokolniki Dariusz Szczepaniec – Przemyśl Jacek Stolaś – Kiełczów Paweł Lorenz – Płock
„Dziedziczka Guślarzy” Wydawnictwo Galeria Książki Postać guślarza pojawia się w dramacie „Dziady” Adama Mickiewicza.
Jolanta Fortuna – Legnica Bogusław Miś Krzysztof Brandt – Warszawa – Grodzisko Dolne Anna Kożuchowska – Siedlce Piotr Piosna – Chrzanów
„Szczury Wrocławia” Wydawnictwo Insignis Media Przyjęto uważać, że nazwa „Psie pole” związana jest z relacją Wincentego Kadłubka, opisującego bitwę, po której „na pole bitwy zbiegła się taka liczba psoów, które pożerając tyle trupów zapadły w jakąś szaleńczą dzikość tak ze nikt nie śmiał tamtędy przejść”. Tymczasem współczesne badania wskazują, że może ona pochodzić od faktu, że tamtejsze ziemie były liche, psie. Krzysztof Wloszczak – Legnica Wiesława Miniszewska – Bydgoszcz
Barbara Borek – Piaseczno Marek Kochanowski – Kielce
Robert Szewczyk – Skarbimierz Osiedle
79 74_80_NF_07_2015.indd 79 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 14:29:39
ROCZNA
PRENUMERATA tylko
Zamów prenumeratę „Nowej Fantastyki” W prenumeracie dostajesz:
• 3 numery za darmo • wszystkie numery prosto do domu, wcześniej niż w kiosku!
84
zł
masz pytania?
• wejdź na: www.fantastyka.pl/prenumerata • zadzwoń: 22 278 17 27 • napisz: Prószyński Media Sp. z o.o., ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa lub
[email protected] Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02–697 Warszawa 76 1140 1977 0000 2542 6100 1006 py tan ia dot ycz ące pre n u m e r at y: • •
•
telefonicznie: (w godz. 8.00–16.00): 22 27 81 727 listownie pod adresem: Prószyński Media Sp. z o.o., ul. Rzymowskiego 28, 02–697 Warszawa lub na adres e-mailowy:
[email protected]
Z as ad y pren um er at y:
•
PRENUMERATA
„NF”
„FWS”
„NF”+„FWS”
Roczna
84,00
32,00
108,00
• •
prenumeratę należy zamawiać z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem od pierwszego zamawianego numeru na okres 12 miesięcy reklamacje należy zgłaszać w ciągu dwóch miesięcy koszty manipulacyjne związane z dokonaniem wpłaty w banku lub na poczcie ponosi zamawiający.
Uprzejmie informujemy, że dokonując wpłaty, wyrażają Państwo dobrowolnie zgodę na umieszczenie swoich danych osobowych w bazie danych służącej do obsługi prenumeraty firmy Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa, wydawcy „Nowej Fantastyki”. Dane są chronione zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych (tekst jednolity - Dz.U. z 2002 r., nr 101, poz. 928 z późn. zm.). Informujemy, że przysługuje Państwu prawo wglądu i poprawiania swoich danych osobowych.
Śledź aktualne promocje prenumeraty na naszej stronie
WWW.FANTASTYKA.PL/prenumerata
Opracowanie wersji czytnikowej: Zuzanna Moroz
Adr es redakc ji:
Wydaje Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02‑697 Warszawa
ul. Rzymowskiego 28 02–697 Warszawa Faks 22 27 81 775
Prezes zarządu: Maciej Makowski
Kolportaż: Firma 2M Magdalena i Marek Szwed ul. Poznańska 484, 05-850 Koprki tel (22) 245-45-52
Dział Promocji i Reklamy: Artur Kaczorek, tel. 22 27 81 717
[email protected]
Redakcja: Jerzy Rzymowski redaktor naczelny/dział publicystyki
e- mail:
[email protected]
www.fantastyk a.pl
Michał Cetnarowski Dział Literatury Polskiej
[email protected]
Maciej Parowski ojciec redaktor
[email protected]
© Copyright by Prószyński Media Sp. z o.o., Warszawa 2015
74_80_NF_07_2015.indd 80 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
Krystyna de Binzer, Paweł Deptuch, Marek Grzywacz, Agnieszka Haska,
Marcin Zwierzchowski Dział Literatury Obcej
[email protected]
Andrzej Kaczmarczyk, Rafał Kosik,
Katarzyna Osowiecka Dział Graficzny
[email protected]
Łukasz Orbitowski, Bartłomiej Paszylk,
[email protected] Druk i oprawa: ORTIS Sp. z o.o., 86-050 Solec Kujawski, ul. Brukselska 8
Stali współpracownicy:
Joanna Kułakowska, Bartłomiej Łopatka, Waldemar Miaśkiewicz, Tomasz Miecznikowski, Przemysław Pieniążek, Piotr Pieńkosz, Radosław Pisula, Wawrzyniec Podrzucki, Jerzy Stachowicz, Rafał Śliwiak, Peter Watts,
Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, w publikowanych tekstach zastrzega sobie prawo do dokonywania zmian i skrótów. Za treść reklam nie odpowiadamy.
Tymoteusz Wronka, Robert Ziębiński. Gdyby George Miller nakręcił film na podstawie komiksu Franka Millera, ekran implodowałby z wrażenia.
INDEKS 358398
PL ISSN 0867–132X
2015-06-12 12:30:21
JAK PRZYSYŁAĆ OPOWIADANIA
DO „NOWEJ FANTASTYKI” I „WYDANIA SPECJALNEGO” 1. Teksty w Wordzie w formacie .rtf lub .doc proszę przysyłać na adres
[email protected]. Preferowane ustawienia pliku – czcionka Times New Roman 14, wcięcia akapitowe 1 cm (brak tabulatorów), bez odstępu między akapitami, z pojedynczym odstępem między wierszami. Opowiadania wysłane na ten adres, po przejściu selekcji, zostaną wybrane do druku w „Nowej Fantastyce” lub „Wydaniu Specjalnym”, a ich przeznaczenie zależy od decyzji redakcji. 2. Pamiętaj, żeby w pliku znalazło się Twoje imię i nazwisko, namiary kontaktowe (co najmniej adres e-mail i/lub numer telefonu) oraz – najlepiej – krótka notka biograficzna (ze szczególnym uwzględnieniem, czy autor publikował coś wcześniej i jeśli tak, to gdzie). Pliki z opowiadaniami trafiają ze skrzynki mailowej do katalogów na dysku twardym – jeśli nie znajdują się w nich te dane, prześledzenie, przez kogo zostały wysłane jest potem utrudnione, jeśli nie niemożliwe. Dodatkowo w tytule pliku proszę umieścić nazwisko autora i tytuł tekstu (albo pierwsze słowa tytułu, jeśli cały jest dłuższy), np.: „Tolkien_Władca pierścieni”, „Lem_Niezwyciężony”. Podobnie powinien wyglądać temat e-maila (np. „Rowling, Kiedy Harry poznał Sally, opowiadanie”).
4. Jeśli „mailer deamon” na skrzynce nie sygnalizuje Ci, że przesyłka nie dotarła do redakcji, załóż, że dotarła. Potwierdzenie otrzymania e-maila to tylko niecała minuta, to prawda; ale potwierdzenie otrzymania stu e-maili to już więcej niż godzina. Ten czas lepiej poświęcić na czytanie Twoich opowiadań. Z podobnych powodów nie prowadzimy polemik na temat odrzuconych tekstów ani ich nie opiniujemy. Jeśli do trzech miesięcy nie skontaktuje się z Tobą nikt z redakcji, możesz założyć, że tekst nie został zaakceptowany. 5. Każdy zaakceptowany tekst podlega pracy redakcyjnej – redakcja zastrzega sobie prawo do dokonywania skrótów i wprowadzania poprawek do tekstu. Bądź na to przygotowany. 6. Pamiętaj, że brak akceptacji tekstu nie jest równoznaczny z brakiem akceptacji autora – czasem tekst nie jest zły, ale nie jest kompatybilny z gustem redaktora lub nie pasuje do aktualnych planów wydawniczych. Niech Cię to nie zraża. Próbuj dalej. 7. Pamiętaj, że brak szacunku okazany w kontaktach interpersonalnych nie jest najlepszą drogą do budowania dojrzałych relacji między partnerami złączonymi wspólnym celem. Nikt w redakcji nie jest Twoim wrogiem. Najczęściej przypadek to tylko przypadek. Daj sobie i nam drugą szansę.
redakcja „NF”
bo na ok s u
ce
fa
po
lu b
bo na ok s u
ce
lu b fa
po
ce
fa
po
lu b
bo na ok s u
na
po
po
p na ol f u
3. Z autorami wybranych tekstów skontaktujemy się mailowo lub telefonicznie najczęściej do trzech miesięcy od otrzymania pliku z opowiadaniem. Nie znaczy to jednak, że tekst zostanie opublikowany w tym terminie – czas publikacji zostanie ustalony w porozumieniu z autorem.
po
po
po
po
p na ol fa ub c
na
po l fa ub c
na l na l na l na l na l l fa ub fa ub fa ub fa ub fa ub fa ub b a eb n ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n eb n oo as bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a p oo as ku o o o o o o o s s s s s s s p p p p p p p p na ol ku ku ku ku ku ku ku ku na ol na ol na ol na ol na ol na ol na ol na ol u fa b fa ub fa ub fa ub fa ub fa ub fa ub fa ub fa ub ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a p po ok s po ok s po ok s po ok s po ok s po ok s po ok s po ok s na ol oku s na l na l na l na l na l na l na l na l u u u u u u u u fa ub fa ub fa ub fa ub fa ub fa ub fa ub fa ub fa ub ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a ok s ok s ok s ok s ok s ok s ok s ok s ok s u u u u u u u u u
www.fantastyka.pl > chcemy waszych opowiadań!
NF_07_2015_okladki.indd 3 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 13:25:07
NF_07_2015_okladki.indd 4 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 41ef57a1c71f3ce9ba7e28d69bb42c15
2015-06-12 12:24:21