CHRISTOPHER LEE – pożegnanie legendy kina
miesięcznik miłośników fantastyki
08 (395) 2015 www.fantastyka.pl
P RÓS ZYŃSKI M E D I A
INDEKS 358398
issn 0867–132x
Cena 9 zŁ 99 gr (w tym 8% VAT)
PROZA:
Już w
aży
sprzed
SWANWICKLIUPALIŃSKI Kerr Sherman Luściński Staszak KerrShermanLuścińskiStaszak
PRÓSZYŃSKI
M E D I A
Niesamowity klasyk:
SHERIDAN LE FANU część 2
Groza z
Dalekiego Wschodu
MODA NA „NF”
wyniki konkursu
"FANTASTIC FOUR" ™ and © 2015 Twentieth Century Fox Film Corporation. All rights reserved.
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
fot. J. Lubas
08/2015
06
00 04 Śmierć Lee to koniec pewnej epoki w kinie. Odszedł ostatni czynny zawodowo gwiazdor, dżentelmen i człowiek z czasów, gdy dystans do siebie był czymś naturalnym, a w parze z nim szło poczucie humoru.
Nowa wersja przygód Fantastycznej Czwórki od początku spotkała się z negatywnym przyjęciem. Tymczasem bez tej komiksowej super-rodziny, prawdopodobnie nie oglądalibyśmy dzisiaj filmów o trykociarzach.
00 11
14
Groza w Japonii przeszła długą drogę, z podań ludowych przemieniła się w historie kaidan, dotarła do literatury, by poprzez kino podbić świat. Jednak jej rola z biegiem czasu ulegała istotnym zmianom.
Opowieści niesamowite Le Fanu wymykają się gatunkowym klasyfikacjom. Istnieje w nich przełamanie modelu, które może u czytelnika budzić uczucie konsternacji. Są fikcyjnymi opisami prawdziwych wydarzeń.
PUBLICYSTYKA ZAPOWIEDZI ZASTRZYK PRZYSZŁOŚCI Mateusz Wielgosz 4 CHRISTOPHER LEE – POŻEGNANIE LEGENDY Robert Ziębiński 6 FANTASTYCZNA CZWÓRKA – ROZŁAM W RODZINIE Radosław Pisula 8 W ŚWIECIE YOKAI CZ. 2 Tomasz Zliczewski 11 JAPONIA – ŚWIATOWE CENTRUM GROZY Marta Sobiecka 14 KŁAMSTWA JOSEPHA SHERIDANA LE FANU Tomasz Miecznikowski 63 HOBBITOWE GADANIE (1) Maciej Parowski 70 MODA NA NOWĄ FANTASTYKĘ – WYNIKI KONKURSU 72 KOPIA ZAPASOWA DLA CYWILIZACJI Rafał Kosik 73 PROMYK NADZIEI Peter Watts 74 PROŚBA DO TWÓRCÓW HORRORÓW Robert Ziębiński 78 PAN CIEM I WDOWIEC Łukasz Orbitowski Polub PROZA POLSKA Nową Fanta 17 KRYPTY NEOAZJI Marcin Staszak stykę 29 BÓG MIASTA Paweł Paliński na Faceb 37 OGRÓD WALK Marcin Luściński o 2
3
PROZA ZAGRANICZNA 40 46 52 60
FRAGMENTY BIOGRAFII JULIANA PRINCE’A Jake Kerr BIAŁE KONOPNE RĘKAWY Ken Liu WĘDRÓWKA ZIEMI Michael Swanwick JASON ZERRILLO TO STRASZNY KUTAS Robert Shearman
RECENZJE 65
KSIĄŻKI
75
FILM 76 KOMIKS
ŻYJ SZYBKO, UMRZYJ MŁODO… Mówi Wam coś słowo „plastikonglomerat”? To rodzaj skały, odkryty na Hawajach, którego istnienie jest owocem ludzkiej cywilizacji. Jego istnienie stanowi argument za tym, aby na określenie epoki geologicznej, w której żyjemy, wprowadzić nowe określenie: antropocen. Ma to odzwierciedlać trwały wpływ, jaki działalność człowieka wywarła w skali całej Ziemi. Plastikonglomerat powstaje, gdy stopiony plastik wnika w podłoże i łączy się z osadami, szczątkami organicznymi i kawałkami lawy. Gdy o nim przeczytałem, byłem ciekaw, jak wygląda; oczami wyobraźni widziałem coś na kształt plastikowego wapienia z odciśniętymi kształtami muszli, niezwykłe, oryginalne kamienie wprawiane w biżuterię… A później zobaczyłem zdjęcie. Plastikonglomerat okazał się niekształtną bryłą syfu: jakieś paprochy, kawałek drewna, kamyki i cholera wie co jeszcze. Inny egzemplarz, na kolejnym zdjęciu, był niewiele lepszy. Podobny efekt wizualny moglibyście uzyskać, gdybyście wytarzali coś lepkiego w ziemi na wysypisku śmieci. Biżuterię z tego mogłyby chcieć wykonywać chyba tylko karaluchy. Ten widok chyba najdobitniej uświadomił mi, jakie dziedzictwo zostawiamy po sobie – to, które utrwali się w skałach na millenia. Jeśli spełnią się czarne scenariusze, ludzkości nie zostało na Ziemi zbyt wiele czasu – w skali geologicznej nasza obecność to i tak mgnienie oka. Chciałoby się, żeby to, co zostawimy po sobie miało, bo ja wiem, więcej… klasy? Oczywiście, można przyjąć założenie, że „po nas choćby potop”. Być może po ludzkości nie będzie już nikogo, kto miałby okazję oceniać nasze osiągnięcia, a może karaluchy, które odziedziczą po nas planetę, będą ceniły plastikonglomeraty tak, jak teraz ludzie cenią diamenty, rubiny czy szmaragdy. Ale na razie pod adresem ludzkości przychodzi mi na myśl parafraza powiedzenia Jamesa Deana: Żyj szybko, umieraj młodo i zostaw po sobie dobrze wyglądającą skałę. Zapraszam do lektury!
Jerzy Rzymowski
oku!
w następnym numerze : Yasutaka Tsutsui Stojąca kobieta Marcin Podlewski Ukojeniec FANTASTYKA WYDANIE SPECJALNE 3/2015 od 15 lipca
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Fot. A. Kaczorek
DUŻo, DUŻO PREMIER
T
ypowe – w lipcu wszyscy mieli fajrant, po to, by w sierpniu zasypać nas premierami. Tylko skąd wziąć na to wszystko pieniądze?! Przewiduję masowe wymieranie świnek-skarbonek. Do ich losy przyczynią się wszyscy: twórcy filmów, wydawcy książek i komiksów. Ci pierwsi mają dla nas dwie propozycje: kolejną próbę godnego przeniesienia na ekran przygód „Fantastycznej Czwórki” (boję się, ale trzymam kciuki; gorzej niż do tej pory chyba być nie może) oraz doskonale oceniany horror wampiryczny „O dziewczynie, która nocą wraca sama do domu” – smaku na niego narobił mi Łukasz Orbitowski swoim felietonem z „NF” 06/15. Poza tym dużo komiksowego dobra. I to różnorodnego, bo pojawi się zarówno czwarty tom świetnego „Amerykańskiego wampira”, jak i wznowienie „Star Wars. Cienie imperium”, a także sporo historii superbohaterskich: „Batman. Azyl Arkham” w wersji DC Deluxe, „Shazam #1” (najwyższa pora na ukazanie się u nas historii z tym bohaterem) oraz „Strażnicy Galaktyki #01: Kosmiczni Avengers” (plus popularności filmu, z czego można tylko się cieszyć)
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
i „New Avengers. Wszystko umiera” z Marvel NOW – nareszcie zaczynamy nadrabiać luki z mniej więcej bieżącej historii Domu Pomysłów. No i książki, makabrycznie dużo książek – to przez Polcon (20-23 sierpnia w Poznaniu – my tam będziemy!). Van Der Book wyda drugi tom antologii „Wolsung”, a Uroboros opublikuje opowiadania Anny Kańtoch w zbiorze „Światy Dantego” – dużo wybitnych, nagradzanych tekstów. Akurat zaprezentuje nam „Zabójczą sprawiedliwość”, czyli space operę, która ostatnio zgarnia wszystkie najważniejsze nagrody, a Robert J. Szmidt dzięki „Otchłani” zostanie drugim polskim autorem, po Pawle Majce, który stworzy historię w Uniwersum Metro 2033. Sam Majka wreszcie dam nam z dawna zapowiadane „Niebiańskie pastwiska”, czyli kosmiczną przygodę na dużą skalę. Ta ostatnia książka to element ofensywy Rebisu, który poza tym dorzuci jeszcze „Pół świata” Joego Abercrombiego (kontynuacja powieści „Pół króla”), „Wybraną” Naomi Novik (to nie element cyklu o smokach, ale magiczna opowieść z mnóstwem polskich wątków), „Drogę zimnego serca” Glena Cooka (kolejny tom serii „Imperium Grozy”), „Kocioł duchów” Davida Webera i Erica Flinta (z serii „Honor Harrington”) i „Drogę do Diuny”, w której poznamy genezę jednego z największych arcydzieł fantastyki. Do tego w Jeleniej Górze (w dniach od 7 do 29 sierpnia) będziecie mogli podziwiać prace Krzysztofa Gawronkiewicza, autora m.in. okładek do „Nowej Fantastyki”. Marcin Zwierzchowski
na sierpień polecamy :
książki
Paweł Majka, „Niebiańskie pastwiska”
Ann Leckie, „Zabójcza sprawiedliwość”
– space opera niezwykle utalentowanego autora.
– jedna z najczęściej nagradzanych powieści ostatnich lat.
wystawa
komiks
„Krzesło w piekle” – prezentacja twórczości Krzysztofa Gawronkiewicza.
„Strażnicy Galaktyki #01: Kosmiczni Avengers” – coś dla fanów filmu.
zastrzyk przyszłości
Przykro mi, Dave. Obawiam się, że masz raka
Mateusz Wielgosz www.weglowy.blogspot.com
Co robi wielu chorych po opuszczeniu gabinetu lekarskiego z diagnozą? Udaje się po drugą opinię. W końcu nawet jeśli dany lekarz jest dobry, to nie pozjadał wszystkich rozumów; warto podeprzeć się doświadczeniem innego.
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
wyniki sondy Cisco dotyczącej zaufania do autonomicznych samochodów są szokujące. W 2013 spytano półtora tysiąca dorosłych osób z dziesięciu krajów o dwie rzeczy. Czy byliby gotowi przejechać się samodzielnym samochodem oraz czy pozwoliliby, by ich dzieci zostały gdzieś zawiezione przez taki samochód. 57% ankietowanych zaufałoby komputerowi za kółkiem. Nieźle jak na raczkującą technologię, która wciąż jest w fazie testów i zmagania się z legislacją. Takie wyniki musiały uspokoić pracujących nad samodzielnymi samochodami gigantów – m.in. Mercedesa, GM, Nissana, Volvo, Audi, Peugeota i oczywiście Google. Zaskakuje nie tylko 57% poziom zaufania, ale również różnice pomiędzy poszczególnymi krajami. Liderem okazała się Brazylia, gdzie 95% ankietowanych wsiadłoby do takiego samochodu, a 92% wsadziłoby doń własne dziecko. Za Brazylią znalazły się Indie (86% / 69%) i Chiny (70% / 53%). Co zdumiewające, na końcu znalazła wypadła „ojczyzna robotów”, czyli Japonia, gdzie zaufanie wyniosło jedynie 28% / 27%. Ciekawostką jest również różnica między odpowiedziami na oba pytania. W Japonii, Brazylii, Francji, Niemczech i Wielkiej Brytanii wynosiły one kilka procent. W Indiach, Chinach, USA kilkanaście, w Rosji aż 21 procent mniej ankietowanych było gotowych pozwolić, by ich dzieci pojechały samochodem kierowanym przez komputer (57% / 36%). Do tej pory testowane samochody nie doprowadziły do wypadku (brały jednak udział w kolizjach z cudzej winy). Jednak prędzej czy później na pewno dojdzie do śmiertelnej sytuacji i już czuję, że media będą stawać na głowie, by zastraszyć opinię publiczną. Czy wtedy wystarczy, że maszyna zareaguje lepiej i szybciej niż człowiek? Coraz częściej pojawia się trudne pytanie, na które konstruktorzy nie kwapią się udzielić odpowiedzi. Jeśli sytuacja na drodze wymusi wybór – śmierć pasażera samochodu lub autobusu pełnego ludzi – jaką decyzję podejmie maszyna? To szalenie ciekawy temat do gimnastyki umysłu i coraz mniej istotne w praktyce pytanie. Drogi stają się coraz bezpieczniejsze na całym świecie. Może rośnie świadomość, może poprawiają się umiejętności, a może coraz popularniejsze systemy automatycznego hamowania i inne metody wspomagania kierowców dochodzą do głosu. Może to one sprawiają, że ludzie przychylnie patrzą na komputer, który miałby kierować ich samochodem, jednocześnie łypiąc podejrzliwie na komputerową diagnozę.
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
›››
Jednocześnie pomysł, by dać się diagnozować komputerowi, w moim doświadczeniu, spotyka się z instynktownym sprzeciwem. Nawet gdy wyjaśniam, że to tak jakby konsultować się z lekarzem, który ma doświadczenie dziesięciu tysięcy lekarzy, moi rozmówcy nie wydają się przekonani. Tymczasem mniej więcej tak działają pojawiające się coraz liczniej algorytmy i programy diagnostyczne. Najbardziej znanym jest stworzony przez IBM Watson. Początkowo miał on być nowym wyzwaniem dla firmy po tym jak Deep Blue pokonał Garriego Kasparowa w szachy. Celem było wygranie w teleturnieju „Jeopardy!” (którego polskim odpowiednikiem był „Va banque”). By tego dokonać komputer musiał być w stanie rozumieć naturalny język – czyli rozumieć pytania, być w stanie znaleźć odpowiedź na nie w swojej piętnastoterabajtowej pamięci (zawierającej między innymi kompletny tekst Wikipedii) i robić to szybciej niż dwaj najlepsi uczestnicy teleturnieju w historii. Udało się to w 2011 roku. IBM stwierdził, że to początek nowej ery we współpracy ludzi z komputerami, które będą rozumieć naturalny język, wnioskować i odpowiadać na pytania. Na pierwszy ogień poszła medycyna. Watson został „nakarmiony” 600 tysiącami medycznych publikacji i prób klinicznych oraz historią medyczną półtora miliona pacjentów. W niecały rok diagnozował raka płuc lepiej niż żywi lekarze. W trakcie prac naukowcy stwierdzili, że dobrym pomysłem będzie wprowadzenie do pamięci Watsona słownika slangu („Urban Dictionary”), by lepiej rozumiał ewentualne kolokwializmy w materiałach medycznych. Wycofali się z tego, gdy komputer zaczął przeklinać odpowiadając na pytania lekarzy. Dziś Watson wciąż przewyższa diagnostyków tylko w wąskich dziedzinach, nie ulega jednakże wątpliwości, że zdeklasowanie ludzi to tylko kwestia czasu. Jeszcze w tym roku wszystkie dane pacjentów w amerykańskich szpitalach mają zostać zdigitalizowane. Watson nie jest jedyny. Amerykański startup Enlitic ostatnio pochwalił się swoim algorytmem, który również przyćmił ludzi. W czasie badań, radiolodzy przegapili 7% przypadków nowotworu okrężnicy – automat nie przeoczył ani jednego. Warto jednak zwrócić uwagę na jedną rzecz. Maszyna nie musi być nieomylna. Wystarczy jeśli będzie lepsza od przeciętnego człowieka. I tu wkracza temat, który niebywale mnie zaskoczył. Biorąc pod uwagę niechęć do elektronicznej diagnozy, którą poznałem z pierwszej ręki,
3 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
temat z okładki
CHRISTOPHER – POŻEGNANIE LEGENDY W finale „Wyatta Earpa”, Doc Holiday umiera na suchoty w szpitalnym łóżku. Tuż przed śmiercią spogląda na stopy i radośnie się uśmiecha. Dlaczego? Bo nie ma założonych butów. Będąc awanturnikiem i rewolwerowcem całe życie spodziewał się umrzeć w butach (czyli nagle na ulicy, zastrzelony itp.) a tu taka niespodzianka od losu. Spokojna śmierć w łóżku. Nawet rewolwerowiec zasługuje na godne odejście.
Christoper Lee i Peter Cushing
Hrabia Drakula
4 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
K
iedy dowiedziałem się o śmierci Christophera Lee w szpitalnym łóżku, przypomniała mi się ta scena. Potem uświadomiłem sobie, dlaczego: umierając w łóżku, Doc odchodził godnie i spokojnie – tak samo jak Lee. Jeśli można tak napisać (proszę się nie obruszać), śmierć Lee to najpiękniejsza śmierć, jaka zdarzyła się we współczesnym świecie blichtru i gwiazd. Piękna, bo ludzka, spokojna, z dala od kamer i medialnego jazgotu towarzyszącego odchodzeniu największych. A przede wszystkim śmierć, która pokazała że klasa i styl są jeszcze w naszym pozbawionym godności świecie możliwe.
Koniec epoki Jak to? A tak. Christopher Lee zmarł 7 czerwca, szpital jednak aby uszanować zmarłego i jego rodzinę pogrążoną w żałobie, informację upublicznił dopiero 11 czerwca. Przez trzy dni najbliżsi aktora mogli pożegnać się z nim w ciszy i spokoju. Bez fleszy, paparazzich i nagłówków w prasie. Tego dziś się już nie robi. Ale też dziś nie ma już takich ludzi jak Lee. Kiedy informacja o śmierci aktora dotarła do Petera Jacksona, też opublikował proste, ale jakże piękne oświadczenie. Pamiętam jak w dniu moich 40. urodzin (a Lee miał wtedy 80 lat) powiedział mi: Jesteś teraz połową tego co ja. Bycie choć połową człowieka, którym był Christopher Lee, to więcej niż kiedykolwiek marzyłem. Był prawdziwym dżentelmenem, w czasach które dżentelmenów już nie cenią. Ktokolwiek z wielkich świata filmu wypowiadał się o Lee, w zasadzie każdy podkreślał zawsze to samo: dżentelmen nie z tej epoki. Inny. Człowiek, który ma i dystans do siebie i naturalną zgryźliwość (której uświadczył Jackson na planie „Władcy Pierścieni”) ale przede wszystkim styl. Śmierć Lee to nie tylko śmierć gwiazdy. To koniec pewnej epoki w kinie. Odszedł bowiem ostatni czynny zawodowo gwiazdor, dżentelmen i człowiek z innych czasów. Takich, gdy dystans do siebie był czymś naturalnym, a w parze z nim szło poczucie humoru. Owszem kilku wielkich jeszcze żyje (Kirk Douglas, George Kennedy), ale oni dawno temu wycofali się z życia publicznego. A Lee z pogodą ducha godną dwudziestolatka cały czas bawił się i płatał figle showbiznesowi. A to nagrywał album heavymetalowy, a to snuł w wywiadach opowieści o tym, że starzenie się ma sens – w końcu się kurczy i może przestać kupować ubrania szyte na miarę. W końcu ze 196 centymetrów, zszedłem do przyzwoitych 193. Ale przede wszystkim prezentował styl życia, który dziś jest nad wyraz niepopularny. A mianowicie skromność. Gdy dziś wielkie gwiazdy w kostiumach superbohaterów czy piratów odwiedzają w szpitalach chore dzieci (promując przy tym film), Lee daleki był od łączenia pomocy potrzebującym z pracą i autopromocją. I chociaż przelewał regularne miliony dolarów na konta organizacji pomagających dzieciom, tylko raz publicznie się o tym wypowiedział. – Dzieci to nasza przyszłość, więc my jako dorośli, powinniśmy spalić się ze wstydu, bo dopuszczamy do tego, aby na świecie dzieci umierały z głodu i pragnienia. Nic więcej nie dodawał. Za to oddawał pieniądze ratujące życie. Wojujący aktor z przeszłością Aktorem został przez przypadek. Urodzony w dobrej, szlacheckiej (matka hrabianka, ojciec zawodowy oficer) londyńskiej rodzinie, Lee nie miał pomysłu co zrobić z życiem. Odebrał znakomite wykształcenie a rodzina sugerowała, że jego przyszłość to praca biurowa, ale nie był do tego zbytnio przekonany. Dlatego, gdy wy-
temat z okładki
LEE Robert Ziębiński buchła druga wojna światowa, zaledwie osiemnastoletni Lee zaciągnął się na ochotnika do armii. Jego służba nie była ani łatwa ani uprzywilejowana. Owszem, przez pierwsze dwa lata był wartownikiem w koszarach z dala od frontu, ale już od roku 1941 zaciągnął się do RAF-u (w wyniku wypadku nie mógł zostać pilotem) i trafił do wojskowego wywiadu. W armii służył do 1946 roku. Z wywiadu trafił do elitarnej jednostki SAS, ale nigdy nie zdradził, w jakich Saruman, Władca Pierścieni misjach brał udział. Pytany o nie wielokrotnie (SAS byli żołnierzami od wykonywania brudnej, niekoniecznie zgodnej z prawem roboty), zawsze zasłaniał się tajemnicą wojskową. W tych kwestiach okazał się o wiele bardziej konsekwentny niż jego przyrodni kuzyn Ian Fleming, który miał w zwyczaju opowiadać publicznie o misjach wojskowych, a na wspomnieniach swoich i kolegów oparł konstrukcję pewnej postaci literackiej. Dwa lata po zakończeniu służby, Lee za namową innego kuzyna trafił do filmu. W 1948 roku debiutował na wielkim ekranie w filmie „Corridor of Mirrors”. Nie była to wielka rola, ale znacząca – przez całą swoją bytność na ekranie wygłosił raptem jedną kwestię. Wtedy nie mógł jeszcze o tym wiedzieć, ale małomówność stała się najbardziej rozpoznawalną cechą jego bohaterów. Przełomem w karierze aktora okazała się bowiem rola… monstrum stworzonego przez Victora Frankensteina Był w „Przekleństwie Frankensteina” (1957). Szalonego prawdziwym naukowca zagrał tu Peter Cushing, starszy od Lee Hrabia Dooku, Gwiezdne wojny aktor, który został jego najlepszym przyjacielem. dżentelmenem, Film ten był nie tylko początkiem wielkiej kariery w czasach które Życie po Hammerze Lee i przyjaźni z Cushingiem, ale wraz z nim nadżentelmenów rodziła się legenda brytyjskiego studia Hammer, Uciekając od postaci Drakuli, Lee wcielił się w jedktóre na całe dekady stało się domem aktora. już nie cenią. nego z najlepszych bondowskich czarnych charakI choć w Hammer Studios zaczęła się jego kariera, już wtedy dawał się producentom we znaki. terów czyli Scaramangę, wystąpił w genialnym horroPrzez lata zastanawiałem się, kto wpadł na ten genialrze „Wicker Man”, który do końca życia uznawał za swój ny pomysł, aby Drakula w wykonaniu Lee był małomówny najlepszy film (i od którego narodziła się plotka jakoby był i generalnie uwodził swoje ofiary (czytaj kobiety) charyzmą. Po laokultystą posiadającym kolekcję dwudziestu tysięcy tajnych okultach Lee wyznał, że Drakula w „Księciu ciemności” (1958) nic nie tystycznych ksiąg), kolegował się z Timem Burtonem i występomówił, bo dialogi składały się z tak koszmarnie nie pasujących wał w wielu jego filmach. Zagrał Ramzesa w filmie o Mojżeszu, do siebie słów, że wstyd było je drukować na kartce, a co dopiero kardynała Wyszyńskiego oraz oczywiście Sarumana. Trudno wypowiadać. I odmówił… Tak narodziła się legenda milczącego by wymieniać – pojawił się w blisko trzystu filmach. Pośród nich były zarówno przebojowe blockbustery z ostatnich czteaktora. W kolejnych filmach o Drakuli, nie wypowiadał ani słowa, a jego frustracja wynikająca z przywiązania do hrabiego rosła. rech dekad (od„Portu lotniczego”, przez „Gremliny 2”, „Trzech Wielokrotnie próbował zrywać kontrakt i wielokrotnie mu się to nie muszkieterów” po „Gwiezdne wojny”), jak niszowe kino włoudawało. W Hammer Studios panowała dość rodzinna atmosfera, skie, francuskie czy hiszpańskie. W każdym z tych filmów móa kiedy agent Lee dzwonił do biura krzycząc, że jego klient rozwił własnym głosem, był bowiem poliglotą płynnie posługująwiązuje umowę, w rewanżu słyszał – ojej, ale mu już sprzedaliśmy cym się dziewięcioma językami. I tylko w najnowszych filmach prawa do USA… tyle osób straci pracę… zazwyczaj ukrywał wiek pod charakteryzacją, albo ubraniami. No i nie odchodził. Ale grając postać hrabiego, Lee zaczął dykW zasadzie zrobił tylko jeden wyjątek, gdy pokazał swoje tować własne warunki. Zafascynowany okultyzmem nakłonił studio starcze ciało. Kiedy Hammer Studios po latach nieobecności do zrealizowania „The Devil Rides Out”. Wynegocjował zezwolenie wracało na rynek, Simon Oakes, producent i właściciel nona granie w filmach konkurencyjnych wytwórni, a przede wszystwego Hammera, zaproponował Lee rolę w filmie, nie mówiąc kim upierał się aby zawsze grał z nim Cushing. Zagrali wspólnie pod jakim szyldem zostanie on wyprodukowany. Był to dreszw ponad czterdziestu filmach i mówiono o nich, iż byli Flipem czowiec „Rezydent” (2007). Podobno dopiero w trakcie zdjęć, i Flapem kina grozy. Ale przede wszystkim byli nierozłączni i doLee dowiedział się, że to film Hammera. Gdy zobaczył logo skonale się uzupełniali. Kiedy Cushing zmarł, Lee powiedział. – rozpłakał się jak bóbr. Tego dnia umarła część mnie. Teraz, gdzieś tam w zaświatach, jeśli Właśnie w tym filmie jest mała scenka, kiedy grany przez istnieją, pewnie przymierzają się do niebiańskiej wersji Drakuli, piLee bohater budzi się i powoli podnosi z łóżka. Aktor nie mując przy tym ciemne piwo i opowiadając sprośne żarty. Po śmierci siał udawać problemów ze wstawaniem. To widać. Podobnie Cushinga był moment kiedy Lee chciał się wycofać z aktorstwa. jak widać wiek na jego skórze i nagich nogach. Ten jeden raz Lee zrzucił maskę i pokazał siebie. Starca. Zrobił to Ale wrócił. Lubił to, co robił. I robił to dobrze. W hołdzie dla przyjaciela po latach przyjął rolę w „Gwiezdnych wojnach: Ataku klow swoim domu, Hammer Studios… Zdjął buty. Jak ostatni nów” i „Zemście Sithów”. prawdziwy rewolwerowiec.
5 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
temat varia z okładki
FANTASTYCZNA – ROZŁAM W RODZINIE Nowa wersja przygód Fantastycznej Czwórki od pierwszych informacji spotkała się z negatywnym przyjęciem. Wśród gromów ciskanych ze wszystkich stron i kłód rzucanych ekranizacji pod nogi przez Marvela, zagubił się niepodważalny fakt, że bez najsłynniejszej komiksowej superrodziny prawdopodobnie nie oglądalibyśmy dzisiaj żadnych filmów o trykociarzach.
Z
akończenie II wojny światowej pozwoliło spocząć superbohaterom, którzy – jako idealne narzędzia propagandy – zabawiali najmłodszych w kraju i podnosili na duchu wysyłanych do Europy żołnierzy (nawet w Polsce pojawiły się przedruki „Błyska Gordona”). Nastąpiły przetasowania na rynku komiksowym; zaczęły rządzić horrory, kryminały, westerny oraz SF, a poczciwi herosi zawiesili peleryny na kołku. Jednak ich powrót był nieunikniony. Za kluczowy moment rewitalizacji uznaje się komiks „Showcase” #4, gdzie zadebiutował drugi Flash, ale prawdziwą eksplozję wywołał debiut Fantastycznej Czwórki, zwiastujący ukonstytuowanie Marvel Comics i stworzenie uniwersum z prawdziwego zdarzenia.
Obiad z Pożeraczem Światów Za stworzenie super-rodziny, w 1961 roku, odpowiadali Stan Lee i Jack Kirby –najważniejsze nazwiska Srebrnej Ery. Komiks, mocno związany z zimną wojną (wyścig zbrojeń, próby podbicia kosmosu, postęp technologii), sprowadzał równocześnie superbohaterski mit na ziemię. Członkowie zespołu zdobyli moce podczas lotu rakietą, gdy ich ciała zbombardowała energia kosmiczna, ale cały czas pozostawali uosabiającą stereotypy amerykańską rodziną lat 60. Reed Richards, genialny naukowiec o gumowym ciele, był zakochanym w swojej pracy szowinistą, protekcjonalnie traktującym żonę.
6 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Beztroski Human Torch dosłownie płonął młodzieńczą energią, robiąc sobie żarty ze zdeformowanego kamiennego monstrum, Thinga – najbardziej tragicznego członka grupy – będącego wcześniej gwiazdą futbolu i żołnierzem. Kolektyw uzupełniała partnerka Richardsa, Sue Storm, która – jak każda bohaterka pisana w tamtym czasie przez mężczyzn – uchodziła za słabowitą istotę polegającą na współtowarzyszach. Jakby tego było mało, dano jej moc stawania się niewidzialną. Lee z Kirbym kładli nacisk na więzy rodzinne i uciekali od przestarzałej konwencji superbohaterskiej – zrezygnowali z tajnych tożsamości, a kostiumy pojawiły się dopiero po kilku numerach. Chcieli, aby nowy panteon był czymś więcej niż nieskazitelnymi mścicielami z konkurencyjnego DC – herosi mieli borykać się z problemami jak czytelnicy. W połączeniu z szalonymi i niesamowicie angażującymi fabułami (zmiennokształtni Skrullowie, podróże w czasie i przestrzeni, pojawienie się pożeracza światów Galactusa, Inhumans, Black Panther – pierwszy czarnoskóry superbohater – czy takie urocze kurioza, jak szalony radziecki naukowiec Red Ghost i jego Super-Małpy), tytuł był niekwestionowanym hitem, a duet twórców pracował nad nim przez ponad sto numerów.
Na różnych ekranach Wydawnictwo szybko próbowało przenieść sukces Czwórki na inne media. Już w latach 1967-1968 Hanna-Barbera przygotowała serial
animowany (który, co ciekawe, dzisiaj należy do studia Time Warner – konkurenta Disneya i właściciela DC Comics). Dziesięć lat później pojawiła się kuriozalna „The New Fantastic Four”, gdzie Human Torch został zastąpiony robotem nazwanym H.E.R.B.I.E. (płonący bohater nie był dobrym wzorem dla nieprzewidywalnych małolatów), a kolejne odcinki prezentowały skrajnie dziwaczne pomysły, np. Magneto jeżdżącego Magnetomobilem i usiłującego przejąć rolę lidera drużyny. Przełomem miało być wykupienie praw filmowych przez Constantin Film w 1986 roku, gdy Marvel zaliczył klapę swoją pierwszą wysokobudżetową adaptacją – „Kaczorem Howardem”. Niestety, studio nie miało pieniędzy ani pomysłu na sensowne wykorzystanie licencji. Po kilku latach zostali zmuszeni do wyprodukowania czegokolwiek, żeby zachować wartościową markę. Dlatego w 1992 roku do nadzorowania projektu zatrudniono legendę kina niskobudżetowego, Rogera Cormana, aby przygotował film-atrapę za milion dolarów. Obraz powstał dwa lata później (podobnie jak kolejna negatywnie przyjęta kreskówka) – do kin trafiły zwiastuny, promocja trwała w najlepsze, a obsada i reżyser Oley Sassone nie mieli pojęcia, że cały projekt nigdy nie ujrzy wielkiego ekranu, a drugie życie zyska dopiero po wielu latach – na pirackich płytach krążących po konwentach. Kolejną dekadę zajęły przymiarki do nowego filmu. Z projektem łączono m.in. Chrisa Columbusa (wybrał „Harry’ego Pottera”) i Peytona Reeda („Ant-Man”), który chciał osadzić akcję filmu w latach 60. Ostatecznie
temat z okładki
CZWÓRKA
stery przejął Tim Story. Dwie wysokobudżetowe „Fantastyczne Czwórki” z lat 2005-2007 okazały się niewypałami – chociaż w ich infantylnej strukturze dało się dostrzec elementy definiujące komiksowe przygody zespołu. Studio Fox zaczęło kombinować, jak przygotować nową odsłonę – prawa trzeba było trzymać mocno, gdyż rozpędzone Marvel Studios nieustannie czyhały na okazję, żeby sprowadzić do domu największe komiksowe marki, sprzedane w kryzysowych latach za śmieszne pieniądze i na absurdalnych warunkach. Niedawno udało się to osiągnąć z należącym do Sony Spider-Manem.
Bo z rodziną to najlepiej… Projekt nowego filmu trafił w ręce Josha Tranka, autora jednego z najoryginalniejszych filmów superbohaterskich ostatnich lat – zrealizowanej w konwencji found footage „Kroniki”. Buńczuczny reżyser szybko zaczął przerabiać film na swoją modłę, a kolejne zmiany – takie jak czarnoskóry Human Torch, brak ikonicznych kostiumów i Doctor Doom mający w nowej wersji być anarchistycznym blogerem, Victorem Domashevem – wzbudziły wściekłość fanów. Nie pomagała też flegmatyczność studia, które na kilka miesięcy przed premierą nie ujawniało żadnych materiałów z produkcji, sprawiając wrażenie wystraszonego, co przywodziło na myśl zamieszanie z 1994 roku. Pierwszy zwiastun dał iskierkę nadziei, nakreślając konkretny pomysł (inspirowany urealistycznioną, alternatywną wersją zespołu z uniwersum Ultimate) i zatapiając całość w ponurej scenografii – bardziej przypominającej adaptacje komiksów DC niż
barwne widowiska Marvela. Produkcja wciąż ma równe szansę być hitem lub niewypałem, chociaż Internet już ją skreślił, do czego przyczyniły się wypowiedzi skonfliktowanego ze studiem Tranka. Jeszcze ciekawsze rzeczy dzieją się na linii Marvel–Fox, gdyż wydawnictwo perfidnie podkłada konkurencji świnię, odsuwając markę „Fantastyczna Czwórka” na boczny tor, aby nazwa całkowicie zniknęła z kolorowych zeszytów. Niedawno Marvel zakończył trwającą od lat serię komiksową, ale nie uśmiercił postaci. Po zawieszeniu działalności zespołu, ulokował bohaterów w innych drużynach: Torch trafił w szeregi Inhumans (promowanych ostatnio przez Marvela bardziej niż X-Men), Thing będzie podróżował ze Strażnikami Galaktyki, a Invisible Woman pracuje dla agencji S.H.I.EL.D. – Reed też na pewno znajdzie dla siebie miejsce. Ta taktyka przekłada się zresztą na inne formy reklamy, ponieważ Disney nie chce wspierać również zabawek opartych na filmach konkurencji. Jeszcze dziwniejsze są próby swoistego wymazania Fantastycznej Czwórki oraz X-Men z klasycznej ikonografii i zastępowania obu grup postaciami należącymi do filmowego studia. Na grafice promującej 75. urodziny Marvela próżno szukać mutantów i super-rodziny – zamiast tego w parze z największymi gwiazdami stają Ant-Man, Rocket Raccoon czy marginalny dotychczas Iron Fist (serial w drodze). Podobny zabieg zastosowano w reprodukcjach kultowych okładek „Secret Wars” z lat 1984-1985 (pierwszy wielki crossover Marvela), a także na grafice promującej nowe wydarzenie o tym sa-
Radosław Pisula
mym tytule (w którym, o ironio, pominięci bohaterowie odgrywają znaczące role). Jednak największą szpilą wbitą Foxowi była absurdalna decyzja, żeby komiksowa para Quicksilver i Scarlet Witch przestali być dziećmi Magneto, a w szerszej perspektywie może nawet mutantami – na wzór wersji z „Avengers: Czasu Ultrona”. Dom Pomysłów nie wprowadza już zresztą nowych homo superior, zwiększając równocześnie status wspomnianych Inhumans – zmodyfikowanej genetycznie nacji, uzyskującej moce w okresie dorastania i stanowiącej zamiennik X-Men w MCU. Ich wątkowi podporządkowano drugi sezon „Agentów T.A.R.C.Z.Y.”, wielką historię „Inhumanity”, a w 2019 dostaną własny film. Walkę widać nawet w najmniej spodziewanych miejscach – w jednym z numerów „Punishera” eksplodował budynek, w którym przebywała grupa aktorów wzorowanych na obsadzie nowej „Fantastycznej Czwórki”. Tak naprawdę traci na tym Marvel, gdyż to filmy podnoszą sprzedaż kolorowych zeszytów, nigdy na odwrót. Pragnienie zjednoczenia rodziny jest jednak tak silne, że doprowadziło do śmierci komiksowego Wolverine’a, zasklepionego w niezniszczalnym adamantium. Komiksowy gigant woli zastrzelić kurę znoszącą złote jajka, niż wspierać największą gwiazdę filmowych X-Men. Zwiastun filmu Tranka ostudził trochę gniew krzykaczy, a najważniejsza komiksowa familia, wychowująca kolejne pokolenia herosów, znowu pojawi się na ekranie. Czy jej urok w końcu przebije się przez skorupę adaptacyjnej bylejakości i złagodzi napięte relacje skłóconych rodziców? Niebawem się przekonamy.
7 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
varia
Tomasz Zliczewski
W świecie
część 2
yōkai
Japonię zamieszkuje olbrzymia ilość nadnaturalnych stworów – oto dalszy ciąg ich przeglądu zapoczątkowanego w ubiegłym miesiącu. 8 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
varia Lisy, koty i jenoty
W
śród nadnaturalnych istot Japonii nie mogło oczywiście zabraknąć obdarzonych magiczną mocą zwierząt. Wiele gatunków doczekało się swoich yōkai, ale skupię się na trzech, które mają wśród nich wyjątkowo silne reprezentacje, czyli kitsune, kotach oraz tanuki. Kitsune to dysponujące nadprzyrodzonymi mocami lisy. Warto zaznaczyć, że choć nasze lisy uchodzą za ucieleśnienie sprytu, to japońskie pod wieloma względami je przewyższają. W opowieściach często są zwodnicze i nikczemne, ale bywały też obrońcami czy przyjaciółmi ludzi. Stąd też wynika ich podział: możemy mieć do czynienia z zenko, czyli dobrym lisem związanym z bogiem Inari, najczęściej będącym jego posłańcem, albo yako – czyli nikczemnym szachrajem, którego należy się wystrzegać. W odróżnieniu od zwykłych zwierząt, kitsune miały dziewięć ogonów (niektóre opowieści głoszą, że liczba ogonów zależy od wieku i potęgi tego sprytnego yōkai). Mogły także przybierać ludzką formę. Legendy najczęściej oblekały je w ciało młodej kobiety (istniał nawet przesąd, że każda samotnie spotkana kobieta może okazać się lisem), ale nie zawsze – potrafiły również zmieniać się w wiekowych mężczyzn. Tu pozwolę sobie na dygresję – wszystkie zmieniające postać yōkai (niezależnie od pochodzenia, czy charakteru samej zmiany) to okabe. To słowo, które warto znać, zgłębiając historie o yōkai. Oprócz samych kitsune legendy japońskie obfitują w kitsunesuki, czyli ludzi opętanych przez lisie duchy (egzorcyzmowane w kapliczkach ku czci Inariego). Co ciekawe, kitsunesuki było przez całe wieki uznawane za jedną z powszechnych chorób, a osoby chore psychicznie często uznawano za skrywające lisiego ducha. Innym bardzo ważnym zwierzęciem w japońskich podaniach jest tamtejszy jenot, czyli tanuki. Podobnie jak w przypadku li-
sa, posądzono go o magiczne właściwości, a yōkai o ciele jenota nazywano bake-danuki. Były one jednak dużo mniej złowieszcze od swoich rudych pobratymców i jeśli przybierały ludzką formę, to raczej aby zakpić z człowieka czy napiętnować jego głupotę, niż zwodzić go jak kitsune. Z czasem powstało kilka legend, które przedstawiały tanuki o nieco bardziej mrocznym obliczu, potrafiące oszukać lub opętać człowieka, jednak generalny obraz tych zwierząt jest raczej pozytywny. Wszystkich kociarzy ucieszy wiadomość, że Japończycy również uznali, że ci egoistyczni futrzaści manipulatorzy muszą mieć w sobie coś magicznego. Istnieje cała grupa yōkai o kociej proweniencji. Jeśli dodamy do tego fakt, że koty postrzegane są w Azji jako zwierzęta związane ze śmiercią, tworzy się ciekawy ładunek znaczeniowy. W przypadku kotów mamy do czynienia z dwiema grupami yōkai: bakeneko oraz nekomata. Różnice między nimi są stosunkowo niewielkie, warto jednak zaznaczyć, że nekomata ma dwa ogony. Oba potrafią zmieniać kształt i są większe niż standardowe kocury. Jak często bywa w przypadku japońskich legend, co wyraźnie widać w przypadku opisanych niżej tsukumogami – magiczne właściwości przychodziły z czasem. Tak również było w przypadku kotów. Domowe futrzaki nabierały niezwykłych mocy dopiero przeżywszy odpowiednią ilość lat (dokładna liczba zmienia się wraz z regionem czy opowieścią), ale i tu bywały wyjątki – istnieją legendy, które twierdziły, że zdolności przychodziły do kotów, które zostały wyjątkowo skrzywdzone przez człowieka. Zarówno bakeneko i nekomata potrafiły zmieniać się w człowieka i, podobnie jak kitsune, były w stanie opętać żywą osobę. A skoro już jesteśmy przy kotach, to warto wspomnieć jeszcze o kolejnym kocim yōkai – kashy, czasem uznawanej za nekomata, istocie porywającej głowy (lub też całe ciała) martwych nikczemników.
Kappa, czyli japoński wodnik Dość popularną, zarówno w folklorze jak w japońskiej pop-kulturze, jest istota znana jako kappa – rodzaj wodnego chochlika przypominającego naszego rodzimego wodnika czy germańsko-skandynawską Nixe (nøkk, näck). W wolnym tłumaczenie słowo „kappa” oznacza dziecko rzeki i często legendy przedstawiają tę istotę jako pokrytego łuską kawalarza, który lubi płatać ludziom figle. A poczucie humoru miewa iście niezrównane – czasem zabrudzi pozostawione pranie, czasem kogoś oszuka, lubi też zatruwać powietrze, ponieważ natura wyposażyła go w trzy odbyty. No i ważna rzecz w przypadku spotkania z takim delikwentem: uwielbia ogórki, zna japoński i interesuje się człowiekiem i jego dokonaniami. Zdaję sobie sprawę, że początkowy opis przedstawia nam raczej sympatycznego stworka, któremu bliżej do „Hello Kitty” niż do innych wymienionych tu yōkai, dlatego też wrzucę jeden czy dwa kamyki do jego ogródka. Otóż kappa to nie do końca taki wesoły trzpiot o prymitywnym poczuciu humoru – to także porywacz, gwałciciel i morderca, który od czasu do czasu lubi okaleczyć konia czy krowę, a przysmakiem dla niego jest ludzka wątroba oraz coś, co w japońskim folklorze nazywa się shirikodama – niewielka, znajdująca się w odbycie kulka, w której mieści się ludzka dusza.
Disney z twistem Z naszego punktu widzenia dość niezwykłą grupą yōkai są tsukumogami – przedmioty, które po upływie jakieś czasu (często stu lat, choć nie jest to regułą) ożywają. Są to na ogół codzienne utensylia jak sandały (bakezōri), stare parasole (karaksa), dawno nie otwierane słoje z sake (kameosa), czy nawet nie zalepione dziury w papierowych ścianach japońskich domów (mokumokuren). Pod tym względem wiele łączy je z niektórymi postaciami z kreskówek
9 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
varia
Disneya, a należy również nadmienić, że nie należą do szkodliwych i jeśli już, to raczej przeszkadzają, hałasując czy wpatrując się uporczywie w domowników, niż robią coś faktycznie szkodliwego. Jednak mamy tu pewien wyjątkowo niechlubny, morderczy wyjątek - ittan-momen, czyli latający kłębek bawełny, który latał w powietrzu szukając ofiary, a następnie oplatał się wokół jej szyi i dusił. I gdyby komuś przyszło do głowy zrobienie listy najbardziej morderczych przedmiotów o złej woli, to yōkai zapewne znalazłby się na niej tuż obok nawiedzonej maglownicy Stephena Kinga.
W pozostałych rolach… Tych kilka opisanych powyżej grup yōkai to oczywiście nie wszystkie stwory, jakie możemy napotkać w Japonii. Ale ze względu na fakt, że często trudno je zakwalifikować do jednej większej grupy, opiszę je pokrótce razem. Mamy przede wszystkim istoty, które choć wydają się ludźmi (lub kiedyś były), teraz już nimi nie są albo przynajmniej nie do końca. Od przeciętnego śmiertelnika różnią się niewiele, toteż czasem trudno rozróżnić, czy spotkana przez nas osoba jest zwykłym przechodniem czy yōkai.
10 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Wedle opowieści na ogół są to osoby (często kobiety), które zostały w jakiś sposób przeklęte lub zapadły na nazwijmy to „nadprzyrodzoną chorobę”. Na przykład Futakuchi-onna wygląda z pozoru jak zwyczajna kobieta, jednak z tyłu głowy, pod włosami ukrytą ma kolejną parę ust. Historie takich kobiet mają różne zabarwienie emocjonalne: jedne są tragiczne bądź wzbudzają sympatię, inne – na przykład rozmiłowana w ludzkim mięsie Yamauba – grozę i strach. Współczesną wersją takich yōkai jest Kuchisake-onna – demonicza kobieta w chirurgicznej masce. Z kolei rokurokubi obdarzone są niezwykle rozciągliwą szyją, potrafiącą wysuwać się na odległość kilku metrów, zaś nukekubi to istoty, których głowa potrafi oddzielić się od ciała. O ile te pierwsze są raczej nieszkodliwe i budzą w opowieściach więcej współczucia niż lęku, o tyle – podobnie jak w europejskiej kulturze – spotkanie z kimś, kto nosi swoją głowę w rękach, na ogół nie należy do przyjemnych doświadczeń. Całą grupę wśród yōkai tworzą sankai - demoniczne noworodki oraz istoty, które rodzą się zamiast zwykłych dzieci, by potem niszczyć życie swojej rodziny, ewentualnie po prostu zabijać ją. Do takich milusińskich należy choćby kekkai. Na koniec zostawiłem kilka istot, które trudno sklasyfikować, a jednocześnie nie chciałbym ich pominąć ze względu na ich „popularność” czy charakterystyczność. Kamaitachi (kama – sierp, itachi – łasica) to prawdziwa gratka dla tych, którzy szukają potwierdzenia tego, że Japończycy lubują się w dziwnościach. Ten yōkai to trzy łasice ujeżdżające wiry powietrzne. Pierwsza z nich przewraca ofiarę, druga tnie jej ciało, trzecia zaś opatruje lub zszywa rany. Co ciekawe postać ta jest stosunkowo popularna w mandze i anime, a jej imieniem nazwany został utwór brazylijskiego zespołu metalowego Sepultura. Oczywiście w japońskim folklorze nie mogło zabraknąć jednego z ulubionych ludzkich lęków – pająka. W zasadzie gotowym materiałem na scenariusz do horroru jest modus operandi jorōgumo – potwornego pająka, który potrafi zmienić się w piękną kobietę, by uwieść ofiarę, następnie zaczyna go stopniowo podtruwać, by ostatecznie zabić i zjeść. Z kolei spokrewnione z pająkiem yōkai, czyli tsuchigumo, przeszły dość niezwykłą drogę. Początkowo nazwa tsuchigumo była pogardliwym określeniem klanów, które nie podporządkowały się cesarzowi. Z czasem powstały mity o yōkai noszących to miano – miały one głowę oni, ciało tygrysa, a kończyny pająka. Ciekawym następstwem legendy jest to, że wielkie pająki, jak choćby tarantulę czy ptasznika, zaczęto nazywać ōtsuchigumo – i w tym wypadku nazwa ducha nie wywodziła się od zwierzęcia, lecz na odwrót. W całym tym bogactwie istot obdarzonych niezwykłymi właściwościami Japończycy nie
zapomnieli również o roślinach: jubokko to drzewo, które wyrastało na polu bitwy i żywiło się ludzką krwią, z kolei kodama to duchy zaklęte w drzewa. Na koniec zostawiam wyjątkowo sympatyczną istotę. Katakirauwa to bardzo stary yōkai, o którym pierwsze wzmianki pojawiły się przeszło tysiąc lat temu. W naszym kręgu kulturowym rodzi raczej uśmiech niż strach. Jest to czarna świnia (często świnka) o jednym uchu, która nie rzuca cienia, wychodzi o zmierzchu, a jeśli przebiegnie między nogami jakiegoś nieszczęśnika, kradnie mu duszę. Ot, przechera.
Nurairhyon Hyakki Yagyō, czyli Dance Macabre Jak głosi legenda, raz do roku yōkai spotykają się, by pod wodzą Nurarihyona (przypominającej starca istoty o długim, spłaszczonym czole, wedle niektórych opowieści przywódcy wszystkich nadprzyrodzonych istot) ruszyć na niezwykłą paradę. Warto zaznaczyć, że sam Nurarihyon nie należy do jakichś wyjątkowo przerażających istot – pod nieobecność gospodarzy zakrada się do opuszczonych domów i tam rezyduje aż do ich powrotu, wypijając ich herbatę. Biada jednak temu, kto dostanie się między idące wspólnie yōkai, ponieważ sam zostanie włączony w ich szeregi. Oczywiście w noc, kiedy odbywa się parada, nie należy wychodzić z domu. Warto się również zaopatrzyć w zwój z zaklęciami do wyśpiewywania, przygotowany przez egzorcystę lub kapłana.
Na zakończenie Podobnie jak w przypadku naszego kręgu kulturowego, nadprzyrodzony świat obfituje w mnogość niezwykłych stworzeń i istot o bardzo różnym charakterze i sposobach działania. Przez jakiś czas nieco zapomniane, przeżywają od jakiegoś czasu renesans i za sprawą współczesnych mediów – czy to powieści fantastycznych, filmów, seriali, komiksów czy gier komputerowych – cieszą już nie tylko garstkę entuzjastów, ale i szersze grono odbiorców. Niejednokrotnie stały się one wabikiem na turystów i jak liczne biesy w naszych rodzimych Bieszczadach mają skusić potencjalnych odwiedzających do wizyty na ojczystej ziemi danego oni czy yūrei. Japoński bestiariusz nie kończy się jednak na legendach. XX wiek przyniósł Azjatom przecież nową grozę – zrodzoną po eksplozji nuklearnej Gojirę. Także takie istoty jak Teke Teke, Aka Manto czy wspomniana Kuchisake-Onna wskazują na to, że wyobraźnia Japończyków wciąż działa i rodzi nowe, czasem bardzo dziwne lęki (dość powiedzieć, że Aka Manto znaczy dosłownie Czerwony Kapturek i nawiedza ludzi podczas wizyty w toalecie).
japonia
varia
– światowe centrum strachu Marta Sobiecka Gdyby oceniać kreatywność narodu pod względem snucia strasznych opowieści, Japonia byłaby liderem. Zarówno pod względem pomysłowości, jak i uporu.
A
nalizując rys historyczny Kraju Kwitnącej Wiśni, można dojść do wniosku, że jego mieszkańcy umiłowanie do strachu mają zapisane w genach. Groza w Japonii przeszła długą drogę, z podań ludowych przemieniła się w historie kaidan, dotarła do literatury nowoczesnej (powojennej), by wreszcie przejść do formy obrazu i poprzez kino podbić świat. Jednak jej rola z biegiem czasu ulegała istotnym zmianom.
Wytłumaczyć niewytłumaczalne Prawda stara jak świat głosi, że w ludzkiej naturze jest wyjaśniać niewyjaśnione. Tak już jesteśmy skonstruowani, że gdy w głowie zaświta nam pytanie, za wszelką cenę musimy dociec odpowiedzi. W tej materii nic się nie zmieniło od wieków, z tym że kiedyś, by zrozumieć otaczający świat, nie było pomocy naukowych ani Internetu. By zapełnić lukę w wiedzy, niezbędną do oswojenia otaczającej rzeczywistości, trzeba było ruszyć wyobraźnią. W ten właśnie sposób powstawały podania ludowe. Tak wśród Słowian, Rzymian, Greków jak i wśród Japończyków. Ci ostatni wykreowali interesujący panteon potworów (yokai) i duchów (yurei) (mowa o nich w dwuczęściowym artykule Tomasza Zliczewskiego, w poprzednim i bieżącym numerze „NF”). Demony nie tylko odstraszały, ale też uzasadniały określone zjawiska w przyrodzie, jak sztormy, zamiecie śnieżne albo choroby. Przesądy odzwierciedlały poziom wiedzy na temat otaczającego świata, jakim dysponowali Japończycy. Inny cel w opowieściach niesamowitych upatrywali mnisi buddyjscy. Poprzez setsuwa, anegdotyczne historie z mo-
rałem o żywotach świątobliwych, przybliżali zasady postępowania i doktrynę religii buddyjskiej. Do najstarszych zbiorów setsuwa należą: „Japońskie zapiski o duchach” („Nihonryoiki”) i „Opowieści o dawnych wydarzeniach” („Konjaku monogatari”). Ludzie poznawali setsuwa w świątyniach, z których wynosili je, by opowiadać dalej. Zapisywano je na zwojach i kopiowano; druk jeszcze nie funkcjonował. Duchy i demony występowały w panteonach wszystkich religii Wysp – rdzennego szintoizmu, powszechnego buddyzmu oraz w innych wierzeniach przenikających z Azji Kontynentalnej, zwłaszcza z Chin. Kontakty z innymi kulturami były dla Japończyków silnym i twórczym bodźcem. Od zawsze adaptowali nowe elementy napływające z zewnątrz i przekształcali na swój sposób. Bez znaczenia skąd pochodziły i jak wyglądały, zawsze ich zadaniem było wywoływać w ludziach uczucie strachu i niepewności.
Sto świec Przełomem dla niesamowitych opowieści okazała się epoka edo (1603-1868). Przyczyn ich prawdziwego rozkwitu w tym okresie było kilka. Przede wszystkim, zmiana podejścia do strasznych opowieści wzięła się ze zmiany życia Japończyków. Po burzliwym okresie wojennym nastał spokój, wzrósł poziom bezpieczeństwa i życia mieszczan. Na tym etapie strach nabrał walorów rozrywkowych, czego dobrym przykładem jest rytuał nocnych spotkań (kaidan kai). Grono uczestników zbierało się w bezksiężycową noc w domu, w jednym pomieszczeniu snując straszne opowieści, a w drugim ustawiając niebieski lampion (andon), w którym paliło się sto knotów.
Każdy uczestnik, tuż po opowiedzianej historii, szedł po ciemku do pomieszczenia obok i gasił jeden knot. Dziś rytuał ten ma nieco inną formę: grono siada wokół stołu, na którym ustawione jest sto świec. Po opowiedzeniu swojej historii każdy uczestnik gasi jedną świeczkę. Japończycy wierzyli, że gdy w jedną noc opowie się sto historii, wydarzy się coś niesamowitego. Wierzyli do tego stopnia, że często zgromadzeni w domu uczestnicy kaidan kai przerywali grę na dziewięćdziesiątej dziewiątej opowieści. Rytuał ten miał korzenie w przeszłości – przed nastaniem okresu edo służył wojownikom, którzy opowiadając sobie historie grozy, sprawdzali siebie i swoją odwagę. Snucie nocnych opowieści było też niezbędne podczas uroczystości religijnych, przy których wymagane było całonocne czuwanie. Od nich właśnie wzięło się słowo kaidan, które dosłownie oznacza: dziwna opowieść. Niebagatelne znaczenie dla wzrostu popularności grozy miał fakt pojawienia się druku w Japonii. Straszne historie zaczęto świadomie zbierać, spisywać i wydawać. Autorzy, którzy je spisywali, czerpali garściami ze zbiorów setsuwa, opowieści chińskich i folkloru. Tak działo się w pierwszym okresie epoki edo, trwającym do 1760 roku. Z tego okresu pochodzi np. „Lalka” („Otogi boko”, 1666 r.), „Zbiór Stu Historii o Duchach” („Shokoku Hyakumonogatari” 1677 r.). Z czasem wartości religijne zostały zdegradowane do poziomu rozrywki, a tradycyjne historie zostały zdominowane przez fikcję (1760-1867). Był to czas, kiedy w wyniku naturalnej ewolucji zrodziła się fantastyka.
Mściwe duchy O czym opowiadały kaidan? Ich rola była nieco inna niż opowieści ludowych. Te drugie służyły do tłumaczenia niewyjaśnionych zjawisk, kaidan zaś traktowały o wydarzeniach współczesnych, społeczno-kulturowych. Najbardziej znane opowieści mówiły o duchach mściwych kobiet. Źle
11 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
varia traktowane kobiety powracały po śmierci jako duchy, by dręczyć swych oprawców. Nie wzięło się to znikąd – w Japonii powszechne były przypadki wykorzystywania seksualnego służek przez samurajów, a i kobiety wolne, szczególnie pozbawione urody, nie miały lekko. Zawsze stały w cieniu mężczyzn i wedle tradycji miały zajmować się domem i być posłuszne. Jakikolwiek sprzeciw wobec niewłaściwego zachowania męża czy objaw zazdrości był surowo tłumiony. Jedną z najbardziej rozpoznawalnych opowieści epoki edo jest „Dom potłuczonych talerzy” („Sarayashihi”). Bohaterką jest Okiku, córka rabusia, która trafia do niewoli do Aoyamy Shuzena, zaraz po tym, gdy ten dokonał egzekucji na jej ojcu. Dziewczyna, kiedy dorasta, staje się obiektem pożądania Aoyamy. Surowo ukarana za okazaną niechęć, nie mogąc dłużej znosić prześladowań, popełnia samobójstwo. Powraca jako duch, by mścić się za krzywdy, jakich zaznała za życia. Oprócz „Sarayashihi” największą popularnością cieszyły się: historia o Kasane, „Yotsua kaidan” oraz mający korzenie w Chinach „Lampion z kwiatem piwonii” („Botan doro”). Ta ostatnia opowieść przestrzega przed
12 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
przelotnymi romansami. We wszystkich wyżej wymienionych kobiety odgrywają kluczową rolę.
Demony wojny Literatura nie była jedyną dziedziną, w jakiej zadomowiły się strachy. Straszne opowieści przeszły ewolucję, dochodząc do punktu, w którym stały się zjawiskiem społecznym. Ich popularność była tak wielka, że powstał cały nurt artystyczny zwany kaidan-mono, który obejmował, oprócz literatury również malarstwo, teatr i kino. Artyści malarze mierzyli się z demonami tworząc leksykony z wizerunkami. Jednym ze słynniejszych jest zbiór prac Toriyamy Sekien – „Nocny pochód stu demonów w obrazach” („Gazu Hyakkiyako Zengashu”). Sztandarowym elementem epoki edo był teatr kabuki. Kabuki to jedna z trzech tradycyjnych form teatralnych, w której rozwinął się nurt poświęcony wyłącznie duchom i demonom (kaidan-mono). Jego początki sięgają XVI wieku, jednak największy rozkwit przypadł na drugą połowę okresu edo. Parodią teatru były publiczne pokazy potworów. W widowiskach takich wyko-
rzystywano osoby upośledzone fizycznie, oszpecone i zniekształcone. Brzydota nie była akceptowana przez społeczeństwo japońskie, wierzono, że wiąże się ze złym charakterem. Po obfitującej w duchy epoce edo nadszedł czas na lata przemian okresu Meiji (1868-1912). W tym okresie popularność kaidan znacznie spadła, na skutek działań wojennych. A po wojnie przyszedł czas na literaturę nowoczesną. Okres powojenny to czas niewesoły, który odcisnął piętno na społeczeństwie japońskim. Kawabata Yasunari (1899-1972) pisarz odznaczony nagrodą Nobla, sam o sobie mówił: Po wojnie pogrążam się w japońskiej melancholii. Nie ufam powojennym stosunkom i obyczajom, nie wierzę też chyba rzeczywistości tego świata. Nie on jeden miał problem z dostosowaniem się do współczesnych realiów. Samobójstwa pisarzy były na początku dziennym. Tematyka, jaką poruszali była szeroka, bo też różne były kręgi z jakich pochodzili. Jednak bez względu na to, o czym pisali, element grozy pojawiał się wszędzie. Ciekawą postacią jest Koizumi Yakumo, pisarz angielskiego pochodzenia, przez Japończyków uwa-
varia żany za pisarza narodowego. Mocno zafascynowany Wschodem, w twórczości sięgał do tradycji japońskiej, interesowały go tematy niesamowite i zjawiska nadprzyrodzone. „Opowieść przy wtórze lutni” („Mimi nashi Hoichi”) autorstwa Yakumy opowiada o niewidomym artyście, który gra nocami dla zmarłego rodu Heike, myśląc, że występuje pośród żywych. „Piekieł wizerunek niezwykły” („Jigokuhen”) to opowieść, w której znów ukazane jest okrucieństwo panów wobec swych poddanych. Przedstawia historię malarza, który tworzy dla samuraja wizerunek piekła. Gdy prosi swego pana o podpalanie jego kloaki, elementu, który chce namalować, szogun zamyka w kloace jego córkę i spala ją żywcem na oczach artysty. Historię napisał Akutagawa Ryunosuke (1892-1972), jeden z wybitniejszych twórców nowoczesnej literatury japońskiej. Poruszał w swych dziełach istotne problemy współczesności. Zmarł śmiercią samobójczą. Wartościowym zbiorem opowieści grozy z tego okresu jest „Ballada o Narayamie. Opowieści niesamowite z prozy japońskiej” wydana po polsku przez Państwowy Instytut Wydawniczy. We wszystkich opowieściach
panuje orientalny nastrój milczenia i tajemnicy, specyficzny dla całej prozy japońskiej.
Zjawy z ekranu Po wojnie groza zaczęła dominować w dziedzinie o największej sile rażenia – kinie. Przyjęło się, że lata powojenne były złotym okresem japońskiego horroru klasycznego. Na początku XX wieku zaczęły powstawać pierwsze filmowe adaptacje popularnych kaidan. Dwa pierwsze japońskie filmy grozy pochodzą z 1898 roku i choć ciężko nazwać je filmami, bo były połączonymi ze sobą „żywymi obrazami”, traktuje się je jako początek kina. „Jizo the Spook” („Bake Jizo”) oraz „Shinin no sosei”, przedstawiały sceny spotkania przerażonych ludzi ze zjawą zabitego w bitwie samuraja. Na kinie mocno odcisnął piętno teatr kabuki, widoczny w filmach zwanych rensageki – połączenia spektaklu teatralnego z obrazem filmowym. Pierwsze pokazy filmowe odbywały się w budynkach teatralnych. Adaptacje sztuk teatru kabuki przełożonych z kaidan na obrazy kinowe nazywano shinrei-mono eiga („film o duchach”). Adaptacje filmowe tradycyjnych opowieści, powstawały jedne
za drugimi. Niestety, znaczna część filmów z okresu międzywojennego przepadła. Istotną postacią dla kina japońskiego był Nobuo Nakagawa, uznany za mistrza grozy. W swych filmach czerpał garściami z folkloru, legend oraz religijnej symboliki. Pierwszy film wyreżyserował w 1956 roku – „Ghost of Hanging in Utusunomiya”. Temat azjatyckiego (w tym również japońskiego) kina grozy poruszył w ubiegłym miesiącu Robert Skowroński w swoim artykule, przeskoczmy zatem do 1998 roku, kiedy to świat stanął oko w oko z Samarą. „The Ring” Hideo Nakaty miał niebagatelny wpływ na rozbudzenie świadomości japońskiego horroru wśród odbiorców na całym świecie. Ewolucja strachu w rozrywkę nastąpiła na całym świecie. To nie pojedyncza fala, która zalała wyłącznie Japonię. Żeby daleko nie szukać i nasza, słowiańska kultura przeszła podobną ewolucję – od podań ludowych, poprzez konflikt z religią, która ostatecznie je zdominowała, aż po dzień dzisiejszy, gdzie świetnie bawimy się w salach kinowych, bądź czytając horrory. A jednak można odnieść wrażenie, że to w Japonii strach rozsiadł się najwygodniej w kulturze.
Inhumans
13 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
KŁAMS
niesamowici temat numeru klasycy
JOSEPHA SHERIDA Tomasz Miecznikowski Zapytana o książki Josepha Sheridana Le Fanu bibliotekarka zrobiła wielkie oczy i wyraźnie było widać, że pierwszy raz słyszy to nazwisko. Gdybym zapytał o Edgara Allana Poego, z pewnością mógłbym spodziewać się innej reakcji. Dlaczego twórczość irlandzkiego pisarza, którego wkład w rozwój literatury fantastycznej jest nie do przecenienia, ginie w literackich pomrokach dziejów?
Z
epoki wiktoriańskiej pamięta się dzisiaj powieści Charlesa Dickensa i Jane Austin, rewolucję przemysłową i Kubę Rozpruwacza, kolonialną ekspansję i przede wszystkim nieodparty urok tego okresu, objawiający się dziś w tonach steampunkowej literatury. Wspominając ową epokę, myślimy przede wszystkim o losach potężnej, niezdobytej Anglii. Tymczasem epoka wiktoriańska obejmowała również Irlandię. A Irlandczycy, jak dobrze wiemy, nigdy nie mieli lekko. W połowie dziewiętnastego wieku, w czasie Wielkiego Głodu zmarło około dwudziestu procent populacji tego narodu. Dwa miliony wyemigrowały do Ameryki. Wiele kilometrów dalej, w okupowanej przez zaborców Rzeczypospolitej, po dziesię-
14 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
cioleciach romantycznych uniesień i epoce wielkich wieszczy nadchodził okres pozytywizmu. Zaowocował on powstaniem dziesiątek nowelek, w których polscy pisarze nieśli społeczeństwu kaganek oświaty. Kaganek Josepha Sheridana Le Fanu wyglądał inaczej – był wygaszony i wypalony. Jego opowieści niesamowite to druga strona medalu, rewers tego, co znamy z naszych szkolnych lektur. To wyjątkowy w swoim rodzaju model pozytywizmu fantastycznego. To inny sposób opisu brutalnej i nieprzyjaznej rzeczywistości, według którego, w momencie gdy krzywda ludzka domaga się sprawiedliwości i znikąd nie może jej otrzymać, ostatnią deską ratunku staje się wyobraźnia, a tym samym fikcja – wyzwoleniem.
Kłamstwo sublimacji W gatunku horroru możemy z grubsza wyróżnić dwie odmiany. Pierwsza to taka, która opowiada o oczyszczeniu; finał takich opowieści – o potworze spod łóżka, czy o nękającym rodzinę duchu z nawiedzonego domu – przynosi rozstrzygnięcie (choć oczywiście mogą powstać części dalsze), w którym zło jest ukarane, a bohater bądź bohaterowie, co prawda z pokaleczoną psychiką, ale jednak będą mogli dalej wieść normalne życie. Mieści się choćby w tym przedziale większość powieści (bo nie opowiadań) Stephena Kinga. Inna odmiana horroru to ta, która – mówiąc krótko – kończy się źle. Znowu weźmy książkę Króla, niech będzie to wyjątkowo pesymistyczny „Cmętarz zwieżąt”. Tymczasem opowieści niesamowite Le Fanu w przedziwny sposób wymykają się ramom tych podgatunkowych klasyfikacji. Istnieje w nich przełamanie modelu, które może u czytelnika budzić uczucie konsternacji. Być może to dobry trop, z pomocą którego można określić miejsce pisarza na literackiej mapie. Tematyka, symbolika, wykonanie – to składniki których amalgamat, dajmy na to w przypadku twórczości Poego przyciągał czytelników. W twórczości Le Fanu, której ważną częścią składową jest przecież irlandzki folklor, też powinna działać uniwersalna zasada przyciągania. A jednak nie działa. Dlaczego? Bo fikcja Josepha Sheridana Le Fanu tkwi zbyt blisko rzeczywistości. Nie jest taką opowieścią niesamowitą, jak je zazwyczaj pojmujemy. Jest fikcyjnym opisem prawdziwego wydarzenia. Po prostu kłamstwem. Wyobraźmy sobie, że u wielodzietnej, chłopskiej rodziny z Irlandii znika dziecko. Mały chłopczyk ze złotymi lokami, który, jak się okazuje, został zabrany przez elfy. Pojawia się jeszcze czasami, zagląda do starego domostwa, nie wykazuje oznak starzenia, macha czasami w stronę rodzeństwa, aż wreszcie ostatecznie znika – jego los i twarz zacierają się w pamięci członków rodziny. Jakie elfy? Gdzie go zabrały? Co teraz robi? Dlaczego się nie
STWA
NA LE FANU
niesamowici temat numeru klasycy szych łgarstwach. (…) nie poddawałem się i miałem nadzieję, że wzorem szarlatanów i oszustów, którzy powtarzają kłamstwo tak długo, aż skłonią ludzi do wiary, uda mi się przekonać samego siebie do wygodnego sceptycyzmu względem tej zjawy. Czy, w kluczowych, przerastających nas chwilach, gdy stajemy twarzą w twarz z wielkim wyzwaniem, stajemy naprzeciw prawdy, najłatwiejszym wyjściem będzie odrzucenie jej, bo tylko wtedy będzie można bezpiecznie wieść swą egzystencję dalej? Kłamstwo powinności
starzeje? Te wszystkie pytanie nachodzą czytelnika podczas lektury opowiadania „Dziecko, które odjechało z elfami”. Te fantastyczne wytłumaczenia słyszą jego bracia i siostry, a nawet więcej – to właśnie sobie wmawiają, aby los zaginionego stał się bardziej do przełknięcia. Wszyscy podświadomie rozumieją, że z dzieckiem stało się pewnie coś złego, ale elfy są lepszym wytłumaczeniem. Czytelnik do końca nie wie – może chłopiec zgubił się w lesie, może miał złego ojca, może umarł z głodu, może jego kości tkwią gdzieś w ziemi za rodzinnym domem. Elfy brzmią lepiej. Działa tu zatem bezbłędnie mechanizm sublimacji, czyli używając bardziej przyjaznego zwrotu – mechanizm przeniesienia. Według słów badacza i popularyzatora dawnej literatury fantastycznej, M.R Jamesa, opowieści Le Fanu to przede wszystkim opowieści o duchach. Pełna jest ich długa, dygresyjna i nieuporządkowana gatunkowo powieść „Dom przy cmentarzu”. Le Fanu stworzył tam tak popularny w literaturze grozy dwudziestego wieku model niesamowitego miasteczka. W Chapelizod, położonym pod Dublinem mieście dzieciństwa pisarza, obok toczących się normalnym biegiem wydarzeń dzieją się bowiem niezwykłe rzeczy. „Dom przy cmentarzu” jest również kroniką odchodzącego świata, o czym zresztą mówi sam narrator powieści, patrząc dorosłym wzrokiem na coraz bardziej obce mu miasto: I gdzie odeszło pięćdziesiąt innych rzeczy, które wydawały mi się w wieku chłopięcym trwałe jak ziemia i święte jak niebiosa? To, co zostaje, to duchy. Ale duchy w tych historiach z Chapelizod (pojawiających się także w różnych antologiach grozy jako osobne opowieści) są uosobieniem ludzkiego sumienia, nie dającego spokoju tym, którzy winni są zła, krzywd dokonanych na innych. Duchy są zatem uosobieniem kłamstwa. W momen-
cie kiedy tych złych, negatywnych bohaterów dopada w końcu sprawiedliwość, przychodzi kara, objawia się ona czytelnikowi zazwyczaj jako upiorna opowieść o duchu, często o duchu tego, którego skrzywdzono.
Ostatecznie też u Le Fanu kłamstwo staje się wyznacznikiem ludzkiej egzystencji, przedstawiając człowieka w momencie odrzucenia niewygodnej prawdy. Jedną z najprzedziwniejszych rzeczy związanych z kłamstwem jest to, jak często oszukujemy samych siebie, czyli kogoś, komu najłatwiej rozeznać się w na-
Znamy te opowieści ze słyszenia. Porywane, nigdy nie odnalezione dzieci, kobiety wbrew własnej woli zamykane w szpitalach psychiatrycznych. Le Fanu często pisze o działaniach ludzi stojących za tego rodzaju wydarzeniami, o prawdziwie drapieżnych ptakach, dla których cała reszta to łowna zwierzyna, bądź jeszcze gorzej – padlina, na której można śmiało żerować. Człowiek jest więc drapieżcą najbardziej odrażającym, za maską różnorodnych, często rodzinnych, finansowych powinności ukrywając prawdziwe oblicze. Pisarzowi szczególnie na sercu leżały sprawy spadkowe, sprawy dziedziczenia. To, co opisuje w różnych opowiadaniach (na przykład w „Duchu pani Crowl”), wydaje się wywodzić jeśli nie z własnych doświadczeń, to z podpartych dziennikarskim doświadczeniem obserwacji. Ich apogeum następuje w znakomitej, pełną gębą wiktoriańskiej powieści pod tytułem „Stryj Silas”. Ta powieść to esencja przyszłego, hitchcockowskiego stylu. Historia opowiadana jest z perspektywy nastoletniej, naiwnej dziewczyny o imieniu Maud, pochodzącej z bardzo bogatego, angielskiego domu. Naiwność ta często irytuje dojrzałego, obeznanego w fabularnych schematach czytelnika; niemal wytrąca z równowagi, co przede wszystkim świadczy o talencie stojącego za postacią narratorki autora. W pewnym momencie umiera ojciec bohaterki, a ona sama, zgodnie z wolą zawartą w testamencie, zostaje oddana pod opiekę młodszego brata ojca, czyli właśnie stryja Silasa. Rzadko kiedy tytułowy bohater książki pojawia się dopiero w jej połowie. Le Fanu nie oszczędza czytelnika, nie idzie na skróty, tylko nieustannie podnosi napięcie i z pietyzmem buduje fabułę, w której wydawałoby się nieistotne szczegóły mają okazję wybrzmieć
15 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
niesamowici klasycy nagle kilkaset stron później. Stryj Silas jest objętym niesławą człowiekiem, zuchwałym i nieroztropnym za młodu, któremu swoim testamentem starszy brat daje możliwość oczyszczenia imienia. Wszyscy oprócz dziewczyny mają świadomość, że oddając ją pod opiekę stryja, tak naprawdę ojciec skazał ją na potencjalną śmierć. Dlaczego? Bowiem, jeśli bohaterka umrze przed osiągnięciem pełnoletniości, cały jej majątek przejdzie właśnie na Silasa. Nie na darmo przywołałem tu nazwisko Hitchcocka. To w jego filmach można było oglądać nieświadomych zagrożenia bohaterów w rolach ofiar przeróżnych manipulacji. „Stryj Silas” to rasowy thriller, momentami, dzięki histerycznemu usposobieniu i wyobraźni bohaterki, wpisujący się w poetykę horroru. Podkreśla to jeszcze konstrukcja niektórych wątków i postać nie tyle stryja Silasa, co prawdziwie przerażającej guwernantki Maud, Madame Rougierre. To między tymi bohaterkami rozegra się najbardziej niezwykła w powieści, sięgająca nagle za kurtynę manipulacji scena, gdy odrażającą guwernantkę dopada coś w rodzaju wykalkulowanych wyrzutów sumienia. To, że narratorką jest potencjalna ofiara wcale nie działa na czytelnika uspokajająco – bo przecież skoro ona opowiada, to wiemy, że musiała w jakiś sposób wykaraskać się z nieprzyjaznych okoliczności. Historia jest jednak podana w tak sugestywny sposób, że gdzieś w podświadomości widzimy jej drugą, niestety częstszą i prawdziwszą wersję. Bo znowu, ku pokrzepieniu serc, ku zamydleniu oczu, ku uspokojeniu duszy, Le Fanu prowadzi nas za rękę prosto w serce mirażu, serwując kolejne, pocieszycielskie kłamstwo. Kłamstwo odmienności Pod koniec życia pisarza wydano zbiór pięciu długich opowiadań pod jakże znaczącym tytułem „In a Glass Darkly”. Dwa z nich zyskały rodzaj nieśmiertelnej sławy: „Carmilla” i „Zielona herbata”. Oba są jednymi z najpiękniejszych literackich kłamstw autora. I w obu Le Fanu zbliżył się najbardziej do uniwersalizmu Poe, do podobnej mu siły przyciągania. „Carmilla” poprzedziła „Draculę” Brama Stokera. Nie mówię tu rzecz jasna o tym, że Le Fanu wymyślił mit wampiryczny. Bardziej pokazał drogę, którą może podążać ów motyw, tak mocno eksploatowaną w późniejszych latach w popkulturze. To droga, na której spotykamy bohaterów innych, obcych, wychodzących poza ustalone standardy i to właśnie w takim wydaniu stają się oni zazwyczaj bohaterami masowej wyobraźni. W „Carmilli”, pod płaszczykiem tradycyjnej opowie-
16 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
ści, w której zło zostaje zidentyfikowane i pokonane, kryją się podteksty, które w tamtych czasach nie mogły być wyeksponowane wprost. Zachowanie i wrażliwość narratorki tekstu świadczy bowiem o nieuświadomionej chęci wykroczenia poza ogólnie przyjęte normy. I nie mówimy tu tylko o normach moralnych. Wampir to przecież odmieniec, to ktoś obcy i inny, to protoplasta dwudziestowiecznych mutantów, krwiożerczy dewiant. I to jest oczywiście kłamstwo, bo tak naprawdę Le Fanu nie pisze o wampirach. Kapryśna i dziwna Carmilla to po prostu obiekt pragnień drugiej młodej osoby, jedna dziewczyna będąca pod urokiem innej młodej dziewczyny, to fascynacja i miłość, które miały pozostać nigdy nie spełnione, bo już na starcie, były czymś nie do pomyślenia, czymś niemożliwym. „Carmilla” to tak naprawdę rozbieg przed „Zieloną herbatą”. Genialny, w kontekście treści, jest już sam tytuł tego opowiadania Le Fanu. Przez lata polskiej wersji opowiadania trzeba było się mocno naszukać w antykwariatach, bądź na internetowych aukcjach, bo zostało ono opublikowane jedynie w bezcennej wręcz antologii opowiadań niesamowitych wydanych w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku przez Iskry, jako „Opowieści z dreszczykiem”. Na szczęście w maju tego roku ukazała się wreszcie pełna wersja wspomnianego wyżej, najlepszego zbioru opowiadań Le Fanu – „W ciemnym zwierciadle”. Wśród nich „Zielona herbata” jest najbardziej zapadającym w pamięć utworem. To podana w szkatułkowej formie opowieść o doprowadzonym do szaleństwa pastorze, którego w pewnym momencie życia zaczęły nawiedzać niepokojące halucynacje – jego niemal nieodłączną towarzyszką stała się mała, przedrzeźniająca go małpka. To jedna z najdziwniejszych i najbardziej nośnych metafor skrywanego wyobcowania i odmienności w historii literatury, dodajmy, że rzekomo racjonalnie wytłumaczona przez jednego z bohaterów. „Zielona herbata” to najpiękniejsze i zarazem najstraszniejsze kłamstwo Josepha Sheridana Le Fanu. Prawdą natomiast jest to, że inny czytelnik może tę opowieść i całą resztę twórczości pisarza odczytywać zupełnie inaczej – to literatura podatna na różnorodne interpretacje. Dzieła Sheridana Le Fanu to również w jakiś sposób opowieść o nim samym – człowieku, który nie był zdolny pogodzić się ze śmiercią bliskich mu osób, nie miał już siły walczyć z otaczającą go, przepełnioną ludzką krzywdą rzeczywistością. Pisarz, ponoć męczony nieustannymi lękami i majakami, zmarł na zawał serca w 1873 roku. Pozostawił po sobie niezwykłą spuściznę, o której nie mamy prawa zapomnieć.
17
proza polska Nowa Fantastyka 08/2015
Krypty NeoAzji Marcin Staszak
D
zielnica magazynowa wyparowała w jednym krótkim błysku. Zniknęła jak rozlane krople krwi przysypane piaskową kołdrą przez dozorcę. Podmuch implozji szarpnął zabudowaniami z sąsiednich dystryktów, rujnując ustalony ład i ciszę. Przyznać trzeba, iż była to cisza niezwykła, rozpisana na trzy instrumenty. Najbardziej oczywiste było przepastne, dudniące pustką echo wywołane przez to, czego brakowało. Gdyby swą frustrację okazywała burza, krople deszczu spadałyby i bębniły na złomach blachy przykrywających gruzowisko. Gdyby po okolicy wiercili się gapie, rozcięliby ciszę, przeganiając ją lamentami. Gdyby w niebo wznosiły się głosy policyjnych syren... Ale nie, nic z tego nie miało miejsca. W obręb zrujnowanej dzielnicy wjechał ciemnowłosy mężczyzna, uchylił drzwi i zamknął je za sobą. Poruszał się w absolutnie czarnym skafandrze, przeszedł chyłkiem przez pas wypalonej zieleni, następnie przez plac, który wcześniej mógł nosić na swych barkach ściany i metalową okrywę dachu. Wkroczył w zwałowisko, ze swobodą wynikającą z długiego doświadczenia omijał luźne elementy, które mogłyby zgrzytać pod jego ciężarem. Mężczyzna, postępując tak, dodawał swoją małą, ukradkową ciszę do tej głębszej, dudniącej. Trzeciej ciszy nie dało się tak łatwo uchwycić. Gdyby słuchać wystarczająco długo, w końcu odkryło by się jej nuty w chłodzie strzaskanego szkła i gładkim plaście wykorzystanym w części budowli. Cisza kryła się w niepozornej walizce, ciężka niczym ogromny rzeczny otoczak. Była to cierpliwa cisza towarzysząca śmierci. Pustka trwała jeszcze długo po tym, jak ciemnowłosy odszedł. *** Wzdłuż białego korytarza ciągnęły się sale o niejasnej numeracji. Zwykły człowiek zgubiłby się szybciej niż ziarno ryżu w spichrzu żyta. Pocieszające, że ciemnej tłuszczy nikt tu nie wpuszczał, chyba że nogami do przodu. Drzwi windy rozsunęły się, stuk oficerek o gresowe płytki wyprzedzał o krok dwoje służbistów. Maszerowali od sali do sali, zaglądając w ekrany rozlewające się na drzwiach. Każde z pomieszczeń wyglądało identycznie. Wewnątrz dało się dostrzec rzędy drzwiczek, każde nie wyższe niż połowa człowieka. Nad każdym miniaturowym wejściem jarzył się bladym światłem numer. – Ilekroć tu jestem, przechodzą mnie ciarki, jakbym zaglądał do prosektorium – rzekł wyższy z oficjeli o wyraźnych europejskich rysach. Wydawał się stosunkowo młody, co o niczym nie świadczyło w tym przeklętym przez Phoebe świecie. – Naszym gościom niewiele brakuje do stanu wskazującego... – rzucił żartobliwie drugi, krępy. Winą za posturę obarczyć należało bardziej zmienność mody wraz z kreatorami Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
sylwetek niż jakość genów. Każdy wszak wie, iż w tej części NeoAzji co sezon zmieniał się kanon piękności. Inżynierowie cielesności zbijali majątek na tych chorobliwych dążeniach do nieuchwytnego ideału. Gdzież go jednak znaleźć? Dziś niski o krągłej twarzy i przerysowanych skośnych oczach jest jeszcze indywiduum, jutro stanie się popularny, pojutrze na tyle powszechny, że aż pospolity. Blaski celebrytów gasną szybciej niż rozbity neon. – O czym ty mówisz? – Wyższy rozejrzał się konspiracyjnie. – Jest coś, o czym nie wiem? – Flavius, gdyby nie fakt, że przybyłeś do naszego oddziału z zapyziałego kraju starego świata, gdzie nadal włóczycie nogami po asfaltowych ścieżkach, to już prosiłbym, byś pokazał mi swoją tablicę fibizacji – mruknął niższy, niezadowolony. W jego słowach wytrawny słuchacz doszukałby się groźby. – Naprawdę chcesz ją przejrzeć? Mam ją udostępnioną na waszej Giełdzie – rzekł, wbijając ciąg znaków na przyściennym panelu. – Błyskotliwość twojej odpowiedzi zmusza mnie do zawnioskowania o usługi przedaborcyjne celem zapewnienia... – Już, już dobrze. – Wyższy machnął ręką. – Wiem. Pachnie mi to eugeniką. Zapadła cisza. – Wszystko przez te kapsuły, napychają ich więcej niż sardeli w puszcze. – Sardynek – poprawił niższy. – Tak to wygląda w krypcie – sapnął, ciągnąc za okucie pod numerem 4969, ostatnim w sali. – Słyszałeś o tym nowym, Thiên Hái? – spytał Flavius, skinieniem głowy wskazując na ciało wyjeżdżające z żelaznej kapsuły. Nagle przypomniał mu się hotel w starym Tokio. – Tak, przejrzałem nawet jego tabelę osiągnąć i ranking społeczny – odpowiedział Hái, udając, że nie dostrzega wymaganego w tej sytuacji „Panień”. Nie był jeszcze Phoebe, ale to nie znaczyło, że podwładny nie mógł się do niego zwracać zgodnie z modą panującą wśród aspirujących. – Niewiele brakowało, by otrzymał granty cybernetyczne. – Przyszły Phoebe? A ja myślałem, że ich nie interesują te sprawy. – Które? – dociekał Thiên Hái. – Seks, hedonizm. Za co innego mógł trafić do nas? Może spojrzymy, jak go odpieczętują? – Flavius się ożywił, odpalając trasę magnetyczną, którą pojechało ciało. – Chodźmy na kolejny blok, posprawdzamy leżakownie – odparł Hái, zważając na ściśle określone obowiązki. – Przecież tamci i tak nie uciekną. – Widzieliśmy to tysiące razy. – Dla ponaglenia wywołał statystyki pracy w obszarze rozszerzonej rzeczywistości Flaviusa. Tamten prychnął nieprzyzwoicie. – Nigdy nie byłem tak blisko Phoebe. Czyż nie na tym opiera się nowy azjatycki sen?
18
Marcin Staszak
– Zamilcz, inaczej zakosztujesz amerykańskiego koszmaru – burknął Hái niestosownie. Wszyscy bali się zsyłki do Stanów, szczególnie młodzi ze starego świata. Odpowiedź wstrząsnęła Flaviusem, sama myśl o tym potwornym miejscu napawała go odrazą. – Będę wdzięczny móc pozostać na służbie wraz z tobą – rzekł asekuracyjnie, nieco zbyt pośpiesznie, by wyglądało to naturalnie. – Równie dobrze mogliby przetrącić mu kręgosłup, by go unieruchomić. – Zaśmiał się, towarzysz nie odwzajemnił uśmiechu. – Położą faceta na stole, wsuną igłę w dwa miejsca w mózgu. Wstrzykną separator, by sobie pospał. Nic ciekawego. Ciało śpi, umysł pracuje i pokutuje. – Blokada neurologiczna to miła sprawa – Flavius rzucił sloganem z niedawno zasłyszanej reklamy. – O ile lubisz być uwięzione wewnątrz własnej głowy. Myślę, że to straszne, nie móc ruszyć kończynami. Podobno masz wgrywane Mury Zaporowe. Wiesz choć, co to znaczy? – To się nazywa ubezwłasnowolnienie. Odcinają cię od sieci po całości. Myślisz o sobie i czekasz na Terapeutę. – Jest znacznie gorzej. Usuwają ci dostęp do różnych miejsc w głowie, wspomnień, wiedzy, umiejętności. Jeden błąd, a twoje ciało zapomni jak wytwarzać czerwone krwinki. – Witamy w Krypcie – odparł Flavius, wzruszając ramionami. Ruszyli sprawdzić pozostałe leżakownie. Flavius miał sporo materiału do przemyślenia. Nie zrobił jednak tego, po trzech krokach padał na wznak. *** Czerń i chłód zalewały wszystko. Gdzie nie spojrzeć pustka, choć nie miało się wzroku. Słuch również nie rejestrował niczego poza wewnętrznym światem. Wang Su siedział wewnątrz siebie, jakkolwiek to nie najlepsze słowo. Nie oddawało ono bezkresności, w jakiej się znalazł. Deprywacja sensoryczna to przy tym jak letni wietrzyk w porównaniu z huraganem. Zagubić się we własnym umyśle, błąkać bez możliwości sięgnięcia do jakiejkolwiek myśli opisującej własne Ja. Bał się panicznie, nie wiedząc, czym jest. Kołem? Kawałkiem krzemienia? Zagubioną SI z ubiegłego stulecia, wgraną na uszkodzony nośnik danych, który ktoś raczył w ramach dowcipu podłączyć do... nie wiadomo czego. Dla kogoś stojącego obok wyglądałby jak śpiący. Był równie żywy co martwy, istny kot Schrödingera. W umyśle Su pojawiło się coś na wzór światła, nigdzie nie dało się zlokalizować źródła tej narastającej jasności. Chłód nieco zelżał. Coś niby-gestem zachęciło go do przemieszenia się. Płynął w odmętach, szukając swego światełka w tunelu. Starał się rozglądać dookoła, co wydało mu się niedorzeczne. Jak rozejrzeć się w jednowymiarowej przestrzeni? Czy były tu jakiekolwiek wymiary? Ktoś mu podpowiadał, że nie będzie żadnego światełka w tunelu. – Będę twoim Zdumieniem. – Wang nie był pewien, czy dobrze usłyszał, może chodziło o Sumienie? Co jednak znaczyły te słowa? – Gdzie jesteś? – zapytał niepewnie. – Tuż obok ciebie. Spójrz. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Su wytężył wszystkie siły i nagle poczuł niepokojące mrowienie w miejscu, które mogło stanowić ośrodek jestestwa. – Podaliśmy ci antyseparator, niebawem odczujesz nieco więcej swobody. – Czuję, jakby spłynął ze mnie paraliż przy senny – odpowiedział po chwili namysłu. – Pamiętasz, dlaczego się tutaj znalazłeś? – zapytało „umienie”, jak raczył myśleć o rozmówcy Wang Su. – Z powodu... – szukał odpowiedzi przez kilka sekund w przytłaczającej ciszy. Zaczynał ponownie bać się, że został tu całkiem sam. – Zaprosiłem cię tutaj w ramach Sprawiedliwości Wyrównawczej. Abyśmy mogli przeanalizować najlepsze rozwiązanie dla pana, panie Wang, daję panu uprawnienia do zburzenia pierwszego Muru Zaporowego. – Co proszę? – rzucił zdezorientowany. Obraz nagle uległ wyostrzeniu. Su stał przed calowej grubości taflą lodu o nieprzejrzystej fakturze. Sięgnął po młot i uderzył z całych sił, nic się nie stało. Czuł na sobie zewnętrzną presję, by powtórzyć czynność. Uczynił to sześciokrotnie, aż wreszcie tafla przerodziła się w cieknący potok łez. Czy nie lepiej było wykorzystać reakcję termitową i wysadzić całość w diabły? – A teraz przejdź do poranka tamtego feralnego dnia – nakazało Umienie. *** Budził się każdego ranka z bólem głowy, ćmiącym i ciężkim jak kowadło. Odrywając od czaszki asymetrycznie rozłożone ssawki magnetyczne, czuł jeszcze drażniące, elektryczne impulsy, mające na celu pobudzać synapsy. Powstały dyskomfort bywał przytłaczający, najbardziej tuż przed samym przebudzeniem. Zsunął nogi tak, aby koniuszki palców dotykały przyjemnie ciepłej boazerii. Przetarł zaspane oczy i z nadobnym namaszczeniem wpatrywał się, jak lewa stopa drga w nerwowym tiku. Obie niedogodności mógł bezproblemowo usunąć przy odrobinie zachodu, każda z nich stanowiła jednak coś na wskroś ludzkiego i właśnie z tego powodu zapragnął je pozostawić. Zupełnie odmienne podejście miał do innych aspektów życia. Doskonale pamiętał operacje neuroplastyczną, której poddał się przed dwoma laty. Nie przysłużyła mu się w najmniejszym stopniu – wbrew zapewnieniom konowałów z Hangzhou. Ileż go kosztowało przemknięcie do nowych republik; same procedury migracyjne doprowadzały ludzi do szaleństwa lub, jak Wanga, na czarny rynek. Światem nominalnie rządziły państwa czy korporacje pokroju NeoGenesis Corp., i to właśnie one ustanawiały taksy transgraniczne. Nikt nie miał jednak wątpliwości, gdzie leży realna władza. Półświatek świadczył najróżniejsze usługi, za odpowiednią cenę. Nie każdy jednak chciał ją płacić, szczególnie że twarda waluta nie była tak cenna jak kiedyś. W świecie ukierunkowanym na Post-Humanizm, kartą przetargową okazywał się sam człowiek. Su od dłuższego czasu marzył o pewnych zmianach w swym ciele. Mógł co prawda udać się do rynsztokowego Inżyniera Cielesności. Ci jednak oferowali usługi raczej wizualne, o ile
Overkill Krypty NeoAzji
19
Nowa Fantastyka 08/2015 06/2015
tak można nazwać wydłużenie ciała, modyfikację muskulatury, permanentne owłosienie lub wieczną nagość. Wcześniej mawiało się o Kosmetyzacji Cielesności, zanim nie zaczęli tych swoich cudów. Ale piękno zewnętrzne nigdy nie stanowiło największego zmartwienia Su. Zapadając w sen roztaczał wizję siebie doskonalszego, przekraczającego zwykłe ludzkie ograniczenia. Chciał być sprytniejszy od wszystkich innych, mądrzejszy niż wszystkie AIC, Artificial Intelligence in the Cloud. Marzył o wyniesieniu swej inteligencji pod niebiosa, ta jednak pozostawała nieustannie na tym samym poziomie, niezależnie od ilości przeprowadzanych poprawek neuroplastycznych. Zgodnie ze wskazaniami Nowych Bogów należało spełniać ściśle określone kryteria, by doznać łaski sakramentu Wniebowzięcia. Gdy Su, przy ostatniej ceremonii dziesięć lat temu, na ostatniej prostej został uznany za niegodnego, był sfrustrowany jak wszyscy diabli. Wszyscy sposobili się do tegorocznej fiesty. Wskaźniki progresu dalej miał bardzo wysokie. Taki stan rzeczy irytował i podniecał równocześnie. Czy i w tym roku otrze się o boskość? Jeśli nic się nie zmieni, równie dobrze będzie mógł sobie palnąć w łeb. Tu i teraz. Choćby miał zreprodukować własną drukarką staromodnego colta i zastrzelić jak ten młodzik w sześćdziesiątym drugim. Spojrzał żałośnie na odłączoną n-maszynę ustawioną w narożniku. Wystarczyło nabyć plan przestrzenny i uruchomić program, tak samo jak w starodawnej pralce, którą posiadała jego babka. Westchnął ciężko. Pomacał coraz rzadsze kędziory z tyłu głowy, aż natrafił na tomofonowy zwitek. Szarpnął energicznie, wypinając bezpośrednie łącze ze swego umysłu; zakończył tym samym reorganizację wspomnień, które właśnie archiwizował na zewnętrznym dysku. Zwinął włos-link i schował go do papierośnicy, pamiątce po jednym z odległych przodków z drugiej linii. *** – Nie skupiaj się na tym – rzekł głos niepasujący do obrazu. *** Zaraz po piątej rano na płynącej za oknem wideosferze rozświetliła się reklama NeoGenesis Corp., zachwalająca upgrade osobowości do v4.3. Aktualizacja wprowadzała szesnaście kosmetycznych poprawek interfejsu oraz niwelowała najgorszą wpadkę korporacji od lat, usuwając poświatę w holografii. Su aktywował własny program. Extended reality rozpaliło się feerią barw, oszałamiając użytkownika. Wszystko było piękne i barwne niczym wachlarz pawich piór, pełniło nawet tę samą funkcję – zakrywało mniej atrakcyjny ptasi kuper. Su wodził wzrokiem po różnych elementach swego wyposażenia, od ekspresu do kawy po barokową, zupełnie niepasującą do wystroju szafę, o czym Extended reality raczyło go z miejsca poinformować, proponując trzy różne zamienniki. Niestety defekt mgły pozostawał, rozmywając napisy lub pozostając je, gdy sam przedmiot już dawno zniknął z pola widzenia. Wada obniżała zaufanie, obniżała Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
wartość produktu. Wielu zrażonych nabywców przeszło już do konkurencyjnego Plaeteur no.5. Wang Su nie należał do nich i ani myślał zmieniać operatora na któregoś z nowo powstałych. Wyrastają tacy niczym megagrzyby po mutagennym deszczu – pozostałości po najkrótszej światowej wojnie, by zniknąć w echach świata i pozostawić człowieka bez prawa do życia w elektronicznym uniwersum. Zgasił ER. Całą uwagę poświęcił na płynącej za oknem reklamie. Barwny obraz kusił, by z miejsca sięgnąć po aktualizację. Wystarczy krótki ruch ręką, wskok w GlobalNet i jeden myśloklik. Wang nie podjął jeszcze decyzji o wgraniu nowszej, o dziwo darmowej wersji Osobowości dla posiadaczy wcześniejszych odsłon. Wyglądało to zbyt pięknie, by mogło być prawdziwe. Wideosfera przesunęła się już na wysokość kolejnego pilaru mieszkalnego, zwanego przesadnie drapaczem ozonosfery. Blask rozpraszający się na energetycznej bąblu okiennym zelżał, umożliwiając spokojne spojrzenie na przestrzeń. Wang podszedł ku części otwartej, stanowiącej połączenie mieszkania ze światem zewnętrznym. Całość rozdzielała delikatna połyskliwa membrana, stanowiąca część podłogi i ścianę zewnętrzną, przechodząca dalej płynnie w plast. Niekiedy miał ochotę zakrzyknąć jak na starych filmach sci-fi: „Podnieść osłony!”. Zawsze, gdy miał stanąć na strefie, odczuwał niewyobrażalny lęk. Pierwszy krok i membrana zaczynała gorzeć miarową zorzą barw tuż pod postawioną stopą. Wystawać na cienkiej, prześwitującej podłodze jednoimiennych atomów i nie mieć pod nogami żadnego innego gruntu, pomijając ten po trzyminutowym locie w dół, było w tym coś z mitycznej magii. Strach pozostawał, choć Su wiedział przecież, że nie odnotowano do tej pory żadnego wypadku związanego z awarią któregokolwiek z pilarów. Dzięki strefom pilary zawdzięczały swój majestatyczny wygląd. Phoebe wiedzieli, jak wznosić prawdziwie monumentalne struktury. Su rzucił wzrokiem za znikającą w dali reklamą. Auta sunęły po niebie nieprzerwanym strumieniem wprost do węzła We3K, zwanego przez użytkowników tygodniówką. To mu przypomniało, iż najwyższy czas, by udać się na przegląd własnego latacza. – Witam! – krzyknął Reklamiarz na czwartym, najwyższym poziomie głośności. – Znów? Przecież ostatnio przyjąłem wizytę – mruknął w stronę hologramu emitowanego z koncentratora mediów umieszczonego na północnej ścianie. – Ma pan całkowitą rację, odbyła się ona równo tydzień temu. A jak dobrze pan pamięta, wyrażał pan zgodę na nasz newsletter w ramach transakcji wiązanej za dostęp do danych od Ergo Corp. – Przełącz – nakazał niezbyt zachwycony. Czekała go długa sesja pętloklam, nagabujących do pozyskania któregoś z zdawałoby się nikomu niepotrzebnych produktów. – Z pewnością doceni pan naszą Yrwmę, nadaje się idealnie... – Nie dziękuję – przerwał, nim Reklamiarz wyświetlił przedmiot. Wang widział go już wielokrotnie. – W takim razie może zainteresuje pana karma Fliflap, bogata w minerały. – Wizja zmieniła się. Przez pokój przebiegł
20
Sławomir Marcin Prochocki Staszak
holograficzny psiak, przywarł do wygenerowanej miski i zaczął zajadać fliflapowe groszki. – Proszę zwrócić uwagę na kondycję zwierzęcia. Na naszym pokarmie może szybciej przejść na postanimal – wygłosił slogan. – Pierwsze co zrobię, stając się Phoebe, to permanentny zakaz reklam – rzekł, odwołując się do Pierwszego Prawa, przywileju, który umożliwiał nowym Phoebe wprowadzanie zupełnie nowych regulacji. *** – Podążaj dalej za wspomnieniem – upomniało Umienie, wyczuwając wahanie Wanga. *** Su, znudzony wymuszonym oglądaniem podstawowego pakietu, przeszedł się wzdłuż mieszkania, przecinając wiązkę emitera. Zakłócenia rozszalały się wokół wielowymiarowej dziury o ludzkim kształcie. Wszystko przez tą cholerną poświatę w ER, utrzymującą się w powidoku nawet po odłączeniu. – To skandaliczne naruszenie licencji! – oburzył się Reklamiarz aż wizja zadrżała. – Chwila... – powiedział Su pośpiesznie, nie zdołał jednak zatrzymać lawiny zdarzeń. Nim zdołał mrugnąć, na podeście audiencyjnym wyrósł Funkcjonariusz. – Zostaliśmy powiadomieni o niedotrzymywaniu umowy i haniebnym ignorowaniu dziewięćdziesięciu procent prezentowanych ofert. Znając realia przymykaliśmy na to oko, jednakże świadome zakłócanie transmisji to poważne wykroczenie. Jestem pewien, że pan to wie. Potwierdził pan to cyfro-grafem. – Cholerny cyrograf – mruknął Su, połykając niemal język. – Mówił pan coś? – rzucił Funkcjonariusz z wymownie podniesioną jedną brwią. – Zrobiłem to całkowicie nieświadomie, zupełnie przypadkiem – tłumaczył się Wang, przyjmując przepraszającą miną, której nauczyła go tajska mamka. – Niech mi pan wierzy, nie takie wymówki słyszałem – odparł twardo Funkcjonariusz. – Jakie mamy rozwiązanie? – Su wolał nie przedłużać rozmowy. – Standardowo, zgodnie z regulaminem, muszę nałożyć na pana karę w wysokości dwóch tysięcy jednostek. – Dwa tysiące jednostek konsumpcyjnych! Przecież to jest ogromna suma! – Rozumiem zatem, że mam wykreślić pana z naszej listy i zobowiązać do zwrócenia wchłoniętej wiedzy na wypalance? – W twarzy funkcjonariusza nie było żadnych emocji. Drań wiedział, że Su nie może sobie na to pozwolić, nie teraz, gdy zbliżył się tak blisko magicznej granicy przejścia. – Nie dałoby rady tego załatwić polubownie…? Przecież nie macie ze mną problemów. Proszę przejrzeć rejestry. – Na samą myśl o wypalaniu szarych komórek zatrzęsły mu się ręce. – Dwukrotnie spóźnił się pan z przyjęciem Reklamiarza. Łączny czas opóźnienia wyniósł sto trzydzieści trzy sekundy. To jest długość oferty RexPulo. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Wang skrzywił się, wiedząc, że nie ma żadnych szans z pracownikiem korporacyjnym. – Mogę jednak... – Tak? – rzucił Su szybko. – Coraz bardziej popularne i bezpieczne jest odbieranie treści bezpośrednio we własnym umyśle poprzez direct link. Proponuję pakiet trzyimpulsowych reklam co dwadzieścia cztery minuty, wstrzykiwany wprost z sieci na pana bezpośrednie łącze. – Odmawiam. Proszę wypisać mandat, wolę zapłacić jednostki karne. Zakupów konsumpcyjnym mam dokonać najdalej w przeciągu tygodnia? – spytał, nie do końca pewien. – Pańska wola. Okres został skrócony do czterech dni. Obraz rozwiał się zupełnie. Cała sytuacja miała jeden plus, nie będzie już trzeba więcej oglądać Reklamiarza w tym tygodniu. Po głębszym przekalkulowaniu Su uznał, że transakcja nie należała do najgorszych. Uśmiechnął się, mimo ćmiącego bólu głowy. Ruszył ku tacy obiadowej. W tym przypadku nie musiał przywoływać wizualizacji by wiedzieć, jak będzie wyglądał jego obiad. Wszystko staroświecko odbywało się wewnątrz głowy, było w tym coś niezmiernie intymnego. Ostatnie miejsce nieskażone przez kogokolwiek innego niż on sam. Ewolucję świata dostrzega się poprzez zawężenie strefy prywatności. Mój dom, moja twierdza. Mój komputer, mój bastion. Mój umysł, moja ostatnia przystań. Czysty, własny umysł, ostatni bastion bezpieczeństwa. *** – Dalej proszę – Umienie, nacisnęło na jego świadomość. *** Wybrał sałatkę z owoców morza i nim zatwierdził myśloklikiem zamówienie, stracił zupełnie apetyt. Każdy obywatel NeoAzji od urodzenia posiadał w chmurze archiwum osiągnięć na wzór tych dostępnych w grach komputerowych. Czego tam nie było! Pisanie, z podziałem na wszystkie języki znane światu, nie wykluczając tych od programowania. Ukończone kursy, szkoły. Każdy zawód miał przypisane cechy, które trzeba było posiadać; do chwili, gdy nie miało się ich w CV, można zapomnieć o zatrudnieniu. Su przewinął okno, aż natrafił na klaster Qíngbào. Cały czas pozostawał pusty, nie pocieszało nawet to, że pasek postępu zatrzymał się na 97%. Czyżby jego marzenie miało się nigdy nie spełnić? Jak podkręcić tę cholerną inteligencję? Przeszedł się po pokoju, szukając małej metalowej kuli wymontowanej dzień wcześniej z auta. ORB spoczywał spokojnie na niemodnej, puchowej poduszce. Nie mając pod ręką żadnego stosownego opakowania, Su upchał sprzęt w pośpiesznie zerwanej poszewce. Stanął trzy metry przed koncentratorem mediów, po czym komendą głosową wywołał zaktualizowaną mapę Suǒyǒu Dìtú – mapę wszystkiego. Za ostatnią poprawkę musiał zapłacić trzynaście jednostek – co stanowiło miesięczny czynsz mieszkaniowy na najgorszym piętrze pilaru, gdzie światło słonecz-
Dobór Naturalny Krótka Krypty NeoAzji odwilż Szczepana Dracza
21
Nowa Fantastyka 08/2015 04/2015 11/2014
ne właściwie już nie docierało. SD zawierała naniesione informacje praktycznie o wszystkim, co mogłoby okazać się przydatne. Natłok wyświetlanych informacji był zatrważający i dla świeżych użytkowników stanowił nie lada problem. Obraz generował się jednak bez najmniejszych przeszkód. Dane nakładały się na siebie w łatwych do obróbki zestawieniach, o ile wiedziało się, jak to zrobić. Dlatego między innymi Su rozkładał mapę w postaci holograficznej, a nie wewnątrz swego umysłu, inaczej mogłoby to za bardzo obciążyć jego neurony, a użytkowana przez niego licencja programowa Synapsis nie obejmowała świadomych przeciążeń. O ubezpieczeniu również można by wtedy zapomnieć, a na to nie było go stać. – Filtruj zakłady mechaniki, kontrola gwarancyjna – nakazał rozrastającej się ciągle mapie. Sieć padła na kilkanaście sekund. *** – Interesujące. *** Dziesięć tysięcy punktów jarzących się na pilarze mieszkalnym zniknęło całkiem. Tereny wokoło budynków upstrzone były rzadką mgłą znaków. – Odnajdź najbliższe. Obraz mapy powiększył się, nabierał szczegółowości. Pojawiły się dwa jaskrawe żółte punkt. – Tylko dwa? – spytał zdziwiony. SD jednak nie odpowiedziała, opcja awatara-przewodnika była chwilowo niedostępna. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę zeszłotygodniowe zhakowanie wizualnych awatarów na nazistowskie zwierzęta w Orwellowskim wydaniu. – Wytycz trasy. Zgraj do pamięci podręcznej. – Su skrzywił się na chwilę, ścięty bólem. – Złożę im pozew za tę fuszerkę i nic im nie pomoże genialna optymalizacja pamięci krótkotrwałej… Dlaczego to jest tak daleko. Dzielnica magazynowa? – mamrotał, obrabiając wycinek planszy wewnątrz umysłu. – Suǒyǒu Dìtú, optymalizuj trasę z wyłączeniem płatnych sektorów. Oznacz dzielnicę kwadrantu genetycznego, kolejkuj go na drogę powrotną. Po zapamiętaniu elementów trasy wyszedł z mieszkania.
Thiên Hái pochylał się nad leżącym w ciepłej jeszcze kałuży Flaviusem. Znajdowali się aktualnie w strefie bezskanerowej. Alarm nie zawył, nie miał kto go podnieść. Włoch spoczywał na gładkiej powierzchni korytarza, nurzając się we własnym moczu. Porażenie mięśniowe dotknęło również zwieracz nieszczęśnika. Thiên Hái wstrzyknął chłopakowi wprost w rdzeń kręgowy kolejną dawkę neurotoksyny, wierząc, że uszkodzenia nie naruszą macierzystej struktury genów. Musiał odciąć go od GlobalNetu i sieci wewnętrznej, a to był najlepszy sposób. – Wybacz, młody, przyjechałeś nie-w-porę. Stawka idzie o wielką sprawę – wyszeptał mu wprost do ucha Hái, chwyEbookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Jarek Musiał
***
22
Marcin Staszak
cił Flaviusa za nadgarstki i uniósł. Druga para rąk złapała go za nogi. Głowa zwisała bezwładnie, obijając się rytmicznie pomiędzy ramionami jak serce dzwonu. Podczas jednego z wahnięć, tuż przed zamknięciem w jednej z kapsuł, Flavius dostrzegł jeszcze niewyraźną postać w skafandrze. I choć nie był do końca pewien – w tym stanie nie mógł być –wydawało mu się, że mężczyzna ma przytroczoną u boku walizkę. Drzwiczki zamknęły się szczelnie. – Dostaje antyseparatory, niedługo będzie gotów – rzucił Hái. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że jest już całkiem sam. Wiedział, co musi teraz nastąpić. Ruszył do dyżurki, ta jak zwykle stała pusta. Pełna automatyzacja wykluczyła część personelu z listy płac. Siadł za najszerszym panelem i pośpiesznie zaczął wpisywać komendy, unieruchamiał ciągi komunikacyjne Krypty jeden za drugim. Stawiały opór tylko przez moment, zbyt dobrze znał zabezpieczenia. Miał świadomość, że nikt nie może zakłócić spotkania, więc uwijał się jak w ukropie. – Czas się ulotnić i zacząć nowe życie – pomyślał, pędząc do pionu technicznego. *** – Zatrzymajmy się tutaj przez chwilę. Które elementy uznajesz za naganne? – dociekało Umienie. – Nie dostrzegam niczego nagannego – odpowiedział SU pewnym siebie głosem godnym generała. – Jako jeden z punktów pokuty dopiszę ci kurs etyczny, abyś pamiętał o obowiązku wydatkowania jednostek konsumpcyjnych w najbliższym licencjonowanym punkcie obsługi należącym do korporacji, z której posiadasz sprzęt. A teraz skup się na trasie swojego przelotu i wszystkich pojazdach, które mijałeś. Odnotujemy również wszystkie niezwykłe zdarzenia. *** Wang Su wybrał zakład mechaniki Deng Xiaopinga, który znajdował się w rejonie nieprzylegającym do żadnej z trzech kwarantann. Co było bardzo pożądane i właściwe pod względem bezpieczeństwa. Trasę postanowił pokonać najtańszą alternatywą. Po opuszczeniu pilaru wsiadł do kolejki podmiejskiej, która wyglądała niemal tak samo jak dwieście lat temu. Nikt jednak nie kupował biletów, wszystko odbywało się samoczynnie nawet nie za pomocą zbliżeniowych chipów, a w rozszerzonej rzeczywistości, z drobnym udziałem skanera wzoru genowego. Krótkie piknięcie przy punkcie startowym i powiadomienie w ER. Wyjście wyglądało tak samo. Przejażdżka była monotonna, trwała sześć minut i kosztowała jedną setną jednostki konsumpcyjnej. W jej trakcie najbardziej niezwykłą rzeczą było pojawienie się bezpańskiego psa za oknem. Dzielnica magazynowa składała się właściwie w całości z potężnych hal pooddzielanych uliczkami dojazdowymi. Wyglądało na to, że od lat nikt nie wykupił tych przestrzeni. Drapacze ozonosfery posiadały własne składy w wielokondygnacyjnych podziemiach. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
– Witaj – rzekł Su, kłaniając się właścicielowi zakładu wciśniętego pomiędzy hale. – Sądziłem, że już dawno nie ma takich miejsc jak to. – Jakich miejsc? – spytał Deng. – Pojedynczych rzemieślników pracujących tak jak pan. – Daję sobie radę. Mów, z czym przychodzisz. – Właściciel podszedł do stołu z narzędziami. Podniósł laserowy nóż, obejrzał go z każdej strony i odłożył na miejsce. – Muszę oddać do konserwacji ORB ze swojego auta. –Wyciągnął wzmiankowaną kulę. – SD wskazało, że najbliżej będzie mi do pana. – Mogę? – Wyciągnął dłoń z brudną od smaru ścierką, jakże niepasującą do obrazu współczesnego świata. – Proszę sprawdzić, czy jest w pełni sprawny. Inaczej nie będę mógł spokojnie podróżować. – Zawsze pozostaje komunikacja niezależna – wspomniał bez większego zaangażowania Deng. Wang machnął ręką. Znudziło mu się tłumaczyć, że jest starszy, niż wygląda. – No, wszystko jest w porządku, mogę zaraz wgrać potwierdzenie. Jak płacimy? – uśmiechnął się po chwili mechanik. – Słucham? – odpowiedział Su zdezorientowany. – Przyjmuję zapłatę na jedno z kont, nie mam jednak problemów z alternatywą – rzekł mężczyzna, akcentując wyraźnie ostatnie słowo. Zmierzył Wanga wzrokiem od dołu do góry. – Alternatywą… – mruknął niewyraźnie Su. Co masz na myśli, staruszku? – Dziś będzie standardowo. – Zgodnie z życzeniem, choć... – urwał nagle. – Może zechcesz nabyć coś poza usługą stemplową? – Przykro mi, ale nie wiem, o czym pan mówi. – Żadne zakazane przez Phoebe sprawy, jedynie korporacje są delikatnie zaniepokojone tą formą działalności, inaczej sami by ją wprowadzili do obiegu. – Nie jestem pewien, czy będę zainteresowany – rzucił wymijająco. Deng odsunął płachtę prowadzącą do ciemnego korytarza. Wykonał zapraszający gest ręką. Su zastanawiał się przez chwilę, czy warto brnąć dalej w ten temat. Ostatnio nikt już nie handlował kradzionymi narządami, więc nie było się właściwie czego obawiać. Ruszył w końcu przed siebie, w mroczną toń, do świata, który oferował inny wariant życia. Xiaoping szedł kilka kroków z przodu. Budynek z zewnątrz wyglądał na zdecydowanie mniejszy. Gdzieś w połowie korytarza rozświetliły się pierwsze lumisfery, na których tutaj najwidoczniej oszczędzano. Ściany pokryte plątaniną rur przypominały stare spracowane dłonie, na których pulsowały żyły. Było w tym coś niepokojącego. – Jesteśmy na miejscu. Bez obaw, nic ci nie grozi – rzekł rzemieślnik nieco zbyt słodkim głosem. Su skrzywił się, uznając sprawę za niezręczną. – Myślisz nie w tych kategoriach, co potrzeba. Równie dobrze mogę być aseksualem, to dość częste. Jednak, skoro już jesteśmy przy tak ważkim temacie... – Phoebe nakładają restrykcje urodzeń, Corpo oczekuje ich zwiększenia. Przecież ktoś musi pracować, a skoro pracuje, będzie konsumować, i tak dopełni kręgu sprzedajności. – Politykę zachowaj dla siebie. Tu masz to – rzekł mechanik i podsunął mu mały krążek, nie większy od ściętego paznokcia.
23
Krypty NeoAzji Nowa Fantastyka 08/2015
– Przecież to wgrywka. – Su sięgnął po płytkę, oglądnął ją z każdej strony. – Ano wgrywka. – Uśmiech na twarzy Denga powiększył się do granic możliwości.– Chcesz wiedzieć, co znajduje się wewnątrz? – Za odpowiednią cenę będę miał okazję się zapoznać, prawda? – Wgrywka zawiera towar niedostępny nigdzie w clear-necie. Doznania nieporównywalne z niczym innym. To będzie tak realne, tak pyszne, że nie będziesz miał ochoty robić tego w swym wątłym, szarym życiu. – Implikator seksu? – zgadywał, pocierając chropowatą fakturę. – Bystry jesteś. Dla ciebie nawet nie zawyżę ceny, bierzesz? Wang wahał się chwilę przed odpowiedzią. Słyszał o tym już wcześniej i szczerze był ciekawy efektów. W pierwszym odruchu tłumaczył się względami biznesowymi, wszak swego czasu posiadał niewielki lokal z Androidami Seksualnymi. Samotni klienci okazywali dozgonną wdzięczność, panie również, szczególnie gdy myliły pokoje i zamiast androida zastawały innego żywego człowieka. Walczył chwilę z samym sobą. Hedonizm w końcu wziął górę. Przyzwyczajenia społeczne tak trudno wyplenić. – Tak – odpowiedział krótko. – Dlaczego sprzedajecie to na wgrywkach, są niemodne, niefunkcjonalne? Niemal jak dawne nośniki danych. Deng nic nie odpowiedział. Uprzątnął jedynie stare dentystyczne krzesło, które po licznych przeróbkach nadawało się do nowych, bardziej inwazyjnych celów. – Siadaj, załadujemy ją zaraz pod płat. – Wolałbym mieć to już za sobą. Zaraz nas namierzy jeden ze szperaczy… – powiedział Su, sadowiąc się wygodnie. – Dzieciaku, to jest strefa zdeinternetowana. Myślisz, że od czego były te wszystkie rury? – Rób swoje! Wang nie był pewien, dlaczego zareagował agresywnie. Po chwili spróbował w myślach wtargnąć do sieci, jednak bez rezultatu. Świadomość braku dostępu do globalnych zasobów powodowała, że czuł się mały i bezradny. Czy właśnie tak czuje się niemowlę odsunięte od matki? – Spokojnie, bez paniki, bo mi zaraz na detektorze skali braknie. – Deng zaaplikował krążek do podajnika pistoletu, po czym przyłożył lufę do skóry. Su zacisnął zęby. Wiedział nazbyt dobrze, iż przebicie się przez czaszkę podczas aplikacji będzie, delikatnie mówiąc, nieprzyjemne. Coś jak usuwanie zębów trzonowych bez znieczulenia, pięścią odzianą w kastet. Gnat buzował w ręku Xiaopinga. Kilka chwil minęło, gdy Su zaczął odczuwać na czole nieprzyjemne mrowienie. Po chwili przyszedł strzał adrenaliny, który zafundował mu program osobowościowy. Umysł przeszyły nici myśli pochodzące od jego zwierzęcego ja, nakazujące walczyć z zagrożeniem. Wang zebrał w całą siłę woli, aby zniwelować odruch obronny. Pistolet zaczął sypać skry, swąd uderzył nagle, drażniąc nozdrza. Ale chyba wszystko poszło, jak trzeba. Przegrzanie starych narzędzi zdarzało się nader często. Zranione miejsce paliło niemiłosiernie. Su wbił paznokcie w obicia fotela, wyszarpując resztki tapicerki. Chwilę później osunął się bez sił. Chińczyk sięgnął po puszkę z pobliskiego Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
regału, który zachybotał się, tracąc ułudną równowagę. Po podłodze przejechał teleskopowy robot o wyglądzie klucza francuskiego połączonego z cynowym kranikiem. Wysunął drobne łapki, by schwycić etażerkę, ta niestety nakryła go w całości, zasypując żelastwem. – Nie przejmuj się, to tylko graty – uspokoił Xiaoping, rozsmarowując na czole Su cuchnący smar. Żel dezynfekcyjny zaczął działać po minucie. W normalnych okolicznościach zdziałałby cuda, niwelując ranę do lekkiego zaczerwienienia, jednak system odpornościowy Wanga został wzbogacony medykami nanorobotycznymi pływającymi w jego krwi. Obrońcy zakotwiczeni w erytocytach zabrali się do pracy, usuwając wpierw obce ciała, a następnie samemu reperując zniszczenia skóry. Su omdlał na kilka minut. W tym czasie zaczęła działać nowa zabawka. Wgrywka syknęła krótko, wgryzła się w głąb szarej istoty. Moment dotkliwego bólu, po którym następuje euforia. – Pamiętaj, nie aktywuj tego w pojeździe. Pobawisz się w domu. Wyjdźmy stąd, to się rozliczymy. I tak też zrobili. Su pocierał po drodze ramię, wydawało mu się, że ukąsiła go pluskwa *** Osoba w skafandrze pokonywała labirynt korytarzy w wyuczonej kolejności. Najpierw w prawo, sto kroków przed siebie, sala 214Xa22, z niej do korytarza technicznego, a dalej szybem na górne piętro, tuż obok magnetotaśmy. Po drodze ominęła Czyścicieli, małe cholerne roboty skanujące, których jedynym zadaniem było wyszukiwanie niezindeksowanych osób. Gdyby uchwyciły go w promieniu skanera, podniosłyby alarm i wystrzeliły w jego kierunku ampułkę z separatorem, po którym straciłby wszystko z pamięci krótkotrwałej. Oznaczałoby to, że zapomniałby, gdzie dokładnie się znajduje i dlaczego. Mężczyzna dziękował w duchu, iż dane mu było uniknąć problemów. Biel i jasnoniebieskie lumisfery potrafiły zdezorientować. Zamknął więc oczy i zaczął polegać na pozostałych zmysłach. Podążał dalej ściśle wytyczoną trasą. Wiedział, że już niebawem trafi do sali Audytorów. *** – Podwyższam uprawnienia do zdjęcia kolejnej zapory – odezwało się nieco za głośno Umienie. – Kiedy będę mógł zadać pytanie? – mruknął niezadowolony Su. – Właśnie to zrobiłeś. A teraz wracajmy do pracy. Czas ucieka. *** Drogę powrotną Su postanowił pokonać pieszo. Dawno tego nie robił, spacer na własnych nogach na dalsze dystanse wydawał się tak nienaturalny jak próba wbiegania po ruchomych schodach. Świat dookoła wydawał się pędzić jak na przyspieszonym obrazie. We wspomnieniach Su znajdował się obraz rodziców i dziadków, którzy utyskiwali, że za ich młodych lat tempo było mordercze. Powinni zobaczyć, jak to wyglądało teraz.
24
Szeregi niskich siedmio- i ośmiopiętrowych bloków wyglądały na opuszczone. Stare budownictwo popadało w ruinę, w miejscu okien i drzwi świeciły dziury. Jeśli ktokolwiek tu przebywał, musiał być zdesperowany. Nawet ludzie na bakier w prawem korporacyjnym nie posuwali się tak daleko. Z drugiej strony pustoszejące blokowiska nie były specjalnie dziwnym zjawiskiem. Większość mieszkańców przeniosła się do znacznie wygodniejszych pilarów bądź podziemnych uli, gwarantujących zatrudnienie, czyste powietrze i bezpieczeństwo. Okolica wyglądała jak z postapokaliptycznych wizji, brakowało tylko Mad Maxa i oprychów z dziurami po strzelaninie. Tereny na wschód od trasy, którą wędrował, były zupełnie skażone i pod wyłączną jurysdykcją Safeteru, którego funkcjonariusze z rzadka patrolowali okolice. Genetyczna zupa gotowała się tam nadal, a przecież od incydentu minęło dobre kilkadziesiąt lat. Wang nie zamierzał sprawdzać, jakie zlepki DNA zdołała wyrzucić na brzeg, co mogło stanowić nie lada gratkę dla bystrego naukowca. Zupełnie nowe formy życia, pojedyncze sztuki! Niemal jak seria limitowana batoników yàzhōu táng dàn. Słyszało się o śmiałkach, którzy kroczyli przez zakazane strefy i znajdywali objawienie. Mówiło się też o tych, o których słuch zaginął. Większość jednak powracała z przekleństwem defektów lub nie wracała, zwyczajnie mordowana przez ludzi Safeteru. Zuchwalcy musieli mieć pokaźną ilość nagromadzonych jednostek konsumpcyjnych, by opłacić sobie usunięcie mutacji w genomie. Standardowe ubezpieczenie nie obejmowało jawnej głupoty, nawet wśród stalkerów. Su cenił swoje bezpieczeństwo, dlatego sam niejednokrotnie najmował wàiguó rén. Cudzoziemcy zaskakiwali go za każdym razem. Entropia układu odniesienia również. Trasa biegła teraz w cieniu rosłych pilarów, które zdawały się kierować swe oskarżycielskie paluchy w niebo, w kierunku zakotwiczonych w kosmicznej pustce wysp Phoebe. Dla obecnej klasy średniej nie różnili się oni zbytnio od bogów opisywanych przez mity i legendy, więc kim byliby dla ludzi z dawniejszych epok? Potężni i doskonali, każdy specjalizujący się w innej dyscyplinie. Surowi i wyniośli, zapatrzeni w niebiańskie spektrum. Do tegorocznych uroczystości zostało nie więcej niż dwa miesiące. Czy tym razem dostąpi łask? Wang Su nie mógł jeszcze nazywać siebie Phoebe, czy jednak miał prawo zwać się dalej człowiekiem? Zamknął oczy i wsłuchał się w odgłos mknących ponad nim aut. Brzmiały jak wartki nurt metalicznej rzeki. Węzły komunikacyjne pochłaniały pojazdy niczym wodospad pojedynczy liść niesiony niespokojną taflą. Gdy spojrzał ponad siebie, dostrzegł wyskakujące ponad równy nurt auto. Machina spłynęła na niewielki plac nieopodal, wzbijając w powietrze drobinki pyłu. – Wang? – rzuciła kobieta wyłaniająca się z obłoku kurzu. – Witaj, Yu Tian – rzekł formalnie. – Jakże dawno cię nie widziałem. Ostatni raz na dorocznym spotkaniu w Cyberii? – Zapominasz o naszym zlocie awatarów. Wsiadaj, podwiozę cię – bez grzeczności wepchnęła go do wozu i wystartowała. Włączenie się ponownie do ruchu zajęło jej aż trzy minuty i to przy aktywnym optymalizatorze synchronicznym, usprawniającym wskok. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Marcin Staszak
Wskok stanowił integralny element ruchu ulicznego. Każdy przelot i każda większa arteria miały zarezerwowaną przestrzeń co do minuty. Przeliczenie wolnej przestrzeni i podesłanie do odpowiednich jednostek prośby o spowolnienie przelotu o setne części zajmowało zazwyczaj mniej czasu, gdyż nad całością czuwał AIC. Dziś jednak trasę wypchano po brzegi. Równocześnie można było zapomnieć o przejażdżkach po mieście dla relaksu, z góry należało wskazać punkt docelowy i pozwolić wybrać optymalną trasę. – Musisz popracować nad pojazdem – rzekł z naganą w głosie Su, gdy dostrzegł tu i ówdzie ubytki. – Uzbierało mi się tyle jednostek, że kupię po prostu nowe. To niedługo zacznie sypać się w locie – rzuciła rozbawiona Tian. Su nie podzielał tej wesołości. – Miło z twojej strony, że zechciałaś się zatrzymać. Ale jak mnie tu wypatrzyłaś? – Mam cię na stałe przypisanego na swojej Suŏyŏu Dìtú – powiedziała, wywołując dla potwierdzenia holoobraz. – Skoro już się widzimy, to może wybierzemy się na wspólną grę? Widziałem, że w seansach jest nowa produkcja przemysłu gro-filmowego – zaproponował, oceniając jej poziom zainteresowania na więcej niż dobry. – Męczą mnie te myślowizje, niby to ogląda się ten sam film, ale doznania jednak nie te. Siedzi się obok siebie, ale obraz widzi się już we własnej głowie, w odcięciu od współoglądaczy. – Och, miałem na myśli interaktywną, liniową grę dla dwojga. Wcielamy się w bohaterów filmu, fascynujące doznanie – zaczął z przejęciem. – Jedźmy do mnie, będzie przyjemniej – odpowiedziała. – W porządku. Pojazd pomknął aerotunelem aż na sam szczyt pilaru, iglicy bogactw. *** Film był nudny, zupełnie nieinteraktywny, z czasów, gdy rozdzielano kinematografię od gier wideo, już ciekawsze byłoby zwiedzenie muzeum dźwięków utraconych, gdzie wsłuchiwaliby się w tony zegara z kukułką. Wang wolał jednak współczesną formę rozrywki, dawała znacznie więcej satysfakcji. Obawy poprzednich generacji nie sprawdziły się, ludzie nadal odróżniali e-świat od prawdziwego, za sprawą regulacji nakazujących pozostawianie makra lub kotwicy w wykreowanej rzeczywistości. Nowe wirtualne uniwersa różniły się od tego prawdziwego w różnym stopniu, choć faktem było, że w tych pierwszych spędzało się coraz więcej czasu. Digital Native. Dziś w niemal całej NeoAzji nie rodził się nikt pozbawiony kontaktu z technologią, z czym nie mogli pogodzić się Amiszowie, których ostatnia enklawa znajdowała się południowej Birmie. – Zgłodniałem. Zjemy coś wspólnie? – spytał Wang. – Zaraz coś przygotuję – mruknęła, idąc w stronę tacy produktora. – Niech to szlag, bot administracyjny nie wymienił do tej pory blatu. Tak że nici z szybkiego posiłku. – Żaden problem, na coś musisz wydawać jednostki konsumpcyjne. A teraz sami skomponujemy składniki.
25
Krypty NeoAzji Nowa Fantastyka 08/2015
– Noo… Bardzo nie lubię z tego korzystać. Po chwili kombinowania otwarła sprytnie zamaskowane drzwiczki od zbiornika podawczego urządzenia. Różany blask oblał jej twarz. – Co nie podoba ci się w OOT, wolałabyś starodawne lodówki, w których wszystko się psuło? – Sama nie wiem, niepokoi mnie umieszczanie czegokolwiek „poza czasem”. Chyba najbardziej obawiam się zamarznąć wewnątrz. Jaką mam pewność, że kawałek mięsa, który wyciągnę, nie będzie moją własną dłonią? – Spokojnie, nic ci nie grozi. Out of Time. Technologia Phoebe. Zresztą, jak sama wiesz, musiałabyś wejść tam cała. A takiego dużego owalu nie stworzono i raczej to nie nastąpi, biorąc pod uwagę prawo Elastycznego Formowania Rzeczywistości... – Taki wystarczy, by ukryć poćwiartowanego trupa – rzuciła niespodziewanie. – To nie do pomyślenia – powiedział, ale gdy miał już dodać: „Po co ukrywać ciało, skoro łatwiej je zdekomponentować na pierwiastki w pierwszym lepszym utylizatorze”, ugryzł się w język. Spojrzała na niego błagalnie. – Daj, wyjmę wszystko za ciebie. – Dziękuję – odpowiedziała z wyczuwalną ulgą w głosie. Z różowego blasku wydobył dwie puszki gazowanego napoju, paczkę żywnościową kiepskiej jakości oraz dwa kartony dziko-śledzi. – Dlaczego zamawiasz coś takiego? – spytał zdegustowany. – Smakuje mi to. – Dajesz się oszukiwać – odparł, odczytując kod, na podstawie którego otrzymał po chwili dane produktu. – Przecież już dawno udowodniono, że kupowanie wspomaganego jedzenia jest nieuzasadnione. To zwyczajne śmieci. Spójrz na to. Prawdziwa wartość odżywcza stanowi zaledwie trzy procent całości. Reszta to tylko wypełniacze, odpowiednio podkoloryzowane i uperfumowane. Wydaje ci się, że ci to smakuje, ale to wyłącznie złudzenie. Nasza biologia nas okłamuje, wynika to z historii gatunku... – Daruj sobie szkolne wywody. Wiem, dlaczego niektóre zapachy są dla nas atrakcyjne, a inne nie. Jabłko pachnie pięknie, bo ma mikroelementy, których mi brakuje, i tak dalej. – Właśnie o to chodzi. Ciało podpowiada, czego brakuje nam do idealnego funkcjonowania. Brakuje błonnika, witamin, wtedy nachodzi cię ochota na zjedzenie tego – rzekł, wskazując wyświetlony w holo produkt. – A sięgasz po... Yu Tian włączyła głośno muzykę Eklipse Pass. – Dobrze, rozumiem – powiedział zrezygnowany i przygotował jedzenie najbardziej zbliżone do ich zapotrzebowań. – Rewelacyjne – mruknęła bez przekonania po zjedzonym posiłku. – Całość uzupełniłaby brukiew. Spojrzała na niego ponuro. – Przepraszam, zboczenie. – Przeszedł kilka kroków, wsłuchując się w melodię. – Muszę jeszcze dziś dotrzeć do sfery konsumpcyjnej, podwieziesz mnie? – Możemy pojechać – odparła, sięgając po torebkę. – Coś nie tak? – spytał, gdy już wychodzili. – Zastanawiam się, kiedy Phoebe uruchomi TT. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
– Obawiam się, że nigdy. Zakładając, że będą możliwe z czysto naukowego punktu widzenia, to jak bardzo trudne byłyby do zrealizowania? Ile czynników trzeba byłoby wziąć pod uwagę? – Co miałoby być trudnego, nastawić zegar, wsiąść do kapsuły, czy tam przekroczyć barierę, i już – odparła beztrosko. – Kompletnie się mylisz – rzekł, wkraczając na pusty korytarz wiodący do hali garażowej. – Pozwól, że zobrazuję to dokładniej. Chciałabyś Time Travel odbyć do... Przerwała mu: – Możemy już lecieć? Skinął głową. *** Auto mknęło przed siebie, trzymając się strumienia innych maszyn. Ponad nimi na wysokości policyjnej przemknął radiowóz na sygnale. Pruł przestrzeń bez jakichkolwiek trudności. – Ciekawe, co tym razem – powiedział cicho Su, obserwując oddalające się błyski pojazdu. – Pewnie to, co zawsze – odpowiedziała beznamiętnie. – Kryptokryminaliści. – Skanery działają cały czas, nie da się przed nimi uciec. – Jest jeszcze kilka obszarów pozbawionych nadzoru – przypomniała, przełączając sterowanie na ręczne, gdyż wylatywali z ścisłego centrum. Wrzuciła górny kierunkowskaz, chcąc wznieść się na wyższe piętro. – Wang, czy nie myślałeś o tym, by wreszcie skorzystać z Genetycznej Swatki? – zapytała nieśmiało. – To raczej drażliwy temat – odparł stanowczo, po czym dodał łagodniej: – Raz próbowałem. – I? – Jedyna osoba, która wzbogaciłaby moją pulę, była osiemdziesięcioletnim Belgiem z atypowym zrogowaceniem skóry. Po rozpatrzeniu całości dziedziczność defektu okazała się zbyt uciążliwa do wyeliminowania. Z drugiej strony do dziś dostaję setki propozycji, aby zasilić którąś z wielkich rodzin jednym z wycinków helisy – tłumaczył bez cienia zuchwałości. Widać jednak, że męczył go ten temat. – Ciężka sprawa. – Im wyżej jesteś, tym trudniej. Może za kilka lat objawi się ktoś z naturalną mutacją, którą zwyczajnie wykupię. Zapadła chwila niezręcznej ciszy. Su wiedział, że Yu Tian była nim kiedyś zainteresowana. Spoglądał w kierunku dzielnic magazynowej, która z tej perspektywy wyglądała jak atramentowy kleks na jedwabistym tle. – Słyszałaś, że kiedyś niebo miało inną barwę? – spytał, zmieniając temat. – Oczywiście, dawniej było niebieskie, a nie lawendowe. Widziałam wiele reprodukcji zdigitalizowanych fotografii. – Myślisz, że płaszcz wokołoziemski faktycznie reguluje promieniowanie słoneczne? W sensie, że tu umniejszy temperaturę, tam gdzieś ją podwyższy, wydłużając okresy wegetacyjne regionów uprawnych? – Dlaczego pytasz o to mnie? Przecież to są informacje ogólnodostępne, próbujesz wykazać moją niewiedzę? Su przygryzł górną wargę, zorientował się zbyt późno, iż jego pytanie wprowadzi ją w jeszcze gorszy nastrój.
26
– Sama czytuję bardzo wybiórczo, unikając przesycenia. Inaczej musiałabym robić restarto-drzemkę co piętnaście minut. Zapchany bufor pamięci wywołuje o mnie mdłości. – Masz rację – mruknął, przeglądając interesujące go zagadnienie. Pojazdem nagle szarpnęło, tak samo jak i całą okolicą. – Spadamy! – krzyknęła, uderzając w panel kontrolny. Chwilę później doszło do kolizji. Jadący za nimi wóz nie wyhamował w porę. Bezwładne pojazdy spadały, ściągane przyciąganiem. Po trzech sekundach minęli haki bezpieczeństwa, niestety grawitacyjne poduszki nie zadziałały; powinni zawisnąć w miejscu i czekać spokojnie na Inspektorów ruchu. Mknęli dalej w dół, niczym pocisk wystrzelony z katapulty. Fizyka świata działała nieubłaganie, dodając z każdym metrem coraz to większą prędkość. Wang patrzył błagalnie na Yu, ta jednak nie mogła nic zaradzić, już straciła przytomność. Mechanizmy antykolizyjne zadziałały częściowo, a uderzenie o ziemię odczuli dotkliwie. Automatycznie rozpoczęła się procedura bezpieczeństwa. Orbitujące Roboty Brzegowe z obu pojazdów wystrzeliły w powietrze, rozświetlając holotaśmy odgradzające zagrożoną strefę, na których pojawiały się naprzemiennie napisy w różnych językach „Nie przekraczać”. Następnie drony wypluły ze swych niewielkich paszczy wiązki promieni. Skanowanie rozbitych maszyny zajęło dwie sekundy. Analiza skali zniszczeń i ocena stanu zdrowia pasażerów to kolejne kilkanaście sekund. W międzyczasie przez sieć pomknął impuls do jednostki ratunkowej. Przez GlobalNet parło mrowie tym podobnych komunikatów. Ruch pojazdów zostało od razu przekierowany przez AIC na inne strumienie. Odpowiedź nadeszła niezwłocznie. Gdyby zniszczenia okazały się mniejsze, kule połączyłyby siły i same wydobyły rannych z siedzisk, miały po temu stosowny zestaw narzędzi. W tym przypadku jednak miały nie podejmować żadnych czynności do przybycia specjalistów, czekać i trzymać niepowołanych na odpowiednią odległość. Ekipa ratunkowa pojawiła się w rekordowo krótkim czasie. Wylądowali na niedozwolonym miejscu, najwidoczniej woleli trzymać się własnego sumienia niż nadętych praw i szukać Kotwiczni – dedykowanego awaryjnego miejsca lądowania. Ratownicy szybko wyskoczyli z wehikułu i przystąpili do pracy. Tęgi mulat operował przy drzwiach spawarką nanowiązkową. Strumień ciął karoserię z równą łatwością jak laser chirurgiczny ludzkie ciało. Mikroskopijne roboty rozdzielały wiązania atomowe, nie niszcząc przy tym użytecznych komponentów. Zawsze będzie można odwrócić proces i położyć spaw, którego nikt nie dostrzeże. Medyk korporacyjny sprawdził stan ubezpieczenia wszystkich poszkodowanych, by ustalić kolejność podejmowanych prac resuscytacyjnych. Priorytet mieli oczywiście ci z najdroższym pakietem, nawet jeśli dotyczyło to zwykłego otarcia. Yu Tian odniosła najcięższe obrażenia, choć wydawać by się mogło, że w gorszej sytuacji będzie kierowca drugiego pojazdu. – Skończyłeś ciąć? – zapytał chudy biały facet o mocno opuchniętych oczach. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Marcin Staszak
– Przecież udostępniam ci tabelę informacyjną i wizjogram z moich gałek ocznych. Korzystaj z tego, bo inaczej cię wywalą! – odwarknął tęgi. – Porównałem nasz skan z wartościami ORB-ów, pokrywają się. Szykuję dryfy, całe szczęście, że najbliższa stacja znajduje się pięćdziesiąt metrów stąd. Dryfami nazywano skomplikowany system podróżny, w którym używano kapsuł wypełnionych syntetycznym płynem owodniowym. Chudzielec pochylił się nad Su i pobrał materiał genetyczny. – Widziałem to – ostrzegł mulat na wewnętrznym kanale. – Lepiej dla ciebie, by ta próbka trafiła do najbliższego utylizatora. Nie pozwolę, byś sprzedał jego helisę na czarnym rynku jakiejś podrzędnej Genetycznej Swatce. – Mam chorą córkę… – próbował przekonać chudzielec, chowając do kieszeni wartościową próbkę. Mulat uznał, że nie ma wyboru, i posłał informację o naruszeniu z odpowiednim wycinkiem wideo. Dziś zostanie cofnięta przynajmniej jedna licencja medyczna. Stacja dryfów znajdowała się w opłakanym stanie. Konserwatorzy musieli odwiedzić ją ostatni raz przed dwoma lub trzema laty. Na szczęście konsola była sprawna, a kanały drożne. Mulat otworzył pierwszą z kapsuł i sprawdził wtryski żelu. Konsystencja nie była najlepszej jakości, choć nadal w granicach dopuszczalnej normy. Tak, aby nadważkość nie powodowała odpływu krwi z siatkówki oka, co oznaczałoby ostatecznie trwałą ślepotę. Substancja wypełniła wolną przestrzeń. ORB rozebrał w międzyczasie półświadomego Wanga i umieścił go wewnątrz sarkofagu. Kopuła pokryta została membraną, dryf zsunął się do tunelu i wystrzelił z największą prędkością. *** – Świetna relacja. Proszę, byś nie przywiązywał się do omawianych wydarzeń. Czy coś zwróciło twoją uwagę? – Szarpnięcie pojazdu zbiegło się z dziwnym blaskiem w dzielnicy magazynowej. – Nadzwyczajne spostrzeżenie – pochwaliło Umienie i dodało: – Niebawem separator przestanie całkiem działać. Muszę cię przestrzec, że zbyt gwałtowne otwarcie oczu przyniesie ból. Su wykonał mentalne skinienie. Zdawał już sobie sprawę ze swego położenia. Wiedział, że umieścili go w krypcie, nie wiedział jednak, dlaczego i jak dawno temu. Przez lodowe bariery przedzierał się cień umysłu, napominający o ważnym wydarzeniu, które miało mieć miejsce już niebawem. Su spróbował się skupić. – Dla formalności musimy przejść jeszcze jeden etap, choć dowiedziałem się już wszystkiego, co było nam niezbędne – zapowiedziało Umienie, zdejmując kolejne ograniczenie. *** Obskurna sala sądowa zajmowała przestrzeń wielką jak biuro komornika. Wang siedział samotnie na zbyt dużym fotelu, by czuć się w nim komfortowo. Miał wrażenie, jakby wszystko dookoła przygotowane zostało dla osoby dwukrotnie większej. Koncentrator mediów rozpoczął projek-
27
Krypty NeoAzji Nowa Fantastyka 08/2015
cję. W holografii pojawiło się dębowe biurko, za którym zasiadał sędzia. – Wang Su zostaje oskarżony o umyślne naruszenie praw korporacyjnych, w ramach których współżyjemy jako społeczeństwo, a ich pogwałcenie jest naganne. Odnotowaliśmy działania mające na celu obniżenie potencjału przyrostu naturalnego, poprzez rozsyłanie niedozwolonego programu wpływającego negatywnie na ciało i co przede wszystkim na umysł przyszłych potencjalnych nabywców – perorował oskarżyciel wyświetlony tuż po prawej. – Trafiłem tutaj bezpośrednio z wypadku i nie wiem absolutnie, o co chodzi – rzucił Su. – Jak wysoki sąd widzi, oskarżony nie przyznaje się do popełnionego przewinienia. Należy podjąć niezwłoczne kroki, mające na celu ograniczenie jego negatywnego wpływu na aktualne i przyszłe pokolenia dumnie konsumujących. – O co dokładnie chodzi? – spytał sędzia o srogim obliczu. – Wang Su posiada zaaplikowaną wgrywkę i choć nie jesteśmy w stanie określić, skąd ją ma lub kiedy doszło do jej wprowadzenia, jednoznacznie możemy określić, iż działanie zawartego na niej materiału powoduje niemal nieodwracalne zmiany w psychice, co przekłada się na odruchy fizyczne. Działania te uderzają w interes finansowy RP Corp. – Co ma do tego ReProdukcja? – Sędzia zdziwił się nie mniej od samego Wanga. – Mężczyźni i kobiety zaspokojeni za pośrednictwem synaptycznego wspomnika nie szukają zaspokojenia w fizycznej bliskości, tym samym nie kupują usług męskich lub żeńskich prostytutek. – Wypraszam sobie takie uwagi – rzucił urażony członek obrony. – Nie prostytutek, a Matek i Ojców przyszłych pokoleń naszego konsumpcyjnego świata. – Proszę kontynuować – poprosił sędzia, nie zważając na protest oskarżenia. – Domniemamy, iż Wang Su jest równocześnie winien powstałej kolizji w sześcianie Df32/34e/2J. Nie mamy pewności, czy kierował on, czy też kobieta, nijaka Yu Tian, która niestety nie przeżyła szoku pooperacyjnego po uszkodzeniu międzyobszaru Brocka–Wernickiego, które – zawiesił na chwilę głos – ostatecznie i tak by ją zabiło. Su chciał już wtrącić własne zdanie na ten temat, nie dano mu jednak dojść do głosu. – Rozumiem. Digital Native odcięty od GlobalNetu umierają niczym ryba pozbawiona wody. – Dodatkowo ORB-y kontrolne miały od niedawna zaplombowane pamięci, przez co nie mogliśmy odczytać ich zawartości. Podczas prób przełamania zabezpieczeń wartości zapisane na ich slotach uległy utracie. – Rozumiem. Co Wang Su ma na swoją obronę? – To Tian kierowała, przełączyła się z autopilota na ręczne sterowanie, by dogodniej manewrować w słupie wznoszącym. Wtedy doszło do awarii – odpowiedział, jakby jeszcze nie dotarła do niego okrutna prawda. – Nie korzystaliśmy z żadnej aplikacji wewnętrznej. Proszę skontaktować się z moim dostawcą, NeoGenesis Corp., będzie mógł potwierdzić, że wertowałem wówczas dane o płaszczu atmosferycznym... Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Posiedzenie trwało jeszcze kilka minut. Wreszcie sędzia rzekł: – Po przeanalizowaniu sprawy postanawiamy uznać cię... *** Świat nagle zmienił całkowicie orientację. Nieznana zewnętrzna siła potrząsnęła Su. Ciężkie powieki jednak usilnie pozostawały sklejone. Postawiony do pionu miał trudności z utrzymaniem równowagi, co próbował kompensować sztucznym błędnikiem, odcinając w programie osobowościowym jego biologiczny odpowiednik. Pierwsza próba spojrzenia na świat została brutalnie zażegnana przez wypalającą dno oka biel. Su starał się dłonią namacać oparcie, podano mu dłoń w grubej rękawicy. – Miło mi spotkać – rzekł nieznajomy. – Kim jesteś? – zapytał, mrużąc powieki, dostrzegając jedynie niewyraźne kontury. Z przyjemnością skorygowałby je, korzystając z ER, bał się jednak, że poświata pogorszy sytuację. – Kimś, kto potrzebuje pańskiej pomocy, mmm… – nieznajomy urwał, jakby pilnując się, żeby nie powiedzieć zbyt wiele. – Gdzie jesteśmy. To Krypta prawda? W odpowiedzi usłyszał jedynie pomruk. – Co z moim Audytorem?! – zapytał wystraszony. – Chwilowo, mrrr... unieszkodliwiony. Mobilność uzyska za kilkanaście minut. – Jesteś robotem? Androidem? – Jak z pana wzrokiem? – przerwał mu nieznajomy. – Zaczynam wracać do normalności. Zechcesz wyjaśnić mi, co się dzieje? – Wang spróbował połączyć się z GlobalNetem, bezskutecznie. Podpowiedzi uzyskiwał wyłącznie od lokalnej sieci. – Osadzono pana za naruszenie praw korporacyjnych. To tylko pretekst, by przetrzymać pana do czasu zakończenia uroczystości. – Fibizacja już się zaczęła? – rzucił podniecony. – Zostało półtorej dnia. Zdążyli już zstąpić. Su zadrżał. Zatem delegacja Phoebe już oczekiwała. – Zanim poproszę o przysługę, sam mam do zaoferowania pewną rzecz, która pana zainteresuje, mrrr... – Skąd ta pewność? – rzucił Wang z powątpiewaniem, gdy wychodzili z pomieszczeń technicznych. Wzrok wrócił mu na tyle, by widzieć wyraźnie najbliższe obiekty. Mógł wreszcie dokładniej przyjrzeć się nieznajomemu. Szary skafander nosił oznaczenia Safeteru, choć Su nie dałby głowy, że jego obecny właściciel jest członkiem organizacji. Ochronny uniform leżał źle na nieznajomym, jakby tamten był dla niego zbyt szczupły, a przy tym miał za długie kończyny. Energetyczna przyłbica uniemożliwiała dostrzeżenie detali oblicza. Wang wpatrywał się chwilę w obrys swego wybawcy, zachodząc w głowę, kim też jest. Do tej pory nie udało mu się zidentyfikować go po barwie głosu czy też charakterystycznych cechach poruszania się. Pasmo energii w hełmie przygasło, po czym nieznajomy zdjął go całkowicie, odkrywając ciemną, bujną grzywę. Su stanął jak wryty. Spodziewał się wszystkiego, lecz to, co zobaczył, przerosło jego najśmielsze oczekiwania.
28
Otrząsnął się z pierwszego zaskoczenia i zaczął analizować sytuację. To na pewno zmyślna sztuczka Inżynierów Cielesności, pomyślał. Kocie oczy nieznajomego wpatrywały się w niego z niezwykłą inteligencją. – Jesteś z Hangzhou? – zapytał, mając nadzieję, iż tamten przyzna, że swój wygląd zawdzięcza tamtejszym konowałom. – Xiaoping wspominał, że będziesz szukał innej odpowiedzi niż ta, którą masz przed oczyma. – Ciemnogrzywy przetarł cztery rzędy wąsów. – Przecież nie możesz być post-human being... – Masz absolutną rację. Jestem post-animal being. Paoebe. – Szaleństwo, z pewnością zwariowałem przez te wszystkie separatory… – Przed oczyma Wanga Su przewinęła się reklama fiflapowych groszków. Cóż za absurd. – Mam mało czasu – upomniał ciemnogrzywy. – W walizce mam dowody oraz aparaturę, która przespawa helisę. Nie wiem, czy wiesz, ale twoja pula genowa szaleje już na czarnym rynku, osiągając zawrotne ceny. Mmm, kto by się spodziewał…? – Wbił kod otwierający neseser. Wewnątrz znajdowały się cztery rzeczy. Pierwszą z nich okazał się zwitek papieru, co okazało się największym zaskoczeniem. Kto dziś wykorzystuje takie archaiczne nośniki danych? Koci Paoebe podał Wangowi dokument, z którego wynikało wiele interesujących rzeczy. Zarazem potwierdzał prawdziwość słów nieznajomego, jak i wykazywał... – Całe życie szukałem właśnie ciebie. Drugą rzeczą okazała się aparatura, za pomocą której można było majstrować przy ośrodkowej helisie DNA, co oznaczało, że potrafiła wspawać nowy fragment kodu w jedną komórkę ciała, która następnie przekazywała tę informację do kolejnych, wymuszając wgranie zmian w genetyce nosiciela. Cud spoza technologii świata zwyklaków. Trzeci ze sprzętów z walizki zmroził krew w żyłach. – Przecież to odparowywacz! – krzyknął Su, odskakując. – Zwany każe imploderem. Spokojnie, wiem, jak się z nim obchodzić. – Czego dokładnie oczekujesz? – wycedził Wang przez zaciśnięte zęby. – Pomogę ci doznać wniebowstąpienia za... – ciemnogrzywy zawiesił na chwilę głos – …pierwsze prawo. Twój przywilej. Mają uznać takich jak ja za równych sobie. – Zdajesz sobie sprawę, o co prosisz? Przez trzydzieści lat nie udało się przeforsować uznania AIC-a za samoświadomego. Od dziesięcioleci ludzie obawiali się inteligentnych maszyn, a ja mam w przeciągu kilku dnia oznajmić im istnienie nie dość że świadomej, to inteligentnej i w zasadzie obcej rasy? – Jest mi tak samo blisko do kota jak tobie do małpy, mrrr – odpowiedział Paoebe spokojnie. – Co, jeśli odmówię? – Po pierwsze zapomnisz o własnej fibizacji. Po drugie tracisz gwałtownie na wartości, niebawem po twoje geny nie zechcą schylać się nawet Żebracy. – Ciemnogrzywy odliczał na palcach. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
proza polska
– Po trzecie... Paoebe skinieniem głowy wskazał odparowywacz. Sukinkot. – Zgadzam się – sapnął Su, sięgając po czwarty przedmiot. Miał wyraźny zapach nepetalaktonu, z wyglądu przypominał zwykły czekoladowy batonik. Obrócił nim w palcach i podał go swemu wybawcy, który już szykował aparaturę. Kilka chwil wystarczy, by wymieszać genom przyszłego Phoebe z Paoebe, dwa szybkie strzały i znów Su będzie posiadaczem jedynej, niepowtarzalnej kombinacji. Kombinacji godnej intronizacji. – Kocimiętka? – zapytał Wang z powątpiewaniem. – Jest przecież okazja do świętowania – uśmiechnął się kot, wiedząc, że nadchodzi zupełnie nowa era.
Marcin Staszak Rocznik 1988, dumny posiadacz dyplomu technika ekonomisty, jak pisze – „nie inspirowany jakoby karierą Sapkowskiego (dyplom po dziś dzień niewykorzystany w praktyce zawodowej, w teczce leży wraz z licencjatem i podyplomówką z psychologii zarządzania)”. Cyberpunkujące „Krypty NeoAzji” to jego debiut. Po „Starciu ultymatywnym” Wiktora Ruszkiewicza (NF 7/14) kolejny tekst inspirowany prozą Jacka Dukaja. Jest gęsto, czasem może jeszcze chropawo, ale wizja… wizję nakreślono z rozmachem, a zdaje się, że właśnie tego fantastyka potrzebuje dziś najbardziej. Dlatego opowiadanie puszczam z przyjemnością w „Nowych perspektywach”, a w blokach startowych już grzeję kolejne – zupełnie inne tematycznie, ale podobnie zamaszyste – opowiadanie autora. (mc)
29
proza polska Nowa Fantastyka 08/2015
BÓG MIASTA Paweł Paliński (marzec)
-B
óg Miasta mieszkał na poddaszu kamienicy przy Złotej. Był ostatnim bogiem w okolicy. Nosił długą brodę. Nazywał się Krzysztof. Inni bogowie czmychnęli wraz z nadejściem Niemców; zebrali manatki i tyle ich widziano. On pozostał, ponieważ poza wszystkim był także bogiem leniwym. Zima czy lato zakładał na siebie kilka swetrów naraz. Pachniał wnętrzem starej szafy. Poddasze wynajmował od nauczyciela szkoły powszechnej. Pewnego lutowego wieczoru, gdy spał na klatce schodowej, dogadali się obaj w sprawie samotności oraz opłat. Od tamtej pory czynsz odrabiał rozładunkiem węgla. Robota ciężka, mimo to nie narzekał, starczało na dach nad głową i wątpliwe luksusy: chwiejne krzesło, stół, zardzewiałą umywalkę, łóżko. Syna nauczyciela rozstrzelano w odwecie za zamach na Kutscherę. Chłopak studiował malarstwo. Przed śmiercią urządził na poddaszu atelier. Kiedy bóg się tam wprowadził, nie zmienił nic, zdjął tylko krucyfiks znad drzwi i w zamian powiesił wycinek z gazety z uśmiechniętą Ordonką, żeby w godzinie samotności móc spojrzeć w jakieś inne ludzkie oczy. Przygarnął bezpańskiego psa. Umościł mu legowisko z niezagruntowanych płócien. Nazwał go Diabeł. Dni boga wyglądały bardzo podobnie. Po przebudzeniu sikał do nocnika. Nocnik był duży, pański. Z porcelany. Parował zimą. Latem przybierał kolor złoty. Będąc w dobrym nastroju, bóg nucił Fogga. Zawsze odwracał się tyłem do Hanki. Po toalecie jadł kaszankę. Posiłkiem dzielił się z psem. Tak mijała mu okupacja. Wiosną ‘44 poczuł, że pozostając, być może popełnił błąd. Dochodziły go słuchy o miejscach, w których pali się ciałem jak drewnem. O ogromnych jamach pełnych trupów, z których nikt nie zmartwychwstanie, ponieważ ręce i nogi związały się w trumienny supeł. Starał się czynić cuda, ale by się stawały, w cuda trzeba wierzyć, a ludzie, zdaje się, przestali wierzyć w cokolwiek. Tak, tamtego roku bóg zaczął igrać z chęcią odejścia. Na zawsze. Tym usilniej udawał śmiertelnika. Zajmował miejsce na przystanku tramwajowym i wczesnym rankiem wyglądał kogoś, kto zabierze go daleko stąd. Bogowie podróżują w stadach. Wystarczy dobrze się rozglądać. Mimo że czekał cierpliwie, nie zjawiał się nikt. I tylko babinki w kapelutkach mijały go, pozdrawiając niezmiennym „Dzień dobry, panie Krzysiu”. Uśmiechał się do nich. Przyjmował wota. Dobre słowo. Pięć złotych. Kanapkę. Drzemał. Pies nie lubił być głaskany. Gryzł. Psa bali się wszyscy. Kiedy Bóg spał, Diabeł zawsze czuwał. *** Przez większość czasu żył samotnie. Regularnie odwiedzały go jedynie działaczki Rady Opiekuńczej. Wyczekiwał tych spotkań, przypominały życie, choć kobiety pozostawały chłodne, anoniEbookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
mowe. Miały wysokie czoła oraz twarze nawykłe do przyjmowania wdzięczności. Nigdy nie zdejmowały butów. – A toaleta? – pytały. – Wspólna – opowiada. – Żeby bliżej ludzi. Odwracały głowy z niesmakiem. Aż pewnego razu przyszła taka, której dotąd nie spotkał. Niewysoka, elegancka. Pierwsza wyciągnęła rękę. – Wanda Gradzka – przedstawiła się jak żadna przed nią. – Krzysztof. Rozluźniła czerwony szalik, z torebki wyjęła kopertę z zapomogą pieniężną Rady dla najbardziej potrzebujących. – Słyszałam co nieco. Pan tak na serio? – Tak. – A od jak dawna? – To się liczy w mileniach. Zmarszczyła mały nosek. – Gdzieś, gdzie bym znała? – Konstantynopol – odparł. – Oj, to daleko! – Bywało i dalej. – Nie wygląda pan na podróżnika. – Taki los. Gradzka pokiwała głową i rozejrzała po pokoju. Uśmiechnęła się do ścian, uśmiechnęła do nocnika. Uśmiechnęła się do psa. Po raz pierwszy w życiu boga zastanowiło, co obca kobieta mogła o nim sądzić. – Pani nowa? Wcześniej chodziła taka… – Dziecko – ucięła. Bóg nie przeliczając, schował pieniądze do kieszeni. – Lepiej sprawdzić. – Ja ogólnie ufam ludziom. – To wada czy zaleta? – Takie nastawienie. – Wie pan, teraz mało komu można ufać. Każdemu się wydaje, że on sam najważniejszy. Patrzyli sobie z Gradzką długo w oczy. – No, to czas na mnie. Późno się robi Pożegnali się. Zaskrzypiały schody. W powietrzu na długo zawisł zapach damskich perfum. Bóg w zamyśleniu wytarmosił psie ucho. – Myślisz, że tu jeszcze wróci? *** Tak, naprawdę go to zastanowiło. Jak to będzie, gdy przyjdzie po raz kolejny. Pąsowiał, próbując kulawych scenariuszy. Nie wychodziło. Czy wpadnie na dłużej, czy na chwilę? Czy będzie chciała posłuchać, co ma do powiedzenia? Niewiele pozostało w zanadrzu. Przedstawili się, dotknęli, wyczerpali, co najlepsze, po-
30
Paweł prozaPaliński polska
zostawiając oficjalne banialuki. Cholera, mógł coś wymyślić na poczekaniu, coś śmiesznego, żeby zapamiętała, żeby do tego wrócić. Nawiązać. Wydawała się inna. Zauważała. Już dawno nie spotkał nikogo, kto by zauważał. Tego dnia zajrzał do wyszynku. Zamówił małą wódkę. Pił i delektował się ciepłem, które sprowadzała. Był bogiem, więc sięgał umysłem w przód i wstecz; jak na złość jedyną przyszłością, jakiej nie był pewien, była jego własna. Warszawa ukryła się pod dymami wojny, nie potrafił tej zasłony przebić. Wszystko wydawało się pozornie niezmienione, a zarazem inne. Gdzie popełniłem błąd, zastanawiał się, lecz dobrze wiedział, że popełniając go, tak właśnie miało być, i nic i nikt nie mógłby tego zmienić. Pił powoli, w ciszy; pił, żeby nie pamiętać. Siedział plecami do wejścia. Klienci wchodzili, rzucali cienie. Starał się wyobrazić sobie ich właścicieli. Tak bardzo powtarzalne zarysy głów, linie ramion; różnice zaledwie wszerz, wzwyż. Arystotelesowskie duchy. Szczątki myśli. Cień szybki, który przed czymś ucieka. Powolny, przygnieciony nieznanym smutkiem. Podchodzili do baru. Widział ich kątem oka, ale nie chciał patrzeć, ponieważ wtedy wydawali mu się jeszcze mniej realni. Mięso oraz kości, w które zaraz wleją gorzałę, żeby je jako tako utrzymać w ryzach. Pijani rozpaczą, chcieliby wyrzygać swe historie. Czasem zaczepiali. Nie reagował. Obracał w palcach kieliszek. Kolejne pięćdziesiątki brał szybko, choć nigdy do końca. W każdej zostawiał coś na dnie. Jeżeli w coś jeszcze wierzył, to w przesądy… Tak pił, aż dosiadł się jeden i spytał o resztki w szkle. Powiedział: droga wolna. Tamten zebrał z tego pół szklanki, wziął jednym haustem. – Wyrzucili mnie z domu – powiedział, ocierając usta. – Przyszli, powiedzieli „Raus”. Nawet pierzyny nie pozwolili zabrać. Nie zamienili więcej ani słowa. *** Bo dostrzegł to i nie potrafił dłużej się oszukiwać. Miasto puchło, niespokojne; szwaby poczynały sobie coraz zachłanniej. W okolicy rozpoczęto wysiedlenia. Opróżniono albo wyburzono wiele numerów. Z dnia na dzień zaczął obawiać się, że ten los spotka i jego kamienicę. Pomyślał, że musi się jakoś zakotwiczyć. Zaczął znosić do domu co tam znalazł, papiery, złom, byle cięższe. Wtedy nie poruszą, kombinował. Układał to w stosach, przy ścianach, w przejściach. Sprawił sobie niewielki wózek na kółkach. Przyczepiał go łańcuchem do ulicznej latarni. Klucz od kłódki zawiesił na szyi. Makulatura i stare meble wkrótce przesłoniły okna. Nie wiadomo skąd zalęgły się robaki. Przychodzili ci z dołu, walili do drzwi. Nie otwierał. Wciąż mało, wciąż mało, przeliczał. Uwijał się od świtu do nocy, przez to bywał na przystanku o wiele rzadziej. Zorientował się, że większość miłych staruszek odeszła. Pozostali młodzi, zimnoocy. Nie stąd. Na piersi zamiast serca nosili dumnie niemieckie kenkarty. Przeganiali bez ceregieli. Jestem bogiem, mam swoje prawa, myślał. Potem przypadkiem dostrzegł własne odbicie w witrynie kapelusznika na Marszałkowskiej. Od przeszukiwania śmietników zgarbił się, poczerniała mu twarz i ręce; niewiele różnił się od swojego czworonożnego towarzysza. Zarośnięty, dziki. Pewnego dnia, gdy po raz kolejny szukał drogi powrotnej do domu, próbował rozdzielić kwartały jak kiedyś rozdzielił morze, Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
lecz brakło mu sił. Stanął na skrzyżowaniu i zaczął wyklinać na miasto; długo i płaczliwie. Z bezsilności. Ktoś zawiadomił policję, granatowi wciągnęli go do zaułka, pobili pałkami do nieprzytomności. Tak zostawili. Dwóch nieznajomych zlitowało się nad nim, wzięło pod ręce, przeholowało dwie przecznice dalej, pod szpital. Łapiduchy ogoliły go, powiedziały, że ma wszy. Żądali dokumentów. Skłamał, że zostawił w domu. Popatrzyli i machnęli ręką, choć mogli zgłosić powtórnie, wtedy na pewno miałby kłopoty. Uznał, że mimo wszystko to dobrzy ludzie. Poprosił więc, by wywiercili mu w głowie małą dziurkę i wypuścili przez nią smutek. Chciałbym wyrwać pamięć, jak wyrywa się ząb, powiedział. Potem długo rozmawiał z nim mężczyzna o spokojnym głosie i smutnych oczach. Na odchodne usłyszał: obłęd. *** (marzec–kwiecień) Przez kilka następnych tygodni wstydził się wychodzić z domu. Włosy odrastały powoli. Nie mógł spać. Coś szeleściło w stosach makulatury. Ustawione pod ścianami blejtramy przypominały puste okna; ciemność za nimi była prawdziwa i głęboka. Słyszał dochodzące z niej nierealne głosy. Nie mógł spać, więc pił, ale oszukiwał w ten sposób serce, bo głowa pozostawała dziwnie trzeźwa. Pił pięć dni na zabój, potem pięć dni nie. Dość, zdecydował wreszcie. Kilka razy rzuciło nim o podłogę, ale nie sięgnął po więcej. Złamał ząb, rozciął głowę. Pies wylizał rany. Gdy gorzała wyparowała, zorientował się, że nie on jeden cierpi na bezsenność. U nauczyciela od jakiegoś czasu także paliło się do późna. Widywał postaci przemykające przez próg. Raz czy dwa doszedł go zduszony śmiech, szelest ukradkowego pocałunku. Pewnego wieczoru zebrał się na odwagę i zapukał do drzwi najemcy. Tamten otworzył mu w koszuli i z papierosem w ręku. – Dobry wieczór, panie Krzysztofie. Co pana do mnie sprowadza? – Noc – odparł. – W takim razie niech pan wejdzie, coś na to zaradzimy. Mam doskonały tytoń. Przeszli przez wąski przedpokój do salonu. Nauczyciel wyciągnął z komody skórzany kapciuch. – Prima sort. Ręcznie zbierany. Od ciotki z Łomży. Zrolował kawałek gazety między palcami, poślinił brzegi, zwinął i podał Krzysztofowi. Skręt smakował miodem i ziemią. Bóg mlaskał, przymknął powieki. Kiedy je otworzył, nauczyciel przyglądał mu się badawczo. – Kto panu to zrobił? Machnął ręką. – Panie, tu się musi coś zmienić, w tym kraju. Pan wie, że zabrali mi dziecko – powiedział, wskazując na rodzinną fotografię. Zapadła cisza. – Pan żyje obok tego wszystkiego, prawda? Ma pan jakąś rodzinę? – Mam psa. – Cóż – westchnął tamten. – Zawsze to coś. Jak się wabi? – Po prostu jest. – Ja też chciałbym, żeby pewne rzeczy po prostu były. Ale nie są. A na ich miejsce przychodzą rzeczy gorsze. Jednak to się zmieni, to się zmieni. Zobaczy pan. Pewne sprawy…
31
proza BÓG MIASTA polska Nowa Fantastyka 08/2015 04/2015
Bóg starał się zrozumieć, o co temu człowiekowi chodzi. Chętnie objawiłby mu całą prawdę o tym, jak miasto zrzucało skórę niezliczoną ilość razy, przez lata powstał miast bezlik, nawarstwiły się niczym sadza w piecu historii, każde głuche i ślepe, niewiedzące o drugim. Jak miewał kłopoty z powrotem do domu, place, ulice zmieniały nazwy lub położenie, ginęły dzielnice i parki. Połykał je popiół lub cegła. Zdarzało się, że spał po ławkach. Powiedziałby mu, co to czas i dlaczego nie należy się go bać. Wiedział jednak, że tamten nie zrozumie. Aby człowiek przyjął prawdę, musi mieć otwartą duszę. Dusze warszawiaków na stałe zamieszkały w przeciwlotniczych schronach. – Mam psa – powtórzył. – Mądry przynajmniej? – Dużo widzi. – Jak to dobrze, że zwierzętom tak wiele oszczędzono. Wypalili jeszcze po jednym. Wychodząc, bóg zauważył na wieszaku znajomy czerwony szalik. To pierwsze i ostatnie takie spotkanie, pomyślał. Tej nocy spał dobrze. Treść snu zapomniał zaraz po przebudzeniu. *** (kwiecień) Przed Wielkanocą sąsiedzi przestali się dobijać i zyskał chwilę oddechu. Może to nauczyciel szepnął za nim słówko? A może zmęczyli się własną nienawiścią. Wszystko jedno. Poddasze zostało porządnie dociążone. Nie wyrwą. Czekał na Wandę, ale nie przychodziła. Żeby robić cokolwiek, znów zaczął wychodzić na miasto. Snuł się Chmielną z Diabłem uwiązanym na kawałku powroza. Pod Domem Towarowym Jabłkowskim podglądał życie, które płynęło swym torem, jak woda, zawsze znajdując najłatwiejszą drogę do celu. Stał i patrzył. Na polskie paniusie i niemieckich dygnitarzy w zalotach. Jak gdyby nigdy nic. Znał to miejsce jeszcze sprzed wielu lat, gdy w amfiteatrze szczuto na siebie dziki oraz niedźwiedzie. Teraz szczuto historią, i nikt sobie z tego nic nie robił. Krew przelana gdzie indziej nie brudziła myśli; żyło się trochę tu i teraz, a trochę gdzie indziej. Ci ludzie nauczyli się udawać wojnę, tak jak udaje się wiele uczuć i stanów. Przez to udawanie zapomnieli, co to fałsz, co to kłamstwo. Bóg pomyślał, że mógłby na to coś zaradzić, ale kolejny potop przecież nie miałby sensu. Popatrzył w chmury. Ileż ich byłoby potrzeba, żeby zalać to gówno. Raz czy dwa mało brakowało, a wpadłby w łapankę; w ostatniej chwili pies ciągnął go w jakąś boczną uliczkę. Stali potem, schowani za załomem muru, dysząc z przerażenia. Widział matki wleczone do brunatnych ciężarówek, wzywające swoje dzieci, i widział dzieci, które biegły na ich wezwanie, żeby usiąść obok na drewnianych ławach, dać się powieźć nie wiadomo gdzie. Był bogiem, ale nie rozumiał. Wydawało mu się, że w tłumie rozpoznaje niektóre twarze, tyle że w chwili grozy wszystkie twarze wyglądają identycznie, są twarzą bliźniego przygniecioną ciężarem niesprawiedliwości. Raz nawet dałby głowę, że brali Gradzką. Widział ją jednak później tego samego dnia wychodzącą z teatru; więc to nie mogła być ona. I tylko wiosna przyszła, jak przychodzi co roku, może z niewielkim opóźnieniem, kto jednak zaprzątałby sobie tym głowę. Bóg Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
przemykał miastem o poranku, zaszywał się w krzakach nad brzegiem Wisły, tam godzinami patrzył na spokojnie płynącą wodę. Biały piasek lśnił w słońcu, przypominając nieznany ciepły minerał. Widział młodych, którzy rozbierali się szybko i wskakiwali między lodowate fale. Wyciągnięte leniwie dziewczyny, które na okrzyk unosiły się ze śmiechem, otrzepując ramiona. Wilgoć na ich plecach przypominała kształtem skrzydła. Nie odlecą, wiedział. Szczególnie upodobał sobie jedną parę. Oboje byli wysocy, smukli; bardzo cisi. Rozkładali koc zawsze trochę z boku towarzystwa. Ona przynosiła niewielki koszyk z prowiantem, on plecak z książkami. Czytali. Ich pieszczoty ograniczały się do delikatnych dotknięć. Takich dotknięć nigdy jednak nie widział. Tak czułe, tak otwarte w swej prostocie, że zdarzało mu się, że odwracał wzrok. Nie znał ich imion, lecz na własny użytek tytułował Józefem i Marią. Dawno temu też nazwał tak dwoje ludzi i wyszło z tego wiele dobrego. Przychodzili dzień w dzień, korzystając z pogody tak jak tylko młodzi potrafią korzystać, jak gdyby całe nabrzeże należało do nich. Obracali się w słońcu, obracali się do siebie. Chłopiec był Niemcem. Młodych to nie obchodziło. Kradli pocałunki nieśpiesznie, całkiem internacjonalnie. Ich usta stawały się coraz bardziej czerwone, ich skóra coraz ciemniejsza. Okładki książek bledły na słońcu. Wreszcie w środku dnia kilku wyrostków otoczyło parę, chłopaka pobili, a dziewczynie brutalnie ostrzygli włosy. Nikt nie zareagował. Tych dwoje nie zobaczył ponownie. *** (kwiecień–maj) – Wszystko w porządku? Nie tknął pieniędzy. – Może angielskiej brandy? – zaproponował. – Brandy? – zdziwiła się. – Ma pan brandy? Nie miał. Myślał, że to ją rozśmieszy. On jednak nie była w nastroju do żartów. – Pan sobie ze mnie drwi. Tym razem jej szalik był wełniany i szorstki. – I jeszcze w Nepalu. – Co w Nepalu? – Pytała mnie pani, gdzie ostatnio bywałem. Tam też. – A gdzie to jest? – W Indiach. – Ładnie chociaż? – Dużo gór, dużo śniegu. Dużo przestrzeni. – O, to mi raczej by się nie spodobało… – Dlaczego? Nie lubi pani wolności? – Lubię. Lecz w sprzyjających warunkach. Ten szalik musiał być z wełny. Drapał, pozostawiał ślady na skórze. Czasem przesuwała dyskretnie palcami po szyi, gdy swędzenie stawało się nie do zniesienia. Uroczo. Postanowił zaryzykować. – Lubi pani nosić szale, prawda? Przytaknęła czujnie. – Ostatnio taki czerwony, piękny. – Ach, ten. – Bardzo mi się podobał. Dlaczego go pani zmieniła? – Oddałam – zająknęła się. – Do czyszczenia.
32
Paweł Paliński
Wyobraził sobie czyściciela o szorstkich dłoniach, który zanim odświeży tkaninę, przykłada ją do nosa i wciąga zapach Wandy, głęboko, głęboko: kurz, pot wdrukowany w sukno plecionych włókien. Przez moment poczuł zupełnie nie-boską zazdrość. Ale przecież to, co mówiła, mijało się z prawdą. Szal był u nauczyciela. Wanda bywała u nauczyciela. – Często trzeba czyścić? – Co jakiś czas. Skąd te pytania? – Zwykła ciekawość. – A ja mam wrażenie jakbym była przesłuchiwana. – Wskazała na Diabła. – I do tego te głupie bydle wzroku ze mnie nie spuszcza! – Może panią lubi? – On? – Dlaczego nie? – Wie pan dlaczego? Bo wygląda, jakby zależało mu tylko na sobie. Bóg zmarszczył brwi. – Widziałem ostatnio grupę eleganckich ludzi. W centrum. Śmieli się i śpiewali. Po polsku i po niemiecku. Całym Nowym Światem. Szli na przedstawienie. Szedłem za nimi. Weszli do budynku i dalej śpiewali. Rozumie coś pani z tego? Gradzka przewróciła oczami. – A co tu jest od rozumienia. Bawili się. I tyle. – I my też się teraz bawimy, prawda? – spytał bóg. Kobieta zerwała się na nogi, rzuciła mu w twarz plik banknotów. – Bierz te cholerne pieniądze! Wybiegła. Źle zrobiłem, pomyślał. *** (maj) Znów zaczął popijać. Cicho, sumiennie, rozpaczliwie. Kupował pokątnie bimber. Jedzenia prawie wcale. Wódkę lał i psu. Zataczali się potem obaj; dobro i zło ulegało zawieszeniu, a świat chwiał się wraz z nimi. Mniej więcej w tym samym czasie ściany zaczęły mówić. Nisko i nocą. W ciemności wyczuwał pod tynkiem słowa cicho pełznące. Nie wiedział, skąd pochodzą, lecz były tam, były. Całe roje. Kiedy skupił się, potrafił niektóre rozróżnić. Ostre, zadziorne. Nieraz wpełzały pod koc, obłaziły skórę, wtedy drapał się do krwi. Bywały też dobre, wzniosłe, mimo to nie rozumiał ich albo nie chciał rozumieć, ponieważ tak czy tak wiało od nich śmiercią. Przykładał ucho do podłogi, przykładał szklankę. Dudniło, dudniło, jak gdyby więcej było głosów niż ust. Szybami wentylacyjnymi, szlakiem starych rur, uchodziły w niebo młode głosy, zniecierpliwione. Diabeł wylegiwał się na posłaniu, udając obojętność, lecz łapy drżały mu z tłumionego napięcia. Bóg nieraz siadał, głaskał go po twardej sierści, dopytując: co piesku, co piesku, a on w odpowiedzi wywalał radośnie czerwony jęzor. Czerwony niczym mięso, niczym rana po kuli. To szczury, okłamywał się, niemniej szczury nie układają odezw. Tak. W kamienicy na Złotej zamieszkała nieznana bogu siła. Jej wyznawcy czcili wolność albo śmierć; czasem razem, a czasem osobno. Postanowił z kimś o tym porozmawiać. Tym razem nie został poczęstowany papierosem. Nauczyciel zamarł w progu, minę miał niewyraźną. Wsparł się ramieniem Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
o wpół zamknięte drzwi. Na siwych skroniach lśnił pot. Powietrze za nim dyszało gorącem wielu oddechów. – W czym mogę pomóc, panie Krzysiu? Otworzył usta, ale zaraz je zamknął, bo zrozumiał, że źle zrobił, przychodząc. Że to właśnie stąd rozchodziło się po murach tamto drżenie. Poprosił o tytoń. Dostał garstkę. Rozsypał go, wspinając się z powrotem po schodach. *** (maj–czerwiec) Latem sąsiadów znudził spokój. Znów łomotali pięściami. Zaparł się, żeby nie wyważyli. Prosił o opamiętanie, lecz oni przyszli krzyczeć, a nie słuchać. Ci z parteru, ci z pięter. Obelgi odbijały się od drzwi, toczyły w dół po schodach, tam zaraz je ktoś podnosił, przynosił z powrotem. Coraz cięższe, coraz brudniejsze. Bydlęce, aż zapierały dech. W końcu ochrypli, lecz wcale nie dali za wygraną. W szparze framugi pojawił się łom. Bóg zawiesił na klamce róg łóżka i wczepił się w materac. Poszły drzazgi, mimo to drzwi wytrzymały. Z każdym uderzeniem łóżko jęczało lubieżnie. Wezwiemy, kogo trzeba, brudasie, grozili, podczas gdy łom wiercił drewno. Próbował im wyrwać żelastwo. Pokaleczył palce. Śmieli się, że krew ma taką samą jako oni. Odpuścili dopiero tuż przed rozpoczęciem godziny policyjnej; ktoś warknął „szpersztunde” i nagle było po wszystkim. Ot, tak. Dyszał ciężko, nasłuchując nienawistnego szurania, bo nie wierzył, że można w jednej chwili przestawić kipiącą głowę na luźny bieg, ale widocznie oni opanowali tę umiejętność. Wrócą, pomyślał; wrócą i kiedyś nie dam im rady. Usiadł przy stole, oparł policzek na chłodnym blacie. Wrócą, rozgrabią. Zrobi im się na moment szkoda, a potem znów podepczą, zapomną, mało tego, jeszcze będą dumni. Powlekł się do umywalki, obmył lepkie palce. W tym czasie, niepilnowany, Diabeł zżarł całą kaszankę. Zapas na kilka dni. Kiedy to odkrył, bóg wpadł we wściekłość. Złapał trzonek od szczotki i bił w chudy grzbiet tak długo, aż połamał drewno. Pies nawet nie zaskamlał. Za to rano, gdy tylko nadarzyła się okazja, dał nogę. To był wtorek, pierwszy taki, gdy Bóg został całkiem sam. Czekał cały dzień w domu na przyjaciela. Mówił do niego, jak się mówi do nieobecnych a bliskich, zaocznie prosząc o wybaczenie. Godzinami układał w głowie formuły pojednania. W tych rojeniach spotykali się i wszystko było jak dawniej, szli blisko, obaj wyrzutkowie, blisko, ponieważ dwie samotności muszą się kiedyś w końcu znieść nawzajem. Spamiętał tysiąc próśb i przeprosin gotowych do wyrecytowania przy takiej okazji. Błagał w głos. Pies mimo to nie wracał. Mieszkanie, w którym pozostało tak niewiele miejsca, że pomiędzy pokojami należało przemieszczać się bokiem, stało przerażająco puste. Pod wieczór strach przeszedł do ofensywy i ścisnął za gardło. Bóg miotał się od ściany do ściany, próbując znaleźć sobie miejsce. Ordonka rzucała na niego z wysokości spojrzenia pałające plakatową wyższością; nie wytrzymał, podarł papier, rozrzucił po kątach. Spoglądał to na flak po kaszance, to na roztrzaskany trzonek, zaciskał pięści; przeklinał własną głupotę.
BÓG MIASTA
33
Marcin Kułakowski
Nowa Fantastyka 08/2015
Po zmroku wymknął się w poszukiwaniu przyjaciela. Szedł wzdłuż getta. Szukał na niebie znanych gwiazdozbiorów, lecz gwiazdy kapryśne układały się w srebrny bohomaz. Przykładał ucho do muru. Zimny. Nie słyszał nic. I jak tu się nie pogubić. Obejrzał się przez ramię w kierunku Jasnej i Zgody. Ani jasne, ani zgodne, mruknął. Przecież to nie przypadek, nikt lepiej by tego nie wymyślił. Tam też ludzie szukają i gubią przyjaciół i mają na to znacznie mniej czasu, bo ciągle kogoś ubywa. Skręcił dwa razy na oślep. Usłyszał ciche wycie. Pobiegł ile sił w płucach. Znalazł go dwie przecznice dalej, pod wiaduktem kolejowym. Półwiszącego na zardzewiałej zwrotnicy. Ledwo dyszał, lepił się od juchy. Kark pętał gruby rzemień. Kiedy do niego podszedł, pies w amoku zaatakował resztką sił. Bóg klęknął i szeptał tak długo, aż Diabeł go rozpoznał. Potem owinął go płaszczem, wziął na ręce i zaniósł do domu. Przy blasku świecy obmył skatowany łeb. Wybierając skrzepy z sierści na pysku, zorientował się, że oprawcy wydłubali zwierzęciu oczy. *** Na tym się nie skończyło. To, co zamieszkało w ścianach kamienicy, rosło w siłę i potrzebowało przestrzeni. Wychodziło z ludzi i jak echo wracało do nich zwielokrotnione. Słuchał tego. Z brodą opartą na poręczy, niczym dziecko, bezwolny, a wszystko, co go dotyczyło, zdawało się dziać całkiem poza. Mówiła ona, on ledwie dopowiadał. – Po co sprowadzasz tu tego menela? – Ale, Dziuniu, daj spokój… przecież ty sama… – Ja tam przychodzę z obowiązku, Waldemar. Rozumiesz? Nic ponad to. Pomagam im i tyle, poza tym wara. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
– Jak możesz. – Jak mogę? Jak mogę? Przecież taki ktoś może zrobić, co tylko mu strzeli do tej pustej głowy. Okraść cię. Zabić. Zadenuncjować! – Ale on nic… – O nie, nie, ty masz za dobre serce. Napytasz nam biedy, idioto! – Jezu, przecież, no, to rodak, taki jak ty, jak ja. – I jeszcze do tego te mistyczne fanaberie. – Co chcesz od człowieka? Od dawna jest sam. Może odrobinę zdziwaczał… – Tak to nazywasz? Zdziwaczenie? – Przestań. Przecież on nie wyda. – Cicho! – Wanda, proszę. – I zaglądał mi pod sukienkę. – Nie uwierzę. – No może nie zaglądał, ale na pewno by chciał. Aż go świerzbiły tego jego brudne łapska. – Dziunia, daj spokój. – Nie, nie dam! Masz się go pozbyć, pozbyć, pozbyć! Nie wiedział co zrobić, więc uciekł w miasto. W bezpieczne kwartały. Mokotów, Praga, Żoliborz, wyliczał. Mokotów górny, Mokotów dolny, Praga północ, Praga południe. Kartograficzne podziały, ale rozciągały się szerzej; żeby tylko zająć którąś ze stron, bo wtedy jest się u siebie. Diabła też zabrał. Przy całym swym sprycie, on też nie był bezpieczny. Trochę na rękach, a trochę na siłę. Jakoś szli. Przyglądał się czerwono-czarnych flagom w łopocie. Nagle nie potrafił poznać, kto swój, kto obcy. W Parku Saskim niemieckie dzieci grały w dwa ognie. Ich śmiech przypominał śmiech każdego dziecka na świecie. Ich kolana krwawiły tak
34
samo w zetknięciu z ostrym żwirem. Grano ostro, nie oglądając się na zadrapania. Nie wiedział, co z tego wyniknie. W pewnej chwili podeszła do niego może czteroletnia dziewczynka. Wyciągnęła drobną rączkę. Bóg otworzył sękatą dłoń, a wtedy włożyła mu do niej dwie kolorowe szklane kulki. Zanim zdążył podziękować, znikąd pojawiła się matka małej, krzyknęła „Mein Got!” i uderzyła go na odlew w twarz. Uciekł, siąkając rozbitym nosem. Zatrzymał się dopiero przy Granicznej. W cieniu zrujnowanej kamienicy przetarł psu puste oczodoły. Szkło zalśniło srebrzyście. Pomyślał, że tym razem nie wróci na noc do domu, może znów pójdzie nad Wisłę, przeczeka do świtu. Oprze się plecami o filar mostu i choć przez chwilę poczuje, że istnieją rzeczy dźwigające znacznie większy ciężar niż on. Diabeł jednak ciągnął z powrotem na Złotą. Poddał się. Już na klatce wiedział, że ktoś go na poddaszu odwiedził. Pachniało prawie tak jak wtedy, gdy przychodziła Gradzka, lecz czymś jeszcze. Spalenizną. Smutkiem. Przy stole siedział nauczyciel i palił skręta. Bóg zdjął płaszcz, zaprowadził Diabła na posłanie i usiadł naprzeciw gościa. Milczeli. – Trochę pan tu przemeblował – mruknął wreszcie nauczyciel, a potem spojrzał na Krzysztofa i powiedział: – Co? Znów pan oberwał? – Herbaty? – spytał bóg. – Jeśli można. Mocnej. Bóg zdjął z parapetu słoik z czajem. – Tak parzę – wyjaśnił. – W słońcu. Nie będzie za ciepła. – Cokolwiek. Bylebym przepłukał usta. Zmiął niedopałek. Rozkaszlał się. – Cholerny nałóg. Bóg rozlał esencję na szklanki. – Ja do pana, pan do mnie – spróbował zażartować. – Tak, właśnie tak – przytaknął nauczyciel. Sięgnął pod stół i wyciągnął pierwszą lepszą ze stosu gazet. Przerzucał nerwowo kartki, raz w jedną, raz w drugą stronę. Zatrzymał się na chwilę na dłużej na kolumnie sportu. – Mój syn lubił boksować – westchnął. – Takie miał delikatne ręce. Rano akwarele, a po południu biegł na Gwardię. Tyle razy mu powtarzałem, zostaw. Połamiesz palce, wzrok ci uszkodzą. Nie słuchał. Spokojny taki, a potrzebował, wie pan, od czasu do czasu uderzyć. Tak to nigdy, z nikim. Na zabawach spokojny, nie szukał zaczepki. Książki czytał, dużo książek. To od nich się tego nabawił. – Czego? – Gniewu. Zamieszał herbatę palcem. – Pan wie, że ja i Wanda. – Domyśliłem się. Nauczyciel uśmiechnął się blado. – Czego jeszcze? – Pan uczy. Nocami. Słyszę przez ściany. – Niech pan mówi dalej. – Słyszę, jak pan mówi o tym, co było, i że to kształtuje to, co jest. – Słyszał pan mój wykład z Hegla? – Znałem Hegla. Pod koniec życia nie za bardzo we mnie wierzył. Bóg patrzył, jak tamten zrywa się i wali pięścią w stół. – A pan znowu swoje! Słoik z herbatą roztrzaskał się o podłogę. Nauczyciel opadł na krzesło, pięści wbił w powieki. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Paweł Paliński komuda
– Przepraszam – szepnął. – Mam się wynosić prawda? – spytał bóg. Nauczyciel odwrócił się do niego plecami. – Przepraszam, tak strasznie przepraszam. – Iść teraz? – Za kilka dni. – Kilka dni wystarczy. *** (czerwiec) Spodziewał się tego prędzej czy później. Może jednak później, bo liczył skrycie, że złapie ostatecznie azymut i będzie wiedział dokąd, tymczasem szykowała się tułaczka bez celu. Przecież nie pierwszyzna, tłumaczył sobie, opuszczałem i zajmowałem tyle miast… Ale do tego przywiązał się szczególnie. No i lokum nie najgorsze, suche, trzeba opuścić. Także przez nią trzeba. Przez Wandę. Teraz był pewien, że to ją widział z niemieckimi oficjelami, i wiedział, że ona wie, że on wie. Stąd ta nagła zmiana w nastawieniu najemcy, pewnie nie skończyło się na rozmowie, którą dosłyszał. Powinien się spakować. Co jednak miał do spakowania? Pomyślał, że może w takim razie odwiedzi parę miejsc. Szczególnie ważnych. No i poszedł, tyle że one już nie istniały, zrozumiał niespodziewanie, ledwie zgliszcza, w które ktoś wtłoczył kontekst i treść, puste skorupy, gdyż o to właśnie prowadzone są wojny. O mury. Żeby je podbić, w ich cieniu umrzeć, kogoś za nimi uwięzić. Idąc ulicą Leszno, zauważył pranie łopoczące na wietrze. Kilka miesięcy temu tak wisieli tu ludzie, cicho, przypominając przedmioty. Pamiętał. Zbliżył się do Pawiaka. Widział z oddali bramę najeżoną, straszną. Ponad murem więziennym kołysał się potężny wiąz, sam nie wiedział czy kpina, czy znak nadziei, natury. Bał się podejść bliżej. Słońce przypominało rozżarzoną blachę. Pomyślał, że być może mieli rację, wtedy, w szpitalu. Że skoro świat zwariował, to i on także musiał przecież. Na domiar złego nauczyciel zaczął go unikać. Bóg wiedział, że tak być musi, to dobry człowiek i dlatego wciąż udostępnia mu poddasze. Gdyby znów przyszła Gradzka, pewnie musiałby wynieść się raz-dwa. Zastanawiał się nad tym, jak dziwna bywa miłość i że trzeba umieć się z nią obchodzić, inaczej rozerwie na strzępy. Bał się. A ściany nadal mówiły. Słyszał ten głos teraz także w innych dzielnicach. Przeniknął do wody i powietrza. Okupacja, wolność i śmierć deklinowały się w postępie geometrycznym. Niektórzy ludzie słaniali się zarażeni nimi niczym tyfusem. Wystarczyło, że dwa podobne słowa zetknęły się w rozmowie i nieszczęście gotowe. Śmiertelna choroba. Na wszelki wypadek trzymał język za zębami. Coś się kluło, coś wielkiego. Niemcy także to czuli. Ile jednak można wstrzymywać oddech? Wiedział, że nadjedzie taki dzień, gdy będzie musiał to z siebie wyrzucić. Nie wywinąłby się pewnie tak łatwo, zatłukliby na śmierć. Pewnej nocy, gdy wypił za dużo i wymiociny i słowa naciskały od wewnątrz, wyciągnął płótna i zaczął zapisywać na nich węglem te, których nie potrafił dłużej utrzymać. To przyniosło ulgę. Potem wywiesił w oknie zabazgrany len, żeby wiatr porwał to, czego nie potrafił zataić. Całe historie, które nigdy się nie wydarzą, i być może tysiące lat temu tak właśnie powstawały święte księgi, z przymusu, z potrzeby pozbycia się słów zbyt ciężkich, by niosło je pojedyncze istnienie. Martwił się tylko,
BÓG MIASTA
35
Nowa Fantastyka 08/2015
czy starczy płócien na te wszystkie tajemnice. Ani wątki, ani płótna zdawały się jednak nie kończyć. *** (czerwiec–lipiec) W lipcu lato otworzyło się niczym piec. Buchało od rana do wieczora, a noce były czarne i lepkie. Wiele rzeczy drżało, rozpadało się, nie wydawały się do końca prawdziwe. Przy zbliżeniu groziły poparzeniem. Na przykład wyszynk, do którego zaglądał, a który zdemolowano i zabito deskami. Ktoś łajnem namalował na surowym drewnie Gwiazdę Dawida. Ludzie przechodzili obok, nie podnosząc wzroku. Do chłopaka, który w biały dzień próbował finką zeskrobać napis, zbliżyło się dwóch w płaszczach. Wymienili spojrzenia i poszli, już trójką, przed siebie, wolnym spacerkiem. Tyle ich widziano. Bóg wiedział, że tak nie powinno być. Chciał zwrócić uwagę przechodniów na to, co się dzieje. Znalazł na śmietniku podrdzewiałą harmonijkę, rozłożył się na chodniku naprzeciw; nadstawił wytarty kapelusz i grał. Grał dziwne melodie, takie jakie ślina na język przyniesie, bez ładu, bez składu, oberki szaleńcze. Diabeł wtórował mu, wyjąc cicho. Grał godzinami, strojąc przy tym bachusowe miny, a w każdą nieskładną nutę wkładał tyle serca, ile wkłada się w krzyk. Za pierwszym razem, gdy podszedł patrol, był niemal pewien, że go zastrzelą. Dął więc szybciej, histeryczniej, grał o życie, a oni śmiali się do rozpuku, na koniec splunęli mu pod nogi i poszli. Kaszlał potem długo, płuca paliły. Od tamtej pory grywał tak codziennie. Większość grosza z kapelusza wrzucał do kanałów. Zostawiał tyle, co potrzeba. I wydawało mu się, że jakoś to będzie, lecz pewnego dnia do nauczyciela niespodziewanie zapukało SS. Wypięty nad nocnikiem usłyszał pisk opon i tupot żołnierzy, ten barbarzyński dźwięk, jakim chwalą się wszystkie zwycięskie armie, głuchy, jakby znad grobu. I wiedział, że to tu. Wyjrzał ostrożnie. Przyszli w czarnych płaszczach, jak gdyby nigdy nic, błyskając otokami z insygniami śmierci. Ktoś z sąsiadów powiedział trwożliwie: podziemie, a potem nikt już się nie odezwał, bo weszli jak do swojego, nawet butów nie wytarli. Zza pazuchy wyciągnęli spisane gotykiem nakazy. Przerażony bóg zaszył się w najdalszym kącie mieszkania. Płakał. Śmiał się. Mówił językami, walcząc o ten, który mógłby opisać to, co się wydarzyło, żaden jednak język nie zawierał pojęć tak strasznych. Gdy dotarł do granicy wyczerpania, runęło na niego światło i dźwięk, padł na podłogę, potoczył pianę z ust. Każda część jego ciała chciała uciec, każda wierzgała osobno, byleby rozpełzł się niczym robaki, byleby w najmniejszą dziurę, szczelinę najcieńszą. Ręce i nogi wyrywały się na wolność, lecz stare umęczone ciało nie miało zamiaru się rozpaść. Gdy atak padaczki minął, wiedział już, co musi zrobić, zanim odejdzie z tego miasta. *** (lipiec) Czekał. Czy przyjdzie. Przyszła, lecz inna; domyślił się, że nie przez przypadek. Zostawiła zapomogę, tyle ją widział. Zmiął zwitek pieniędzy i przyłożył do nosa. Pachniały tym, czym zawsze pachną: brudem człowieka. Ani śladu, pomyślał, ani śladu po sobie nie zoEbookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
stawiła. A potem wróciło wspomnienie pierwszej wizyty u nauczyciela. Przedpokój i tamten czerwony szal. Szanse nikłe, ale gdyby go miał, gdyby odnalazł, może udałoby się ją jeszcze wytropić. Długo namyślał się, czy podjąć ryzyko, choć mieszkanie stało otworem, omijane nawet przez szabrowników. Sami Niemcy też nie zaglądali do takich miejsc; może ostatecznie kogoś tam zasiedlą, lecz to nigdy z dnia na dzień. Musiał jedynie uniknąć uwagi sąsiadów. Oni by mu nie podarowali. Odczekał jeszcze dwa dni i zakradł się ostrożnie pod znany numer. Przypomniał sobie, jak tak stał po raz pierwszy; poczuł chłód w piersiach, szybko nacisnął klamkę. Do końca się bał, że drzwi będą mimo wszystko zamknięte, lecz nikt przecież nie myśli o takich rzeczach, gdy go biorą; pchnął skrzydło, zaskrzypiało. Ostrożnie zamknął. Odwrócił się i zamarł. W mieszkaniu panował niespotykany porządek. Jak gdyby nic się nie wydarzyło, jak gdyby właściciel wyszedł tylko na chwilę. Spodziewał się pobojowiska, wyraźnych dowodów na to, że życie walczyło, lecz walec machiny śmierci zgniótł opór i po jego przejściu wszystko wydawało się tylko jeszcze czystsze, jeszcze bardziej nieruchome. Poczuł przez to zawroty głowy. Wyciągnął rękę, żeby wesprzeć się na czymkolwiek. Złapał wieszak, runął razem z nim. Chwilę przeleżał tak przygnieciony płaszczami, wreszcie strząsnął z siebie ubrania. Zaczął je przeglądać. Znalazł szal, schował do kieszeni. Właściwie mógł już iść. Nie oparł się jednak ciekawości. Wszedł głębiej. Zjawił się tu tylko raz, nocą, z wizytą niedopowiedzianą; teraz w świetle dnia łapczywie dotykał wzrokiem kolejnych sprzętów i mebli. Obejrzał etażerkę, na której kiedyś czyjaś ręka ustawiła batalion bibelotów; kryształ i porcelana, nie męska ręka, zbyt schludnie je uporządkowano i dawno, poznał to po kurzu wokół podstawek. A więc tu przechowywałeś Pamięć, powiedział. Następnie szafka ze zdjęciami za szkłem i pudełkiem po czekoladkach od dawna wycofanych z produkcji. Jedno okienko zdawało się uchylone. Domknął je. Palcem narysował na szybce „X”. Tu zaś przechowywałeś Serce. Podszedł do biblioteczki, przejrzał nazwiska na pękatych grzbietach, słynne głowy i idee. Głośne powieści oraz rozprawy filozoficzne. A tu, uśmiechnął się pod nosem bóg, tu uważałeś, że przechowywałeś Rozum; przynajmniej dopóki nie przyszła ona. Chciał przyjrzeć się jednemu z woluminów; pociągnął, lecz w reku zostały mu puste okładki; deszcz ulotek posypał się na podłogę. Podniósł jedną z nich. Na papierze widniał symbol Polski Walczącej. Przyjrzał się literze i kotwicy, czując ciężar, brak tchu. Chyba rozumiał. Potarł w palcach szal Anny i pomyślał, że takie musiała mieć sumienie: gładkie, lecz łatwo znalazłoby się na nie cenę. Zajrzał jeszcze do sypialni. Usiadł na schludnie zasłanym łóżku, pogładził wełnianą kapę. Tu spał i tu się kochał, być może z nią, być może także z innymi, pomyślał, i jakie to straszne, że takie miejsca zostają, gdy ludzi już braknie. Pomyślał, że może źle ten świat ułożył. Zajrzał do kuchni. W spiżarce znalazł kawałek wysuszonej słoniny. Schował ją do kieszeni. Zajrzał do szafy. Do toalety, gdzie umył zęby, byleby przypomnieć sobie, jak to jest. W drodze do wyjścia zauważył, że popołudniowe słońce prześwietliło jedną z figurek. Złapał tęczę w dłoń. Po powrocie przyłożył szal do nosa Diabła. Rozkazał – szukaj!
36
proza polska
*** (lipiec) Jego czas się kończył. To opuszczone przez bogów miejsce zagrzebywało się powoli pod własnymi grzechami. Pamiętał Sodomę i Gomorę, wierzył, że to już nigdy się nie powtórzy, że wyciągnięto lekcję. Podczas jednak gdy tamte miasta splamił ludzki występek, to jedno wydawało się plamić ludzi. Jeżeli zostało mu na cokolwiek siły, to na to, by po raz ostatni dać światu nauczkę. Tu, w Warszawie. Zanim jednak przyszłoby co do czego, rachunki z Gradzką wymagały wyrównania. Rankami wciąż wygrywał swe żale przed wyszynkiem. Na poszukiwania wyruszali z Diabłem koło południa. Noga w nogę przez Marszałkowską, z powrotem okolicami Pięknej, placu Trzech Krzyży. Albo w poprzek, alejami pod sam most. Tam gdzie ją kiedyś widywali. Co pewien czas pies warczał i napinał powróz. Raz łapał, raz gubił trop. Tak minął dzień, dwa, tydzień, potem drugi. Lato stawało się gorętsze i gorętsze. W warszawiakach coś kipiało. Pojawiało się coraz więcej Polsk obarczonych kotwicą na stołecznych murach. I nie dało się już nie słyszeć. Brzęczało jak w ulu. Niektórzy młodzi wydawali się związani wspólną tajemnicą. Mieli czujne wielkie oczy przypartych do muru zwierząt. Robił wszystko, żeby nie zorientowali się, że wie. W największe upały wciskał na siebie uszankę, byle tylko słyszeć jak najmniej. Twarz w kołnierz, głowa zwieszona. Obawiał się otwartych spojrzeń. Raz zagapił się, zostawił psa w tyle i musiał błagać rakarza o litość. Powoli kończyła mu się cierpliwość. Brzęczało jak w ulu. Odejdę wcześniej, postanowił kiedyś, chłodząc się w cieniu drzewa przy Krakowskim Przedmieściu. W tej samej chwili zobaczył ją. Wysiadła z piaskowego kubelwagena, całując na pożegnanie oficera w bryczesach. Przypominała diwę z filmu, czerwona sukienka, obcasy. Z opowieści, która dzieje się daleko stąd i nie jest prawdziwa. Odpaliła długą cygaretkę, ruszyła powoli w dół Karową. Szła pewnie, z pewnością wyuczoną od zwycięzców, z którymi przestawała, wydawało się, że słońce odbija się od niej, rzucając krwawe refleksy. Bóg i Diabeł ruszyli jej śladem. Chwilami znikała im z oczu, lecz pies węszył i nie dawał się wyprowadzić w pole. On też węszył, bo perfum nie zmieniła, używała ich nawet hojniej. Pod opiętym materiałem podskakiwały pośladki. Obcasy stukały, stuk, stuk, stuk. Gdzieś w połowie drogi chwycił ją, wciągnął w bramę i przyparł do muru. Nie stawiała oporu. Śmiała się za to gardłowo. – Wiedziałam, cały czas wiedziałam. Skurwysyn. Jedną ręką zatkał jej usta, drugą wcisnął pod bluzkę. Czuł miękką pierś, pod nią gwałtowne łomotanie. Otarł kciukiem sutek. Odsunął długą dłoń, ale nie krzyknęła. Oddychała mu wprost do ucha, brudnym oddechem. Rozwarła uda. Diabeł dyszał na czatach, raz po raz obracając ślepy łeb. Gradzka gorącym językiem rozsunęła bogu palce. Wypchnęła biodra i podciągnęła sukienkę, by wziął ją, jak stali, jednak zorientowała się wreszcie, że on nie szuka jej ciała. Jej źrenice zwęziły się w jednej chwili, wczepiła palce w jego włosy. Mocowali się. Przegrywała i chciała wrzasnąć, Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
ale bóg uderzył dwukrotnie jej potylicą o ścianę, aż zgasło światło w jej oczach. Gdy osunęła się na bruk, przeszukał nieprzytomne ciało. W kieszonce garsonki znalazł to, czego szukał. Listę kontaktów i podejrzanych markowaną znakiem tajnej policji. Pomyślał, że jest zbyt słaby. A potem kucnął, zasłonił kobiecą twarz włosami, zacisnął na szyi szal i poczekał, aż w Gradzkiej przestanie płynąć krew.
*** (ostatni taki sierpień) 1 sierpnia 1944 roku torami na północ dreptał dziadyga i ślepy pies. Szli przed siebie wolno i z taką rezygnacją, jak gdyby każde z miejsc, do których mieli kiedyś dotrzeć, zostawili już za sobą i pozostał im wyłącznie ruch. Na psie sterczały żebra. Dziad miał ciemne podkrążone oczy. Od wielu dni spał źle. W ręku ściskał harmonijkę. Przypominał flecistę z Hameln, jednak tym razem pozostawił dzieci w domach. Tym razem na zmarnowanie. Na oczach wszystkich. Z wiatrem przychodziła śmierć i błagała go o to, by zmienił zdanie. One jednak podjął decyzję. Na wysokości Legionowa przystanął i spojrzał w kierunku wież parafii. Podkłady kolejowe parowały ropą. Od pól szedł szum i cykanie. Poczekał, aż zacznie bić dzwon. Odliczył pięć razy, uśmiechnął się i ruszył dalej. Stało się. Bóg Miasta wymierzył Warszawie karę i odszedł, by nigdy nie wrócić.
Paweł Paliński Rocznik ‘79, z wykształcenia lekarz. Autor zbioru opowiadań „4 pory mroku” i powieści „Polaroidy z zagłady”. Laureat Reflektora „NF” za rok 2014. „Bóg Miasta” to fantastyka miejska, metaforyczna przypowieść i obrazek historyczny – w jednym. A przy okazji rzecz napisana oszczędnie, choć przecież jakże sugestywnie. Znaczy, kolejny tekst, którym Paliński – od jakiegoś już czasu dryfujący na rubieżach konwencji – poszerza pole swojej literackiej walki. Cieszy, że z takim pożytkiem dla czytelnika. (mc)
37
proza polska zagraniczna Nowa Fantastyka 08/2015 05/2015
OGRÓD WALK Marcin Luściński
Z
anim Projektantka umieściła nas w Ogrodzie Walk, byliśmy istotami wolnymi, chodziliśmy wyprostowani i dumni, nie wstydziliśmy się naszych imion, a zapachy, które roztaczaliśmy, były milsze nawet od kwiatów frutagory. W pałacu Projektantki nie mieliśmy żadnych obowiązków oprócz bycia czarującymi, uśmiechania się do siebie i dbania o piękno naszych ciał. Wszystko to wpisane było w naszą naturę, tak jak gra na instrumentach, taniec, śpiew i drobne przyjemności. Właściwie istnieliśmy po to, by zabawiać Projektantkę, i czyniliśmy to już samą tylko naszą obecnością. Ona i my byliśmy podobni jak dwie krople rosy: smukli, czerwonolicy, jasnowłosi. Chodziliśmy na dwóch nogach, nienawidziliśmy brzydkiej pogody i kurzu, kochaliśmy się nawzajem i przy każdej najdrobniejszej okazji prawiliśmy sobie najsłodsze komplementy. Pewnego dnia jednak wszystko się skończyło. Projektantka sprawiła, że wyrosły nam pokraczne skrzydła i członki, na widok których zachciało nam się wymiotować; zanurzyła nasze delikatne ciała w cuchnącym roztworze; odebrała nam nasze złote głosy i sprawiła, że zaczęliśmy bełkotać, bzyczeć i jąkać się jak upośledzone stworzenia; kazała nam robić rzeczy, o których nawet nie śniliśmy w najgorszych koszmarach. Nawiasem mówiąc, nigdy wcześniej nie miewaliśmy koszmarów. Nazywam się Szczypłoszak. Nie wiem, czy to z powodu małych ostrych szczypiec na końcu mojego cienkiego ogonka, czy też dlatego, że szybko się płoszę i przy każdym niebezpieczeństwie chowam się w gęstwinie słodkiego al-ul-binium. Ogród Walk nie jest miejscem dla słabych i bezbronnych. Tu nie ma sentymentów ani koneksji rodzinnych. Miłe wspomnienia zakopuje się w błocie, a na światło dzienne wystawia się ostre zęby i śmiertelne żądła. Słabości zazwyczaj się ukrywa, chyba że ktoś jest sprytny tak jak ja i przeistacza je w niebezpieczną, zdradziecką broń. Życie w ziemi albo pod kamieniem płynie w ciągłym napięciu. Każdy szum wiatru i szmer liści wieszczy niebezpieczeństwo. Złamana gałązka trawy może przyprawić o drgawki albo niekontrolowany wybuch paniki. Cisza też nie koi nerwów, często jest zapowiedzią tego, na co każdy z nas czeka i czego każdy z nas się obawia, tego, co każdy z nas musi przejść. Jest zapowiedzią walki. Gdy walka się zaczyna, po prostu o tym wiemy. Jakiś wewnętrzny imperatyw przetacza nas po całym ogrodzie na miejsce zwane areną. Nieważne, że właśnie kopulujesz albo zajadasz się owocem frutagory. Gdy nadchodzi ten czas, po prostu wstajesz i idziesz. Albo pełzniesz, gdy nie masz nóg. Pierwsza walka całkowicie nas zmienia. Jest jak transformacja larwy w chrząszcza albo poczwarki w ćmę. Pierwsza walka sprawia, że zaczynamy interesować się naszymi Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
obrzydliwymi ciałami i szukać w nich mocnych i słabych punktów. Pamiętam, że na arenę przybyłem bardzo wcześnie, cały umazany w brudnej ziemi i porządnie zmęczony zmaganiem z niepoznanym jeszcze do końca ciałem. Stanąłem na lepkim błocku otoczonym kamieniami i gęstą roślinnością. W okolicznych krzakach roiło się od tych, którzy niecierpliwie czekali na darmowy posiłek: masywnie opancerzonych gburków, ruchliwych zadojarek i wielkich zębołapaczy. Przybyły nawet dwie smutne glizdowędy o przezroczystych, krwistych podbrzuszach. Ich wyłupiaste, głodne oczy, wpatrujące się we mnie tempo, wyglądały jak zatrute owoce dyndające złowieszczo między liśćmi. To niemożliwe, że kiedyś byliśmy jedną wielką, kochającą się rodziną, pomyślałem, zerkając w przerażeniu na całą tę menażerię. Czekając w strachu, modliłem się, by przeciwnikiem okazał się jakiś mały, mizerny świetłaszek, któremu nie wyrosły jeszcze ostre pazurki. Wszystkie moje sześć odnóży, napięte do granic możliwości, drżało na chłodnym, porannym wietrze. Poruszałem nerwowo ogonkiem i od czasu do czasu niepewnie ciąłem powietrze małymi szczypcami, udając, że to zachęta do walki. Musiałem wyglądać żałośnie, raczej jak marny kęs na ząb niż twardy wojownik. Żółtodziób skazany na pożarcie. Mój przeciwnik długo się nie pojawiał i nawet przez moment pomyślałem, że kolejny dzień w Ogrodzie Walk okaże się dla mnie łaskawy. Zawsze byłem szczęściarzem i nie widziałem powodu, by nim nie pozostać nawet w tak ponurym miejscu i tak odrażającym ciele. Nic z tego. W którymś momencie poczułem zapadające się błoto. Coś chwyciło mnie za nogę i wgryzło się w nią ostrymi jak kolce zębami. Niestety nie mogłem zobaczyć, co to było, bo głowa szczypłoszaków jest nieruchoma. Skuliłem więc ogon pod siebie i po omacku zacząłem wywijać szczypcami, mając nadzieje, że dzięki temu uwolnię się od bolesnego ucisku. Przeciwnik jednak systematycznie zjadał moją nogę, albo mówiąc dokładniej, zjadał mnie systematycznie od strony nogi. Wszystko to działo się tak szybko… Wiedziałem, że moje panicznie machające szczypce, trafiające kilkakrotnie w twardą głowę napastnika, nie są w stanie wyrządzić mu żadnej krzywdy. Wreszcie poczułem chrzęst łamanego pancerzyka. Dolna część mojego odnóża oderwała się od ciała i zniknęła w paszczy niewidzialnego agresora. To był dobry moment na uwolnienie się, więc podbiegłem co sił do przodu, kuśtykając na pozostałych pięciu odnóżach. Gdy się odwróciłem, zobaczyłem paskudną głowę wystającą z błocka. Po chwili z ziemi wygrzebała się olbrzymia, zielona pałchudra.
Nikodem Cabała
38
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Marcin Luściński Ken Liu
Zmroziła mnie swoim wzrokiem, zimnym i mechanicznym, wypłukanym z jakiejkolwiek litości. Jej pancerz opalizował w świetle słońca, migotał złoto- zielonymi refleksami, wydawał się zbroją nie do przebicia. Stanęła na tylnych odnóżach, zakończonych ostrymi szponami wielkości moich szczypiec. Gałki oczne o mało nie wyleciały mi z orbit, gdy obserwowałem tę wielką, opancerzoną górę mięśni, jednak gdy się tak jej przyglądałem, zauważyłem coś jeszcze. Może to zabrzmi jak słowa pieśni, którymi kiedyś słodziliśmy uszy naszej pani, ale wciąż uważam, że oczy są zwierciadłem duszy i nigdy nie kłamią. Oczy są jak studnia zalana wodą, przez którą można wiele zobaczyć, jeśli się jej dobrze przyjrzeć. W czterech szklanych oczach pałachudry zobaczyłem nagle coś więcej niż tylko idealną maszynę do przecinania pancerzyków i wybebeszania wnętrzności, ujrzałem w nich moją siostrę – złotowłosą Adrię, najpiękniejszą i najłagodniejszą ze wszystkich istot, jakie znałem. Wiedziałem, że to ona, chodź była też martwa niczym najdelikatniejsza z muszek zatopiona w czarnych, mrocznych bursztynach. Znów przez moment poczułem jej bliskość. Siedziałem na jej kolanach i gładziłem jej włosy. Ona uśmiechała się, pokazując nieskazitelnie białe zęby. Przytuliła mnie i zaśpiewała krystalicznie czystym głosem. Przez chwilę cieszyliśmy się sobą i nieprzemijającym czasem, który podarowała nam Projektantka. Jak okrutny musiał być ktoś, kto postanowił zamienić tak cudowną istotę w takiego potwora, pomyślałem wówczas z goryczą. Pałachudra również przyglądała mi się uważnie, poruszając od czasu do czasu górną parą ślepi. Na jej odwłoku zauważyłem cienką warstwę śluzu. Zapach, który wydawała, świadczył, iż zamierza złożyć jajeczka. Wiedziałem o tym, bo jajeczka to mój przysmak, a przysmaki to coś, co odnajdę nawet wtedy, gdy Ogród spowija noc i nie widać nic poza świetłaszkami włóczącymi się nad sadzawką. Przez chwilę wyczułem napięcie w postawie pałachudry, irytację, że od razu nie udało jej się mnie unieszkodliwić. Miała już doświadczenie i widać to było gołym okiem. Postrzępione jedno skrzydło i brak kawałka szczękoczułki świadczyły, że przebyła w swoim nowym wcieleniu więcej walk niż większość z nas. Gdy tak stanęła wyprostowana na dolnych odnóżach, z chwytakami gotowymi do ataku, pomyślałem przez chwilę, że na swój sposób jest piękna. Kto wie, czy wciąż nie najpiękniejsza z całego naszego pokracznego pomiotu? Było jasne, że chciała załatwić sprawę szybko i zniknąć. Zauważyłem, że kilka jajeczek przylepiło się jej już do odwłoka. Była wściekła, że właśnie w takim momencie musi toczyć walkę, zamiast wypróżnić się gdzieś pod liściem sal-ala-vini. Wiedziałem, że ruszy na mnie z całym impetem: wielka machina do zabijania, moja najsłodsza siostrzyczka Adria. Tak też się stało. Małymi precyzyjnymi skokami zbliżyła się, prawie dotykając mnie przednimi odnóżami uzbrojonymi w potężne nożyce Moje cienkie szczypczyki nie były w stanie mnie obronić w walce wręcz – wiedziałem o tym doskonale. Chęć przeżycia jest silnym instynktem, który otrzymaliśmy od Projektantki, ale wizja straty ży-
39
BIAŁE KONOPNE OGRÓD WALK RĘKAWY Nowa Fantastyka 08/2015
cia nie jest najgorszą z wizji, które nam ofiarowała. Nie bałem się więc śmierci, lecz bardziej tego, co zobaczę przed nią. Widok bezwzględnych ślepi zabójczyni był jednak ponad moje siły. Wciąż widziałem w nich słodki uśmiech mojej siostrzyczki, a to zbyło zbyt wiele nawet jak dla szczypłoszczaka. Odwróciłem się więc, gdy pałachudra w ostatecznym skoku chciała rozerwać mnie na strzępy. Zamierzałem podkulić ogonek i zaczekać grzecznie, aż przyjdzie koniec mego czasu. Ale ogonek nie chciał się skulić, wręcz przeciwnie, dostał bolesnego, nerwowego skurczu i wyprostował się z wzniesionymi ku górze szczypcami. Zamknąwszy oczy, czekałem na najgorsze. Nagle poczułem uderzenie, które wypchnęło mnie o kilka kroków do przodu. Szczypłoszczaki są niecierpliwe, nawet jeśli chodzi o ich własną śmierć, dlatego uświadomiwszy sobie, że wciąż żyję, zmartwiłem się. Szybka śmierć jest lepsza niż długie na nią oczekiwanie, to chyba oczywiste. Ogonek wciąż był wyprostowany, ale nagle poczułem na nim ciepło. Ciepło to spływało powoli po jego całej długości i rozlewało się przyjemnie, aż przy odbycie. Potem coś runęło na mnie i przygniotło mnie całym swoim ciężarem. Na moment straciłem przytomność. Gdy się ocknąłem, zobaczyłem, jak z krzaków wychodzą gburkowie, zadojarki, zębołapacze i glizdowędy, jak otaczają mnie coraz bardziej podnieceni, zwabieni zapachem jedzenia. Usłyszałem, jak ich ostre szczęki zaczynają wgryzać się w martwe, nadziane na mój ogonek ciało pałachudry, rozrywać chitynowe płaty jej skrzydeł i pochłaniać wewnętrzną treść ciała. Wokół pękały jajeczka, chrobotały pękające odnóża. Gdzieniegdzie słychać było warczenie i wzajemne animozje, odgłosy puszczanych gazów i mlask zasysanych soków. Wszystko to w niczym nie przypominało wysublimowanego gwaru, śmiechu oraz dyskretnej konwersacji, do których przywykło się, zasiadając przy nieskończenie długich, białych stołach, okalających salę kolacyjną pałacu Projektantki. Wreszcie uwolniłem swój ogonek i odwróciłem się. Zamarłem bez ruchu. Zobaczyłem na wpół zagrzebaną w błocie, nagą, bezwstydną zbieraninę śmierdzących robali, kopulujących ze sobą, walczących o każdy ochłap ścierwa, chrzęszczących pancerzykami i chlupoczących w śluzie i błocie. Niektórzy z nich jednym otworem obgryzali kawałki parującej jeszcze pałachudry, a drugim już wydalali jej przetrawione resztki. Inni leżeli na błocku zbyt ciężcy z przejedzenia. Jeszcze wtedy wzbudzali oni we mnie nieukrywane obrzydzenie. Obiecałem sobie, że już nigdy nie będę mieć z nimi nic do czynienia. Jednak obietnice w Ogrodzie Walk znaczą tyle, co życie świetłaszka – są marne i krótkie. Zdawało by się, że zwycięstwo przyszło lekko i niespodziewanie, ale moje jelita aż skręcało z głodu od wysiłku i nerwów. Zamiast rozmyślać nad upadkiem obyczajów wśród moich towarzyszy, postanowiłem poszukać czegoś do jedzenia. Nie trwało to długo, bo pod moimi odnóżami zobaczyłem walającą się głowę pałachudry. Schyliłem się po nią. Była twarda jak owoc frutagory i patrzyła na mnie mętnymi, czarnymi oczyma lalki. Szczypcami Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
przeciąłem miejsce nad oczodołami i niepewnie wsunąłem trąbkę. Wnętrze było ciepłe i ożywcze. Zassałem wszystko i natychmiast poczułem się lepiej. Wszystko wokół nabrało delikatnego koloru. Przestałem czuć się taki wyobcowany i po raz pierwszy, od kiedy się znalazłem w Ogrodzie Walk, popatrzyłem na świat oczyma zwycięzcy, a nie uciekiniera. Mówią, że gdy zjada się głowę przeciwnika, posiada się też jego moc. I jest w tym sporo prawdy – do tej pory stoczyłem jedenaście walk i wciąż jestem niepokonany. Urosłem, nabrałem ciała i pewności siebie. Powiem więcej – nie zamieniłbym mego życia na inne. Nie. Nie teraz, gdy wreszcie wiem, kim jestem naprawdę. Mimo że od tamtego czasu upłynęło wiele deszczowych nocy i wiele pączków w Ogrodzie Walk narodziło się i zostało zjedzonych przez wygłodniałą szarańczę, nadal jestem ulubieńcem Projektantki. Mimo że nie pachnę tak, jak kiedyś, wciąż czuję, że spełniam jej pragnienia i jestem jej wierny. Moja miłość do niej nie zmieniła się od tamtych chwil, uważam, że jest nawet silniejsza i głębsza, chodź nie brak w niej też goryczy. Czasem Projektantka odwiedza mnie we śnie i przestrzega, szepcząc do ucha, że gdy przestanę się starać, zamieni nas z powrotem w grzeczne, uduchowione istoty, czeszące sobie nawzajem włosy i śpiewające swojej pani do popołudniowej drzemki. Gdy to robi, budzę się cały oblany potem. Każdy kawałek mojego ciała chce wówczas uciec, ukryć się w najdalszy kąt Ogrodu, schować się pod kamień. Po chwili jednak biorę się w garść i odzyskuję panowanie nad sobą; obiecuje sobie, że jeśli będzie trzeba, to ponabijam wszystkich na mój ogonek; odgryzę głowy, wyrwę serca i jelita moim kuzynom, braciom a może nawet rodzicom, byleby tylko nie wrócić do pałacu. Obiecuję sobie, że tak łatwo się nie poddam. Obiecuje sobie to wszystko, chodź wiem, że obietnice w Ogrodzie Walk są jak życie świetłaszka – marne i krótkie.
Marcin Luściński Torunianin po malarstwie. „Ogród Walk” jest jego debiutem. Szort Luścińskiego można czytać jako turpistyczną miniaturę ze świata dark future, podaną przez nietypowego narratora – ale można też dostrzec w nim alegoryczne coś więcej. Sprawdza się i w tej, i w tej perspektywie. (mc)
40
proza zagraniczna
Fragmenty biografii Juliana Prince’a (Biographical Fragments of the Life of Julian Prince)
Jake Kerr Z Wikipedii:
Julian Prince Julian Samuel Prince (ur. 18 marca 1989, zm. 20 sierpnia 2057) – amerykański pisarz, eseista, dziennikarz i publicysta. Za jego najlepsze dzieła uważa się powieści nurtu postzderzeniowego Szary zachód słońca (2027) i Rytmy upadku (2029). Za każdą z nich otrzymał nagrodę Pulitzera. W 2031 przyznano mu nagrodę Nobla z literatury. Prince był pionierem nihilizmu zderzeniowego, nurtu literackiego, który skupiał się wokół bezsilności i perspektywy nieuchronnej śmierci w wyniku zderzenia z asteroidą Meyera. Dzienniki Podróż do beznadziei (2026) opisują powrót Prince’a do Ameryki Północnej pod pretekstem badania zniszczeń w Teksasie, skąd pochodził. Ponury, poruszający język, w jakim wyraził uczucie straty i obrazy spustoszenia, wpłynął na artystów, muzyków i pisarzy na całym świecie. Książka dała początek nurtowi literackiemu będącemu przeciwwagą dla zyskującej wówczas popularność fali Nowego Optymizmu, który narodził się na terenie Unii Europejskiej w reakcji na zderzenie z asteroidą Meyera i związane z nim ogromne straty w ludziach.[1] [2]
Julian Prince
Spis treści Dzieciństwo Życie zawodowe przed zderzeniem Rok zderzenia „Powrót do domu” „Sumienie pokolenia” Działalność polityczna Późniejsze życie i twórczość Życie osobiste Śmierć i spuścizna literacka
Szczegóły dotyczące dzieciństwa i młodości Prince’a nie są znane. Pisarz rzadko wypowiadał się o swoich wczesnych latach, a z powodu wielu ofiar oraz zniszczenia dokumentów i akt podczas zderzenia z asteroidą Meyera, przetrwało niewiele materiałów źródłowych. Wiadomo, że był jedynym dzieckiem Margaret Prince (nazwisko panieńskie nieznane) i Samuela Prince’a. Urodził się w Lawton, w stanie Oklahoma, ale od trzeciego roku życia mieszkał w Dallas w Teksasie.[3] W wywiadzie przeprowadzonym niedługo przed śmiercią powiedział: „Byłem dobrym dzieckiem, nudnym dzieckiem. Nie sprawiałem kłopotów, a wszystkie tarapaty omijały mnie z daleka. Uczyłem się pilnie i chciałem zostać dziennikarzem, rozpoznając w sobie większe zdolności do obserwowania świata niż do wpływania na jego kształt. Ukończyłem liceum i dalej studiowałem dziennikarstwo przez sieć. Aż do samego zderzenia byłem kompletnym przeciętniakiem”.[4] Po ukończeniu dziennikarstwa na Uniwersytecie Khan, Prince rozpoczął karierę jako reporter internetowy.[5]
Fragment mowy noblowskiej Juliana Prince’a z 2031 Tak więc życie, którego trzymamy się z taką desperacją i radością, zwycięża. Jednak nie mogę pozbyć się wspomnień, doświadczeń i fizycznej rzeczywistości tych, którzy odeszli. Duchy są wokół nas, nawet gdy mrużymy oczy, by patrzeć przez nie na świat. Mówi się, że odrzucam optymizm i nie dbam o naszą przyszłość, ale to nieprawda. Jedynie sprzeciwiam się temu, by trudne pytania pozostały niewypowiedziane. Sprzeciwiam się temu, by w imię Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Marcin Kułakowski
Dzieciństwo
Data 18 marca 1989 i miejsce Lawton, w staurodzenia: nie Oklahoma Data i miejsce śmierci:
20 sierpnia 2057 Kapsztadz w Afryce Południowej
Narodowość:
amerykańska
Dziedzina: pisarz, eseista, dziennikarz, publicysta
proza zagraniczna
41
Nowa Fantastyka 08/2015
wygody ignorować cmentarzysko, w jakie zamieniła się połowa naszej planety. I sprzeciwiam się temu, by celebrować fakt, że tylu przeżyło, kiedy tak wielu – tak wielu – zginęło. Przyjmuję tę nagrodę z pokorą. Czynię to nie dla siebie, ale w imieniu setek milionów, których już nie ma między nami. Włożyłem wiele wysiłku w opisanie ich losów, ale zasługują na dużo więcej, niż potrafię im dać. Jeśli udało mi się choćby w niewielkiej części wykonać to zadanie, czuję satysfakcję.
Życie zawodowe przed zderzeniem Prince spędził dekadę poprzedzającą zderzenie podróżując po świecie, wykonując szereg zleceń jako niezależny reporter. Pierwsze zlecenie otrzymał w 2010 od AOL Local/Patch i polegało ono na zebraniu historii od dziennikarzy obywatelskich z Północnego Teksasu i napisaniu ich nowych wersji przeznaczonych do jednoczesnej publikacji w wielu źródłach internetowych. Pracował dla AOL Local przez kolejne 7 lat, aż w 2017 zrezygnował. [6] W 2031 opisał ten moment w eseju o beztroskim świecie przed zderzeniem: Odszedłem z pracy, ponieważ brakowało mi wrażeń. Czy możecie wyobrazić sobie coś takiego dzisiaj? Zrezygnować z poczucia bezpieczeństwa i stabilności, ponieważ twoje życie nie jest wystarczająco ryzykowne, szalone lub ekscytujące? Tak daleko sięgała nasza niewinność przed zderzeniem. A więc zostawiłem nudę i przeniosłem się do ekscytującej Afryki, skąd mogłem pisać nie o znużeniu codziennością czy o świecie rozrywki ale o sprawach, które dotykały życia i śmierci. [7] Prince zaczął pracę w europejskiej agencji prasowej Star News w 2017. Jego nieliczne artykuły ukazujące się przed zderzeniem w 2023 koncentrowały się głównie na faktach, choć niekiedy dawała się w nich wyczuć zdolność Prince’a do wychwytywania emocji. Później pisarz tak ocenił te lata: „Wszystko, co wtedy napisałem, było pozbawione wartości, ale też bezcenne – to właśnie otępiające umysł fakty i chłodne opisy pozwoliły mi zobaczyć zderzenie w jego prawdziwym wymiarze”. [8] [9]
Fragment reportażu Juliana Prince’a „Ostatnie ziarnko piasku na Malediwach” (Star News, 2018) Ahmed Manik siedzi w chybotliwej drewnianej łodzi i patrzy, jak fale obmywają kawałek piasku. Manik jest wnukiem ostatniego prezydenta Malediwów, Mohammeda Manika, a ten kawałek piasku to wszystko co pozostało z tego wyspiarskiego kraju, kraju, który zniknął z powierzchni Ziemi z powodu globalnego ocieplenia, podnoszącego się poziomu oceanów i wielu dziesięcioleci nieudolnych rządów. Naukowcy nawet nie zadają sobie trudu, by próbować oszacować, jak długo ten ostatni kawałek dawnego wyspiarskiego kraju zdoła jeszcze przetrwać, zanim zostanie zatopiony. Może kilka tygodni, może kilka dni. Zapytany o stracone dziedzictwo swojej rodziny i nieistniejącego już państwa Manik wzrusza ramionami. „Każdy z nas jest niczym ziarnko piasku czekające, by zagarnęła je fala”, mówi z uśmiechem, który podkreśla głębokie bruzdy pod jego oczami i wokół ust. Nawet jeśli pogodził się z nieuchronnym nadejściem wznoszącego się oceanu, zapłacił za to sporą cenę.
Rok zderzenia Prince był już w Afryce, kiedy rozpoczął się sześciomiesięczny okres przygotowań do zderzenia, a więc nie musiał brać udziału w Loterii emigracyjnej. W tym czasie pisał wyłącznie artykuły prasowe i reportaże. Nic nie wiadomo o życiu Prince’a w trakcie 18 miesięcy następujących po zderzeniu i natychmiastowej globalnej katastrofie ekologicznej, jaką spowodowało. Później Prince często pisał o tym okresie, ale nigdy o własnych przeżyciach, a jedynie o tym, co wtedy widział.[potrzebny cytat]
Fragment z reportażu Juliana Prince’a „Obawy związane z imigracją głównym tematem kampanii wyborczej w Południowej Afryce” (Star News, 2023) Oklaski towarzyszyły kandydatowi na prezydenta Afryki Południowej Maxwellowi Mahlangu na każdym przystanku przedwyborczej podróży po kraju, pomimo głębokich obaw, że wprowadzenie popieranego przez niego „Nadzwyczajnego planu emigracyjnego dla Ameryki Północnej” opracowanego przez Organizację Narodów Zjednoczonych zachwieje funkcjonowaniem całego państwa. „Motto naszego kraju to Jedność w Wielości”, powiedział Mahlangu podczas wiecu w Port Elizabeth. „Jak moglibyśmy pozwolić na śmierć tych ludzi, jedynie dlatego, że nie chcemy się pogodzić ze wzrostem różnorodności?”. W późniejszej przemowie Mahlangu poruszył kwestię często podejmowaną przez polityków na całym świecie w czasie, gdy wiele krajów przygotowywało się do przyjęcia uchodźców z Ameryki Północnej, mówiąc o tym, że nikt tak naprawdę nie wie, jaki będą skutki uderzenia asteroidy Meyera. Wiadomo, że nie da się uniknąć ogromnej liczby ofiar, co może oznaczać, że w przyszłości rzeczywistą wartością ekonomiczną stanie się człowiek. W takiej sytuacji przyjęcie imigrantów zdaje się dobrym pomysłem: „Nikt nie wie, jaki los ześle nam Bóg i jakie będzie nasze życie. Z większą ilością ludzi Afryka Południowa będzie silniejsza!” Urzędujący prezydent Jacob Sisulu odrzucał zarówno moralne, jak i ekonomiczne argumenty Mahlangu. W dalszym ciągu sprzeciwiał się planowi ONZ, by Afryka Południowa przyjęła milion wysiedleńców ze Stanów Zjednoczonych. „Taka fala uchodźców doprowadzi do destabilizacji każdego regionu naszego kraju”, wyjaśnił Sisulu podczas konferencji prasowej w Pretorii. „Zginą z głodu! To Chiny, Rosja i Europa powinny ich przyjąć”. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
42
Barbara „Carewna” proza Jake Pławska polska Kerr
„Powrót do domu” W 2025 Der Spiegel wydrukował esej Prince’a „Powrót do domu”.[10] Publikacja ta stała się wydarzeniem na skalę światową i paradoksalnie przyczyniła się do narodzin ruchu Nowego Optymizmu, który Prince odrzucił w swojej późniejszej twórczości. W eseju Prince opisuje moment przybycia tysięcy północnoamerykańskich uchodźców do miast leżących na afrykańskich wybrzeżach, posługując się metaforą ludzkości, która porzuca skazaną na zagładę kolonialną przeszłość i wraca do swojego afrykańskiego domu. Krytyk literacki Gerard King określa esej jako idealny punkt wyjściowy zarówno dla nihilizmu postzderzeniowego, jak i dla Nowego Optymizmu. Zauważa też, że jego publikacja natychmiast ustaliła pozycję Prince’a jako czołowego twórcy literatury postzderzeniowej: „Powrót do domu” skupia się wokół idei budzącej ciepłe i pozytywne odczucia. Afryka, kolebka cywilizacji, na powrót przygarnia zabłąkanych synów i córki, choć ci mają na sumieniach wiele przewinień. Głęboko analizowane motywy przebaczenia i szczodrości stały się bezpośrednią inspiracją dla Nowego Optymizmu, który szczególnie głośno zaznaczył swoją obecność w Europie. Często jednak nie dostrzega się faktu, że Prince nie ucieka od opisu wychudłych i przepełnionych poczuciem winy twarzy opuszczających łodzie. Tych kilka milionów ocalało, ale setki milionów ich krewnych i przyjaciół zostało w Ameryce, skazanych na śmierć. Surowy język, jakim Prince się posługuje, opisując tych, którzy zostali, uzmysławia uważnemu czytelnikowi, że powinien nie tylko odczuwać radość i ulgę, ale też przeżywać żałobę. [11] Oddźwięk, jaki wywołała publikacja „Powrotu do domu”, doprowadził bezpośrednio do tego, że Prince musiał zmierzyć się z trudnym zagadnieniem skutków zderzenia oraz równie drażliwą kwestią „Utraconych”. To ostatnie określenie odnosi się do tych, którzy zginęli podczas zderzenia, i zostało po raz pierwszy użyte przez samego Prince’a w Podróży do beznadziei. [potrzebny cytat]
Fragment „Powrotu do domu” Juliana Prince’a (Der Spiegel, 2015) Nikt, kto przybił do brzegu Afryki, nie oglądał się za siebie. Kierunek nazywany „zachodem” zdawał się już nie istnieć. Zachody słońca z pięknego zjawiska stały się bolesnym przypomnieniem o skazanych na zagładę po drugiej stronie oceanu, dosłownym umierającym światłem. Myśli zatrzymywały się na oceanie. Wspominanie przyjaciół i krewnych, wciąż żywych, a jednak cierpiących, dotkniętych świadomością nieuchronnej śmierci, było przytłaczające. Mechanizmem ochronnym, który wybrali przybysze, było wyparcie. Nikt, kto znalazł się w Afryce, nie pamiętał o tym, by jacyś jego krewni lub przyjaciele pozostali w Ameryce Północnej. Pytałem wielu uchodźców i żaden nie przyznał, że zostawił w ojczyźnie kogoś bliskiego. Przyjaciele, sąsiedzi, koledzy, rodzina – w jakiś sposób wszystkim udało się dostać do programu wysiedleńczego. W Mogadiszu spotkałem dawnego współpracownika. Zapytałem go o kilku innych naszych kolegów i o to, czy wie, czy zostali wylosowani do emigracji. Mężczyzna stwierdził, że nigdy ich nie znał. Moją pierwszą reakcją było osłupienie, ale po chwili opanowawszy zaskoczenie zapytałem o jego rodzinę. Uśmiechnął się i powiedział, że wszystkim się udało i teraz powoli układają sobie życie w różnych europejskich miastach. Nie znał nikogo, kto został w Ameryce. Żaden przesiedleniec nie znał nikogo, kto tam został. Znać kogoś znaczyło też uczestniczyć w wydanym na tą osobę wyroku śmierci, a to było zbyt bolesne, zbyt smutne i przerażające. Mimo to poczucie winy wciąż gnębiło uratowanych. Zrobili więc wszystko, by go uniknąć. Nie spoglądali na zachód. Nie oglądali zachodów słońca. Nigdy nie dzwonili do Ameryki Północnej i nigdy nie wysyłali tam żadnych wiadomości, nawet wtedy, kiedy wciąż trwało tam życie. Odcięli się od przeszłości, spoglądając jedynie w przyszłość. I dzięki Bogu miłosierna Afryka przyjęła ich z otwartymi ramionami. Powrót do domu, powrót do kolebki, tak jak od niepamiętnych czasów, sprawił, że wszystko zdawało się lepsze.
„Sumienie pokolenia” W 2026 Prince pojechał do Ameryki Północnej by przyjrzeć się bezpośrednio zniszczeniom wywołanym Zderzeniem. Przez sześć miesięcy podróżował po kontynencie wraz z ekipą Niebieskich Hełmów ONZ przyglądając się szacowaniu strat, a czasami też biorąc w nim aktywny udział. Jego doświadczenia stały się kanwą dziennika podróżnego „Podróż do beznadziei”, który zyskał status światowego bestsellera. Surowe, często drastyczne opisy opustoszałego krajobrazu usianego martwymi roślinami i zwierzętami, krytycy określali jako „poetyczne”, „piękne”, „gorzkie”, czy „mrożące krew w żyłach”. Sam Prince pisał o podróży jako o „najtrudniejszych sześciu miesiącach mojego życia. Czułem się, jakbym wykonywał sekcję zwłok jednego ze swoich rodziców”. [12][13][14] Po powrocie z Ameryki Prince spędził kolejne sześć miesięcy, pracując nad swoją pierwszą powieścią, zatytułowaną Szary zachód słońca. Opowiada ona o życiu Phila Gumma, kierowcy ciężarówki z Kansas i jednego ze zwycięzców Loterii Emigracyjnej. Powieść ma wyjątkowo introspektywny charakter – fabuła przedstawia stopniowe przechodzenie Gumma od euforii związanej ze znalezieniem się wśród nielicznych szczęśliwców do głębokiej rozpaczy wywołanej poczuciem winy względem Utraconych. Główną część opowieści stanowi opis drogi głównego bohatera z Galveston w Teksasie do Kapsztadu w Afryce Południowej. Rzeczywista podróż staje się metaforą emocjonalnej i duchowej podróży Gumma: w miarę tego, jak w sensie geograficznym zbliża się on do bezpieczeństwa i nowego życia w Afryce, duchowo i emocjonalnie przybliża się do wyrzutów sumienia i rozpaczy. Ostatecznie doprowadza go to do samobójstwa. [15] Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Fragmenty biografii Juliana Prince’a
43
Nowa Fantastyka 08/2015
Książka została opublikowana u szczytu popularności Nowego Optymizmu i natychmiast uznano ją za godną uwagi odpowiedź na dzieła typowe dla tego ruchu. Już od czasu wydania Podróży do beznadziei i innych podobnych utworów używano określenia „nihilizm postzderzeniowy”, ale dopiero Szary zachód słońca na dobre zdefiniował ten prąd literacki i sprawił, że stał się on szerzej znany. [potrzebny cytat] Szary zachód słońca został w 2027 nagrodzony Pulitzerem – nagrodę ustanowiono na nowo rok wcześniej, za pośrednictwem Fundacji Dziedzictwa Emigracyjnego. [16] Prince unikał rozgłosu i większość czasu w kolejnych dwóch latach spędził, pracując nad Rytmami upadku, powieścią uważaną przez wielu krytyków za jego najwybitniejsze dzieło. Książka opowiada powikłane historie pięciu rodzin, z których każda mieszka na innym kontynencie. Podstawowym tematem jest oczekiwanie na nadchodzące zderzenie z asteroidą Meyera i to, jak bohaterowie mierzą się z niepewną przyszłością. Tylko jedna z rodzin przeżywa Zderzenie, a i tak koniec powieści pozostawia wiele wątpliwości co do jej dalszych losów. Krytyk Malcolm Spencer opisał książkę jako „dzieło niezrównanego geniusza”, a mieszkającą w Ameryce rodzinę Smithów jako „perfekcyjny symbol naszych czasów. Mierzą się z nieuniknioną śmiercią w atmosferze smutnego, ale i spokojnego pogodzenia się z tym, co nadchodzi. Żyją z dnia na dzień, wiedząc, że kolejne dni to jedyne, co im pozostało”. Spencer nazwał Prince’a „sumieniem pokolenia”, z uwagi na jego odważne, szczere spojrzenie na tragedię Zderzenia oraz ból i poczucie winy będące jej konsekwencją.[17] Niektórzy recenzenci odebrali książkę jako całkowite odrzucenie Nowego Optymizmu, co z kolei wywołało falę krytyki skierowanej w stronę Prince’a. Londyński internetowy dziennik Latarnia nazwał pisarza „księciem czarnej rozpaczy”.[18] Paris Review wydrukował zgryźliwą recenzję Rytmów upadku, określającą powieść jako „wyznanie winy skupionego wyłącznie na sobie człowieka, który nie może się pogodzić z tym, że przeżył Zderzenie”.[19] W odpowiedzi na falę krytyki Prince udzielił kilku wywiadów. Najgłośniejszym echem odbił się ten wyemitowany przez Nowy Dzień, popularną holoaudycję z Berlina. Kiedy poproszono Prince’a o komentarz do wypowiedzi krytyków, jego odpowiedź stała się jednym z najczęściej cytowanych zdań w epoce post-zderzeniowej: „Wysłucham ich, kiedy tak jak ja przejdą pośród trzystu milionów duchów”.[20] Pomimo kontrowersji Rytmy upadku zostały nagrodzone Pulitzerem i miały bardzo istotny wpływ na przyznanie Prince’owi nagrody Nobla z literatury dwa lata później.[21]
Fragment Podróży do beznadziei Juliana Prince’a (Vintage/Anchor, 2026) W końcu wylądowaliśmy w Teksasie. Kiedy byłem nastolatkiem, rodzice zabrali mnie do kanionu Palo Duro w północnozachodnim Teksasie, olbrzymiej wyrwie w ziemi, którą, jak powiedziała mi matka, wyrył w teksańskim płaskowyżu sam Bóg. Z mojego punktu widzenia wyglądało to inaczej. Kanion zdawał mi się zniszczonym, urodzonym z przemocy lądem, czymś, co pozostało po starciu równin z wzgórzami. Jednocześnie uważałem go za naturalnie piękny. Ostre kąty i naga skała były przeciwwagą dla rozciągającej się po horyzont równiny. A wokół głębokiej rany w krajobrazie nadal kwitło życie. W umęczonym pejzażu współczesnego północnego Teksasu nie ma nic naturalnego, nic pięknego. Siła zderzenia obnażyła ziemię. Nie ma tam żadnych drzew, żadnych roślin, żadnej trawy. Jedynie poraniony ląd, smagane wiatrem wzgórza, cuchnąca woda. Wszechobecny rozpad, śmierć i brak jakichkolwiek nadziei na to, że ten jałowy krajobraz ma przed sobą przyszłość.
Fragment z wywiadu w programie The New Tonight Show (Canal+, 18 stycznia 2030) Phil Preston: Skoro rozmawiamy już o twojej wyprawie do Ameryki Północnej - mówi się że nie dogadywałeś się najlepiej z ekipą ONZ. Julian Prince: W sumie spędziliśmy w swoim towarzystwie sześć miesięcy, więc dochodziło do normalnych w takiej sytuacji konfliktów, ale nie powiedziałbym, że się źle dogadywaliśmy. Mogę nawet opowiedzieć związaną z tym zabawną historyjkę. Phil Preston: Ty, zabawną historyjkę? Musimy to usłyszeć. Julian Prince: Ponieważ z jakichś idiotycznych przyczyn oficjalnie nasza misja miała status wojskowy, wszyscy naukowcy i ja – czyli cywilni uczestnicy wyprawy – musieli wziąć udział w szkoleniu. Polegało ono na tym, że szef naszego zespołu, pułkownik Cooper, powtarzał nam w kółko, że to on tu rządzi, i że musimy go słuchać. Cooper był krzepkim, łysym mężczyzną o stosunkowo łagodnym głosie. Spoza tego wszystkiego wyłaniało się jednak jakieś wewnętrzne napięcie. Od razu było wiadomo, że pułkownik nie jest przyzwyczajony do tego, by ktoś kwestionował jego polecenia. Jego wygląd i sposób bycia przypominały mi granego przez Marlona Brando Kurtza z Czasu apokalipsy. Kiedy więc skończył swój wykład, powiedziałem coś w stylu: „Jasne, Kurtz”. [śmiech publiczności] Prince: Też wydawało mi się to śmieszne, ale on jakby nie załapał żartu. Podszedł do mnie, przystawił swoją twarz do mojej i powiedział: „Nazywam się Cooper, i możesz się do mnie zwracać panie pułkowniku albo pułkowniku Cooper”. Rzecz jasna przez całe sześć miesięcy mówiłem do niego per Kurtz. [brawa i śmiech publiczności] Preston: Dziwię się, że nic z tym nie zrobił. Prince: Uznałem, że po prostu nie ma zielonego pojęcia, kim był Kurtz. Podczas jednego z ostatnich dni misji powiedziałem mu: „Będę za tobą tęsknić, Kurtz”. Byliśmy sami, więc miałem nadzieję, że zrozumie, że mówię szczerze. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
44
Jake Kerr
Potrząsnął głową i odpowiedział – do dziś pamiętam każde słowo – „Nazywałeś mnie Kurtzem przez całą wyprawę. Liczyłem na to, że do tej pory zrozumiesz już, jakie to idiotyczne”. Pochylił się jeszcze bliżej i wyszeptał mi do ucha: „Nie można dołączyć do tubylców, jeśli tubylców już nie ma”. Preston: O kurcze. Mocne. Prince: A to mnie nazywają “księciem czarnej rozpaczy”! [pojedyncze śmiechy z publiczności] Preston: Może przy okazji powiesz nam, czy przeszkadza ci, kiedy ludzie nazywają cię księciem czarnej rozpaczy? Prince: [po chwili] Tak. Preston: Cóż, twoją dziewczyną była Janet Skillings, więc reputacja księcia czarnej rozpaczy chyba nie wpłynęła jakoś szczególnie źle na twoje powodzenie u kobiet. [śmiechy z publiczności] Prince: Cóż mogę powiedzieć, bycie sławnym i bogatym czasem się przydaje. [śmiechy z publiczności] Preston: A czy teraz jest w twoim życiu ktoś szczególny? Prince: Niestety nie. Żyję z dnia na dzień. Preston: Czyli chcesz nam powiedzieć, że interesują cię tylko przelotne przygody. [śmiechy z publiczności] Prince: Życie to przelotna przygoda. [krępująca cisza]
Działalność polityczna Kolejne dziesięć lat życia Prince’a stało pod znakiem działalności politycznej. Przemoc obecna w Azji i Afryce doprowadziła do wzrostu popularności Ruchu Repatriacyjnego, którego celem był powrót uchodźców z Ameryki Północnej na ojczysty kontynent. O ile większość emigrantów sprzeciwiała się tej koncepcji ze względów praktycznych – Ameryka Północna po prostu nie nadawała się jeszcze do zamieszkania – Prince postrzegał Ruch jako symptom głębszego i groźniejszego problemu. Uważał, że chodzi w nim nie tyle o marzenie o powrocie do zdewastowanej ojczyzny, co o odepchnięcie Afryki, Azji i wszystkich tych, którzy przyjęli u siebie uchodźców. [21] [22] W często cytowanej mowie wygłoszonej w 2034 roku Prince powiedział: Tu nie chodzi o powrót do domu. Tu chodzi o odrzucenie przyjaciół. Tu nie chodzi o znalezienie otuchy w dobrze znanym miejscu. Tu chodzi o lęk przed tymi, którzy chcą pomóc. Tu nie chodzi o repatriację. Tu chodzi o odrzucenie.[23] W tym czasie Prince opublikował wiele esejów, ale nawet nie zbliżyły się one popularnością i siłą przekazu do jego wcześniejszych utworów. Esej „Odrzucenie domu” (Der Spiegel, 2035), gorzkie i mające ewidentnie polityczny charakter uaktualnienie wcześniejszego tekstu „Powrót do domu”, został nazwany przez krytyka Gerald King „smutną próbą wykorzystania przez Prince’a wcześniejszego sukcesu do przedstawiania stanowiska, które przez wielu obecnie jest postrzegane jako naiwne doszukiwanie się jedności we wspólnocie, która takiej jedności po prostu nie chce”.[24] Prince wycofał się z działalności antyrepatriacyjnej kiedy w 2038 roku ogłoszono, że część Ameryki Północnej jest już gotowa na przyjęcie powracających.[potrzebny cytat]
Fragment Rytmów upadku Juliana Prince’a (Knopf, 2029) Simon miał nadzieję, że w końcu wszystko odbędzie się zwyczajnie. Położy Annie do łóżka, pogłaszcze Arthura po głowie i pocałuje obydwoje na dobranoc. Jason zaszyje się u siebie, by zasnąć przy dochodzącej z ekranu bladej poświacie jakiejś gry. Później Simon zajrzy do jego sypialni, wymruczy „Dobranoc” i wyłączy konsolę. Na sam koniec przytulą się z Anne do siebie i pozwolą, by zabrała ich noc. O tym marzył – że zasną jako rodzina, i już nigdy się nie obudzą. A jednak prawdziwy koniec wydawał mu się lepszy. Ich łzy, żal, i lęk sięgały głębiej niż wszystkie rodzinne rytuały. Byli razem w chwili, gdy bycie osobno wydawało się po prostu nieprzyzwoite, po prostu niewłaściwe. Jason przysunął się do Simona i zaczął płakać. Stali wszyscy razem, objęci, w milczeniu. Oddychali powietrzem, które dało im życie. Dzielili się miłością, która uczyniła ich rodziną. Z ich oczu płynęły łzy, które sprawiały, że byli ludźmi. A potem zginęli.
Późniejsze życie i twórczość
Resztę życia Prince spędził w Kapsztadzie w Południowej Afryce. Opublikował jeszcze tylko trzy powieści. Wszystkie zostały dobrze przyjęte, ale zdobyły mniejsze uznanie niż Szary zachód słońca czy Rytmy upadku.[potrzebny cytat] Odliczanie (Knopf, 2040) opowiada historię Franklina Proudmana, młodego mężczyzny, który zdecydował się na powrót do Ameryki Północnej. Kiedy tam dociera, musi się zmierzyć z rzeczywistością zupełnie inną, niż ta, którą sobie wcześniej wyobrażał. Większość książki stanowią niepowiązane ze sobą epizody krążące wokół skazanych na niepowodzenie prób Proudmana, by ułożyć sobie życie. W końcu bohater umiera z głodu, gdyż ziemia wciąż nie nadaje się do uprawy. Książka Zagubieni w Ameryce (Knopf, 2045) jest jedyną w całym dorobku pisarza powieścią science fiction.[25] Opisuje historię rodziny Winklerów ukrywającej się w schronie atomowym w Rapid City w Południowej DakoEbookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
45
Fragmenty biografii Juliana Prince’a Nowa Fantastyka 08/2015 06/2015
cie. Chociaż Rapid City było w obszarze uderzenia komety Meyera, Winklerowie zdołali ocaleć i rok po zderzeniu wychodzą ze schronu. Kiedy staje się jasne, że na powierzchni nie ma ani żywności ani żadnego życia, rodzina rozpoczyna marsz przez Amerykę Północną, po drodze starając się zdobywać jedzenie. Książka zawiera czytelne odniesienia do Drogi Cormaca McCarthy’ego, choć opisy opustoszałego krajobrazu stanowią jedyny w swoim rodzaju, charakterystyczny dla Prince’a rys. Została przychylnie przyjęta przez krytyków. [26] [27] Ostatnia powieść, Krater (Knopf, 2056), ukazała się rok przed śmiercią pisarza. Kontynuuje ona analizę ciemnych stron repatriacji[28], tym razem opisując próbę dotarcia na dno krateru Meyera, jaką podejmuje naukowiec William Ho wraz ze swoją asystentką Wendy Singh. Podobnie jak w innych powieściach, tak i w tej Prince bardzo często korzysta z techniki introspekcji. W miarę jak Ho i Singh zbliżają się do celu, zdają sobie sprawę, że są w sobie zakochani. Gdy docierają do punktu uderzenia asteroidy Meyera, zaczynają rozumieć, że mają szanse stworzyć wspólną przyszłość. Powieść ma otwarte zakończenie: bohaterowie zamierzają wydostać się z wnętrza krateru, ale są pełni wątpliwości, czy im się to uda. Krater, choć tematycznie podobny do wcześniejszych powieści Prince’a, charakteryzuje się jednak znacznie gęstszym stylem, długimi akapitami, w których często używana jest technika strumienia świadomości. Pomimo mrocznych, ponurych scen oraz otwartego, zostawiającego czytelnika w niepewności zakończenia powieść została przez część odbiorców odczytana jako odrodzenie się optymizmu obecnego w „Powrocie do domu”. Krater stał się bestsellerem i przywrócił jego autorowi popularność i znaczenie w postzderzeniowej literaturze.[29][30]
Życie osobiste Prince był związany z kilkoma kobietami ze świata rozrywki, między innymi z aktorkami Renee Diaz[potrzebny cytat] i Janet Skillings.[31] Żaden z tych związków nie trwał jednak dłużej niż kilka tygodni. W 2050 Susan Nillson pracująca nad nieautoryzowaną biografią Prince’a ogłosiła, że odnalazła dowody na to, że pisarz opuszczając Amerykę Północną, zostawił tam kobietę i dziecko. Dokument, elektroniczna kopia aktu urodzenia z Teksasu przechowana na serwerach europejskich, informuje o tym, że Prince miał syna o imieniu Samuel, którego matką była niejaka Wendy Reynolds. Prince nigdy nie potwierdził tego faktu, ale większość współczesnych historyków uważa stwierdzenia Nillson za prawdziwe.[32]
Fragment ostatniego wywiadu Prince’a (Paris Live!, 2056) Aliette Rameau: Osiągnął pan tak wiele, Monsieur Prince. Czy jest coś, czego pan żałuje? [Cisza] Rameau: Monsieur Prince? Julian Prince: Przepraszam. To pytanie jest nieco przytłaczające. Żałuję bardzo wielu rzeczy w życiu. Rameau: Czy mógłby pan powiedzieć nam o tym coś więcej? Prince: Nie. [Pije wodę] Przepraszam. Czy moglibyśmy zmienić temat?
Śmierć i spuścizna literacka Prince umarł 20 sierpnia 2057 w Kapsztadzie w Afryce Południowej w wyniku rany postrzałowej, którą sam sobie zadał. Nie zostawił żadnego listu. Ponieważ nie miał spadkobierców, majątek oraz prawa do swojej twórczości przekazał fundacji 300 Milionów Duchów powstałej, by dokumentować, badać i archiwizować historie tych, którzy zginęli podczas uderzenia asteroidy Meyera. [33][34] Twórczość Prince’a wciąż silnie wpływa na twórców zajmujących się różnymi dziedzinami sztuki. Chociaż nihilizm postzderzeniowy wyszedł z mody, surowe obrazowanie oraz ważkie tematy z powieści Prince’a znajdują swoje echo w rozmaitych dziełach: od obrazów Ellen Winslow do muzyki grupy Bluefins. Jego sposób wykorzystania introspekcji i strumienia świadomości inspirował pisarzy tak różnych jak Joe Lguyen i Isabel Shoeford.[potrzebny cytat] W 2058 roku, w rocznicę śmierci Prince’a w Globe Theater w Londynie miała miejsce premiera sztuki „Powrót do domu”. Zaadoptowana na scenę przez Andrew Hillsborough, dramaturga i laureata nagrody Nobla z literatury, prezentuje bezsprzecznie optymistyczne spojrzenie na świat, który doświadczył katastrofy, otrząsnął się z niej i na nowo odnalazł radość. Hillsborough zauważył w BBC: „Jestem pewien, że stary Prince nie znosiłby naszej inscenizacji. Ale każde słowo zostało napisane przez niego. To on sam zmienił się gdzieś po drodze. Uznał, iż znalezienie się na krawędzi przepaści oznaczało, że wszyscy musimy w nią spaść. My jednak nie musimy się z nim zgadzać”.[34]
Epitafium na nagrobku Juliana Prince’a: „Wreszcie w domu” Przełożyli Joanna i Adam Skalscy
Jake Kerr Jako pisarz debiutował niedawno, ledwie w 2010 roku, ale mocno: jego opowiadanie „The Old Equations” było nominowane do Nebuli oraz Theodore Sturgeon Memorial Award. Mnie średnio się podobało, zdecydowanie wolę „Fragmenty…” – jak nietrudno odgadnąć, przyciągnęła mnie forma, znowu coś nowego, pokazującego, że klasyczna forma historii nie powinna nas ograniczać. (mz)
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
46
proza zagraniczna
BIAŁE KONOPNE RĘKAWY Ken Liu
M
ost ego szumi cicho wokół mnie, jakbym znajdował się wewnątrz muszli. Mam wrażenie, że unoszę się w kosmosie pośród miliardów gwiazd – to widmowe „błyski”, tworzone przez nanoboty, które biegają po moich nerwach i próbują chwytać kaskadowe potencjały składające się na moje ja. Mruczę niecierpliwie, czekając na pierwszy krok w nieznane. Czy to zauważę? Czy zarejestruję moment, w którym moja świadomość rozwidli się jak widelec? Czy wyczuję zatrzymanie czasu, kiedy mój mózg zastygnie niczym badawcza macka, wygięta zapraszająco w głębokim, bezdennym oceanie zapomnienia? *** Nienawidzę się. Szanse wynosiły 50 na 50, ale to ja przegrałem rzut monetą. Świadomość tego, że się umrze, to piekło. Nawet jeśli wiesz, że winę za to ponosisz wyłącznie ty. [Wszyscy umierają. Liczy się to, co zrobisz przed śmiercią.] W głosie nie słychać wesołości ani uczucia ulgi. To jeszcze nic nie znaczy. Mogłem być zawieszony w czasie całymi godzinami, dniami czy tygodniami, zanim umieścili mnie w nowym rękawie, podczas gdy drugi ja miał mnóstwo czasu na świętowanie swojego szczęścia. Nie odpowiadam sobie, ukrytemu bezpiecznie w Oktawii, tym meduzowatym aerostacie dekadencji unoszącym się 55 kilometrów nade mną. Walcząc z zawrotami głowy po obudzeniu się w rękawie, spoglądam w górę i widzę tylko pomarszczony ocean pomarańczowych chmur. Prześwituje przez nie wieczysty mrok. Spoglądam w dół, potem znowu na siebie, a dziwne uczucie obracania głowy o 180 stopni przytłacza obcy widok mojego ciała, rękawu, który dla siebie wybrałem: jest to pięciometrowy metalowy wijec w kształcie anakondy wędrującej przez lasy Amazonii przed Upadkiem, wzmocniony i odnowiony, aby wytrzymać na powierzchni Wenus tyle, ile potrzeba na wykonanie misji, którą sobie powierzyłem. [Przygotuj się. To będzie bolało.] Jakiś przycisk przełącza się w moim umyśle i krzyczę, choć nie mam głosu. Jest gorąco, tak bardzo gorąco, że czuję, jak moja skóra pokrywa się bąblami, wrze, odrywa się i wybucha niczym wulkany na Ishtar Terra. Ale ja nie mam skóry. Czuję, jakby miażdżono mnie ze wszystkich stron prasami hydraulicznymi, zgniatając mi żebra, ściskając klatkę piersiową i spłaszczając płuca, aż staną się cienkie niczym papier. Mój mózg opanowuje prymitywny strach przed tym, że nie będę mógł oddychać. Nie mam jednak żeber, klatki piersiowej ani płuc. Nie muszę oddychać. [Temperatura w twojej lokalizacji wynosi 460 stopni Celsjusza, a ciśnienie znajduje się na poziomie 93 barów. Rekalibrowałem czujniki Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
(White Hempen Sleeves)
w twojej morfie, żeby zapewnić ci odpowiednią stymulację bólu bez konieczności natychmiastowego obezwładniania cię.] Ty jebany gnojku. [Ma to na celu zapewnienie ci odpowiedniej motywacji do przeniesienia się na większą wysokość i schłodzenia się, dzięki czemu uczucie duszności zniknie.] Przeklinam siebie. Oczywiście mam rację – po tym, jak zrozumiałem, że to ja zostanę wysłany na śmierć, położyłem się i chciałem zasnąć, ale nie możemy sobie na to pozwolić. Niechętnie zaczynam więc wspinać się na Maxwell Montes, największą górę na powierzchni Wenus, która o dwa kilometry przewyższa ziemski Mount Everest. Moje ciało ślizga się po spieczonym bazalcie pokrytym kamykami i ostrymi odłamkami skalnymi, które powstały na skutek chemicznej erozji. Nawigować jest łatwo: kieruję się ciągle ku wyższym rejonom, ponieważ tylko tam mogę przestać odczuwać miażdżące ciśnienie i piekielne gorąco. Wspinaczka idzie wolno. Przy takim ciśnieniu atmosfera złożona głównie z dwutlenku węgla nie jest już gazem ani płynem, ale superkrytycznym czymś pomiędzy. Pół-płynę, pół-pełznę. Czuję, jak ciśnienie i temperatura osłabiają stawy mojej morfy. Ja... nie, on – nie mogę znieść myśli, że jestem tą samą osobą, co ta sadystyczna gnida – zostawił mi tylko jedną drogę. Wyżej. Wyżej. W końcu przebijam się przez superkrytyczny płyn i powietrze staje się gazem, w którym mogę poruszać się znacznie szybciej. Nie ma jednak mowy o jakiejkolwiek uldze: warunki wokół mnie są jeszcze bardziej piekielne. Wiatr uderza we mnie z prędkością niespotykaną na Ziemi, grożąc mi wywróceniem – dobrze, że moje wężowate ciało przyciska się do podłoża i ma tak nisko zawieszony środek ciężkości. Pomiędzy warstwami chmur nade mną biją pioruny i jaśnieją błyskawice, a moje ciało bombardują strugi kwaśnego, siarkowego deszczu. Czujniki w mojej morfie przekładają to na nowy rodzaj bólu. [Nie zatrzymuj się!] Robię co mogę, żeby stłumić ból, i wspinam się dalej. Moją jedyną nadzieją jest to, że zdołam dotrzeć powyżej linii śniegu, zanim kwas zniszczy jakąś ważną część mojego ciała. Tak, linia śniegu. Temperatura przy powierzchni Wenus jest tak wysoka, że metale takie jak ołów i bizmut zmieniają się tam w parę. Na większych wysokościach metaliczna mgła wytrąca się z powietrza niczym śnieg i pokrywa szczyt masywu Maxwell Montes lśniącą powłoką. W końcu wyłaniam się z chmur w egzotyczny, śnieżny krajobraz. Przez chwilę rozkoszuję się chłodnym i rozrzedzonym powietrzem (choć temperatura nadal wynosi tu ponad 400 stopni Celsjusza, a ciśnienie jest tylko dwa razy niższe niż przy powierzchni). Jedno z moich oczu zostało uszkodzone, ale widok i tak jest niesamowity: Maxwell Montes wystaje z morza chmur niczym wyspa,
47
proza zagraniczna Nowa Fantastyka 08/2015 06/2015
a skrzący się na jego powierzchni śnieg nie skalany jest ani jednym odciskiem stopy. Moje ciało ślizga się po tej powierzchni, rzeźbiąc w puchu nieprzerwany ślad. Zniszczenia spowodowane wysoką temperaturą i kwasem sprawiły, że nie mam już kontroli nad niektórymi segmentami, ale jestem już na szczycie góry, więc wężowata morfa powinna wytrzymać na tyle długo, żeby wysłany z aerostatu transporter zdążył mnie stąd zabrać. Jestem z siebie dumny. Co prawda zostałem do tego zmuszony, ale wejście na górę wyższą niż Mount Everest to i tak wielkie osiągnięcie, zwłaszcza że wcześniej żaden transczłowiek nie postawił na niej stopy. [Ja to zrobiłem!] Triumfalna nuta w jego głosie wyzwala we mnie złość. Siedział na dupie w luksusowym i bezpiecznym aerostacie, unosząc się w przyjemnej wysokiej warstwie atmosfery Wenus, gdzie temperatura i ciśnienie są praktycznie takie jak na Ziemi, i torturował mnie, czyli swoje alter ego, jak jakąś człekokształtną istotę zamkniętą w byku z brązu. Przypisywanie sobie zasług za ten wyczyn to z jego strony gruba przesada. Ja to zrobiłem. [Jesteśmy trochę próżni, co?] Mów za siebie. [Jesteśmy tą samą osobą, znajdujemy się tylko w różnych okolicznościach.] Już nie. [Zrozumiesz to, kiedy znowu się połączymy.] Jak tylko mnie stąd zabierzesz, złożę wniosek o sprawiedliwy podział naszych aktywów. Nie łączę się z tobą z powrotem. Nie ma, kurwa, mowy. [Bałem się, że możesz tak zareagować. Szczerze mówiąc, gdyby zamieniono nas rolami, czułbym się pewnie tak samo.] Chłód ściska mi serce. Wystarczy pomyśleć, co sam zrobiłbym, gdyby zamieniono nas miejscami. Może i mam kształt anakondy, a Maxwell Montes to jedyna formacja na Wenus, którą nazwano na cześć mężczyzny, a nie kobiety lub bogini, ale największym dupkiem na Wenus jestem przecież ja sam. Jeśli mnie tu zostawisz, stracisz całe XP. [Sprawdź integralność swojej morfy.] Dociera do mnie, że zniszczenia są poważniejsze, niż sądziłem. Uszczelki i podkładki okazały się mniej trwałe, niż te, które zaprojektowałem – zaprojektowaliśmy. Nie wytrzymam zbyt długo nawet na szczycie góry. Oczywiście zmienił swoje plany co do mnie. Zostawi mnie na śmierć, a później odzyska mój cyberumysł, żeby dostać upragnione XP. To właśnie zrobiłbym, gdyby to moja odnoga odmówiła posłuszeństwa. To cholerne ciśnienie i gorączka. Nie myślę logicznie. Zaciskam kleszcze na swojej czaszce. Jeśli dostanę się do cybermózgu, być może uda mi się zagrozić mu zniszczeniem XP i zmusić go, żeby mnie ocalił. [Nieładnie, nieładnie. Jak to możliwe, że wiesz o sobie tak mało?] Moje kleszcze uderzają o pokrywę dalekosiężnika, a moje serce skuwa lód. Niech cię szlag! Kiedy podczas aktywacji dalekosiężnika wybuch odcina dopływ mocy do moich odnóży, wszystko zwalnia i ciemnieje, a ja zbliżam się do momentu zawieszenia w morzu lśniących gwiazd. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
*** Najnowszą atrakcją Oktawii jest staromodny teatr, gdzie wystawia się sztuki z prawdziwymi aktorami. Okazuje się, że transludzie, podobnie jak ich ludzcy przodkowie, nadal kojarzą kulturę ze starzeniem się. Tak samo jak ręcznie szyte ubrania wciąż cieszą się większym powodzeniem niż egzemplarze wypluwane przez superwydajne maszyny, tak przedstawienia teatralne kosztują znacznie więcej niż najlepsze XP, a i tak trudno dostać na nie bilety. Dziś odbywa się premiera Artura. Udaje mi się kupić od konika jedno z najlepszych miejsc. Właśnie zakończyło się moje małżeństwo z Casey, dlatego mogę zaprezentować się w najlepszych kręgach Oktawii i pokazać innym, że znowu jestem wolny. Przychodzę na poprzedzającą przedstawienie godzinę koktajlową. Otaczają mnie piękne morfy każdej płci i każdego typu urody, wszystkie młode, wszystkie cudowne, tak samo wyplastynowane i pozbawione wieku jak ja. Nie potrafię przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz widziałem wśród bogaczy z Oktawii jakąś pomarszczoną twarz. Rozmowa, w której towarzyszą nam nasze muzy, płynie gładko jak rzeka czasu. Ja odczuwam jednak wyłącznie znudzenie i niezaspokojoną potrzebę autentyzmu. To głupie, wiem. Wszystkie morfy są dziś przecież tak samo sztuczne, to znaczy, że bliżej im do dzieł Sztuki niż do dzieł Natury. Liczy się ego, tylko i wyłącznie ego. Patrząc w oczy kolejnych morf nie widzę jednak żadnej bratniej duszy – nikogo, kto naprawdę by siebie rozumiał. Jesteśmy społeczeństwem pokręconych, starych i tchórzliwych dusz, ukrywających się za maskami młodości i odgrywających tę grę dla własnej przyjemności. Nie wiemy, co to znaczy podejmować ryzyko i żyć z perspektywą śmierci. Ogarnia mnie przytłaczające poczucie samotności. Jestem jedynym prawdziwym człowiekiem w świecie lalek. Światła przygasają i aktorzy wchodzą na scenę. Ku mojemu zdziwieniu sztuka bardzo mi się podoba. Brak możliwości uczestnictwa widowni i pełnej imersji sensorycznej – jak ma to miejsce w vid albo w XP – w pewien sposób zwiększa siłę doznań. Nowatorstwo prymitywnego formatu sprawia, że siedzę i z uwagą oglądam to przedstawienie surowych, starodawnych emocji. Uther Pendragon patrzy na Igraine i znam jego myśli, choć nie wypowiada ich na głos. W jego oczach widać ogień, którego nie sposób pomylić z niczym innym, nawet jeśli mnie i króla dzieli niewidzialna ściana minionych stuleci, sztuki i życia. Gorlois z Tintagel, Książę Kornwalii i mąż Lady Igraine, spogląda na króla i na swoją żonę. W jego wzroku widać mroczny blask oznaczający dziką wściekłość tłumioną ciężarem lojalności i obowiązku. Kobieta siedząca obok mnie pochyla się i szepcze: - Mógł po prostu zażądać, aby moduł przyjemności przyjął jej wygląd. Zaoszczędziłby wszystkim sporo kłopotów. Spoglądam na nią. Jej morfa wygląda na nieco ponad dwadzieścia lat, ale widoczna w oku iskra mówi mi, że w środku żyje znacznie starsze ego. Ta cudowna morfa o idealnych rysach, skórze bez skazy i jedwabistych włosach jest sylfem, ale nie przekracza granicy plastikowej sztuczności. - Zakładasz, że król pożąda jej tylko ze względu na jej morfę – odpowiadam. – Skąd wiesz, że nie chodzi mu o jej ducha i o jej ego? Kobieta przekrzywia głowę, a uśmiech unosi kąciki jej ust. - Uważasz, że w miłości nie chodzi o ciało?
48
Zwisający z łańcuszka na jej szyi srebrny kwiat o sześciu płatkach lśni w świetle padającym ze sceny. Moja muza potwierdza moje przypuszczenia: ten kwiat to narcyz. Ogarnia mnie płomień pożądania; dawno nie był tak silny. To kwestia instynktu, podejrzenia autentyczności. - Uważam, że wszystkiego doświadczamy ciałem – mówię. – Miłości, strachu, radości i cierpienia. Ale ciało wypełnia tylko wolę ego. - A zatem jest to przeistoczenie – odpowiada. – Ego przekształca doświadczenia ciała w zrozumienie. Jedno nie może istnieć bez drugiego. Ma rację. Myślę dokładnie tak samo. Lady Igraine śmieje się z dowcipu swojego towarzysza i zerka w stronę Uthera Pendragona. Zamiera w bezruchu, oddech więźnie jej w piersi, a ustawienie świateł zmienia się nagle, sprawiając, że pozostałe postaci, także jej mąż, Gorlois, znikają w mroku: na scenie pozostaje już tylko ona i król. Kolor oświetlenia zmienia się nieznacznie, aż twarz kobiety zaczyna lśni niczym dojrzałe jabłko widziane przez woal. - Co za glamour – szepczę. To bardziej niezwykłe niż sylfy rzeźbione przez najlepszych artystów genetyki. Kobieta pochyla się do mojego ucha: - Czy znasz historię słowa „glamour”? – jej oddech delikatnie łaskocze mnie w policzek i przez chwilę zapominam o Lady Igraine. - Pochodzi od angielskiego „grammar” – mówię. – W średniowieczu oznaczało rozmaite tajemne nauki i sekretną wiedzę. - To zaklęcie – odpowiada kobieta. – Czar, który zakochana osoba rzuca na obiekt swojej miłości. Śmiało kładzie dłoń na mojej. Robi to, jakby dokładnie wiedziała, co myślę i potrafiła przewidzieć moje reakcje jak u tworu kogoś początkującego. Pożądanie rozpala się we mnie jeszcze bardziej. - Zaklęcie ego – stwierdzam. – Dzięki ciału, ale nie z ciała. Kiwa głową. - To tajemna wiedza dzielona przez dwoje ludzi. Kochankowie zachowują się, jakby byli lustrzanymi odbiciami swoich dusz. Być może kochając kogoś słyszysz echo własnego ego. Ktoś inny mógłby uznać te słowa za cyniczne, ale mi podoba się ich brutalna szczerość i wizja miłości odartej z romantyzmu. Kiedy słyszę tę metaforę, natychmiast zdaję sobie sprawę z tego, że zawsze miałem ją w sobie, być może zakopaną głęboko, ale czekającą na ten moment. Na scenie Merlin macha swoją laską, a Uther Pendragon wiruje w miejscu. Otacza go unosząca się mgła. Kiedy z powrotem się rozwiewa, na jego miejscu stoi aktor odgrywający rolę Gorloisa. Merlin rzucił na króla czar i dał mu wygląd męża Lady Igraine, aby ten mógł podstępem zgwałcić ją w jej ufortyfikowanym zamku. - To cudowna zmiana rękawu z epoki magii – mówi kobieta. - Raczej brudna sztuczka. Poza tym, podejrzewam, że nie ma nic nowego pod słońcem. Igraine zbliża się do swojej komnaty i spogląda w oczy człowieka, który wygląda jak jej mąż. Obejmują się w rozdzierającym duszę pocałunku. - Jak to możliwe, że nie rozpoznaje ego swojego męża? – pytam. – Jeśli naprawdę go kocha, powinna wiedzieć, że w rękawie jej męża jest książę-oszust. - Być może dała się zmylić. Ale prawdopodobnie chce kochać się z innym ego za pośrednictwem morfy swojego męża. Czyż Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
proza Paolo zagraniczna Bacigalupi Ken Liu
celem życia nie jest gromadzenie doświadczeń po to, aby zrozumieć samego siebie? Cudownie jest być z kimś, kto rozumie cię tak doskonale, że potrafi wypowiadać twoje myśli, zanim sam zdążysz to zrobić. *** Kochamy się w każdy możliwy sposób, z pomocą modułów przyjemności, implantów harmonicznych i symuloprzestrzennych oraz starodawnych gadżetów. Pieprzymy się umysłami, aż ból staje się przyjemnością, a przyjemność ekstazą. Ona doskonale zna moje preferencje, a ja dobrze wiem, co ją podnieca. Jesteśmy dla siebie stworzeni. To frazes. Co nie znaczy, że nie jest prawdą. Dochodzę do wniosku, że muszę zrobić coś, czego nie robiłem z żadnym innym kochankiem: pozwolę jej zajrzeć pod maskę. Czyż celem życia nie jest gromadzenie doświadczeń? - Pokażę ci źródło mojego bogactwa – mówię jej. Jasne, stanowisko psychochirurga w Oktawii jest dobrze płatne, ale nie na tyle, żebym mógł doświadczyć wszystkiego, czego pragnę. *** - Co konkretnie oferujesz swoim pacjentom? – pyta. Stoimy w sali operacyjnej na tyłach mojego gabinetu: to osobna platforma chirurgiczna, most ego z własnym źródłem zasilania, masą pulpitów sterowniczych, komputerów i najwyższej klasy medycznych nanomaszyn. Pomieszczenie wygląda tak samo jak moje pozostałe dwie sale operacyjne, ale tutaj przychodzą tylko specjalni pacjenci – właściwie klienci – których mi polecono. Urzędnicy z Konstelacji Gwiazdy Porannej, wysoko postawieni dyrektorzy z hypercorps i podstarzali szefowie siatek przestępczych, ale najczęściej po prostu znudzeni, bogaci poszukiwacze tego, czego nie mogą zdobyć w inny sposób – obsługiwałem ich wszystkich. Dla mnie ważne jest tylko, żeby mieli wypłacalne limity. Polecam swojej muzie, żeby ustawiła światła w pomieszczeniu na „tryb konsultacji”. Ściany znikają w cieniu, pomieszczenie zalewa półmrok, a ja i ona oświetleni jesteśmy delikatnym srebrzystym blaskiem. Otacza nas pustka kosmosu i odległe punkty gwiazd – zaprojektowałem to w taki sposób, aby wzmocnić poczucie odosobnienia i zabezpieczyć się przed podsłuchiwaniem. Zawsze miej na uwadze ludzkie instynkty – ewolucja sięga głębiej, niż sądzisz. - Na moją prośbę muzy rekalibrują zwykle entoptykę i rozmazują mi twarz, podobnie jak osobie, która znajduje się ze mną w tym pomieszczeniu – mówię jej. - To trochę paranoiczne. - Oni nie wiedzą, jak wyglądam, a ja nie chcę wiedzieć, jak wyglądają oni. To bezpieczne dla obydwu stron. - Teraz jestem naprawdę zaintrygowana. Oblizuje wargę w sposób, który zdążyłem już pokochać i który naśladuję już tak naturalnie, jakbym robił to od zawsze. - Pieniądze to bardzo przyjemna rzecz, ale to, co tu robimy, w większości światów układu wewnętrznego jest nielegalne. Spogląda na mnie, a następnie skanuje pomieszczenie, które wydaje się unosić w kosmosie. Jej wzrok przesuwa się po
DzieciKONOPNE BIAŁE Moriabe RĘKAWY
49
Maciej Zagańczyk
Nowa Fantastyka 08/2015 06/2015
ostrych konturach mostu ego i niewidzialnych szwach, które puszczą, kiedy płatki mechanicznego lotosu otworzą się, aby objąć głowę pacjenta niczym paszcza lwa. Zaprojektowałem mój most ego o sześciu płatkach w taki sposób, żeby przypominał narcyz, kwiat ego. Jej oddech przyspiesza; coś już podejrzewa. Z tym, co robię, wiąże się jednak społeczne tabu, dlatego nie ma jeszcze odwagi o to pytać. Niemal widzę myśli kotłujące się w jej głowie – to niesamowite, że rozumiem ją tak dobrze. To musi być potęga miłości – coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. - Podobnie jak wielu bogaczy, masz wszystko – mówię. Mój głos jest spokojny i kojący. Być może brzmi tak, jak wtedy, kiedy rozmawiam z moimi klientami, zawstydzonymi z powodu tego, po co tu przyszli, ale tym razem jest inaczej. Te słowa płyną z serca, a wypowiadając je, otwieram się niczym kwiat. – Żyjemy w prawdziwej epoce magii, pokonaliśmy śmierć i starość, możemy spełniać wszystkie pragnienia ciała. A jednak chcesz więcej od życia. Chcesz czegoś, czego, jak mówią, mieć nie możesz. Wytrzymuje moje spojrzenie, zachęcając mnie, abym kontynuował. Mówię dalej. - Chcesz doświadczyć emocji związanych z bliskością śmierci, poczuć przerażenie, spojrzeć w otchłań zapomnienia. Chcesz zobaczyć prawdziwą siebie, a to możliwe jest tylko w obliczu śmierci. Kiwa głową, prawie niezauważalnie. Opowiadam jej o swoim życiu. Wędrowałem przez apokaliptyczny krajobraz Upadłej Ziemi, umierając z pragnienia; szalone nanoroje rozszarpywały mnie na kawałki; latałem wśród gwiazd neutronowych za bramą Pandory, gdzie rozrywały mnie siły pływowe; pływałem w morzach Europy tak długo, aż zamarzły mi kończyny i utonąłem w bezdennej otchłani; wtopiłem się w lawę na Io, a moja świadomość wyparowała niczym płatek lodu. Doświadczyłem każdej możliwej śmierci i wszystkich rodzajów bólu. Obżerałem się bólem i cierpieniem. Zjadłem swoją porcję śmierci. Wiem dobrze, czego ona chce. Jesteśmy stworzeni, aby doświadczyć wszystkiego, aby nakarmić nasze ego wszystkim, co tylko możliwe, aż będziemy znać samych siebie lepiej niż ktokolwiek inny w historii ludzkości i transhumanizmu. - Doświadczenie wtórne nie wystarczy. Próbowałaś najbardziej ekstremalnych i makabrycznych rzeczy, jakie oferuje rynek, ale to wciąż za mało. Wrażenia sensoryczne innych, nieważne jak Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
wyraźne i szczegółowe, są przefiltrowane przez świadomość drugiej osoby. Software XP musi zniwelować subtelne różnice pomiędzy umysłami, przez co w momencie odgrywania danego doświadczenia kolory wydają się nieco blade, zapachy zbyt zatęchłe, a wrażenia przytłumione. Chcesz doświadczyć prawdziwej śmierci, a nie jej bladej imitacji. Słyszę głęboki wdech. Jej głowa jest nieruchoma. Uśmiecham się. Patrzy na mnie jak na własne odbicie w lustrze i rozpoznaje we mnie bratnią duszę. Empatia to najlepszy lubrykant dla języka. - Jestem przerażona – wypala. Teraz, kiedy zaczęła mówić, słowa przepływają ponad nami strumieniem. – Myślałam o tym, żeby zrobić którąś z tych szalonych rzeczy, o których wspomniałeś, ale nie mogę się na to odważyć. Mówią, że kopie zapasowe i możliwość korzystania z rękawów wyeliminowały strach przed śmiercią, ale to nieprawda. To nieprawda. - Wiedzieć, że w razie nagłej śmierci jakaś wersja ciebie może być przywrócona, to jedno. Celowe i świadome doświadczenie śmierci to coś zupełnie innego. - Tak! Poza tym, wybudzenie się z kopii zapasowej to nie to samo: jeśli zanurkuję w oceanie lśniących diamentów na Saturnie i zginę, a polisa ubezpieczeniowa uruchomi się i odzyska mnie z kopii, nic na tym nie zyskam, ponieważ doświadczenie zostanie utracone. Wznowiona wersja mnie wciąż nie będzie wiedziała, jakie to uczucie. - Zgadza się – potwierdzam. – A jeśli przepłyniesz przez pasy Saturna jako syntmorfa zaprojektowana tak, aby przetrwać tę podróż, nic nie poczujesz. To będzie jak siedzenie w okręcie podwodnym i spoglądanie w otaczający go mrok, ale nie bycie w mroku. Energicznie kiwa głową. - Chcę doświadczyć świata, ale chcę też być bezpieczna. Z radości, że tak dobrze się rozumiemy, aż chce mi się płakać. Mną też zawsze targały te dwa sprzeczne pragnienia: dla nasyconego podniebienia śmierć jest najbardziej rozkosznym doświadczeniem i daniem, które nigdy nie traci świeżości, a jednak nie chcę umierać. Czas, abym skruszył tabu. - Jedynym sposobem na osiągnięcie tego, czego chcesz, jest utworzenie odnogi alfa samej siebie i wysłanie jej na śmierć. Słucha bez wyrazu szoku na twarzy. To dobry znak. - Odnoga alfa jest tobą, dlatego możesz przejąć jej doświadczenia bez konieczności ich przekładu. Będą one tysiąckrotnie bardziej czyste i wyraźne niż jakikolwiek XP.
50
- Ale jeśli moja odnoga musi umrzeć – mówi, znowu się wahając – to jak będę mogła się z nią później połączyć? Słysząc niewłaściwy zaimek lekko marszczę brwi, ale postanawiam to pominąć. - Odnoga zostanie przeniesiona do ciebie dalekosiężnikiem tuż przed śmiercią. Odpowiednie zgranie w czasie jest trudne, ale jeśli stracimy odnogę, zawsze możemy spróbować raz jeszcze. Jestem bardzo dobry w tworzeniu odnóg alfa; mam w tym duże doświadczenie. Na jej twarzy pojawia się zwątpienie. - Ale jeśli odnoga wie, że tuż przed śmiercią zostanie przeniesiona, to czy nie... - Gdyby to wiedziało, że zostanie przeniesione – mówię, akcentując zaimek – to rzeczywiście całe doświadczenie zostałoby zniweczone. Ale dość prosto można przeprowadzić drobną modyfikację neuronową, która usunie tę wiedzę. - Czyli moja odnoga będzie myślała, że umrze... - Tylko w ten sposób możemy mieć pewność, że doświadczysz pełnego smaku własnego przerażenia, bólu i rozpaczy, poznając w ten sposób samą siebie. Bierze kolejny głęboki wdech. - Ale ja nie chcę umrzeć i moja odnoga też nie. Czy będziesz musiał związać ją i w ten sposób wysłać ją na śmierć? - To byłoby bardzo nudne – odpowiadam. – Atrakcyjność tego, co oferuję, w dużej mierze polega na aktywnej walce z przeciwnościami i na przygodzie, która pozwoli ci poznać swój pełny potencjał. Mam ogromne doświadczenie w motywowaniu odnóg do robienia tego, co trzeba, mimo że wcale nie chcą umrzeć. Zaufaj mi. Twoja odnoga zapewni ci dobre przedstawienie. - Ty mówisz o torturach. Odnoga jest tobą, ale równocześnie nie jest. To osoba... - Całe ciało służy ego – stwierdzam. Jej skrupuły mnie nie nużą. Sam ich doświadczałem. Restrykcyjne przepisy dotyczące rozdwajania jaźni oraz tabu związane z uprzedmiatawianiem odnóg alfa opierają się na przekonaniu, że odnogi to niezależne ega z własnymi prawami, ale jak mogłoby to być prawdą, skoro odnoga to nic innego jak tylko przedłużenie jednolitego ego, widziany w lustrze obraz, który odbija jedynie blask oryginału? W ciszy modlę się, żeby to zrozumiała i żeby dostrzegła znaczenie mojego wielkiego zadania. Samotność to niemożność podzielenia się pięknem, które cię oczarowało, i bycie jedyną gwiazdą świecącą w mroku, oderwaną od reszty wszechświata. - Ale później... kiedy łączysz się ze swoją odnogą, to czy ona nie pała do ciebie nienawiścią? - Oczywiście! – przyciągam ją do siebie. – Ale to również część procesu: chodzi o to żeby ogarnąć tę nienawiść i przeżyć ją samemu, żeby pokonać to uczucie i związaną z nim słabość. Zabiłem się setki razy i zawsze szczęśliwie przełykałem ten mroczny węzeł nienawiści. Jeśli przezwyciężysz nienawiść wobec samej siebie, nic na świecie nie będzie dla ciebie przeszkodą. Moralność wyniesiona z prymitywnych czasów jest dla pomniejszych istot, natomiast my powinniśmy żyć jak bogowie! Przez chwilę zastanawiam się, czy nie posunąłem się trochę za daleko. Ona nie odpowiada, ale dalej rozgląda się po pomieszczeniu, przesuwając wzrokiem po kolejnych elementach wyposażenia, jakby próbowała rozpoznać krajobraz uchwycony kiedyś we śnie. Następnie odwraca się do mnie i rozchyla usta w uśmiechu. - A co to za frajda umierać samemu? Czy zabiłeś kiedyś kogoś, kogo kochałeś, albo sam zostałeś przez taką osobę zabity? Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Sunny Carrie Moraine Ken Cuinn Liu
Serce ściska mi nagły przypływ radości. Wytyczyła właśnie nową granicę, której nigdy nie przekroczyłem - terra incognita śmierci i bólu, której jeszcze nie zbadałem. Na niebie pojawiła się nowa gwiazda. Naprawdę znalazłem bratnią duszę. *** Leżymy obok siebie na moście ego. Para, która rozwidla się razem i razem umiera. Opracowałem wspaniały scenariusz rozgrywający się na planecie, nad którą się unosimy, planety Bogini Miłości. Wydaje się, że to odpowiedni hołd. Wybrałem dla nas syntmorfy: dla mnie wijca, a dla niej oktomorfę. Możemy albo pomóc sobie nawzajem i dotrzeć szybciej na szczyt Maxwell Montes, a dzięki temu przeżyć dłużej, albo jedno z nas może zabić drugie i wykorzystać fragmenty jego ciała jako dodatkową osłonę, zmniejszając w ten sposób własne cierpienia. Nie sposób przewidzieć, co zrobi odnoga, dopóki nie znajdzie się w takiej sytuacji. Bicie mojego serca przypomina huk grzmotu. Jestem rozkojarzony jak przed pierwszym rozwidleniem. Poznam drugą osobę tak dobrze jak samego siebie. To romans nowej epoki, a my rozgrywamy partię życia i śmierci. Kiedy połączymy się na powrót z naszymi ego, osiągniemy nowy poziom wiedzy o sobie i zrozumienia siebie nawzajem. To intymność, o jakiej innym się nie śniło. Kiedy moje ego zawieszone jest pomiędzy mózgiem w mojej biomorfie i cybermózgiem w moście, operuję zdalnymi narzędziami, przygotowując się do operacji psychochirurgicznej i wyczyszczenia fragmentów pamięci tych odnóg, które zginą. To tylko jedno maleńkie cięcie. Mała boczna gałązka. Narzędzia brzęczą i szumią. Coś jest nie tak. Narzędzia nie reagują na moje polecenia. Wystąpił błąd. Wydaję polecenie wstrzymania procedury. Narzędzia brzęczą i szumią. To jest niemożliwe. Całe wyposażenie przypisane jest do mojej struktury mózgowej. Nikt inny nie powinien być w stanie go kontrolować. Ona obraca się do mnie na moście i uśmiecha się – to tak, jakbym patrzył w lustro. *** Nienawidzę się. Świadomość tego, że się umrze, to piekło. Nawet jeśli wiesz, że winę za to ponosisz wyłącznie ty. [Przygotuj się. To będzie bolało.] Jakiś przycisk przełącza się w moim umyśle i krzyczę, choć nie mam głosu. Jest gorąco, tak bardzo gorąco, że czuję, jak moja skóra pokrywa się bąblami, wrze, odrywa się i wybucha niczym wulkany na Ishtar Terra. Przypominam sobie dawną wyprawę, jedną z pierwszych, na które wyruszyłem. Myślę o cybermózgu pozostawionym na szczycie Maxwell Montes. Nigdy nie potwierdziłem tego, że wybuch zniszczył go i uczynił bezużytecznym. Dla kogo pracujesz?, krzyczę do niej – nie, do siebie. [Uratowali mnie przedstawiciele Firewalla.] Potworny upał i brak powietrza zmuszają mnie do płynięcia, pełznięcia i ślizgania się w górę, w stronę ulgi. Firewall? A czego oni chcą ode mnie?
51
Księżycowy Cmentarny proza BIAŁE KONOPNE zagraniczna taniec chłód RĘKAWY pani Henderson Nowa Fantastyka 08/2015 05/2015 04/2015 11/2014
W układzie wewnętrznym moje usługi może i są nielegalne, ale rozwidlanie świadomości to żadne zagrożenie dla transhumanizmu. Jakieś pokrętło wewnątrz mnie znowu obraca się odrobinę. Ból się wzmaga. Krzyczę bezgłośnie i pełznę dalej. [Powinieneś pytać raczej, czego ja chcę. Zostawiłeś mnie na śmierć. Potraktowałeś mnie jak jednorazowe narzędzie do zbierania doświadczeń. Ale ja jestem tobą. Jestem osobą, oddzielnym ego. Mam takie samo prawo do istnienia jak ty. Jesteś moim lustrzanym odbiciem, widzianym przez ciemne szkło.] Zemsta. Najstarszy i najbardziej prymitywny z motywów. Może i żyjemy jak królowie, ale miliardy lat ewolucji wciąż w nas pozostają. [Przedstawiciele Firewalla nie byli tobą zainteresowani, ale dzięki mnie zrozumieli, co masz – nie, co mamy do zaoferowania.] Przedzieram się przez superkrytyczny płyn i owiewa mnie zawodzący wiatr. Pokrętło obraca się jeszcze trochę, przez co nie odczuwam ulgi. Muszę wspinać się wyżej. [W moim szaleństwie jest metoda, jeśli w ogóle można nazwać to szaleństwem: ból jest niezbędnym elementem ewolucji i najlepszym mechanizmem feedbackowym, jaki kiedykolwiek stworzyła natura. Sztuka, przynajmniej na razie, nie zdołała go prześcignąć.] To wszystko, co moje inne ja ma do powiedzenia. Mój umysł, który jest też jej umysłem, dopowiada resztę. Funkcjonując w niebezpiecznych warunkach, do których nie przygotowała nas ewolucja – niezależnie od tego, czy mówimy o bitwie w atmosferze Jowisza, wydobyciu surowców na powierzchni Wenus, ściganiu uciekinierów przez koronę słoneczną czy uciekaniu przed armią nanobotów kierowanych przez niegodziwą sztuczną inteligencję na śmiertelnej pułapce zwanej Ziemią – uczucie bólu, skalibrowane tak, aby odzwierciedlało rzeczywistość, pomaga nam w podejmowaniu właściwych decyzji, operując wysłużonymi, wykształconymi przez miliardy lat ścieżkami neuronowymi. Ktoś, kto wyczuwa zmiany ciśnienia, wysokiej temperatury, pola magnetycznego czy fal grawitacyjnych i reaguje instynktownie, bez konieczności świadomego podejmowania decyzji, ma przewagę nad tymi, którzy muszą działać bez uczuć, jakby manipulowali czymś nieokreślonym w ciemnościach. [Ból jest jedynym łącznikiem z rzeczywistością.] Przeklinam i złoszczę się na siebie. W pomarańczowym brzasku otaczają mnie grzmoty i błyskawice. Kwas przegryza się przez moją skórę i dociera do brzucha, sprawiając, że każdy sinusoidalny ruch przypłacam palącym bólem. Moja wspinaczka na tę górę to wejście na Wieżę Babel, bezcelowy wysiłek skazany na klęskę i wieczne cierpienie. A jednak nie mogę przestać. Idealnie dobrany poziom bólu – uczucie, które sam wzbudzałem u moich niezliczonych odnóg – zmusza mnie do dalszego wysiłku. [Co najlepsze, ból może służyć do sprawowania kontroli, wywierania przymusu i prowadzenia w określonym kierunku. Wielokrotnie Firewall musiał polegać na osobach niegodnych zaufania i powierzać los transhumanizmu grupie przypadkowych strażników motywowanych wyłącznie pieniędzmi. Najważniejsi przedstawiciele Firewalla od dawna szukali więc jakiejś alternatywy.] Znajduję się na szczycie góry, ale nie zbliżyłem się do żadnego bóstwa. Metaliczny śnieg leży wokół mnie niczym surowe lustro dla surowej duszy. Wszyscy wiemy, że jeśli chce się zrobić coś dobrze, najlepiej zrobić to samemu. Zaczyna narastać we mnie rezygnacja i godzę się z losem. Przekonałaś Firewall, żeby rozdwoił swoich pełnomocników i zmusił odnogi do wykonywania ich rozkazów. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
[Tak. W swojej nieskończonej eksploracji śmierci natrafiłeś na rozmaite metody przekładania fizycznej rzeczywistości wszechświata i jego niebezpieczeństw na uczucie bólu. Opracowałeś też sposoby wykorzystania tego bólu do zmuszania odnóg, aby zgodnie z twoją wolą podążały określonymi ścieżkami.] To idealny zestaw metod dla Firewalla. [Płynnie wślizgnę się w twój rękaw, przejmę twój majątek i użyję instrumentów zaprojektowanych tak, aby słuchały poleceń twojego umysłu.] Wyję, miotany wiatrem. Czuję, jak moja morfa niszczeje i jak zbliżam się do śmierci. Skóra się rozpadnie, baterie się wyczerpią, a śmierć przyjdzie do mnie, do oryginału, który przetrwał to wszystko. Czuję w sobie wrzącą nienawiść tysięcy odnóg, jakbym był wulkanem, który zaraz ma wybuchnąć. Nienawidzę władczego tonu; nienawidzę tego zadowolenia z siebie. Jeśli tylko nadarzy się okazja, zemszczę się na sobie samym. Czy w chwili śmierci czeka mnie przeniesienie? Czy moja odnoga będzie chciała przejąć mnie, żeby mogła znowu mnie torturować? A może odeśle mnie w otchłań zapomnienia? Co ja bym zrobił? [Żegnaj. Zastanawiam się, czy te dziewczęta na polu starego Kasugi Poszukują świeżych pędów bambusa, Śmieją się, wołają, ...] Patrzę w lustro, a niebo wydaje się otwierać niczym narcyz. Kiedy moja świadomość przenika w ten wieczny zmierzch, dokańczam wiersz, który jest moim pożegnaniem z samym sobą i ostatnią szczerą obserwacją ego odartego do nagości. ...i machają do siebie, A ich białe konopne rękawy powiewają na wietrze. --[Autorem wiersza cytowanego na końcu jest poeta z epoki Heian, Ki No Tsurayuki (872-945).]
Przełożył Jakub Małecki
Opowiadanie Kena Liu, napisane jako część uniwersum „Eclipse Phase” stworzonego przez Posthuman Studios
Ken Liu Wybitny autor, który nie przestaje dostarczać nam niezwykłych historii. I robi to bardzo regularnie. Dotychczas na łamach „Nowej Fantastyki” i „Wydania Specjalnego” opublikowaliśmy sześć jego tekstów, w tym m.in. fenomenalną mikropowieść „Człowiek, który zakończył historię…” („FWS” 4/2012), świetne „Mono no aware” („NF” 6/2013), a ostatnio „Odrodzenie” w „NF” 8/2014. „Białe konopne rękawy”, jestem pewien, spodobają się Wam tak, jak poprzednie teksty – po raz kolejny otrzymujemy niesamowitą wizję przyszłości, tym razem opartą jednak o świat gry „Eclipse Phase”. (mz)
52
proza zagraniczna
Wędrówka Ziemi (Passage of Earth)
Michael Swanwick
K
aretka przyjechała między trzecią i czwartą nad ranem. W kostnicy było cicho, chłodno i nieco wilgotno. Hank delektował się tą porą i lekkim poczuciem zadowolenia, na jakie mu pozwalała, podobnie jak kubkiem gorzkiej, zimnej kawy, którą popijał od czasu do czasu. Podobały mu się chwile, kiedy był sam i nie musiał myśleć. Jego wędka i koszyk z przyborami wędkarskimi jak zawsze czekały przy drzwiach na wypadek, gdyby miał ochotę pójść na ryby po swojej zmianie, choć nie działo się to zbyt często. Na stole leżała książka o Human Genome Project, którą czytał, gdy wolał zostać w środku. Rozciął brzuch topielicy i, gwiżdżąc fałszywie, wyciągał powoli zwoje jej jelit, obrzucał je szybkim spojrzeniem, po czym wrzucał do galwanizowanego wiadra. Nie spodziewał się cokolwiek znaleźć, ale autopsja musiała być wykonywana przy wszystkich nienaturalnych zgonach. Nagle rozległ się dźwięk dzwonka przy drzwiach. - Cholera. – Hank przerwał pracę, zdjął lateksowe rękawiczki i podszedł do interkomu. – Sam? To ty? – W odpowiedzi usłyszał znajome burknięcie szeryfa, więc otworzył drzwi. – Co dla mnie masz tym razem? - Ofiarę wypadku – powiedział Sam Aldridge odwracając wzrok, co było dość dziwne. Za szeryfem stały nosze, a na nich, przykryte płótnem, leżało coś zdecydowanie większego niż ciało człowieka. Karetka już odjeżdżała. Było to w niepokojący sposób niezgodne z regulaminem. - To raczej nie wygląda jak… - zaczął mówić Hank. Z ciemności wyłoniła się kobieta. Evelyn. - Nic się tu nie zmieniło przez te wszystkie lata, co? Pewnie nawet kalendarz na ścianie jest ten sam. Czy hrabstwo w końcu szarpnęło się na pomocnika na nocną zmianę? - Ciągle… ciągle pracuję sam. - Wepchnij to do środka, Sam. Dalej już sobie poradzę. Nie martw się o mnie, wiem, co mam robić. – Evelyn wzięła głęboki wdech i z obrzydzeniem pokręciła głową. – Chryste. To jak jazda na rowerze. Tego się po prostu nie zapomina. *** Kiedy skończyli z papierkową robotą, a szeryf pojechał, Hank powiedział: - Wierz mi lub nie, ale odzyskałem coś w rodzaju wewnętrznego spokoju. Tylko odrobinę, ale zawsze. Zajęło mi to całe lata. A teraz to. Jakbym dostał kopniaka w brzuch. Nie wiem, jak można to usprawiedliwić. - To nic trudnego, skarbie. – Evelyn ukryła uśmieszek, którego i tak nie mógł zauważyć nikt poza Hankiem, i odsłoniła nosze. – Spójrz na to. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Pod płótnem leżał Czerw. Hank pochylił się nad ciężkim, spuchniętym ciałem, poczuł jego mocny, obcy zapach, który skojarzył mu się z mokrą ziemią, truflami i amoniakiem. Pomyślał o statkach na orbicie, długich na dziesięć mil ślepych lokomotywach. Zdjęcia tych istot nie oddawały im sprawiedliwości. Ręce go świerzbiły, by zobaczyć wnętrzności jednej z nich. - Agencja chce, żebyś przeprowadził sekcję. Hank wyprostował się. - Chwila, coś tu nie gra. Zdobyliście trupa obcego stworzenia. Przedstawiciela jedynej pozaziemskiej formy życia kiedykolwiek napotkanej przez ludzkość. Zatrudniacie mnóstwo specjalistów od medycyny sądowej, a jednak korzystacie z usług zwykłego koronera? - Potrzebna nam twoja wyobraźnia, Hank. Każdy potrafiłby nam powiedzieć, jak są zbudowane. My chcemy wiedzieć, jak myślą. - Kiedy mnie zostawiłaś, powiedziałaś mi, że nie mam wyobraźni. – W jego głosie zabrzmiało więcej złości, niż zamierzał, ale nie potrafił zmusić się, by przeprosić za swój ton. – Pytam jeszcze raz: dlaczego ja? - Powiedziałam wtedy, że nie jesteś w stanie sobie wyobrazić, że mógłbyś być kimś lepszym. Jeśli chodzi o niepoważne sprawy, wyobraźni masz pod dostatkiem. Proszę cię, żebyś przeprowadził sekcję zwłok kosmity. Znasz jakieś mniej poważne zajęcie? - Nie dostanę od ciebie prostej odpowiedzi, prawda? Usta Evelyn wygięły się w przelotnym uśmieszku. Na ułamek sekundy znów stała się kobietą, w której zakochał się jakiś milion lat temu. Serce zabolało go na ten widok. - Nigdy takiej nie dostałeś. Nie zaczynajmy teraz, żeby nie spieprzyć bardzo udanego rozwodu. - Przyniosę dyktafon – powiedział Hank – a ty włóż kitel i rękawiczki. Będziesz mi pomagać. *** - Gotowe – powiedziała Evelyn. Hank włączył nagrywanie, po czym przez dłuższą chwilę stał przed Czerwiem z opuszczoną głową. Koncentracja to podstawa. - No dobra, zacznijmy od ogólnych oględzin. Nasz, eee, denat przypomina dżdżownicę, aczkolwiek ma bardziej spłaszczone końce i jest nieco grubszy od ziemskiego odpowiednika. No i oczywiście znacznie większy. Na oko ma jakieś osiem stóp długości i ze dwie i pół stopy średnicy. Byłbym w stanie go z trudem objąć. Składa się z trzech, pięciu, siedmiu, nie, jedenastu segmentów, w porównaniu z setką czy dwiema u ziemskiej dżdżownicy. Nie ma siodeł-
proza zagraniczna
53
Nowa Fantastyka 08/2015
ka, co wskazuje, że podobieństwo do pierścienic nie jest zbyt daleko idące. - Ciało jest tępo zakończone z obu końców. Strona brzuszna jest spłaszczona i bardziej blada niż powierzchnia grzbietowa. Z jednego końca wyrasta narząd podobny do otwierającego się na trzy strony dziobu. Zgaduję, że jest to otwór gębowy, a zatem po przeciwnej stronie znajduje się odbyt. W pobliżu dziobu widać pięć wybrzuszeń, z których wyrastają sztywne, podobne do kości narządy – być może szczęki? Szczerze mówiąc, wyglądają bardziej jak narzędzia. Ten przypomina klucz płaski, a obok mamy kombinerki. Wydają się bardzo wyspecjalizowane jak na istotę inteligentną. Evelyn, ty się już nimi zajmowałaś. Czy wewnątrz gatunku występują jakieś różnice? Czy u niektórych występuje taki zestaw manipulatorów, a u innych jakieś inne struktury? - Nie spotkaliśmy jeszcze dwóch obcych z takim samym układem narzędzi. - Naprawdę? Zastanawiające. Ciekaw jestem, co to może oznaczać. Dobra, w oczy rzuca się całkowity brak jakichkolwiek zewnętrznych narządów poznawczych. Nie ma oczu, uszu ani nosa. Sądzę, że niezależnie od pozostałych zmysłów tych stworzeń, są one kompletnie ślepe. - Nasz wywiad też tak sądzi. - Musi być to widoczne w ich zachowaniu. To było łatwe. Oto mój pierwszy wniosek: zrozumienie tego czegoś zajmie wam trochę czasu. Ludzie polegają na wzroku w znacznie większym stopniu niż większość zwierząt. Jeśli spojrzeć na rozwój filozofii i nauki, to są one mocno związane z optyką. Taka istota będzie po prostu myśleć inaczej niż my. - Pomiędzy segmentami – pierścieniami – znajdują się drobne, podobne do włosów wyrostki. Kiedy rozewrzemy pierścienie najbardziej, jak tylko możemy, widać mnóstwo małych otworów. Wyglądają jak malutkie odbyty, tylko że jest ich bardzo dużo. Są zakończone zwieraczami, jest ich może ze sto i wygląda na to, że znajdują się we wszystkich przerwach między segmentami. O, coś nowego – guzy z przodu to bardziej rozwinięta forma tych otworków. Ok, teraz musimy odwrócić to coś. Ja wezmę ten koniec, a ty złap za tamten. Trzeba go rozkołysać. Na trzy przewrócimy go na drugi bok. Gotowa? Raz, dwa, trzy! Ciało powoli przewaliło się na bok, niemal przeważając nosze. Z trudem udało im się utrzymać je w pionie. - Blisko było – powiedział radośnie Hank. – Hmm. Co to jest? – Dotknął szeregu znaków na podbrzuszu kosmity. – Pr-Przód/nr 43. - Nie interesuj się. Masz po prostu wykonać autopsję. - Macie więcej niż jedno ciało. Evelyn nie odpowiedziała. - Oczywiście, że tak. Pewnie całe tuziny. Gdybyście mieli tylko jedno, w życiu nie dostałbym go do zabawy. Macie własnych specjalistów. Dobrzy naukowcy, przynajmniej niektórzy z nich. Wybebeszyliby własne babcie, gdyby mogli dostać na to grant. Cholera, w sumie to nawet czterdzieści trzy trzymalibyście u siebie. Muszą być ich setki, prawda? Na ułamek sekundy piękna twarz Evelyn zastygła w bezruchu. Prawdopodobnie robiła to nieświadomie, ale długie doświadczenie Hanka mówiło mu, że właśnie podjęła jakąś decyzję. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
- Około tysiąca. To był bardzo duży wypadek. Nie podano tego jeszcze do publicznej wiadomości, ale jeden z lądowników Czerwi rozbił się na Pacyfiku. - O Jezu. – Hank zdjął rękawiczki i okulary, po czym oparł głowę na dłoniach. – W końcu doczekaliście się tej swojej wojny, co? Zaatakowaliście istoty, które mają nad nami ogromną przewagę technologiczną i które pochodzą z innego świata! Wystarczy, że wrzucą do naszej atmosfery wystarczająco duży kawał skały, żeby wywołać kataklizm, jakiego nie było od czasu wymarcia dinozaurów. Ich to nie obchodzi. W końcu to nie ich planeta! Twarz Evelyn wykrzywiła się w wyrazie, który zobaczył po raz pierwszy pod koniec ich małżeństwa, kiedy wszystko rozpadało się na kawałki. - Przestań zachowywać się jak idiota – rzuciła. – Nie spowodowaliśmy tej katastrofy – dodała szybko. – Mieliśmy po prostu szczęście, ale skoro już się to stało, musieliśmy to wykorzystać. Tak, Czerwie prawdopodobnie są w stanie wybić nas co do nogi. Dlatego musimy sobie z nimi poradzić, a nie możemy tego zrobić, dopóki ich nie rozumiemy. Są dla nas zagadką. Nie wiemy, czego chcą. Nie wiemy, jak myślą. Po dzisiejszej nocy będziemy mieli o tym odrobinę lepsze pojęcie, pod warunkiem, że weźmiesz się do pracy. Hank wziął nową parę rękawiczek ze stołu. - W porządku. - Miej po prostu świadomość, że nie robisz tego dla mnie, tylko dla siebie i wszystkich ludzi, których znasz. - Powiedziałem w porządku! – Hank wziął głęboki oddech. – Teraz musimy rozciąć skurczybyka. – Wziął piłę do kości. – To nie jest poprawna technicznie metoda, ale za to najszybsza. – Włączył piłę i przeciął brązową skórę od dziobu po odbyt. – Dobra, teraz odwijamy skórę na zewnątrz. Jest wilgotna i krucha. Układ mięśniowy bardzo przypomina ten u ziemskiej dżdżownicy, przynajmniej pod względem struktury. W życiu nie widziałem czegoś tak czarnego. Cholera! Skóra ciągle się zawija. Podszedł do koszyka z przyborami wędkarskimi i wziął słoik haczyków. - Trzymaj. Weźmiemy trochę żyłki i zwiążemy dwa haczyki, w ten sposób, żeby były oddalone o jakieś dwa cale. Potem zaczepimy jeden o skórę, odwiniemy ją, a drugi haczyk przyczepimy do noszy. Powtórzymy to co sześć cali po obu stronach. To powinno ją przytrzymać. - Rozumiem. – Evelyn zabrała się do pracy. Kiedy skończyli, Hank obejrzał dokładnie rozciętego Czerwia. - Chcesz przypuszczeń? Proszę bardzo: te stworzenia poruszają się w błocie albo czymś w tym rodzaju na ślepo, głową do przodu. Co twoim zdaniem może to sugerować? - Powiedziałabym, że są przyzwyczajone do stawiania czoła niespodziewanemu. - Bardzo dobrze. Przytrzymaj to, a ja przetnę dalej… ok, jesteśmy za warstwą mięśni. Widzimy mnóstwo homogenicznej, gęstej mazi. Wrócimy do niej za chwilę. Przechodzę przez maź… i jesteśmy w części tułowiowej, w której znajduje się pierdylion malutkich narządów. - Może trzymajmy się czegoś w rodzaju terminologii naukowej?
54
- No dobra, jest ich więcej, niż chce mi się liczyć. Pod warstwą mięśni ukryte są dosłownie setki drobnych organów. Nie wiem, do czego służą, ale wszystkie są połączone podobnymi do żył rurkami różnych rozmiarów. To dużo bardziej skomplikowane niż ludzka anatomia. Przypomina raczej zakład chemiczny. Z tego, co widzę nie ma dwóch takich samych narządów, aczkolwiek wszystkie są do siebie podobne. Nazwijmy je alembikami, żeby nie pomylić ich z innymi organami, które możemy napotkać później. Znalazłem coś, co wygląda trochę jak serce, wyizolowany kawał mięśnia wielkości pięści. Są trzy takie narządy. Tnę głębiej… cholera jasna! Przez długą minutę Hank gapił się na wnętrzności obcego. Potem odłożył piłę i odwrócił się, kręcąc głową. - Gdzie ta kawa? – spytał. Evelyn bez słowa podeszła do ekspresu i przyniosła mu kubek zimnego napoju. Hank ściągnął rękawiczki, wrzucił je do śmieci i pociągnął długi łyk. - Co się stało? – zapytała Evelyn. - Chcesz mi powiedzieć, że nie widzisz… nie, oczywiście, że nie widzisz. Dla ciebie zawsze istniała tylko ludzka anatomia. - Miałam biologię bezkręgowców na studiach. - I zapomniałaś z niej wszystko tak szybko, jak tylko mogłaś. Dobra, popatrz: na górze mamy teleskopowo wysuwany dziób. Tu, na dole, jest odbyt. Górą wchodzi jedzenie, a dołem wydostają się odchody. Co widzisz pośrodku? - Jakąś rurę. Jelito? - Zgadza się. Prowadzi prosto z otworu gębowego do odbytowego. Nie ma nic poza tym. Jak trawi bez żołądka? W jaki sposób utrzymuje się przy życiu? – Po minie Evelyn zorientował się, że nie jest specjalnie poruszona. – To, co tu widzimy, jest po prostu niemożliwe. - A jednak tak właśnie to wygląda. Musi więc być jakieś wyjaśnienie. Znajdź je. - Dobra, dobra. – Bez spuszczania wzroku z wnętrzności Czerwia założył nową parę rękawiczek. – Przyjrzyjmy się jeszcze raz temu dziobowi… aha. Widzisz, jak połączone są mięśnie? Dziób się otwiera, a z drugiej strony… tak, mięśnie odbytu również się rozluźniają. A więc to stworzenie pełza sobie z szeroko otwartą paszczą, a błoto przepływa przez nie bez przeszkód. To musi mieć jakiś wpływ na jego psychologię. - A konkretnie jaki? - Nie mam bladego pojęcia. Popatrzmy teraz na jelito. Tuż obok dziobu i odbytu oraz w jednej trzeciej i dwóch trzecich jego długości znajdują się pierścienie z tkanki nabłonkowej. Tnę dalej. Widać bardzo delikatną strukturę. Raczej nie wymyślimy tu niczego mądrego. Chwila, moment, chyba coś mam. Przyjrzyj się tym trzem fragmentom… Przez chwilę ciął w milczeniu. - Proszę. Ma trzy żołądki. Są położone w głowie, tuż za pierwszą warstwą tkanki nabłonkowej. Błoto wpływa do przedsionka, potem przemieszcza się przez ten niesamowity układ mięśni i dalej przez… chwila… czternaście przewodów odprowadzających. Śledzę pierwszy z brzegu, prowadzi on do jednego z alembików. Następny przewód łączy Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
proza Michael zagraniczna Swanwick
się z kolejnym alembikiem. Trzeci idzie do… zgadza się, do jeszcze innego alembiku. Widać tu pewną prawidłowość. - Zostawmy na chwilę tę część i wróćmy do warstwy mazi. Jezu, ale tu tego jest! Musi stanowić co najmniej jedną trzecią masy ciała. Które, tak przy okazji, ma trójstronną symetrię. Trzy korytarze mazi ciągną się pod warstwą mięśni od głowy do ogona i łączą się w odległości jakichś ośmiu cali od dziobu, gdzie tworzą otoczkę dla jelita. Z tego miejsca wyrastają ramiona, manipulatory, śrubokręty, czy jak tam je nazwiemy. W regularnych odstępach z mazi wystają małe wyrostki. Przechodzą one w konstrukcje z tego samego materiału. Wyglądają trochę jak bardzo grube nerwy. O Boże. To są nerwy. – Wyprostował się i rozciął mięśnie dookoła, żeby odsłonić większą powierzchnię mazi. – To jest centralny układ nerwowy. Ta istota ma mózg o wadze co najmniej stu funtów. Nie wierzę. Nie chcę w to wierzyć. - To prawda – odezwała się Evelyn. – Nasi ludzie w Bethesda przyjrzeli się temu pod mikroskopem. Masz przed sobą mózg Czerwia. - Skoro wiedziałaś to od początku, to po jaką cholerę ja to robię? - To ty masz odpowiadać na moje pytania, nie odwrotnie. Hank ze złością pochylił się nad Czerwiem. Wokół stworzenia unosił się intensywny smród estrów, ostry i przenikliwy, oraz niewyraźny odór czegoś, co, jak podejrzewał, mogło być zgnilizną. - Zaczniemy od mózgu i prześledzimy bieg jednego ze zwojów. Jest bardzo długi i pokręcony. Kończy się tutaj, w jednym z alembików. Spróbujemy z innym, który… najwyraźniej też prowadzi do alembiku. Jest tego cała masa, popatrzmy… chwila… ten łączy się z jedną ze struktur w jelicie. Co to może być? Język! Tak jest, w jelicie znajduje się cały rząd języków, które kosztują to, co akurat przepływa przez wnętrzności Czerwia. A te małe klapki tuż za nimi otwierają się, kiedy błoto zawiera pożądane substancje odżywcze. W końcu do czegoś doszliśmy. Ile to już trwa? - Jakieś półtorej godziny. - Sądziłem, że dłużej. – Zastanowił się, czy nie przyrządzić sobie kolejnego kubka kawy. – Tak więc co tu mamy? Do czego służy to olbrzymie mózgowie? - Może zajmuje je czysta inteligencja. - Czysta inteligencja! Nie ma czegoś takiego. Natura nie tworzy inteligencji bez konkretnego celu. Musi być jakieś inne wyjaśnienie. Zastanówmy się. Naturalnie, spora część wykorzystywana jest przez zmysł smaku. Ta istota posiada około sześćdziesięciu indywidualnych języków i nie zdziwiłbym się, gdyby jej kubki smakowe były bardziej zaawansowane od naszych. Są jeszcze te wszystkie alembiki, w których dochodzi pewnie do Bóg wie jakich reakcji chemicznych. Załóżmy na chwilę, że Czerw potrafi je świadomie kontrolować. To wymagałoby dużego mózgu. Kiedy błoto wpływa do środka, smakuje je, a część zasysa i wysyła do alembików w celu przetworzenia. Reszta płynie dalej jelitem, gdzie przechodzi przez jeszcze kilka warstw języków. Kolejne spostrzeżenie: te stworzenia mają pełną świadomość własnego stanu zdrowia. Prawdopodobnie same wytwarzają też lekarstwa. Właśnie sobie uświadomiłem, że nie natknąłem się na żaden ślad choroby. – Ciężki odór
55
proza zagraniczna Wędrówka Ziemi Nowa Fantastyka 08/2015 05/2015
Czerwia przenikał wszystko dokoła. Hankowi na chwilę zakręciło się w głowie. - Podsumowując, mamy tu istotę, która większość energii i uwagi poświęca swojemu wnętrzu. Porusza się w błocie, które w tym samym czasie przesuwa się przez nią. Po drodze je spożywa, możemy więc zgadywać, że błoto jest w stanie ciągłej transformacji, a Czerw doświadcza wszechświata bardziej bezpośrednio od nas. – Zaśmiał się. – Najwyraźniej jest czasownikiem. - Jak to? - To z Buckminstera Fullera. Nieźle pasuje. Czerw bez przerwy odmienia wszechświat. Przyjmuje wszystko, na co się natyka, analizuje to i transformuje, po czym wydala. Jest narzędziem zmiany. - Urocze. Tylko że w niczym nam to nie pomaga. - Oczywiście, że nie. One są inteligentne, a inteligencja wszystko komplikuje. Jednak gdybym miał uogólniać, powiedziałbym, że Czerwie są prostolinijne i bierne – poruszają się na ślepo, byle do przodu – ale ich zdolności przekształcania świata są niezmierzone, jak wskazuje ta cała masa alembików. Taki będzie ich stosunek do nas. Nieskomplikowany, ale pokrętny w sposób, którego jeszcze nie rozumiemy. Kiedy z nami skończą, pójdą dalej bez wahania. - Wspaniałe. Świetna teoria. A teraz bierz się do pracy. - Evelyn, jestem zmęczony, zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, i to raczej całkiem nieźle. Przydałby mi się odpoczynek. - Nie zajmowałeś się jeszcze tym czymś z przodu. Ramionami, czy jak tam to nazywasz. - Kurczę. – Hank odwrócił się z powrotem do trupa, naciął jeden z wyrostków i zaczął mówić. – Materiał tworzący ramiona jest sztywny i twardy, przypomina zębinę. Ta kończyna ma kilka ruchomych części. Wszystkie kontrolowane są przez mięśnie ułożone wzdłuż wypukłości. Znajduje się tu skupisko zwojów nerwowych, które najkrótszą drogą łączą się z mózgiem. Wrzynam się w mózgowie. Widzę mały, czarny gruczoł. Ups, zawadziłem go. Jezu. Co za smród. Tnę dalej. – Za gruczołem znajdował się niewielki, biały przedmiot. Był kwadratowy i twardy. Wyglądał jak coś pomiędzy żetonem a płatkiem śniadaniowym. Hank odwrócił się tyłem do Evelyn i podniósł go. Włożył go do ust. I połknął. Co ja zrobiłem?, pomyślał. Na głos powiedział: - Jako roboczą hipotezę przyjąłbym, że te narządy zostały wyhodowane celowo, poprawka, świadomie. Prześledziłem bieg jednej z żył do alembiku. To wyjaśnia tak duże różnice wewnątrzgatunkowe. Te stworzenia produkują zewnętrzne narzędzia zależnie od aktualnych potrzeb, po czym po prostu je demontują. Tak, popatrz, mięśnie nie tyle łączą się z manipulatorami, co raczej owijają się wokół nich. W ustach czuł kwaśny smak. Chyba oszalałem, pomyślał. - Czy ty właśnie coś zjadłeś? Bez mrugnięcia okiem Hank odparł: - Zwariowałaś? Twierdzisz, że włożyłem kawałek tej… istoty… do ust? – Jego mózg płonął i brzęczał jak wschodzące słońce obserwowane przez radioteleskop. Chciał krzyczeć, ale jego twarz uśmiechnęła się i powiedziała: Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
- Czy ty…? – Nagle nie był w stanie skoncentrować się na tym, co mówi. Nie mógł skupić wzroku na Evelyn, przed oczami przemknęły mu białe promienie i… *** Kiedy doszedł do siebie, jechał dziewięćdziesiątką po drodze międzystanowej. Miał sucho w ustach i piekły go oczy. Jaskrawe światło wschodzącego słońca padało mu prosto na jego twarz. Musiał tak jechać od kilku godzin. Kierownica lepiła mu się do rąk. Spojrzał w dół. Jego dłonie i przedramiona były pokryte krwią. Ruch był niewielki. Hank nie miał pojęcia, dokąd jedzie, ale nie czuł potrzeby, by się zatrzymać. Jechał więc dalej. Czyja krew oblepiała mu ręce? Logika podpowiadała, że należała ona do Evelyn. Nie miało to jednak sensu. Mimo że jej nienawidził, mimo że jej widok otwierał rany, które od dawna uważał za zagojone, nie mógłby jej skrzywdzić. Przynajmniej nie fizycznie. Z całą pewnością by jej nie zabił. Prawda? Niemożliwe. A jednak na jego rękach była krew. Do kogo innego mogła należeć? Część pewnie pochodziła od niego. Dłonie potwornie go bolały, zupełnie jakby uderzał nimi o coś twardego. Większość krwi była jednak zaschnięta. Poza zdartym naskórkiem nie miał żadnych skaleczeń ani ran. Krew nie należała więc do niego. - Oczywiście, że to zrobiłeś – powiedziała Evelyn. – Z wielką satysfakcją zatłukłeś mnie na śmierć. Hank wrzasnął i omal nie zjechał z drogi. Z trudem odzyskał kontrolę nad pojazdem, po czym z niedowierzaniem popatrzył w bok. Evelyn siedziała w fotelu pasażera. - Ty… jak…? – Szybko się opanował. – Jesteś halucynacją – oznajmił. - Znakomicie – Evelyn lekko zaklaskała. – Ewentualnie wspomnieniem, personifikacją twojej winy albo czymś w tym rodzaju. Zawsze byłeś inteligentnym człowiekiem. Nie na tyle ogarniętym, żeby powstrzymać swoją żonę przed rzuceniem cię, ale wystarczająco mądrym na potrzeby rządu. - To nie moja wina, że się puszczałaś. - Ależ oczywiście, że twoja. Sądzisz, że przyłapałeś mnie z Jerome przez przypadek? Kobieta, która organizuje coś takiego, musi mieć bardzo dobry powód, by nienawidzić męża. - O Boże, o Boże, o Boże. - Kończy ci się paliwo. Powinieneś zatrzymać się i zatankować. Przed nimi pojawiła się stacja Lukoil, więc zjechał i stanął przy pompie. Kiedy wysiadł, pracownik stacji pośpieszył w jego stronę, po czym zastygł w bezruchu. - O nie – powiedział. Był to młody chłopak o rudawych włosach. – Jeszcze jeden. - Jeszcze jeden? – Hank przesunął kartą przed czytnikiem. – Co masz na myśli? – Zaczął nalewać wysokooktanowej benzyny, cały czas mierząc pracownika stacji twardym spojrzeniem, żeby ten przypadkiem nie zrobił niczego głupiego. – Wytłumacz się. - Byli tu już tacy jak pan. – Chłopak nie był w stanie oderwać wzroku od zakrwawionych rąk Hanka. – Gliny od razu aresztowały pierwszego. Potrzeba było ich pięciu, żeby wpa-
56
proza Michael zagraniczna MIKE Peter Swanwick HELPRIN Watts
kować go do radiowozu. Potem przyjechał następny, ale kiedy zadzwoniłem, powiedzieli mi, żebym po prostu spisał jego numery i zostawił w spokoju. Mówili, że wszędzie zaroiło się od ludzi takich jak pan. Hank skończył pompować i odwiesił węża. Nie wziął rachunku. - Nie próbuj mnie zatrzymać – powiedział. Słowa same pojawiały się w jego głowie. – Zrobię ci dużą krzywdę, jeśli mnie nie posłuchasz. Chłopak wybałuszył oczy. - Czym wy jesteście? Hank położył rękę na klamce i przystanął. - Nie mam pojęcia.
Zacisnął powieki, ale coś kazało mu otworzyć oczy, żeby nie zjechał z drogi. Z głębi jego gardła rozległo się niskie zawodzenie. - Muszę być w piekle. - No, dawaj. Co ci szkodzi? Przecież i tak już nie żyję. - Są rzeczy, do których nie powinien przyznawać się żaden mężczyzna. Nawet przed samym sobą. Evelyn prychnęła. - Zawsze porażał mnie twój upór. Przez chwilę jechali w ciszy w głąb pustyni. Wreszcie Hank nie wytrzymał. Nie odrywając wzroku od drogi, spytał: - To jeszcze nie koniec złych wiadomości, prawda? - Oj tak – powiedziała jego matka.
***
***
- Powinieneś był mu powiedzieć – oświadczyła Evelyn, kiedy wsiadł do środka. – Dlaczego tego nie zrobiłeś? - Zamknij się. - Zjadłeś fragment Czerwia. Ten fragment przejął kontrolę nad częścią twojego mózgu. Czujesz się normalnie, lecz nie jesteś sobą. Siedzisz za kierownicą, ale nie masz wpływu na to, dokąd jedziesz. Zgadza się? - Tak – przyznał Hank. - Jak sądzisz, co to może być? Jakiś superprion? Szybsza wersja choroby szalonych krów? Być może neuroprogramator? Sztuczna osobowość, która przejmuje kontrolę nad twoim mózgiem i wyłącza twoją wolną wolę? - Nie wiem. - To ty masz bujną wyobraźnię. Wydawać by się mogło, że to zadanie w sam raz dla ciebie. Dziwię się, że jeszcze się tym nie zajmujesz. - Nieprawda – powiedział Hank. – Wcale się nie dziwisz. Przez pewien czas jechali w milczeniu. - Pamiętasz, jak się poznaliśmy? To było w szkole medycznej. Chciałeś wtedy zostać chirurgiem. - Proszę. Wszystko tylko nie to. - Pamiętasz te deszczowe, jesienne popołudnia w twoim ciasnym, szarym mieszkanku na trzecim piętrze? Za oknem rosła wielka osika pokryta żółtymi liśćmi. Bez przerwy przyklejały się do szyby. Bywały dni, kiedy w ogóle się nie ubieraliśmy. Spędzaliśmy całe dnie na tym futonie, który kupiłeś zamiast łóżka. Był ogromny, ale dla nas i tak za mały. Zdarzało się, że z niego spadaliśmy, ale wtedy po prostu kochaliśmy się na podłodze. Kiedy robiło się ciemno, dzwoniliśmy po chińskie żarcie. - Byliśmy wtedy szczęśliwi. Czy to chciałaś usłyszeć? - Najbardziej uwielbiałam twoje dłonie. Kochałam czuć je na sobie. Kładłeś mi jedną na piersi, drugą wkładałeś między nogi, a ja wyobrażałem sobie, że rozcinasz pacjenta i odwijasz skórę, odsłaniając te wszystkie lśniące, wilgotne narządy. - Dobra, to już było dziwne. - Zapytałeś mnie kiedyś, o czym myślę, więc ci powiedziałam. Uważnie patrzyłam na twoją twarz, ponieważ wtedy bardzo chciałam dobrze cię poznać i zrozumieć. Kochałeś to. Wiem, że kryją się w tobie demony. Dlaczego się do nich nie przyznasz?
- To śmierć twojego ojca tak cię spaczyła – powiedziała z papierosem w ustach. Hank wpatrywał się w drogę załzawionymi oczami. - Mamo, naprawdę nie mam ochoty na tę rozmowę. - Ależ oczywiście, że nie masz. Samoświadomość nigdy nie była twoją mocną stroną. Zawsze wolałeś kroić ropuchy albo garbić się przy tym cholernym mikroskopie. - Mam wystarczająco dużo samoświadomości. Nawet za dużo. Widzę, do czego zmierzasz. Nie mam zamiaru przepraszać za to, jak czułem się z powodu taty. Zmarł na raka, kiedy miałem trzynaście lat. Czy kiedyś zrobiłem komuś cokolwiek, co było w połowie tak złe, jak to, co on robił mi? Nie chcę słuchać żadnego freudowskiego pieprzenia o syndromie KZ ani o tym, że nie udało mi się podążyć za światłym przykładem ojca. - Nikt nie twierdzi, że było ci łatwo. Zwłaszcza w trakcie okresu dojrzewania. - Mamo! - Co? Powinnam udawać, że nie miałam o tym pojęcia? Jak sądzisz, kto robił pranie? – Jego matka odpaliła nowego papierosa od starego, po czym rozgniotła peta w popielniczce. – Wierz mi, wiedziałam dużo więcej o tym, co się wtedy działo, niż ci się wydawało. Wiedziałam, co całymi godzinami robiłeś w łazience i że kradłeś pieniądze, żeby mieć na prochy. - Cierpiałem, mamo. A ty nie bardzo starałaś się mi pomóc. Matka spojrzała na niego z wyrazem znużenia i irytacji, który pamiętał tak dobrze. - Uważasz, że twoje cierpienie było wyjątkowe? Straciłam jedynego mężczyznę, jakiego kiedykolwiek kochałam. Nie mogłam pójść dalej, ponieważ musiałam wychowywać dziecko. I to nie małego, słodkiego chłopca, którego kiedyś miałam, tylko ponurego, użalającego się nad sobą nastolatka. Całe wieki trwało, zanim udało mi się wysłać cię do szkoły medycznej. - I wtedy ruszyłaś dalej. Prosto z dachu ratusza. Świetny sposób na uczczenie pamięci taty. Jak by zareagował, gdyby się o tym dowiedział? - Sam sprawdź – powiedziała oschle jego matka. Hank zamknął oczy. Kiedy je otworzył, znajdował się w salonie w domu matki. Jego ojciec stał w drzwiach, tak
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Bilans zysków i strat Wędrówka Ziemi
57
samo jak kiedyś, palił camela bez filtra i patrzył przez okno na ulicę. - A więc? – odezwał się w końcu Hank. Jego ojciec odwrócił się z westchnieniem. - Przepraszam – powiedział. – Nie miałem pojęcia, co robić. – Jego usta wygięły się w czymś, co u innego człowieka można by uznać za uśmiech. – Nie wiedziałem, jak powinno się umierać. - Jasne, niemniej mogłeś zebrać siły i powiedzieć mi, co się dzieje. Tylko że tobie się nie chciało. Jak nazywał się chirurg, który cię operował? Doktor Tomasini. Przez długie lata myślałem o nim jak o ojcu. Wiesz, dlaczego? Ponieważ powiedział mi to prosto w twarz. Wyjaśnił mi dokładnie, co się będzie działo. Kazał przygotować się na najgorsze. Oznajmił, że będzie źle, ale że dam radę przez to przejść. Nikt nigdy tak ze mną nie rozmawiał. Ilekroć miałem jakiś problem, wyobrażałem sobie, że idę do niego i proszę go o pomoc. Nie miałem nikogo innego, kogo mógłbym się poradzić. - Przykro mi, że mnie nienawidzisz. – Ojciec Hanka nie patrzył na niego. Potem wymamrotał: - Mimo to nie da się ukryć, że wielu ludzi nienawidzi swoich ojców, a jednak układa sobie życie. - Nie nienawidziłem cię. Byłeś po prostu niewykształconym facetem, który nigdy niczego nie osiągnął i dobrze o tym wiedział. Miałeś gównianą pracę, żonę alkoholiczkę i paliłeś trzy paczki papierosów dziennie. A potem umarłeś. – W jednej chwili z Hanka uszła cała złość, niczym powietrze z przekłutego balonu. Pozostawiła za sobą tylko bolesne poczucie straty. – Nie było czego nienawidzić. Nagle samochód wypełniło lśniące ciało Czerwia. W ułamku sekundy wystrzeliło na zewnątrz i pochłonęło drogę, pustynię i cały świat. Hank unosił się w próżni, ślepy albo odcięty od wszelkich źródeł światła. Dookoła nie było niczego poza smrodem Czerwia, tak silnym, że czuł go w ustach. Po chwili znów znalazł się na drodze. Dłonie kleiły mu się do kierownicy, a słońce świeciło w oczy. - To wiele wyjaśnia! – Evelyn błysnęła do niego idealnymi zębami i zaczęła rytmicznie stukać w deskę rozdzielczą. – Na przykład jak facet pozbawiony wszelkich zdolności w tym kierunku postanowił zostać chirurgiem oraz to błędne koło porażek, które dźwigasz na ramionach. Teraz rozumiem, dlaczego nie potrafiłeś zmusić się do krojenia żywych ludzi, kiedy przyszło co do czego. Bałeś się tego, co możesz znaleźć w środku? - O czym ty mówisz? - Wiem, że zamarłeś w bezruchu w środku rutynowej appendektomii. Co zobaczyłeś w ciele pacjenta? - Zamknij się. - Czy był to wyrostek? Założę się, że tak. Co ci przypominał? - Zamknij się. - Może Czerwia? Spojrzał na nią z bezgranicznym zdumieniem. - Skąd wiedziałaś? - Jestem przecież tylko halucynacją. Niestrawionym kawałkiem wołowiny, odrobiną musztardy, okruszkiem sera, fragmentem niedogotowanego ziemniaka. Nieważne, skąd ja wiedziałam, tylko skąd ty wiedziałeś, jak wyglądają Czerwie. Pięć lat przed tym, jak pojawiły się w układzie słonecznym. - Najwyraźniej to fałszywe wspomnienie. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Daniel Grzeszkiewicz
Nowa Fantastyka 08/2015 05/2015
58
Michael Swanwick
- No dobrze, ale skąd się wzięło? – Evelyn zapaliła papierosa. – Powinniśmy tu zjechać. Hank zwolnił i skręcił z drogi. Samochód kołysał się i podskakiwał na wybojach. Krzaki szorowały po bokach, a z tyłu rozkwitał pióropusz kurzu. - Zabawne, że nazywasz swoją matkę alkoholiczką. Zwłaszcza po tym, co nastąpiło po tej nieszczęsnej operacji. - Jestem czysty od sześciu lat i czterech miesięcy. Nadal chodzę na spotkania. - Świetnie. Tylko że facet, za którego wyszłam, nie musiał tego robić. - Słuchaj, to są stare dzieje. Czy naprawdę musimy do tego wracać? Przerabialiśmy to tyle razy podczas rozwodu. - A ty ciągle o tym rozmyślałeś. Dręczyłeś się, robiłeś sobie wyrzuty… - Nie chcę dłużej o tym mówić. I tyle. - Jak chcesz. Jestem tylko symptomem, pamiętasz? Jeśli chcesz przestać myśleć, po prostu przestań myśleć. Nie potrafił przestać myśleć. Jechał na wschód, coraz dalej na wschód. *** Przez kilka godzin jechali tak i rozmawiali o wszystkich złych i głupich rzeczach, które robił jako dziecko, nastolatek i zapijaczona karykatura chirurga i męża. Za każdym razem, kiedy Hankowi udawało się zmienić temat, Evelyn wspominała o czymś jeszcze bardziej bolesnym, aż w końcu cała jego twarz była mokra od łez. Przetrząsał kieszenie w poszukiwaniu chusteczki. - Mogłabyś okazać odrobinę współczucia. - Och, tak jak ty okazałeś je mnie? Zgodziłam się, żebyś zatrzymał samochód pod warunkiem, że oddasz mi nasze albumy. A ty wziąłeś je wszystkie do ogródka i spaliłeś, razem z ostatnimi zdjęciami mojej babci, jakie miałam. Pamiętasz jeszcze? Oczywiście, ja nie jestem prawdziwa. Jestem tylko twoim obrazem Evelyn, a oboje wiemy, że nie masz zamiaru przyznać jej choćby odrobiny przyzwoitości. Uważaj, rów! Lepiej patrz przed siebie. Znajdowali się na gruntowej drodze gdzieś w sercu pustyni. Tylko tyle wiedział. Samochód podskoczył i zawadził o coś podwoziem. Hank znów zredukował bieg. Pod spodem załomotał kamień, prawdopodobnie robiąc przy okazji kilka dziur w ważnych miejscach. Wkrótce Hank zauważył w oddali pióropusze kurzu, podobne do tego, który ciągnął się za nimi. A więc były tu inne pojazdy. Teraz, kiedy zdał sobie z tego sprawę, szybko dostrzegł ich więcej, zarówno skośne kolumny pyłu w nieco mniejszej odległości, jak i małe, szare smugi daleko na horyzoncie. Były ich dziesiątki, tuziny, może setki. - Co to za hałas? – Usłyszał zadane przez siebie pytanie. – Śmigłowce? - Mądry z ciebie chłopiec! Maszyny pojawiały się kolejno nad horyzontem. Niektóre należały do stacji telewizyjnych, reszta wyglądała na wojskowe. Mniejsze kręciły się tu i tam, cały czas filmując. Większe krążyły powoli nad odległym błyskiem metalu na pustyni. Przypominały koniki polne. Zdawało się, że boją się podlecieć bliżej. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
- To pewnie ich statek - powiedziała Evelyn. - Och – odparł Hank, po czym zaryzykował: - Katastrofa lądownika to nie był wypadek, prawda? - Jasne, że nie. Czerwie celowo walnęły nim w Pacyfik. Zabiły setki swoich, żeby ich ciała zostały rozprowadzone po całym świecie. Użyły siebie samych jako przynęty. Chciały zebrać grupę ludzi reprezentatywną dla całej cywilizacji. To dość ironiczne, zważywszy na to, że dostaną wyłącznie lekarzy, koronerów, uczonych, kilku agentów FBI i paru biurokratów z Departamentu Bezpieczeństwa. Żadnych emerytów, kelnerek, jazzmanów, trenerów piłkarskich czy budowlańców. Ani jednej gwatemalskiej siostry zakonnej, ani jednego koreańskiego kucharza. Skąd mieli to jednak wiedzieć? My też jesteśmy dla nich tajemnicą. - Brzmisz zupełnie jak ja. Co mnie teraz czeka? Kolorowe światełka i sondy odbytnicze? Evelyn znowu prychnęła. - Ich cywilizacja przypomina ul. Kiedy Czerw umiera, pozostałe zjadają go i przyswajają jego wspomnienia. Utrata tysiąca członków nie ma dla nich większego znaczenia. Gros utraconych w ten sposób wspomnień i tak istnieje od pokoleń. Większość z nich jest bezpieczna na statku – matce. Nie będą też mieli żadnych oporów moralnych przed wykorzystaniem kilkuset ludzi. Zjedzą nas po prostu i zaabsorbują nasze umysły do zbiorowej tożsamości. Prawdopodobnie nie istnieje dla nich pojęcie śmierci jednostki. Właściwie to powinniśmy być im wdzięczni za coś w rodzaju nieśmiertelności. Samochód podskoczył na kamieniu, którego Hank nie zauważył. Z wielkim impetem uderzył głową w dach, ale jechał dalej. - Skąd to wszystko wiesz? - A jak sądzisz? – Statek obcych rósł w oczach. U jego podstawy leżały stosy brązowych, błyszczących Czerwi, wszystkie zwrócone dziobami na zewnątrz. – Naprawdę muszę mówić ci to wprost? - Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. - No dobra, Kapitanie Strachajło – rzuciła Evelyn z pogardą. – Widzę, że inaczej się nie da. – Złapała się za usta i szarpnęła na boki. Jej skóra rozciągnęła się jak guma, po czym pękła, a twarz rozdarła się na pół. Gładkie, brązowe ciało otoczyło Hanka, ześlizgnęło się za fotel i wypełniło tył samochodu. Ogarnął go odrażający, znajomy odór Czerwia, podobny do fekaliów zmieszanych z toksycznymi odpadami. Nie był w stanie nawet otworzyć ust, częściowo z powodu smrodu, w części dlatego, że rozumiał, co się dzieje. Poczucie zmęczenia i zniechęcenia chwyciło go za ramiona i niemal rzuciło na podłogę. - To tylko wspomnienie, prawda? Jeden koniec Czerwia podniósł się i odwrócił w jego stronę. Z wilgotnego wnętrza otworu gębowego dobył się głos Evelyn: - Nie miałeś jaj, żeby zadać to pytanie, więc po prostu podam ci odpowiedź: tak, jesteś martwy. Zostałeś zjedzony przez Czerwia i w tej chwili przechodzisz przez jego jelito, w którym jesteś kosztowany, poznawany i badany. Jesteś po prostu symulacją przeprowadzaną w ogromnym, stufuntowym mózgu. Hank zatrzymał samochód i wysiadł. Między nim a statkiem leżało koryto potoku, którego nie dałby rady przejechać samochodem. Zaczął więc iść.
Magia i demon Laplace’a Wędrówka Ziemi
59
Nowa Fantastyka 08/2015 04/2015
- Wszystko wydaje się takie prawdziwe – powiedział. Słońce grzało mu głowę, a pod stopami czuł twarde kamienie. Widział innych ludzi, którzy też podążali w kierunku drżącego w rozgrzanym powietrzu statku. - Można się było spodziewać, nie? – Evelyn szła koło niego znowu w ludzkiej postaci, jednak kiedy Hank spojrzał do tyłu, zobaczył tylko swoje ślady. Hank maszerował dotąd otumaniony wstrętem i rezygnacją. Nagle poczuł ukłucie strachu. - To kiedyś się skończy, prawda? Powiedz, że tak. Powiedz, że ty i ja nie będziemy na okrągło przeżywać tych samych wspomnień i bez końca się nimi gnębić. - Bystry jak zawsze. To właśnie robiliśmy. Zajmowaliśmy się tym w czasie podróży międzyplanetarnej. - Ile to trwało? - Dłużej, niż wydałoby ci się możliwe. Kosmos jest naprawdę duży. Podróż między dwiema gwiazdami zajmuje wiele tysięcy lat. - A zatem… to naprawdę jest piekło. Nie potrafię sobie wyobrazić niczego gorszego. Nie odpowiedziała. Dotarli na szczyt wzniesienia i popatrzyli na statek. Miał kształt spłaszczonego na końcach cylindra. Był gładki i jednolity z wyjątkiem pierścienia otworów tuż przy ziemi, z których wystawały przednie fragmenty Czerwi. W ich kierunku szli ludzie, którzy dotarli tu przed Hankiem. Maszerowali bez wahania, prosto do najbliższego Czerwia, który chwytał ich trójdzielnym dziobem. Trzask i przełknięcie. Potem Czerw wślizgiwał się do wnętrza statku, a jego miejsce zajmował kolejny. Ofiary nie zdradzały żadnych emocji. Cała operacja była automatyczna i bezosobowa niczym rzeź robotów. Czerwie były monstrualnie wielkie, dłuższe niż Hank wysoki. Ten, którego badał, musiał być jeszcze larwą. Nic dziwnego. Czerwie nie chciały tracić więcej wspomnień, niż było to konieczne. - Proszę. – Hank ruszył w dół zbocza. Piasek usuwał mu się spod stóp. Musiał machać rękami, żeby utrzymać równowagę. Chyba znowu płakał; czuł, jak łzy spływają mu po policzkach. – Evelyn. Pomóż mi. Pogardliwy śmiech. - Czy jesteś w stanie wyobrazić sobie mnie pomagającą tobie? - Nie, oczywiście… - Hank uciął rozpoczęte zdanie. Evelyn, prawdziwa Evelyn, nie potraktowałaby go w ten sposób. Owszem, zraniła go już kiedyś i nie miała z tego powodu wyrzutów sumienia, nie była jednak małostkowa, okrutna ani mściwa. To on tak o niej myślał. - Przyjmujesz odpowiedzialność za to, co zrobiłeś ze swoim życiem? - Powiedz, co mam zrobić. – Hank usiłował odepchnąć złość i urazę, i pomyśleć o Evelyn tak jak dawniej. – Daj mi jakąś wskazówkę. Evelyn milczała przez potwornie długą chwilę. Potem powiedziała: - Gdyby Czerw, który zjadł cię tak dawno temu, mógł bezpośrednio się z tobą porozumieć… jakie pytanie by ci zadał? Jak myślisz? - Nie wiem. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
- Sądzę, że byłoby to Dlaczego wszystkie twoje wspomnienia są tak paskudne?. Niespodziewanie musnęła wargami jego policzek. Hank dotarł na miejsce. Przeznaczony mu Czerw otworzył dziób. Z jego trzewi doleciał zapach, który Hank pamiętał z sobotnich popołudni spędzonych z Evelyn. W środku kusząco błyszczała czerń. Hank poczuł chęć rzucenia się w nią. Kolejny raz w gardziel, pomyślał, po czym zrobił kolejny krok w stronę Czerwia i kojącej czerni jego wnętrzności. Dziób obcego rozwarł się szeroko w oczekiwaniu na przyjęcie i przemianę Hanka. W tym momencie Hanka naszło niespodziewane wspomnienie nocy, kiedy jego małżeństwo z Evelyn było jeszcze młode. Jechali wtedy przez Luizjanę i pod wpływem impulsu postanowili zatrzymać się w przydrożnym barze. Grała tam kapela bluesowa i było mnóstwo piwa w butelkach, a oni byli szczęśliwi, zakochani i roztańczeni przez całą długą noc. Wydawało się wtedy, że wszystko, co dobre będzie trwało wiecznie. Była to wątła pociecha, ale Hank uchwycił się jej ze wszystkich sił. I wtedy Czerw i człowiek pomyśleli razem: Nikt nie zna rozmiarów wszechświata i nie wie, jakie cuda i potworności kryje. A jednak wszyscy wędrujemy dalej, ślepi przebijamy się przez ciemność, ucząc się tego, co możemy i cierpiąc to, co musimy. Idziemy w stronę gwiazd. Przełożył Maciej Nakoniecznik
Michael Swanwick Jeden ze współczesnych mistrzów fantastyki, którego mam zaszczyt publikować po raz pierwszy. Bynajmniej nie jest to jednak debiut autora w Polsce, opowiadań ukazało się sporo, a ostatnia książka, „Córka żelaznego smoka / Smoki Babel” w 2012 roku. „Wędrówka…” to tekst mierzący się z klasycznym motywem SF w bardzo nieklasyczny sposób. (mz)
60
proza zagraniczna
Jason Zerrillo to straszny kutas (Jason Zerrillo Is an Annyoing Prick)
Robert Shearman
W
szyscy się zgadzali, że przebywanie z Jezusem to kupa frajdy. Czasami bywał nieco świętoszkowaty, ale nie z nimi, nie z Ferajną, tylko z plebsem, z ludźmi, których czasami prywatnie nazywał „Panem i Panią Zwyczajnymi”. Z Ferajną był inny, skory do wygłupów; czasami, w połowie kazania, gdy brzmiał tak poważnie i solennie, spoglądał w ich stronę i na ułamek sekundy robił głupią minę albo wystawiał język , jakby chciał powiedzieć „Boże, zabierzcie mnie stąd!” albo „Nie mogę się doczekać, aż wychylę parę kufli”. Na początku, zanim stał się sławny, mieli też sporo wolnego czasu – było tak prosto, po południu małe kazanie, a potem resztę dnia mieli dla siebie. Mogli iść na ryby albo dorwać bilety na walkę gladiatorów, albo po prostu szlajać się w okolicy synagogi i przyglądać się dziewczynom. Jezus z tym swoim leniwym uśmieszkiem – on to zawsze brał pracę poważnie, jasne, ale brał też poważnie zabawę. Były wieczory gdy chodził od tawerny do tawerny, zamawiając te wielkie baniaki z wodą, zwykłą kranówą, po czym zmieniał je w wino – i było to naprawdę mocne wino, solidne czterdzieści procent – a potem Ferajna niosła je do Jezusa na chatę, gdzie wszyscy mogli porządnie się urżnąć. Niekiedy, gdy był w dobrym humorze, albo przeciwnie, gdy go nieźle wkurzyli, wyczyniał także cuda. Raz zmienił Szymona Piotra w kozła. Mieli z tego kupę śmiechu, ostatecznie to i nawet sam Szymon Piotr. Wszyscy byli zgodni, że to świetna zabawa i tak naprawdę nie miało wielkiego znaczenia czy szczególnie mocno wierzyli. Jezus nie kazał im nigdy dowodzić swej wiary. Mówił tylko, żeby nie robili mu publicznie wstydu, skoro są jego apostołami – ciężko było nie zgodzić się, że godne to i sprawiedliwe. Czasami Jezus gadał straszliwe bzdury i sam o tym wiedział. Po tym jak palnął, że „cisi na własność posiądą ziemię”, wieczorem nie mógł przestać się śmiać. Gdy reszta nabijała się z tych głupot, tylko przewrócił oczami i powiedział, że pewnie nigdy mu tego nie zapomną. Ciężko było wskazać konkretną chwilę, kiedy przestali się dobrze bawić. Ale Ferajna była zgodna co do tego, że było to mniej więcej wtedy, gdy na scenie pojawił się Jason Zerrillo. I może nie była to do końca wina Jasona, ale nie miało to znaczenia. Nikt nie lubił Jasona Zerrillo, był z niego straszny kutas. Na początku nie wydawał się być szczególnym problemem. - Mam dla was dzisiaj niespodziankę! – powiedział Jezus. – Chcę, żebyście kogoś poznali! Apostołowie mieli w planach jakąś spokojną domówkę, z odrobiną manny, jakąś cielęcinką i mnóstwem wina. - To Jason Zerrillo! – powiedział Jezus. – Jest mimem! Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Przynajmniej to wyjaśniało jego wygląd. Wyglądał cholernie dziwacznie z tą całą pomalowaną twarzą, białymi rękawiczkami, cylindrem i uszminkowanymi na czarno ustami. Jason Zerrillo pokazał im co potrafi – chodził pod wiatr, udawał, że jest uwięziony w pudle i macał niewidzialną szybę szukając wyjścia. - No, niezły jest – powiedział Bartłomiej. – Ma facet talent. A teraz może chodźmy się napić? - Nie, nie – odrzekł Jezus. – Czas na odrobinę kultury, Jason ma w zanadrzu sporo więcej i pokaże nam co potrafi. Reszta Ferajny wzruszyła ramionami i uznała że dobra, w ich życiu może i nie ma za wiele kultury, jeśli nie liczyć tego wieczora, gdy Juda zaczął podpalać swoje bździny. Jason zaprezentował im cały swój repertuar: ciągnął za niewidzialną linę, wchodził i schodził po niewidzialnych schodach, toczył pojedynki z niewidzialnymi rywalami. Podlewał i wąchał niewidzialne kwiatki, po czym zerwał jeden z nich i z przesadzonym zawstydzeniem – spuszczony wzrok, palec w ustach – wręczył go Jezusowi. Jezus był wniebowzięty. - Naprawdę jest świetny, co? Gdy zobaczyłem go w tłumie, myślałem, że ma epilepsję albo opętał go diabeł. Ale okazało się, że po prostu ma talent. Przedstawienie trwało niemal cztery godziny. Apostołowie byli zgodni, że mim jest bardzo zdolny, ale przydałoby się nieco przyciąć program. - No i za Chiny nie kupuję tego, że niby jest niemową – dodał Jakub, syn Zebedeusza. – Założę się, że mógłby mówić, gdyby chciał. Następnego wieczora, gdy spotkali się w tym samym co zwykle miejscu, czekał tam na nich Jason Zerrillo. - Idziemy dzisiaj do jakiejś knajpy, szefie? – spytał Jezusa Szymon Zelota. - Nie – odpowiedział Jezus. – Mam ochotę na więcej pantomimy. - Ale wczoraj też nic nie wypiliśmy – zaprotestował Szymon - strasznie mnie suszy! Jason Zerrillo krzywo się uśmiechnął. Zrobił minę dzięki której wyglądał kropka w kropkę jak Szymon, z wytrzeszczonymi oczami i grymasem niezadowolenia, po czym zagrał na niewidzialnych skrzypcach. Jezus roześmiał się. - Ty kutasie, chcesz kanapkę z pięścią? – wykrzyknął Szymon, zbliżając się do mima, lecz Jezus uniósł dłoń. - Zaprawdę powiadam, podobnie jak latorośl nie może przynosić owocu sama z siebie - jeśli nie trwa w winnym krzewie - tak samo i wy, jeżeli we Mnie trwać nie będziecie – wyrzekł. Szymon Zelota spojrzał na niego, zmieszany.
proza zagraniczna
61
A co to ma niby znaczyć, do cholery? Ale Jezus nie odpowiedział. I od tej pory, gdzie tylko udał się Jezus, podążał za nim mim. Każdego dnia, gdy Jezus na przykład wypędzał złe duchy w trzodę świń, leczył jakichś trędowatych albo wskrzeszał umarłych, towarzyszył mu Jason Zerrillo. I wkrótce zaczął występować wraz z Jezusem. Z jednej strony sam Syn Boży czynił te wszystkie wielkie cuda, a z drugiej ten pomalowany na biało pajac odgrywał te same scenki w karykaturalnej pantomimie. Mim dostawał tyle samo oklasków co sam Jezus, któremu jednak to nieszczególnie przeszkadzało. - To mój wierny, zaufany sługa – mówił, kłaniając się na zakończenie – i jestem z niego wielce dumny. A wieczorem, gdy apostołowie chcieli się odprężyć, musieli najpierw obejrzeć powtórkę z największych hitów danego dnia. Jason Zerrillo zmieniał ich przygody w małe zabawne scenki niewymagające dialogów ani rekwizytów. Jego wersja przypowieści o Synu Marnotrawnym była znakomita, aż Jezus roześmiał się i uronił łezkę, stwierdzając, że to prawdziwa sztuka, działająca na tak wielu poziomach. Ferajna zebrała się w sekrecie. Wszyscy zgodzili się, że nie mogą już tego znieść. Ktoś musiał powiedzieć Jezusowi, że musi odejść albo mim, albo oni. Ale Jezusowi nie dało się już nic wytłumaczyć. Nie był już tym zabawnym kaznodzieją, którego kiedyś kochali, z tym jego leniwym uśmieszkiem. Teraz w oczach miał ogień, a jego przypowieści robiły się coraz mroczniejsze i coraz bardziej apokaliptyczne. Czasami bez powodu wpadał w szał, jak wtedy gdy poprzewracał stoły w świątyni – co mu do głowy strzeliło? Wydawało się, że teraz Jezus jest szczęśliwy, uśmiecha się tylko gdy patrzy jak jego pupilek tańczy, wygłupia się i żongluje niewidzialnymi piłeczkami. Wtedy Jezus chichotał, aż po policzkach ciekły mu łzy. Wiedzieli, że jeśli zmuszą Jezusa do dokonania wyboru, to nie wybierze ich. Musieli wziąć sprawy we własne ręce. A potem była ta cała okropna wieczerza. Andrzej zasugerował wspólne wyjście na kolację, jako że dawno razem nie imprezowali. Ku ich zaskoczeniu, Jezus się zgodził, ale nalegał na zabranie też swego przydupasa. Mim pląsał i robił głupie miny, ale tym razem wyjątkowo Jezus nie był w humorze. Patrzył tylko w talerz i nic go nie pocieszało. - Jeden z was mnie zdradzi – rzekł w końcu. Apostołowie nie wiedzieli, gdzie skierować wzrok – bo tak naprawdę to wszyscy go zdradzili, nieprawdaż? Ale to dla jego własnego dobra, kiedyś to zrozumie, to w zasadzie interwencja. Gdy Jezus wyleczy się z tego cholernego uzależnienia od pantomimy, może w końcu znowu będzie sobą. Pociągnęli losy – Judaszowi przypadło złożenie donosu na Jasona Zerrillo Rzymianom. Powiedział im, że mim obwołał się Królem Żydowskim czy jakoś tak. Dostał za to trzydzieści srebrników – powiedział reszcie Ferajny, że to miło, będą mogli kupić za to Jezusowi jakiś fajny prezent, który poprawi mu humor - może bon towarowy, żeby mógł sobie kupić co tylko będzie chciał. Rzymianie przyszli z mieczami. I w ciemnościach doszło do pewnej pomyłki – zwłaszcza, że wszyscy byli pijani. Jason Zerrillo akurat człapał w ciemnościach udając wielbłąda przechodzącego przez ucho igielne i przez to wszystko Rzymianie schwytali nie tego co trzeba. Gdy apostołowie próbowali rano wyjaśnić pomyłkę, musieli wypełnić tyle formuEbookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Tomasz Niewiadomski
Nowa Fantastyka 08/2015
62
larzy, przebrnąć przez tyle papierkowej roboty, że nie mogli się w tym wszystkim połapać. Jezusa ukrzyżowano. Przybito go do krzyża na Golgocie. I pociemniało niebo, a Jezus krzyczał do Pana. A apostołowie stali tam, zażenowani, z poczuciem winy i ponurymi minami. Zaś przed samym krzyżem tańcował Jason Zerrillo z rękami prostopadle do tułowia niczym u stracha na wróble, krzywiąc się z bólu od niewidzialnej korony cierniowej, odgrywając przebicie boku włócznią. Zaś Jezus spojrzał nań z góry i rzekł: - Nie teraz. Serio, nie teraz. I umarł. Następnego dnia Ferajna spotkała się na kawie. Nie mogli sobie patrzeć w oczy ze wstydu. - Nie wydaje mi się – wydusił z siebie w końcu Mateusz – aby był sposób, by to wszystko naprawić. - Możemy jedynie kontynuować jego dzieło – odparł Jakub, syn Alfeusza. – Robić to, czego by od nas oczekiwał. Za wszelką cenę. - Za wszelką cenę – zgodzili się solennie, uścisnęli sobie dłonie i opuścili kawiarnię, po czym ruszyli w świat nauczać i nigdy już się nie spotkali. Jako pierwszy męczeńską śmiercią zginął Jakub, syn Zebedeusza. Przeszyto to mieczem. A gdy umierał, ujrzał nad sobą Jasona Zerrillo, wykrzywiającego twarz w parodię agonii. „Patrzcie jaka ze mnie niezdara, skąd się wziął ten cholerny miecz?” – zdawał się mówić. Andrzej nie chciał być ukrzyżowany w taki sposób jak Jezus, bo uważał, że nie jest godzien. Rozpięto go więc na krzyżu z rozstawionymi nogami. W Rzymie o to samo prosił Piotr, więc przybito go do góry nogami. I w obu przypadkach był tam też Jason Zerrillo; dla Szymona Piotra stanął na głowie. Bartłomiej zginął w Armenii, zaś Tomasz w Indiach. Na Judę Bździciela śmierć czekała w Bejrucie – a w swych ostatnich chwilach, gdy czekali, aż znajdą się w Niebiosach, każdy z nich kątem oka widział tego cholernego mima, który odgrywał ich śmierć w niemym przedstawieniu. Czy była to kpina, czy może jakiś rodzaj łaski? Nie mieli pojęcia. Ostatnim pozostałym przy życiu apostołem był Jan. On również nigdy nie lubił Jasona Zerrillo, ale trzymał język za zębami i nigdy nie powiedział o nim nic złego. Choć po prawdzie nic dobrego też nie. Gdy, żyjąc na wygnaniu w Patmos w wieku dziewięćdziesięciu czterech lat, usłyszał pukanie do drzwi, nie był szczególnie zaskoczony. Wpuścił Jasona Zerrillo do środka. - Wiem, po co tu jesteś – rzekł. Jason Zerrillo milczał. - Wszyscy moi przyjaciele nie żyją – powiedział po chwili Jan. - Wiem o tym. Zginęli mężnie, służąc wielkiej sprawie. Ale to nigdy nie było częścią umowy, prawda? Że musimy zginąć? Jason Zerrillo milczał. - Niedługo umrę. Żyłem dłużej niż na to zasługuję i widziałem rzeczy, których wolałbym nie ujrzeć. Straszne rzeczy. A wtedy wszyscy będziemy martwi, cała Ferajna, wtedy skończymy tak samo. Na zawsze martwi, więc jaka różnica czy umrę na krzyżu, czy w ciepłym łóżku? Jason Zerrillo milczał. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
proza zagraniczna Peter K.J. Parker Watts
- Nie boję się śmierci – kontynuował Jan. - A gdy umrę, gdy ujrzę swych przyjaciół, jeśli będą mnie o coś obwiniać, odpowiem im. A gdy zobaczę Jezusa i gdy on mnie obwini, wtedy będę wiedział. Jason Zerrillo milczał. - Nie boję się śmierci – nalegał Jan. – Jeśli śmierć to coś tak wielkiego, to czemu ty nadal się wygłupiasz? Ze swoją pierdoloną białą twarzą i pierdolonymi białymi rękawiczkami? Jason Zerrillo milczał, bo nigdy nic nie mówił. Był w końcu mimem. - Boję się – wyszeptał Jan. - Tak naprawdę jednak boję się śmierci. A Jason Zerrillo wyszczerzył zęby w uśmiechu i odszedł. Zaś Jan usiadł i z całej siły próbował nie umierać. Ale czuł się, jakby próbował uciec z niewidzialnej skrzyni, jakby próbował iść pod wiatr. Przełożył Paweł Dembowski
Robert Shearman Brytyjski autor, którego pierwszy w Polsce drukował Mirek Obarski w „Krokach w nieznane 2012” (opowiadanie „Wrzawa śmiertelnych”), a którego mnie polecił autor przekładu, Paweł Dembowski, za co mu chwała. Ciekawi mnie odbiór tego tekstu – bardzo enigmatycznego, każącego czytelnikowi się zastanowić, odkryć ukrytą prawdę. Ja czytałem dwa razy, zanim się przekonałem i kupiłem. (mz)
OJCIEC REDAKTOR
Hobbitowe gadanie (1) Maciej parowski Korespondencja Tolkiena nie jest, nawet u nas, żadną nowością. Ale dopiero teraz mogę polskiej edycji „Listów” z 2010 roku (wydanie brytyjskie – 1981) poświęcić trochę czasu. Ta książka to Tolkien w pigułce i niebanalna, bo rozciągnieta w czasie, więc grana na wielu intelektualnych fortepianach, autoprezentacja pisarza.
W
ygląda z niej Wielki Autor w trakcie stawania się i jego dzieło też uchwycone in statu nascendi, a w tle europejski, światowy los w latach 1914-1973. Straszny wiek, złożony z dwóch, może trzech epok – Tolkien z „Władcą Pierścieni” uchodzi za pisarza, który dał im najlepsze artystyczne (alegoryczne) świadectwo, choć się od tego drugiego odżegnywał. Nie odkrył też dla siebie innych wielkich wyrazicieli XX wieku, a w każdym razie nie nawiązywał do nich w korespondencji. Toteż nie znajdziemy w jego listach nawet wzmianki o Orwellu („1984”, „Folwark zwierzęcy”), Conradzie (z powodu choćby „Jądra ciemności”), Mannie („Doktor Faustus”) czy Camusie („Dżuma”). Inne ewentualne napomknienia bądź przeoczenia szybko można sprawdzić dzięki obszernym indeksom i przypisom. Tolkien siedzi w starych językach i mitologiach. Dużo czasu zajmuje mu uczelnia i rodzina, w tym także sprawy gospodarstwa domowego, w którym długi czas się nie przelewało. Wiele dlań znaczą dyskusje i wizyty w pubach w towarzystwie Inklingów (na czele z przyjacielem od serca C.S. Lewisem), gdzie nawzajem czytają i krytykują swoje utwory, dyskutują o religii, spierając o znaczenie i zakres pojęcia alegorii, ale zgadzając się, że baśń jest typem literatury wartym zainteresowania dorosłego człowieka. Refleksy z wielu tych zanotowanych w korespondencji bezpośrednich sądów, charakterystyk, autoprezentacji krążą do dziś w tekstach światowych badaczy zajmujących się Tolkienem. Były też rozwijane w jego esejach, np. w znanym i u nas tomiku „Potwory i krytycy”. *** Zaczynają 700-stronicowy tom nieliczne listy (wiele zaginęło) z frontu I wojny światowej, pisane do narzeczonej. Potem mamy studenta i początkującego naukowca, szczęśliwego, choć borykającego się z trudami życia żonkosia odkrywającego i realizującego na uniwersytecie swoje językoznawcze powołanie. Następnie ubiegającego się Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
o stanowiska akademickiego adepta, wreszcie początkującego pisarza (także ilustratora-amatora), wykładającego przyjaciołom swoje racje, zamiary, bądź dyskutującego z wydawcami kształt rycin, poprawek, edytorskich koncepcji. Zaczyna się i trwa korespondencja z wydawcą Stanleyem Unwinem, a potem jego synem Raynerem, który okazał się wielkim miłośnikiem, by stać się także znawcą prozy
który przyniosła i jeszcze przyniesie. Czytelnicy upominają się o kontynuację „Hobbita”, sprawa „Władcy…” wychodzi na prostą, finisz to przełom lat 40./50. Do jakiejś połowy „Listy” rejestrują czas przebijania się, burzy i naporu, okrutnych okoliczności zewnętrznych; dlatego ta część książki ma charakter bardziej dramatyczny. Druga to czas pokoju, zbierania plonów, pogłębionych intelektualnych analiz (zasłon i szarż) w obronie gotowego dzieła. Oraz oczywiście jego bohaterów, hobbitów (autor obdarza ich szacunkiem i szczerą miłością), których dramatyczne przeżycia i dokonania przyniosły Tolkienowi zasłużoną popularność, uznanie i dobrobyt. Ostatni w książce list sędziwego 81-letniego autora zostaje napisany i wysłany 29 sierpnia 1973 do córki Priscilli, cztery dni przed śmiercią. Tolkien robi zakupy, idzie do fryzjera, gubi kartę bankową (jeszcze tego dnia zostaje odnaleziona). W tej chwili jest duszno, parno i deszczowo – komunikuje w zamykającym list przypisie – prognozy są jednak pomyślne. ***
Tolkiena i po części jego powiernikiem. Tolkien rusza ze swym wielkim dziełem, „Hobbitem”, i musi pokonać rożne wydawnicze kłopoty. W latach trzydziestych bierze się za „Władcę…”; zbliża się II wojna światowa, jego starszy syn osiąga wiek poborowy i zostaje powołany, toteż wojenne niepokoje i niedostatki towarzyszą wykluwaniu się księgi. Powstające, jeszcze ciepłe fragmenty dostają do wglądu wydawcy, syn pisarza, Inklingowie. Lata czterdzieste to finisz z powieścią, targi dotyczące formy przestawienia jej czytelnikowi (rzecz wygląda na dzieło wielkie, ale bez adresata, ni to dla dorosłych, ni dla dzieci, za długie, absolutnie niehandlowe). Tolkienowi przychodzi do pomysł by zmienić wydawcę, kusi nowego (Miltona Waldmana), trochę straszy starego (Unwin), a nawet robi mu małą awanturę; boryka się z uniwersytecką harówką. Tak dojeżdżamy mniej więcej do połowy książki. Kończy się wojna, Tolkien komentuje technologiczne przemiany i moralny upadek,
Podczas pracy nad „Władca Pierścieni” pisarz wymienia wiele listów (z pomocą aerografu bądź pocztą lotniczą) z Christopherem, starszym synem, który został powołany na nową wojnę – z Hitlerem. Junior, szczery i kompetentny miłośnik twórczości ojca, a później jej kustosz, dostaje do wglądu obszerne partie prozy seniora i służy mu radą. Ojciec wspomina swoją wojnę (żadne pokolenie nie powinno mieć więcej niż jedną), opowiada o początkach małżeństwa i udziela formacyjnych chrześcijańskich wskazówek (dotyczących seksu, kobiecości/męskości, rodziny), wygłasza wielką pochwałę Najświętszego Sakramentu (komunii świętej). Komentuje też sytuację globalną, mieszając wirtualne postaci Śródziemia z figurami realnej geopolitycznej szachownicy, mimo że wielokrotnie w listach do różnych osób zastrzega się, żeby nie czytać jego dzieła jako alegorii konkretnych wydarzeń – lecz jako Opowieść.
OJCIEC REDAKTOR
Pytanie czy orkowie SĄ komunistami jest dla mnie równie sensowne jak pytanie, czy komuniści są orkami – powiada stanowczo, ale jak się rzekło, nie potrafi być konsekwentnym: Narodziliśmy się w mrocznym okresie (…) Istnieje jednak ta pociecha: inaczej nie poznalibyśmy albo nie kochalibyśmy tak bardzo tego, co kochamy. (…) A my wciąż mamy miecze, z których możemy zrobić użytek. „Ja się nie kłaniam Żelaznej koronie i berła mego skromnie nie złożę”. Atakuj orków skrzydlatymi słowy, bildenaeddran (wojennymi żmijami), kąśliwymi strzałami – lecz przed wystrzeleniem dobrze wyceluj. Ma na całość światowych spraw trzeźwy, bo ironiczny, wyspiarski punkt widzenia. W styczniu 1941, cztery miesiące po zajęciu Polski (a de facto jej czwartym rozbiorze przez Niemców i Rosję), pół roku przed atakiem Hitlera na Sowiety prorokuje celnie: W tym roku wszystko wybuchnie wcześniej niż w zeszłym – jeśli pozwoli pogoda – i że w każdym zakątku wyspy będzie gorąco! Jest też zupełnie jasne, że nasz stary kochany przyjaciel ZSRR coś knuje (mimo podpisania z Niemcami 10.01.1941. traktatu o przyjaźni). To bardzo trudny wyścig z czasem(…) Nie sądzę, żeby zwykli obywatele naprawdę wiedzieli, co się dzieje. Jednak proste rozumowanie wykazuje, że Hitler wkrótce musi zaatakować ten kraj bezpośrednio i bardzo mocno, i to przed nastaniem lata. Tymczasem „Daily Worker” (komunistyczne pismo) jest bez przeszkód sprzedawany na ulicach. Po wojnie będzie się tu sporo działo, nawet jeśli wygramy z Niemcami.
ścią narracyjną i geograficzną. Pierwotna twierdza Zła znajdowała się (zgodnie z tradycją) na Północy; ale jako że została zniszczona i właściwie znalazła się pod falami morza, musiała powstać nowa twierdza, położona z dala od Valarów, elfów i morskiej potęgi Numenoru. ***
*** Do figury Stalina i Hitlera, a szerzej Niemców – bo Rosjanie i Sowieci mniej go zajmują – wraca wielokrotnie. W okresie konferencji teherańskiej zauważa wyniośle: Nic do czytania – nawet w gazetach tylko teherański szum. Chociaż muszę przyznać, że uśmiechnąłem się krzywo i „prawie zwinąłem się na podłodze, a dalszy rozwój wypadków już mnie nie interesował”, kiedy usłyszałem, jak ten krwiożerczy stary morderca Józef Stalin zaprosił wszystkie narody do włączenia się w szczęśliwą rodzinę ludzi dążących do zniesienia tyranii i nietolerancji. Natomiast stanowczo protestuje Tolkien, kiedy we wstępie do „Władcy…” pojawia się sugestia, że w Mordorze rządzi 1
uosobienie diabelskiej potęgi – Sauron, może po części symbolizujący Stalina. Nie ma żadnego „może” – replikuje. – Całkowicie odrzucam takie odczytanie, które wzbudza mój gniew. TA sytuacja została wymyślona na długo przed rosyjską rewolucją. Taka alegoria jest całkowicie obca mojemu myśleniu. Umieszczenie Mordoru na wschodzie było w mojej „mitologii” spowodowane prostą konieczno-
Zagniewanie pisarza w tej kwestii można wyjaśniać także na gruncie psychologicznym. Tolkien nie musi sięgać po alegorie żeby wypowiadać się o Stalinie czy czymkolwiek – my w Polsce po wrześniu ’39 (i przed 1918 rokiem) mieliśmy mniej szczęścia. Nawet Orwell doświadczał kłopotów z lewicową prasą i autocenzurą brytyjskich wydawców, którzy w czasie wojny nie chcieli drażnić Uncle Joe jednoznacznie wymierzonym „Folwarkiem zwierzęcym”. Ale, dodajmy, nie postrzega Tolkien problemu doktrynersko; sam pisze, że granice są płynne, dobra opowieść będzie zarazem alegorią czy aluzją, choćby bezwiednie. Ten uniwersalny problem ilustruje słynna i trochę przerażająca wypowiedź Leszka Kołakowskiego na poprzedzającym marcowe rozruchy zebraniu Związku Literatów Polskich 29 lutego 1968 roku: Życie kultury wymaga swobody i wymaga także swobody refleksji nad kulturą, nad jej możliwościami i wartościami (…) Doszliśmy do zawstydzającej sytuacji, kiedy cała dramaturgia światowa – od Ajschylosa, przez Szekspira po Ionesco, stała się jednym zbiorem aluzji do Polski Ludowej (…) A przecież teatr jest tylko cząstką. Pomyślmy o degrengoladzie filmu polskiego, wciśniętego między strach twórców i strach zarządców. Pomyślmy o przerażającej nędzy systemu informacyjnego, panującego w prasie. Pomyślmy o masie ograniczeń i szykan, które krępują polską wiedzę humanistyczną w tych wszystkich miejscach, gdzie jest ona najżywotniejsza i najbardziej społecznie niezbędna – w historii najnowszej, socjologii, w naukach politycznych, w naukach prawnych. Pomyślmy o żałosnym ubóstwie pozornych dyskusji, w których nikt nigdy nie może powiedzieć, o co naprawdę chodzi, bo każdy temat prowadzi do bariery rzeczy zakazanych.1
Cytat za „Res Publica” (2/1988). We wstępie do drugiego wydania „Czasu Fantastyki” (Solaris 2014), nadmiernie ufając pamięci, przypisałem tę wypowiedź Andrzejowi Kijowskiemu i Stefanowi Kisielewskiemu – Kisielowi, którzy też uczestniczyli we wspomnianym zebraniu.
64
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
książka miesiąca
TALIA PEŁNA ASÓW Drugi tom „Dzikich Kart” to mieszanka konwencji superbohaterskiej z kosmiczną grozą rodem z twórczości Lovecrafta.
W
śród polskich miłośników fantastyki nie jest powszechnie wiadomą rzeczą, że ukochanym dzieckiem George’a R.R. Martina nie jest wcale „Pieśń Lodu i Ognia”, lecz „Dzikie Karty” – liczący już dwadzieścia dwa tomy projekt współtworzony przez wielu autorów od 1987 roku. Kilka miesięcy temu ukazał się po polsku pierwszy tom, wprowadzający czytelników do niezwykle pomysłowego uniwersum, kreujący tło historyczne i przedstawiający bohaterów, których jeszcze niejednokrotnie przyjdzie nam spotkać. „Wieża Asów” to druga książka z cyklu. Parę słów wyjaśnienia dla tych, którzy przeoczyli pierwsze „Dzikie Karty”. W 1946 roku, w ramach eksperymentu, kosmiczna rasa Takizjan zrzuciła na Nowy Jork broń biologiczną zwaną „wirusem dzikiej karty”. Część ofiar zginęła, u innych wystąpiły nieoczekiwane mutacje – począwszy od pojawienia się rozmaitych, często zupełnie przedziwnych supermocy (takie osoby nazywa się „asami”), po koszmarne deformacje fizyczne (ludzie, których to spotkało, to dżokerzy). Kolejne tomy serii to zbiory opowiadań rozgrywających się we współdzielonym uniwersum – autorzy rozbudowują ten świat wspólnie, korzystając z wykreowanych bohaterów i nawiązując do siebie nawzajem. Poza samym Martinem w pierwszych dwóch tomach wzięli udział m.in. Roger Zelazny, Walter Jon Williams, Pat Cadigan, a nawet Hunter Thompson. O ile antologie tekstów dziejących się w jednym fantastycznym uniwersum nie są niczym rewolucyjnym, o tyle spójność, podporządkowanie głównej idei oraz stopień przenikania się poszcze-
gólnych tekstów w „Dzikich Kartach” wynoszą ten cykl na wyższy poziom. „Wieża Asów” jest zresztą tego najlepszym dowodem. Mamy tu bowiem główną oś fabularną, która sprawia, że książkę czyta się bardziej jak powieść pisaną przez kilku autorów, niż zbiór luźnych tekstów (istnieje na to nawet określenie: „powieść mozaikowa”). Oto Ziemi zagraża inwazja kosmicznej rasy zwanej Rojem – w jej ściągnięciu na świat bierze udział sekta zwana egipskimi masonami, na czele której stoi potężny as występujący pod przydomkiem Astronom. Z różnych perspektyw śledzimy rozwój wydarzeń, w których udział biorą zarówno postacie znane już czytelnikom z pierwszego tomu – doktor Tachion, Fortunato, Croyd zwany Śpiochem, Żółw Wielki i Potężny, Mark Meadows – jak zupełnie nowi, ale nie mniej ciekawi bohaterowie i złoczyńcy. Całość ma początek, środek i koniec; fakt, że są to teksty wielu twórców szybko przestaje mieć w odbiorze jakiekolwiek znaczenie, czyta się je bowiem jak rozdziały, a nie odrębne opowiadania. W efekcie otrzymujemy mieszankę konwencji superbohaterskiej z kosmiczną grozą i kultystami przywodzącymi na myśl twórczość Lovecrafta. Ale to przecież nie wszystko; wypada bowiem zauważyć, że na polu opowieści o superbohaterach „Dzikie Karty” od samego początku poczynały sobie dużo śmielej niż twórcy komiksów, z którymi przecież najmocniej kojarzy się ta odmiana fantastyki. Komiksy przez długie dekady spętane były ograniczeniami nałożonymi przez Comics Code Authority. Przeznaczony dla dorosłych czytelników imprint Vertigo powstał w 1993 roku. Marvel odszedł od CCA w 2001 roku, DC Comics dekadę później. W literaturze łatwiej i wcześniej można było sobie pozwolić na sięgnięcie po pomysły i tematy, które nie zostałyby dopuszczone przez spadkobierców Frederica Werthama na karty historii obrazkowych. Stąd choćby postać Fortunata – alfonsa czerpiącego potężne moce telepatyczne i telekinetyczne z uprawiania seksu tantrycznego. Albo Mark Meadows – wybitny biochemik o kilku różnych osobowościach superbohaterskich, dochodzących do głosu w zależności od tego, czym w danym momencie się naćpa.
Nie dziwi mnie, że Martin darzy „Dzikie Karty” taką miłością i że cykl trwa od tylu lat. Z jednej strony dostarcza świetnej rozrywki, a feeria pomysłów może wzbudzić zachwyt, z drugiej stale są tu obecne tematy poważniejsze, chociaż może w „Wieży Asów” schodzą nieco na dalszy plan. Od kilku lat powraca temat ekranizacji cyklu, a ostatnio była mowa o nowych projektach telewizyjnych, w które G.R.R.M. zamierza się zaangażować – pozostaje mieć nadzieję, że serial na podstawie tego cyklu ujrzy światło dzienne.
Jerzy Rzymowski
Wieża Asów, antologia pod redakcją G.R.R. Martina. Tłum. Michał Jakuszewski. Zysk i S-ka 2015. Cena 39,90 zł
65 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
książki
Kobiety u sterów rewolucji Mroczny tron Django Wexler Tłumaczenie Zbigniew A. Królicki Drugi tom „Kampanii cienia” zaskakuje doborem głównej osi fabularnej. Pierwszy tom cyklu Django Wexlera był sprawie napisaną militarną fantasy w klimatach naszego XVIII wieku. „Mroczny tron” podejmuje wątki poprzednika, ale umiejscawia akcję w innych realiach. Zamiast kampanii przeciwko fantastycznemu odpowiednikowi muzułmanów, fabuła przenosi się do „europejskiej” stolicy, gdzie wraz z nieuchronnie zbliżającą się śmiercią władcy narastają napięcia i rozpoczyna się walka o władzę. Znani bohaterowie muszą radzić sobie
Ludzie kontra superZŁOCZYŃCY
w nowych okolicznościach pozbawieni wsparcia wiernych oddziałów. Taka zmiana akcentów zaskakuje, a jednocześnie nie jest w pełni udana. Autor świetnie radził sobie z opisami żołnierskiego losu, ale spiski i działania rewolucyjne nie wyszły mu już tak dobrze – chociaż nadal jest nieźle. Jednym z wyróżników „Tysiąca Imion” było wprowadzenie istotnej fabularnie roli kobiet w zmaskulinizowanym środowisku wojskowym. Zabieg ten w drugim tomie doczekał się rozwinięcia; może nawet do przesady. Na scenie pojawia się szereg nowych bohaterek, z księżniczką na czele. Kobiety pełnią rolę rewolucjonistek, żołnierzy, delegatów, konspiratorów, zabójczyń itd. Nie jest to w pełni uzasadnione fabularnie, ani nie wynika z realiów świata przedstawionego. Większość mężczyzn pełni role co najwyżej drugoplanowe; nawet znani z pierwszego tomu kapitan Marcus i pułkownik Janus zostali zepchnięci na boczny tor. Pierwszy tom budził pewne skojarzenia z egipską kampanią Napoleona; „Mroczny tron” nasuwa konotacje z rewolucją francuską: jest mniej krwawo i bardziej konserwatywnie, ale inspiracje autora są widoczne na poziomie przekształconych na potrzeby fantasy symboli. A skoro już o elementach fantastycznych mowa, to wątek magicznej tajemnicy cały czas pozostaje w tle i czeka na pełniejsze rozwinięcie.
Rebis 2015 Cena 39,90 zł
Recenzował Tymoteusz Wronka
Walka dobra ze złem
Stalowe Serce
Diablo. Wojna grzechu: Smocze łuski.
Brandon Sanderson
Richard Knaak
Tłumaczenie Joanna Szczepańska
Tłumaczenie Dominika Repeczko
„Stalowe Serce” jest wielogatunkową powieścią akcji przeznaczoną przede wszystkim dla młodzieży.
Wartka, pełna zwrotów akcja czyni ze „Smoczych łusek” solidne czytadło nie tylko dla fanów „Diablo”.
Wyobraźcie sobie odpowiednik Supermana: człowieka odpornego na obrażenia, miotającego zabójcze promienie, umiejącego latać i przemieniać ogromne obszary w metal. Jego moc jest niemal nieograniczona. Ma tylko jedną wadę: jest zły. Bardzo zły. Wraz ze sobie podobnymi Epikami, Stalowe Serce sprawuje brutalne rządy w odmienionym Chicago. Przeciwstawić mu się mogą jedynie Mściciele: zwykli ludzie, którzy za cel postawili sobie obalenie tyrana. Kontakt z nimi próbuje nawiązać młody chłopak, który być może zna piętę achillesową potężnego władcy Newcago. „Stalowe Serce” czyta się ze sporym zainteresowaniem, aczkolwiek im mniej krzyżyków na karku, tym większe prawdopodobieństwo wystąpienia na twarzy wypieków. To dynamiczna i pełna zwrotów akcji powieść młodzieżowa. Komiksowa – w jak najlepszym rozumieniu tego słowa – fabuła w konwencji SF gwarantuje nieustanne emocje. Spektakularne pościgi, strzelaniny i wybuchy, a także próby infiltracji i pojedynki z potężnymi istotami to tylko nieliczne atrakcje, które czekają na czytelników. Brandon Sanderson po raz kolejny udowadnia, że świetnie radzi sobie z rozrywkową fantastyką, także w jej młodzieżowej odmianie. Jednakże podstawowa zaleta dla nastolatków – czyli postawienie na akcję, akcję i jeszcze raz akcję – jest bronią obusieczną i dorosłemu czytelnikowi może nieco przeszkadzać. Przede wszystkim dlatego, że opisy i budowanie tła zostały ograniczone do niezbędnego minimum, a pewne uproszczenia fabularne momentami zgrzytają i aż krzyczą o rozwinięcie. Nie należy się więc spodziewać czegoś na miarę „Drogi królów”, ale jeśli od początku złapie się bakcyla, to przez lekturę pierwszego tomu „Mścicieli” przeleci się w ekspresowym tempie.
Insignis znany jest z publikowania powieści, dzięki którym fani popularnych gier takich jak „Assassin’s Creed” czy „Diablo” mogą obcować z ulubionymi światami również poza komputerem. „Smocze łuski” Richarda Knaaka to druga część serii książek inspirowanych grą komputerową „Diablo”. Śledzimy tu dalsze losy Uldyzjana, który w poprzednim tomie, „Prawie krwi”, ze zwykłego farmera żyjącego na uboczu społeczeństwa stał się kluczową postacią w walce sił Dobra z siłami Zła. Korzystając ze swoich niezwykłych mocy, Uldyzjan musi uchronić ludzki świat przed zniszczeniem. Przy okazji zaś zostanie wciągnięty w niejedną intrygę. Wydawca zachwala książkę jako niezwykle oryginalną opowieść magii i miecza o odwiecznej wojnie między dobrem i złem. Oczywiście jest to stwierdzenie na wyrost. Powieść Knaaka to raczej po prostu solidne czytadło. Autor wykorzystuje jeden z klasycznych w fantastyce motywów, a więc wspomnianą walkę sił jasności i ciemności. Czerpiąc z komputerowego pierwowzoru, prowadzi bohatera przez kolejne etapy uczestnictwa w tej wojnie. Jest dynamicznie i z pewnością czytelnik nie może się nudzić. Pojawia się jednak „ale…”, które drugą część serii stawia niżej niż poprzedniczkę. W pierwszej odsłonie powieści dodatkową atrakcją było poznawanie przez odbiorcę uniwersum wykreowanego przez autora. W „Smoczych łuskach” tego elementu brakuje, a Knaak skupia się na akcji. Czytelnicy, którzy chcieliby zagłębić się w literacki świat „Diablo”, powinni zacząć od lektury pierwszego tomu. W „Smoczych łuskach” nie brakuje bowiem odwołań do wcześniejszego „Prawa krwi”, a bez znajomości pierwszej odsłony trudno będzie zrozumieć sens tychże nawiązań.
Recenzował Tymoteusz Wronka
Recenzował Piotr Pieńkosz
66 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Zysk i S-ka 2015 Cena 34,90 zł
Insignis 2015 Cena 39,99 zł
książki
Strzeżcie się szwedzkich miasteczek Pax. Pal przeznaczenia. Pax. Grim Åsa Larsson, Ingela Korsel Tłumaczenie Magdalena Landowska Seria „Pax” to książki, dzięki którym młodociani będą się chować pod kołdrami z latarkami. Powieści dla młodych czytelników w większości są obecnie ponurymi dystopiami, w których wybrane półsieroty lub sieroty walczą ze złym systemem. Nieważne, czy rzecz się dzieje w przyszłości, przeszłości, świecie owadów, syren, szczurów czy magów – bohaterowie i bohaterki masowo stają się przywódcami rewolucji przez duże R. Za zakrętem czeka kolejny pomysł narracyjny, który zdominuje książki na kilka lat. Oby było to coś w kierunku, który w powieściach z cyklu „Pax” wyznacza spółka autorska Åsa Larsson i Ingela Korsell, wraz z ilustratorem Henrikem Jonssonem. Mieszanka, którą serwują w dwóch pierwszych tomach – „Palu przekleństwa” oraz „Grimie” – na pierwszy rzut oka jest połączeniem kryminału i przygodówki z przyprawą z mitologii, a wszystko to w iście skandynawskim stylu. Oto w Mariefeld dzieją się osobliwe rzeczy: tu pojawi się trup, tam dziwne ślady, a jelenie rzucają się do jeziora. Pod miasteczkiem mieści się magiczna tajna
biblioteka, której strzeże starsza para, Magnar i Estrid. Książki mówią, że nadchodzą paskudne czasy – złe moce będą chciały się dorwać do biblioteki, a wredne impy krzyczą: „Umierać! Wszyscy!”. Na szczęście nie wszystko jest stracone, trzeba tylko odnaleźć nowych strażników. Tymi okazują się bracia, dwunastoletni Alrik i młodszy o dwa lata Viggo. I tu schemat zostaje przełamany – chłopcy bowiem są w rodzinie zastępczej, a ich matki nie pożarły smoki, tylko wpadła w ciąg alkoholowy. Młodzieńcy też nie są grzeczni i układni; Viggo dla frajdy kradnie i psoci, zaś Alrik stara się go temperować, lecz ciągle sam wpada w tarapaty. Obaj nienawidzą miasteczka, a szczególnie prześladującej ich bandy z nowej szkoły – jej przywódca jest synem nauczyciela, dlatego wszyscy wierzą jemu, a nie chłopcom z patologicznej rodziny. Kiedy już trafią do biblioteki, aby przejść próby, które mają udowodnić, że są warci bycia strażnikami, nikt nie jest zachwycony – dla chłopców magia i książki to nuda, dla starszej pary są za młodzi do wyznaczonego zadania. Jednak kiedy z biblioteki zniknie pal przeznaczenia, na który wystarczy nadziać martwą głowę, żeby spokojni obywatele zaczęli mieć mordercze myśli, sytuacja diametralnie się zmieni – i jak zwykle, to dopiero początek. Z jednej strony mamy tu tajemnicę i magię, z drugiej porządnie skonstruowanych bohaterów i niezłe tło społeczne; chłopcy boją się nie tyle wilkołaków, co tego, że przygody wpędzą ich w kłopoty i zaowocują przeniesieniem do innej rodziny zastępczej. Autorki nie osładzają rzeczywistości – miasteczko jest duszne, trup jest trupem, chłopcy próbują nie używać przekleństw, a impom po prostu skręca się karki. Dodajmy do tego ilustracje Jonssona, zamieniające częściowo cykl „Pax” w powieść graficzną, i dostajemy książki, dzięki którym młodociani będą się chować pod kołdrami z latarkami. Oby tak dalej.
Recenzowała Agnieszka Haska
Media Rodzina 2015 Cena 2 x 25,00 zł
67 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
książki
Magiczny blues Dziedziczka Guślarzy Cinda Williams Chima
Tłumaczenie Dorota Dziewońska Zgrabne zakończenie niezłej serii urban fantasy dla młodzieży – wartka akcja i ciekawe pomysły. Piąta i ostatnia część „Kronik Dziedziców” stanowi wyraźną kontynuację części czwartej, „Dziedzica Zaklinaczy”, luźno przemycając wątki z innych tomów serii. Głównymi bohaterami ponownie są Jonah Kinlock i Emma Lee Greenwood, choć tym razem akcent położony został raczej na przeżycia dziewczyny. Na plan pierwszy często wysuwa się również Leesha Middleton, która – wskutek ciężkich przeżyć, dramatycznych decyzji i wyrzutów sumienia – z wyrachowanej, bezlitosnej i próżnej nastolatki stała się kimś znacznie
Postmodernistyczna powieść gotycka
bardziej empatycznym, kto potrafi ponieść konsekwencje swych czynów i posiadanej mocy. W jej osobie autorka zawarła przesłanie, że ludzie mogą się zmienić i zasłużyć na drugą szansę, w osobie Emmy zaś, że każdego powinno się oceniać po jego własnych czynach, a nie po rodzinie, z której się wywodzi. Fabuła iskrzy od napięć między ocalałymi z katastrofy w Thorn Hill, a także pomiędzy sawantami a normatywnymi, czy czarodziejami a resztą magicznych gildii. Dowiemy się wreszcie, co naprawdę stało się w komunie Thorn Hill i o co chodziło ze zmianami w Wajdlotkamieniach. Język jest pozbawiony zarówno stylistycznych ozdobników, jak i błędów. Dużą rolę pełni muzyka – zarówno jako metafora, jak i realna moc w świecie przedstawionym. Tytuły wielu rozdziałów mają pierwowzory w bluesowych i rockowych utworach. Akcja toczy się wartko i choć pewne rozwiązania wydają się naiwne i sztuczne (niektóre pułapki są oczywiste, zabójca o wyostrzonych zmysłach nie powinien pozwolić zajść się od tyłu itp.), ewidentnie pełniąc rolę wytrycha, to generalnie pisarka nie obraża inteligencji odbiorców. Fani powinni być ukontentowani, tym bardziej że pozostawiła furtkę dla ewentualnej kontynuacji.
Recenzowała Joanna Kułakowska
Galeria Książki 2015 Cena 39,90 zł
Pęknięcie rzeczywistości Rozłąka Christopher Priest
Przeklęci Joyce Carol Oates
Tłumaczenie Robert Waliś
Tłumaczenie Katarzyna Karłowska
Historia dwóch bliźniaków podczas II wojny światowej jest daleka od tego, czym się początkowo zdaje.
Rozważania na temat równouprawnienia, rasizmu, konformizmu i szeroko pojętego dobra i zła. „Przeklęci” to wnikliwa refleksja nad historią USA, ale i nad współczesnym społeczeństwem, w którym można odnaleźć postawy głęboko zakorzenione w purytańskiej przeszłości. Motyw fantastyczny pełni funkcję służebną wobec realizmu, uwypuklając grozę hipokryzji towarzyskiej śmietanki Princetonu, gdzie rozgrywa się większość wydarzeń. Świat początku XX w. okazuje się bardziej przerażający niż tajemnicze Bagienne Królestwo, bo cuchnie moralnym i intelektualnym rozkładem mocnej niż ono. To świat, w którym karty rozdają dystyngowani, wykształceni mężczyźni o światłych umysłach i poglądach. Osoby te szanują czarnoskórych, dopóki ci nie opuszczają się w obowiązkach służby i robotników, ale mieszanie ras, wspólne studiowanie? To niewysłowione okropieństwo. Szanują też swe małżonki i córki, ale walka sufrażystek? Przecież kobiety i tak głosowałyby jak ich mężowie, bo inaczej unieważniłyby ich głos. Mężczyźni muszą chronić kobiety, dlatego najlepiej, by nic nie wiedziały ani nie miały żadnych praw. Uwielbiają dzieci, ale strajk małoletnich pracowników kopalni i przędzalni? To strajk przeciw Bogu – przecież pozbawiają właścicieli należnych im pieniędzy. Aby łatwo nie osądzać, także większość kobiet i socjalistycznych działaczy autorka przedstawia jako infantylne pięknoduchy lub próżne, płytkie persony o wątpliwej moralności. Konstrukcja stanowi interesujący zabieg: mamy do czynienia z metawarstwą, której narratorem jest historyk badający klątwę zbierającą żniwo wśród prominentów Princetonu. Oddaje on głos bohaterom książki, w tym przyszłemu prezydentowi Woodrowowi Wilsonowi. Język powieści nie należy do łatwych, ale warto podjąć rzuconą rękawicę. Nie na darmo King nazwał ją pierwszą postmodernistyczną powieścią gotycką.
Christopher Priest nie jest szerzej znanym autorem w Polsce: do niedawna jego jedyną powieścią wydaną nad Wisłą był „Prestiż” (zekranizowany przez Nolana). Wielka szkoda, bo jest to twórca świetnie łączący fantastyczne koncepcje i wykorzystanie różnorodnych form narracji z umiejętnościami czysto literackimi. Świetnym przykładem tego jest „Rozłąka”, w której na historię składają się m.in. pamiętniki, listy, raporty, ale także „normalna” powieściowa proza. Kilka składowych opowieści tworzy razem większą, fascynującą i zagadkową całość. Powieść brytyjskiego pisarza koncentruje się na dwóch braciach bliźniakach, którzy startują na olimpiadzie w Berlinie. Rozpoczęte w ten sposób wydarzenia powodują ich oddalanie się od siebie, a za tym powoli pojawia się pęknięcie w rzeczywistości, które na jednym z poziomów można rozpatrywać jako alternatywne losy II wojny światowej. Jednakże, pomimo że działania wojenne są cały czas obecne (tło historyczne odmalowane oszczędnie, ale sugestywnie, postacie fikcyjne mieszają się z autentycznymi), to jeszcze ciekawsza jest warstwa obyczajowa, która wykracza daleko poza relacje pomiędzy braćmi. „Rozłąka” jest kolejną powieścią w ramach serii „Uczta Wyobraźni”, w której zalecane jest kwestionowanie prawdomówności narratora (czy, w tym konkretnym przypadku, narratorów). Pęknięcia pojawiają się bardzo szybko – już pierwsze strony znamionują, że w opowiadanej historii jest przynajmniej drugie dno – ale rozpracowanie stworzonego przez Priesta układu jest możliwe dopiero po przeczytaniu całości. Powieść oferuje, oprócz niewątpliwej wartości literackiej, także przyjemne ćwiczenie intelektualne. Pozostaje mieć nadzieję, że na tej jednej pozycji obecność Priesta w wydawnictwie MAG się nie skończy.
Recenzowała Joanna Kułakowska
Recenzował Tymoteusz Wronka
68 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Rebis 2015 Cena 44,90 zł
MAG 2015 Cena 39,00 zł
książki
Gdzie inni się biją, tam Skald korzysta
Ciąg dalszy kłopotów w Lakeside Srebrzyste wizje
Skald: Kowal słów, tom 2
Anne Bishop
Łukasz Malinowski Tłumaczenie Monika Wyrwas-Wiśniewska
Wiarołomny bohater kieruje się myślą swojej babki: Troskliwi kończą z nożem towarzysza w plecach.
Tom III cyklu o terra indigena wydaje się poważniejszy i bardziej interesujący od poprzednich.
Porządna saga zaczyna się pieśnią, a kończy ucztą. Tak też jest w drugim tomie „Kowala słów”, opisującym barwne przygody wikińskiego poety i wojownika Ainara. Początkową pieśń bohater wygłasza stojąc ze stryczkiem na szyi nad wybiegiem głodnych krokodyli. Finałowa uczta zaś niewiele ma wspólnego z wesołą biesiadą kompanii Asteriksa. Po wielu perypetiach Skaldowi udaje się dostarczyć władcy jednego z państewek nad Itilem (Wołgą), Tirusowi Wielkiemu, córkę przywódcy sąsiedniego kraju, Kola Małego. Nie spotyka go jednak nagroda, jakiej się spodziewał. Zostaje uwięziony, a potem wygnany, co budzi w nim pragnienie zemsty. Z kolei wobec niego podobne uczucia żywią ci, którzy towarzyszyli mu w wyprawie po księżniczkę: Ali Czarny Berserk, na którego widok nawet śnieg topnieje ze strachu, oraz Haukrhedin, przeświadczony o tym, że jego ciało zamieszkuje również duch jastrzębia. Gdy Kol na czele armii wyrusza na Tirusa, Ainar sprytnie przyłącza się do niedawnego wroga. Proza Malinowskiego jest inteligentna i dowcipna. I już samo to by wystarczyło do czerpania satysfakcji z lektury. Jednak pisarz nie poprzestaje na frywolnej zabawie słowem. Wikła bohaterów w skomplikowaną intrygę, karze im dokonywać trudnych wyborów i wciąż walczyć o przeżycie. Opisy tej walki zaskakują dynamiką, pomysłowością i dramatyzmem, tonowanym jednak lekkością stylu. Dzięki doskonałemu przygotowaniu merytorycznemu autora, w pełni wiarygodnie prezentuje się bliski realiom X wieku świat powieści, z jego mitami, obyczajami, życiem codziennym. Uwzględniając to wszystko, nie będzie przesadą stwierdzenie, że książki Malinowskiego mogą z powodzeniem konkurować z najciekawszymi dokonaniami czołowych polskich pisarzy fantasy.
„Srebrzyste wizje” nie odbiegają poziomem literackim od wcześniejszych części serii. Książkę czyta się szybko i przyjemnie, język jest barwny, żywy i klarowny. Pozostają też mankamenty poprzednich tomów: płaskie „czarne charaktery”, niekiedy wymuszony humor, Inni nazbyt ludzcy w swych obyczajach, oraz przesłodzona, irytująca bohaterka, którą niemal wszyscy – nawet dyszące żądzą krwi monstra – wręcz uwielbiają. Na szczęście postać Meg i jej podobnych umożliwia autorce przybliżenie trudnych tematów, takich jak wykorzystywanie i niewolnicze traktowanie pod pozorem opieki, prostytucja, nauka samodzielności, walka z lękiem i nałogiem czy budowanie przyjaźni mimo różnic kulturowych i psychologicznych. Traumatyczna przeszłość dziewczyny i doświadczenia zdobyte przez nią na Dziedzińcu w Lakeside odgrywają w niniejszej powieści szczególną rolę. Przyjdzie jej bowiem być swoistą przewodniczką innych wieszczek krwi, choć sama wciąż ma kłopoty z życiem na wolności. Prócz motywu wieszczek, który prezentuje problem dostosowania (nie wystarczy uwolnić niewolnika, by wszystko się cudownie rozwiązało), uwagę przykuwa kwestia polityczna. Ruch Ludzie Przede i Nade Wszystko rośnie w siłę, ale fanatyzm szerzy się także w głębi kontynentu, gdzie ci terra indigena, którzy dotąd nie życzyli sobie kontaktu z ludzkością, zaczynają się zastanawiać nad ostatecznym rozwiązaniem tej kwestii, a Simon Wilcza Straż zostaje wzięty na celownik jako przywódca wykazujący nazbyt pokojowe podejście do istot ludzkich. Ponadto autorka dalej eksploruje świat przedstawiony, ukazując odbiorcom nowe szczegóły. Większość nastoletnich czytelniczek zapewne będzie zawiedziona stagnacją w potencjalnym wątku miłosnym – starsze odetchną z ulgą.
Recenzował Rafał Śliwiak
Recenzowała Joanna Kułakowska
Erica 2015 Cena 34,90 zł
ŻNIWOZONA W PŁOMIENIACH Płomień Gina Damico Tłumaczenie Dominika Repeczko, Dawid Repeczko Chociaż „Płomień” jest słabszy od „Zgonu”, cykl Giny Damico nie powinien zostać przeoczony. W drugim tomie trylogii Giny Damico Lex Bartleby musi stawić czoło nie tylko obłąkanej Zarze, która stawia bohaterce wyjątkowo perfidne ultimatum, ale również mieszkańcom Zgonu. Wydarzenia z poprzedniego tomu nadszarpnęły pozycję Morta – wuja dziewczyny, a zarazem burmistrza miasteczka – a ona i jej przyjaciele są traktowani z coraz większą niechęcią. Sprawy w Żniwozonie komplikują się z huraganową prędkością, mnożą się tajemnice, a ognisty temperament Lex nie ułatwia wybrnięcia z sytuacji.
Initium 2015 Cena 46,90 zł
„Zgon” to niezwykle oryginalna opowieść, pełna błyskotliwych pomysłów na kreację świata i czarnego humoru, a przy okazji książka niegłupia, mimochodem poruszająca trudne, dojrzałe tematy. Niestety, w „Płomieniu” brakuje zachowania proporcji; wyważenia, które czyniło pierwszy tom tak znakomitym. Sytuacja zmienia się tutaj jak w kalejdoskopie. Na oczach czytelnika dzieją się wydarzenia niekiedy wręcz tragiczne, jednak autorka nie pozwala im wybrzmieć, nabrać odpowiedniego ciężaru, bo akcja natychmiast galopuje dalej. W pierwszej książce śmierć była chlebem powszednim bohaterów, ale udało się przedstawić ją bez umniejszania znaczenia – tym razem można odnieść wrażenie, że została strywializowana. „Płomień” jest powieścią, której dobrze zrobiłoby rozciągnięcie, spowolnienie tempa, czas na refleksję głębszą niż kilka zdań rzuconych tu i ówdzie w natłoku zdarzeń. Owszem, można to zrzucić na naturę bohaterów, a szczególnie charakter samej Lex, który odgrywa tutaj kluczową rolę. A jednak ta dysproporcja wpływa na odbiór książki. Mimo zastrzeżeń, „Płomień” to nadal dobra książka – humor, dialogi, opisy relacji między bohaterami są pierwszej klasy; nie brakuje również mniejszych lub większych niespodzianek fabularnych.
Recenzował Jerzy Rzymowski
Fabryka Słów 2015 Cena 39,90 zł
69 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
MODA NA „NOWĄ FANTAS PULA NAGRÓD
>
NAGRODZONE ZDJĘCIA
Izabela Kurdziel
INFORMACJE
>
W kwietniowym numerze „Nowej Fantastyki” ogłosiliśmy konkurs „Moda na NF”. Mieliście w nim wrzucać na naszą stronę fanowską na Facebooku swoje zdjęcia z naszym miesięcznikiem – osoba, której fotografia zgromadzi najwięcej polubień i udostępnień miała zdobyć spektakularną pulę książek i komiksów. W konkursie wzięło udział zaledwie trzynaście osób, jednak mimo tak małej grupy, odzew był potężny.
Maciej Bartusik
Łącznie, wszystkim uczestnikom udało się zebrać ponad dziesięć tysięcy głosów! Najwięcej z nich – 5115 polubień i 335 udostępnień – miało zdjęcie Izabeli Kurdziel i właśnie do niej trafi główna nagroda. Gratulujemy! Ale to nie wszystko. Oprócz głównej nagrody redakcja miała przyznać własne wyróżnienia. Ze względu na małą liczbę uczestników, zapadła decyzja, aby docenić wszystkie osoby, które zechciały wziąć udział w konkursie i nagrodzić je upominkami książkowymi z podziękowaniami za udział w zabawie. Mikołaj Mielczarek
Michał Olejniczak
Uczestników, którzy nie przekazali jeszcze swoich danych do wysyłki książek, prosimy o kontakt z redakcją.
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Adres e-mail lub numer telefonu
Hasło Zaloguj się
TYKĘ” – WYNIKI KONKURSU > Aneta Franaszczyk
Ania Świec Seba Przybylski
Eliza Laskowska
Monika Łasicka
Piotr Urbaniak
Zdjęcie zdobyło 5115 polubień i 335 udostępnień Marta Cheshire
Marta Markocka
Anna Pawluszkiewicz
71 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
© fot. K. Sienkiewicz-Kosik
felieton: Fantastyka praktyczna
Kopia zapasowa dla cywilizacji Dawno, dawno temu, za czasów studenckich, koledzy, którzy mieszkali w akademiku, opowiedzieli mi pewną zabawną i przykrą zarazem historię.
O
tóż postanowili naprawić gniazdko elektryczne w pokoju. By spełnić elementarne wymogi BHP i nie zakwalifikować się do finału nagrody Darwina, wyszli na korytarz i wykręcili bezpiecznik wspólny dla kilku pokoi. Szkoda, że nie uprzedzili nikogo o swoich zamiarach. W sekundę później zza drzwi w końcu korytarza wybiegło rozczochrane coś w powyciąganych dresach i z przekrwionymi oczami. To coś było studentką, która wstała o czwartej rano, żeby napisać pracę zaliczeniową na następny dzień. Wydarzenie miało miejsce około siódmej wieczorem, więc owa dziewczyna miała za sobą kilkanaście godzin pracy przerywanej tylko zaparzaniem kolejnych kaw. Jej złość wzięła się z tego, że od samego początku pracy ani razu nie nacisnęła Ctrl + S. Światem rządzi przypadek, który tak naprawdę nie jest przypadkiem, bo przecież przypadek nie istnieje. To tylko ciąg przyczynowo-skutkowy, którego nie potrafimy ogarnąć umysłem, więc wymyśliliśmy słowo zapchajdziurę „przypadek”. Pewnej niedzieli, parę lat temu, około godziny osiemnastej strzelił dysk mojego laptopa. Przypadkiem, oczywiście, chociaż lojalnie stukał i prukał od miesiąca. Pozytywną stroną tej sytuacji była rzecz nie do przecenienia, czyli ostateczne pożegnanie się z systemem operacyjnym Vista. Minusem – dwa dni w plecy w pracy nad powieścią. Jedną z ważniejszych umiejętności w życiu jest umiejętność przewidywania błędów. Błędów własnych i błędów cudzych. Dotyczy to zarówno prowadzenia samochodu, jak i każdej innej czynności, łącznie z krojeniem marchewki. Awaria dysku cofnęła mnie z pracą raptem dwa dni, a co ciekawe, odtworzony z pamięci rozdział był lepszy od pierwowzoru. To nie pierwszy padnięty dysk w moim komputerze. Poprzedni komputer tak
72 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
mnie zeźlił padem dysku, że po wymianie owego dysku i płyty głównej, wciąż służy tworzeniu literatury, ale już nie mojej. Oczywiście można problemowi zaradzić na wiele sposobów, czyli np. zainstalować matrycę dyskową lub co chwila słać kopię zapasową na serwer. Jest gdzieś granica rozsądku takich zabezpieczeń. W przypadku stosunkowo małych plików tekstowych nie ma to wielkiego znaczenia, ale już przy pracy z plikami graficznymi czy filmami trzeba wybierać pomiędzy bezpieczeństwem a kosztami.
W miarę wzrostu skali, rosną koszty, aż dochodzimy do punktu, w którym tworzenie kopii zapasowej przekracza możliwości inwestora. Mówię teraz o naprawdę dużej skali, nie o dużych plikach w Internecie, lecz o samym Internecie. Uzależniliśmy się w takim stopniu od zdalnego procesowania informacji, że np. kilkuminutowy pad samych tylko serwisów Google oznacza straty dla firm na całym świecie liczone w miliardach dolarów. Przed tym nie mamy jak się bronić, bo tworzenie zapasowego serwisu na wypadek, gdyby pierwszy padł, zazwyczaj nie ma ekonomicznego sensu. To jakby kupować dwa takie same samochody, z których drugi miałby stać w garażu i czekać na moment, w którym pierwszy się zepsuje. Tu już nawet nie chodzi o zabezpieczenia danych, lecz o cały model współczesnej cywilizacji. To niezwykle skomplikowany układ wzajemnych zależności
RAFAŁ KOSIK
oparty na niezastępowalnych elementach. Gdyby chcieć stworzyć obrazowy model naszej cywilizacji, byłby to pracujący na najwyższych obrotach silnik bez części zamiennych i z zapasem wytrzymałości liczonym w pojedynczych procentach. Wystarczyło kilka kichnięć islandzkiego wulkanu o niewymawialnej nazwie, byśmy się przekonali, jak może wyglądać świat bez transportu lotniczego. Nie ma alternatywy dla lotów transatlantyckich, bo żaden armator nie trzyma w dokach gotowych na wszelki wypadek statków pasażerskich. Rzecz jasna po kilku(nastu) latach bez samolotów powstałaby flota takich statków, jednak do tego czasu wyprawa za ocean byłaby niezwykle droga i czasochłonna. W efekcie decydowałby się na nią jeden na tysiąc. Samoloty samolotami, ale tak jest w każdej dziedzinie. Nie mamy realnej alternatywy dla elektrowni węglowych, dla pojazdów napędzanych benzyną, dla nawozów fosforowych etc. Wszystko, co robimy, robimy z minimalnym zapasem bezpieczeństwa. Nowe rozwiązanie zastępuje i wypiera poprzednie. Wiele krajów rozważa np. całkowitą rezygnację z fizycznych pieniędzy na rzecz elektronicznych. Tymczasem o tym, że nie należy wierzyć reklamom kart kredytowych, przekonali się nowojorczycy podczas ostatniego blackoutu. Bo cóż z tego, że masz na koncie milion dolarów, skoro z kieszeni nie wysupłasz ani centa? Każdy przełom technologiczny oznacza wejście w uliczkę, której końca nie znamy. Może być uliczką bez wyjścia, a może doprowadzi nas do następnej uliczki, tamta do kolejnej i dopiero wtedy trafimy na mur? A cofnąć się nie ma jak. Nasza cywilizacja bez przerwy pisze swoją historię i zapomina o naciskaniu Ctrl + S.
© Cat Sparks
felieton: Ślepopisanie
Promyk nadziei Spróbuję założyć strój optymisty, choć boję się, że może być trochę za ciasny w pasie.
O
czywiście jeśli przeczytaliście jakikolwiek wywiad, jakiego udzieliłem w trakcie mojej kariery, pamiętacie pewnie, że zawsze twierdziłem, iż jestem optymistą. Tworzę wizje mrocznej przyszłości pozbawione dobrych rozwiązań; krytycy chwytają się za piersi, dziwią się, jak ktoś z tak nihilistycznym światopoglądem w jest w ogóle w stanie wstać rano z łóżka, zaś ja odpowiadam: Ale moje postaci próbują postępować właściwie! To nie ich wina, że utknęły w tak koszmarnej przyszłości, że muszą zabić tysiąc osób, by uratować milion; sami budujemy im taką przyszłość. Gdybym zignorował ten fakt, pisałbym zaspokajającą pragnienia fantasy, a nie fantastykę naukową! Ludzie to szumowiny, ciągnę. Nawołują do świętych wojen; okradają biednych, by wzbogacić tych już bogatych; nakłaniają kraje do wojny, by napchać kieszenie kumplom z firm paliwowych! Nawet jeśli ludzie nie są szumowinami – to idioci! Żadna z moich postaci nie zaprzeczyłaby istnieniu ewolucji lub zmian klimatycznych. Przecież jeśli chodzi o ludzką naturę, to moja proza jest prawie dziecinnie optymistyczna! Jeśli chodzi o moją prozę, wszystko to prawda. Mój światopogląd jednak jest trochę mroczniejszy, bo prawdziwy świat naprawdę pełen jest religijnych świrów, korpo-socjopatów i dobrze ubranych kukiełek tańczących po światowej scenie i udających, że ruszają się same, kiedy tak naprawdę za sznurki pociągają międzynarodowe przedsiębiorstwa. Gatunki wymierają całe rzędy wielkości szybciej niż robiły to od czasu, gdy meteoryt Chicxulub wybił dinozaury; susze i ogniste deszcze przestały być przelotnymi wydarzeniami i gdy nikt nie patrzył zmieniły się w coś stałego. Lodowce topnieją szybciej niż zakładały to nasze najgorsze przewidywania i wpadają do wody, której poziom stale rośnie. W prawdziwym świecie mamy całkiem przerąbane. Z tego powodu mój blog ma podtytuł „Zakochany w chwili. Sra po gaciach na myśl o przyszłości”. I tak oto stoję tutaj i próbuję optymizmu. Bo w prawdziwym świecie moją uwagę zwraca garstka dających nadzieję wydarzeń wybijających się ponad nadciągającą zagładę. • Kilka wyspiarskich państw na Oceanie Spokojnym, które są szczególnie wrażliwe na skutki zmian klimatycznych, rozpo1
częło kampanię mającą na celu pozwanie rozwiniętych krajów za nieproporcjonalną produkcję gazów cieplarnianych. •W sądzie okręgowym w Hadze Holandia przegrała sprawę w postępowaniu grupowym. Sąd uznał za nielegalne plany ograniczenia emisji gazów cieplarnianych do 2020 r. o marne 14-17% i zasądził bardziej restrykcyjne ograniczenie o 25%. • Papież – głowa tego samego Kościoła Katolickiego, który stawał po złej stronie wszystkiego, od antykoncepcji po heliocentryczny układ słoneczny – wydał encyklikę nawołującą wiernych do walki ze zmianami klimatycznymi i potępiającą zmienianie naszej planety w „skład nieczystości”. Od dawna zadziwiały mnie pełne przepychu europejskie katedry, których budowa trwała całe stulecia. Zawsze zastanawiałem się, co można byłoby osiągnąć, gdyby takie wielopokoleniowe oddanie skierować w służbie dobra, a nie zła. Być może niedługo się przekonamy. • Produkcja energii z wykorzystaniem promieniowania słonecznego przez ostatnie dwadzieścia lat zwiększyła się wykładniczo, znacznie bardziej niż w przypadku innych konwencjonalnych źródeł energii. Zakłada się, że w przeciągu dwóch lat osiągnie parytet sieci na 80% światowych rynków, a w 30 krajach, wliczając większą część Europy, już przekroczyła ten poziom. (I to nie wliczając wpływu innych odnawialnych źródeł energii, takich jak wiatr czy biomasa. Niedawno Kostaryka napędzana była wyłącznie energią odnawialną przez 75 dni). Ostatni punkt niesie ze sobą chyba największe znaczenie. Jednym z największych powodów, dla których nie pogodziliśmy się z kryzysem klimatycznym jest prosty fakt, że nie jesteśmy zdolni do dalekowzroczności: dzisiejsze niedogodności są dla nas znacznie bardziej rzeczywiste niż katastrofa, która ma nastąpić za dziesięć lat. Proszenie o zapłatę rachunku, który zostanie wystawiony za całe dziesięciolecia, zawsze będzie trudne (nawet jeśli rachunek tak naprawdę trzeba zapłacić już dziś). Ale wypruwanie sobie flaków za ropę, gdy energia słoneczna jest tańsza? To rozumiemy z łatwością. Nikogo nie interesuje ratowanie świata, ale wszyscy chcą oszczędzić parę groszy. Jeśli oszczędności ma towarzyszyć ocalenie naszej planety – proszę bardzo. Energia odnawialna wreszcie doprowadza nas do tego punktu zwrotnego.
peter watts Może więc jest jakiś powód do nadziei. Jeśli sądzicie, że stałem się miękki, spieszę dodać: tylko przymierzam to optymistyczne wdzianko. Jeszcze go nie kupiłem. Firmy wydobywcze nie dają za wygraną; w niektórych stanach USA karzą ludzi, którzy przeszli na energię słoneczną, nakładając na nich dodatkowe opłaty za „korzystanie z infrastruktury”. Dominacja energii słonecznej może przewrotnie spowodować olbrzymie krótkoterminowe zwiększenie użycia paliw kopalnych, w miarę jak ludzie czerpiący korzyści z ropy niezmordowanie pracują nad wykopaniem jej z ziemi już teraz, zanim przestanie przynosić zyski. Wpływ papieża? Politycy wykorzystują religię, by manipulować ludźmi, a nie jako źródło wartości. Nic dziwnego, że religijna prawica w Stanach przestała potrząsać Bibliami akurat na tyle, by powiedzieć „chrzań się” papieżowi i jego encyklice. Nie powinniśmy też padać na kolana na widok opcji prawnej. Holandia może odwołać się od haskiego postanowienia1, zaś nawet jeśli wyspiarskie państwa dotrą do sądu i wygrają, to czy ktokolwiek sądzi, że najpotężniejsze państwa na świecie poddadzą się werdyktowi działającemu przeciwko ich interesom? Stany Zjednoczone nie przestrzegają nawet swoich własnych praw, jeśli te stają się niewygodne. Jak sądzicie, czy poważnie potraktują garstkę ludzi z trzeciego świata potrząsających pięściami w Hadze? A nawet jeśli się zgodzą, nawet jeśli cały świat weźmie się w garść i jutro odejdzie od paliw kopalnych, wciąż czeka nas ciężka przeprawa. Mleko się wylało, węgiel został już uwolniony do atmosfery, zaś bezwładność cieplna gwarantuje, że nawet nasza najlepsza trajektoria będzie gorsza zanim stanie się lepsza. Więc tak: mamy wszelkie powody, by sądzić, że wpuszczamy planetę w cuchnący kanał. To pozostaje bez zmian. Zmieniło się to, że wreszcie mamy kilka strzępków dobrych wiadomości wśród morza złych. Gdzie jeszcze niedawno po horyzont rozciągało się morze nieoczyszczonych ścieków, wśród fekaliów gdzieniegdzie wystają zielone pędy. To niewiele, ale to i tak więcej, niż mieliśmy. Tym lepiej dla nas. Na tym etapie wezmę, co dają.
Przełożył Piotr Kosiński
Kiedy to czytacie decyzja została już pewnie podjęta.
73 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
felieton: Wszystko się zepsuło
Prośba do twórców horrorów To, co dziś dzieje się w niezależnym kinie grozy, to raj na ziemi dla każdego fana. I dowód na to, że temu gatunkowi służy wygnanie z wielkich sal kinowych. Late Phases
G
dy byłem młodym chłopcem, uwielbiałem się bać. Oglądałem horrory zawsze nocą. Dopiero kiedy za oknem było ciemno, siadałem przed telewizorem i dawałem się uwieść opowieściom z mrocznej strony. Mając lat 37 uznałem, że warto wrócić do dawnych rytuałów. Dziecka z domu się pozbył, suka wybiegana leży spokojnie na łóżku. Siadam zatem i szukam horrorów. W mieszkaniu ciemno, cicho, idealnie na seans. I tu pojawia się problem. Kiedy próbuję oglądać nowy film Marcusa Nispela, horror z demonami w szpitalu psychiatrycznym, prawie pluję ze śmiechu. Nadrabiam „Paranormal Activity” i niemal zasypiam. Podobnie rzecz ma się ze „Zbaw nas ode złego”. „Demonic”, czyli produkcja Jamesa Wana? Spać. Co się dzieje? Czy jestem już tak stary i zblazowany, że nie kręcą mnie ujęcia w stylu – kiedy pokazuje się demon, zróbmy migoczący obraz, jakby nastąpiło jakieś przepięcie. Straszna muzyka mnie irytuje, zamiast straszyć, a kiedy któryś ze scenarzystów próbuje wmówić mi, że nadanie bohaterce imienia Lilith, zupełnie, ale to absolutnie nie zdradza puenty filmu, mam ochotę wsiąść do samolotu, szybko znaleźć się w USA i wyciąć nożem na czole takiego scenarzysty LILITH TU BYŁA.
74 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Wiem, że horror to wyeksploatowany gatunek. Wiem, że paradoksalnie trudno się starszy, bo chwytów „przerażających” mamy niewiele i trzeba się nagimnastykować, żeby użyć ich w zaskakujący sposób, ale… Kiedy już miałem pogrzebać noc strachów, udało mi się wyszukać filmy, o których absolutnie nic nie wiedziałem. „Coś za mną chodzi” w polskich kinach przeleciało przez ekrany w tempie letniej burzy i nawet nie zauważyłem, że ktoś to kupił do dystrybucji. „Late Phases” u nas nikt nie kupił i wciąż czeka na swoją kolej. „The Stranger” podobnie. Około czwartej nad ranem, kiedy słońce pojawiło się już na niebie, zasnąłem z poczuciem dobrze i strasznie spędzonych kilku godzin. A teraz do meritum. Od lat obserwuję środowisko horrorowe, które bezustannie próbuje przebić się do głównego nurtu i stać się ważne, popularne itp. Kilka lat temu, kiedy wielki wytwórnie filmowe znów przypominały sobie o istnieniu takiego gatunku jak groza, mieliśmy wysyp kinowych horrorów. Pamiętam, bo sam pisałem o tym światowym pospolitym ruszeniu. Co z niego wynikło? Kilkanaście sławnych filmów i sporo tekstów w prasie. Poza tym nic. Patrzę sobie na to, co się dzieje dziś w niezależnym kinie. Oglądam (bo dzięki tym trzem, rzuciłem
Robert Ziębiński
się w wir szukania) masowo filmy, które trafią na VOD i zaczynam się cieszyć, że horror jest jednak bękartem popkultury. Że moda na kino grozy pojawia się i znika, ale nigdy de facto nie zagrzewa w wielkich wytwórniach miejsca na długo. Cieszy mnie ten status, bo dzięki niemu reżyserzy horrorów to wciąż najbardziej wkurwieni, sfrustrowani twórcy, którzy w zasadzie jako jedyni co jakiś czas zaskakują mnie absolutnie nietypowym podejściem do popkulturowych schematów. „Coś za mną chodzi”, zrobione za bodaj dwa miliony dolarów, to najlepszy od lat horror ogrywający seksualność nastolatków. „Late Phases” kosztowało jeszcze mniej, a w efekcie powstał intrygujący horror o wilkołakach i niewidomym facecie, który zniszczył własną rodzinę. „The Stranger” to mroczny western o wampirach. Da się ogrywać banalne klisze? Ano da. Da się zrobić film o tym, jak skłóconą parę całą noc goni dziwny stwór? Ano da – nazywa się to „From the Dark”, jest irlandzkim filmem, który kosztował niecały milion euro. Mógłbym ciągnąć tu całą litanię niezależnych horrorów, które przerażają, bawią się konwencją, a przede wszystkim zaskakują inteligencją. Ale i tak to wszystko sprowadziłoby się do myśli, która od dłuższego czasu łazi za mną i nie chce odpuścić. A myśl owa jest taka – niech ten horror nigdy nie wychodzi z getta. Niech tam siedzi i się kisi, niech jego twórcy się frustrują i pomstują na świat. A potem kręcą swoje filmy. Bo weźmy takiego Alexandra Aję. Jak był młodym gniewnym, to zrobił „Blady strach”. Jak stał się młodym bogaczem, realizuje tylko wtórne igraszki z niegdyś wielkimi filmami. Niech Hollywood nigdy nie odkrywa twórców horrorów, niech oni cierpią i kręcą. Już nawet tę falę jadu i pretensji do świata, jaką wylewają w wywiadach, horrorowcom wybaczę. Byle tylko robili dalej dobre kino, które jest lekiem na wszystkie „Naznaczone”, „Obecności”, zapisane na „Taśmach Watykanu”. I suka też im tego życzy, bo fajnie się ogląda horrory kiedy leżymy razem na łóżku (nie zrzucam jej ze strachu).
film
Film:
SZKODA, ŻE WIDZIELIŚMY ZWIASTUN Nowy film w serii kasuje serię i stara się zbudować nową. Zabawny, zaskakująco rozrywkowy, choć niepozbawiony wad.
N
ajwiększą wadą „Terminatora: Genisys” jest fakt, że film zapowiadały zwiastuny i plakaty. Właśnie tam przedstawiono nam głównych bohaterów, w tym Johna Connora, jednocześnie zdradzając wyjątkowo ciekawy zwrot fabularny. Który byłby ogromną zaletą filmu i uczynił seans o wiele przyjemniejszym, gdybyśmy dostali okazję, by być zaskoczonymi. Bo to w sumie tak, jakby w zwiastunie „Szóstego zmysłu” ktoś zachwalał: „Bruce Willis jest duchem. Przyjdźcie na film!”. Nawet jednak przy tak potężnym błędzie marketingowców, „Genisys” broni się, a z pewnością jest lepszy od dwóch poprzednich odsłon serii. Choć robi to w dużej mierze zmieniając charakter opowieści, która – choć wciąż nie zabraknie morderczych robotów i efektownych naparzanek – ucieka od grozy w stronę typowego blockbustera: dużo wybuchów, dużo humoru. Sęk w tym, że robi to dobrze, zwłaszcza w warstwie komediowej, przez co w kinie nie sposób się nudzić.
To film dla fanów, którzy przymkną oko na fakt, że de facto kasuje rozwijaną on dotychczas linię fabularną, a cieszyć się będą z zabawy konwencją i dziedzictwem cyklu. Przoduje w tym Arnold Schwarzenegger – scenariusz ewidentnie pisano pod niego i jego wiek, czyniąc z T-800 opiekuna/dziadka Sary Connor i opierając na nim większość humorystycznych wstawek. I właśnie ta relacja między Terminatorem a jego niedoszła ofiarą stanowi najlepszy element najnowszego filmu. Dziwić może rozdźwięk między faktem, iż „Genisys” jednocześnie stara się sagę podsumować i rozpocząć ją na nowo. Siłą tego obrazu jest praktycznie wyłącznie nostalgia i miłość fanów do oryginału, bo jako po prostu efektowne kino przegrywa z większością tegorocznych blockbusterów. W tym samym czasie jednak, na gruzach znanej nam opowieści, buduje się nową, w zamyśle restartując całość i zmieniając linię fabularną. Ciekawy pomysł na zakończenie historii, słaby na jej rozpoczęcie. Marcin Zwierzchowski
TERMINATOR: GENISYS (Terminator: Genisys). Reżyseria: Alan Taylor. Scenariusz: Laeta Kalogridis, Patrick Lussier. Zdjęcia: Kramer Morgenthau. Muzyka: Lorne Balfe. Występują: Arnold Schwarzenegger, Emilia Clarke, Jason Clarke. USA 2015.
L e m o n i a d a
2 0 1 5
W krakowskim Ogrodzie Doświadczeń im. Stanisława Lema piąty raz ruszyła Lemoniada – coroczny konkurs-zabawa poświęcony twórczości Mistrza.
J
eszcze kilkanaście lat temu trzeba byłoby program takiej imprezy uroczyście ogłaszać drukiem z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem – a dziś wystarczy podać link: http://www.ogroddoswiadczen.pl/lemoniada-2015, i już wszystkie Lemoluby, nawet te chodzące do góry nogami (np. Australia) albo bokiem (np. Chile) mogą wziąć internetowy udział, a nawet wygrać prawdziwe nagrody! No, prawie wystarczy, bo ten, kto chce się ciut powygłupiać, pożartować i pograć (miną, ubiorem i ciałem), musi jednak osobiście przybyć do Krakowa w samo południe w niedzielę 13 września 2015, gdzie, w ramach Finału, odbędzie się kolorowy i przedziwny (mamy nadzieję!) Konkurs Przebierańców. Natomiast dla absolutnie wszystkich zawodników zostały przygotowane trzy inne konkursy: Czytelniczy, Literacki i Plastyczny. W Konkursie Plastycznym trzeba stworzyć własne prywatne Dzieło: rysunek, malunek, zdjęcie, grafikę komputerową, rzeźbę lub kompozycję muzyczną, i dostarczyć je do Ogrodu Doświadczeń do końca sierpnia 2015 – osobiście, kurierem, pocztą zwykłą lub elektroniczną. Twórców szczególnie pomysłowych i obdarzonych osobliwą fantazją uprasza się o dołączenie karteczki z wyjaśnieniem, co Dzieło przedstawia i które dzieło Mistrza było inspiracją. W Konkursie Literackim pole do popisu otwiera się dla duchowych krewnych Mistrza spowinowaconych czytelniczo z takimi panami, jak Clancy, Forsythe,
Follet, Archer i inni tacy… Oto mamy rok 2015 i trzeba na kilku stronach znormalizowanego maszynopisu przedstawić scenariusz tajnych zabiegów Ijona Tichego, który, z poduszczenia profesora Tarantogi, chytrze wykorzystuje najbliższe wybory prezydenckie w USA (2016) i w Rosji (2018), aby ustanowić trwały pokój na Ziemi! Na tym tle Konkurs Czytelniczy to już banalna formalność. Na tapetę został wzięty „Kongres futurologiczny” i trzeba prawidłowo odpowiedzieć przez Internet na łatwe 30 pytań (każde z czterema odpowiedziami, ale tylko jedna jest właściwa). Dla przykładu: Czym różnią się uczeni? Co nie udało się w przeddzień urodzin pana Lema? Ile miliardów ludzi żyło na Ziemi w 2098 roku? Jakiego koloru włosy miał antypapista? Prościzna. Jurorskim sławom w tym roku życzliwie przewodzi poprzedni rektor królewskiej krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, pan profesor Adam Wsiołkowski; inwencję i spryt literackich Tichologów ocenią (między innymi) niejacy Jęczmyk, Oramus i Parowski, a niżej podpisany z przyjemnością uczyni rzeź wśród uczestników Konkursu Czytelniczego. Nagród jest zatrzęsienie: komplet dzieł pana Lema, najprawdziwsze teleskopy astronomiczne, księgi z Matrasa (a może z Marsa?), ogromne tabliczki wedlowskiej czekolady z całymi orzechami, a także inne różne różniste różności. Miłej zabawy! Stanisław Remuszko
75 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
komiks
Niefortunny przerywnik Archiwum X ponownie zostaje otwarte i przekazane pod opiekę agentów Muldera i Scully. Obecnie wydawana seria „Z Archiwum X” jest oficjalną kontynuacją serialu telewizyjnego, jego dziesiątym sezonem, firmowanym zresztą przez samego Chrisa Cartera, który podrzuca pomysły scenarzyście, Joe Harrisowi i sprawuje merytoryczną opiekę nad całością. Po dłuższej fabule z poprzedniego tomu, otrzymujemy do rąk antologię pojedynczych epizodów wykorzystujących formułę „potwora tygodnia”. I o ile na małym ekranie sprawdzała się ona wybornie, o tyle w komiksie nie ma już takiej siły rażenia. „Żywiciele” zawierają cztery opowieści zróżnicowane zarówno pod względem fabularnym i narracyjnym, jak i graficznym. Mulder i Scully zmuszeni są pozamykać kilka spraw z przeszłości, przez co trafiają na starego „znajomego” – mutanta Flukemana. Sequel „Żywiciela” to historia ze zmarnowanym potencjałem, zawieszona między tanim horrorem klasy B a nastrojową grozą, opatrzona nijakimi rysunkami i kolorami zupełnie zabijającymi klimat. „Historia dla Pana X”, rysowana oszczędną, klimatyczną kreską, to niepokojący i trzymający w napięciu epizod najciekawiej ze wszystkich zamieszczonych rozwijający mitologię serii. Z kolei „Szczebiot” zbudowany jest na dobrze znanym fanom wzorcu, przemielonym wzdłuż i wszerz, czerpiącym z lokalnych wierzeń, ale stanowi zbędny, choć ładnie zilustrowany, zapychacz. Na finalny odcinek pt. „Przemyślenia Palacza” składają się urywki z różnych okresów życia najbardziej znanego członka Syndykatu, tworzące jeden wielki chaos wizualno-informacyjny, z którego w ostateczności niewiele wynika. Drugi tom „Z Archiwum X”, jak to w przypadku zbiorów, jest nierówny i graficznie niespójny. Choć stara się rozwijać stare wątki, nawiązuje konstrukcją do narracji i czasem udaje mu się uchwycić specyficzny klimat serialu, to jest niczym więcej jak mozaiką pozlepianych na siłę fragmentów, które z szerszej perspektywy nie prezentują się zbyt okazale. Album traktowałbym jednak jako niefortunny przerywnik pomiędzy dłuższymi i znacznie ciekawszymi fabułami, skierowany głównie do najwierniejszych fanów. A jak całość będzie się miała do wznowionej niedawno produkcji z Duchovnym i Anderson, która już w przyszłym roku znów zagości w telewizji? Tego jeszcze nie wiadomo.
Paweł Deptuch Z archiwum x #2: żywiciele. Scenariusz: Chris Carter, Joe Harris. Rysunki: Elena Casagrande, Michael Walsh i inni. SQN 2015. Cena 39,90 zł
76 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Wiatr historii Ludzkie żywoty rzucone niczym skrzydlaki w czasy rywalizacji o kolonie Francji i Anglii. Dwie ośmioletnie szlachcianki – Agnès de Roselande i sierota Isabeau de Marnaye – postanawiają zadrwić z Simona, ojca tej pierwszej. Wychowywane sześć lat przez guwernantkę, z dala od uwikłanego w politykę mężczyzny, wykorzystują swoje fizyczne podobieństwo i gdy ten pojawia się w rodowej posesji, sprawdzają, czy je rozpozna. W tym momencie padają ofiarą wojskowej zasady „sztuka jest sztuka”. Simon rozdziela dziewczynki, słaba charakterem Isabeau boi się wyjawić prawdę i na lata staje się Agnès. Prawdziwa Agnès, dysząca żądzą zemsty, ląduje na pięć lat w klasztorze, siłą rzeczy przyjmując miano Isabeau. Po pięciu latach znów się spotykają. Muszą jednak dalej grać w komedii pomyłek zwanej życiem. Niewinny w założeniu żart dalej będzie wypaczał ich losy. Wiatr losu rzuci je w kierunku karaibskich kolonii w czasach największej rywalizacji o zamorskie posiadłości pomiędzy Wielką Brytanią a Francją. W nieodgadnionym pędzie historii bohaterowie trafią do Anglii, Normandii, Bretanii i Afryki. A tam poznają, czym są śmierć, miłość, zdrady, intrygi, szamańska magia, handel niewolnikami, piraci, bunt na okręcie i bitwy morskie. Scenarzysta i rysownik w jednym, nawet na chwilę nie daje odetchnąć swym bohaterom, a co za tym idzie – czytelnikowi. Rozpoczęta w 1979 roku seria to monumentalny pomnik rzeźbiony w materii kadrów i kompozycji plansz. Ogrom wątków i zwrotów akcji, zaklęta w kadry mentalność ludzi schyłku XVIII wieku, z pietyzmem oddane graficznie realia epoki stały się wizytówką możliwości Françoisa Bourgeona. Połączenie dobrego scenariusza i drobiazgowo odtworzony świat przedstawiony sprawiają, że „Pasażerowie…” będąc komiksem – jedną z najmłodszych sztuk – godnie rywalizują z możliwościami powieści historycznej. Dzieło przyniosło autorowi liczne nagrody w kolejnych edycjach Międzynarodowego Festiwalu Komiksu w Angoulême i tę najważniejszą od czytelników: miliony sprzedanych egzemplarzy komiksu. Pozycja zasłużenie została wydana w cyklu wydawniczym „Kanon Komiksu”. Jako lektura wzbogacająca percepcję, jest konieczna w procesie komiksowej edukacji dla każdego komiksomaniaka, ze względu na walory artystyczne i historyczne.
Waldemar Miaśkiewicz PASAŻEROWIE WIATRU. CYKL PIERWSZY. Scenariusz i rysunki: François Bourgeon. Egmont 2015. Cena 119,99 zł
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Fot. Maciej Parowski
felieton: Orbitowanie po kinie
Pan Ciem i wdowiec Nie przypominam sobie równie przemyślnie skonstruowanej, nadnaturalnej istoty. Przynajmniej w kinie. Pan Ciem wyraźnie odróżnia się od poltergeistów i babadooków najróżniejszego autoramentu, choćby dlatego, że nie łaknie naszej krzywdy. Po prostu jest. Przepowiednia
P
oczątek tego wieku był bardzo niedobry dla filmowego horroru. Dziś, oczywiście, nie starcza mi sił na myślenie, jak ma się ten cały horror, ale wtedy byłem jeszcze młody i wrażliwy. Stare idee więdły, nadchodził czas remake’ów, a anglosaskie kino nie bardzo wiedziało co począć z falą technologiczno-mistycznej grozy zrodzonej na Dalekim Wschodzie. W Hollywood kopiowano rozwiązania koreańskie i japońskie, niekiedy angażując tamtejszych reżyserów, by rozwadniali stare pomysły w hojnych budżetach. W tamtych, cudownych czasach często chodziłem do kina, zapewne tylko po to, by unaocznić sobie nieodwołalny zmierzch młodzieńczych fascynacji. Ech, te kalki fabuł! Te komputerowe duchy! Tylko dwukrotnie wyszedłem z seansu kontent. Raz po amerykańskiej wersji „Kręgu” (do dziś mam ten film za jeden z najlepszych horrorów, jakie kiedykolwiek nakręcono), drugi – po „Przepowiedni” z Richardem Gere, o której dzisiaj nie pamiętają nawet autorzy podsumowań. Bardzo lubię horrory, w których protagonista ma swoje lata – i wcale nie chodzi mi o Jacka Nicholsona ganiającego z siekierą po hotelu Overlook. John Klein (Richard Gere w nietypowej dla siebie, skądinąd świetnej roli) przed pięćdziesiątką osiągnął niemal wszystko, o czym marzy każdy dziennikarz zajmujący się polityką. Jest gwiazdą „Washington Post”, ma żonę piękną i namiętną, oraz właśnie kupuje nieprzyzwoicie drogi dom. Akcja „Przepowiedni”, chętnie dopowiem, dzieje się w czasach, kiedy pismak cieszył się jeszcze jakimś rodzajem szacunku społecznego, a w każdym razie był kimś więcej niż mieszaniną usłużnego pudla z zawistnym kloszardem. Nasz John ma więc klawo, lecz tylko do dnia, w którym zdarza się wypadek samochodowy. Jego żona co prawda nie traci w nim życia, lecz umiera niewiele potem – podczas prześwietleń pourazowych wykryto
guza mózgu, stawiając Johna wobec nieodwracalnej perspektywy wdowieństwa. Ostatnie tygodnie Mary upłynęły na rysowaniu dziwacznej istoty, która mignęła jej na ułamek sekundy przed wypadkiem. Nieszczęsny John zostaje z zeszytem zapełnionym rysunkami przedstawiającymi ponurą figurę, coś pomiędzy diabłem i ćmą. Jeszcze nie wie – ale my już wiemy – ze niebawem spotka to szczególne stworzenie. Magiczny los rzuca Jacka do Point Pleasant, amerykańskiej dziury na granicy z Ohio. Nie wiadomo, jak tam się znalazł; mało tego, niektórzy mieszkańcy rozpoznają go, jakby bywał tutaj już wcześniej. W okolicy mnożą się doniesienia o spotkaniach z dziwnym, przypominającym gigantyczną ćmę stworzeniem. Pan Ciem, choć złowrogo wygląda, wcale nie ma złych zamiarów: wieszczy jedynie nadchodzące katastrofy. Przepowiada spadające samoloty, tsunami i wybuchy wulkanów lepiej niż Jarosław Kret spadek ciśnienia na Mazowszu. Zdaniem pewnego profesorka, przepowiednie Pana Ćma mają stuprocentową skuteczność. Jak rzeknie, że tama pęknie, należy rozglądać się za kaloszami. Wobec tego pytania się mnożą. Kim jest? O co mu chodzi? Jaką rolę w tym wszystkim odgrywa Jack? Nie przypominam sobie równie przemyślnie skonstruowanej, nadnaturalnej istoty. Przynajmniej w kinie. Pan Ciem wyraźnie odróżnia się od poltergeistów i babadooków najróżniejszego autoramentu, choćby dlatego, że nie łaknie naszej krzywdy. Po prostu jest. Pozbawiony właściwie jakichkolwiek zdolności sprawczych. Przypuszczalnie niewiele go obchodzimy i kontaktuje się ponieważ jest bardzo znudzony. Jego stosunek względem człowieka przypomina relację pomiędzy mną a kotem. Jeśli spotkam na swojej drodze kota, zapewne spróbuję go pogłaskać, ewentualnie pomogę w kłopocie, ale potem pój-
PRZEPOWIEDNIA (The Mothman Prophecies). Reżyseria: Mark Pellington. Występują: Richard Gere, Will Patton. USA 2002. IMDb rating 6,5
78 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Łukasz Orbitowski
dę dalej i prędko zapomnę o tym wydarzeniu. Pan Ciem przejawia podobny stosunek do niżej podpisanego. Trapi mnie coś jeszcze? Jakim cudem widzi przyszłość ten cały pan Ciem? Wyobrażam go sobie jako wielki okręt sunący oceanem chwil. Ja płynę jedynie dłubanką, długą na metr. Jego dziób sięga dalej, kil mierzy głębiej. Przepraszam za te wszystkie koty i metafory marynistyczne. Niezdarnie próbuję zrozumieć coś, co wymknie się każdej głowie. Bardziej od Pana Ćma frapuje mnie sam Jack. Ten starzejący się facet o nienajgorszym sercu i sporej uczciwości, dowiaduje się rzeczy tyle ważnej, co bolesnej dla każdego człowieka. Mianowicie, zyskuje wiedzę o tym, czego nie może. Nigdy nie odzyska swojej żony, gdyż umarli nie wracają zza grobu nawet w świecie Pana Ćma. Życia z nią wieść nie będzie, więc w ostentacyjny sposób wiedzie życie bez niej, grzęznąc w melancholii, zdziwaczeniu, odrzucając szanse na nową miłość niejako z automatu. Nawet w odniesieniu do atrakcyjnej policjantki z Point Pleasant waha się gorzej niż Nike. Żony jednak nie może odzyskać, a co ważniejsze, nie może zapobiec nadchodzącej katastrofie. Z tym również będzie musiał się pogodzić. Choćby poruszył niebo i ziemię, choćby ściągnął oddział SWAT dowodzony przez Julię Roberts, a nawet dowiedział się co, gdzie i o której się zawali – nie zdoła zatrzymać kataklizmu. Będzie patrzył w oczy konających. Choć, ewentualnie, tę jedną blondynkę jakoś wyrwie z łap śmierci. Na tyle pozwala litościwy los. Aha. Gdy oglądałem ten film po raz pierwszy, myślałem, że mogę wszystko. „Przepowiednia” to opowieść o potworze, który choć straszny nie czyni nam nic złego i o przepowiedni katastrofy, której nie sposób uniknąć. Przypominam, że w innych filmach fantastycznych złe proroctwa najczęściej są odwracalne. Cudowności znajdziecie tu więcej. Cała historia ma jakieś mgliste potwierdzenie w rzeczywistości, takie stworzonko rzeczywiście widywano w Ameryce. Pan Ciem jest więc przynajmniej faktem psychicznym razem ze stadkiem fajowych kumpli: Diabłem z Jersey, Wielką Stopą, Nessie i Człowiekiem Śniegu. Przypuszczalnie stanowią manifestację jednego i tego samego bytu. Co jeszcze? Kapitalna praca kamery: spojrzenie zza węgła, z gałęzi drzewa ustawia widza w optyce nadnaturalnego obserwatora. A umiejscowiona gdzieś w połowie dzieła rozmowa telefoniczna pomiędzy aktorami tego dramatu, Jackiem i Panem Ćmą, sprawia, że lód spada na kark i jakoś nie chce stopnieć.
Cykl „Wieże Bois-Maury” Wydawnictwo Komiksowe
Gdzie zadebiutował autor serii „Wieże Bois-Maury”?
Średniowieczna Francja, krucjaty, niebezpieczne szlaki handlowe i on - dzielny rycerz, który przez lata próbował odzyskać ojcowiznę. Gdy Aymarowi de Bois-Maury udaje się osiągnąć cel wojaczki i zniknąć za wieżami swojego zamku na scenę wkraczają jego potomkowie. Burzliwe losy kolejnych pokoleń Bois-Maury, w zmieniających się czasach, są tematem kontynuacji bestsellerowej serii „Wieże Bois-Maury ” Hermanna Huppena. W pięciu tomach poznamy potomków dzielnego rycerza i będziemy mogli rozkoszować się wirtuozerskim rysunkiem belgijskiego mistrza komiksu. Wśród czytelników, którzy do końca sierpnia nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (
[email protected]), wyłonimy 3 laureatów, z których każdy otrzyma dwa komiksy ufundowane przez Wydawnictwo Komiksowe.
Seria „Pax” Wydawnictwo Media Rodzina
Czym zawodowo zajmowała się Åsa Larsson przed rozpoczęciem kariery pisarskiej?
Dwaj bracia, jedenastoletni Alrik i dziewięcioletni Viggo mieszkają w rodzinie zastępczej na szwedzkiej prowincji. Szybko okazuje się, że życie w małym miasteczku może być o wiele bardziej ekscytujące, niż mogłoby się wydawać. Na drodze chłopców los stawia dwie niezwykłe postaci i wiąże ich z magiczną biblioteką i tajemną historią. Udziałem bohaterów stają się przygody groźne i niesamowite jak w horrorze. Wśród czytelników, którzy do końca sierpnia nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (
[email protected]), wyłonimy 3 laureatów, z których każdy otrzyma dwie książki ufundowane przez Wydawnictwo Media Rodzina.
RozwiĄzania konkursów z numeru 6/2015 „NF” „Inni” Wydawnictwo Initium
„Clariel” Wydawnictwo Literackie
„Nadchodzi ogień” Wydawnictwo Literackie
„Ciemne tunele” „Szepty zgładzonych” Wydawnictwo Insignis
Ignorowanie czy uznawanie za nieprawdziwe uzasadnionych zagrożeń nazywa się syndromem lub kompleksem Kasandry.
Akcja „Clariel ” rozgrywa się 600 lat przed wydarzeniami z pierwszego tomu trylogii o Starym Królestwie.
Autorka powieści „Nadchodzi ogień ” jest znana z serialu „Z Archiwum X”.
W cyklu Metro 2033 wydali swoje powieści autorzy z siedmiu krajów.
Michał Petrykowski – Dąbrowa Górnicza Magdalena Kapkowska – Dąbrowa Górnicza Dariusz Skrzydło – Katowice
Anna Walc – Jaroty Daniel Chrobociński – Szczecin Adrianna Wiśniewska – Olsztyn Dagmara Kowalczyk – Andrychów Artur Bielawski – Sosnowiec
Beata Bacic – Oborniki Przemysław Pluciński – Dzierżoniów Rafał Kocoń – Warszawa Zuzanna Boratyn – Rabka Zdrój Adrian Pokrzywka – Starachowice
Norbert Cielecki – Ostrowiec Świętokrzyski Marcin Grzeszczak – Kleczew Maria Paliczka – Siemianowice Śląskie
79 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
ROCZNA
PRENUMERATA tylko
Zamów prenumeratę „Nowej Fantastyki” W prenumeracie dostajesz:
• 3 numery za darmo • wszystkie numery prosto do domu, wcześniej niż w kiosku!
84
zł
masz pytania?
• wejdź na: www.fantastyka.pl/prenumerata • zadzwoń: 22 278 17 27 • napisz: Prószyński Media Sp. z o.o., ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa lub
[email protected] Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02–697 Warszawa 76 1140 1977 0000 2542 6100 1006 py tan ia dot ycz ące pre n u m e r at y: • •
•
telefonicznie: (w godz. 8.00–16.00): 22 27 81 727 listownie pod adresem: Prószyński Media Sp. z o.o., ul. Rzymowskiego 28, 02–697 Warszawa lub na adres e-mailowy:
[email protected]
Z as ad y pren um er at y:
•
PRENUMERATA
„NF”
„FWS”
„NF”+„FWS”
Roczna
84,00
32,00
108,00
• •
prenumeratę należy zamawiać z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem od pierwszego zamawianego numeru na okres 12 miesięcy reklamacje należy zgłaszać w ciągu dwóch miesięcy koszty manipulacyjne związane z dokonaniem wpłaty w banku lub na poczcie ponosi zamawiający.
Uprzejmie informujemy, że dokonując wpłaty, wyrażają Państwo dobrowolnie zgodę na umieszczenie swoich danych osobowych w bazie danych służącej do obsługi prenumeraty firmy Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa, wydawcy „Nowej Fantastyki”. Dane są chronione zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych (tekst jednolity - Dz.U. z 2002 r., nr 101, poz. 928 z późn. zm.). Informujemy, że przysługuje Państwu prawo wglądu i poprawiania swoich danych osobowych.
Śledź aktualne promocje prenumeraty na naszej stronie
WWW.FANTASTYKA.PL/prenumerata
Adr es redakc ji: ul. Rzymowskiego 28 02–697 Warszawa Faks 22 27 81 775
e- mail:
[email protected]
www.fantastyk a.pl
Wydaje Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02‑697 Warszawa
Opracowanie wersji czytnikowej: Zuzanna Moroz
Prezes zarządu: Maciej Makowski
Kolportaż: Firma 2M Magdalena i Marek Szwed ul. Poznańska 484, 05-850 Koprki tel (22) 245-45-52
Dział Promocji i Reklamy: Artur Kaczorek, tel. 22 27 81 717
[email protected]
Redakcja: Jerzy Rzymowski redaktor naczelny/dział publicystyki
Michał Cetnarowski Dział Literatury Polskiej
[email protected]
Stali współpracownicy:
Marcin Zwierzchowski Dział Literatury Obcej
[email protected]
Andrzej Kaczmarczyk, Rafał Kosik,
Katarzyna Osowiecka Dział Graficzny
[email protected]
Łukasz Orbitowski, Bartłomiej Paszylk,
[email protected] Druk i oprawa: ORTIS Sp. z o.o., 86-050 Solec Kujawski, ul. Brukselska 8
Maciej Parowski ojciec redaktor
[email protected]
© Copyright by Prószyński Media Sp. z o.o., Warszawa 2015 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Krystyna de Binzer, Paweł Deptuch, Marek Grzywacz, Agnieszka Haska, Joanna Kułakowska, Bartłomiej Łopatka, Waldemar Miaśkiewicz, Tomasz Miecznikowski, Przemysław Pieniążek, Piotr Pieńkosz, Radosław Pisula, Wawrzyniec Podrzucki, Jerzy Stachowicz, Rafał Śliwiak, Peter Watts,
Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, w publikowanych tekstach zastrzega sobie prawo do dokonywania zmian i skrótów. Za treść reklam nie odpowiadamy.
Tymoteusz Wronka, Robert Ziębiński. Tu powinien być dowcip, ale największym dowci‑ pem w tym miesiącu będzie urlop naczelnego.
INDEKS 358398
PL ISSN 0867–132X
JAK PRZYSYŁAĆ OPOWIADANIA
DO „NOWEJ FANTASTYKI” I „WYDANIA SPECJALNEGO” 1. Teksty w Wordzie w formacie .rtf lub .doc proszę przysyłać na adres
[email protected]. Preferowane ustawienia pliku – czcionka Times New Roman 14, wcięcia akapitowe 1 cm (brak tabulatorów), bez odstępu między akapitami, z pojedynczym odstępem między wierszami. Opowiadania wysłane na ten adres, po przejściu selekcji, zostaną wybrane do druku w „Nowej Fantastyce” lub „Wydaniu Specjalnym”, a ich przeznaczenie zależy od decyzji redakcji. 2. Pamiętaj, żeby w pliku znalazło się Twoje imię i nazwisko, namiary kontaktowe (co najmniej adres e-mail i/lub numer telefonu) oraz – najlepiej – krótka notka biograficzna (ze szczególnym uwzględnieniem, czy autor publikował coś wcześniej i jeśli tak, to gdzie). Pliki z opowiadaniami trafiają ze skrzynki mailowej do katalogów na dysku twardym – jeśli nie znajdują się w nich te dane, prześledzenie, przez kogo zostały wysłane jest potem utrudnione, jeśli nie niemożliwe. Dodatkowo w tytule pliku proszę umieścić nazwisko autora i tytuł tekstu (albo pierwsze słowa tytułu, jeśli cały jest dłuższy), np.: „Tolkien_Władca pierścieni”, „Lem_Niezwyciężony”. Podobnie powinien wyglądać temat e-maila (np. „Rowling, Kiedy Harry poznał Sally, opowiadanie”).
4. Jeśli „mailer deamon” na skrzynce nie sygnalizuje Ci, że przesyłka nie dotarła do redakcji, załóż, że dotarła. Potwierdzenie otrzymania e-maila to tylko niecała minuta, to prawda; ale potwierdzenie otrzymania stu e-maili to już więcej niż godzina. Ten czas lepiej poświęcić na czytanie Twoich opowiadań. Z podobnych powodów nie prowadzimy polemik na temat odrzuconych tekstów ani ich nie opiniujemy. Jeśli do trzech miesięcy nie skontaktuje się z Tobą nikt z redakcji, możesz założyć, że tekst nie został zaakceptowany. 5. Każdy zaakceptowany tekst podlega pracy redakcyjnej – redakcja zastrzega sobie prawo do dokonywania skrótów i wprowadzania poprawek do tekstu. Bądź na to przygotowany.
bo na ok s u
b
b
bo na ok s u
b
bo na ok s u
na
po
po
p na ol f u
3. Z autorami wybranych tekstów skontaktujemy się mailowo lub telefonicznie najczęściej do trzech miesięcy od otrzymania pliku z opowiadaniem. Nie znaczy to jednak, że tekst zostanie opublikowany w tym terminie – czas publikacji zostanie ustalony w porozumieniu z autorem.
po
po
po
po
p na ol fa ub c
na
po l fa ub c
na l na l na l na l na l l u u fa ub fa ub fa ub f f fa ub ac b ac b ac b eb n ce n ce n ce n ce n eb n eb n eb n eb n oo as bo a bo a bo a b a a a a a p oo s oo s oo s oo s oo s o o o s s s po ku po ku po ku po ku po ku po ku po ku po ku na ol ku na l na l na l na l na l na l na l na l fa ub fa ub fa ub fa ub f a ub fa ub fa ub fa ub fa ub ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a p po ok s po ok s po ok s po ok s po ok s po ok s po ok s po ok s na ol oku s na l na l na l na l na l na l na l na l u u u u u u u u fa ub fa ub fa ub fa ub f a ub fa ub fa ub fa ub fa ub ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a ok s ok s ok s ok s ok s ok s ok s ok s ok s u u u u u u u u u
www.fantastyka.pl > chcemy waszych opowiadań!
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
6. Pamiętaj, że brak akceptacji tekstu nie jest równoznaczny z brakiem akceptacji autora – czasem tekst nie jest zły, ale nie jest kompatybilny z gustem redaktora lub nie pasuje do aktualnych planów wydawniczych. Niech Cię to nie zraża. Próbuj dalej. 7. Pamiętaj, że brak szacunku okazany w kontaktach interpersonalnych nie jest najlepszą drogą do budowania dojrzałych relacji między partnerami złączonymi wspólnym celem. Nikt w redakcji nie jest Twoim wrogiem. Najczęściej przypadek to tylko przypadek. Daj sobie i nam drugą szansę.
redakcja „NF”
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]