EWA N O W A C K A KoMMODUS I MARCJA CZYTELNIK WARSZAWA • 1972 Od chwili, kiedy po chwiejnej kładce zszedłem na ląd, zrozumiałem, że myliliśmy się wszy...
12 downloads
29 Views
818KB Size
EWA NOWACKA KoMMODUS I MARCJA CZYTELNIK WARSZAWA • 1972 Od chwili, kiedy po chwiejnej kładce zszedłem na ląd, zrozumiałem, że myliliśmy się wszyscy: ja, moja matka, mój stryj. Niektóre rzeczy zupełnie inaczej wyglądają z perspektywy drugorzędnego prowincjonalnego miasta niż oglądane bezpośrednio. W porcie ostyjskim kołysały się powoli brzuchate statki o długich wiosłach, na nabrzeżach tłoczył się wrzaskliwy tłum, tragarze uginali się pod ciężarem ogromnych dzbanów ze zbożem, winem, oliwą, bel jedwabi i najcieoszych płócien z Koptos, sukna barwionego tyryjską purpurą, stosów złoconych i wytłaczanych w desenie skór, dźwigali kły słoniowe i puszyste futra, miechy z nie oszlifowanymi klejnotami i kadzidłem. Całe bogactwo ziemi spływało tutaj — mogłem krążyd między barczystymi tragarzami i wytrzeszczad ogłupiałe oczy. Ludzie popychali mnie, nadzorca zdzielił długim biczem. „Czego się kręcisz, przybłędo?" Miałem wypisane na twarzy, że przybyłem z daleka i że jestem nędzarzem. Zapluskwiona barka popłynęła w górę Tybru, za kilka wytłuszczonych miedziaków kupiłem miejsce na górnym pokładzie, które dało mi prawo wylegiwania się na stosie smołowanych lin i gapienia się na brzegi. Kolumny świątyo, rozłożyste domy ukryte w gąszczu ogrodów, luksusowe rezydencje zazdrośnie zasłonięte murem przed ciekawym okiem, cuchnące składy, psy 5 i3d chwili, kiedy po chwiejnej kładce zszedłem na ląd, zrozumiałem, że myliliśmy się wszyscy: ja, moja matka, mój stryj. Niektóre rzeczy zupełnie inaczej wyglądają z perspektywy drugorzędnego prowincjonalnego miasta niż oglądane bezpośrednio. W porcie ostyjskim kołysały się powoli brzuchate statki o długich wiosłach, na nabrzeżach tłoczył się wrzaskliwy tłum, tragarze uginali się pod ciężarem ogromnych dzbanów ze zbożem, winem, oliwą, bel jedwabi i najcieoszych płócien z Koptos, sukna barwionego tyryjską purpurą, stosów złoconych i wytłaczanych w desenie skór, dźwigali kły słoniowe i puszyste futra, miechy z nie oszlifowanymi klejnotami i kadzidłem. Całe bogactwo ziemi spływało tutaj — mogłem krążyd między barczystymi tragarzami i wytrzeszczad ogłupiałe oczy. Ludzie popychali mnie, nadzorca zdzielił długim biczem. „Czego się kręcisz, przybłędo?" Miałem wypisane na twarzy, że przybyłem z daleka i że jestem nędzarzem. Zapluskwiona barka popłynęła w górę Tybru, za kilka wytłuszczonych miedziaków kupiłem miejsce na górnym pokładzie, które dało mi prawo wylegiwania się na stosie smołowanych lin i gapienia się na brzegi. Kolumny świątyo, rozłożyste domy ukryte w gąszczu ogrodów, luksusowe rezydencje zazdrośnie zasłonięte murem przed ciekawym okiem, cuchnące składy, psy S
*_ chude jak szkielety i brudni ludzie myszkujący w mule przy brzegach, leniwa żółta woda. W Neukratis wejście w ten świat wydawało się śmiesznie łatwe. — Znasz dobrze język paostwowy, jesteś młody, przystojny, wygadany, bez trudu dostaniesz się do dobrej kancelarii, zobaczysz, że zrobisz karierę. Tak właśnie mówili, a ja słuchałem i wydawało mi się prawdopodobne, że będę miał dla siebie to, co mogło człowiekowi ofiarowad Miasto. Łatwo i prosto, jakby za pomocą czarów, trafiłem w miejsce przeznaczone dla takich jak ja. W cuchnących zaułkach można było za grosze wynająd norę połączoną ze światem systemem chwiejnych drabin i skrzypiących złowieszczo galeryjek. Tamże można było odnaleźd garkuchnię, gdzie za miedziaka sypano ci dużą garśd gotowanego bobu w stulone dłonie lub pozwalano nasycid głód czymś nieokreślonym pływającym w sosie z wnętrzności krewetek (same krewetki zjadał, oczywiście, ktoś zupełnie inny). Tam można było zostad wyznawcą dowolnej religii, kapłani nieomal siłą wciągali przechodniów do równie cuchnących jak domostwa przybytków, i tam kupowało się prawo odwiedzania o dowolnej porze dołów na śmieci, jeżeli ktoś, tak jak ja, nie posiadał groszy na odwiedzanie publicznych przybytków Kloaciny strzeżonych przez czujnych poborców. Ludzie tutaj byli ruchliwi, pyskaci, zajęci od rana do wieczora swoimi tajemniczymi sprawami, o które nie należało ich zbytnio wypytywad. Przelewali się po ulicach podobni do szybkiego biegu rzeki o brudnym nurcie, a w tym nieustannym ruchliwym krążeniu zdarzało się, że zatrzymywali wzrok na oazach spokoju — jakimś oknie z kwitnącym pnączem, nieruchomym dzbanie folusznika, kobiecie wysiadującej całymi dnia6
mi na galerii swojego domu, nieruchomo wpatrzonej w płynący ulicą tłum. Mógłbym napisad, że zaakceptowano mnie, ale to nie byłoby prawdą. Po prostu nie zwróciłem niczyjej uwagi, z równą obojętnością przyjęto by pojawienie się jeszcze jednego zdziczałego kota. Właściciel domu, w którym mieściła się moja nora, nie raczył mnie zaszczycid nawet spojrzeniem, gdy podpisywałem kontrakt najmu. —
Na długo do Miasta?
— Jeszcze nie wiem — odpowiedziałem skrępowany onieśmieleniem, był to bądź co bądź ktoś, kto odezwał się do mnie — może na stałe.
— Załatw formalności u wigilów. — Szybko przeliczył wsypane mu w garśd miedziaki. — Czy znasz przepisy? W wypadku zalegania z czynszem zostajesz wyeksmitowany, rzeczy sprzedaję z licytacji na pokrycie długów, jasne? —
Jasne.
Tu mógłbym powiedzied, że nie ma się co cieszyd z mirażu przyszłej licytacji, mój dobytek nie skusiłby najmniej wymagającego handlarza starzyzną. Ale nie powiedziałem nic. Pod rządami cezara Kommodusa, syna dobrotliwego Marka, żyło się w Mieście spokojnie, jeśli, oczywiście, nie należało się do górnych dziesięciu tysięcy, ciągle przetrzebianych wyrokami śmierci i proskrypcjami. Dla zwykłych ludzi to nie miało żadnego znaczenia; rozdawano regularnie zboże i oliwę, urządzano z przepychem igrzyska gladiatorskie i otwierano co tydzieo bezpłatnie łaźnie cesarskie, dając najzwyklejszym ludziom przedsmak przywilejów bogaczy. Cezar był dostatecznie młody, by można było o nim ciekawie poplotkowad przy dzbanie kwaśnego wina i robiono to, rozglądając się, czy pospiesznego szeptu nie nasłuchuje któryś z 7
pałacowych szpicli. Ludziom podobało się, że cezar ma kochankę, że chętnie spędza czas na dwiczeniach w gladiatorskich koszarach i że jest wyznawcą Izydy. To go czyniło bliższym. W tym moim Rzymie nie było Rzymian: na ulicach słyszało się sto języków, Indusi przygrywali na piszczałkach wężom, Galowie roznosili skrobaczki i oliwę, Partowie grali pod portykiem w „para — nie para". Germanin był ulicznym golarzem, a Iber sprzedawcą winogron, Brytaoczyk łatał buty, a Żyd trzymał we-kslarską ławę na rogu. Często należało się posłużyd gestami, rozmówcy nie rozumieli języka paostwowego i nie widzieli żadnego powodu, by się go nauczyd. Wszyscy ci ludzie mieli swoich bogów, swoich kapłanów i swoje obyczaje, wspólnego cezara i wspólne Miasto. Byłem taki sam jak oni i zdawałem sobie z tego sprawę. Ich też przygnała tutaj legenda o bogactwie i marzenia o sławie. Nie znaleźli ani jednego, ani drugiego, ale co tydzieo dostawali kilka miar zboża i oliwy. To miało swoje znaczenie. Wyżej niż ja mieszkał pewien poeta, jeden z tych, którzy pod portykami zaczepiają przechodniów proponując nagryzmolenie okolicznościowego wierszydła. Przez cienki sufit słyszałem jego kichanie, był wiecznie zakatarzony i prawie zawsze pijany. Niżej niż ja zajmował izbę pewien folusznik z nader liczną rodziną, dla ułatwienia sobie życia numerował kolejnych potomków. Była tam już Prima, Sekundus, Tertia, Quar-tus, Kwintus i Sekstylia. Sądząc z figury żony folusznika mój dzielny sąsiad nie zamierzał poprzestawad na swojej szóstce. Od świtu dzieci zaczynały krzyczed, a dzban z uryną, ustawiony na rogu po wschodzie słooca przez zapobiegliwego folusznika dbałego o świeży surowiec, roznosił jeszcze ohydniejszy fetor niż zazwy8
i
♦/ b K czaj. I bez tego powietrze jest gęste od zmieszanej woni ludzkich odchodów, gotowanej kapusty, brudu, zetlałych od potu szmat i przenikliwej woni kociego moczu. Pod belkami, w ciemnych zakamarkach gnieżdżą się całe stada wychudłych dzikich kotów o oczach płonących głodem i gniewem. To śmieszne, ale zacząłem się bad kotów. Koty nie przeszkadzały szczurom wypasionym i bezczelnym, szczurzy chrobot to ostatnia rzecz, którą słyszę zasypiając, i pierwsza rzecz, jaka wypełnia moje uszy, kiedy się budzę. Podejrzewam, że zęby szczurów stoczyły ściany tej ohydnej rudery. Któregoś dnia obudzę się na środku ulicy i będę wiedział, że szczury pożarły dom. Retor, którego odwiedziłem, oglądał sobie paznokcie. — Ach, te prowincjonalne pretensje — powiedział patrząc nad moją głową na gipsowe popiersie Demo-stenesa z odbitym nosem. — Znasz język grecki, młody człowieku? Nie? Tak przypuszczałem. No, cóż, doradzam rzetelne studium języka greckiego, nim pomyślimy o czymś konkretnym. —■ Praktykowałem w kancelarii i mam zamiar poświęcid się karierze prawniczej — wyjaśniłem machnąwszy ręką w kierunku gipsowego popiersia, byd może liczyłem na poparcie wizerunku ojca wielkich mówców. —
Rozumiem.
—
No, i dlatego...
— Już powiedziałem, że rozumiem. Jednak, młody człowieku, szkoła, którą od lat prowadzę, jest postawiona na najwyższym poziomie. Wymagam znajomości greki od moich studentów. Opłaty zaś... — przymknął oczy, zakręcił młynka palcami na brzuchu i wymienił sumę, od której zrobiło mi się zimno, pospieszyłem więc z pokornym wyjaśnieniem, że nie czuję się godny zanurzenia ust w tej przejrzystej Hipokrene, najbardziej
godnej pożądania, i poszukam czegoś odpowiedniejszego dla siebie. Zamknąłem się w jednym z publicznych przybytków Kloaciny i tam wśród różowych paryjskich marmurów i śmiejących się masek sylenów, przy szmerze nieustannie płynącej wody, dokonałem bezlitosnej lustracji własnej osoby. Brudne stopy z połamanymi paznokciami, rozdeptane sandały, tunika
wytarta i wyświecona, kępy niechlujnego zarostu na policzkach, ręce kamieniarza, pełne odcisków i zgrubieo. Na garbatego karła Besa, tatuowanego na jedwabiście delikatnej skórze ud tancerek w Neukratis! Jestem tylko odrażającym nędzarzem, zżeranym przez ambicję i niczym więcej. Jedyna rzecz, jaką naprawdę mógłbym zrobid, to pójśd do portu i wynająd się do noszenia skrzyo i worów. Mógłbym także spróbowad szczęścia na Nowym Rynku. Rankami przekupnie są skłonni wydad parę asów na przeniesienie ciężkich koszy i rozstawienie desek straganów. Wlokłem się do domu, szurając sandałami. Rzucid to wszystko i wracad do Neukratis! Dlaczego nie przyznałem się temu mędrkowi, że znam grecki? Kazałby mi coś zarecytowad i śmiałby się z tego dziwacznego języka, będącego mieszaniną słów egipskich i chropawej greki, jaką mówi się w Neukratis. Solecyzmy, barbaryzmy, prowincjonalizmy. Sam wiem o tym. Czy nie wystarcza, że opanowałem poprawnie łacinę? Czytałem w kancelarii stryja ponure starocie, Pomponiusza Melę i Sta-cjusza, rozumiejąc co czwarte słowo, stryj krzyczał. Kancelaria! To, co nazywam kancelarią, było w istocie zaplutą dziurą o wilgotnych ścianach, gdzie przychodzili ubodzy dzierżawcy i właściciele rozlatujących się kra-mików, by spisywad niezdarne umowy i niewydarzone testamenty, w których zapisywali krewnym jednego bawołu, kilka garnków, połamane radło i cedrową 10 skrzynkę na odzienie. Stryj z trudem nadążał za słowami mówiącego, pisanie nie było największą jego umiejętnością. Z czcią rozwijał wysmolone kodeksy z prawem paostwowym. Nie rozumiał ani słowa, mimo to klienci ze strachem obserwowali jego poczynania. Na co dzieo stryj postępował zgodnie z prawem zwyczajowym, prastarą, nie pisaną mądrością. Wszystko było* jasne, umowne kary za woranie się w cudze pole, drobne odszkodowania za rozbite głowy i złamane nosy w nocnych bójkach, skargi do urzędów. Kancelaria! Tu, w Mieście, były prawdziwe kancelarie z dziesiątkami pyskatych skrybów, z nadętymi legistami noszącymi togi z wąskim szlakiem i rycerskie pierścienie, z oratorami stającymi w sądzie, by wspierad swą natchnioną wymową sprawy klientów. Matka przypuszczała, że dostanę bez trudu pracę w jednej z tych świątyo Temidy. Śmieszne złudzenie! Równie łatwo mógłbym wejśd do pałacu pryncepsa i prosid o urząd prefekta pretorii. Prawie wpadłem na tę dziewczynę. Popchnąłem ją dosyd mocno, krzyknęła. — Przepraszam — burknąłem starając się ją wyminąd. I wtedy dopiero spojrzałem na nią. Na Izydę! Była najcudowniejszym stworzeniem, jakie podobało się kiedykolwiek stworzyd bogom. Sam nie wiem, co urzekało najbardziej w tej twarzy, trochę nieregularnej, z za krótkim nosem i odętymi kapryśnie wargami. Nie potrafię powiedzied, dlaczego odniosłem wrażenie, że ta dziewczyna jest przebrana. Tak właśnie, przebrana. Mogłaby byd jedną z tych pachnących gotowaną fasolą kobiet, które człapały po błocie w plątaninie ulic: Rzeźniczej, Fryzjerskiej, Tkackiej, Nożowniczej, Garbarskiej, Szewskiej — niosąc pęczki warzyw i ochłapy
11 z jatki — i równocześnie wiedziałem na pewno, że nie była jedną z nich. Spojrzałem na ręce. To musiała byd jedna z tych dziwek bogaczy, które widuje się przy łaźniach lub pod amfiteatrem Flawiuszy, niesione w złoconych lektykach. Słyszałem, że zapuszczają się w śmierdzące zaułki szukając przygód lub znudzone amorami starców 0 martwym spojrzeniu i zepsutym żołądku wracają do swoich prawdziwych domów. Tak, musiała byd dziwką. Ta skóra delikatna jak puszek moreli, te ręce białe 1
pachnące migdałową maścią, te włosy polśniewające złotymi opiłkami. Chyba się nie myliłem.
Tymczasem stałem przed nią z niemądrym wyrazem twarzy i zastanawiałem się, co powiedzied, by jeszcze chwilę zatrzymad ją przy sobie. — Czy nie wiesz, gdzie jest dom Klemensa? — To ona zadała pytanie nie patrząc wcale na mnie. Jej ton miał w sobie coś z rozkazu. —
Wiem.
—
Zaprowadź mnie.
—
Dobrze.
—
Szukam człowieka imieniem Kallist. Mieszka w tym domu. Znasz go?
—
Nie.
—
Na pewno nie?
Było coś w jej głosie, co kazało mi się uśmiechnąd w znaczący sposób. Gest, który wykonałem, mógł oznaczad, że znam doskonale Kallista, i mógł oznaczad, że nigdy nie widziałem go na oczy. Niech sobie wybierze odpowiedź. Powiedziała coś szybko i cicho, nie zrozumiałem ani słowa, ale skinąłem głową. Bardzo dawno nie miałem kobiety. Za moje miedziaki nie mogłem kupid nawet pieszczot tych pijanych ladacznic, które szynkarze trzymają na piętrze dla wygody stałych klientów, nie inó12 głem także liczyd na to, że jakaś kobieta z własnej woli odwiedzi moją zaplutą norę. Ta dziewczyna musiała byd bardzo droga, nie wystarczyłoby mi pieniędzy nawet na to, by pozwoliła dotknąd swojej ręki. — Więc zaprowadź mnie do Kallista — rzuciła tym samym tonem rozkazu. Przysięgam, że ani na moment nie zatrzymała na mnie spojrzenia. Nie znaczyłem dla niej więcej niż wyleniały kot, który pod ścianą szarpał rybią skórę.
—
Zaprowadzę cię.
I wtedy nagle olśniła mnie ta myśl. Mogę ją mied. Jeżeli pójdzie ze mną, będę z nią spał. Przyprowadziłem ją pod bramę mojego domu, unosząc płaszcz przestąpiła płynące po płytach pomyje i nieczystości. Jej krótki nos zmarszczył się z odrazą. —
Cuchnie.
Odburknąłem coś w tym sensie, że nie ja wybieram drogę. Postanowiłem, że będę szorstki, dopóki nie zamknę za sobą drzwi. —
Musisz wejśd na drabinę — powiedziałem. — On mieszka wysoko.
—
Wiem. Mówiono mi o tym.
Zwróciłem uwagę, jak pedantycznie zebrała fałdy płaszcza, zanim wstąpiła na szczeble drabiny, jak mocno obcisnęła burą tkaninę. Był to dziwny gest jak na dziwkę, co by jej szkodziło, gdybym obejrzał sobie jej łydki? Wdrapaliśmy się wreszcie na górę. Oddychała z pewnym wysiłkiem, w ciemności chrobotał szczur. —
Tutaj?
—
Tak.
Z pewną ostentacją poruszyłem kołatką przybitą do framugi własnych drzwi. —
Kallista nie ma w domu.
Nie widziałem w ciemności jej twarzy. 13 —
Muszę go widzied — odezwała się po krótkiej chwili milczenia.
— Możesz wejśd i poczekad. Ludzie z czynszowych domów nie zamykają izb, kiedy wychodzą. Czy chcesz wejśd? —
Dobrze — odpowiedział mrok jej głosem.
Ktoś gramolił się po drabinie. i Lesbio, w ramionach twoich chcę umrzed z rozkoszy, Lesbio, nie bądź okrutna i speło me pragnienia... To poeta bełkotał swoje wiersze, chwiejąc drabiną. Co kilka słów czkał rozgłośnie, by potem powrócid do topornych strof.
Drzwi zaskrzypiały, dziewczyna nie tyle weszła, ile wsunąła się pod moim ramieniem. Dopiero w izbie zdjęła kaptur, który osłaniał jej głowę. Czy bała się, że ktoś ją rozpozna? Teraz może krzyczed i wzywad pomocy. W tym domu krzyk jest zwykłą sprawą, bite żony, płaczące dzieciaki, pijani, skrzywdzeni. Wigilowie niechętnie wdrapują się po spróchniałych drabinach, co kogo wzrusza czyjś płacz czy krzyk? Niech krzyczy. Nie krzyczała. Jej oczy rozszerzyło zdumienie, kiedy przewróciłem ją na swój barłóg. Była silna, chyba silniejsza niż ja, a broniła się z desperacją i bez kobiecej miękkości. Wymierzała bezlitosne uderzenia, szydziła z moich pożądao, drwiący uśmiech pojawił się na jej twarzy, gdy skupiona i czujna śledziła moje niezdarne poczynania. Zdjęła mnie wściekłośd i oburzenie. Miałem ją, nie, mogłem ją mied, a ona nie chce. — mie-
Ty wstrętna dziwko! — W bezbronnym żalu wy-wrzaskiwałem moje pretensje w barbarzyoskiej
14 —
Muszę go widzied — odezwała się po krótkiej chwili milczenia.
— Możesz wejśd i poczekad. Ludzie z czynszowych domów nie zamykają izb, kiedy wychodzą. Czy chcesz wejśd? —
Dobrze — odpowiedział mrok jej głosem.
Ktoś gramolił się po drabinie. i Lesbio, w ramionach twoich chcę umrzed z rozkoszy, Lesbio, nie bądź okrutna i speło me pragnienia... To poeta bełkotał swoje wiersze, chwiejąc drabiną. Co kilka słów czkał rozgłośnie, by potem powrócid do topornych strof. Drzwi zaskrzypiały, dziewczyna nie tyle weszła, ile wsunąła się pod moim ramieniem. Dopiero w izbie zdjęła kaptur, który osłaniał jej głowę. Czy bała się, że ktoś ją rozpozna? Teraz może krzyczed i wzywad pomocy. W tym domu krzyk jest zwykłą sprawą, bite żony, płaczące dzieciaki, pijani, skrzywdzeni. Wigilowie niechętnie wdrapują się po spróchniałych drabinach, co kogo wzrusza czyjś płacz czy krzyk? Niech krzyczy. Nie krzyczała. Jej oczy rozszerzyło zdumienie, kiedy przewróciłem ją na swój barłóg. Była silna, chyba silniejsza niż ja, a broniła się z desperacją i bez kobiecej miękkości. Wymierzała bezlitosne uderzenia, szydziła z moich pożądao, drwiący uśmiech pojawił się na jej twarzy, gdy skupiona i czujna śledziła moje niezdarne poczynania.
Zdjęła mnie wściekłośd i oburzenie. Miałem ją, nie, mogłem ją mied, a ona nie chce. — mie-
Ty wstrętna dziwko! — W bezbronnym żalu wy-wrzaskiwałem moje pretensje w barbarzyoskiej
14 ,11 szaninie greki i egipskiego, w języku, którego się wstydziłem. — Co ci szkodzi? Nie chcesz? Dlaczego nie chcesz? Zapłacę ci! Powiedz, ile bierzesz, a zapłacę ci. W tej chwili silny kopniak zrzucił mnie na ziemię. Z trudem powstałem. Siedziała na barłogu uśmiechnięta i zupełnie spokojna. — Powiedz coś jeszcze — zażądała, jakby to była najzwyklejsza rzecz i między nami nie zaszło nic zasługującego na uwagę. — Chcę słyszed język, którym mówiłeś. Przestałem rozumied cokolwiek. — Wybacz mi, jeżeli możesz mi wybaczyd. — Wcale nie chciałem tego powiedzied, te słowa wygłosiłem w pewnym sensie na przekór sobie samemu. — Jesteś piękna i nie widziałem innego sposobu, żeby... — Ach, daj spokój! — Dopiero wtedy spojrzała na mnie i jakby się zdziwiła, chyba zaskoczyła ją moja młodośd, opuszczenie i ubóstwo, zresztą nie wiem, mogę tylko przypuszczad, że tak było. Zsunęła stopy na podłogę i usiadła opierając się plecami o ścianę pokrytą śladami po rozgniecionych pluskwach i krzywym napisem „Waleriuszu, jesteś łajdakiem", który został mi w spadku po poprzednim lokatorze. — Nie chcę żadnych tłumaczeo. Powiedz, jaki to był język. —
Język?!
—
No, to co wołałeś.
—
Grecki. A raczej grecko-egipski. Pochodzę z Neu-kratis.
—
Ja świetnie wiedziałam, co mówisz, chociaż nie znam tego języka. Powiedz, dlaczego.
—
Nie wiem.
—
No, właśnie — zdawała się z zadowoleniem konstatowad jakiś dobrze sobie znany fakt.
Kiedy tak siedziała, rozparta i pewna siebie, nawet 15
w jakimś sensie władcza i rozkazująca, czułem się wobec niej jak niewolnik chłostany przed obliczem swego pana. Nie przyszło mi nawet do głowy, żeby usiąśd. Stałem cały czas pod jej nieodgadnionym, trochę szyderczym spojrzeniem. — To wszystko jest dosyd skomplikowane — ni to stwierdziła, ni westchnęła z odrobiną żalu nad zagmatwanymi sprawami, które znała tylko ona. — Będziesz musiał umrzed. Rzuciła to lekko, tak mówi się o konieczności zaniesienia podartych sandałów do szewca. Otworzyłem niemo usta. Izydo! Hermesie! Ja? Ja miałbym umrzed? Bzdura! Na górze rozległ się straszliwy rumor, można by sądzid, że Atlas zrzucił z grzbietu tarczę ziemi. Strop zadrżał i obsypał nas miałkim pyłem i drobinami próchna. Równocześnie buchnął potępieoczy śpiew: Owinę miecz swój laurem, bom zwycięzcą, Niech jego jasne ostrze spłynie dziś żywą krwią... —
Upił się. — Spojrzałem na strop i dodałem już zupełnie niepotrzebnie: — Co dzieo się upija.
—
Kto to jest?
—
Taki poeta.
—
I filozof?
—
Nie. Chyba nie.
—
To dobrze. Nie znoszę filozofów.
Moje gardło zaciskała jakaś niewidzialna dłoo. Może się przesłyszałem? Ta dziwka wydała na mnie wyrok, a teraz paple o byle czym, rozparta wygodnie na moim wyrku. Jest bezczelna i pewna siebie. —
Mówiłaś o śmierci? — spytałem. — Ośmielasz się mi grozid?
—
Tak.
16 — Nie pomyślałaś, że jesteśmy sami i nikt nie usłyszy krzyku? Jeżeli znasz tę częśd miasta, to wiesz, że na wysypiskach śmieci wigilowie często odnajdują zwłoki i nikt nie pyta, jaką śmiercią umarli ci ludzie. Czy mam ci zacząd mówid o twojej śmierci? —
Zupełnie zbyteczne. I tak wiem, że tego nie zrobisz. Bo ty mi nie wierzysz. Prawda?
—
Prawda. Nie wierzę ci.
— Tak sądziłam. Jednak będziesz zmuszony uwierzyd. — Zanurzyła palce we włosy rozsypane podczas szarpaniny (miałem rację, pudrowała je złotymi opiłkami, na moim płaszczu nikło polśniewały drobinki złota). — Więc pochodzisz z Neukratis i jesteś egipskim Grekiem?
Miałem dosyd tego wszystkiego. — Coś w tym sensie. A teraz, moja ty cnotko — użyłem rozmyślnie wulgarnego zwrotu, którym przekupki lżyły się wzajemnie na Starym Targu — moja ty niedotykalska, najlepiej będzie, jak skooczymy to czarujące spotkanie. Jeżeli chcesz, zaprowadzę cię do Kallista lub gdzie indziej, dla samej przyjemności pozbycia się twojego towarzystwa. Na górze z trzaskiem rozlatywały się jakieś gliniane skorupy, pod nami rozryczało się dziecko (chyba Sekundus), a ktoś stojący na dole w bramie ryczał: —
Materninie! Materninie!
— No cóż... — Wstała, ogarnęła suknię i płaszcz, naciągnęła kaptur na głowę. — Idziemy. Ale nie ciesz się, mam sposoby, by cię unicestwid. Nie pozwalam zbyt długo żyd ludziom, którzy mnie obrazili. —
Jesteśmy w cywilizowanym paostwie. Zwrócę się do wigilów o ochronę. Powiem im o tobie.
—
Tak?
—
Tak, moja pani. Nie groź mi. Ja się nie boję.
Odrzuciła kaptur i z powrotem usiadła na wyrku. 2 — Komsnodus... 17 — Nie pomyślałaś, że jesteśmy sami i nikt nie usłyszy krzyku? Jeżeli znasz tę częśd miasta, to wiesz, że na wysypiskach śmieci wigilowie często odnajdują zwłoki i nikt nie pyta, jaką śmiercią umarli ci ludzie. Czy mam ci zacząd mówid o twojej śmierci? —
Zupełnie zbyteczne. I tak wiem, że tego nie zrobisz. Bo ty mi nie wierzysz. Prawda?
—
Prawda. Nie wierzę ci.
— Tak sądziłam. Jednak będziesz zmuszony uwierzyd. — Zanurzyła palce we włosy rozsypane podczas szarpaniny (miałem rację, pudrowała je złotymi opiłkami, na moim płaszczu nikło polśniewały drobinki złota). — Więc pochodzisz z Neukratis i jesteś egipskim Grekiem? Miałem dosyd tego wszystkiego. — Coś w tym sensie. A teraz, moja ty cnotko — użyłem rozmyślnie wulgarnego zwrotu, którym przekupki lżyły się wzajemnie na Starym Targu — moja ty niedotykalska, najlepiej będzie, jak skooczymy to czarujące spotkanie. Jeżeli chcesz, zaprowadzę cię do Kallista lub gdzie indziej, dla samej przyjemności pozbycia się twojego towarzystwa. Na górze z trzaskiem rozlatywały się jakieś gliniane skorupy, pod nami rozryczało się dziecko (chyba Sekundus), a ktoś stojący na dole w bramie ryczał:
—
Materninie! Materninie!
— No cóż... — Wstała, ogarnęła suknię i płaszcz, naciągnęła kaptur na głowę. — Idziemy. Ale nie ciesz się, mam sposoby, by cię unicestwid. Nie pozwalam zbyt długo żyd ludziom, którzy mnie obrazili. —
Jesteśmy w cywilizowanym paostwie. Zwrócę się do wigilów o ochronę. Powiem im o tobie.
—
Tak?
—
Tak, moja pani. Nie groź mi. Ja się nie boję.
Odrzuciła kaptur i z powrotem usiadła na wyrku. 2 — Komsiodus... 17 — Jesteś jedynym człowiekiem, który się mnie nie boi, a twoja odwaga ma źródło w zupełnej nieświadomości. Dlaczego nie próbujesz odgadnąd, kim jestem? Naprawdę mnie nie znasz? — Jest mi wszystko jedno. Możesz sobie byd córką Jowisza lub żoną prokonsula, jeśli ci na tym zależy. Pod nami rozpętał się istny orkan czy trzęsienie ziemi, kobiecy głos piszczał na nieprawdopodobnie wysokiej nucie, zdawało się, że za chwilę pisk pęknie jak kruche szkło, wtórował mu zawiesisty męski bas w niskich rejestrach i płacz licznych dzieci. Dlatego nie usłyszałem, co powiedziała ta pewna siebie dziwka. —
Jak się nazywasz? — ryknąłem starając się przekrzyczed rodzinną idyllę mego sąsiada, folusznika.
—
Marcja! — odwrzasnęła na tym samym tonie.
W dniu igrzysk w wielkim cyrku zwróciłem uwagę na posąg Amazonki z odkrytą piersią i w hełmie z kooskim ogonem. Mężczyźni, mijając rzeźbę z paryjskiego marmuru, uśmiechali się dwuznacznie. Padały półgłosem wypowiadane uwagi: —
Kupa baby, aż człowieka chęd zdejmuje.
—
Za wysokie progi na twoje nogi.
— Z taką, ech, użyłby sobie człowiek i niech mnie szlag trafi, pokazałbym tej cipce, co znaczy prawdziwy chłop. —
Pilnuj swojej starej!
Wtedy pierwszy raz usłyszałem to imię i zobaczyłem tę twarz, te obfite piersi z ostro sterczącymi sutkami, ramiona zarazem smukłe i silne, przepych byle jak upiętych włosów, wymykających się spod hełmu. Z setek tysięcy kobiet, które mogły stanąd na mojej drodze — musiałem spotkad tę właśnie.
Marcja nie wydawała się podniecona ani gniewna, siedziała na podwiniętych pod siebie nogach, daleka 18 — Jesteś jedynym człowiekiem, który się mnie nie boi, a twoja odwaga ma źródło w zupełnej nieświadomości. Dlaczego nie próbujesz odgadnąd, kim jestem? Naprawdę mnie nie znasz? — Jest mi wszystko jedno. Możesz sobie byd córką Jowisza lub żoną prokonsula, jeśli ci na tym zależy. Pod nami rozpętał się istny orkan czy trzęsienie ziemi, kobiecy głos piszczał na nieprawdopodobnie wysokiej nucie, zdawało się, że za chwilę pisk pęknie jak kruche szkło, wtórował mu zawiesisty męski bas w niskich rejestrach i płacz licznych dzieci. Dlatego nie usłyszałem, co powiedziała ta pewna siebie dziwka. —
Jak się nazywasz? — ryknąłem starając się przekrzyczed rodzinną idyllę mego sąsiada, folusznika.
—- Marcja! — odwrzasnęła na tym samym tonie. W dniu igrzysk w wielkim cyrku zwróciłem uwagę na posąg Amazonki z odkrytą piersią i w hełmie z kooskim ogonem. Mężczyźni, mijając rzeźbę z paryjskiego marmuru, uśmiechali się dwuznacznie. Padały półgłosem wypowiadane uwagi: —
Kupa baby, aż człowieka chęd zdejmuje.
—
Za wysokie progi na twoje nogi.
— Z taką, ech, użyłby sobie człowiek i niech mnie szlag trafi, pokazałbym tej cipce, co znaczy prawdziwy chłop. —
Pilnuj swojej starej!
Wtedy pierwszy raz usłyszałem to imię i zobaczyłem tę twarz, te obfite piersi z ostro sterczącymi sutkami, ramiona zarazem smukłe i silne, przepych byle jak upiętych włosów, wymykających się spod hełmu. Z setek tysięcy kobiet, które mogły stanąd na mojej drodze — musiałem spotkad tę właśnie. Marcja nie wydawała się podniecona ani gniewna, siedziała na podwiniętych pod siebie nogach, daleka 18 i bardzo obca. Gdy milczenie stało się wprost duszące, odezwała się nie zmieniając pozycji: —
Wiem, że nie jesteś chrześcijaninem. Dlaczego starałeś się wprowadzid mnie w błąd?
—
To kłamstwo. Nic nie mówiłem o chrześcijanach.
—
Udawałeś, że znasz Kallista.
—
I co z tego?
—
Nic. Nie jesteś chrześcijaninem.
—
Nie jestem.
—
I nie słyszałeś o chrześcijanach?
—
Tego nie powiedziałem. — Owszem, słyszałem
0 chrześcijanach jeszcze w Neukratis i tutaj, w Mieście. Jedni twierdzili, że chrześcijanie to Żydzi wślizgujący się podstępnie do domów, by pleśd baśnie łatwowiernym kobietom i nierozgarniętym dzieciakom, drudzy, że jest to sekta posiadająca godną uwagi moc czynienia cudów, jeszcze inni, że jest to banda kuchennych niewolników i roznosicieli wody, która zbiera się w opuszczonych grobowcach na oburzające obrzędy 1 unika światła dziennego jak te szczury z Wielkiej Kloaki, zdychające, gdy padnie na nie promieo słooca. Słyszałem o chrześcijanach wiele rzeczy dziwnych, ale nie ciekawiły mnie one. Nigdy nie miałem pociągu do tajemnych kultów i odgadywania tajemnic przeznaczeo. Nie szukałem bogów, a oni nie szukali mnie i tak było najlepiej. W Neukratis od czasu do czasu obrzucaliśmy błotem drzwi synagogi i rozbijaliśmy żydowskie kramy, Żydzi bezcześcili nasze świątynie i rozbijali głowy Grekom. Zresztą nie wiem, kto wszczynał te bójki, tak było od wieków i nikt nie zamierzał tego zmieniad, jak nie marzy się nawet o zlikwidowaniu letniej suszy czy wylewów rzeki. Tak po prostu jest i człowiek godzi się z tym, że tak jest. Ta dziewczyna miała dziwny zwyczaj prowadzenia 19 ciągłego śledztwa, pytała tonem nie znoszącym sprzeciwu. Musiałem odpowiadad. —
Więc twierdzisz, że słyszałeś. Czy nie pragniesz sam zostad wyznawcą Chrystusa?
Otworzyłem szeroko usta i zostałem tak, wiejski półgłówek przed swoim panem. Nie musiałem sprawiad wrażenia kogoś nadmiernie bystrego. Zresztą, nie mam zamiaru twierdzid, że kiedykolwiek odznaczałem się zbyt lotną inteligencją. —
Odpowiedz!
Jej głos był naglący i niecierpliwy, jak gdyby chciała powiedzied: czy nie rozumiesz, że tracę na ciebie swój czas? — a ja nie potrafiłem wykrztusid jednego słowa. Wolałem milczed, ponieważ nie wiedziałem, gdzie mnie prowadzi i jaką pułapkę przygotowała.
— Milczenie też jest odpowiedzią — skonstatowała i już ostro wydała wyrok: — Zostaniesz chrześcijaninem. Skieruję do ciebie kogoś, kto cię pouczy, co czynid. Masz byd posłuszny. Dla sobie tylko znanych powodów zmieniła poprzednią decyzję i pozwalała mi żyd. — Dobrze — wykrztusiłem zastanawiając się, czy nie rozpłynąd się w dziękczynieniach. Nie, nie powinienem jej dziękowad, najmądrzejszą rzeczą było przyjmowanie wszystkiego z największą obojętnością, mój spokój zdawał się budzid w niej jakąś ciekawośd, a dopóki uważała, że jest we mnie coś godnego uwagi — miałem szansę. — Pamiętaj, żadnego udawania. Będę wiedziała o każdym twoim kroku. — Umyślnie lub bezwiednie skierowała palec ku dołowi, gest, jakim dawano znak dobijania rannych gladiatorów. — Musisz robid wszystko, czego zażądam. Rozumiesz? —
Rozumiem.
—
Mam nadzieję, że przyjmujesz moje warunki?
20 —
Tak.
—
Nie jesteś zbyt odważny. Sądziłam, że spróbujesz przynajmniej się bronid.
— Dlaczego miałbym się bronid? — Zrobiłem ruch jednocześnie nonszalancki i znudzony. — Mam wszystkie podstawy, by przypuszczad, że proponujesz mi rzeczy rozsądne i pożyteczne. Nigdy nie wierzgam przeciw ościeniowi, jeżeli ościeo kieruje mnie z wertepów na dobrze ubitą drogę, o ile rozumiesz, co mam na myśli. —
Ale nie zapytałeś, jakie to warunki.
—
Zapytam teraz. Jakie?
Przez środek podłogi przebiegł szybko szczur i zniknął pod barłogiem. Marcja wzdrygnęła się i milczała w ciszy drążonej szczurzym chrobotem. —
Jakie? — powtórzyłem czując, że zyskuję niepewną i chwiejną, ale zawsze przewagę.
— No, cóż... — zawahała się i odrzucając z czoła opadający kosmyk dokooczyła miękko: — Poślubisz mnie. —
Co? — wyszeptałem mając niejasne wrażenie, że któreś z nas oszalało. Ona lub ja.
— To, co słyszałeś. — Teraz, kiedy powiedziała to najtrudniejsze, słowa płynęły łatwiej i prędzej: — Jeżeli nie zaślubi mnie cezar, ty mnie poślubisz. Nie rób takich grymasów, to mnie złości. Było to najbardziej nonsensowne żądanie, o jakim kiedykolwiek słyszałem. Bezgłowy kadłub unurzany we własnej krwi, ława na galerach, bicz nadzorcy, kaganiec na ustach niewolnika obracającego ramię
kieratu — to nie budziłoby zdumienia, ale ślub? Marcja pod welonem oblubienicy i ja sam wypowiadający uświęcone formuły, by związad się na wiecznośd z kochanką cezara? —
Dobrze, poślubię cię. — Mój głos dźwięczał tak
2t wyraźnym brakiem entuzjazmu, że uśmiechnęła się już zupełnie jawnie, ze szczerym rozbawieniem. Podeszła do mnie całkiem blisko, odgarnęła mi włosy z czoła, dotknęła moich policzków. —
Jaki ty jesteś młody.
—
A ty?
—
Ja mam tysiąc lat albo więcej, to nieważne i nie ma żadnego znaczenia. Jak się nazywasz?
—
Eklektus.
—
Ładne imię.
Nieomal ocierała się o mnie, przytulna i puszysta jak łasząca się kotka, miałem się cały czas na baczności. — Ja naprawdę mam na imię Aglae, ale zawsze mnie nazywano Marcją. Nie lubię tego imienia. Tobie się podoba? —
Nie wiem. Chyba tak.
—
A ja?
—
Co ty?
—
Czy ci się podobam?
Już odgadywałem, że nie należy zdradzad mojego zafascynowania jej osobą. Moją szansą było utrzymywanie chłodnego dystansu, obojętnośd, sztywna i konwencjonalna poprawnośd. —
Wybacz, nie.
—
Naprawdę?
—
Tak.
—
To dobrze.
Mogłem ją podtrzymad na chwiejnej drabinie, mogłem jej podad rękę w bramie pełnej rozlanych nieczystości i nie zrobiłem najlżejszego gestu, który by świadczył o tym, że pragnę jej dotknąd. Szedłem za nią milczący i pełen tajonej dezaprobaty. Wcale nie chciałem jej teraz dla siebie, niech cezar
Kommodus przygniata sobą to ciało, niech każe nosid jej strój Amazonki i sied retariusa, nie mam ochoty rywalizowad z cezarem, 22 niech ją zasypują płatkami róż i noszą p.zed nią liktor-skie rózgi, nie pragnę tajemnie pozbawiad władcy niczego, lękam się o siebie. Nieudany aspirant na legistę zamieniony w męża Marcji — szczyt nonsensu. Ciekawe, jak ona wychodzi potajemnie z pałacu? Czy to możliwe, że nie śledzą nas teraz czyjeś oczy? Dziwne, ale uwierzyłem jej zaraz, kiedy wymieniła swoje imię. A przecież mogłaby byd awanturnicą posługującą się imieniem Marcji, bawiącą się dziwnie i bezlitośnie z naiwnym prostakiem z prowincji. Przypadkowe podobieostwo, pewnośd siebie, bezczelna prowokacja? Ona była Marc ją. Dałbym sobie uciąd dłoo za tę prawdę. Nie kłamała. Naokoło zamykał nas wąwóz domów, olbrzymich, brzuchatych, niejako walących się na siebie garbami nierównych pięter, stroszących się szmatami powiewającymi jak proporce z zabitych deskami szpar okien, smrodem, wrzaskiem. Wypluwały z bram hordy usmar-kanych, krzykliwych dzieci, wypychały na chodniki kramy, warsztaty i sklepiki, których nie mogły pomieścid w swoim wnętrzu. Ława wekslarska, łatacz sandałów, rząd piecyków dymiących niczym małe wulkany, pękające łupiny kasztanów i skrawki tłustego mięsa w sosie z małży, prażony bób i soczewica zmieszana z kawałeczkami ryby. Krzywy napis — „Biegła położna" i zaraz golarnia, klienci cierpliwie czekający na brzegu chodnika i tonsor usuwający zarost za pomocą roztopionej żywicy. Golony wyje wniebogłosy i wzywa kary niebios na swojego oprawcę, czekający żują bób i z zupełną obojętnością wypluwają łupiny na jezdnię, gdzie potrącając się nawzajem krążą przekupnie z dzbanami źródlanej wody, sprzedawcy syryjskich łakoci klejących się od miodu i tłuszczu, półnagie dzieciaki i umęczone kobiety dźwigające przed sobą ciężarne brzuchy. Od czasu do czasu rozetnie ten tłum 23 jakaś zbłąkana lektyka, za spuszczonymi firankami nie dojrzysz twarzy, pojazd, którego właściciel chce sobie skrócid drogę i dlatego zdecydował się zapuścid w te śmierdzące ulice. Nie widzi się prawie niewolników, tutaj mieszkają ludzie wolni. Jeszcze rzadziej wyłowisz z tłumu błysk blach pancerza, wigilowie i pretorianie nie odwiedzają w pojedynkę tych stron, są oni tutaj wszechobecni, ale niewidzialni i niematerialni, mogliby coś powiedzied o tym właściciele kramików i szynków, którzy opłacają się wigilom za możliwośd robienia ciemnych interesów, kobiety zaczepiające przechodniów i ci wszyscy, którzy obojętnie podpierają plecami ściany śmierdzących czynszówek. Sposób, w jaki Marcja niosła siebie przez ludzki tłum, pochylenie głowy, układ fałd płaszcza były nieporównane. W domu, w Neukratis, słyszałem opowieśd 0 Izydzie, która zeszła na ziemię w łachmanach nę-dzarki, a mimo to królowa błagała obdartą żebraczkę, by zechciała zamieszkad w pałacu i wychowywad królewskich synów. Marcja była boginią, której dla kaprysu spodobało się zejśd na ziemię, tylko ja jeden nie odgadłem jej tajemnicy. Znałem
wyrostków z tej ulicy, którzy nie pozwalali przejśd spokojnie żadnej ładniejszej dziewczynie — nie odważyli się nawet podnieśd oczu na Marcję. Trzeba było mnie, prostaka 1 prowincjusza, żebym określił boginię ulicznym wyzwiskiem i próbował powalid na swoje legowisko. Była to złośliwośd losu czy niespodziewany uśmiech fortuny, jeszcze nie odważyłem się sformułowad swoich odczud, Marcja miała rację, to wszystko było naprawdę niedorzecznie skomplikowane. Nauczono mnie zawsze pytad o cel, a teraz nie znajdowałem odpowiedzi. Komuś z nas wyznaczono rolę kata, komuś ofiary. To jasne, że ja jestem ofiarą, tylko po co? Co może zyskad najpotężniejsza kobieta w imperium wiążąc się z kimś takim, jak ja? Nagle Marcja zatrzymała się. —
Wracaj. Trafię sama.
—
Chciałbym pójśd z tobą.
—
To niemożliwe, przynajmniej teraz. — Podniosła szczupłą dłoo w geście pożegnania. — Idź już.
Nie widziałem jej twarzy w cieniu kaptura. ■— Zawezwiesz mnie? — Była w moim głosie szczera obawa, wszystkie myśli odleciały jak stado spłoszonych ptaków. Na Jowisza! Zadrwiła sobie ze mnie, zrobiła ze mnie żałosnego błazna. A ja, bezmózgi osioł, uwierzyłem jej. Nieźle się zabawiła moim kosztem, nie ma co gadad! —• Znowu mi nie wierzysz? — Odsłoniła twarz i spojrzała na mnie nie mrużąc powiek. —• Nie myślę byd błaznem. —
Jak sobie chcesz.
—
Daj mi coś na znak, że to jest prawda.
—
Co?
—
No, to, o czym mówiłaś.
—
Potrzebujesz znaku? Nic z tego. Nie dostaniesz. Możesz mi wierzyd lub nie.
Po prostu zostawiła mnie na środku ulicy i odeszła, a ja stałem jak kamienny posąg, popychany przez spieszących się, z głupio otwartymi ustami. Zdaje się, że chciałem jeszcze coś jej powiedzied, ale kiedy przemówiłem, brzmiało to: —
Niech to wszystko jasny grom spali!
Na tyle tylko potrafiłem się zdobyd. Sprzedawca wody wrzasnął mi nad uchem:
— Odsuo się, durniu! — W tej chwili chlustnęła na mnie struga zimnej wody i pociekła znacząc moje nogi jaśniejszymi smugami. — Baran! —
Masz rację — zgodziłem się. Odchodząc widziałem
ogłupiałe oczy roznosiciela. Czemu się dziwił? Był głosem, jakim bogowie wyrazili swój sąd nade mną. A to wszystko nie mogło byd prawdą. Zapomniałem powiedzied, że byłem pijany, kiedy nieumyślnie potrąciłem tę dziewczynę... Przystrojeni w obuwie z półksiężycem z kości słoniowej, w wymyślnie udrapowanych togach senatorowie wezwani do pałacu czekali, aż cezar zechce przerwad swoje zajęcia i znaleźd czas na przyjęcie ich i rozpatrzenie spraw, które przynosili. Wśród konsularnych mężów wyróżniał się łysiną i budzącą szacunek tuszą Klaudiusz Pompej anus, szwagier cezara, wdowiec po Lucylli, w kącie, na trój nożnym stołku, przycupnął prefekt pretorii, Letus, podobny do zatroskanego zająca. Z namaszczeniem składał i rozkładał na kolanach ogromną chustkę do nosa i zdawał się byd bez reszty pochłonięty tą nieskomplikowaną skądinąd czynnością. — Chyba już po prandium? — zapytał ktoś świszczącym szeptem i wszyscy nagle poczuli głód, słooce wzbiło się już bardzo wysoko na niebie, żołądek domagał się czegoś konkretnego. — Lekarze twierdzą, że należy przede wszystkim spożywad jarzyny i owoce, a wino pid rozcieoczone wodą. —
Bez żywic i wonności?
—
Od mastyksu dostaję zgagi.
—
Mnie gniecie.
— A mimo wszystko nie masz jak młode jagniątko z rusztu. Mój kucharz dodaje tymianku, kolendry, porów. Palce lizad. —
Najlepiej z kaszą.
—■ Nigdy! Z kaszą do ust nie biorę. Ale prosiak z kaszą to co innego. 26
—
Oddam wszystkie prosiaki na świecie za wymię maciory w sosie z górskich ziół.
— Najlepsza jest jednak murena gotowana w morskiej wodzie, do tego przystawki: szparagi, pory, sałata, jarmuż. Rozmowa toczyła się w przyciszonej tonacji i dostojnicy raz po raz spoglądali niecierpliwie na drzwi ujęte w pilastry ze złoconych marmurów, gdzie przedstawiono urocze i płoche igraszki nereid i trytonów. Zza
tych drzwi miał się ukazad cezar. Czekali już wiele godzin i ich myśl odwracała się od ważnych spraw paostwowych ku prozie obfitego posiłku i pokrzepiającej drzemki. Byli ludźmi starszymi i dbali o swoje trawienie. Każdy z nich wiedział doskonale, że w pałacu nie należy rozmawiad o rzeczach istotnych, ściany miały tu dobre uszy i słyszały często więcej, niż zostało powiedziane. —
Ostatnie igrzyska były zachwycające.
— Oglądaliście już galerię? Bardzo pomysłowa konstrukcja. Obawiałem się, że przytłoczy sobą wystrój amfiteatru, ale nic podobnego. Lekka, wdzięczna, świetnie się komponuje z całością. —
Zapewnia całkowite bezpieczeostwo.
—
Tak, to najistotniejsze.
Piasek powoli przesypywał się w klepsydrach, cienie wydłużały się pożerając słoneczny blask. Dwaj pretorianie, zastygli przy marmurowych odrzwiach, drzemali w bezruchu. — Odwiedziłem przedwczoraj moją teściową. Ma kłopoty z administracją swoich majątków, szczególnie w Galii. Skarży się, że nie można polegad na najemnikach — leniwa, rozpuszczona hołota. —
Nie starcza jej ludzi z familii?
27 —
Skąd! Ma wszystkiego ze cztery tysiące głów. Co to znaczy!
— Ja mam jedenaście tysięcy i same kłopoty. Byle Frygowi zachciewa się teraz czcid bogów i byd traktowanym jak udzielny książę. Czasami, kiedy rządcy składają mi po kąpieli raporty, czuję, jak mi puchnie wątroba. Nadejdą hillaria, trzeba zwolnid z pola czcicieli Kybele, innego dnia wyznawcy Mitry podnoszą wrzask, że to ich święto, nie poczekasz długo, aż tu Izyda domaga się swoich praw... — Psst — przerwano mówiącemu: prefekt pretorii podniósł rybie oczy i zdawał się słuchad echa ostatnich słów. W pałacu nie krytykowało się religii znad Nilu, jeśli się chciało żyd spokojnie i bezpiecznie: cezar Kommodus należał do zagorzałych czcicieli Gwiazdy Morza i nie wahał się oddawad pod nożyce fryzjera wypielęgnowanych złotych loków, by boso, z ogoloną głową dźwigad w procesji szakalogłowy wizerunek Anubisa, pana umarłych. —
Najgorsi są jednak ci Żydzi.
—
Jacy Żydzi?
—
Ci, podburzani przez tego Chrestosa.
—
Chrestos to ich Bóg.
— Byd może, to mnie nie obchodzi. Rankiem budzi mnie jakieś wycie z pomieszczeo niewolników. Pytam: co to? To chrześcijanie witają dzieo. Wychodzę do atrium i widzę, że ogrodnik stoi oparty na łopacie, a jakiś rozczochrany drab pali mu kazanie. Baranek, winnica, jakieś ptaki, same bzdury. Oczywiście, znowu ktoś od tego Chrestosa... — Psst — przerwał znowu Klaudiusz Pompejanus. Był najlepiej zorientowany w pałacowych zawiłościach i wiedział świetnie, że nie należy głośno krytykowad nowej sekty. Czcigodna Marcja marszczyła z niechęcią czoło, gdy któryś z senatorów przypominał Kommodu-
28
sowi chwalebną surowośd ojca, wielkiego Marka, który nie wahał się wydawad na tortury i śmierd wyznawców tej nowej, wrzaskliwej i ekspansywnej sekty. Marcja miała powody, by protegowad chrześcijan, i należało je uszanowad, tak jak należało uszanowad wszystko, cokolwiek robiła czy mówiła. Klaudiusz Pompej anus kierował się w życiu zasadą zgadzania się ze wszystkim, co robili stojący wyżej od niego. Był entuzjastycznym wielbicielem rozumu i cnoty wielkiego Marka i przypuszczalnie jego podziw i oddanie pozwoliło mu poślubid Lucyllę, najstarszą córkę wielkiego Marka, gdy owdowiała po śmierci Werusa. Stanowisko zięcia cezara samo przez się budziło szacunek. Lucylla okazała się zupełnie nieznośna w małżeoskim pożyciu, to była jedyna plama na słoocu przyświecającym pogodnym dniom Pompej anusa. Gdy po śmierci wielkiego Marka Kommodus został cezarem, uwielbienie dla cnoty, filozofii stoickiej i surowego trybu życia okazało się zupełnie zbytecznym spadkiem po epoce poprzedniego władcy; Klaudiusz Pompej anus stał się o wiele fry wolniejszy, niż można było przypuszczad znając jego poprzednią surowośd, i cytował Epikteta tylko w wyjątkowych wypadkach. Na szczęście, sprawa z uciążliwą żoną rozwiązała się ku zadowoleniu Pompejanusa. Lucylla zorganizowała spisek na życie brata i wybrała na skrytobójcę niejakiego Marka Umidiusza Kwadratusa, odznaczającego się skłonnościami do niepohamowanego gadulstwa. Zamiast wbid szybko sztylet — Kwadratus wygłosił nader bogatą inwokację do republikaoskich swobód, z podkreśleniem szczególnej roli senatu jako ciała kierowniczego w paostwie bez tyranii i despotyzmu. Niestety, nie dane mu było skooczyd, bo pretorianie rozsiekali go na kawałki. Cezar bez trudu ustalił winę siostry i wygnał ją na Capri, zezwoliwszy przedtem na roz29 wód z Pompejanusem. W ten sposób Pompejanus został honorowym szwagrem cezara, bez cielesnej obecności Lucylli, którą później potajemnie uduszono, co zresztą już nie miało najmniejszego znaczenia. Od czasu tych nieszczęsnych wypadków Pompejanus przestawił się na kult krzepy i kolejnych prefektów pretorii, a szczególnie na podziwianie wszystkiego, co zechciała uczynid czy rozkazad Marcja.
Przez salę przeleciała niespiesznie mucha i oczy wszystkich senatorów powędrowały za owadem, pełne pierścieni dłonie zakrywały dyskretnie ziewające usta. Oczekiwanie było dzisiaj wyjątkowo długie. —
Tygidia znowu się rozwodzi.
—
Który to już raz?
—
Nie pamiętam. Ona zmienia mężów dwukrotnie podczas każdego konsulatu.
—
Podobno w zaprzęgu Zielonych ma za tydzieo biegad Wolukr III, po tym sławnym Wolukrze.
—
To sensacja! Widziałeś tego konia?
— Widziałem. Kasztan z białym pyskiem. Sucha noga, wydatna pierś. Powinien odnosid sukcesy na torze. —
Kto powozi?
—
Jeszcze nie wiadomo. Zadecyduje trener stajni Zielonych.
—■ Podziwiam tych, którzy się entuzjazmują tymi dychawicznymi chabetami Zielonych. Tylko Czerwoni mają jaką taką stajnię. Taki Argos to jest koo. Na najbliższych wyścigach stawiam na niego sto tysięcy sestercji. —
W odeonie Dorniejana wystąpi za kilka dni znakomity zespół grecki.
—
Z czym?
—
Coś z klasyki.
—
E, to już wszystkich znudziło. Ale powiem córce, ona się interesuje zespołami greckimi.
30
—- Widzieliście Mummię? Podobno w łaźni mierzy swoje siły z gladiatorami. Naoczni świadkowie przysięgają, że rozwala głowy jak zgniłe jabłka i uderzeniem tarczy w kolana zwala z nóg chłopa po chłopie niby drewniane figurki. —
Wydaje mi się niewłaściwe wpuszczanie mężczyzn do łaźni w godzinach kąpieli kobiet.
—
To przecież tylko gladiatorzy, a poza tym masz jakieś staroświeckie uprzedzenia.
Nieruchome dotąd podwoje rozwarły się z głębokim skrzypnięciem ukazując perspektywę nieskooczenie długiego korytarza wyłożonego kolorowymi płytami. Senatorowie porwali się z miejsc i zbili w stado. Drzemiący gwardziści wyprostowali się odruchowo i unieśli przepisowo miecze ostrzem ku górze. Korytarz był pusty i milczący, nawet najlżejszy szmer nie mącił zastygłej ciszy.
Nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pusta przestrzeo wypełniła się postaciami — togi, kwieciste syryjskie tuniki, pancerze zbrojnych, płaszcze udra-powane na lewym ramieniu, diademy na włosach. Żegnano się. —
Do jutra, Pawle!
—
W koszarach, prawda?
—
Świetnie mi dzisiaj szło.
—
Byłeś niezrównany, Pawle.
— Dwadzieścia trafnych na dwadzieścia strzałów! Zdumiewające! Gigantyczne! Powiedziałbym, godne Herkulesa. W ramie marmurowych odrzwi pojawił się niepozorny młody mężczyzna, jasny zarost zwijał się w kunsztowne pierścionki na ascetycznych policzkach. Jego ramiona były nieproporcjonalnie szerokie w stosunku do wąskiej klatki piersiowej, jakby zapożyczone od innego człowieka, gruźlaste od potężnych mięśni. Lwia 31 /
skóra spięta kosztowną broszą okrywała te rozrosłe ramiona, opadała po bokach na wystające żebra, majtała frędzlastym ogonem po chudych łydkach. Cezar mial na sobie białą egipską przepaskę i złote sznurowane trzewiki na wysokich obcasach. — Witajcie — pozdrowił senatorów i opadł na stołek, wyciągając przed siebie nogi. — Jestem bardzo zmęczony. —
Hmm — chrząknął enigmatycznie któryś z dostojników i prędko ukrył się za plecami innych.
—
Co nowego?
— Prawdę mówiąc, nic — głos zabrał Letus, prefekt pretorii. — W prowincjach i Mieście zupełny spokój. —
A, to doskonale. Co jeszcze?
—
Zaopatrzenie prawidłowe. Wczoraj do Ostii przybiło siedem galer z egipską pszenicą.
—
Czy Sewer już opuścił Miasto?
-— Tak jest. Zgodnie z twoim najmiłościwszym rozkazem, cezarze, udał się drogą lądową do Galii. —
Z żoną?
—
Tak jest.
—
W porządku. Zbadałem tę sprawę. Sewer to stary dureo. Niech jedzie na złamanie karku.
—
Tak jest.
—
Sozjusz Falkon znowu przemawiał?
—
Tak jest.
— To też dureo. Powiedzcie mu, że sobie nie życzę jego popisów oratorskich. — Cezar złożył wargi w kurzy kuper i zamrugał z afektacją powiekami, naśladując Falkona. — Mężowie prześwietni, z prawdziwą obawą staję tutaj przed wami, lecz słowa palą mi wargi niczym rozżarzony węgiel i dlatego... Same takie wydumane piękności. Niech weźmie parę lekcji od dobrego retora. —
Tak jest.
32 —
Zwierzęta?
—
Na dniach oczekujemy transportu z Numidii.
—
Dajcie znad, kiedy przybędą.
—
Rozkaz.
Zapadła pełna skrępowania cisza, cezar nie pytał dalej, więc senatorowie milczeli przezornie. —
Klaudiuszu!
—
Słucham cię, boski.
— Obarczę cię zleceniem dosyd... hm... szczególnej natury. Bądź tak dobry i dopilnuj, żeby na moich posągach dopisano imię gladiatora Pawła. Trzeba to zrobid, nie niszcząc poprzednio wyrytych tytułów i przydomków. Sprawa jest pilna. —
Z najwyższą rozkoszą zajmę się tym, boski.
—
O wykonaniu meldowad.
—
Tak jest.
—
To wszystko. Możecie odejśd.
Pod posągiem Kommodusa o pozłacanych kędziorach, który zdobił wejście, senatorowie stali jeszcze przez chwilę patrząc na marmurowy portyk z kolosalną Nike lecącą nad frontonem z laurowym wieocem w wyciągniętych dłoniach. —
Hm...
—
Należało jednak wspomnied o Mauretanii...
—
O Awitusie także.
—
Nad Dunajem wrzenie.
—
Taaak...
—
Trudne sprawy, przyjaciele.
— Lepiej milczed, Klaudiuszu. — Pokiwali głowami i zaczęli się gramolid do lektyk wywoływanych przez pałacowego nomenklatora o donośnym głosie. Złote pudła kolejno znikały w bramie. 3 — Kommodus.., 33 Jak każdego innego dnia Marcja czekała na cezara z południowym posiłkiem, na małym stoliczku dymiły piecyki do podgrzewania potraw, prześliczna nubijska niewolnica mieszała wino z miodem i wodą, potrząsając w skupieniu kraterem. — Taki jestem zmęczony — poskarżył się Kommo-dus. — Palce mi zdrętwiały od naciągania cięciwy. —
Jaki wynik?
—
Za każdym razem w środek tarczy.
—
Brawo!
— Próbowałem dzisiaj celowad przez pierścienie, jak Odyseusz. Dziecinnie łatwe. Trafiam za każdym razem. —
Musisz mi to kiedyś pokazad, dobrze?
Jadł szybko, rozrywając mięso palcami i maczając cienkie orkiszowe placki w zawiesistych sosach. —
Smakuje ci? To rydze z Noricum.
— tutaj.
Dobre. Nalej mi jeszcze wina. Na brodę Jowisza! Tylko przy tobie odpoczywam, Marcjo. Chodź
Usiadła w nogach biesiadnego łoża, wyprostowana i po swojemu czujna. —
Poczytasz mi coś?
—
Tak. Czego chcesz posłuchad?
—
Wybierz sama.
Ze zwojów leżących na półce wybrała jeden i rozwijała go starannie, wygładzając palcami niewidzialne załamania pergaminu. Zobaczyłem anioła, który miał klucz od czeluści i łaocuch wielki miał w dłoniach. Strącił w czeluśd szatana, zawarł wrota czeluści na tysiąc lat... Cezar odstawił puchar i zmarszczył brwi. —
Co to jest?
—
Napisał to niejaki Jan.
—
Chrześcijanin?
—
Tak.
— Odłóż to. Greka jest niezła, wschodnie baśnie i proroctwa bardzo interesujące, ale wiesz, że nie lubię słuchad o tych sprawach. Ojciec... ojciec pogardzał tą sektą. —
Wiem. Ale wiem i to, że nie jesteś swoim ojcem.
— Nie przypuszczam, żebyś to mogła wiedzied. Nie wiesz, jak było między ojcem a mną, kiedy jeszcze żył. Mógłbym go zabid za tę jego wyrozumiałą dobrod, za manię nieustannego wybaczania, za to, że zawsze pojmował, co mną kierowało. Nieraz wyobrażałem sobie, że uda mi się zrobid coś takiego, że ojciec osłupieje ze zgrozy i nie zrozumie. Śmieszne, co ja mogłem wymyślid? Rzucid książkę do ognia? Ochwacid konia? Odezwad się językiem z portowej karczmy? Robiłem to. On... ojciec musiał pojmowad, jakie to jest straszne, kiedy ma się przed oczami taki wzór doskonałości — cezar upił nieco wina, jego głos zniżył się do intymnego szeptu — bo on był wzorem doskonałości. „Och, jak żałuję, że mój przeciwnik legł na polu bitwy, pozbawiając mnie zasługi przemienienia, wroga w przyjaciela." Cały jest w tym zdaniu. „Dziękuję bogom, że obdarzyli mnie najbardziej cnotliwą, najwyrozumialszą żoną na świecie, która cnoty matrony łączyła z prawdziwym powabem umysłu." Cały Rzym wiedział, jaka była matka, liczono jej zdrady i głośno wyśmiewano ojca, a on jeden nie wiedział, ponieważ nie chciał wiedzied! Ja myślę, że chyba nie jestem jego synem. —
Kochał cię bardzo, więcej niż samego siebie.
— Kochałby kamieo i drzewo, kochałby węża i hienę, jeśliby moja matka powiedziała mu, że to jego dziecko. —
Jesteś do niego podobny.
35
— Naprawdę? Nie mówisz tego, żeby mnie pocieszyd? Robię wszystko, żeby zyskad jakieś piętno indywidualności, żeby stad się godnym jego pamięci, ale inaczej. Nie mogę byd taki jak on, chcę byd podobny i zarazem zupełnie różny. Rozumiesz mnie? — Sądzę, że tak. Masz ciężkie brzemię do dźwigania, Kommodusie. Chciałabym ci ulżyd w twoim wysiłku. Otwórz serce. Wiesz, powiedziano, że kto nie trwa w Chrystusie, jest jak winna latorośl. Odcina się ją i ciska w ogieo, w którym płonie. —
Tyle razy cię prosiłem, żebyś nie wracała do tych spraw.
—
Dziwi mnie, że nie chcesz przejrzed, Kommodusie.
—
Przecież wiesz, że nie mogę. Ze względu na ojca.
— jej.
Jestem pewna, że twój ojciec, gdyby mógł się zetknąd z prawdą i tylko z prawdą, nie odrzuciłby
—
Miał tysiąc okazji do poznania tej doktryny i odrzucił ją ze wstrętem.
—
Ty chcesz byd inny.
— Przyjmujesz wszystko zbyt dosłownie, Marcjo. Tak i nie. Zresztą, nie potrafię ci tego wytłumaczyd. —
Dlaczego?
— Bo nie mogę byd ojcem będąc sobą i równocześnie nie chcę byd sobą i nie pragnę byd nim. Czasem myślę, że synowie Kronosa słusznie buntowali się przeciwko ojcu. Byd synem boga, ostatecznej doskonałości, odbiciem odzwierciedlającym nawet śmieszne szczegóły i nie mied w sobie tego, co powoduje, że on jest sobą i nikim innym, utajonego ognia, promienia boskiej wszechmocy, to dławiąca świadomośd, która prowadzi do zbrodni ojcobójstwa. A jeśli ja, Marcjo, chcę zabid w sobie cieo ojca, jeśli umyślnie chcę zniszczyd boga, co wtedy powiesz? W podnieceniu cezar zerwał się z łoża i przemierzał 36 d#%
komnatę, miotając się między ścianami jak uwięzione zwierzę. — Powiem, że nie możesz tego zrobid. Ten ogieo, ta światłośd, jak to nazywasz, jest w tobie. Musiałbyś zniszczyd siebie samego. —
Ty jedna znasz mnie naprawdę, Marcjo.
—
Wiem, jaki jesteś.
—
Więc jaki?
— Mądry, dobry, szlachetny. Martwi mnie tylko, że nie chcesz przyjąd najwznioślejszej prawdy, jaką wydała ludzkośd. Gdybyś uwierzył, nie miałbyś równego między śmiertelnymi. Stół, trącony przez cezara, zaskrzypiał, z pełnego pucharu wypłynęła krwawa struga. — Nazywają mnie mordercą, okrutnikiem, zakałą ludzkiego rodzaju. Mam na rękach krew Perennisa i Kleandra, braci Kwintylianów, Lucylli i Kwadratusa, sam już nie pamiętam, ilu skazałem na śmierd. Senatorowie boją się spojrzed mi w oczy. Dlaczego oni nie widzą, jaki jestem naprawdę, tylko ty jedna? Po długiej ciszy Marcja odpowiedziała szeptem: —
Kocham cię.
— To nic nie tłumaczy. Ojciec mnie kochał, ale umierając powiedział: „Niech panuje, jeśli na to zasłuży". I Lucylla, tak, Lucylla, też mnie kochała po swojemu, a chciała zabid. —
W polityce nie ma sentymentów, Kommodusie.
— Nie klep komunałów, Marcjo, znam je na pamięd. Próbuję zrozumied to wszystko co dzieo od nowa i co dzieo muszę sobie powtarzad, że nigdy tego nie pojmę. —
Dlaczego musisz rozumied, a nie poddad się wyrokom opatrzności i przyjąd wszystko, jak jest?
—
Ojciec cieszył się wszystkim, czymkolwiek, niczym. Nie jestem ojcem.
—
Powtarzasz się, Kommodusie.
37
Zatrzymał się i spojrzał na Marcję ślepymi od nienawiści oczami. —
Za mniejszą bezczelnośd zmiatałem głowy z karków.
—
Mówię prawdę. Zawsze mówię ci prawdę.
—
Och, twoja szczerośd. Zabiłbym cię za to.
—
Zabij.
—
I tak tego nie zrobię.
— Jak chcesz. — Głos Marcji miał chłodne brzmienie metalu, jej twarz zastygła w bladą, nieruchomą maskę. Przychodził do niej każdego dnia, jadł, spał z nią i wyrzucał z siebie to, czego nie powiedziałby nikomu poza nią jedną, i musiał nienawidzid, ponieważ znała jego słabośd i rozterkę, była niczym pokojowy niewolnik podtrzymujący głowę pana miotanego torsjami, płaczącego i słabego. —
Chodź do mnie, moja śliczna.
—
Nie, teraz nie.
—
Chodź.
—
Słyszałeś, co powiedziałam? Ale zostanę z tobą. Poczytam ci coś przed snem.
—
Weź Senekę. Ojciec go cenił.
—
Dobrze.
Bez litości, rzeczowo i bezwstydnie patrzyła na to wątłe ciało, szczeble żeber, wgłębione cienie pod obojczykami, wystające łopatki, kanciaste, kościste biodra raczej chłopca niż mężczyzny, masywne buły kolan, zbyt potężne w stosunku do chudości łydek i ud. Jego ojciec pluł krwią i zmagał się całe życie z toczącą go słabością, spłodzone przez niego dzieci gasły, nim dziąsła przebił pierwszy ząbek, z wielu synów, poronionych lub zmarłych w niemowlęctwie, żył ten jeden i po swojemu walczył ze swoją chorobą i słabością, chciał byd silny i niezwyciężony, gladiator, osiłek, Herkules zrywający łaocuchy. 38
.> N
Pomagała mu, radziła zapaśnikom, z którymi dwiczył, ile czasu wolno im stawiad opór, by nie wzbudzid podejrzliwości, lecz nie wywoład ataku duszącego kaszlu. Sama oglądała zaprzęgi, którymi miał powozid, pod jej okiem zaprzęgano najspokojniejsze chabety w całym Mieście, które tylko bicz mógł zmusid do pełnego rezygnacji, niespiesznego galopu. Wreszcie namówiła cezara, by się zajął łucznictwem, sportem jakby stworzonym dla niego, i szczerze oklaskiwała jego sukcesy. Miał naprawdę pewną rękę i bystry wzrok. —
Poczytam ci Senekę. — Okryła go płaszczem i w przelocie pogłaskała jego włosy. — Spij.
—
Marcjo...
—
Spij — powtórzyła i odnalazłszy zwój zaczęła czytad ściszając głos:
— „Chcesz nazwad Boga przeznaczeniem? Nie omylisz się, on jest tym, od którego wszystko zależy, on sam jest przyczyną przyczyn. Nazwiesz go opatrznością? Trafnie nazwiesz, gdyż jego mądrośd czuwa ustawicznie nad światem. Wolisz go nazwad naturą? Nie błądzisz, on jest tym, z którego wszystko się rodzi, jego oddechem żyjemy, on sam jest wszystkim, co widzisz wokół siebie, doskonałością w najmniejszym szczególe, rządzącą sobą i wszechświatem." Cezar uniósł się na łokciach. —
Powiedz, czy... czy chrześcijanie pojmują Boga podobnie.
—
Seneka był także chrześcijaninem.
—
Bzdura!
—
Ochrzcił go apostoł Paweł, kiedy się ukrywał między niewolnikami z rzymskiej familii Seneki.
— Powtarzam, bzdura. Ojciec znał te plotki i sprawdził je jak najsumienniej. Nie ma w nich cienia prawdy. Ojciec wiele zawdzięczał dziełom Seneki. Nigdy tego nie krył. A co do tego twojego Pawła, to go wcale nie było, ani wzmianki w kronice wigilów lub w księgach skazanych. To sprawdziłem ja sam. — Gdybyś pozwolił, żebym ci przeczytała listy Pawła, zmieniłbyś zdanie. — Marcja przygryzła wargi, teraz rozmowa stała się naprawdę trudna i pasjonująca, to nie były już pozorowane pojedynki, w których miecz zabezpiecza się drewnianą gałką, lecz gra na ostre, na życie i na śmierd. — Czy może byd przypadkowa zbieżnośd między dziełami dwóch ludzi, wyznających różne religie, mających inny światopogląd i będących różnej narodowości? — Zdumiewasz mnie naiwnością. Dlaczego Seneka miałby naśladowad tego twojego Pawła, a nie na odwrót? Stawiam tezę, że Paweł przywłaszczył sobie klarowną mądrośd systemu Seneki i postarał się ją zaadaptowad do swoich wschodnich bajeczek. No, powiedz, dlaczego Paweł nie mógł byd nieudolnym naśladowcą Seneki. —
Bo mądrośd Pawła pochodziła wprost od Boga i Ducha.
—
Skąd to wiesz?
—
On sam to powiedział.
— Mój nauczyciel logiki rozchorowałby się słysząc taką odpowiedź, typowy przykład błędnego rozumowania. Ludzie są omylni, Marcjo, i twój Paweł nie należał do wyjątków. Skąd wiesz, że pies jest lwem? Bo pies twierdzi, że jest lwem, nie oglądając się na to, że stu innych obserwatorów widzi tylko psa. Nie przekonałaś mnie.
—
Ale cię przekonam.
—
Nie radzę.
Znowu podeszła do łoża i poprawiła płaszcz okrywający cezara. —
Nie mówmy o tym. Postaraj się zasnąd.
—
Dobrze, postaram się. Czytaj dalej.
40
— „Więc mam nie wiedzied, skąd przyszedłem? Czy raz tylko oglądam świat, czy będę się rodził wiele razy? Dokąd odejdę? Jakie miejsce spoczynku czeka moją duszę uwolnioną od człowieczej niewolniczej zależności? Czym jest śmierd? Koocem wszystkiego czy przejściem do innego świata? Gardźcie śmiercią, bowiem albo uczyni z wami koniec, albo przeniesie was w inny świat. Zatroszczono się o to, by nic nie zatrzymywało was wbrew waszej woli: droga stoi otworem. Nie chcecie walczyd, uciekajcie. Z wszystkiego, czego wam udzielono, nic nie jest łatwiejsze od śmierci." Z napięciem patrzył na poruszające się wargi Mar-cji, źrenice cezara rozszerzyły się i ciemniały, aż stały się nieprzejrzyste jak czarnośd podziemnych wód. —
Jak tam jest?
Zaraz zrozumiała pytanie i uśmiechnęła się. — W światłości oglądasz oblicze Boga i czas przestaje istnied, tysiące lat stają się jedną chwilą, napełnia cię pienie anielskie i obcujesz ze zbawionymi, którzy uwierzyli, w powiewie palmowych gałęzi i trzepocie skrzydeł cherubinów i serafów. Tak jest, aż dopełni się czas i na znak z niebios ciała powstaną z grobów, i sprawiedliwi w swoim cielesnym kształcie staną po prawicy, zaś przeklęci po lewicy i zostaną odrzuceni w czeluśd, gdzie czeka ich tylko płacz i zgrzytanie zębów. —
Wierzysz w to, Marcjo?
—
Tak.
— A ja nie. Tak jak nie wierzę w duchy błądzące pośród asfodelowych łąk nad brzegami Styksu i Lety, biedne cienie łowione w sidła zaklęd i rozlanej krwi. I jak nie wierzę w Krwawe Bagno i wagę przed tronem Ozyrysa, i w świetlane byty kultu Mitry, rodzące się do nowego życia i szczęśliwej postaci, obmyte krwią świętego byka. 41 Jej ręce zmięły kosztowny pergamin, ścisnęły tak mocno, aż zbielały kostki palców.
— Jesteś nieszczęśliwy. Zawsze się dziwiłam, kiedy chory odrzuca pomoc lekarza, a ty jesteś takim chorym. — Może ja właśnie jestem zdrowy i stad mnie na to, żeby się nie lękad? Po prostu mam ochotę przestad byd. A wy wszyscy proponujecie jakieś inne formy istnienia, równie nużące i bezsensowne, jak ziemskie bytowanie, rozszerzone po koniec czasów, wiekuiste i beznadziejne. To nie dla mnie. —
Jesteś szaleocem, Kommodusie.
— Nadużywasz argumentów natury uczuciowej nie starając się trafid do mego rozumu. To błąd, Marcjo. Moi nauczyciele, Onyzokrates, Antystiusz Kapella i Ate-jusz Sanctus, nie brali darmo pieniędzy. Każdy z nich z osobna i wszyscy razem nauczyli mnie, że słowo nawet wykrzyczane z największym zaangażowaniem uczuciowym nie znaczy nic wobec dowodu rozumowego. Jeżeli powiesz mi, że widziano, sprawdzono, że prosta logika przemawia za takim, a nie innym pojmowaniem rzeczy, zgodzę się i wycofam swoje zdanie. — Przymknął oczy i zacytował, z dbałością, by wiernie przytoczyd zdanie: — „Ludzi nie niepokoją same sprawy, lecz sądy o nich. Nie sama śmierd jest straszna, tylko myśl o śmierci". — Dla mnie nie jest straszna. Ja się cieszę, bo wiem, że zobaczę jasnośd i Boga, i Chrystusa i otrzymam nagrodę za moje dobre uczynki i... — Skoocz już! Proponuję, żebyśmy od dzisiaj dali spokój tym dysputom. Odłóż Senekę i chodź do mnie. Na co czekasz? Marcja nie posłuchała wezwania, siedziała w milczeniu i przemówiła dopiero po dobrze wytrzymanej pauzie, jak wytrawny aktor, znający cenę milczenia między spiętrzonymi nawisami zdao. 42 — Gdybyś kiedykolwiek zadał sobie pytanie, dlaczego myślę o twojej duszy, powiedz, jaką byś znalazł odpowiedź. —
Nie zadam sobie takiego pytania.
—
A jeśli kieruję się strachem o ciebie?
—
Poczekaj. Skonkretyzuj, co masz na myśli.
— Pamiętasz chyba monety z wizerunkiem Pérennisa i jego syna, pamiętasz sztylety Kwadratusa i Kwin-łylianusa, spiski, które wykryłeś z niezwykłą bystrością, i ludzi, którzy musieli zostad skazani? —
Oczywiście, że tak. — Cezar ziewnął zakrywając dłonią usta. — Mam niezłą pamięd.
—
Bywają spiski, których nikt nie wykrywa, i bywają mordercy, którzy spełniają swój zamiar.
Odrzucaj ac płaszcz, cezar zerwał się na równe nogi i chwycił ramię Marcji. —
Wiesz coś?!
—
Przeczuwam. Czy i teraz będziesz żądał rozumowych argumentów?
—
Kto?
— Czuję niebezpieczeostwo. Ktoś z senatorów, ktoś z dworu, może ja sama. — Roześmiała się, odrzucając w tył głowę, śmiech drwiący i nieprzyjemny tłukł się o rzeźbione marmury ścian. — Jest coś takiego w powietrzu. — Och, jeżeli chodzi tylko o przeczucia, mogę spad spokojnie, moja Marcjo, chociaż jestem jak najdalszy od lekceważenia przeczud dzieci, zwierząt i histeryczek. Jeżeli twoje przeczucie będzie miało jakąś konkretną twarz, powiedz mi o tym. —
Powiem. A teraz postawię żądanie.
— Cały twój urok polega na tym, że nigdy się nie nudzę w twojej obecności. Żądanie, ciekawe, jakie? —
Bardzo proste. Pozwól mi wybrad człowieka, który będzie miał pieczę nad twoją sypialnią.
43 r —
Nie masz zaufania do tego starego safanduły, La«.'-rentisa?
— Jest ci bardzo oddany, ale troskę o twoje bezpieczeostwo chcę powierzyd komuś młodemu, o bystrych oczach i dobrym słuchu. Komuś, kto słyszy, jak rośnie trawa. —
Dobrze. Kogo wybrałaś?
— Ten ktoś jest teraz nikim, nędzarzem, najpokorniej szym sługą. Nazywa się Eklektus. Ręczę za niego jak za samą siebie. — Zgadzam się. Niech będzie Eklektus. A teraz przestao udawad westalkę i zrzud suknię. Czy nie jesteś moją żoną? Dni, które nadeszły, zapełniła mi gorączkowa krzątanina. Miotałem się tam i sam, przemierzałem po wiele-krod ulice, szukałem jej w tłumie, zaglądałem bezwstydnie za firanki lektyk i do wnętrza zamkniętych pojazdów. Swoje zuchwalstwo posunąłem tak daleko, że dostałem się na wewnętrzny dziedziniec pałacu i spędziłem parę godzin wpatrując się w marmurowe stopnie prowadzące ku górze, tam gdzie była ona i gdzie ja, brudny przybłęda, nie miałem wstępu. Po dziedziocu przebiegały całe gromady pałacowych niewolników, nomenklatorzy wywrzaskiwali sławne imiona, a z lektyk ozdobionych kością słoniową gramolili się senatorowie o twarzach zastygłych w poczuciu własnego dostojeostwa. Od czasu do czasu zmieniały się warty, z wielkim szczękiem oręża, odliczonym rytmem marszu i ostrymi kadencjami komend. Może znalazłbym jakiś sposób dotarcia do
niej, gdyby nie jeden z wartowników, który za pomocą drzewca krótkiej włóczni wytłumaczył mi niestosownośd bezczynnego gapiostwa. 44 Nikt nie chciał wdawad się ze mną w rozmowy, moje pytania powodowały, że ludzie odwracali oczy i szybko zmieniali temat, wiadomo było, że delatorzy krążą bezszelestnie wśród ciżby, czujni i gotowi władczym ruchem nakazad pójście za sobą. Dostawali jedną trzecią majątku oskarżonego, jeśli wina została na przesłuchaniach udowodniona. Starali się bardzo. A ja chciałem ze skorup plotek, z ułamków niepełnych, zdumiewających informacji skleid jakiś obraz, mozaikę z bezsensownych elementów i znaleźd w niej miejsce dla siebie. Względnie naj rozmowniej szy okazał się poeta z góry, chyba dzięki temu, że rzadko bywał trzeźwy i że jego mienie nie skusiłoby najmniej wymagającego z donosicieli. Nawet szczury wolały ciemny korytarz niż jego izbę, zawaloną w kącie kupą czegoś nieokreślonego, co służyło poecie za łoże biesiadne, miejsce do spania i sadzania nielicznych gości. — A tak, była jakaś cesarzowa, żona boskiego Kom-modusa, bodaj że się nazywała Kryspina Brutia, cholera ją wie, może zresztą jakoś inaczej — perorował pociągając z oplatanego dzbana, grdyka chodziła mu w górę i w dół. Zawsze miał te kilka sesterców, żeby sobie pozwolid na cienkie, cierpkie wino biedaków. — Nic z tego nie wyszło i zaraz ją przepędził. Już wtedy noszono tamtą dziwkę w cesarskiej lektyce, z liktorskimi rózgami i z tymi wszystkimi cudami, ale bez płonącego ognia, bo ogieo noszono tylko przed Lucyllą, siostrą cezara, wdową po Werusie Antoninie, a ładna kobietka była z tej Lucylli i chętna do wszystkiego, demokratycznie usposobiona, jeżeli chodzi o sprawy męsko-dam-skie. Miała to po mamusi, cesarzowej Faustynie, ta też nie kazała sobie pokazywad drzewa genealogicznego, kiedy naszła ją chęd, tylko coś zupełnie innego. — Rzu45 cił pusty dzban w kąt, gdzie już leżała sterta potłuczonych skorup, zadźwięczało. — Właściwie głupio tak mówid o bogini Faustynie, mogę dostad pypcia, ale co prawda, to prawda. Na zadek Wenery! Zapomniałem o najlepszym. Opowiadali, że Faustynie, przepraszam, bogini Faustynie, spodobał się jeden gladiator, chłopak jak malowanie. Ona do niego tak i siak, a on nic, bo się bał. No i wreszcie kazała go zabid i wykąpała się w jego krwi, a potem urodziła bliźnięta, Werusa i Kom-modusa. Dobre, nie? Po prawdzie, większośd twierdzi, że nie było żadnej krwi ani zabójstwa, bo wszystko odbyło się zgodnie z naturą: chłopak dał się namówid i zaspokoił życzenia damy, co jest pierwszym obowiązkiem mężczyzny. Sam w łaźni miałem niedawno taką historię... Nie byłem ciekaw tej historii. Poeta miał wyraźne skłonności do dygresji, podejrzewam, że dlatego nigdy nie mógł skooczyd żadnego poematu, gdyż wikłając się w wątkach pobocznych, zapominał zupełnie, co chciał stworzyd ku zbudowaniu potomnych.
— No, dobrze, dobrze. Jesteś dyskretny, bardzo ci się to chwali, chociaż żałuj, że się nie dowiesz, jak to było. Słuchaj, ty, Greczynku, nie pożyczyłbyś mi paru miedziaków? Strasznie mi zaschło w gardle od gadania. Rad nierad wysupłałem kilka lepkich, startych od dotknięd palców pieniążków. — Pytasz, czy widziałem Marcję? Ech, oślepłbym chyba, gdybym ją zobaczył z bliska. Kiedyś w cyrku, w cesarskiej loży, patrzę, przycupnęła sobie przy balustradzie, rączki na kolanach, loczki przykryte welonem, sama niewinnośd i słodycz. Z daleka patrzyłem, ale aż mi ciarki po krzyżu chodziły, królewski kąsek! Pytasz, czy to chrześcijanka? Moja ty prowincjonalna naiwności, 46
*/ kto może wiedzied, co siedzi w sercu kwirytów? Możesz sobie wierzyd nawet we własną dupę, bylebyś płacił podatki i zgadzał się na wszystko. Marcja i Klean-der? liii, za mądra ona na takie figle. Ba! Sama zażądała śmierci Kleandra, właśnie Marcja, nie kto inny, w każdym razie tak mówiono. Napijesz się? Nie? Tym lepiej. Potem recytował mi swoje wiersze, przerywając w piękniejszych miejscach. —
No, jak? Oceniasz rytm? Amfibrach z podwójnym trochejem!
Nie doceniałem, nie znałem się w ogóle na poezji. Gdzie miałem prowadzid studia gramatyczne i retoryczne, w kancelarii stryja w Neukratis? Osioł by się uśmiał! Zresztą wiersze były wszystkie takie same, tylko ich twórca wyróżniał owe subtelne niuanse, które, jego zdaniem, tworzyły niepowtarzalne arcydzieło. Coś niecoś powiedziała mi o Marcji także żona folusznika, naczynie płodności, uformowane przypadkiem w kształt kobiety z serią obwisłych popiersi i żołądków. — Nie opłaca się byd porządną, wiem, co mówię, byle zdzira, byle ladacznica ma wszystkiego po dziurki w nosie, a ty padaj na pysk i niech cię stary wali, kiedy mu przyjdzie ochota. O kim mówię? Albo to nie wiadomo, skąd ona wylazła? Z niewolniczych kubikulów, ostatnie podkuchenne popychlę. A teraz co? Wielka pani! Proch przed nią zmiataj, mało brakuje, żeby została boginią. —
Dlaczego uważasz, że jest ladacznicą?
—
Oczu nie mam?
—
Ale dlaczego?
— Głupiś! — Kobiecina przyjrzała mi się z niejakim zainteresowaniem, miała wyjątkowy talent do wychwytywania cudzych tajemnic, musiało mnie coś zdradzid
47 w intonacji głosu. — Ładna dziewczyna i każdy z was cmoka, jakby się objadł syryjskich słodyczy. Wam wszystko jedno — dobra czy zła, najważniejsze, że piękna. Tylko że niedługo jej urody. Niech no urodzi kupę bachorów, stanie się taka jak ja, jak my wszystkie. Ci ludzie nie wiedzieli więcej ode mnie, wydawało im się tylko, że znają jakieś tajemnice pałacu, czerpali swoją ubożuchną mądrośd z plotek powtarzanych w łaźniach w dnie, kiedy ze szczodrobliwości cesarskiej uchylano podwoje tych przybytków, by mogli za darmo spłukad z siebie wielomiesięczną skorupę brudu, z półsłówek rzucanych na targu, z niedomówieo przy ladzie karczmy, z własnego zawistnego olśnienia widokiem złoconych lektyk i marmurowych budowli, gdzie toczyło się życie rozpustne, frapujące, godne potępienia i zazdrości. Ta, o której pragnąłem wiedzied, była równie niedosiężna, jak gwiazda wśród czarnych chust nocy, ale zorientowałem się, że pogarda, z jaką o niej mówiono, miała pewien delikatny odcieo życzliwości. W głębi duszy nawet żonę folusznika cieszyło to, że cezar dał się omotad małej, sprytnej niewolnicy, los Marcji w jakiś sposób mógł byd udziałem każdej innej dziewczyny i to czyniło ją bliższą, bardziej zrozumiałą niż dziedziczki wielkich i sławnych imion. Może oczekiwano od Mar-cji jakiegoś gestu identyfikującego ją z rzeszami innych kobiet, które mogłyby zająd jej miejsce, jeśliby taki był kaprys bogów? Mimo to miano za złe cezarowi, że się zadaje z Mar-cją, że obdarzył ją prawem do lektyki w amfiteatrze, liktorskimi rózgami i prawem do honorów wojskowych, chociaż w zasadzie postępowanie cezara było poza krytycyzmem moich rozmówców. Błogosławionej pamięci Pius i Marek przyzwyczaili mieszkaoców czynszowych 48 w,
domów do cesarskiej nieskazitelności, do hojnych darów, do spokojnego świtu bez złych nowin, do pełnego żołądka. Ich pamięd opromieniała Kommodusa w sposób tak naturalny i oczywisty, że każdy czyn tłumaczono na jego korzyśd lub dopatrywano się w nim młodzieoczych figli. Nikt też nie zdawał się zbytnio przejmowad głowami zrzuconymi z karków senatorów i długimi listami proskrybowanych. Ludzie, których znałem, sami żyli bezpiecznie i to im zupełnie wystarczało. Zresztą głowa Kleandra, ciśnięta z balkonu domu Wetyliuszów między lud Miasta, była znakiem przymierza między młodym cezarem a mieszkaocami Rzymu. Oni pragnęli tej głowy, a cezar spełnił życzenie. Sądzono także powszechnie, że młody cezar (był dojrzałym mężczyzną, ale ciągle widziano w nim młodziutkiego chłopca, takiego, jaki wjechał do Miasta po zawarciu haniebnego pokoju z Kwadami i Marko-manami po śmierci ojca) jest przystępny i łaskawy, pomawiano o zły wpływ kolejnych doradców, każdy był przekonany, że jeśliby mu się udało dostad do sali au-diencjonalnej, zostałby wysłuchany z uwagą i życzliwością. Kochano Kommodusa i właściwie nic nie było w stanie zmienid tych uczud. Można
by powiedzied, że cezarowi zwracano dług wdzięczności zaciągnięty u jego wielkich poprzedników. Oni pracowali, on zbierał żniwo, nie zadając sobie żadnego trudu i uważając za naturalne, że jest kochany i czczony. Człowiek, który mnie zaczepił o przedwieczornej porze przed bramą mojego domu, był szary i nijaki, nie różniący się niczym od tych setek i tysięcy ludzi bez twarzy przemierzających błoto i kurz zaułków. — Eklektus? — Może to było pytanie, może głośna odpowiedź na coś wiadomego z góry, gdyż nie zdążyłem jeszcze potwierdzid, kiedy powiedział:.— Zdaje się, że mamy z sobą do pomówienia. 4 — Kommodus...
40
Nie chciałem, by ten nijaki człowiek oglądał ubóstwo i brud mojej nory, ale nie miałem pieniędzy, by zaproponowad dzbanek cienkusza w podrzędnej tawernie. Milczałem. — Nie jesteś zbyt rozmowny. — Nieznajomy potarł czoło ręką, miał ostre, wschodnie rysy twarzy, zarost ciemny aż do nasyconej czerni i wąską szparę warg, mógł byd Syryjczykiem, Żydem, wschodnim Grekiem lub moim rodakiem. — A przecież czekałeś na mnie. —
Nie wiem. Może czekałem.
—
Przynoszę ci radośd i światło, Eklektusie.
—
Domyślam się, co przynosisz.
— Inaczej wita się zwiastuna wielkiej nowiny, ale zdarza się, iż błogosławieostwo staje się naszym udziałem bez naszej woli i chęci. Rozumiesz, co mam na myśli, jeśli słyszałeś o pewnym człowieku porażonym przez światłośd pod murami Damaszku. —
Nie słyszałem.
—
Bóg go wybrał.
—
Nie przypuszczam, byś był wysłaocem bożym. Po prostu nie wyglądasz na kogoś takiego.
— Jeżeli taka będzie Jego wola, położy mi na usta płonący węgiel i będę krzyczał na cały świat. Każdy może się stad wybraocem bożym i tobie też to jest dane, Eklektusie. — Co do mnie, mam najlepszą wolę wysłuchad z całym skupieniem twoich nauk i podporządkowad się wszystkiemu, co zechcesz nakazad — pospieszyłem z deklaracją swojego pozytywnego stosunku do sprawy. — Zdaje się jednak, że będąc źle poinformowany co do mojego nastawienia, zamierzasz mnie przekonywad. To zbyteczne. Jestem już przekonany. Twarz nieznajomego przybrała sinawy odcieo, odebrałem mu radośd misjonarskiego trudu. Czuł się zawiedziony. 50
z
— To się zobaczy — powiedział bezbarwnym, płaskim głosem, zupełnie różnym od poprzedniego, który syczał jak kasztany rzucane na rozpaloną blachę. — Trzeba chyba będzie dokonad jakichś formalności? — W odróżnieniu od niego czułem się nieomal szczęśliwy, Marcja nie była majakiem pijanego mózgu, to, co mówiła, przybrało ostre rysy jej posłaoca, ma-terializowało się niczym duchy wywoływane zaklęciem z czystego eteru, w którym istnieją rozpuszczone jak kropla wina w kubku wody. Marcja istniała i to był prawdziwy powód do radości, bez względu na to, co mi przynosił ten człowiek. — Jesteś kąpany w gorącej wodzie, Eklektusie. Zefir yn — nieznajomy wyakcentował to obce imię z powagą — nie uznaje gołosłownych deklaracji. Musisz przygotowad duszę i ciało na to, co ma nastąpid. Pójdziemy do niego. Nie teraz. Nocą. A więc ta sekta zapożyczyła sobie zwyczaje od wyznawców Mitry, od uczestników misteriów eleuzyoskich, od czcicieli Ozyrysa. Kiedy byłem jeszcze niedorostkiem, z rozdziawionymi ustami słuchałem opowieści o próbach, jakim poddawano adeptów, o strasznych, a zarazem nie pozbawionych pewnego komizmu próbach, które prowadziły do poznania świętych tajemnic. Nadmorskie pieczary, ryk przyboju, nocna ciemnośd, płonąca siarka, piszczele, kłębiące się węże, pytania, na które nie ma odpowiedzi, i dotyk ostrza na krtani. Wtedy pożądałem nie tyle zrozumienia świętych tajemnic, ile możności wykazania, że jestem dzielniejszy niż inni, teraz nie miałem ochoty ani na jedno, ani na drugie. Spotkanie z tajemniczym Zefirynem nastąpiło w scenerii jakby żywcem przeniesionej z moich dawnych marzeo. Najpierw ja i wysłannik Marcji (dowiedziałem się, że nazywa się Hipolit) długo błądziliśmy po wysypiskach śmieci i zaniedbanych ogrodach, ukrywa51 liśmy się za kolumnami czarnych tui i za pniami drzew cyprysowych, czekając, aż oddalą się kroki zabłąkanego przechodnia. Po niebie żeglował powoli wąski korab księżyca rozcinając wełnę chmur, chwilami ginął i grzebała nas duszna ciemnośd, wyciągałem ramię, by czud przy sobie obecnośd tamtego człowieka. Wcale nie byłbym zdziwiony, gdyby moje palce dotknęły tylko mokrych od rosy gałęzi. -Ale on był przy mnie i prowadził mnie klucząc i myląc ślady. Przysiągłbym, że przechodziliśmy kilka razy obok przysadzistego grobowca z rozsypującą się fasadą, okrytego cieniem ogromnych topoli. — Byliśmy już tutaj — powiedziałem. Szepnął coś tak cicho, że nie zrozumiałem, czy po-; twierdza, czy zaprzecza. Wreszcie od tego błądzenia zakręciło mi się w głowie, marzyłem o tym, żeby usiąśd na trawie chłodnej od nocnej rosy i dad spokój tej włóczędze. Pod wpół-przymkniętymi powiekami widziałem twarz Marcji, uśmiechała się z zachętą. Teraz dopiero przyszło mi do głowy, że ów Hipolit prowadzi mnie do niej, noc
jest porą kochanków i gdzieś w ciemności bieleje niecierpliwe ciało, które jest moją zdobyczą. Czy nie powiedziała, że chce mnie zaślubid? Nie spytałem jednak mojego przewodnika, czy ją zobaczę. Sam nie wiem, co mnie powstrzymało od pytania, chyba obawa śmieszności. (Później dopiero uświadomiłem sobie, że fizyczna obecnośd Marcji budziła we mnie coś w rodzaju lęku i niechęci, a każde rozstanie pozwalało mi hołubid jej czarujący obraz, pełen słodkiego powabu. Tęskniłem do tej wymyślonej przez siebie Marcji i czekałem spotkania. Kiedy następowało, stwierdzałem, że nie pożądam tej kobiety, i wszystko zaczynało się od początku.) Wreszcie ja i mój przewodnik dotarliśmy do jakie52
goś podmiejskiego terenu, na którym wyrastały lepianki sklecone byle jak i z byle czego; gdzieniegdzie w szparach okien pełgały wątłe ogniki kaganków, beczała osierocona koza przywołująca koźlątko, skądś wychynął łaciaty pies i z piskliwym szczekaniem nacierał na nas. Ziemia była tutaj poryta niczym kretowisko. Hipolit prowadził mnie po omacku między kępami krzaków maskującymi podziemne studnie czy włazy, chmury pochłonęły nikłe świecenie księżyca. — Wywołujecie Hekatę? — spytałem, bo zbyt mi ciążyło milczenie, a miejsce wydało się wymarzone do uduszenia kilku czarnych szczeniąt przy akompaniamencie zaklęd. Nie odpowiedział, tylko zasyczał z rozdrażnieniem. Zdałem sobie sprawę, że powiedziałem coś niestosownego, ale nie mogłem się powstrzymad i brnąłem dalej: — Była taka dziewuszka, którą zaślubił armator Po-sejdonios, kiedy nie miałem jeszcze jednego włoska na brodzie. Chciałem, żeby umarł, więc wybrałem się na rozstaje, w taką noc jak ta, z ofiarą dla Hekate i woskową figurką. Zrobiłem wszystko co trzeba — kręciłem trójkąt, odmawiałem zaklęcia — i okropnie się bałem, że bogini przyjdzie. Nie przyszła. Do dnia mego wyjazdu Posejdonios cieszył się godnym podziwu zdrowiem, a moja ukochana urodziła bliźnięta. Chłopców — roześmiałem się nieszczerze, z daleka odpowiedziało mi pohukiwanie puszczyka. — Dwóch zdrowych, silnych chłopców. Ze strony Hipolita jedyną odpowiedzią było milczenie, pełne niesmaku i dezaprobaty. W koocu odnalazł to, czego szukał, i zsunął się w jeden z podziemnych włazów. Rad nierad poszedłem jego śladem, nie wiadomo dlaczego wyobrażając sobie, że zejście to sięga środka ziemi i przeniesie mnie w pełne mgieł, mroczne obszary Orkusu. Naprawdę zaś
53
było całkiem płytkie, ziejące zapachem czegoś bu-twiejącego i wilgoci, dwa podziemne korytarze zbiegały w głąb, ciemne i ciche. Gdy dotknąłem stopami dna, doznałem prostego olśnienia: umrę tutaj, ten człowiek mnie zabije, głupca, który dał się z własnej woli zaprowadzid na odludzie, gdzie nikt nie usłyszy jego rzężenia. Nie miałem nic, nawet noża, byłem najbezbronniejszą z ofiar. Jeżeli ta kobieta istnieje naprawdę, to jedyna rzecz, jakiej może pragnąd ode mnie, to moja śmierd. Gdyby kazała zabid mnie komuś z pałacowej służby, gwardziście czy wigilowi, nad moim trupem zostałby jej cieo, nie mogła pragnąd takiego śladu, wolała tajemnicę, martwe usta nie krzykną jej imienia, noc osłoni mordercę, okryje kroki cichnące pośród przedrannych oparów wstających z ziemi. Kiedy palce przewodnika dotknęły mojego ramienia, bez namysłu uderzyłem kantem dłoni, poczułem na skórze coś lepkiego, ciemnośd zajęczała jego głosem. Rzuciłem się na oślep zadając szybkie bezlitosne uderzenia, głowa, bark, rozdarłem sobie pięśd o wyszczerzone zęby. Już zawracałem ku jaśniejszemu niż zatęchły mrok podziemia otworowi włazu, gdy wyłowiłem z jęku słowa patetyczne i zarazem wzruszające: — Boże, odpuśd mu, bowiem nie wie, co czyni. Wybaczam ci, bracie, i modlę się za ciebie. Nie potrafiłem zostawid tego człowieka, kimkolwiek był. Zawróciłem do niego i strzępami oddartymi z własnego płaszcza starałem się zatamowad krew, przemawiałem do niego, starając się wytłumaczyd, i przyobiecywałem, że go nie opuszczę, jeżeli okaże tyle rozsądku, by zapomnied, że to ja byłem jego oprawcą. Potem dźwignąłem go i przeklinając własne niezdecydowanie ruszyłem w ciemnośd, przywalony brzemie54
niem obcego ciała. Korytarze zdawały się nie mied kooca, wargi Hipolita przy moim uchu szeptały: —
W prawo.
—
W lewo.
—
Prosto.
W jakimś dziwnym zamroczeniu wydawało mi się, że jestem czarnym Setem dźwigającym ciało Ozyrysa do przepastnych bagien, by wepchnąd je w śmierdzącą topiel, tak by nie został ślad po zamordowanym. Sokół z twarzą Marcji leciał niewidzialnie moim śladem i zbierał krople krwi... Przyszedłem na świat w Neu-kratis i od chwili urodzenia wszyscy bogowie byli moimi bogami, równie godnymi czci czy obojętności, długim korowodem znajomych od dzieciostwa istnieo, czekających potulnie, aż dokonam
wyboru. Oprócz tego boga, z którym miałem się spotkad, obcego i intrygującego przez swój egzotyzm, nieznajomego boga, który był bogiem Marcji. Postępując poprzez ciemnośd odkryłem, że wąskie korytarze były podziurawione niczym pszczeli plaster niewielkimi wgłębieniami. Odgadywałem, gdzie jesteśmy: na jednym z tych cmentarzysk biedaków, gdzie członkowie bractw pogrzebowych za płacone przez lata miedziaki zyskują miejsce dla swoich prochów. Niektóre z tych wnęk były zamurowane, inne jeszcze nie. Dalekie światło przyciągało mój wzrok, szedłem ku niemu jak dma zwabiona płomieniem kaganka, z ucichłym nagle człowiekiem, obciążającym moje barki. Tam, w kręgu ciepłego światła, czekało mnie coś, ale nie chciałem o tym myśled, byłem znużony i jakoś obojętny: tak czy tak nie minie mnie to, co przeznaczone. Twarz staruszka, który nas oczekiwał, mogła byd twarzą szewca, wytrwałego łatacza sandałów z drugiej strony ulicy, handlarza starą odzieżą czy przekupnia wykrzykującego pochwałę gnijących winogron. Nim 55 zdążył wyciągnąd ku mnie dłoo w hieratycznym geście błogosławieostwa, zapiszczał jak rozdeptana mysz i wlepił przerażone oczy w moje brzemię. —
Napadli was?
—
Nie. To ja.
Wyznanie, jakie uczyniłem Zefirynowi w chwili szczerości, zaciążyło na naszych wzajemnych stosunkach. Nigdy nie mógł mi darowad zakrwawionego Hipolita i radosnego uśmiechu, z jakim złożyłem bezwładne ciało u jego stóp: Bo ten staruszek był Zefiry-nem, kimś bardzo ważnym, miałem się dopiero dowiedzied, jak ważnym, wtedy jeszcze nie byłem tego ni w części świadomy. —
Uderzyłeś swojego brata?
— Ten człowiek nie jest moim bratem. A co do uderzenia, chociaż mi pewno nie uwierzysz, zrobiłem to ze strachu. —
Spodziewałem się łagodnej owcy, a staje przede mną chciwy krwi wilk. Proś o wybaczenie.
— Proszę o nie, chociaż wyznam, że sceneria naszego spotkania może uczynid człowieka ostrożnym. Ciemnośd, błądzenie, jakieś tajemnice... W czarnych korytarzach mogli czekad siepacze, runą na mnie zwabieni jednym z tych powolnych, pełnych wystudiowanej łagodności gestów Zefiryna, umówionym zawczasu znakiem, i zginę na nocnym cmentarzysku, nie opłakany i samotny. —
Boisz się?
Widocznie nie umiałem ukryd swojego lęku: rozdygotanych kolan, paznokci wbitych w żywe ciało, zająkliwości słów. — Udajesz dzielnego, a boisz się. — Cienie taoczyły po pospolitej twarzy starego człowieka, rzeźbiły gorzką fałdę na czole, podkreślały starczą wiotkośd skóry i sterczące kości policzków. 56 Potem mówił do mnie długo, a ja pozwalałem słowom przepływad obok, nie zadając sobie trudu, by uchwycid sens. Zdawało mi się, że znam już dobrze tę opowieśd o śmierci i zmartwychwstaniu: nasi bogowie też powracali na ziemię, by jeszcze raz umrzed za ludzi. Wiele razy biegłem, rozczochrany dzieciak, za marami Adonisa tonącymi w powodzi kwiatów, przeciskałem się między biodrami kobiet w czarnych chustach opłakujących śpiewnie śmierd boga. Nieobcy był mi także widok jodłowego pnia z dyndającą kukłą Attisa, dzikie wrzaski ludzi wytaczających nożami krew z własnego ciała i otyli kapłanikastraci w wysokich czapkach. Gdy w pyle kurzu podążałem wraz z innymi chłopcami za pogrzebowym orszakiem, z równie zabobonną czcią patrzyliśmy na niesione zwłoki, jak na płócienne trumienki, napełnione wilgotnym jęczmieniem. Z tamtych czasów zapamiętałem ową pełną skargi pieśo żniwiarzy, kłosy były ciałem boga, jego ziemską emanacją. Jeżeli to tylko tyle, jestem gotów na przyjęcie tej nauki, bliskiej i dobrze znanej. Mimo barbarzyoskiej łaciny Zefiryna zdołałem zrozumied, że jego bóg ma dwa oblicza, jedno groźne i drugie bardziej nijakie, trochę bajkowe i trochę dziecinne. Sam Zefiryn nie decydował się na jedno z nich, raz gromił i przeklinał wieszcząc straszliwy sąd, który nadchodzi, krwawą łunę rozlewającą się nad ziemią i ogniste czeluście dymiące paloną siarką, by bez żadnego przejścia sławid cierpliwą dobrod i owe irytujące zasady poprzestawania na tym, co bogowie zechcą wybrad dla człowieka ź misy przeznaczeo. I moje rodzinne Neukratis, i Rzym były pełne domorosłych filozofów, którzy gestykulując jak małpy wpierali w przechodniów systemy swoich mistrzów, wzbogacone własnymi, płaskimi jak placek, uzupełnieniami. To, co mówił staruszek, nie mogło mi byd obce, byłem gotów za57 akceptowad wszystko, za cenę wyniesienia stąd głowy. Ciągle jeszcze sądziłem, że po tych przygotowaniach, które, byd może, mają uciszyd czyjeś niepotrzebne skrupuły, zginę. Miejsce, pora były wybrane idealnie dla skrytobójczej śmierci, uzasadniały koniecznośd zejścia do podziemnych grobów, nadawały piętno racjonalności temu spotkaniu, tłumaczyły wszystko. Udało mi się uspokoid wewnętrzne rozdygotanie, skupid czujną uwagę na słowach Zefiryna, oderwad wzrok od niepokojącej ciemności, gdzie mogli się czaid ludzie z dobrze wyostrzonymi sztyletami. Dopiero teraz dotarło do mojej świadomości, że Zefiryn mówi już bardzo długo, stopniowo podniecając się swoją wymową, i że Hipolit siedzi na ziemi obmacując rozbitą głowę ze zdumieniem. — Co zaś do plotek, że był on synem niejakiej Mi-riam i żołnierza z syryjskich legii, imieniem Panther czy Panthera, to jest to ohydna pot warz, budząca co najwyżej uśmiech politowania. Czytamy, że liczni nieposzlakowani świadkowie słyszeli głos z nieba: „Ten ci jest syn mój miły, w którym upodobałem
sobie", i to świadectwo nie pozostawia żadnych wątpliwości co do boskiej natury Nauczyciela i Pasterza. Jeżeli zaś chodzi o powłokę cielesną, którą przybrał na czas swego pobytu na ziemi, prowadził swój ród wprost od króla Dawida... Nigdy nie słyszałem o królu Dawidzie, ale potaknąłem ruchem głowy: niech będzie od Dawida, zgadzam się. Gdyby mój rozmówca był Grekiem, usłyszałbym niewątpliwie wnikliwy i rzetelny opis panowania owego Dawida i kilka cytatów z dzieł poważnych historyków. Musiałbym się poczud zawstydzony własną ignorancją i unicestwiony istnieniem ważnych spraw, o których nigdy nie słyszałem. Na szczęście, Zefiryn był 58 m mieszkaocem wschodu, nie przywiązującym specjalnej wagi do eleganckiej poprawności wykładu, i mój gest akcentujący pewne zainteresowanie został przyjęty pozytywnie. Już uspokojony (widmo śmierci rozpłynęło się w pełganiu płomienia), śledziłem wysiłki tego człowieka, by jakoś zakotwiczyd fakt realnego istnienia swojego boga. Wymieniał nazwy miast, imiona ludzi, starannie przytaczał słowa Mistrza, ale i to było mi dobrze znane, pochodziłem z kraju, gdzie kilkanaście miast chlubiło się czyniącym cuda grobem Ozyrysa i gdzie każde dziecko mogło wymienid dzieo, w którym umarł wielki bóg. Nie doceniałem tej sekty. Usłyszałem dokładną datę, wyliczoną podług paostwowego stylu od założenia Miasta, wymieniono mi podwójne imiona konsulów sprawujących władzę wówczas, za pryncypatu Tyberiusza. Podano, jak się nazywał namiestnik Judei, kiedy umierał bóg. Zamrugałem powiekami. Fakty są niepodważalne. To, o czym mi opowiadano — tak bliskie, że \ skłaniało do szacunku. Słuchałem z coraz większą uwagą, nie śmiejąc głośno oddychad. Rozstaliśmy się przed owym włazem do grobowców, kiedy jutrzenka rozświetliła wschód. Hipolit, z okiem napuchniętym i soplami zaschłej krwi, wyciągnął wymiętą chustkę, bez oporu pozwoliłem sobie zawiązad oczy, mieli prawo do swoich tajemnic. Tym razem nasza droga była podejrzanie krótka. Leżąc na swoim barłogu rozpamiętywałem raz jeszcze wszystko to, co się zdarzyło. Teraz śmiałem się ze swoich obaw: będę żył, będę czymś więcej, niż marzyłem. We śnie przyszła do mnie Marcja pełna prowokacyjnej zachęty i kiedy się obudziłem, miałem nozdrza pełne jej zapachu i czułem dotyk jej ciała. Dlatego 59 moje przebudzenie było trudne i nieprędko zrozumiałem, że hałas, który słyszę, to nie oddalające się kroki mojej śnionej kochanki, lecz coś rzeczywistego.
Za drzwiami stał pogardliwie skrzywiony niewolnik z pałacu. Całym zachowaniem podkreślał, że tylko wyraźny rozkaz zdołał go zmusid do udania się w takie miejsce, jak nasz dom, i do rozmowy z kimś takim, jak ja, przemawiał zaś do mnie trzymając przy ustach chustkę skropioną wonnym octem. — Stawisz się w pałacu — zrobił znaczącą pauzę i dodał z pogardą — mój dobry człowieku. Nim odszedł, wytrząsnął w moje stulone ręce garśd rzetelnego srebra. Olśniony mirażem dostatków postąpiłem jak ostatni utracjusz: u golibrody, ścigany podejrzliwymi spojrzeniami tych, którzy wiedzieli, że nie śmierdzę groszem, kazałem sobie zdepilowad zarost, wygładzid skórę maseczką z razowego chleba i soku ze świeżej rzepy, ułożyd włosy tak, jak to widziałem na posągach, skropid ciężkim pachnidłem. Kupiłem syryjską tunikę haftowaną w palmowe liście i nadzwyczajne ptaki, których naprawdę nie ma, i wysokie, sznurowane białymi rzemieniami trzewiki. Odwiedziłem łaźnię i po raz pierwszy od swojego przyjazdu do Miasta zamówiłem masaż wonną oliwą i polerowanie paznokci. Na ulicy kobiety uśmiechały się do mnie kącikami ust, zachęcając, żebym poszedł za nimi, rumiany wyrostek podbiegł do mnie i przyciszonym głosem opisał, pomagając sobie gestami, umiejętności jakiejś Fulwii. Odprawiłem go. Żona folusznika, która odgadywała tajemnice bliźnich, osłupiała na mój widok, dziecko na jej rękach zaniosło się rykiem, chciała o coś zapytad i nie odważyła się, jej wargi poruszały się niemo. Gdy rozglądałem się po mojej norze zastanawiając się, czy warto rozpoczynad nowe życie z tym nędznym 60 dobytkiem, który przywiozłem z sobą, zjawił się w ukłonach właściciel domu. — Już od dawna uważam, że nie możesz tutaj mieszkad. — Uśmiech rozciągnął pyzatą twarz. — Mam luksusowy lokal na pierwszym piętrze. Niedrogo. — Widocznie wziął moje milczenie za objaw zgody. — Mieszkał tam pewien trybun i był bardzo zadowolony, przeniesiono go służbowo. Emiliusz, na pewno słyszałeś o nim, licytator, już dwa razy pytał, kiedy się może wprowadzid. Ale jeżeli ty masz ochotę zająd ten lokal, to odpowiem odmownie. Uznałem za stosowne wytknąd mu brud, chwiejne drabiny łączące ze sobą piętra, duszące wonie i nocne wrzaski i dodałem, że zdziera się za to wszystko bezwstydnie. Nie był wcale zdziwiony. — Młodzieocze, koszt budowy takiego domu jest wysoki, a wykonanie tandetne, nie można ufad przedsiębiorstwom budowlanym. Wmawiają ci, że robią le-gary stropowe z albaoskich jodeł, a dają przegniłe próchno, zamiast palonej cegły układają jakieś kostki z błota... A lokatorzy!... Gdybym zawierzył lokatorom, dawno bym zdechł z głodu. Wreszcie poszedł sobie, ale nie miałem spokoju. Odwiedził mnie poeta, który przydźwigał dwa dzbanki wina wzięte na kredyt, w słusznym przekonaniu, że pokryję tak bagatelną należnośd.
— Nie chcesz się ze mną napid? — Był obrażony. — Jeszcze wczoraj byłem dla ciebie dostatecznie dobrym towarzyszem, dziś kiedy pełna kabza, za wysokie progi na moje nogi. Dobrze, dobrze, rozumiem i wynoszę się. Napiłem się z nim, raz, drugi i trzeci. Zdaje się, że rozmawialiśmy o muzach. Był zdania, że wszystkie muzy żyją z Apollinem o pięknych kędziorach i dlatego nie mają czasu na opiekowanie się artystami, Talia pilnuje Erato, Terpsychora Melpomeny, Euterpe Uranii i tak dalej, bo są zazdrosne i lubią intrygi. Powiedziałem, że zawsze dziwiło mnie powierzanie sztuki i nauki gromadzie niedowarzonych dziewuch, my w Neukratis mamy Hermesa Tresmegistosa, który doskonale opiekuje się pisarzami, artystami i myślicielami, znajdując też czas na kuratelę nad warsztatami rzemieślników. Jest on cokolwiek dziwnym bóstwem, pewno stary Homer nie poznałby skrzydłonogiego syna Mai w postaci o pewnych cechach pawiana i ibisa, ale my w Neukratis bardzo jesteśmy zadowoleni z naszego boga. Wypiliśmy do kooca dzbanek i poeta zaczął płakad, bełkocząc coś na temat zaprzepaszczonego talentu. — Ludzie nie chcą wierszy, nieraz nastoję się pod portykami aż do ścierpnięcia nóg, nim jakiś handlarz starzyzną zamówi u mnie kilka strofek na wesele córki. To nie jest życie. Jeszcze niedawno wiedziało się, że trzeba wierzyd w dobrych starych bogów i wszystko będzie w porządku. Teraz byle wekslarz we wtorek naprzykrza się Mitrze, w środę nudzi Kybele, w czwartek popija wodę z Nilu w świątyni Izydy, żeby w piątek dad się' ochrzcid chrześcijanom. Gdzie jest miejsce na pieśni? No, powiedz, gdzie! — Nie zapominaj o mnie — prosił czkając mi w twarz kwaśnym odorem. Odpychałem jego ręce od syryjskich kwiecistości, nie życzyłem sobie brudnych plam. — Mogę ci byd pomocny, mogę zrobid wszystko, mogę napisad, co chcesz. Wreszcie zostałem sam, napity po dziurki w nosie kwaśnym cienkuszem, rozmarzony i senny. Nie chciało mi się myśled, niech nadchodzący dzieo przyniesie, co ma przynieśd, mam wiele czasu, by zastanawiad się nad niespodziewaną odmianą losu. Z tym zasnąłem. 62 rw Dyżurny centurion uderzył z rozmachem w miedziany kocioł. —
Alarm!
Wigilowie z pośpiechem przywdziewali pancerze, mocowali się ze sprzączkami szerokich pasów, nurkowali pod nary w poszukiwaniu trzewików.
Różowy, delikatny odblask nasycał się do szkarłatnego lśnienia. Płonęła stara częśd miasta, ludzie miotali się jak liście niesione wiatrem, ciągnęli płaczące dzieci, dźwigali niekształtne toboły z pościelą, odzieżą, garnkami. Już na dachy pobliskich domów wdrapali się żądni sensacji gapie. Ustawiwszy się długim sznurem wigilowie podawali sobie z rąk do rąk napełnione konwie, buchały kłęby dymu, ogieo na moment przygasł, by znów strzelid w górę. Burzono mury, w wapiennym pyle uwijali się ludzie z żelaznymi łomami. Oddziały pretorii rozpędzały tłumy. —
Przechodzid! Przechodzid! Tutaj nie wolno stad.
Z tłumu krzyczano i gwizdano, przeklinano prefekta Miasta i przenośne piecyki wypełnione czerwonymi węglami, niewątpliwą przyczynę pożaru, od czasu do czasu ktoś obrabowany ze swoich gratów puszczał się w pogoo za złodziejem, liczni sprzedawcy wyroili się ze swoich nor i ochrypłym krzykiem zachęcali do kupowania wody, gotowanego bobu, mięsa pieczonego na ruszcie, drobnych rybek. Wśród płomieni stała mała świątynia Westy, najświętsze miejsce w Mieście, gdzie przechowywano Palladium, przywiezione z Troi jeszcze przez Eneasza. Dopóki święte Palladium było w murach Miasta, szczęście i spokój mieszkały z nim razem, żadne krwawe i złowrogie wydarzenig nie mogło zagrozid jego obywatelom. Z pałacu przysłano kilka wozów i młody oficer zgod63 nie z otrzymanymi poleceniami prosił westalki o opuszczenie niebezpiecznego miejsca. Odmawiały. Prostując się w krwawych refleksach bliskiego ognia wyjaśniały ściszonymi głosami, że zostaną przy ołtarzu Westy. Młody oficer nie nalegał. Przysłano go z pałacu, by zapewnił ochronę dziewicom, takiej nocy jak ta wiele mogło się wydarzyd. Powrócił do swoich wozów i kazał zawiązad oczy przerażonym mułom. Wozy mogą okazad się potrzebne. Z fontann, z prywatnych zbiorników, ze studni ulicznych czerpano wodę, podawano z rąk do rąk, wody było mało, płomienie wyskakiwały w górę i syczały pod nagłym chluśnięciem. Powiał wiatr i roje iskier osmalały włosy i płaszcze ratujących. Kogoś przytłukła płonąca belka, ktoś inny wołał zgubione w tłumie dziecko, pretorianie powtarzali: — Przechodzid! Przechodzid! Na mur wdrapał się obłąkany, podskakiwał wysoko i ni to krzyczał, ni to płakał: — Oooo, spali się, spali się bez ratunku! Zginiecie, kiedy się spali, zaraza wydusi was jak szczury, wasze oczy wygniją, trupy rozwloką psy. Ooo, spali się, spali! Jakiś pretorianin ściągnął wieszczka za nogę, nad leżącym skłębił się tłum bez twarzy. Może go zadeptano, może puszczono wolno.
Z insuli na Palatynie, Awentynie i Celius zdążały złocone lektyki, pożar przyciągał wszystkich swoją krwawą łuną. Sprzedaj ne kobiety ocierały się piersiami o wpatrzonych w ogieo i szeptały sprośne zachęty. Miasto paliło się wiele razy, każdego roku na czarnych zgliszczach wznoszono nowe domy, ogieo rozprzestrzeniał się szybko, szczególnie w dzielnicach biednych. Nadmiernie stłoczone domy, brak wody, nie osłonięty płomieo kaganka lub paleniska, zabawy dzieci i znowu w nocy łuna rozświetlała niebo. Tym razem pożar pochłaniał zabytkowe budowle, od gorąca pękały 64 -
marmury, czerniało złoto, jęzory ognia podpełzały coraz bliżej ku świątyoce Westy. Sam cezar rzucał rozkazy, oglądał z portyku Złotego Domu nocną światłośd ze zmarszczonymi brwiami. — Bez względu na to, co mówią westalki, macie je usunąd z zagrożonego miejsca. Niech wezmą Palladium i święte naczynia. Wzmocnijcie ochronę świątyni. Ewakuacja ma się odbyd w zupełnym spokoju. Przywieźcie je tutaj. Wiedział, że westalki nie posłuchają jego rozkazu, i czuł ssący niepokój, nie był bardziej przesądny niż inni, ale zbezczeszczenie lub zaginięcie Palladium mogło mied nieobliczalne następstwa. Oczywiście badano skrupulatnie wnętrzności ofiarnych zwierząt zabijanych ciosem obucha przed ołtarzami, śledzono lot ptaków według pradawnych prawideł i sporządzano dokładne raporty, wypuszczano święte kurczaki, by dziobały rozsypane ziarno, i pilnie spisywano fenomeny natury: cielę z pięcioma nogami, zwalone drzewo rozkwitające w nocnych ciemnościach, odtrącone piorunem narożniki świątyo, źródła wytrysku-jące nagle z bezpłodnej suchej ziemi. W pałacu był także nadworny astrolog, nader uczony w dziełach Ptolemeusza z Aleksandrii, spisujący pilnie wszystkie koniunkcje Marsa z Koziorożcem, Wenus z Rybami, Jowisza z Wagą. Pierwsza rzecz, która czekała cezara po przebudzeniu, były to dokładne raporty o wyrokach, jakie raczyli objawid bogowie, o pomyślnych lub niepomyślnych auspicjach na dany dzieo. Kommodus przeglądał je ziewając, po chwili już nie pamiętał nic. Nie wierzył w dni szczęśliwe i nieszczęśliwe, tak jak nie wierzył jego ojciec, wielki Marek. Cezar był wyznawcą Izydy, nie dlatego, że dziwnie pokrętna mądrośd znad Nilu przemawiała do jego wyS — Kommodifc... 65 obraźni silniej niż inne systemy, lecz po prostu dlatego, że zdobywszy się kiedyś na akt przekory w stosunku do ojca, podtrzymywał mit o swoim cudownym nawróceniu i upokarzał się noszeniem
ciężkiego posągu Anubisa stąpając bosymi stopami po kamieniach ulii;, w nie przepasanej szacie, z ogoloną głową. Zresztą Izyda nie była gorszym bóstwem niż inne i jak dotąd błogosławiła Kommodusowi. Ale Palladium w świątyni Westy było czymś ważniejszym niż jakakolwiek religia, częścią Miasta, zastawem gwarantującym neutralną życzliwośd starych bóstw. W Palladium można było wierzyd lub nie, snud na jego temat obraźliwie fantastyczne domysły, ale zarazem rozumied, że jego zniknięcie lub sprofanowanie jest koocem dawnej tradycji, naruszaniem łaocucha wiążącego czas przeszły i czas nadchodzący. —
Zmuście dziewice Westy nawet siłą. Niech zabiorą Palladium ze świątyni.
Ponieważ spłoszone muły stawały dęba i kwiczały, kopyta uderzały o dyszle wozów, pękało drzewo, a iskry drobnym deszczem obsypywały zaprzęgi, osmalając sierśd zwierząt, młody trybun rozkazał odprowadzid wozy daleko od świątyni Westy. Gdy to się stało, na dachu budowli ukazał się rudy wieched płomieni i nim ucichł przelatujący po zgromadzonych tłumach jęk zgrozy, nagle cała świątynia stanęła w ogniu. —
Wody!
—
Ratujcie!
—
Ratujcie!
Wszyscy, którzy tej nocy byli przed świątynią Westy, widzieli na własne oczy coś, czego nie było dane widzied nikomu od chwili, gdy Romulus oborał parą siwych wołów granice Miasta. Z wypełnionego różowym żarem i zasłoną dymu wnętrza świątyni wybiegły 66 westalki jak ogromne białe ptaki, niosąc między sobą coś byle jak narzuconego płótnem. Ludzie odwracali wzrok, powodowani dziwnym wstydem i szacunkiem, a one biegły szlochając i osłaniając własnymi ciałami to, co dźwigały. Nie chciały wsiąśd do oczekujących nie opodal wozów, odrzuciły bez wahania gościnę w pałacu cezara, ich droga była inna. Za nimi pospieszyły umilkłe nagle rzesze, może ludzie lękali się, że świętośd zostanie wyniesiona poza obręb murów i już nigdy nie wróci do Miasta. W pałacu cezar zwymyślał ostatnimi słowami młodego trybuna. Nazwał go bezmyślnym niedołęgą, durniem otumanionym przez zasuszone dziewice, tępym żołdakiem. —
Tak jest — powtarzał struchlały trybun. — Tak jest.
Zaufani Letusa, prefekta pretorii, złożyli tej nocy wiele meldunków. Krążąc wśród płaczących, wymyślających, rozwścieczonych tłumów zbierali cenne informacje. Żadna wieśd o klęsce w dalekich prowincjach, żaden wymordowany legion, żaden zaginiony orzeł, godło legionu, żadne wykrycie spisku
czy nowa fala wyroków — nie wzbudziły takiego niepokoju i lęku, jak pożar świątyni Westy i zagrożenie świętego Palladium. —
To był znak.
—
Ostrzeżenie.
— To nasi bogowie ostrzegają przed wschodnią zarazą, są gniewni. Zobaczycie, że niedługo wybuchnie mór. Tak było już za rządów Perennisa. Trupy poniewierały się po ulicach, cuchnęło zza zabitych deskami okien, ciągnięto zwłoki hakami do wspólnych dołów, nie opłakane i nie uczczone pogrzebem. 67 — Ci przeklęci cudzoziemcy! Wszędzie ich pełno! Zabierają nam pracę i dochody. W pałacu hołubi się ich niczym cenne osobliwości, odgaduje życzenia. Dla Jkogo są przywileje? Dla nas? Śmiechu warte! —
Kiedyś wypędzano ich z Miasta.
—
Teraz też by należało.
—
Są tacy, którzy ich osłaniają, ich ręce są dostatecznie długie, by zmusid nas do milczenia.
—
Błogosławionej pamięci cezar Marek nie wahał się żelazem tępid wschodnich zabobonów.
—
Słusznie czynił.
— W pałacu są Egipcjanie, Syryjczycy, Trakowie, Grecy, szermierze, zapaśnicy, kuglarze, ladacznice, aktorzy i muzykanci. Kto będzie nas bronił? Kto przebłaga bogów? —
My sami.
—
Jak?
—
Pomyśl, a łatwo znajdziesz odpowiedź. Schyl się tylko, leży pod podeszwami sandałów.
W tych rozmowach była już groźba, przeczucie nadchodzącej klęski, próba cofnięcia czasu w przeszłośd, kiedy biel była bielą, czero czernią i wiadomo było, czego się trzymad. Jak może nikt w pałacu, jak żaden z dostojników i senatorów, Kommodus był wyczulony na nastroje tłumu. Doskonale rozgraniczał różnicę między godnością a błazeostwem, potrafił nie upokorzyd się, a mimo tc stad się kimś podobnym jednemu z tych ludzi zgubionych w ogromnych tłumach, wiwatujących na cześd cezara. Umiał podawad siebie tak, by wierzono, że jest naprawdę obdarzony zdrowiem i fizyczną siłą, więcej, zgadzał się bawid lud tymi przymiotami, lecz w ten sposób, by zachowana została granica między jego kaprysem a ciężką powinnością tych, którzy muszą. 68
•/r Chodząc niespokojnie między ścianami swojej sypialni, cezar zrobił coś dziwnego: kazał wezwad wróżbitę. —
Co mówią gwiazdy?
—
Koniunkcje gwiazd są pomyślne.
—
Dla mnie?
—
Tak, cezarze. Cokolwiek teraz postanowisz, przyniesie ci szczęście.
—
A Palladium?
—
Gwiazdy milczą.
—
To nie jest cała prawda.
Pod zimnym spojrzeniem Kommodusa astrolog rozłożył pergaminy i kreśląc nakładające się na siebie trójkąty, wdał się w uczone rozważania. Jego zdaniem, gwiazdy wieściły zwycięstwo, pokój, miłośd i nieustanne pasmo szczęśliwych dni, istny Złoty Wiek, bez trosk i smutków. — Nigdy od chwili, gdy Eneasz złożył na ołtarzu święte Palldium, nie zdarzyło się nic, co by zagrażało rękojmi pojednania z bogami. Ten pożar musi byd znakiem. Nie rozumiem go. Chcę, żebyś go wyjaśnił. Astrolog rozłożył ręce, zestawiał swoje horoskopy podług najnowszych zdobyczy nauki, znał wszystkie, nawet najbardziej zawiłe teorie badaczy nieba, był doskonale oczytany w mądrości chaldejskich wróżbitów i nie sądził, by mogły istnied inne prognostyki, prócz tych, które zapisane są na wysokości niebios. — Niektóre szkoły astrologiczne są zdania, że horoskopy powinny byd uzupełnione dodatkowymi auspicjami, badaniem lotu ptaków, oceną wróżebnych snów, wykładnią nadzwyczajnych wydarzeo, badaniami wnętrzności zwierząt. Moim zdaniem, są to przestarzałe teorie, ty sam, cezarze, wyśmiewałeś je.
—
Byd może. Ale dzisiaj nie odrzucam tych wyjaśnieo.
Astrolog odszedł, a cezar chodził dalej w różowej łunie dalekiego pożaru i słuchał przygaszonego wrzenia tłumu, krzyków, przekleostw, błogosławieostw... Gdyby mógł je usłyszed z bliska, znałby odpowiedź na swój lęk.
— Muszę widzied Marcję. — Nowy przełożony sypialni wyprostował się na ostry dźwięk głosu, zamrugał powiekami. — Eklektusie, chcę, żeby Marcja tu natychmiast przyszła. Nie czekał długo i już stała przed nim, świeża i uśmiechnięta, niby bogini gardząca koniecznością nocnego spoczynku. —
Dlaczego nie śpisz? Masz byd rano w senacie.
Ton trochę macierzyoski, może zbyt swobodny jak na taką noc, kiedy może się stad wszystko. —
Płonie świątynia Westy — powiedział płaczliwym tonem.
—
Wiem o tym.
—
I nie sądzisz... — urwał nie koocząc pytania.
— Nic nie sądzę. Co kilka tygodni coś płonie. Wigilowie doskonale dadzą sobie radę z lokalizacją pożaru. Twoje czuwanie na pewno im nie pomoże. Mówiła jeszcze przez chwilę rzeczy rozsądne i oczywiste, cezar patrzył na jej twarz, po której przesuwały się ogniste refleksy. —
Jesteś głupia, Marcjo.
—
Tak, Kommodusie. Jestem głupia.
—
Nie możesz mi w niczym pomóc.
—
Chyba istnieją sprawy, w których mogę ci pomóc.
— Czasami zdarza się, że zaczynam wszystko pojmowad, widzę rzeczy zakryte, pojmuję cudowną logikę spraw. Wystarczy jeszcze mały wysiłek, żebym stał się wszechwiedzący jak bóstwo, i wtedy przychodzisz ty 70 i mija łaska rozumienia. Twój przeklęty rozsądek szwaczki! Porządkujesz wszystko i układasz na dwóch stosach, słuszne i niesłuszne, dobre i złe, czarne i białe. Tobie nigdy nie przyjdzie do głowy, że nie ma spraw jednoznacznych. To, co dla ciebie jest czymś niewartym uwagi, dla kogoś innego stanowi sens życia. W kącie kulił się przerażony Eklektus, głos cezara wznosił się do krzyku, nabrzmiewał groźbą. — Czy dlatego zawołałeś mnie, żeby mi powiedzied, iż mnie nienawidzisz? Z tym mógłbyś spokojnie poczekad do rana.
—
Bogowie!
—
Nie podnoś głosu. Słyszę cię bardzo dobrze.
—
Nic nie rozumiesz.
— Nie muszę. — Pochyliła się ku cezarowi i szepnęła intymnie, słodko, wprost w zdziczałe oczy: — Jestem głucha i ślepa. Bo chcę byd głucha i ślepa. Rozumiesz? Odeszła i nikłe echo oddalających się kroków cichło w długich korytarzach, aż umilkło całkiem. — Słyszałeś? — Kommodus odwrócił się do skulonego w kącie człowieka, wargi podniosły się odsłaniając drobne, ostre zęby. — Słyszałeś? Odpowiedziało mu milczenie. —
Ona drwi sobie ze mnie!
Wejrzenie Eklektusa umknęło w bok. — Ty jej nie znasz. — Twarz Kommodusa stężała, zastygła w kamienną maskę. — Ciągle powtarzam sobie, że jest głupia. Głupia i rozwiązła. Ale to tylko częśd prawdy. Eklektus mysio zachrobotał w kącie. Przerażały go zwierzenia cezara, daleki głos ogromnych tłumów i widoczne nawet stąd płomienie pożerające ciemnośd. Od chwili kiedy objął nadzór nad łożnicą Kommodusa, poruszał się ostrożnie w obcym, dziwnym świecie. Naj71 dziwniejsze było to, że ci ludzie, którycn posągi otaczano wonią spalanych kadzideł, wzniesieni ponad zwykłych śmiertelników, o kamiennych, niewidzących źrenicach — mieli chwile przerażającej szczerości. Mówili przy nim i do niego i byli pewni jego milczenia. Szybko odkrył, że jego osoba nie znaczyła dla tych ludzi więcej niż stołek w kącie, a mimo to była jakoś potrzebna, niczym troskliwe dłonie milczącego niewolnika, który rozluźnia szaty pijanego pana i słucha ze zrozumieniem bełkotliwych wynurzeo. Także od chwili kiedy objął swoje nowe obowiązki, zrozumiał, że jego główną funkcją jest dostarczanie informacji Marcji, chociaż nigdy nie padło między nimi ani jedno słowo na ten temat. Dla Marcji były ważne nawet nieistotne szczegóły: sen cezara, jego apetyt i trawienie, mniej lub bardziej obfity pot zraszający skórę po nocnym spoczynku, jego odwiedziny w bocznym skrzydle pałacu i leki, które kazał sobie aplikowad, nim się udawał na codzienne wspólne dwiczenia z gladiatorami. Właśnie dzięki tej nieefektownej wiedzy Marcja powodowała Kommodusem z taką łatwością i była niezbędna, a będąc niezbędna mogła sobie pozwalad na ostentacyjne demonstrowanie swojej niezależności. Czasami mogło się wydawad, że specjalnie prowokuje kochanka, jakby chcąc, aby jej głowa potoczyła się śladem wielu innych głów po pałacowych schodach.
Skulony w kącie Eklektus wiedział i mniej, i więcej niż jego władca i rozumiał, że cokolwiek usłyszy, jego pierwszym obowiązkiem jest milczenie. — Może dlatego, że ona jest podobna do mojej matki. — W głosie Kommodusa brzmiało prawdziwe zdumienie, gdy tak rozmyślał głośno. — Ja nie cierpiałem matki. Była taka pewna siebie, córka, wnuczka i małżonka cezarów, i sądziła, że zwykłe ludzkie prawa nie 72
stosują się do niej. Marcja jest taka sama. Czy to nie dziwne, że szukałem w kobiecie tego, co mnie najbardziej mierziło we własnej matce? Znowu stanął przy oknie i zasłuchał się w daleką wrzawę. — Czasami myślę, że pogarda jest potrzebna, żeby kogoś kochad. To jest tak, jakbyśmy pragnęli, by ktoś inny był od nas gorszy i słabszy i tylko wtedy chcemy go otaczad troskliwą opieką. I znowu oszukuję siebie. Marcja ma inną mądrośd niż zwykli ludzie. Mądre jest jej ciało, jej ręce i jej wargi, czasami przypuszczam, że to sama Wenus zeszła na ziemię, bym nie musiał głośno mówid, czego pragnę. To ma swoją wartośd. Nie było żadnej odpowiedzi. — Ja nie chcę myśled o swoich powinnościach, o służbie narodowi, tak jak ją pojmował mój ojciec. Pierwszy między sługami Rzymu, to paradne! Te wszystkie wojny, zamieszki, nadęci legaci i głównodowodzący z tysiącem pretensji i żądao, te długie jak wiecznośd wykazy finansowe urzędu kwestorskiego i pisma do sojuszników i ościennych władców, skomponowane tak przemyślnie, że chodbyś siedział nad nimi sto lat, nie odgadniesz, o co naprawdę chodzi. Jestem wyższy ponad to. Wybieram ludzi i rozkazuję im. Na korytarzu zaszczękały miecze zmieniającej się warty, padły półgłośno wymienione hasło i odzew. —
Zwycięstwo.
—
Zawsze wierni.
— Niewielu rozumie, kim jestem. Jedni powiadają: błazen gawiedzi, drudzy: syn wielkiego Marka, jeszcze inni: zniewieściały w rozkoszy nierób. I mylą się wszyscy. Ja jestem Rzymem, duchem opiekuoczym imperium, jego sercem. A prawdą jest, że się umiera, kiedy serce ustaje w swoim biegu. 73 Nagle odwrócił się do Eklektusa i krzyknął wysokim, łamiącym się głosem:
—
Wynoś się!
Jego pierścieo zostawił na policzku Eklektusa czerwony ślad. Zatupał nogami jak rozgniewane dziecko. —
Idź sobie! Idź!
Nim przestraszony Eklektus uskoczył ku drzwiom, twarz cezara wypogodziła się i powiedział zupełnie spokojnym głosem: — Niech tutaj przyjdą syryjskie tancerki, muzykanci i muzykantki, niech mi przyprowadzą Dione, która tresuje pantery. Chcę byd wesoły tej nocy. Powiedz im, że chcę się śmiad. Aż do rana apartamenty cezara rozbrzmiewały zanoszącym się piskiem podwójnych fletów, dudnieniem płaskich bębenków, grzechotaniem kastanietów na gładkich ramionach i kostkach nóg. Drgały brzuchy syryjskich tancerek, Egipcjanki zamiatały włosami marmury posadzki, niewolnice z północy płynęły w łabędzim korowodzie prowadzone smut-tną, przeciągłą melodią. Cezar pił wino i patrzył na to wszystko nieruchomym wzrokiem. Wreszcie wystąpiła Dione, lśniąca i ciemna. Na jej rozkaz ogromny lampart bawił się jak mały kot, sięgał strasznymi pazurami po złocony biczyk w wysoko podniesionej dłoni i pozwalał stąpad po sobie pogromczyni. Dione rozwarła mu paszczę i wsunęła głowę między noże kłów, kobieta i zwierzę zastygli. — Bardzo ładnie. — Cezar dał znak, by pogromczyni zbliżyła się do niego. — Czy nie uważasz, moja piękna, że to niebezpieczna umiejętnośd zmieniad dzikie zwierzęta w baranki? Nie uważasz? Niech będzie i tak. Dzisiejszej nocy i ja chciałbym pokazad wam jakąś sztucz74
kę. — Przez moment ważył w dłoni drzewce krótkiego oszczepu, muzyka urwała się. Rzut był nieomylny, z pyska lamparta buchnęła struga krwi, zwierzę porwało się do skoku i padło z wyciągniętymi łapami. Dione wrzasnęła i ten krzyk stał się sygnałem do ogłuszającego hałasu, znowu zapiszczały flety, zadudniły bębenki, zagrzechotały kastaniety. — Tak właśnie powinno byd. — Kommodus podniósł puchar w górę i przechylił go. — Patrzcie, wylewam libację i poświęcam ją pamięci tych wszystkich, którzy zginęli z mojej ręki. Z oczu Dione płynęły łzy, nachylona nad zwierzęciem powtarzała półgłosem coś bezsensownie pieszczotliwego.
— Zrobiłem ci przykrośd, dziewczyno? Nic się nie martw. Dostaniesz sto innych panter, jeśli ci na tym zależy. Zresztą możesz dostad wszystko, jeżeli się teraz uśmiechniesz do mnie. Chodź tutaj, moja Salambo, czarna bogini, i bądź dla mnie miła, chcę wspominad tę noc z uśmiechem. Następnego ranka senatorowie na próżno wyczekiwali w sali przyjęd. Odźwierny komnat cezara poinformował drewnianym głosem, że władca śpi jeszcze i nie opuści prędzej łoża, aż słooce znajdzie się wysoko na niebie. — Ile razy się pokłócą, tyle razy mamy nocne pijatyki i wrzaski aż do białego rana. — Niewolnicy władcy wlekli po schodach martwego lamparta i pogadywali bez złości, ot, takie sobie słowa rozpoczynające nowy dzieo. — Widziałeś te korybantki? —
Czy widziałem? Bracie, ciągnie mnie do tego miodu jak niedźwiedzia do barci.
—
Dione śpi z cezarem.
—
Szczęściara! On jest hojny.
—
Wiadomo.
Na zmiętym posłaniu leżeli oboje, cezar przerzucił 75 f
1H
ramię przez ciało śpiącej pogromczyni, chrapał. Z kącików ust sączyła mu się ślina. — Nie wolno! Cezar śpi. — Wartownicy zagrodzili Marcji drogę skrzyżowanymi mieczami. Roześmiała się podnosząc w zdziwieniu brwi do góry i broo opadła. Bezszelestnie uchyliła drzwi i stała przez moment patrząc na śpiącego Kommodusa i uśpioną Dione. —
No, tak — stwierdziła coś wiadomego tylko sobie i odeszła.
— Mam tego dosyd — oświadczyła Marcja w kilka godzin potem. Chudy starzec, którego wprowadziła zaufana niewolnica bocznym wejściem, skrzywił się z dezaprobatą. —
Nie widzę w tobie wytrwałości i pokory, córko.
— A co mam jeszcze zrobid? Zobacz sam, co się dzieje w apartamentach Kommodusa. Powtarzam wciąż wszystko, co powinno go odmienid, wzbudzid bodaj odrobinę zainteresowania, zasiad w tym sercu ziarno niepokoju. I co? Równie dobrze mogłabym udzielad pouczeo odłamowi skały. —
Córko, nie należy zapominad, że chodzi o wielki cel.
— Przecież rozumiem. Nie możecie zarzucid mi, że jestem nielojalna wobec was. Dla tego celu narażam się na wieczne potępienie, bez szemrania poddaję się jego kaprysom, jeśli trzeba, jestem rozwiązła, zuchwała, perwersyjna. Męczy mnie to. — Podniosła ramię, mogło się wydawad, że wypatruje śladów skalania na śniadej skórze. — Mam tego dosyd. To nie daje spodziewanych wyników. Starzec ujął w dłoo wyleniałą bródkę. — Hm, ulegasz niepotrzebnie przygnębieniu. Jeżeli zaś chodzi o pojęcie boskich tajemnic, są to sprawy dosyd skomplikowane. Nikt nie uwierzył Sokratesowi, chociaż zdecydował się umrzed za swoją naukę, nato76
miast Chrystusowi (którego, nawiasem mówiąc, Sokrates częściowo przeczuwał, bowiem Chrystus jest i był słowem) uwierzyli nie tylko jego uczniowie, ale także ludzie wykształceni, filozofowie, urzędnicy i więcej, ludzie prości, rzemieślnicy i chłopi zginający się nad bruzdą pola. Oni wszyscy przejrzeli, wzgardziwszy śmiercią. Ufajmy, że ziarno wyda oczekiwany plon. — Oni tak, on nie. — Odwróciła twarz i dodała umykając ze spojrzeniem: — On pod pewnymi względami jest podobny do węża, zawsze umie się wyśliznąd. —
Węże także się chwyta, tylko trzeba wiedzied, jak się do tego zabrad.
—
Masz jakiś plan?
Stary człowiek potarł w zamyśleniu czoło wierzchem dłoni. —
A gdybyś... gdybyś urodziła syna?
—
Nie.
To „nie" było krótkie i pełne gniewu. —
Pamiętaj, córko, że chodzi o wielki cel.
Marcja zagryzłszy wargi zastanawiała się przez chwilę w milczeniu. —
Tego nie możecie ode mnie wymagad — powiedziała wreszcie z nutą skargi. — Tego jednego nie.
— Posłuchaj, córko. Nie odrzucam pogaoskiej mądrości, jeżeli jest ona użyteczna. Czyta się u Aulusa Geliusza, że rzeczy ludzkie są albo szlachetne, albo podłe. Jedne z nich są same przez się szlachetne i prawe, jak dochowanie wierności, obrona ojczyzny, miłośd do przyjaciół. Tych rzeczy należy zawsze przestrzegad, bez względu na to, czy ktoś je nakazuje, czy nie. Inne rzeczy, im przeciwne, są podłe i nie należy ich czynid, nawet gdyby istniał czyjś wyraźny rozkaz. Są też i rzeczy, które znajdują się pośrodku, można je nazwad neutralnymi, które nie są same przez się ani dobre, ani 77
złe. Zależnie od tego, jak postąpimy, jaką im nadamy intencję, będą bądź godne najwyższej pochwały, bądź potępienia. Zaczerpnąwszy tchu Zefiryn mówił dalej: — Niewątpliwie w wypadku, który wspólnie rozważamy, czyn sam przez siebie ani naganny, ani godny pochwały przez cel, do którego dążymy, stanie się powodem do chluby. Zastanów się nad tym, Marcjo, nim mi odpowiesz. —
Czy muszę się zdecydowad?
— Myślę, że musisz. Jestem twoim opiekunem i zwierzchnikiem, a sama wiesz, iż każda dusza musi byd poddana wyższej zwierzchności. Powiedziane jest, że kto się zwierzchności sprzeciwia, Bożemu postanowieniu się sprzeciwia — przerwał i dodał w formie wyjaśnienia: — Paweł, „List do Rzymian". Podparłszy brodę ściśniętymi kułakami Marcja coś głęboko rozważała. Jej wargi wydęły się dziecinnie i smutno. —
Dobrze — przemówiła ważąc każde słowo. — Zgadzam się.
v
—
Wiedziałem o tym, córko. Jesteś rozsądna i pełna żarliwego zapału.
Na pogorzelisku dopalały się zgliszcza nakrywając miasto szarymi welonami dymu. Czasami strzelał jeszcze w niebo pęk płomieni. Mieszkaocy spalonych domów krążyli wokół ruin i rozgrzebywali długimi bosakami zwęglone belki i spękane cegły w złudnej nadziei, że odnajdą coś wartego uwagi. Wigilowie odganiali i szukających, i zwyczajnych gapiów, gdyż po ulicach przewalały się bezczynne, podniecone tłumy. Wiele warsztatów i sklepików założono deskami i zamknięto na głucho, ucichło łomotanie ram tkackich warsztatów 78
J0 i stukanie szewskiego młotka, wszyscy, jakby ciągnięci niewidoczną siecią, krążyli nie opodal czarnych zgliszcz świątyni Westy. —
Sąsiedzie, gdzie jest teraz Palladium?
—
Mówią, że w świątyni Jowisza Statora.
—
Ale skąd! Jest na pewno w kolegium saliów. Dziewice pobiegły tam jeszcze w nocy.
—
Brednia. Widziano je na Germalusie, w pieczarze luperkaoskiej. Tam się schroniły.
—
Są w pałacu. Wiem od kogoś ze służby.
Ci, którzy asystowali o wschodzie słooca przy ofiarach oczyszczalnych w licznych świątyniach, nie taili swojego zaniepokojenia. Ofiary były liczne i składane z całym ceremoniałem stosowanym wtedy, gdy zostanie sprofanowane miejsce kultu. Leez wszystko jedno, czy biały byk padał pod obuchem topora przed ołtarzem Marsa, Wenery, Jowisza czy Apollina, żadna z tych uroczystości nie obyła się bez zakłóceo. Tutaj kapłan pomylił tekst odmawianej modlitwy i musiał zaczynad ją od początku raz jeszcze, ówdzie bydlęciu udało się strząsnąd z rogów ofiarną przepaskę, gdzie indziej byk umknął od ołtarza ciągnąc za sobą strugę krwi. Nie trzeba specjalnego znawstwa i bystrości, by odgadnąd, że bogowie są gniewni i zsyłają ostrzeżenie. Jak kamieo rzucony w głąb wód pozostawia na powierzchni rozchodzące się coraz szerzej kręgi, tak wieści krążyły po niespokojnym tłumie podawane szeptem z ust do ust. Nie wiadomo dlaczego wszyscy czekali na coś. I ci, którzy zamknęli warsztaty, i ci, którzy patrzyli na gawiedź zza firanek lektyk wykładanych kością słoniową. Czekano także na Palatynie, senatorowie kręcili się na swoich stołkach w sali audiencjonal-nej, pewni siebie wyzwoleocy przemierzali korytarze obejmując wszystko uważnym spojrzeniem, rylce skrybów w kancelarii zawisły nad tabliczkami, niewolnicy
W poszeptywali między sobą. Tylko gwardziści nie czekali na nic, nie było rozkazu, żeby czekad na cokolwiek. — Władca winien byd przy ofiarach przebłagalnych — ząszeptał Erucjusz Klarus do senatora siedzącego obok. — Powinien ukazad się ludowi. Atmosfera jest napięta. Prefekt Miasta ostrzega przed możliwością rozruchów. —
Podobno były już burdy na Nowym Targu. Zabito trzy osoby.
—
Palladium jest w kolegium saliów.
—
Należy to ogłosid publicznie.
Szepczący umilkli pod nieodgadnionym wzrokiem Le-tusa, prefekta pretorii. —
Cezar śpi.
—
Władca raczy jeszcze spoczywad.
— Pochyla się nad nim Morfeusz — meldowali pokojowi pojawiając się bezszelestnie w sali audiencjonal-nej. Gdzieś z daleka kilka głosów przekrzykiwało się pijacką piosenką. To zapaśnicy, towarzysze dwiczeo Kommodusa, skracali sobie nudne oczekiwanie, echo błądziło tunelami korytarzy i wracało do śpiewających nikłym pogłosem. — Trzeba coś zrobid — zdecydował wreszcie Klaudiusz Pompejanus i wytarł chustką czoło. Nie lubił decydowad, wolał to zostawid innym. — Niech Sozjusz Falkon wyjdzie na mównicę — zaproponował ktoś z kąta i urwał przerażony swoją śmiałością. Prefekt pretorii drgnął. —
Dlaczego Falkon?
Senatorowie pozostawili pytanie bez odpowiedzi. Wiedzieli doskonale, dlaczego wymieniono nazwisko Falko-na, ambitnego polityka, który był coraz bliższy spełnienia marzeo, których nie śmiano nawet nazwad. Ta BO chwila mogła dad Falkonowi bardzo wiele i dlatego sądzono, że zdecyduje się stanąd na Rostrze i wyciągnie rękę nad cichnącym tłumem. —
Może Pertynaks?
—
Nie zgodzi się. Za ostrożny.
—
A ty, Klaudiuszu?
—
Jeżeli cezar rozkaże, spełnię jego życzenie. Bez wyraźnego polecenia, nie.
—
Sam twierdzisz, że należy coś zrobid.
— Ale nie twierdzę, że to, co należy zrobid, muszę wykonad właśnie ja. Są między nami sławni mówcy, są popularni przywódcy, niech oni uspokoją tłum. A cezar spał ciągle, zamroczony ciężkim winem i rozkoszą, nic nie wiedząc o tym, że na zwiniętym papirusie nadwornego astrologa wyroki gwiazd wieściły złe nowiny.
Z komnaty cezara, stąpając ostrożnie bosymi stopami, wyszła naga Dione i wykrzywiając się szarpnęła za rękaw nieruchomego strażnika. —
Niech mi przyniosą jakiś płaszcz. No, czemu stoisz jak kołek? Nie widziałeś kobiety? Ruszaj się.
Rosły Germanin zamrugał powiekami. Słabo znał łacinę i niezbyt dobrze rozumiał, czego chce od niego obnażona dziewczyna. Nie poruszył się i Dione odeszła, a jego zbaraniałe ze zdziwienia oczy przywarły do jej pośladków, kiedy znikała w perspektywie długiego korytarza. Przez pierwsze dni i tygodnie poruszałem się po labiryncie pałacowych pomieszczeo z niejaką niepewnością i strachem. Chwilami czułem się jak Ganimed porwany przez Jowisza na Olimp, zwykły śmiertelnik w krainie bogów, pełen ostrożnej nieufności i przerażenia. Moje obowiązki były w zasadzie nieskomplikowane. Każdego 6 — Kommodus...
wieczora w obecności dowódcy straży sprawdzałem osobiste komnaty cezara: unosiliśmy wieka skrzyo, zaglądaliśmy za wyściełane łoża, przepatrywaliśmy nisze i wnęki za kolumnami, byłem gotowy zaglądad do mysich dziur tropiąc spiskowców ze sztyletem ukrytym na piersiach. Od tej chwili nikomu bez wyraźnego rozkazu władcy nie wolno było pod jakimkolwiek pretekstem wejśd do strzeżonych pomieszczeo. Wartownicy stali gęsto, jeden obok drugiego, i przepatrywali ciemnośd. Próbowałem także potraw przynoszonych do apartamentów Kommodusa, to ja wypijałem pierwszy łyk wina z korynckich dzbanów. Jeżeli cezar wzywał kogoś przed swoje oblicze w porze spoczynku, rewidowałem go. Wyjątkiem była Marcja. Wchodziła do Kommodusa, kiedy chciała, i nikomu nie przyszło do głowy sprawdzad, co ukrywa pod tuniką i haftowanym płaszczem z muślinu. Nocami nie sypiałem oczekując w przyległej komnacie, czy władca nie zechce wydad mi jakiegoś polecenia. Bez ociągania spełniałem wszystkie najdziwniejsze rozkazy, cezar cierpiał na bezsennośd i zdarzało się, że w środku nocy wydawał kolejny wyrok lub pragnął dwiczyd strzelanie z łuku. Którejś nocy posłużyłem za coś w rodzaju tarczy strzelniczej. Władca nie zabił mnie, widocznie zabawniejsze niż śmierd było moje przerażenie, którego nie potrafiłem ukryd. Kiedy wreszcie mogłem odstąpid od ściany, przy której polecono mi stanąd, strzały wyznaczyły dokładny obrys mojej postaci. Prostując się przed pedantycznie celującym Kom-modusem, myślałem, że nadeszła moja ostatnia chwila, a rodzaj śmierci, jaki mi przypadł w udziale, nie pozbawiony jest pewnej ekscentryczności. Reszta czasu zostawała do mojej wyłącznej dyspozycji. Mogłem spad, jeśd lub próbowad dostad się do tego skrzydła pałacu, gdzie zgromadzono prześliczne młode 82
niewolnice, niedorosłych chłopców, tancerki , flecistki, pogromczynie dzikich zwierząt, zdumiewające monstra z jednym okiem na środku czoła lub z trzema rękami, matronę obdarzoną przez naturę długą falistą brodą i pewnego Etiopa wyjątkowej siły, który łamał uderzeniem pięści calowe deski. Ta namiastka raju stanowiła przedmiot westchnieo wszystkich pałacowych funkcjonariuszy. Nie przejmowali się zbytnio faktem, że zrywają kwiaty przeznaczone w zasadzie dla cezara, i z podnieceniem zwierzali sobie czarujące i rozwiązłe szczegóły swoich kontaktów z mieszkankami i mieszkaocami tamtego skrzydła. Cezar bywał tam dosyd rzadko, bez trudu odkryłem, że jego wizyty łączą się z kolejnymi kłótniami z Marcją. Owe krzykliwe awantury kooczyły się ostentacyjnym związkiem z kolejną wybranką. Przez kilka dni, a zdarzało się czasami, że przez kilkanaście, cezar nie odwiedzał Marcji ani Marcja cezara. Potem faworyta znikała, po prostu rozwiewała się jak dym, i cezar wysyłał jako zadatek pokoju i rodzaj zadośduczynienia kosztowne dary do apartamentów Marcji. Z reguły dary wracały z grzecznym bilecikiem, tchnącym lodowatym chłodem i powściągliwością. Później następowała seria nader kunsztownych manewrów, w których Kommodus zdawał się odnajdowad chłopięce wzruszenia: starannie reżyserowane przypadkowe spotkania, bardzo długie listy, wreszcie wielkie sceny pełne łez i przeprosin. Nie muszę dodawad, że później następowała zgoda i całkowite pojednanie. Właściwie nie lubiłem pałacu z jego surowym dostojeostwem i akcentami krzykliwego zbytku wprowadzonego przez Kommodusa po śmierci ojca. W każdej niszy bielały posągi, dziesiątki, ba, setki posągów. Apollo z głową Kommodusa, Herkules z głową Kommodusa, 83 Jowisz z głową Kommodusa, Mars z głową Kommodusa. W wielu wypadkach rzeźbiarz nie zadał sobie nawet trudu porządnego spojenia głowy i torsu, szyje odcinały się ciemną smugą niby wisielczą bruzdą lub śladem katowskiego miecza. Na zdobionych stylizowanym orężem kapitelach kolumn zwieszały się festony pajęczyn, myszy biegały zwinnie po mozaikach, między ułożoną z różowych kamyczków konchą wiozącą Amfi-trytę po falach morza a wizerunkiem naciągającego łuk centaura. W pałacu było stanowczo za wiele zakamarków, korytarzyków prowadzących nie wiadomo gdzie, tajemniczych schodów i pomieszczeo, których istnienia, byd może, nikt nie podejrzewał. Bałem się, bo ta nieokreślona tajemniczośd była groźna. Tutaj mogło zdarzyd się wszystko. Początkowo sądziłem, że uda mi się chociaż częściowo poznad niewolników, wyzwoleoców i wolnych, którzy pełnili służbę przy osobie cezara. Było to typowe złudzenie prowincjusza, który dowiadując się, że ktoś mieszkał w Antiochii, przypuszcza, że ten ktoś musi oczywiście znad innego mieszkaoca Antiochii. Nigdy nie nauczyłem się rozróżniad wszystkich twarzy i nigdy nie byłem pewny, do kogo właściwie kieruję swoje słowa.
W ogóle starałem się jak najczęściej wymykad z pałacu, nie było to wcale trudne i każdego dnia zdumiewałem się od nowa, że nie próbowano nigdy urządzid udanego zamachu na życie Kommodusa. Zresztą, byd może, brak zainteresowania swoją osobą zawdzięczałem opiece Marcji. Moje stosunki z nią były co najmniej dziwne. Nigdy nie zaprosiła mnie do siebie, zamienialiśmy kilka słów w przelocie, niczym dwaj wojownicy na mijających się w galopie rydwanach. Zwykle Marcja miała już z góry przygotowane pytanie, rzucała je bez nacisku i czekała 84 równie rzeczowej i krótkiej odpowiedzi. Szybko nauczyłem się skrótowego stylu informacji, ktoś z boku mógłby sądzid, że posługujemy się umówionym szyfrem. Zdarzało się, że dotykała mojej ręki lub niby nieumyślnie ocierała się o moje ramię piersiami — gest pieczętujący intymnośd przymierza. I to wszystko, nie licząc pewnego chudego jak szakal osobnika, którego imienia nie poznałem do kooca, i Hipolita. Ci dwaj pracowali nade mną bardzo usilnie. Toczyłem z nimi długie i pokrętne dyskusje, słuchałem fragmentów z Ewangelii Egipcjan (wiedząc, że pochodzę z Neukratis, ten właśnie tekst uznali za najwłaściwszy dla zbudowania neofity), „Dziejów Apostolskich" i „Listów" Pawła. Oni to prowadzili mnie do starych katakumb na wspólne modły i pośredniczyli między Ze-firynem i mną. Po pewnym czasie okazało się, że nie jestem zbyt atrakcyjny jako obiekt do nawracania, zgadzałem się ochoczo na wszystko i misjonarski zapał przeradzał się w nudny i męczący obowiązek, chudzie-lec i Hipolit nie kryli, że są mną rozczarowani. Gdy w piękniejszych, bardziej godnych uwagi miejscach zawieszali znacząco głos czekając pytania, milczałem. Bywało i tak, że próbowali mnie prowokowad, zmusid do zaprzeczeo, do wybuchu gniewu. Zamiast pożądanych efektów dawałem im nijaką aprobatę. Chyba znienawidzili mnie. — Dlaczego zbieracie się nocami w miejscach odludnych? — pytałem bez ciekawości, ot, żeby coś powiedzied. —
To konieczne — odpowiadali półgębkiem, ze złością.
— Rozumiem, że za czasów wielkiego Marka musieliście się ukrywad przed władzami porządkowymi, ze-szliście bez żadnej przenośni do podziemia. Ale teraz, kiedy stosunek władz paostwowych do wa... do naszej 85 religii — poprawiłem się tak szybko, że chyba nawet nie zauważyli przejęzyczenia — jest pozytywny, żeby nie powiedzied: życzliwy, nie istnieje żadna koniecznośd tak ścisłej konspiracji. Mówiłem jeszcze inne rzeczy w tym duchu i czułem, jak moi mentorzy krzepną w swej wrogiej niechęci. Powinienem był interesowad się naturą aniołów, tajnikami Objawienia, subtelnymi odcieniami interpretacyjnymi liturgicznych tekstów, istotą Bożej natury, cielesnością lub boskością Chrystusa, wzajemnym stosunkiem trzech komponentów Bożej Mocy. Właśnie niedawno pod wpływem złotoustych greckich myślicieli zgodzono się, że niezbędnym komponentem Trójcy jest Mądrośd Boża w postaci białej
gołębicy. Wprawdzie już „Dzieje Apostolskie" wspominały o zstąpieniu z niebios Ducha, ale ten fragment tekstu był od lat dyskutowany i podważany, budzący liczne polemiki i kontrowersje. A ja pytałem o sprawy przyziemne, chociaż znałem doskonale odpowiedź. Chrześcijanie nie mogli byd gorsi niż czciciele Mitry, Kybele czy Izydy, jeżeli chcieli zdobyd nowych wyznawców. Ciągle jeszcze byli sektą ubogą, nie dysponującą kadrą proroków i kapłanów, którzy by reżyserowali spotkania wiernych i uroczystości kultowe w sposób żywo pobudzający fantazję ludzką. Chrześcijanie otaczali się nieprzejrzystym welonem tajemnicy i niedomówieo, lecz sam przekonałem się, że właściwie nie mieli żadnych tajemnic. Zbierali się w odludnych miejscach, śpiewali półgłosem, słuchali nauk i spożywali ubogi posiłek, przaśne placki popijane kwaśnym cienkuszem. Nauki były nudne, chociażby z tego powodu, że głosiły prawdy zupełnie oczywiste. Nikt przy zdrowych zmysłach nie mógłby podjąd z nimi polemiki. Jedynym urozmaiceniem tych zebrao były wizyty przybyszów z odległych gmin, którzy zjawiali się ce86 lem przedyskutowania pewnych spornych punktów doktryny. Byli to na ogół nader dostojni staruszkowie, pogrążeni w kontemplacji boskich tajemnic, rozczulająco oddaleni od prawdziwego życia. Dysputy zaczynały się nieodmiennie tak samo, głosy szemrały zgodnie w jednej tonacji i nagle spokój pryskał, staruszkowie zrywali się i krzyczeli zaperzeni. Na tym etapie przewagę uzyskiwał ten, kto szybciej potrafił się powoład na odpowiedni cytat z dzieł uznanego autorytetu. Należy dodad, że istniały autorytety pierwszego gatunku i autorytety nieco pośledniejsze, należało umied wybierad między nimi z rozwagą, ale równocześnie dostatecznie szybko, by nie dad oponentowi zbyt wiele czasu do namysłu. Gdy cytaty krążyły już w oszałamiającym tempie, odbijane niczym dobrze wypchane piłki, któregoś z dyskutujących zwykle ponosiły nerwy. Czasami zdarzało się, że wierni musieli rozdzielad drących się za brody kierowników gmin wyznaniowych. Oczywiście, robili to z całym należnym szacunkiem. I to była jedyna rzecz, którą należało ukrywad przed wzrokiem profanów. A w Mieście snuto fantastyczne i pikantne przypuszczenia na temat nocnych zebrao w opuszczonych katakumbach i kamieniołomach. Ziewając i posypiając w zaduchu nie domytych ciał, myślałem sobie nieraz, że nie miałbym nic przeciwko temu, by chociaż częśd tych plotek odpowiadała prawdzie. Wszystko to nie mogło zastąpid majestatycznych kolumnad oficjalnych świątyo, ołtarzy spowitych wonnymi dymami, długich szeregów odzianych na biało ofiar-ników, pochodów ofiarnych zwierząt i sekretnych, intymnych kontaktów z bóstwem, dostępnych dla wiernych dysponujących pewnymi sumami i obdarzonych ciekawością spraw mistycznych. Zwłaszcza bogowie od87
znaczali się szczególną uprzejmością wobec wyznaw-czyo: niejedna matrona z najlepszego towarzystwa z rozczuleniem wspominała noc w świątyni Serapisa, Mitry czy Adonisa. Pod tym względem boginie zachowywały znacznie większą powściągliwośd. Wyskoki pełnej okrucieostwa fantazji dozwalały bawid się w świątyniach wcale nie gorzej niż w amfiteatrze, widok kastrujących się publicznie wyznawców Kybele wyrywał okrzyki zdumienia i zachwytu, odprawiane o północy taurobolie, gdy wyciągano z dołu, spod cielska zarżniętego byka, pół uduszonego we krwi adepta, przyspieszały bicie serca. Na tym tle chrześcijanie z prostotą swojej doktryny mieli coś pociągającego, ale ich kapłani i prorocy zdawali się wstydzid zbytniej dosłowności swego działania i dlatego z zapałem godnym lepszej sprawy stwarzali tajemnice tam, gdzie ich nigdy nie było, i przekładali mrok nocy nad pełne światło dnia. Mam powody, by twierdzid, że cezar Kommodus pozwoliłby wznieśd moim współwyznawcom świątynię w dowolnie wybranym punkcie Rzymu i, byd może, przysłałby chrześcijanom kilka grzecznościowych darów, jakie zwykł przesyład świątyniom cudzoziemskich bogów, gest nie znaczący nic i w zasadzie nie obrażający nikogo, oprócz kilku senatorów przywiązanych do religii paostwowej i gotowych umrzed za pierwsze miejsce Jowisza w aż nazbyt międzynarodowym panteonie bóstw, kokietujących mieszkaoców Rzymu. Dosyd prędko zorientowałem się, że wśród chrześcijan istnieją tacy, którzy za jedyną prawdę uważają kanon Ewangelii i równocześnie zgadzają się na pewne ukłony w stronę prawowiernych Żydów. W ten sposób łączą współczesnośd (bowiem najczęściej chodzi o teksty, na których atrament jeszcze dobrze nie wysechł) i tradycję. Łączenie to odbywa się na zasadzie scalenia 88 ze sobą różnorodnych doktryn, a efekty tych poczynao bywają nader dyskusyjne. „Z przytoczonych przeze mnie proroctw jedne tyczą się pierwszego przyjścia Chrystusa, kiedy to zgodnie ze starożytnymi proroctwami narodził się w brzydocie i niesławie w ludzkiej postaci, inne zaś odnoszą się do drugiego jego przybycia, gdy zstąpi on w chwale z obłoków i ujrzy go lud, i pozna tego, kogo przeklinał, jak to wieszczyli Ozeasz i Daniel." Prawowierni Żydzi zwykle bardzo się krzywili na tego rodzaju interpretację przepowiedni ze swych świętych ksiąg, ich zdaniem, prorocy mieli zupełnie, ale to zupełnie co innego na myśli. Sięgnięcie jednak do tamtej tradycji tworzyło z chrześcijan zamkniętą grupę, tak czy inaczej powiązaną z judaizmem, uznanie starożytnych żydowskich proroctw dawało nadzieję doczekania Mesjasza właściwie tylko członkom wybranego ludu (w imię prawdy należy dodad, że robiono pewne nadzieje sympatykom idei, pochodzącym z innych narodowości). Druga grupa, znacznie mniej ortodoksyjna, przekreślała zamaszyście czcigodne związki łączące judaizm i chrześcijaostwo i szermując uproszczonymi tezami greckiej filozofii organizowała wspólnotę międzynarodową. „Albowiem przez jednego Ducha my wszyscy w jedno ciało jesteśmy ochrzczeni, bądź Żydowie, bądź Greko wie, bądź niewolnicy, bądź wolni, a wszyscy jesteśmy napojeni w jednego Ducha."
Widocznie moje bądź co bądź nie bardzo stosowne poglądy nie zwracały niczyjej uwagi (byłem zresztą dosyd rozsądny, by unikad wszelkich dyskusji) i moi mistrzowie składali Marcji pochlebne opinie na mój temat. Świadczył o tym uśmiech, którym mnie pozdrawiała przechodząc, pełen aprobaty i zadowolenia. Od89 wzajemniałem go, to była moja nagroda. Uważałem nawet, że dobrze na nią zasłużyłem. Wreszcie przestałem sobie łamad głowę nad wzajemnym stosunkiem swoim i Marcji i doszedłem do zgrzebnego w swojej istocie wniosku, że jestem jej potrzebny. Nie przypuszczałem jeszcze, że jestem jej potrzebny w sposób zupełnie nieoczekiwany. Młodziutka niewolnica, położywszy palec na ustach, wycofała się tyłem z komnaty. Nie znałem tej części pałacu i zupełnie nie orientowałem się, gdzie mnie przyprowadzono, z pewną obawą przysiadłem na obitym jedwabiem szerokim łożu. Jedwab był mięsisty i gruby, złote smoki rozdziawiały paszcze między szerokimi płatkami kwiatów. Poza tym łożem, mozaiką na posadzce i wypolerowanymi marmurami na ścianach, w komnacie nie było nic, nawet kulawego stołka, wnętrze robiło wrażenie luksusowego grobowca, który — wykooczony i uprzątnięty — czeka na ceremonię pogrzebową. Oczekiwanie było tak długie, że wreszcie podszedłem do drzwi i spróbowałem je otworzyd. Były zamknięte i muszę wyznad, że ta okolicznośd odebrała mi ochotę do romantycznej awanturki (zbyt długo przebywałem w pałacu, żeby nie wiedzied, że młoda niewolnica bywa wysłanniczką miłości, a ja ostatecznie miałem także prawo do paru chwil najprostszych wzruszeo). Te zamknięte drzwi rozgniewały mnie. Przygotowałem sobie zwięzłą mówkę, którą miałem zamiar ostudzid zapały pożądającej mnie piękności: „Wszystko to bardzo ładnie, ale mój czas jest ograniczony. Niezmiernie mi przykro, że fatygowała się pani na próżno. Mam zaszczyt pożegnad". Ponieważ nikt nie nadchodził, mogłem do woli polerowad szczegóły mojej mowy, przestawiad słowa i cyzelowad intonację. Potem zacząłem się huśtad na mięk90 +> m .A
kich poduszkach łoża i to zajęcie, wdzięczne i niefraso bliwe, uśmierzyło mój gniew. Cóż, kobieta powinna dbad o swoją reputację. Może musi spławid nudnego męża lub zazdrosnego kochanka? Szybko zrobiłem w myśli przegląd dam, które mogły mnie zaszczycid swoim wyborem. Najmłodsza siostra cezara? Nie, niemożliwe. A może Didia, żona Repentyna? Didię byłem gotów zaaprobowad, podobała mi się. Przyjąwszy, że to Didia sprowadziła mnie tutaj, miałem zamiar nieco się podrożyd przed złożeniem ofiary Wenus. Moi mentorzy byli tak surowych zasad, że na wszelki wypadek wolałem się zaasekurowad przed
oskarżeniem o rozwiązłośd i lubieżnośd, a po prostu mówiąc, bałem się zasadzki przygotowanej przez Marcję. Ponieważ nikt się nie zjawiał, powziąłem podejrzenie, że ktoś w ten prymitywny sposób stara się udaremnid mi stawienie się o zwykłej porze w komnatach sypialnych cezara. To było już groźne. Właśnie miałem zamiar zacząd walid w zamknięte drzwi i krzyczed, gdy uchylił się sekretny otwór w ścianie i na progu stanęła Marcja. —
Witaj. — Ni to się uśmiechnęła, ni to skrzywiła.
— Witaj — odpowiedziałem, zbyt zdumiony, by wymyślid coś mądrzejszego. — Chciałaś mnie widzied? Pytanie było zupełnie niepotrzebne, ale zadałem je w intencji ułatwienia Marcji początku rozmowy. Musiała mied do mnie bardzo ważną sprawę, jeśli się zdecydowała na potajemne spotkanie. —
Jesteś zadowolony ze swojej służby? — spytała nie patrząc na mnie.
—
Tak.
— To dobrze, że jesteś zadowolony. Ja też. Jesteś mi bardziej użyteczny, niż mogłam przypuszczad. Więcej, jestem ci bardzo zobowiązana za oddanie i lojalnośd. 91
Spodziewam się, że nie będziesz miał powodów do uskarżania się na moją niewdzięcznośd. Zupełnie naturalnym ruchem usiadła przy mnie i położyła dłoo na moim ramieniu. — Byd może, moje postępowanie wydaje ci się cokolwiek dziwne i nieprzemyślane, ale możesz mi wierzyd, wiem, co robię. — Roześmiała się nieswoim, ale jednocześnie wabiącym śmiechem. — Doszłam do wniosku, że powinnam mied swoją tajemnicę i mam ją. Czy wiesz, Eklektusie, że jesteś moją tajemnicą? Potrząsnąłem głową. — Zawsze mówiłaś mi rzeczy, których nie jestem w stanie zrozumied. Nie wymagaj, żebym łamał sobie głowę nad zagadkami, jakie mi zadajesz. Zrobię wszystko, czego ode mnie zażądasz, i nie tylko dlatego, że jestem twoim dłużnikiem. Jeżeli pozwolisz, bym cię czcił, Marcjo, to stanę się najgorętszym z wyznawców, jacy kiedykolwiek chodzili po ziemi. — Jej palce błądziły po mojej szyi, po karku, była to pieszczota i zachęta, ale postanowiłem sobie, że nie zrobię żadnego gestu pierwszy, bez żalu oddawałem inicjatywę Marcji. —
Czy wezwałaś mnie, by mi coś zlecid?
—
Muszę cię poprosid, żebyś o nic nie pytał.
Czułem się coraz bardziej nieswojo z ciepłem jej bliskości przy sobie (może było tak dlatego, że idąc na tę schadzkę byłem nastawiony na fizyczny kontakt z kobietą, która mnie oczekiwała, ale przecież nie mogłem przypuszczad, że tą kobietą będzie Marcja). Próbowałem się odsunąd, ale Marcja ciągle była zbyt blisko mnie. Gdy mnie pocałowała, przestałem się wahad. Nie mogłem byd śmieszny. Dziwne było tylko to, że zrobiłem to na zimno, nie ogarnęła mnie ślepa namiętnośd. Chwytając ją w objęcia (określenie jest banalne, ale 92
nie przychodzi mi do głowy nic lepszego), pomyślałem sobie jeszcze: „A jednak!". W tym głupawym stwierdzeniu było sporo zaspokojonej miłości własnej i czegoś w rodzaju triumfu. Ostatecznie wiedziałem lepiej niż ktokolwiek inny, że cezar nie jest Herkulesem i że jego skandaliczne ekscesy są przeznaczone raczej na pokaz i dla podtrzymania specyficznej legendy, którą się otaczał. Marcja była miękka jak jedwab i powolna moim chęciom. Nie potrafię powiedzied, czy to ja zdarłem z niej perskie muśliny, czy zrzuciła je sama. Z pośpiechem, niezdarnie przygniatałem ją sobą, całowałem, ściskałem, odwzajemniała pieszczoty równie pośpiesznie i niezręcznie, jakbyśmy kradli chwile rozkoszy na moment przed wybuchem wulkanu. I wszystko skooczyłoby się tak, jak zwykły kooczyd się podobne sprawy między mężczyzną i kobietą, gdybym nie spojrzał na jej twarz, skupioną, trzeźwą i surową, w oczy nie przydmione mgłą, szeroko otwarte i wyczekujące. Odsunąłem się od Marcji z ustami wypełnionymi gorzką śliną. Oszukiwała mnie, zagrała przede mną komedię, której sensu nie odgadywałem. Nie mogłem jej kochad, kiedy tak patrzyła na mnie. Zaś ona źle odczytała moją powściągliwośd, okrywszy moją nagośd rozpuszczonymi włosami, cichym szeptem, tchnieniem raczej, prosiła, żebym ją wziął. — Nic z tego nie będzie! — wrzasnąłem i poczułem, że jeszcze jedna chwila, a rozpłaczę się. Nie chciałem, żeby Marcja widziała moje łzy. Wtedy położyła się i po prostu rozkazała, tak właśnie!, rozkazała, żebym się z nią zespolił. Przydreptałem posłusznie do łoża i usiłowałem spełnid jej rozkaz. Moje poczynania były równie pełne dobrej woli, jak i bezskuteczne. Teraz sądzę, że nikt i nigdy nie upokorzył 93 Marcji tak dotkliwie, jak ja wtedy, ale wówczas ja sam czułem się unicestwiony i godny litości.
— Ty wstrętny eunuchu! — Odepchnęła mnie od siebie i dygoczącymi rękami usiłowała okryd nagośd. — Dlaczego mi nie powiedziałeś, jak z tobą jest? Brzydzę się tobą, brzydzę! Rozumiesz? Odziewała się niezdarnie, byle prędzej, wszystko wypadało jej z rąk. Odwróciłem głowę, nie pragnąłem widoku tego ożywionego posągu bogini. Jeżeli czegoś wówczas pragnąłem, to tylko tego, by sobie już wreszcie poszła. Zostałem sam. Nie miałem żadnych złudzeo. Teraz będę musiał zginąd, bo właśnie tego, co się stało, Marcja mi nie wybaczy. Nigdy nie uważałem się za Heraklesa, nie miałem ambicji spędzenia nocy z całą czeredą córek Okeanosa, ale byłem całkowicie normalny, moje ciało było sprawnym i posłusznym instrumentem. Marcja pociągała mnie bardziej niż jakakolwiek inna kobieta i właśnie z nią musiało się zdarzyd coś tak upokarzającego i głupiego. Urok? Na flworze było wiele starych wiedźm znających niewątpliwie sekrety groźnych zaklęd i trujących odwarów z ziół. Pozornie zastanawiałem się nad taką możliwością, ale przecież wiedziałem, jak było naprawdę. Już zdawałem sobie sprawę, że próba zbliżenia się wiele kosztowała Marcję, gdyż pozostała zimna jak ryba wyciągnięta z dna lodowato chłodnych wód, kiedy zarzuciła mi ramiona na szyję. Ona mogła się zmusid dla jakiegoś sobie tylko znanego celu do wykonania kilku stereotypowych gestów, ja nie. Marcja unicestwiła mnie tą pełną opanowania, trzeźwą twarzą. Mała niewolnica uchyliła drzwi i dała mi do zrozumienia, że powinienem pójśd za nią. Ze zdumieniem patrzyła na komnatę, której drzwi sama tak starannie zamknęła: jakimś dziwnym sposobem łoże zostało prze94 sunięte pod ścianę, na środku stały małe, wzruszające swoją kruchością kobiece sandałki z misternie wycyzelowanymi płytkami kości słoniowej na noskach. — Jesteś za ciekawa, moja miła. — Umyślnie udawałem jowialną dobrodusznośd. Jeśli ta dziewczyna wie, kto przyszedł do mnie, niech widzi kochanka szczęśliwego i zmęczonego, okazującego łaskawośd w poczuciu całkowitego spełnienia. — I jesteś za młoda na taki rodzaj ciekawości. Wyprowadziła mnie plątaniną korytarzyków i ciasnych przejśd do apartamentów cezara. Droga ucieczki była odcięta, mogłem o niej myśled dopiero następnego ranka, ale wtedy mogło już byd za późno. Jak każdego innego dnia ja i dowódca straży podjęliśmy pełne powagi oględziny, rozpłaszczałem się na posadzce wsadzając głowę pod łoże, otwieraliśmy nagłym szarpnięciem szuflady, gdzie nie mogłaby się ukryd nawet mysz. Wszystko było w porządku. Cezar zjawił się późno, pijany, w jednym ze swoich najzłośliwszych nastrojów. Z kilku rzuconych do nikogo słów dowiedziałem się, że był w odeonie Domicjana na spektaklu dawanym przez jakiś głośny zespół grecki. Całą imprezę określił jako potworne nudziarstwo i czystą stratę czasu, a jednak coś go niepokoiło, co mogło pozostawad w związku z wystawianym dramatem. —
Czy sądzisz, że Orestes kochał ojca? — zapytał mnie nagle, kiedy mógłbym przysiąc, że zasnął.
— Uchodzi za wzór synowskiego przywiązania. — Akurat tyle mogłem powiedzied na temat Orestesa, więcej nic. —
A nie przyszło ci do głowy, głupcze, że Orestes miał po prostu poczucie obowiązku?
—
Przypuszczalnie miał, jeżeli ty, panie, raczysz tak mniemad.
—
Właściwie dlaczego złości mnie fakt, że protego-
95 wany Marcji jest durniem? — Cezar zadał to pytanie sam sobie, jakby jego słowa nie dotyczyły mnie wcale. — Nie istnieje powód, by głupota lgnęła szczególnie do inteligencji, więc sytuacja jest prawidłowa i naturalna. Dobrze, aprobuję głupotę tego człowieka i stwierdzam, że jest ona zupełnie na miejscu. — Teraz zwró- ' cił się bezpośrednio do mnie: — Możesz mi podziękowad. Machinalnie podziękowałem, ale wciąż byłem myślami przy schadzce i przy tym, co się stało, a raczej tym. co się nie stało między mną a Marcją. Nie byłem tak nierozgarnięty, żeby nie rozumied, iż chciała czegoś ode mnie, ale — na wszystkich bogów! — nie spełnia się miłosnego aktu pod okiem sędziego. Gdyby chociaż przymknęła na chwilę swoje przeklęte powieki, żebym nie mógł spojrzed w jej oczy jasne i groźne jak ostrze miecza. Nigdy nie rozumiałem tej kobiety, a przecież zależało mi na niej bardziej niż na kimkolwiek na całej ziemi. Nie chcę przez to powiedzied, że chciałem jej tak, jak mężczyzna chce dziewczyny, to było zupełnie coś innego. Stając przed bryłą marmuru rzeźbiarz odgaduje kształt ukryty w kamieniu, ja odgadywałem w Marcji coś, czego nie widzieli inni, i sądziłem, że właśnie ja zostanę obdarowany tym, co było ukryte przed oczyma ludzi. Co to było — nie zastanawiałem się wcale. No, i byłem rywalem cezara, to się także liczyło, szczególnie wtedy, gdy byłem upokarzany i unicestwiany przez kapryśne bóstwo. Mogłem się na nim zemścid tajemnie, ale dotkliwie. On kochał Marcję. — Nie mogę uwolnid się od tyranii ciągłej pamięci o człowieku, który mnie przypadkiem spłodził. — Drgnąłem, zdziwił mnie głos Kommodusa, zupełnie zapomniałem o jego obecności, pogrążony w swoich myślach. — Dlaczego ludzie żądają, by syn był kopią 96 ojca, i to kopią doskonalszą, bez najmniejszej skazy? Tylko zwierzętom dana jest łaska mnożenia się w niezmiennym i określonym kształcie, w legowisku lwa rodzi się lew, w owczym chlewie przychodzą na świat owce, w orlim gnieździe może wylęgnąd się tylko orzeł. A jeżeli bogowie dozwolili, by w ludzkich domach rodzili się synowie, którzy są przeciwstawieniem zalet i wad swoich ojców, to jakie prawo mają ludzie, by żądad takiej identyfikacji? Ale Orestes chciał byd taki sam jak zamordowany i dlatego będziemy wychwalad go do kooca świata. Co za bzdura! Te oklaski, kiedy ten bałwan deklamował o ojcowskim sercu w swojej piersi! Cały teatr trząsł się od braw i okrzyków i patrzyli na mnie, ukradkiem, ze strachem, ale patrzyli, widziałem to dobrze. Na złośd piłem na widowni, niech się przypatrzą, niech widzą, jak syn Marka dba o swoją godnośd! I czemu nie? Na przepaskę Izydy, gdybyś nie był taki głupi, Eklektusie,
zapytałbym i ciebie, dlaczego nie mogę byd uwielbiany jako ja sam, tylko zawsze dla wszystkich jestem synem Marka. Jego głos łamał się histerycznymi nutami, był pijany i nieszczęśliwy i musiał do kogoś mówid, nawet jeśli tym słuchaczem miałem byd ja, nieważne istnienie, po prostu nikt. Zasłaniał go cieo umarłego, opiekuoczy, boski, wyrozumiały, a cezar pragnął uwolnid się od tej nieustannej zależności, byd wreszcie sam. Nie pospieszałem za jego myślą, miałem swoje rozważania, równie gorzkie i złe. Czy Marcja teraz nienawidzi mnie tak bardzo, że zadowoli się zwykłą śmiercią? Czy też zapragnie, bym umierał nieustannie, każdej godziny, każdego dnia i każdej nocy, dręczony strachem, czekający na najstraszliwsze? (Ale jak już się rzekło, nigdy nie rozumiałem Marcji i zawsze się myliłem w stosunku do niej. Tym razem też byłem w błędzie. Tylko że miałem się dowiedzied o tym we właściwym czasie.) 7 — Kommodus... Ponaglony pełnym gniewu rozkazem, przyniosłem cezarowi do łoża puchar nie rozcieoczonego wina. — Popatrz, głupcze — zatoczył ramieniem szeroki krąg — jesteśmy my, ludzie, najbardziej godnym podziwu i najmniej udanym tworem natury. Innym stworzeniom dano skorupę, sierśd, skórę, szczecinę, pióra, łuski, wełnę, nawet drzewa okryto korą. Nas rzuca się na ziemię nagich i płaczących, leżymy z podwiniętymi rękami i nogami i płaczemy, kwilimy i znowu płaczemy. Urodził się człowiek, istota stworzona do rozkazywania, i zaczyna cierpied, z tej chyba przyczyny, że się urodził. Nasze życie zaczyna się płaczem, zgadzamy się na to, gdyż sądzimy, że niemowlęcy płacz jest pierwszym i ostatnim płaczem, jaki nas czeka. Mamy nadmiar wyobraźni skierowanej zupełnie bezmyślnie na obce nam sprawy, bo to, co się tyczy nas samych, wydaje się nam zawsze godne podziwu. Nie były to pierwsze wynurzenia pijanego władcy, jakich byłem świadkiem. Doświadczenie uczyło, że powinienem milczed. — Ty sobie także wydajesz się czymś doskonałym, równym bogom, odmiennym od wszystkich ludzi — w podnieceniu połykał głoski, prawie bełkotał. — Ale rację mają ci, którzy twierdzą, że najlepiej byłoby się wcale nie rodzid albo jak najprędzej umrzed. Życie żadnej istoty na ziemi nie jest tak kruche, pożądania tak potężne, a uniesienia tak gwałtowne, jak uniesienia człowieka. A wreszcie każde zwierzę jest szlachetne, przynajmniej w odniesieniu do zwierząt własnego gatunku, lew nie rozdziera lwa, żmija nie kąsa żmii, rekin nie pożera innego rekina. Za to człowiek najwięcej nieszczęśd doznaje z winy innych ludzi. Przerwał i zasłuchał się w nocną ciszę, zmąconą tylko krokami strażników. 98 — Zbliż się, głupcze — rozkazał i odnalazłem w nim nagle rozkazującą Marcję, przywoływała mnie takim samym gestem, zarazem lekceważącym i niecierpliwym. — Czy ty w ogóle myślisz? — Zajrzał mi w twarz pijanymi, wściekłymi oczami. — A jeśli myślisz, to co myślisz? Spróbuj to określid. Każę ci.
— Nie sądzę, żeby wydały ci się ciekawe myśli człowieka takiego jak ja. — W niepojętej zuchwałości przemówiłem do niego, jakby był zapitym poetą z nory w czynszowej kamienicy, a nie władcą i bogiem. — Jedyne, co naprawdę posiadam, to moje myśli. Chcę, żeby zostały przy mnie. — To się zobaczy! — Schwycił przegub mojej ręki, miał palce twarde jak żelazo i nadspodziewanie silne. — Ty mnie także nienawidzisz, prawda? Tylko nie próbuj zaprzeczad, mnie nie oszukasz. — Nie mam cię zamiaru oszukiwad. Prawda jest taka, że nie myślałem o tobie, boski, w żaden sposób. Jestem równie daleki od nienawiści, jak od miłości. Służę ci jak potrafię najlepiej i to wszystko. Nie mam prawa oceniad twoich czynów. — Kłamiesz! Każdy mnie ocenia, robiąc mi zarzuty z drobnych wykroczeo, które darowałby sobie bez namysłu. Wiem świetnie, co opowiadają sobie na mój temat poganiacze mułów i nosiciele wody. Jeżeli milczysz ze strachu, możesz się nie bad, cokolwiek powiesz, będziesz żył. A może chcesz kogoś oskarżyd? Dzisiejszej nocy możesz poprosid o każdą głowę w imperium i dostaniesz ją, jeżeli uznam, że masz powody do takiej prośby. Mam ochotę zrobid dla ciebie coś niezwykłego. Proś! Przez moment krótki jak mgnienie oka miałem pokusę prosid o głowę Marcji. To było możliwe. Rankiem wytrzeźwiały cezar mógł mnie rozszarpad własnymi rę99
kami, to juz nie miałoby żadnego znaczenia. Mógłbym pociągnąd Marcję w mroczną przepaśd Orkusu lub w płomienie czeluści, o której tak wymownie nauczali mnie chrześcijanie. Moglibyśmy zginąd razem i to byłby nieoczekiwany i piękny finał naszego związku, wymowny akcent, o którym nie pomyślało dotąd żadne z nas. Ale zaraz odrzuciłem tę możliwośd. Tak czy inaczej byłem własnością Marcji i to ona miała prawo do mojego życia i śmierci, acz niechętnie, musiałem uznad jej przywilej. Nie będę nic zmieniał w proporcjach, w jakich nas ustawiły wyroki losu, proste poczucie sprawiedliwości zabraniało wszelkich przewartościowao. —
Dlaczego nie prosisz?
—
Nie mam o co prosid, panie.
—
Nie masz wrogów?
—
Nie.
—
Nie pragniesz nikogo usunąd?
—
Nie.
—
Nie drażni cię niczyja twarz?
—
Nie.
—
Dlaczego?
—
Nie wiem.
—
Więc musisz byd chrześcijaninem.
Zawahałem się. Chrześcijaninem byłem dla Marcji, dla Hipolita, dla Zefiryna, dla siebie nigdy. Nie zaakceptowałem ich boga, pozwalając sądzid, że go przyjąłem. Nie potrzebowałem nigdy bogów i myślę, że bogowie nie potrzebowali mnie. —
Odgadłeś. W pewnym sensie jestem chrześcijaninem.
—
Co to znaczy „w pewnym sensie"?
—
Nie potrafiłbym tego wyjaśnid, ale spróbuję. Nie jestem gorący i nie jestem zimny.
—
Powiedz raczej, że naprawdę jesteś stoikiem. Two-
100 ja definicja określa cię dostatecznie precyzyjnie jako bydlątko z trzódki Epikteta. — Nie mam pojęcia o filozofii. Przed chwilą raczyłeś zrobid jak najsłuszniejszą uwagę na temat mojej głupoty. — Teraz nie wydajesz mi się głupszy od innych. Wracając do mojego pierwszego pytania, czy sądzisz, że moja wola mogłaby mnie uczynid kimś innym, niż jestem? —
Twoja wola jest najwyższym prawem, cezarze.
— A twoja odpowiedź świadczy o głupocie. Zważ, że zwracam się do ciebie jak do równego sobie człowieka i oczekuję, że otrzymam odpowiedź, a nie zdanie, które wyskrzeczysz jak tresowana papuga. Mam dosyd tresowanych papug naokoło siebie, wszyscy są papugami, jedna Marcja nie, ale właśnie ona jest najgłupsza ze znanych mi ludzi. Dosyd tych pogaduszek. — Ziewnął ukazując popsute, kruszące się zęby. — Zawołaj oficera. Odwiczono mnie powoli, można powiedzied, ze znawstwem, starając się nie przeciąd skóry. Cezar wsparty na wezgłowiu uśmiechał się podczas chłosty, gwardziści bili równo, podnosząc rytmicznie ramiona. Rozkazano mi liczyd razy i liczyłem je. —
Raz.
—
Dwa.
—
Trzy.
Po trzydziestu uderzeniach Kommodus skinął ręką — dosyd. —
Zwalniam cię z jutrzejszej służby. A teraz podziękuj tym dzielnym chłopcom za fatygę i wynoś się.
Z trudem powstałem z ziemi, obite ciało paliło mnie żywym ogniem, plecy i pośladki rwał tępy ból. — naj-
Pozwól, że zostanę tutaj — wybełkotałem. — Możnośd służby przy tobie, panie, traktuję jako
101
wyższe szczęście. Nie odbieraj mi go. Niech po karze będzie nagroda. Nie mogłem przecież powiedzied, że komnaty cezara są jedynym schronieniem przed Marc ją, pragnąłem jeszcze kilku godzin spokoju do jutrzejszego świtu. Kommodus skinął dłonią i ten niedbały gest oznaczał przyzwolenie. — Ach — otworzył na moment powieki, głos jego był senny i dziecinnie łagodny — niech ci jutro wypłacą, ile tam potrzebujesz. Przypomnij mi rano i nic się nie martw. A swoją drogą, Orestes był durniem. Mam zupełną pewnośd, co do jego głupoty. Prefekt pretorii i jego ludzie opanowali groźną sytuację w Mieście. Zrobili to najprościej: krzykacze wypełnili wilgotne cele więzienia Mamertyoskiego, dzielnicowi wigilowie, rozjaśnieni najbardzej dobrodusznym uśmiechem, w przelocie, bez specjalnego nacisku rzucali zdania uspokajające obawy, jak oliwa uspokaja wzburzone fale. — Podobno są już nowe plany świątyni Westy. Nareszcie Palladium znajdzie się w godnym siebie miejscu, a nie w tej starej, zagrzybionej rupieciarni, na którą, prawdę powiedziawszy, wstyd było patrzed. Nie ma tego złego, co by nie wyszło na dobre. —
Ostatnie wróżby są bardzo, ale to bardzo pomyślne.
— Służba przy świętym Palladium przebiega bez zakłóceo. Dziewice Westy są bardzo zadowolone z warunków w kolegium saliów. Słyszałem od kogoś z niższych kapłanów, że wyraziły zdanie, iż nareszcie relikwia otoczona jest odpowiednimi staraniami. — statki 102
Cezar ofiarowuje do nowej świątyni trójnóg i wielką misę z najlepszego złota. Wysłano także
na Paros po różowy marmur. Nowa świątynia będzie prawdziwą ozdobą Miasta. Słuchając tych pokrzepiających wieści, ludzie byli skłonni wyśmiewad niedawne obawy. Palladium było wśród nich, dziewice Westy zadowolone, nowa świątynia miała byd jeszcze piękniejsza, niż spalona, zboże i oliwę rozdawano regularnie nie tylko z list zasiłkowych, ale także dodatkowo, do Ostii zawijały statki pełne zagranicznych bogactw, w prowincjach panował spokój, legaci i namiestnicy nadsyłali krzepiące raporty. Można było przestad myśled o rozgniewanych bogach i zająd się czymś pożyteczniejszym. Tak też czyniono. Z inicjatywy Letusa zorganizowano na Polu Marsowym paradę oddziałów gwardyjskich, po cichu prefekt pretorii polecił przybyd do Rzymu kilku jednostkom z Gór Albaoskich, chciał, żeby rewia wypadła jak najokazalej. Gdy w ryku trąb i wojennych rogów błyszczący złotymi blachami pancerzy pretorianie maszerowali przed stojącym na kwadrydze cezarem, lud ochrypł od krzyku, a ręce puchły od oklasków. Za maszerującymi przecwałowała konnica z oddziałów posiłkowych, malkontenci w tłumie bąkali półgębkiem, że rozpoznają konie znane z toru wyścigowego, ale nikt nie podchwycił złośliwej plotki. Ziemia dudniła pod kooskimi kopytami, małe grudki obsypywały patrzących, płaszcze nad jeźdźcami rozwijały się jak olbrzymie skrzydła, promienie słooca odbijały się od rzeźbionych tarcz. Cezar krótko podziękował oddziałom za wzorową postawę, po paradzie trybuni wypłacili żołnierzom gratyfikację. Pretorianie i legioniści ryczeli na cześd cezara i prefekta, olśnieni mirażem kilkudniowej wielkiej pijatyki. Kramarze, szynkarze, przekupnie, ladacznice uśmiechali się myśląc o sestercjach w żołnierskiej kab-zie — już należały do nich. Senatorów zaczęło ogarniad zniechęcenie. Sądzili, że 103 to właśnie oni najlepiej wiedzą, czego się należało spodziewad po pożarze świątyni Westy. Sale kurii na parę dni ożywiło radosne oczekiwanie, dostojnicy szeptali po kątach. Już dawno, zważywszy swoje szanse, zgodnie i milcząco doszli do wniosku, że któryś z nich powinien sięgnąd po diadem cezara, gdyby okoliczności na to pozwalały. Każdy z dostojnych mężów był głęboko przekonany, że to właśnie on najbardziej jest powołany do założenia nowej dynastii na miejsce Antoninów. Nienawidzili się wzajemnie i śledzili wszystkie swoje poczynania, pełni jadę witej wrogości. Spora grupa senatorów ostentacyjnie udawała obojętnośd, pod pozorami leniwej beztroski ci właśnie byli najbardziej czynni, montowali stronnictwa i koterie, doprowadzali do kompromisów między skłóconymi kontrkandydatami, dyktowali warunki przetargu. Byli i tacy, których podniecenie nie dotknęło swoim skrzydłem, dobrze im się żyło pod panowaniem Kommodusa i nie zamierzali niczego poprawiad w tak doskonale urządzonym świecie. Do nich należał Klaudiusz Pompejanus, szwagier cezara, jeden z najbardziej wpływowych senatorów. Ponieważ senatorowie przypuszczali, że pożar świątyni Westy może byd prologiem do wyczekiwanych zmian, doznali głębokiego rozczarowania. Nie zmieniło się nic, zupełnie nic, za to na senat zaczęły spadad ostre represje. Stało się tak dlatego, że senatorowie oskarżając się wzajemnie o nielojalnośd składali krótsze lub dłuższe wizyty prefektowi pretorii, podczas których odcinali się kategorycznie od wszystkiego, co się działo dotychczas w kurii. Oskarżali innych z głębokim przekonaniem, nie wiedząc, że
ich gorliwośd ma o tyle drugorzędne znaczenie, iż już zostali oskarżeni przez przeciwnika lub sprzymierzeoca, który pierwszy wpadł 104 na pomysł złożenia wizyty Emiliuszowi Letusowi, odpowiedzialnemu za bezpieczeostwo wewnętrzne. Zgodnie z tradycją cezar zezwalał na honorowe samobójstwa skazanych, ale pilnowano, by pożegnanie się z tym światem nie miało zbyt ostentacyjnego charakteru. Centurioni byli zmuszeni zabid tylko kilku niezdecydowanych, którzy nie rozstali się jeszcze z marzeniem o rychłym przewrocie. — Kilku mniej, kilku więcej... — Cezar ukośnie podpisywał listę proskrypcyjną. — Mamy tylu senatorów, że nikt nie zauważy ich braku. Zresztą mianujemy nowych. Miał rację, lud Rzymu i prowincji nie miał zamiaru opłakiwad senatorów, posiadających prawo do szerokiego purpurowego szlaku i kurulnego stołka. Najwyżej jakaś babina zachlipała zdjęta nagłym współczuciem nad nie znanymi sobie wdowami i sierotami, zresztą wdowy pocieszały się najszybciej, ich wielkie posiadłości potrzebowały energicznych administratorów. Większośd z nich była także przyzwyczajona do szybkiej rotacji kolejnych małżonków, nie widziały w tym nic niezwykłego. Ze wszystkich wydarzeo w Mieście najszerzej omawiano nieobecnośd Marcji na owej sławnej paradzie. Ludzie przyzwyczaili się widzied ją przy boku władcy w czasie wszystkich oficjalnych uroczystości. Jej złota lektyka była niezbędnym uzupełnieniem momentów uznawanych powszechnie za podniosłe. Snuto takie i owakie przypuszczenia, przebąkiwano półgębkiem, że byłby już czas albo poślubid Marcję, albo ją przepędzid. Byli tacy, którzy wiedzieli na pewno, że cezar ma zamiar połączyd się węzłem małżeoskim z przedstawicielką jednego z najbardziej arystokratycznych rodów, przekonanie swoje wspierali na fakcie, że nikt z tej rodziny nie został skazany na śmierd ani wygnany. 105
Przeciwnicy tej koncepcji opowiadali się za zagraniczną księżniczką, szeroko omawiano fakt wysłania poselstwa do Partów. Potem wszyscy nagle zaczęli sobie powtarzad plotkę, że Marcja nie ukazuje się publicznie, ponieważ jest brzemienna. — Trudno wymagad od kobiety, żeby się wystawiała na pokaz jak dynia na straganie — kiwano ze zrozumieniem głowami. — Niech jej Lucyna dopomoże urodzid zdrowego chłopaka. Może ona lepsza niż jakaś księżniczka. Jeszcze później plotki o stanie zdrowia Marcji ustąpiły wieściom z toru wyścigowego i koszar gladiatorskich. Już od dawna przypuszczano, że te igrzyska będą czymś niezwykłym. Nad cesarską lożą w wielkim cyrku wybudowano krytą galerię, ozdobioną złoconą kratą. Ze wszystkich części świata zwożono zwierzęta, podobno były wśród nich nigdy nie widziane bestie. Posługacze, treserzy i karmiciele zwierząt
z trudem opędzali się od ciekawych. Powszechnie wiele sobie obiecywano po hiwernijskich tygrysach, miały byd o wiele większe i bardziej krwiożercze niż znane wszystkim tygrysy z Indii; już na kilka dni przed igrzyskami rozmyślano głośno nad przypuszczalnym rozstawieniem walczących ze sobą zwierząt: —
Trzy lwy na jednego hiwernijskiego tygrysa i nosorożec ze słoniem.
—
Jeżeli lwy z Numidii, to dwa.
— Wszystko jedno, dwa czy trzy, ja i tak stawiam na tygrysa. Załatwi je jednym machnięciem łapy, już rozerwał karmi cielą w cyrku. Kły ma jak rzeźnicze noże! W wyznaczonym dniu całe miasto kłębiło się pod amfiteatrem Flawiuszy, ludzie dusili się w ciasnych przejściach, krzyczeli i przeklinali, zdarzało się, że szczęśliwcy dopadający nareszcie upragnionych siedzisk 106
zostawiali w ścisku odzienie. Przynoszono ze sobą oplatane dzbany z winem, garnki z jedzeniem, poduszki i parasole na wypadek zbytniego skwaru. Ludzie rozsiadali się całymi rodzinami, pozdrawiali sąsiadów, wiwatowali w porywach ochoczego entuzjazmu na widok każdej togi zasiadającej w senatorskich ławach, machali rękami do zaciągających warty przed lożą cezara pretorianów i stawiali ostatnie grosze u chciwookich przedsiębiorców podających świszczącym szeptem komunikaty o zdrowiu i kondycji występujących tego dnia gladiatorów. Kiedy cały amfiteatr napełnił się od góry do dołu morzem głów, że nie znalazłbyś miejsca na wetknięcie szpilki, miedziane trąby zagrały cesarski hejnał, złoci pretorianie zastygli z wyciągniętymi mieczami. Na ogromną misę areny wkroczył pochód i trzykrotnie ją okrążył, z ław pokazywano sobie złotą lektykę Marcji, lecz o wiele większe zainteresowanie budził biały słoo z poganiaczem zastygłym na karku zwierzęcia. Gdy uwaga widzów była zaprzątnięta ceremoniami otwarcia, zapełniła się cesarska loża. —
Sąsiadko, widzicie? Przyszła!
—
Jaka blada, biedactwo.
—
Co ona ma na sobie?
—
To syntesis, podług syryjskiej mody.
—
Bezwstydna! Pokazuje wszystko, co ma.
—
He, he, jest co pokazywad.
—
A kto przy niej ?
—
Nie poznajecie? Prefekt pretorii.
—
Ten młody?
—
E, nie. Młodego nie znam. Tamten starszy.
—
Gdzie cezar?
W loży nie było Kommodusa, a mimo to prefekt Miasta dał znak rozpoczęcia igrzysk. Teraz na arenie pojawili się gladiatorzy, którzy mieli wystąpid w pierw107 szym dniu igrzysk. Maszerowali zwartymi oddziałkami, uzbrojeni podług uprawianej specjalności, prowadzeni przez trenerów i przełożonych szkół gladiatorskich. Bywalcy pokazywali sobie mistrzów areny, między nimi było wielu takich, którzy już kilkakrotnie zasłużyli sobie na drewniany miecz, znak zaszczytnego zwolnienia z areny, a jeszcze ciągle występowali i zwyciężali. Ci naprawdę umieli zabijad i dlatego wypłacano za nich niewielkie sumy. Bywalcy wypatrywali świeżych twarzy między nowo zaciężnymi. Jeśli się postawiło na nikomu nie znanego zawodnika, można było w ciągu jednego dnia zwielokrotnid postawione przez siebie grosze. Przyjmujący zakłady krążyli między ławami i ściszonym głosem szeptali zachęty: — Stawiajcie na Kapellę. Trak, budowa prawidłowa, lat dwadzieścia, zdaniem trenera, bardzo obiecujący. — Polecam Piskusa. Doskonała praca nóg, szybki refleks. Piętnaście występów w Lyonie, Rzym widzi go po raz pierwszy. — Obywatele, zwródcie uwagę na Luciusa. Siedem walk w Neapolu, siedem zwycięstw w najpiękniejszym stylu. Nagle przez cały amfiteatr przeleciało głębokie westchnienie i ucichły wszystkie rozmowy, nawet sprzedawcy wody z winem przestali zachwalad towar. Nie wiadomo, kto pierwszy zauważył cezara wśród maszerujących gladiatorów, bo szedł w środku grupy, tak jak inni zamaskowany i zmieniony ciężkim uzbrojeniem sekutora, osłonięty wysoką tarczą trzymaną przepisowo na lewym ramieniu. Może zwrócił uwagę jego pancerz kosztowniejszy niż inne, może wysokie nagolen-nice osłaniające nogi do kolan, których nie nosiło się w amfiteatrze, może wreszcie hełm wycyzelowany z prostotą tak wysmakowaną, że aż nienaturalną. Ławy senatorskie zatrzęsły się od nerwowych, po108
spiesznych oklasków. Twarze senatorów zachowały kamienny wyraz niczym oblicza bogów w świątyniach. Tylko Pompejanus, przechyliwszy się przez balustradę, wołał coś do maszerujących i wymachiwał rękami. Marcja wstała, żeby lepiej widzied. —
Na Hermesa! Postawiłbym na cezara! Spójrzcie na tych z senatu. Ale im utarł nosa!
—
Wykrzywiają gęby, jakby się napili octu!
—
To wstyd! Cezar gladiatorem!
—
Jaki tam wstyd, skoro ma ochotę? Niech żyje cezar!
— Niech żyje! — Tysiące ust podjęło okrzyk, klaskano i krzyczano aż do chwili, kiedy defilujący gladiatorzy zniknęli w ciemnej czeluści bramy. Przyjmujący zakłady kręcili przecząco głową, nie, według ich informacji, cezar nie będzie walczył ani w parach pojedynkowych, ani w walkach ze zwierzętami. Nie mogą przyjmowad wpłat. Powtarzano wprawdzie pogłoskę, że cezar wystąpi, ale będzie to jakiś, szczególny rodzaj występu, o którym nic jeszcze nie można powiedzied. Istotnie, zaraz po defiladzie cezar pojawił się w loży u boku Marcji, już przebrany w śnieżnobiałą togę i złoty wieniec. Znowu cyrkiem zatrzęsła owacja. Senatorowie pozaciskali usta i rzucali spłoszone spojrzenia na boki, nic nie rozumieli, oczekiwali ryku wściekłości i oburzenia, a nie tej życzliwej aprobaty ludu. Syn Marka maszerujący pomiędzy gladiatorami! Cezar przyjmujący z uśmiechem oklaski hołoty i dźwigający szeroką tarczę! Duch wielkiego Marka z pewnością odwraca teraz twarz od ziemi, gdzie tak niegodnie pohaobiono jego imię. Na arenie pojawiła się pierwsza para walczących, krzyki i podniecony gwar umilkły. Ostatecznie później będzie czas, by chwalid czy ganid gest cezara, teraz są 109 ważniejsze sprawy. Teraz już i najostrożniejsi, po obserwacji wstępnej fazy walki, czynili zakłady: —
Dziesięd tysięcy sestercji na Luciusa.
—
Stawiam przeciw. Lucius rusza się jak krowa.
—
Trzydzieści przeciwko Luciusowi.
—
Bałwanie! Stracisz pieniądze. Ja tam złamanego grosza nie dam na tego drugiego zdechlaka.
— Ostatnia wiadomośd! Lucius miał przedwczoraj kurcze żołądka, przyjmował enemę. Podobno jest osłabiony. — Kto rozpuszcza takie plotki? Wiem od masażysty, że jest zdrów jak ryba. Spójrzcie na niego! Czy tak wygląda chory?
Zawodnicy tak długo krążyli wokół siebie, pozorując starcie, że publicznośd zaczęła gwizdad i tupad, posępny funkcjonariusz zaopatrzony w tępe widły uznał, że czas na interwencję. Popchnięto rywali ku sobie i wreszcie zaczęła się prawdziwa walka, ostrze trafiało ze szczękiem na ostrze, tarcze głucho uderzały o siebie. Pojedynek był elegancki i poprawny, obaj szermierze dobrze wyszkoleni, ale widzowie czekali na coś innego, przyszli zobaczyd umieranie podług pewnych określonych reguł, strach i rozpacz słabszego, radośd zwycięzcy. Znowu cyrk zatrząsł się od tupania i ryku. —
Dajcie batem tym tchórzom!
—
Zabij tego śmierdziela, Luciusie!
—
Na Jowisza! Długo tego będzie?!
Ci, którzy, siedzieli najbliżej, mogli widzied obojętne oczy gladiatorów pod masywnymi okapami hełmów. Nagle jedno z cięd trafiło, po ramieniu Luciusa popłynęła wąska strużka krwi. — Aaa! — rozległ się okrzyk, a zawodnicy zginęli w chmurze jasnych błyskawic migających ostrzy, nienawidzili się, chcieli swojej śmierci. Już jeden z nich bronił się klęcząc w szerokiej kałuży purpury, jeszcze parował mordercze ciosy unie110 / sioną ku górze tarczą, jego złamany miecz odprysnął daleko. Został zabity tak szybko, że żaden z widzów nawet nie zauważył ostatniego pchnięcia, mogli podziwiad tylko rozciągnięte ciało, z szeroko rozrzuconymi ( ramionami. Zwycięzca wytarł miecz w połę tuniki i zatoczył się w kierunku cesarskiej loży. Marcja, wychylona do pół ciała przez balustradę, biła brawo. —
Zwyciężył Narcyz, Grek. Obywatele, kto stawiał na Narcyza, niech się zgłosi po wypłatę.
— Debiutantowi, temu Luciusowi czy jak mu tam, brakowało refleksu. — Cezar roześmiał się i dodał: — Sam mu doradzałem prowadzenie walki z cieniem, a on był tak leniwy i pewny siebie, że ma, na co zasłużył. Z ław senatorskich wynoszono jakąś dostojną damę. Zemdlała. Odprowadzały ją obojętne spojrzenia. Jeśli nie znosi widoku zabijania, nikt jej nie przymusza do przyjścia. Ktoś chichocząc poinformował najbliżej siedzących, że zabity miał romans z jakąś ślicznotką z najlepszego towarzystwa. Może z tą właśnie? Inny z widzów dorzucił, że nie ma jak gladiatorom. W koszarach podczas nocnych kontroli zawsze znajdują wiele kobiet i dziewcząt i wszyscy byliby zdumieni wiedząc, kto odwiedza tych dzielnych chłopców. Po pojedynczych parach gladiatorskich (w dwóch wypadkach walki pozostały nie rozstrzygnięte, cezar i widzowie zgodzili się na to, by zawodnicy zeszli z piasku areny bez jednego draśnięcia, było i tak dosyd
trupów wyciąganych hakami z szerokiego koli-ska) nastąpiły walki oddziałów. Występowali Galowie przeciwko Germanom, Brytowie przeciw Iberom, Libij-czycy przeciw Trakom, Grecy przeciwko Italikom. Wtajemniczeni informowali sąsiadów, że pod strojem i uzbrojeniem właściwym dla danej nacji kryją się często zupełnie inni ludzie, ale to przecież nie miało żadni nego znaczenia. Ciekawsze było, jakie szanse ma wojownik uzbrojony w krótki dziryt o podwójnym ostrzu, gdy mierzy swoje siły z hoplitą walczącym przepisowym długim mieczem, czy malowany w pasy nagi Pikt pojedynkujący się z Galem chronionym przed ciosami pancerzem i okrągłą tarczą. Kto padł na ziemię ranny lub martwy, ten był usuwany z areny, specjalna służba i sędziowie czuwali nad tym, by gladiatorzy nie próbowali oszukiwad widzów, symulantów zapędzano siłą do szeregów walczących. W przerwie pospólstwo pozostało na swoich miejscach, sięgano do koszy i dzbanów, częstowano się, z rzędu do rzędu wymieniano wrażenia. —
Narcyza zaproszono do cesarskiej loży. Ten ma szczęście!
—
Słyszeliście? Lucius będzie żył. Jest ciężko ranny, ale mówią, że się wyliże.
—
Ciekawe, czy cezar wystąpi. Przecież już nie będzie walk gladiatorskich.
—
I tak miałeś dosyd szczęścia widząc go defilującego. Będziesz miał co opowiadad wnukom.
—
Racja.
— Zawsze powtarzam, że cezar to prawdziwy ojciec dla nas. Zboże rozdają regularnie, oliwę też, a on sam nie ma sobie za ujmę przemaszerowad przed nami podczas igrzysk. Niech żyje cezar! — Wielki Marek był tak samo przystępny i dobry, nigdy nikogo nie odprawił sprzed swojego oblicza, nie wysłuchawszy jego skargi. Co dziwnego, że winnica rodzi winogrona. Jaki ojciec, taki syn. —
Ej że?
—
Czego się dziwisz, nieznajomku?
— Władcy nie występują w amfiteatrze, nie dwiczą z szermierzami, nie... Co ci będę tłumaczył, tępa głowo. 112 fi Cieniom wielkiego Marka nie musi byd zbyt radośnie na tamtym świecie. — Zaraz się przekonamy, kto jest tępak. Tutaj jest taki jeden, który wypowiada podburzające słowa o władcy! — Między ławami zakotłowało się, ktoś śmignął ku górze, w tłum, zapiszczały kobiety, inni
śmiejąc się mylili ścigającego pretorianina, wskazywali mu fałszywy kierunek. Żołnierz klął na czym świat stoi i Areszcie jego gniew skupił się na donosicielu, którego popędził płazem miecza przed sobą. —
Biedny człowiek.
— Niech na przyszłośd zamknie gębę. Tylko głupiec wzywa na pomoc żołnierzy. Jakby tak kto przy mnie bluźnił na władcę, tobym mu sam pysk obił i po krzyku. —
Wiadomo! Niech żyje cezar!
Pod koniec przerwy cesarska loża zapełniła się znowu, zjawienie się Marcji i Kommodusa powitał przeciągły grzmot oklasków. Tym razem cezar zrzucił togę i ukazał się ludowi w długiej szkarłatnej sukni haftowanej w złote palmety. Szerokie rękawy były zebrane na ramionach, odsłaniając gruźlaste mięśnie. —
Pięknie wygląda, nie ma co gadad!
—
Silny jak Herkules!
—
Niech żyje cezar!
—
Niech żyje!
Teraz nastąpiły walki ze zwierzętami. Początkowo na arenę wypuszczano pojedyncze lwy, tygrysy i pantery, a razem z samotnym zwierzęciem zjawiał się nagi szczwacz z wypolerowaną tarczą i krótką włócznią; zabijanie zwierzęcia było procederem pełnym elegancji i iście kuglarskich popisów. Szczwacz przyklękał, odskakiwał, zwodził atakujące zwierzę, krył się w specjalnych koszach umieszczonych na arenie lub wspinał się jak małpa po zwisających linach, poza zasięg roz8 — Kommodus... 113
wartej paszczy i strasznych pazurów. Wreszcie, wyczekawszy na dogodny moment, zabijał zwierzę jednym pchnięciem, z taką samą łatwością, z jaką biegły rzeźnik zabija młode jagnię. Czasami zwierzę okazywało się jednak szybsze, wtedy miejsce niefortunnego łowcy zajmował inny, a rannego szybko usuwano z areny. Potem występowały zwierzęta parami, trójkami lub w większych grupach, zestawiane tak, by ich walka mogła byd możliwie długa i interesująca. Podziwiano pojedynek lwa z hiwernijskim tygrysem (tygrys z rozerwanym brzuchem czołgał się po arenie, stękając i usiłując polizad jęzorem ziejącą ranę), słonia z nosorożcem, dzika i pięciu pręgowanych psów moloskich, tura i niedźwiedzia (tur dźgał rogami raz po raz w skłębioną kupę futra), czarnego bawołu i dwóch panter (pantery ogromnym łukiem obchodziły bawołu stojącego z pochylonym łbem i ani im się śniło atakowad).
Tak jak przy pojedynkach gladiatorskich ludzie wyli i zachęcali do walki wybrane przez siebie zwierzę, podwajano i potrajano zakłady. Jeszcze tylko pokazano chudego Ibera, który precyzyjnie i gładko zadźgał pod rząd cztery byki, i dzieo igrzysk miał się ku koocowi. Cezar zniknął z loży. Widzowie zaczęli wstawad, szykując się do wyjścia, kiedy podniosły się wszystkie kraty i na arenę wpuszczono razem drapieżne bestie, słonie i bawoły, żyrafy i antylopy, nie brakowało nawet wysokich strusi zabawnie kiwających głowami na wiotkich szyjach. Na galerii nad lożą ukazał się cezar, niedbale skinął dłonią i jak spod ziemi wyrośli u jego boku czarni Numidowie z kołczanami pełnymi strzał. Cezar naciągnął złocony łuk i nie celując strzelił. Zaśpiewała cięciwa i na arenie oryks o wysokich rogach polotnym skokiem ruszył przed siebie, upadł, grot utkwił w szyi zwierzęcia. 114 Cezar zdawał się nie śledzid lotu swoich strzał, strzelał do skłębionej rzeki zwierząt, a każdy grot był niezawodny, wymierzony z nieomylną pewnością. Lew obracał zmarszczoną paszczę chcąc wyrwad grot z rany, lecz śmierd była szybsza. Nim zdążył to zrobid, już leżał w drgawkach konania. Słoo trafiony w oko postąpił jeszcze kilka kroków z uniesioną trąbą. Hiena tarzała się po piasku rzygając krwią. Jeszcze tylko kilka strzał o półksiężycowym grocie ścinających jakby nożem długie szyje strusi (bezgłowy ptak unosząc skrzydła biegał jeszcze przez chwilę) i dzieło zniszczenia zostało dokonane. Cezar odrzucił łuk. Amfiteatr szalał. Klaskano, krzyczano, tupano, ludzie zdzierali z siebie ozdoby i odzież i rzucali na arenę, na stygnące ciała zwierząt i piasek nasiąkający dymiącą posoką. Z rękami na balustradzie galerii Kommodus patrzył na wiwatujących i uśmiechał się ze spokojnym zadowoleniem. Ta chwila sprawiła, że przestał byd synem Marka, był sobą, kuglarzem bawiącym lud sztuczkami, sądził, że odgadywał, czego oczekiwała ciżba bez twarzy, tłum czarny i niesforny, który pragnął sobie zjednad. Chcieli tego? Tak, chcieli. Wystarczy posłuchad tysiącustego ryku zachwytu i oddania. Żaden triumf, żaden dekret nie mógłby dad chwili tak pełnego poczucia władzy. Jeżeli rozkaże zburzyd świątynie, zburzą je, jeżeli każe rozszarpad skulonych w swoich ławach senatorów, rozszarpią ich, jeżeli im każe iśd za sobą, pójdą bez szemrania w ogieo, wodę lub na dno Erebu, jeżeli taki będzie jego rozkaz. To, co robił przedtem, to tylko nędzne półśrodki. Dwiczył z gladiatorami, jadł ich posiłki, poddawał się uciążliwym rozkazom trenerów i masażystów, przybrał imię Pawła Scaevusa, słynnego zapaśnika, bożyszcza ludu, któremu pod stopy rzucano płaszcze, by idąc nie 115 dotykał ziemi. Dzisiaj dopiero zdecydował się. Jest gladiatorem, zapaśnikiem i władcą i będą go kochali tak, jak kochają swoich ulubieoców namaszczonych oliwą, z zieloną gałązką w dłoni, tych, którzy umierają sami lub zadają śmierd innym, nieustraszonych i biorących lekko życie i jego sprawy.
Dziś naprawdę Kommodus zwyciężył cieo ojca, bóg Marek odstąpił od syna, odwracając oblicze naznaczone bolesną haobą. Lud ciągle ryczał, kiedy Marcja, Emiliusz Letus i jacyś nieważni dworacy winszowali cezarowi cudownej zręczności i pewnego oka. Senatorowie nastroszeni jak ogromne ptaszyska wymykali się chyłkiem, słowa paliły im wargi niczym węgiel, ale nie mogli ich wypowiedzied, bo wtedy zdradziliby się sami. Rozumieli niejasno, że cezar sprzymierzył się z ludem przeciwko ciągnącym się aż po horyzont polom, rozległym winnicom, tysięcznym rzeszom niewolników, kurulnym stołkom i maskom przodków nad domowymi ołtarzami wielkich rodów. Zaś cezar, wysłuchawszy zachwytów i pochwał, roześmiał się odrzucając w tył głowę. — „Jakże są mi przykre widowiska w amfiteatrze i w podobnych miejscach — jego głos nabrał nagle głębokiej powagi, jakoś dziwnie prześliznął się z wesołości w gorycz — które zawsze przedstawiają to samo, co czyni każdy widok nudnym. W życiu także doznaję podobnego wrażenia, wszystko bowiem już było i płynęło zawsze z tego samego źródła. A więc jak długo mam to znosid?" — Kommodus rozejrzał się po zdziwionych, ogłupiałych twarzach pochlebców i dodał z tą samą nieprzyjemną powagą: — Jeżeli nie wiecie, kto wypowiedział te słowa, to wam przypomnę. Są to słowa boskiego Marka, mego ojca. 116 Nawet Letus odstąpił krok w tył, przyzywanie ducha Marka teraz, w takiej chwili, było zuchwalstwem, obrazą dla gorzko zadumanego w niebiosach boga. Tylko Marcja wlepiała rozszerzone źrenice w twarz cezara, jeszcze raz przegrała z nim, wtedy kiedy sądziła, że odniosła pełny sukces. To ona i Letus podsunęli cezarowi myśl występu w amfiteatrze w roli niechybnego łucznika, sądzili, że należy coś zrobid dla zdobycia serca ludu, sposób wydawał się prosty i niezawodny. Ponadto Marcja przypuszczała, że znalazła wreszcie skuteczny środek, by raz na zawsze zniszczyd cieo, który stawał między nią a kochankiem. Zefiryn zapewniał ją, że wyzwolony spod władzy wspomnieo o ojcu Kommodus stanie się kimś innym, łatwiejszym do powodowania, uległym i odmienionym. Była pewna, że podniebne bóstwo odwróci twarz od błazeoskiego syna i wreszcie będzie go miała tylko dla siebie. Lecz te słowa w ustach Kommodusa oznaczały, że bóg Marek towarzyszy mu niewidzialnie i nie zechciał odejśd, mimo to, co zostało uczynione. Zmarły nie chciał porzucid żywego i był z nim, ukryty i wrogi. Ukryta za firankami lektyki Marcja zaszlochała bez łez. Dotykała palcami swego łona, dziecko, syn, dawałoby jej jakąś nadzieję, ale nie urodzi cezarowi syna, Kommodus nie począł z nią dziecka, Eklektus odrzucił możnośd zostania ojcem następcy tronu. Nie chciał jej, kiedy zarzuciła mu ramiona na szyję. Czy odgadywał, że na tę chwilę zapomniała o swoim uczuciu i myślała tylko o zwycięstwie nad cezarem? Była spętana tysiącem nici oie do zerwania jak zwierzę złowione w sied, musiała zostad przy Kommodusie i spełnid to, czego od niej żądali ludzie, którym zawsze była posłuszna. Mogła zgubid tych ludzi, ale nie mogła uciec od swego bo117 ga, odnalazłby ją wszędzie i ukarał za to, że nie chce przemienid swojej haoby w chwałę.
Marcja bardzo się bała śmierci, zaczęła bad się jej od chwili, kiedy umierała jej mała siostra, dzieląca z nią posłanie. Rodzice Marcji należeli do cesarzowej Faustyny, matki Kommodusa. Faustyna odznaczała się pewną wzgardliwą litością dla swoich niewolników, z zasady nie polecała rozłączad rodzin ani dzielid przychówku swoich ludzi, gdy poślubiali niewolnicę z innej familii, ale zarządcy jej majątków i nieruchomości nie troszczyli się zbytnio o gadające zwierzęta. W wilgotnej norze mała siostra płonęła krwistymi rumieocami na policzkach i wszeptywała w ucho Marcji skargi cierpiącego dziecka. Którejś nocy Marcja obudziwszy się znalazła ją sztywną i martwą przy sobie. Odeszła tak cicho, że nikt się nie zbudził, by dodad jej odwagi w ostatniej drodze. Najbardziej jednak przerażająca była nie sama śmierd, lecz zapomnienie. Po kilku tygodniach nikt już nie wspominał imienia dziewczynki, jej ślad zatarł się niczym fala na uspokajającej się wodzie. W bezsenne noce Marcja przywoływała siostrę przypadkowo zasłyszanymi zaklęciami. Nie przychodziła, jej twarz nie pojawiała się nawet w snach. Matka krzyczała na Marcję: pochowała kilkoro dzieci i nauczyła się, że życie i śmierd to sprawy normalne, nad którymi nie należy zbytnio łamad sobie głowy. I wtedy to zrodziła się dziwna przyjaźo pomiędzy pewnym osowiałym starcem a małą Marcją. Przywilejem starego człowieka było błogie nieróbstwo, drzemał nad zadaną sobie pracą, kiwając głową na żylastej szyi, nadzorcy dawno machnęli na niego ręką — i tak niedługo umrze. Jeszcze dzisiaj Marcja nie potrafiłaby powiedzied, kim był ten człowiek. Opowiadał dziecku rzeczy dziwne, lecz przeczuwane, głosił wieśd o zmartwychwstaniu i nagrodzie, 118 uczył nie bad się śmierci, chwalił proste cnoty z posłuszeostwem na czele. Była i dzisiaj zbyt mało wykształcona, by wiedzied, że ten stary człowiek znał dobrze literaturę i filozofię, że mieszał systemy i doktryny w sposób mądry i skomplikowany. Z radością uwierzyła w jego słowa, przekonana, że z nią, z Marcją, nie może się stad to samo, co z małą zmarłą — ona będzie żyła wiecznie. Wyjątkowa uroda Marcji sprawiła, że cesarzowa Faustyna przeznaczyła dziecko do służby w swoich komnatach. Dziewczynka narzucała na ramiona swojej pani cieniuteokie muśliny, dreptała za nią z parasolką lub wachlarzem, porządkowała kryształowe flakony i puzderka z kości słoniowej na toalecie. Stary cezar nie bywał zbyt częstym gościem w komnatach żony, coraz bardziej pochłaniały go sprawy paostwa. Chodził wolno, przesadnie wyprostowany (jego szatny zdradził kiedyś, że za przykładem Antonina, swego przybranego ojca, nosi gorset z lipowych deszczułek), mówił z wyraźnym namysłem, nikt nie słyszał, żeby podniósł głos w gniewie lub głośno się roześmiał. Wciąż czytał, między fałdami ciemnej lacerny zawsze ukrywał jakiś zwój z notatkami na marginesach. Opowiadano, że czytał nawet podczas wypraw wojennych, pod gradem strzał rozważał naturę sylogizmów lub zastanawiał się nad wyjątkami z deklinacji rzeczowników. Wydawał się nieprzystępny. Marcja bała się go bardzo, wiedząc, że jest prześladowcą chrześcijan. Chociaż jej jeszcze nie ochrzczono, była chrześcijanką. Wśród dostojników, którzy odwiedzali cesarzową, większośd zauważała Marcję, dziewczęta w jej wieku mogły już służyd rozkoszy. Pewno byli i tacy, którzy chętnie odkupiliby dla siebie śliczną niewolnicę, ale nie mogli głośno wyrazid takiego pragnienia — ich związki z cesarzową bywały dosyd szczególnej na-
119
tury. Wreszcie był Kommodus, następca tronu, chudy, chorowity chłopiec, wiecznie obgryzający paznokcie. Matka wzywała go często do siebie, mimo iż te odwiedziny wyraźnie ją rozczarowywały. Zwykle pytała syna o to, czego się nauczył, i zalecała mu posłuszeostwo. Zdarzało się, że po jego wyjściu wybuchała gniewem lub policzkowała Marcję, jakby przypisując jej winę za wątłośd syna i jego niewydarzone, zająkliwe odpowiedzi. Wobec obcych chwaliła Kommodusa, najczęściej mówiła o jego dobroci i starannym wykształceniu. Gdy został stłumiony bunt Awidiusza Kasjusza (cezar Marek, Marcja słyszała to sama, swoim spokojnym głosem ubolewał nad samobójstwem przeciwnika), cały dwór wyruszył w podróż po prowincjach. Marcja też, powierzono jej opiekę nad gotowalnią cesarzowej. Zwiedzili Grecję, całą w szarych oliwnych gajach, i wyspy otoczone bezmiarem błękitnych wód, oglądali słynne świątynie i sanktuaria (większośd z nich odbudował znany z bogactwa Herodes Atticus), chodzili między strzaskanymi kolumnami i pokruszonymi posągami bóstw. Stary cezar ożywiał się, kiedy na audiencjach, między wikariuszami, namiestnikami, kwestorami i trybunami, zjawiali się filozofowie. Szczególnie upodobał sobie Arystydesa z Mezji i sofistę Adrianosa, znakomitego retora. Z Grecji pożeglowali do Egiptu, cesarzowa czuła się źle i nie zdecydowała się na wycieczkę w górę Nilu, tym samym szlakiem, którym przed laty podróżował Hadrian w towarzystwie prześlicznego kochanka. Aleksandria urzekła starego cezara, wymykał się do biblioteki niczym młody gach na tajemną schadzkę, czasami zabierał ze sobą syna, w oczach Kommodusa jaśniała nieśmiała radośd. Czego on się boi? — myślała Marcja patrząc na chudego wyrostka. — Czemu wygląda jak sierota, podrzu120 tek odnaleziony na wysypisku śmieci, czemu robi takie wrażenie, jakby był zupełnie sam na ziemi? Ma przecież wszystko. Potem była Antiochia, miasto prawie tak ogromne, jak Rzym, pełne kupieckich karawan z najdalszych stron świata i najrzadszych towarów na kupieckich ławach. Cesarzowa Faustyna poweselała, w tajemnicy przed mężem robiła zakupy, całe bele jedwabiu i muślinu, drogie kamienie, drobiazgi z kości słoniowej i błękitne chioskie wazy, pachnidła w alabastrowych flakonikach, sekretne mikstury, przywracające utraconą młodośd, i figurki bogów wielogłowych i wielorękich, śliczne małe bibeloty, jakby stworzone, by zdobid stolik wytwornej damy. Dusząc się ze wstydu Marcja przywłaszczyła sobie czerwony kamieo, w którym wycięto tajemnicze znaki, jej pani nawet nie zauważyła kradzieży, a mimo to kamieo palił dłoo Marcji. Oddała go Melitonowi, pełnemu powagi biskupowi z Sardes, który starał się bezskutecznie o audiencję u starego cezara. Cezar nie przyjął wymownego biskupa, nie lubił chrześcijan, zezwolił tylko złożyd w swojej kancelarii apologię,
której nigdy nie przeczytał. Marcja prosiła, by nie wymieniad jej imienia, ten dar miał byd jałmużną dla najbiedniejszych wyznawców. U stóp Taurusu, w mieścinie Halala położonej na kolanach gór, w powietrzu przepojonym balsamiczną wonią cedrów, zmarła nagle cesarzowa Faustyna. Właśnie fryzjerka nawijała włosy Faustyny na syczące żelazko, cesarzowa krzyknęła i wczepiła palce w kunsztownie ułożoną fryzurę. Gdy nadbiegł lekarz, Faustyna już nie żyła, po śmierci pozostał na jej twarzy wyraz nadąsa-nej godności. Jej mąż tak przywykł panowad nad swoimi uczuciami, tylko najbliżsi wiedzieli, że odejście Faustyny, 121 matki trzynaściorga jego dzieci, żywych i umarłych, zraniło go daleko bardziej, niż to okazywał. Zrobił dla zmarłej wszystko, co było możliwe, przeprowadził jej apoteozę, wyprawił wspaniały pogrzeb, prochy złożył w mauzoleum Hadriana obok niszy, którą miał sam zająd po śmierci. Z ogromnych sum posagowych ufundował stałe wsparcie dla niezamożnych dziewcząt, nie posiadających wiana, były to córki zubożałych rodzin ekwickich. Te dziewczęta nazywano faustyniankami. Miały obowiązek brad udział w kulcie swojej boskiej protektorki. W rozgardiaszu powstałym po śmierci cesarzowej najbardziej nieszczęśliwy był Kommodus, wyrywał się i krzyczał, gdy kazano mu pożegnad umarłą, nocami Marcja słyszała jego skradające się kroki pod drzwiami komnaty, gdzie zmarła matka. W ciemnośd wsiąkało bezradne chlipanie. — Panie, wejdź. — Marcja sądziła, że robi dobrze. Zdawało jej się, iż rozumie lęki młodego cezara, niegdyś płakała tak samo. Spojrzał na nią nieomal z przerażeniem, ale wszedł. Prawie popchnęła go na stołek i zaczęła mówid do niego, jąkając się w podnieceniu. Była to jakaś okazja, która mogła się nie powtórzyd już nigdy, z tego zdawała sobie niejasno sprawę, ale nie potrafiłaby ani wtedy, ani potem sprecyzowad, czego oczekiwała po tej rozmowie. Zresztą, była dostatecznie młoda, by liczyd na cud, który się spełni, jeżeli tylko zostaną wypowiedziane pierwsze słowa. Mówiła więc o cierpieniu ofiarowywanym niebu, o wyzwoleniu z ziemskich smutków i poczuciu szczęścia zdobywanym w słodkim oczekiwaniu zaziemskiej nagrody. Sześcioskrzydłe serafiny sfruwały z nieba z oliwną gałązką w dłoniach, błogosławieni wyśpiewy122 wali dziękczynne hymny, białe obłoki i białe gołębie, białe jagnięta i białe szaty zbawionych... Kommodus słuchał, nie przerywał, wydawał się zaciekawiony. Gdy niebo rozjaśniło się przedświtem, odezwał się po raz pierwszy: —
Czy wiesz, że matka zapisała całą swoją familię mnie? Czy chcesz, żebym cię wyzwolił?
— Chcę — kiwnęła głową na znak zgody, chociaż wcale nie była zachwycona tą łaskawością, prawdę mówiąc, oczekiwała czegoś innego i bała się, że to nie nadejdzie (jeszcze ciągle nie wiedziała, co to jest, ale nie pragnęła tego wiedzied). — Będziesz wolna, chodby jutro, ale musisz coś mi przyobiecad. — Ich spojrzenia spotkały się na chwilę i oboje odwrócili oczy, jakby przyłapani na czymś niewłaściwym. — Musisz mi przyobiecad, że to właśnie ja zdecyduję o twoim losie. Kiedy wrócę, zrobisz, co będziesz uważała, ale chcę, żebyś tymczasem nie wiązała się z nikim. Obiecujesz? —
Tak.
Marcja mogła nie wiedzied, czego należało oczekiwad od młodego Kommodusa, jej niewiedza czy wiedza nie miały większego znaczenia, wystarczyło, że zrozumieli to inni. Zefiryn nakazał jej pozostad w pałacu. — Twoja pomoc może byd potrzebna tej cierpiącej duszy. Córko, nadarza ci się sposobnośd uzyskania wpływu na cezara i namówienia go do poznania prawdziwej wiary. Pomyśl, cezar może stad się jednym z nas! Jednym z nas, dzięki tobie, córko. Marcja została w pałacu. Mogła asystowad w bezimiennym tłumie zaślubinom Kommodusa, który z woli ojca prowadził do ołtarza prześliczną piętnastolatkę, ozdobioną mnóstwem arystokratycznych tytułów. Najważniejsze, że młoda mał123
żonka była córką prefekta pretorii, najbardziej wpływowego człowieka w imperium. Stary cezar życzył sobie, by obrzęd zaślubin był zgodny z tradycją, nie pominięto ani przeniesienia panny młodej przez próg, ani obsypania nowo poślubionych ciastkami, owocami i ziarnem, ani tradycyjnych żartów na progu sypialni. Ponieważ Marcja nie potrafiła ocenid realnie swoich szans, a piasek w klepsydrze wyznaczał dla niej czas miłości, zakochała się. Jej wybranym był wyzwoleniec Karpofora, imieniem Kallist, rzutki młodzieniec z głową do interesów, parający się pożyczaniem pod zastaw. Wprawdzie Kallist wolałby związad się z córką jakiegoś poważniejszego wekslarza, lecz ocenił niezwykłą urodę Marcji. Pięknośd mogła byd także zdyskontowana jak zaprotestowane weksle. Gdy Marek Aureliusz i Kommodus pociągnęli nad północną granicę, Kallist zwrócił się do Zefiryna z prośbą o pozwolenie zaślubienia Marcji. Marcją jako sierotą opiekowała się gmina, zresztą od lat przywykła uważad Zefiryna za kogoś o wiele ważniejszego od prawdziwego ojca. Zwijając skąpą bródkę w postronek Zefiryn kategorycznie odmówił.
— Zapomnij o niej — rozkazał nie wdając się w żadne tłumaczenia i Kallist zgodził się zapomnied, pocieszając się myślą o córce wekslarza, małżeostwie rozsądnym i statecznym. Nie mogąc zrozumied nagłej obojętności ukochanego, Marcja oddała się praktykom dewocyjnym, kokietowała moce niebiaoskie zamiast żywego człowieka. Z każdym dniem Zefiryn zyskiwał coraz większy wpływ, Marcja marzyła o koronie męczeoskiej, pragnęła niezwykłości, a Zefiryn sugerował mądrze i bez nacisku, że wyznaczono jej wielką rolę. Gdyby Marcja spojrzała ku ziemi, mogłaby bez trudu odwrócid kartę przeznaczeo; młodzi rozpustnicy krą124
żyli wokół niej coraz bliżej, przyobiecywali złoto i dostatki, Marcja nie słyszała ich namów. Dlatego też mogła przyjąd swój los, kiedy dopełnił się czas. Wojna nad Dunajem nie przyniosła sławy cezarom, staremu i młodemu, zaraza dziesiątkowała żołnierzy, napastnicy zapadali w przepastne bory i nieprzebyte bagna, uchylali się od walnych bitew. Wreszcie stary cezar, mądry Marek Aureliusz, zaraził się bagienną gorączką, a po paru dniach agonii opuścił ten świat. Kommodusa nie było przy łożu umierającego, bał się choroby. Wolał udawad, że nie dzieje się nic godnego uwagi. Zaraz po śmierci ojca Kommodus powrócił do Miasta. Rzym powitał go wybuchami radości, rozczulano się nad podobieostwem do ojca. W ciągu kilku godzin Marcja z nikomu nie znanej małej wyzwolenicy stała się jedną z najważniejszych osób w Mieście. Kommodus obsypał ją wszelkimi możliwymi przywilejami: prawo do lektyki w pochodzie w amfiteatrze, prawo do liktorskich toporów i rózg podczas przemierzania ulic, prawo do straży pretoriao-skiej podczas oficjalnych uroczystości, przydzielił jej dwór i apartamenty w pałacu. Od pierwszej chwili, kiedy nawiązała się między nimi mocna nid, stanowili wspólnotę przeciwko temu wszystkiemu, co otaczało ich oboje. Zefiryn nie krył swojej radości i podniecenia, sprawy układały się lepiej, niż można było w ogóle marzyd. Dopóki Kommodus starał się kontynuowad polityczną linię ojca, dopóki sam rozpatrywał raporty, wymieniał pisma z namiestnikami i legatami, zasiadał w kurii słuchając przydługich popisów krasomówstwa, kiedy nakazywał wskrzeszenie praw Hadriana, brał w obronę biednych dzierżawców przed zachłannością poborców i panów, wizytował sądy, mianował dowódców, tłumił 125
lokalne rozruchy w Panonii i Mauretanii — Marcja mogła radośnie podziwiad swego kochanka. Kryspina Brutia, żona Kommodusa, zniknęła z horyzontu, odeszła bezszelestnie jak cieo. Po spisku zorganizowanym przez Lucyllę nagle zjawił się między nimi cieo Marka. Kommodus wspominał ojca z niechęcią, ale ciągle wracał do niego, roztrząsał setki razy jakieś błahe zdarzenia, doszukiwał się znaczeo w słowach i gestach, które nie oznaczały nic. Nieraz nocą szlochał z głową wciśniętą w poduszki lub kazał zapalad światło i miotał się między ścianami. Misjonarski trud Marcji nie przyniósł spodziewanych owoców, teraz dobrze było, jeśli w ogóle chciał słuchad jej opowieści o Dobrym Pasterzu. Już sama nie wiedziała, czy cezar ją kocha, czy nienawidzi, histeryczne wybuchy uczucia splatały się z aktami ostentacyjnej niechęci. Kiedy zaczął skazywad na śmierd swoich dawnych ulubieoców, przestraszyła się, Nie, nie miał zamiaru jej zabijad. Była mu potrzebna. Przyszła taka chwila, że postanowiła wrócid do Kallista. Imperium było ogromne, zawsze istniała możliwośd rozpoczęcia czegoś od nowa, zupełnie inaczej. I wtedy właśnie Marcja musiała spotkad Eklektusa. Był to złośliwy żart losu, pułapka, w którą dała się wprowadzid zupełnie nieświadoma czyhającego niebezpieczeostwa. Marcja zakochała się głupio, jak naiwny podlotek, chociaż usiłowała okłamad siebie samą powtarzając, że musi mied swojego człowieka u boku Kommodusa, że potrzebny jej sprzymierzeniec, że ten chłopak stanie się jej okiem i uchem. Wcale nie wierzyła w te swoje tłumaczenia, ważne było tylko to, że musiała widywad Eklektusa. Pod niektórymi względami Zefiryn potrafił byd bardzo przenikliwy. — To lekkomyślnośd, córko. 126
—
Co?
—
Ten mężczyzna.
—
Jaki?
—
Nie udawaj, że nie rozumiesz. Wiesz świetnie,
0 kim mówię. Czy chcesz zepsud wszystko? Czy naprawdę nie zależy ci na sprawie, na wielkiej misji, którą możesz wypełnid? Przemawiał do niej długo, a Marcja nie chciała zrozumied, o czym mówi, i wykręcała się niezręcznie, aż zniecierpliwiony Zefiryn był zmuszony uciec się do gróźb, podniósł głos, prawie krzyczał, krzaczaste brwi srogo nastroszyły się nad płonącymi oczami.
— Świat ujął cię w sidła, służysz sprawom ciała, jesteś skalana i godna pogardy, naczynie nieczystości, ladacznica wabiąca mężczyzn brzękiem złotych zausznic! Nie będzie dla ciebie zmiłowania w dzieo sądu. Okła-miesz mnie i okłamiesz siebie, ale nie możesz kłamad temu, który widzi wszystko! Bez trudu, lekko, Marcja okłamała Zefiryna. Zrobiła to dlatego, że pragnęła trochę spokoju. Uczyniła wiele dla sprawy, miała wreszcie prawo do swoich własnych tajemnic. —
Nie zależy mi na tym człowieku — powiedziała
1 pochyliła głowę z pokorą — mam jednak wrażenie, że jest użyteczny. Czy każesz go oddalid? Wystarczy jedno twoje słowo i ten człowiek zniknie. Byłam ci zawsze posłuszna, wiesz o tym dobrze. W słowach Marcji była sama prawda i niewinnośd, Zefiryn machnął ręką, jeżeli tak, niech Eklektus zostanie przy boku cezara, naprawdę jest użyteczny i mógłby stad się jeszcze użyteczniejszy, gdyby sytuacja tego wymagała. Tak Marcja zaczęła grad podwójną rolę: była kimś innym i zarazem sobą, a grała ją tak dobrze, że wprowadziła w błąd śledzące ją oczy. Ale ponieważ istniały 127 już dwie Marcje, ta, która kłamała, i ta, która mówiła prawdę, upokorzono ją tak, jak nie upokorzono żadnej kobiety. Gdy szła na schadzkę z Eklektusem, niosła w sobie spragnioną kochankę i wykonawczynię poleceo Zefiryna. Ukazała kochankowi twarz prawdziwą albo może właśnie skłamaną i została odepchnięta. Mimo to Marcja nie zamierza rezygnowad. Istnieje wiele dróg prowadzących do mety, trzeba się tylko zdecydowad. Marcja poprawia się w lektyce i płynie nad głowami tłumów osłonięta złotem i kością słoniową, z nieodgad-nioną twarzą bóstwa. Ludzie witają ją okrzykami i klaskaniem, Marcja uśmiecha się i podnosi rękę w geście pozdrowienia. Tak się złożyło, że trudy przeprowadzki na Cełius nie obciążyły mnie zbytnio. Ale gdy już tam się znaleźliśmy (piszę „znaleźliśmy", bo przeniosłem się jako cieo Kommodusa), stało się jasne, że zamieszkaliśmy w przedsionku gladiatorskich koszar. Mieliśmy sale do szermierki, do dwiczeo lekkoatletycznych, zapasów, do gry w piłkę, pomieszczenia do masażu, zimne i gorące łaźnie, komórki do zrzucania nadwagi w potwornym upale i kłębach przegrzanego dymu. Za to nie mieliśmy sali audiencjonalnej, kancelarii i służb kwestorskich, wydziału raportów i temu podobnego nudziarstwa, jak raczył to określid cezar, które pozostało w pałacu i robiło dalej swoje nie gorzej i nie lepiej niż dawniej, kiedy Kommodus składał własnoręczny podpis pod ważniejszymi dokumentami. W pałacu został także ów sztuczny raj, prześliczne dziewczęta i uroczy chłopcy, monstra, osiłki i osobliwe półgłówki. Na żądanie dostarczano każde z nich w czasie tak krótkim, że nie zdążyłbyś usmażyd naleśnika.
128 W nowej siedzibie była także Marcja i mnóstwo gladiatorów wszelkich specjalności, którzy jadali u cesarskiego stołu, sypiali w gościnnych pokojach i jak sądzę, czuli się bardzo swobodnie. Świadczyły o tym nocne ryki (upijali się wyłącznie nocami, kiedy mieli pewnośd, że trener śpi na oba uszy), wizyty damulek po-osłanianych od stóp do głów welonami i szalami, a także pogarda, jaką niezmiennie byli łaskawi okazywad wszystkim profanom, którzy nigdy w życiu nie zadźgali nikogo na arenie. Okazało się, że byłem w błędzie oceniając zamiary Marcji. Można by sądzid, że nic między nami nie zaszło, co dziwniejsze, Marcja stała się dla mnie prawie serdeczna, o ile to w ogóle było możliwe, podczas przelotnych, niezauważalnych dla innych spotkao. W stosunku do cezara Marcja wykazywała nieodmienną uległośd, była słodka jak miodowe ciastka i podatna jak jedwabna nid. Jego życzenia były teraz jej życzeniami, jego zdanie jej zdaniem, pochlebiała mu szczerym dziecinnym głosem, zachwycała się wszystkim, co zrobił lub chciał zrobid. Należy dodad, że życie Marcji w koszarach gladiator-skich, w jakich przebywaliśmy, nie było pasmem nieustannych rozkoszy. Wręcz przeciwnie, wymagało samozaparcia i wytrwałej cierpliwości. Obowiązkiem Marcji było zabawianie nowych przyjaciół Kommodusa, bohaterowie areny zaś mieli określone poglądy na to, czym w życiu prawdziwego mężczyzny winna byd kobieta. Oczywiście, żaden z nich nie śmiał na trzeźwo podnieśd nawet oczu na Marcję, po pijanemu stawali się znacznie swobodniejsi. Kiedy Marcja skarżyła się, że zaczepiają jej niewolnice (nie wspominała o sobie, wiedziona ostrożnością), Kommodus zaśmiewał się, jakby usłyszał coś niebywale dowcipnego. — Och, wyznacz tej małej jakiś posag i nie zawra9 — Kommodus... 129 caj głowy — zbywał jej żale. — A który to? Avus? Niech będzie dumna, że ją wybrał, to doskonały zawodnik. Chociaż cezar był dosyd słaby fizycznie i leniwy z natury, narzucił sobie twarde życie gladiatora. Wstawaliśmy z kurami, przed natryskami i masażem biegaliśmy po ogrodach (piszę „wstawaliśmy" i „biegaliśmy", bo biegałem i ja także, ze mną Emiliusz Letus, prefekt pretorii). Po łaźni jadło się poranny posiłek tak ciężkostrawny, że patrzyłem z przerażeniem na kawały mięsa pływającego w tłuszczu, duszone w łoju i oliwie jarzyny, korzenne sosy i miękkie sery. Do posiłków pijało się tylko wodę, wprawdzie perfumowaną i kryniczną, ale wodę. Potem następowały długie godziny dwiczeo, setki razy powtarzane wypady, na krzyk trenera zawodnicy zastygali nieruchomo, tysiące razy powtarzane ciosy (nie tak, broo niżej, ciężar ciała oparty na lewej nodze), tysiące razy powtarzana obrona (tarcza na lewą pierś, z prawej bronisz się mieczem, tak, sparowad, gdzie tarcza? Źle!) i wreszcie próbne pojedynki, po których często leczono prawdziwe rany, raz czy dwa cezar nieumyślnie zabił swoich przeciwników, bardzo się tym martwił, uspokajano go, że wszystko w porządku. To się zdarza.
—Znowu do łaźni, spłukanie potu i hiałego proszku, którym obsypywano ciało podczas treningu, masaż i znowu solidny posiłek, po posiłku przechadzka z głębokimi wdechami i wydechami. Trzy razy na tydzieo pojawiał się lekarz i po badaniach zalecał potrzebne zabiegi — wymioty, puszczenie krwi, lewatywę, napary ziołowe zażywane na czczo, nacieranie skóry solą morską lub błotne kąpiele. Przed spoczynkiem trener zaznajamiał swoich podopiecznych z rozkładem następnego dnia, wtedy można się było zwracad do niego z 130 prośbą o pozwolenie na stosunek z kobietą lub wyjście do Miasta. Cezar był zwolniony z tego obowiązku, wieczorami mógł robid, co chciał, ale przeważnie był śmiertelnie zmęczony i nie chciał niczego oprócz snu. Skooczyły się nocne orgie i pijaostwa, mogłem spad spokojnie aż do porannego świtu. Od czasu do czasu Kommodus robił sobie dzieo przerwy i jechaliśmy do kurii. Z kamienną twarzą słuchał wystąpieo senatorów, zbyt przerażonych, by mogli rozsądnie rozpatrywad jakąkolwiek kwestię. Od tamtego popisu w cyrku strach senatorów zogromniał, cezar-łucznik sterroryzował ich bardziej niż wszystkie proskrypcje i wyroki. Dlatego każda wizyta w senacie stawała się istną rewią służalstwa i pochlebstw. Senatorowie łamali sobie głowy, by wymyślid zaszczytne przydomki, ozdobili Kommodusa tytułami Herkulao-skiego, Promiennego, Najwyższego, Amazooskiego, Niezwyciężonego, ponadawali miesiącom nazwy jego przydomków, ochrzcili się sami Senatem Kommodiaoskim, zaludnili Miasto setkami posągów władcy i jego ulubieoców. Marcja dostąpiła zaszczytu zdobienia sobą co najmniej kilku dziesiątków miejsc publicznych. Ku swojemu zdziwieniu, i ja zostałem wywyższony przez senat w ten sam sposób, moje posągi stały w łaźni i na Nowym Forum. Mam wrażenie, że artysta zbytnio wyidealizował moje rysy-------Dodam, że cezar stał się milczący, a jeśli się odzywał, cytował myśli swojego ojca z jego powszechnie znanego tomu „Rozmyślania". Nie dbał zupełnie o to, że gorzki sens tych zdao kłóci się najwyraźniej z okolicznościami, w jakich je wygłaszał. Było to coś w rodzaju pojedynku z cieniem, prowadzonego za pomocą słów. Patrz, zdawał się mówid Kommodus, przywidziało ci się kiedyś, że odkryłeś coś ważnego, otóż twoje myśli nie mają sensu poza tą jedyną chwilą, kiedy je zapisałeś czy wy131 rzekłeś. Dziwnie brzmiały myśli wielkiego Marka, gdy cytowano je w ostrym zapachu potu, w szczęku mieczów, w pijackim ryku rozczulenia, w błazeoskich przebraniach, w obecności ludzi nikczemnych lub słabych. „Życie to ciągle mrówczy trud i praca, biegi przerażonych myszy, podrygiwania marionetek skaczących na sznurkach." „Zdążaj do kooca, odrzuciwszy próżne nadzieje, i przyjdź sobie samemu z pomocą, dopóki można, jeśli cię jeszcze własny los obchodzi." „Zupełnie nie rozumiem, jak przy takiej ciemności, takim brudzie, przy takim falowaniu bytu i czasu, przyczyn i skutków, może byd jeszcze coś godnego szacunku lub w ogóle pożądania."
„Czas jest jakby rzeką wypadków i strumieniem gwałtownym. Wszystko bowiem zaledwie się ukazało, już zostało porwane, już co innego zostało przyniesione i co innego niknie." „Jest mi obojętne, czy czas długi, czy krótki będę korzystał z usług swojej duszy zamkniętej w ciele. Bo chodby przyszło odejśd, to odejdzie się pogodnie, jakby się miało spełnid inny jakiś obowiązek — jeden z tych, które dają się spełnid z powagą i skromnością." Dodajmy, że wśród służby cezara (jak przypuszczam, _z DQręki Marcji) pojawiło się wielu chrześcijan, rozpoznawałem między nimi twarze znane mi z tajemnych zebrao; w przełożonych nad klejnotami cezara, w odźwiernych, w szatniarzach, mających pieczę nad strojami urzędowymi, nad płaszczami, nad odzieżą spodnią, w czyścicielach srebrnych naczyo, w mieszaczach wina, w degustatorach potraw, w nomenklatorach i sekretarzach kancelarii łacioskiej i greckiej — rozpoznawałem współwyznawców Marcji. Ci ludzie zresztą nie kryli się ze swoją wiarą, ufni w potężną opiekę Marcji, prawili kazania, cytowali apostołów i zachęcali wszystkich, by 132 rzekłeś. Dziwnie brzmiały myśli wielkiego Marka, gdy cytowano je w ostrym zapachu potu, w szczęku mieczów, w pijackim ryku rozczulenia, w błazeoskich przebraniach, w obecności ludzi nikczemnych lub słabych. „Życie to ciągle mrówczy trud i praca, biegi przerażonych myszy, podrygiwania marionetek skaczących na sznurkach." „Zdążaj do kooca, odrzuciwszy próżne nadzieje, i przyjdź sobie samemu z pomocą, dopóki można, jeśli cię jeszcze własny los obchodzi." „Zupełnie nie rozumiem, jak przy takiej ciemności, takim brudzie, przy takim falowaniu bytu i czasu, przyczyn i skutków, może byd jeszcze coś godnego szacunku lub w ogóle pożądania." „Czas jest jakby rzeką wypadków i strumieniem gwałtownym. Wszystko bowiem zaledwie się ukazało, już zostało porwane, już co innego zostało przyniesione i co innego niknie." „Jest mi obojętne, czy czas długi, czy krótki będę korzystał z usług swojej duszy zamkniętej w ciele. Bo chodby przyszło odejśd, to odejdzie się pogodnie, jakby się miało spełnid inny jakiś obowiązek — jeden z tych, które dają się spełnid z powagą i skromnością." Dodajmy, że wśród służby cezara (jak przypuszczam, £_j20rgki Ma rej i) pojawiło się wielu chrześcijan, rozpoznawałem między nimi twarze znane mi z tajemnych zebrao; w przełożonych nad klejnotami cezara, w odźwiernych, w szatniarzach, mających pieczę nad strojami urzędowymi, nad płaszczami, nad odzieżą spodnią, w czyścicielach srebrnych naczyo, w mieszaczach wina, w degustatorach potraw, w nomenklatorach i sekretarzach kancelarii łacioskiej i greckiej — rozpoznawałem współwyznawców Marcji. Ci ludzie zresztą nie kryli się ze swoją wiarą, ufni w potężną opiekę Marcji, prawili kazania, cytowali apostołów i zachęcali wszystkich, by
132
się dali nawrócid, ochrzcid i przyjęli radośnie nadzieję zbawienia. Nie sądzę, żeby któryś z nich mógł znaleźd posłuch u Kommodusa, najbliższy jego ucha byłem teoretycznie ja sam, ale właśnie mnie nie zagrzewała do chwalebnego dzieła pełna zapału wiara. Wątpiłem też, bym mógł coś zmienid w cezarze. Był jak widziane kiedyś przeze mnie zwierzę, nadrzewna jaszczurka, coś podobnego do niewielkiego smoka, która mieniła się wszystkimi kolorami tęczy, chwila i zabarwiała się purpurą, zieleniała, brązowiała, żółkła, by za chwilę przygasnąd w tonach nasyconego fioletu. To samo działo się z cezarem, który przerzucał się od poczucia nicości do spotęgowanej wiary we własną władzę, od smutku do wybuchów radości graniczącej z szałem, od bezsiły i apatii do gwałtownego ożywienia, które kazało mu czynid cokolwiek, ze ślepą pasją. Zdarzało się, że wspominał dziecinne lata; jakieś zabawy kamykami nad brzegiem morza w Laurentum, białego kucyka, łakocie, skrytkę z orzechami, o której nikt nie wiedział, litery z kości słoniowej składające się w słowa i zdania, pochwały pedagogów. Słuchałem i potakiwałem monotonnymi ruchami głowy, co miało oznaczad, że pojmuję. — Ojciec mój... po prostu czuł pewne rzeczy. Posłuchaj i spróbuj zrozumied. — Przymykał oczy i cytował: — „Niebo Neapolu jest przyjemne, lecz jakież kapryśne! Zmienia się co chwila, to chłodne, to znów cieplejsze lub burzliwe. Noc łagodnieje pośród swego biegu — to Laurentum. Swit chłodny — to Lanuvium. Między brzaskiem a wschodem marzniemy — to przecież Algidum. Ranek, słooce świeci — to Tusculum, w południe praży — to Puteoli. A kiedy już tarcza słoneczna zanurzyła się w oceanie, niebo rozpogadza się — to Tibur". — Przez moment nasłuchiwał echa ostat133 nich słów, podnosząc w górę palec, jakby i mnie nakazywał uwagę, i marszczył się złym, lecz trochę dziecinnym grymasem, który może poprzedzad płacz. Ale były i takie chwile, gdy Kommodus zdobywał się na drwiny z pamięci ojca, na wyśmiewanie swojego dzieciostwa, tkliwości, wzruszenia. — I powiedział wtedy, tym swoim namaszczonym głosem, że nie wydaje mu się słuszne, by mąż mógł wymagad od żony czystości, kiedy sam jej nie przestrzega. Zawsze nam powtarzał, że matka jest godna szacunku, pełna poświęcenia i kochająca. Zrobił ją boginią, zbudował dla niej świątynię, a przez ten czas romansował z Fabią i sypiał z córką intendenta swojej nieodżałowanej żony. Był hipokrytą i nie miał tyle odwagi, żeby drwid ze swojej hipokryzji. W każdej chwili mógł przysięgad, że jest bez skazy, bieluchne jagnię wąchające śnieżne lilie na łączce filozofii.
O ile drwienie z ojca sprawiało cezarowi wyraźną trudnośd przy jednoczesnej uldze (robiło to wrażenie, jakby się pozbywał jakiegoś ciężaru), to drwiny z wychowawców i nauczycieli przychodziły łatwo i zmieniały się w błazeoskie spektakle, przy których słuchacze byli obowiązani pokładad się ze śmiechu. — Oto, co miał Antystiusz Kapella pod swoją łysiną! — Kommodus wykrzywiał się szpetnie, cmoktał staruszkowato wargami i chwiał szyją jak stary oskubany z piór kogut, który jeszcze usiłuje zapiad na śmietnisku. — Pod jego kierunkiem całymi dniami międliłem takie idiotyzmy, jak... Nabierał tchu w płuca, postępował krok do przodu i zaczynał: — Marek Porcjusz Katon powiedział, że korzenie wiedzy są gorzkie. Od Marka Porcjusza Katona dowiadujemy się, że korzenie wiedzy są gorzkie. Markowi Porcjuszowi Katonowi zawdzięczamy myśl o gorzkich 134 korzeniach wiedzy. W dziele Marka Porcjusza Katona odnajdujemy zdanie o przesyconych goryczą korzeniach wiedzy. Powiadają o Marku Porcjuszu Katonie, iż uważał, że wiedza ma gorzkie korzenie. Razem z Markiem Porcjuszem Katonem winniśmy zastanowid się nad myślą, czy korzenie wiedzy, nie bywają często gorzkie. O, Marku Porcjuszu Katonie, ty, który... Wybuchał śmiechem, a my chichotaliśmy chóralnie i równo, uważając, by nasz wybuch wesołości utrzymywał się w pewnych granicach. — Albo Onyzokrates. Brodzisko jak wieched, naper-fumowane piżmem i rozczesane na dwie strony, łeb senatorski, a głos tak donośny, że słyszało się go w Kar-nutum, kiedy przemawiał na Polu Marsowym. Wyjątkowy dureo! Straciłem przez niego kupę czasu pisząc jakieś straszliwe głupstwa na zadane przez niego tematy: „Minos wytacza Pasyfae proces o cudzołóstwo. Napisz mowę obrooczą zakładając, że istniała przepowiednia głosząca złączenie się królowej z bykiem". Lub: „Achilles nie wydaje Priamowi ciała Hektora. Oskarż Achillesa o bezbożnośd i zbij własne twierdzenia zakładając, że wyprawił Hektorowi na swój koszt pogrzeb godny bohatera i wojownika". Gryzmoliłem te bzdury i wściekałem się nie mając odwagi protestowad. Durnie, durnie, wszyscy byli durniami... Dopóki były to tylko słowa, mniejsza o to — umarli i żywi nie giną od szyderstwa, chodby było ono najbardziej bolesne i raniące. Gorzej, że były i czyny. Cezar nakazał zwalid posągi swoich wychowawców, odbid brązowe litery z marmurowych tablic, palid ich dzieła. W domu cezara wszyscy drżeli przed nim. Bywało, że skazywał na śmierd lub chłostę niewolnika, który w złej chwili prześlizgiwał się przez korytarz. Wydawało się, że nie ma w Kommodusie ani miłości, ani nienawiści, tylko jakaś dziwna ciekawośd zmuszają135 ca go do nieustannego sprawdzania, ile jeszcze zdołamy wytrzymad.
Dzieo po dniu wystawiał wszystkich, którzy mieli jeszcze odwagę chcied czegoś od cezara, na szereg upokarzających prób. Nie dotyczyło to tylko gladiatorów i trenerów, bo oni to byli potrzebni cezarowi, a nie cezar im. Do Acyliusza Glaboriona, senatora prowadzącego swój ród od Wenery i Anchizesa, jednego z najbardziej szanowanych i poważnych członków senatu, przemawiał siedząc w kucki na podłodze, nagi i spocony. — Chodzi o mianowanie legata? Eklektusie — zwrócił się do mnie z szerokim, pełnym łaskawości gestem — kogo byś widział na tym stanowisku? — Zobaczyłem ogłupiałe oczy Glaboriona i jego oburzoną twarz. — Nie wiesz? Zastanów się, powiesz mi jutro wieczorem. Tak, Glaborionie, jak widzisz, sprawa jest już prawie załatwiona dzięki memu pokojowcowi. Czy chcesz jeszcze czegoś? Ponieważ Acyliusz nie był w stanie wykrztusid słowa, Kommodus pytał z ochoczą ciekawością: — Czy to prawda, że Wenera musiała się bardzo namęczyd, nim przemogła swoją niechęd do cuchnącego kozami antenata waszego rodu? Bo, jak sobie z pewnością przypominasz, Glaborionie, stosunek z twoim prapradziadem stanowił karę za amory z Marsem. Na całym świecie nie znaleziono szpetniejszego i mniej rozgarniętego parobasa niż Anchizes. Jowisz zadecydował, że kara powinna byd naprawdę surowa, więc pokazał go z obłoków bogini. Jak to było, drogi Glaborionie? Równie dobrze mógłby naplud na domowy ołtarz rodu Glaborionów. Znieważał legendę, czyniąc ją przedmiotem grubych kpin, małpiej, złośliwej uciechy. 136
ca go do nieustannego sprawdzania, ile jeszcze zdołamy wytrzymad. Dzieo po dniu wystawiał wszystkich, którzy mieli jeszcze odwagę chcied czegoś od cezara, na szereg upokarzających prób. Nie dotyczyło to tylko gladiatorów i trenerów, bo oni to byli potrzebni cezarowi, a nie cezar im. Do Acyliusza Glaboriona, senatora prowadzącego swój ród od Wenery i Anchizesa, jednego z najbardziej szanowanych i poważnych członków senatu, przemawiał siedząc w kucki na podłodze, nagi i spocony. — Chodzi o mianowanie legata? Eklektusie — zwrócił się do mnie z szerokim, pełnym łaskawości gestem — kogo byś widział na tym stanowisku? — Zobaczyłem ogłupiałe oczy Glaboriona i jego oburzoną twarz. — Nie wiesz? Zastanów się, powiesz mi jutro wieczorem. Tak, Glaborionie, jak widzisz, sprawa jest już prawie załatwiona dzięki memu pokojowcowi. Czy chcesz jeszcze czegoś? Ponieważ Acyliusz nie był w stanie wykrztusid słowa, Kommodus pytał z ochoczą ciekawością: — Czy to prawda, że Wenera musiała się bardzo namęczyd, nim przemogła swoją niechęd do cuchnącego kozami antenata waszego rodu? Bo, jak sobie z pewnością przypominasz, Glaborionie, stosunek z twoim prapradziadem stanowił karę za amory z Marsem. Na całym świecie nie znaleziono
szpetniejszego i mniej rozgarniętego parobasa niż Anchizes. Jowisz zadecydował, że kara powinna byd naprawdę surowa, więc pokazał go z obłoków bogini. Jak to było, drogi Glaborionie? Równie dobrze mógłby naplud na domowy ołtarz rodu Glaborionów. Znieważał legendę, czyniąc ją przedmiotem grubych kpin, małpiej, złośliwej uciechy. 136 Ale gadaniem nie było to, na co patrzyłem własnymi oczami. Jakiegoś przedpołudnia, kiedy władca krzyżował broo z gladiatorami, a trenerzy wywrzaskiwali swoje rady i pouczenia, nagle ucichł szczęk ostrzy, ustał tupot stóp i do sali dwiczeo weszła Marcja, wezwana tam umyślnym rozkazem Kommodusa. Źle napisałem, że weszła, ona nie szła, ona kroczyła, świadoma swojej piękności i uroku. — Czekam na rozkazy. — Pochyliła czoło i zastygła. Gladiatorzy wytrzeszczali oczy. Tym razem byli zupełnie trzeźwi i dlatego pełni powściągliwego szacunku. — Wezwałem cię, bo mam ochotę, żeby moi przyjaciele mogli na ciebie popatrzed. — Cezar uśmiechnął się. — Pokaż się, Marcjo. Nie udawaj westalki. Nie poruszyła się nawet. —
Czy mnie słyszysz, Marcjo?
Milczenie. — Nie słyszysz? To doskonale! — Jednym szarpnięciem zdarł stolę z jej ramion, skuliła się, osłaniając skrzyżowanymi ramionami piersi, oczy gladiatorów omal nie wylazły z orbit. — Tak. Teraz w porządku. Widzicie ją dobrze? — Zapaśnicy kiwali głowami, widzieli. — Dajcie tarczę, nie, dużą tarczę. O, tak. Marcja dała się wlec jak wór i posadzid na tarczy, cezar sam modelował układ jej ciała, ułożył opuszczoną rękę wzdłuż uda i poprawił zbyt wystające, jego zdaniem, kolano. Potem gestem nakazał podniesienie tarczy. Marcja jak biały posąg zastygła nad głowami gladiatorów. — No i jak? — Cezar odwrócił się do spotniałych zapaśników, powiódł uważnym wzrokiem po ich twarzach. — No i jak? Podoba się wam? Widzieliście kiedy coś lepszego? Połknęliście języki, co? Przez moment miałem wrażenie, że rozkaże, by tu137 taj, zaraz, zabawili się z Marc ją. Potem nagle skoczył ku nim z zaciśniętymi pięściami, krzyczał: —
Kto wam pozwolił się gapid, świnie?!
Zwlókł Marcję z tarczy i postawił ją, strzelistą i nagą, przy sobie. Miała zaciśnięte powieki, widziałem, to czyniło jej twarz podobną do twarzy umarłej.
— Dosyd! Wracajcie do dwiczeo. A ty — zdawał się zastanawiad nad rolą Marcji — a ty będziesz dzisiaj naszą orężną Wenerą. Nie ruszaj się! Chłopcy, niech jej który pożyczy miecz. Starajcie się walczyd dobrze, bogini na was patrzy. Kiedy wreszcie pozwolił Marcji odejśd, pobiegłem za nią, niepomny na niebezpieczeostwo, jakie mogłem ściągnąd na siebie i na Marcję. — Powinienem mied tyle odwagi, by cię obronid — bełkotałem w bezmiernym żalu. — Nigdy sobie nie wybaczę, że jestem zbyt słaby, by się posłużyd mieczem. Nie słyszała mnie, prawie biegła przed siebie. — Rozkaż tylko, a nie zawaham się przed niczym. Powiedz, że tego chcesz, a pomszczę cię, Marcjo. Pozwól mi na to. Gest jej dłoni nakazywał milczenie, ale nie chciałem go zrozumied. — Nienawidzisz mnie? Przysięgam, że stoisz dla mnie tak wysoko jak bóstwo i dlatego... Uczynię wszystko, co mi powiesz. Marcjo! Dlaczego mnie nie słuchasz. Marcjo? Chwytałem jej suknię, jej umykające dłonie, by się zatrzymała i zechciała na mnie spojrzed. —
Zezwól mi działad. Będę umiał.
(Jeszcze nie potrafiłbym powiedzied, jakie były moje prawdziwe zamysły, pod czaszką plątały mi się niejasne obrazy: padające ciało, sztylet wytarty o połę płaszcza, ucieczka przez ciemnośd śpiących ulic, ale tak na138 prawdę moje plany były wówczas równie niejasne jak ślady na gładzi wody, które zdmuchuje najlżejszy wiatr.) — Jeżeli nie powiesz teraz „tak", zacznę działad sam! — Niespodziewanie dla siebie samego posunąłem się do groźby, jej martwa twarz nagle drgnęła, pół-obróciwszy się ku mnie, spojrzała uważnie, taksująco. Tak patrzy licytator na młodych niewolników, na piękne ciała po raz pierwszy stawiane pod młotek sprzedawcy, ocenia siłę mięśni, zwinnośd ruchów, harmonię kształtów. Takie spojrzenie jest bezlitosne i bardziej bolesne niż smagnięcie rzemieniem. Wargi Marcji poruszyły się i wolno, wyraźnie, ale bardzo cicho powiedziała do mnie w marmurowej pustce korytarza, pod kamiennymi oczami posągu z głową Kommodusa na barkach: —
Musisz czekad. Tak chcę.
Odeszła i jak zawsze narzuciła mi swoją wolę. Czekałem, bo tak chciała Marcja.
Byd może, perspektywa oczekiwania w czasie nie-sprecyzowanie długim znowu popchnęła mnie do nowych spotkao z chrześcijanami. Znowu pojawił się Hipolit i ów drugi misjonarz o czarnym zaroście i pełnym pasji sposobie przemawiania. Wystarałem się o posłuchanie u Zefiryna i zostałem przyjęty jak najbardziej prywatnie, w zatęchłej norze podobnej do tamtej, którą niegdyś zajmowałem sam. Ten prywatny Zefiryn wydawał się starszy i drobniejszy niż kapłan, którego znałem z tajnych zebrao w katakumbach. Zwróciłem uwagę na jego ręce, stwardniałe od pracy, rozdęte sinymi żyłami, zmęczone, i na ubóstwo wytartej lacerny, którą okrywał się od chłodu. Kamionkowy piecyk dymił i kaszleliśmy zgodnie w gryzącym oparze, wycierając łzawiące oczy. Nie tyle mówiłem do niego, ile wykrzykiwałem sło139
wa dławiąc się złym podnieceniem, bardzo pragnąłem go przekonad i sprawid, by uznał moje racje za swoje własne. Widocznie z tego powodu moje argumenty nie miały dostatecznej siły, zbyt zależało mi na tym, żebym był dobrze zrozumiany, plątałem się rozpaczliwie, przyczepiałem się do drugorzędnych szczegółów, zamazywałem proporcje. To, o czym mówiłem, wyglądało znacznie lepiej i równocześnie znacznie gorzej niż w rzeczywistości, ale najważniejsze, że nie było prawdziwe, tak jak mozaika nie jest prawdziwym kwiatem, brzegiem strumienia czy majową łąką, tylko rzeczywistością poprawioną i dlatego w pewien sposób nierzetelną. — Ośmielam się poddad ci tę kwestię pod rozwagę, gdyż nie mogę patrzed na haobę naszej siostry. Znasz ją, wiesz, że jest oddana wielkiej sprawie. Ale jej poświęcenie nie przynosi żadnych owoców, jest równie bezsensowne jak trud rozłupania skały zwykłą motyką. Nie możesz żądad od niej, by spełniła to, czego nikt pod słoocem nie może spełnid. Zefiryn pozwolił mi gadad i nie przerywając słuchał, potakując monotonnym ruchem głowy. —
Jesteśmy przeciwni gwałtowi, Eklektusie.
— Przecież nie nakłaniam cię do gwałtu. To, co się spełni, spełni się przez inne ręce. Tylko musisz pozwolid jej odejśd. To tymczasem najważniejsze. —
Czego ty chcesz, bracie?
Nie mogłem mu powiedzied, czego chcę. Był ostatnim człowiekiem, któremu mógłbym zawierzyd swoje zamiary. Musiałem się uciec do wzniosłego kłamstwa. —
Chcę sprawiedliwości.
—
Jaka jest twoja sprawiedliwośd?
—
Zwyczajna, ludzka.
—
Nie ma ludzkiej sprawiedliwości. Jest tylko sprawiedliwośd boża. Czy sądzisz, że ją znasz?
140
— Bóg posługuje się ręką człowieka, gdy czyni sprawiedliwośd nad grzesznymi. Sam mnie tego uczyłeś, Ze-firynie. Dlaczego ja nie miałbym byd tym narzędziem? — Bo nie jesteś — uciął moje wywody w sposób bezlitosny. — Czy wiesz, co powiedziano? — Przymknął oczy, jak zawsze, gdy przytaczał święte teksty. — „Jeśli z ludzi jest to rada, rzecz wniwecz się obróci, lecz jeślid z Boga jest to sprawa, nie będziecie mogli jej rozerwad, byście nie byli poczytani za walczących z Bogiem." —
Już słyszałem niegdyś te słowa. Od ciebie.
—
I występujesz przeciwko nim?
—
Tego nie powiedziałem.
—
Chcesz zmieniad przeznaczenie?
— Staram się odgadnąd boże wyroki i pomóc im, jeżeli nie pozostaje to w sprzeczności z jego wolą. Właśnie staram się to odgadnąd z twoją pomocą, Zefirynie. Dlaczego odmawiasz mi pomocy? Czy pragniesz, bym zgubił ślad, który mnie prowadzi ku jasności i zrozumieniu? — Jesteś młodzieocem wykształconym i aż nazbyt wymownym. To prawda. Ale także jest prawdą, że pozostałeś w sercu poganinem. Nie pojmujesz radości, jaką daje podporządkowanie się bożej wszechmocy. Obca ci jest radośd z uległej pokory, kiedy bezbronny i słaby oczekujesz łaski, która przemieni cię w kogoś innego, stworzy cię na nowo, silniejszego i lepszego, niż byłeś kiedykolwiek. —
Znam to wszystko od dawna. Nie mówisz mi nic nowego.
Wydawał się zaskoczony moją stanowczością, bo był właściwie prostym, nieuczonym człowiekiem, który nigdy nie posiadł sztuki prowadzenia dyskusji i retorycznych sztuczek, jakimi polemiści zwykli unicestwiad swoich adwersarzy. Jego wiedza była klarowna i jasna, 141 te kilkadziesiąt stron z Ewangelii, nieco wersetów z „Dziejów Apostolskich" i wyrwane cytaty z „Didache", najprostszego wykładu ku zbudowaniu maluczkich. Wszystko, co wykraczało poza te skromne ramy, wtrącało go w niepewnośd i kazało mu wątpid w najoczy-wistsze prawdy, głoszone cudzymi ustami. Uznał za stosowne poskromid mnie. — Nie buntuj się, synu. Powiedziane jest, że każdy ma zostad w tym powołaniu, do jakiego powołany został.
— Och — machnąłem ręką, zrozpaczony jego ignorancją i ostrożną tępotą — mogę ci powiedzied to samo, tylko innymi słowami. Słuchaj i osądź sam. — Teraz ja przymknąłem oczy i zacytowałem: — „Cóż ja, stary i schorowany, mógłbym robid lepszego niż chwalid boga? Gdybym był słowikiem lub łabędziem, naśladowałbym słowika lub łabędzia. A skoro jestem stworzeniem rozumnym, należy mi sławid boga. Uczyo, co chcesz, ulegnę ci, jestem twoją własnością, panie. Nie sprzeciwię się niczemu, co uznasz za słuszne. Prowadź mnie, dokąd ci się podoba. O, panie, czym się kiedy skarżył na ciebie? Czym szemrał kiedy przeciwko opatrzności twojej? Byłem biedakiem, boś tak zrządził, ale byłem nim z radością..." Z twarzy Zefiryna nie schodził potakujący uśmiech. Kiwał głową. — Widzę, że starasz się przyswoid sobie wzniosłe prawdy. — W najgłębszej wierze, przekonany, że kontynuuje moją myśl, dodał: — „Albowiem kto w Panu powołany jest niewolnikiem, wolny jest w Panu, a także ten, który jest powołany wolnym, niewolnikiem jest Chrystusowym". Potem dodał: —
Cieszy mnie, synu, że przyswoiłeś sobie najważniejsze teksty, to się chwali. Co to było?
142 —
Muszę cię zmartwid: to był Epiktet.
Zamachał rękami w pełnej oburzenia obronie. — Jak śmiesz! To pogaoskie plugastwo, to trucizna podstępna, wnikająca w uszy, znieprawiająca serca! — Zaczerpnął głęboko powietrza. — To grzech. Czy to rozumiesz? — Nie. Chyba nie. Nie widzę żadnych specjalnych różnic między Pawłem a Epiktetem. Sam jej nie zauważyłeś i myślałeś... — W tej chwili spojrzałem w jego oczy i niezręcznie spróbowałem łagodzid: — Byd może, jestem w błędzie. Niedawno dopiero oświecił mnie blask wiary. Mogę się mylid. Bardzo mi zależało, by dozwolił mówid mi dalej o najważniejszym. Ta dygresja była zupełnie zbyteczna. Chciałem bronid Marcji. Siebie też. Jeżeli Zefiryn nie da swojego przyzwolenia, nigdy, przenigdy nie zyskam sprzymierzeoca w Marcji. Nie mogłem go przekonad, oczy Zefiryna ścięły się w dwa kamyki. Po prostu nie słuchał mnie. Założył sobie z góry, że w tym, co mówię, nie ma ani słowa prawdy, że nie warto zastanawiad się nad racjami, jakie przytaczam. — Klęknij i proś o przebaczenie — przerwał mi w połowie zdania. — Zgrzeszyłeś. Nie jestem tak surowy, bym żądał wyznania twoich zamiarów przed człowiekiem, którego śmierd planujesz. Zakazuję ci myśled o tym. To wszystko. A teraz odejdź. Schyliłem się i otrzymałem błogosławieostwo. Ale nie zostałem przekonany, moje racje pozostawały moimi racjami, nie zamierzałem wprowadzad w nich żadnych poprawek.
Wreszcie istniało tysiące różnych argumentów, z których każdy mógłby się stad moją bronią. Czy Kommodus nie jest tyranem? Czy nie znieważa najświętszych uczud mieszkaoców Miasta? Czy nie spotwarza najczcigodniejszych przedstawicieli wielkich rodów? Czy 143
nie karano mieczem mniejszych występków i potworności? Tak naprawdę to chodziło mi o Marcję. O Marcję i o mnie samego. W istocie był we mnie strach, obawa człowieka chwiejącego się na cienkiej linie nad głęboką przepaścią. Jeden nieostrożny krok i przestaję istnied. Nie pragnąłem wcale stad się nicością, wolałem żyd i wreszcie mied Marcję dla siebie. Nie imponującą pięknośd, nie kochankę cezara, nie chrześcijankę, po prostu Marcję taką, jaką sobie stworzyłem w marzeniu. Dopóki żył Kommodus, to było niemożliwe. Pogrążony w swoich niewesołych rozmyślaniach, krążyłem po zakazanych zaułkach, dławiąc się ostrymi wyziewami nędzy. Od czasu do czasu wśród czynszowych domów szarzał wysoki mur prywatnej posiadłości, kryjący zazdrośnie bogatą siedzibę, z fontanną w atrium i posążkami z brązu pomiędzy kępami kwiatów i krzewów. Co kilkanaście kroków wysokie dzbany foluszników roznosiły ostrą woo kisnącego moczu, przechodnie, odwróciwszy się tyłem do potoku ludzkiego, rozkraczali się bez wstydu nad brzuchem dzbana. Równie często jako owe dzbany mijałem niewielkie przybytki Kloaciny, gdzie chytrooki poborca zbierał u progu wytarte miedziane pieniążki, mieszkaocy czynszowych domów odwiedzali wiele razy na dzieo te ustronia, to było prostsze niż znoszenie nocą po drabinie naczyo z cuchnącą zawartością. Za wylewanie nieczystości przez okna groziły wysokie grzywny, zdarzało się i tak, że nie mogąc precyzyjnie ustalid winnego, karano grzywną wszystkich mieszkaoców piętra, z którego wylano odchody na ulicę. Najbiedniejsi udawali się chyłkiem do dołów na śmieci, to nie kosztowało nic. W dusznym mroku nędzarskich sklepików, na antresoli tak ciasnej, że przypominała raczej norę niż mieszkanie człowieka, gnieździły się liczne rodziny właści144 cieli oszałamiających bogactw w postaci garści orzechów, koszyka nadpsutych winogron i kilku pęczków cebuli. Otyły rzeźnik przed swoją ławą powiewał z zapałem godnym lepszej sprawy wachlarzem z gałązek, muchy zrywały się niechętnie i brzęczącą chmurą krążyły nad łysą głową mistrza rzeźnickiego tasaka. Wrzaskliwi chłopcy wspinali się na stosy belek i kamiennego ciosu, zwalonego tutaj nocą przez wozy o skrzypiących kołach. Bawili się w obleganie nieprzyjacielskiej twierdzy. Zabici Kwadowie mieli obowiązek padad na ziemię, tam gdzie dosięgnął ich pocisk, przechodnie potykali się o leżących chłopców i klęli ze złością. Wśród szarego tłumu zwracała czasami uwagę syryjska szata kapłana Kybele w stożkowatej czapce lub błyskało pokryte grubą warstwą bielidła oblicze ladacznicy, świecące ogromnymi półksiężycami zausznic,
hełm pretorianina z kooskim ogonem; twarze czarne i żółte, śniade i białe, barbarzyoskie klejnoty wykute w miedzi lub spatynowanym srebrze. Wszyscy spieszą się, biegną gdzieś naprzód jak zaaferowane mrówki w rozgrzebanym mrowisku, niosą pod czołami nieodgadnione myśli, swoje pragnienia. Może to właśnie oni są moimi sprzymierzeocami, bradmi, których marzenia są także moimi marzeniami? Przez chwilę poczułem chęd podejścia do jednego z tych ludzi i zapytania, czy nie przyjąłby sztyletu, który mógłbym wsunąd w jego rękę. Nie, to nie mogła byd droga spełnienia. Jeżeli ktoś kocha cezara, to tej miłości należy szukad tutaj właśnie, w skisłym zapachu moczu i gnijących głąbów kapuścianych. Zostałem sam z chęcią zemsty czy sprawiedliwości, bo już wszystko pomieszało mi się, prywatne racje i jakieś niezwykle ważne argumenty: dobro imperium, ocalenie wolności, niesprawiedliwośd proskrypcji 10 — Kommodus.. 145 i wyroków, szaleostwo na stopniach tronu. To też była jakaś prawda. Dlaczego nie umiałem natchnąd własnym gniewem Zefiryna i zmusid go, żeby powiedział: uczyo to? Przeszedłem pod marmurowymi posągami na Forum Julijskim, spoglądając na brokaty i muśliny cienkie jak poranna mgła, rzucone niedbale na stoły przed składami kupców, nie widziane klejnoty (rubiny ogromne jak dziecięca pięśd, szmaragdy wysyłające zielone ognie i matowe opale jak skamieniałe łzy, złote plecionki indyjskich filigranów), delikatne rzeźby w pożółkłej kości słoniowej (dziesiątki maleokich słoni postępujących za sobą) i naczynia z brązu o wyszukanych kształtach, cenniejsze niż złoto puchary i czarki z mieniącego się kryształu. Przy kupieckich składach zatrzymywały się luksusowe pojazdy, zaprzężone w brytaoskie kuce i białe muły w szkarłatnych czaprakach, złocone lektyki lub zażywające spaceru pod leciuteokim cieniem kolorowej parasolki wielkie damy, otoczone całymi orszakami klientów, wyzwoleoców i niewolników. Kupcy, gnąc się w ukłonach, wybiegali naprzeciw znakomitych gości, podsuwali stołki, częstowali sorbetem i niedostrzegalnym prawie ruchem palców dyrygowali sprzedawcami, którzy z małpią zręcznością rozkładali coraz piękniejsze drobiazgi lub rozwijali bele jedwabi o połysku gołębich skrzydeł. Ci, którzy rozpierali się na taboretach o lwich nogach, mieli swoje powody, by sprzyjad moim marzeniom. Taksowałem ich gładkie, nieodgadnione twarze. Czy to będzie ten senator z łysiną otoczoną rzednącymi kępami włosów, w obuwiu przyozdobionym przesadnie dużymi półksiężycami z kości słoniowej? A może ta matrona pełna udanej godności, grzebiąca pożądliwie w ogniach klejnotów? Lub ten młodzieniec o twarzy 146
starca, pobladłej i zżółkłej, i nierichomym spojrzeniu człowieka, którego nie zadziwi już lic? Znowu zagłębiłem się w uliczki i doszedłem do Ty-bru, cuchnącego niczym ściek przy jitce. Fale pluskały
0 boki małych stateczków. Zagapiłem dę przez moment na lekki zarys mostu prowadzącego do mauzoleum Ha-driana, ogromnego niczym góra i najeżonego ciemnymi grotami żywotników rosnących na kopca piętrzącym się nad murami. Nic nie poradzę. Może Marcja ma rację. Może Zefiryn ma rację. Trzeba czekad — odezwałem *ę sam do siebie. Nigdy nie rozmawiam z sobą głośno i poczułem się nieco zaskoczony swoim niewczesnym gadulstwem. Nie sądzę, bym musiał zasięgad rady usiebie, 1
nie przypuszczam, by na moje pytanie mojewargi odpowiedziały nagle coś rewelacyjnego.
—
Witaj!
Przede moą stał zapijaczony poeta, sąsiad z czynowej nory, jeszcze żałośniejszy niż niegdyś. Jego twa,, obrzękła i spuchnięta nasuwała myśl o policzkach wymierzonych przez krewkiego szynkarza na widok tabliczki z zapisaną sumą długów. —
Witaj! — pozdrowiłem go i złapałem się na tonie protekcjonalnej łaskawości.
— Cieszę się, że mnie poznałeś. — Obiegł mnie spłoszonym spojrzeniem i dodał z pokorą: — Wysoko zaszedłeś, panie. — Widocznie mój syty dobrobyt skłaniał go do przerażonej czci. — Byłbyś aż tak łaskawy, by poratowad mój głód kilkoma sestercami? — Weź. — Wysypałem w jego dłonie wszystko, co miałem w kiesie. Wydał pisk rozdeptanej myszy i usiłował pocałowad skraj mego płaszcza. — mied
Ciągle pijesz? — zapytałem zupełnie niepotrzebnie i nagle błysnęła mi pewna myśl. Ja też mogę
147 na własnośd człowiela oddanego jak pies, którego dźwi-gnę z nicości. — Będziesz musa+ przestad pid — stwierdziłem kategorycznym tonen, rozpoznałem w swoim głosie władcze nakazy Marci i uśmiechnąłem się. —
Jeżeli tak rozkażesz, panie...
—
Przyjdź (b mnie.
—
Gdzie mim cię szukad?
— W domi cezara na Celius. Weź to. — Wyskrobałem kilka s»w w wosku tabliczki: „Oddawcę niniejszego wpuści bezzwłocznie". — Możesz już dzisiaj napisad odę ^ szczęśliwą odmianę swojego losu. i
Zostawiłem go osłupiałego, obracającego w dłoniach
I
tabliczK, chyba nie dowierzał mojej niejasnej obiet-
nicy, &k samo jak ja nie mogłem niegdyś uwierzyd Marc1' i
Jiz godziłem się z myślą o samotnym działaniu. Je-
i
dy:Ym moim pomocnikiem będzie ten nieważny czło-
I
vek, narzucę mu rolę ofiary, jeżeli to będzie koniecz-
I
ie. Marcja? Cóż, Marcja pogodzi się z tym, co nastąpi.
I
Nie ma przywileju cofania płynącego czasu i porządko-
I
wania zdarzeo według własnego chcenia. Gdzie ja czy-
Itałem o posągu, który ożył? Marcja ulepiła mnie z błota przedmieścia, ale teraz ożyłem. | Możemy pożeglowad do Neukratis, ten człowiek naI
będzie na swoje imię dom i ziemię, przygotuje wszyst-
I
ko nie budząc niczyich podejrzeo. Może byd także wil-
1
la w cieniu cyprysów gdzieś na stokach Wezuwiusza,
B
nad błękitnym morzem, gdzie nauczę Marcję byd sobą
1
i dowiem się wreszcie, jak brzmi jej śmiech.
1
To wszystko było takie proste. Wystarczyło tylko
i
chcied. I dlaczego to Marcja nie chciałaby tego, czego
1
pragnąłem ja?
1
(Cały czas nie pomyślałem ani razu o tym, że zawsze
¡i
się mylę w ocenie postępowania Marcji. Po prostu nie
148 -mw chciałem się nad tym zastaiawiad. Mój obraz sytuacji był skomponowany zgodnie z mymi pragnieniami i z niczym więcej.) Już w przedsionku usłyszałem szczęk krzyżującej się broni i okrzyki, którymi zipaśnicy zagrzewali się wzajemnie do wysiłku. Minął mnie niewolnik dźwigający cały stos lnianych ręcznków służących do ocierania spoconego ciała. Na Celius trwał zwyczajny dzieo cezara. W jednej z sal drzemał osowiały Letus, prefekt pretorii, może liczył na to, że Kommodus zechce jednak wysłuchad jego raportów?
Ta zwyczajnośd była tak krucha, że wystarczyłby jeden gwałtowniejszy gest, by ją zmącid, by rozsypała się z miałkim chrzęstem jak szkło, w które ciśnięto kamieniem. Ktoś musi wykonad ten gest. Ja? Marcja? Ktokolwiek inny? Z tymi myślami minąłem amfiladę sal i zająłem zwykłe miejsce pod drzwiami sypialni cezara, coś pośredniego między psem a wygodnym sprzętem, przypadkowo obdarzonym zdolnością mówienia. Przymknąłem powieki i zapadłem w drzemkę, to był najrozsądniejszy sposób spędzania czasu, kiedy czekałem, aż Kommodus skooczywszy dwiczenia zechce, bym roz-sznurował mu wysokie trzewiki i wezwał masażystę. Miałem nadzieję, że dzisiaj nie kopnie mnie prosto w zęby, jak to był łaskaw uczynid onegdaj. —
Zmieniłaś się, Marcjo.
—
Tak? Nie zauważyłam.
— To jest trudne do zauważenia, ale ja czuję, że tak jest. Robisz takie wrażenie, jakbym ci był zupełnie obojętny. —
Sądzisz?
—
Nie sądzę. Wiem.
— Nie zamierzam polemizowad z twoimi odczuciami, mój Herkulesie. Może masz ochotę na wino? Przysłano je z Grecji. Jest słodkie jak miód i pachnie tymiankiem. Marcja leżała na niskiej sofie, układ jej ciała był wystudiowany niezwykle pieczołowicie, pewne niedbałe znużenie czy roztargnienie podkreślała zarzucaniem ramion na wezgłowie i ruchem bosej stopy kreślącej nad posadzką tajemnicze figury. Odpowiadała Kommoduso-wi spokojnie, trochę takim tonem, jakim zwykło się zwracad do natrętnego petenti lub nieproszonego gościa, gdy chce mu się okazad, ze jego wizyta jest zbyteczną stratą czasu. — Doskonałe wino — powtórzyła nie wykonując żadnego ruchu, który świadczyłby, że ma zamiar podnieśd się i usłużyd swojemu kochankowi, jak to robiła zawsze. Kommodus pochylając czoło wpatrywał się w przepych rozrzuconych włosów, w prześliczne linie ramion i piersi ledwo osłonięte cieniutkim płótnem, delikatną skórę, pod którą krążyła zdrowa, bujna krew. Przyszedł do niej ze swoim strachem i niepewnością, dręczony złymi snami, kiedy umęczone ciało miotało się po łożu, przerażony krwią, którą odpluwał rankami, i bolesnym kaszlem, jeszcze niezbyt przekonany o tym, że to, co postanowił, wyda godne podziwu owoce. Potrzebował, bardziej niż się sam do tego przyznawał, prostego rozsądku Marcji, a nawet tych jej wschodnich bajek, które można było tłumaczyd na różne sposoby. Zamiast dawnej Marcji, przymilnej i przekornej, rozsądnej i zabobonnej, zastał obcą kobietę, roztargnioną i nieuważną, która nie zadawała sobie trudu, by cfroeiaż-jidawad, że słyszy cokolwiek z jego
słów. Gdy milknął, wygłaszała tóika gładkich zdao, nie znaczących nic, i ziewała, osłaniając buloną dłonią znudzone wargi. Dlatego rozmowa rwała się, utykała niby ciężko naładowany wóz na bagnistej drodze, co chwila zapadała cisza, ciężka i stężała, nieznośna dla obojga. — Pogoda w ostatnich dniach jest nader kapryśna. — Sięgnęła po zwierciadło i zapatrzyła się w odbicie własnej twarzy, wydymając lekko wargi jak do gwizdnięcia. — Raz taki upał, że trudno wytrzymad, a w chwilę później trzęsiesz się z zimna. Zdaje mi się, że już złapałam katar. —
Nie interesuje mnie twój katar. Odpowiedz mi.
—
Pytałeś o coś?
—
Tak.
—
Wybacz, nie dosłyszałam. Na co mam odpowiedzied?
—
Przestao się zgrywad. Robisz to kiepsko. Wygwizdano by cię w każdej prowincjonalnej dziurze.
— Wyrażasz się wulgarnie. Mam okropną migrenę. Byłabym ci wdzięczna, gdybyś mnie teraz zostawił samą. —
Co za miny, pozy, pretensje. Brawo! Wyrabiasz się, Marcjo.
—
Tak, kochanie. Staram się. Cieszę się, że to oceniasz.
Sięgnęła po grzebieo i przytrzymując ręką snop włosów zaczęła je rozczesywad. — Wiesz, dostałam bardzo dobry przepis. Rozciera się oliwę z kilkoma żółtkami, sokiem granatu i uryną niemowlęcą... Mówiła jeszcze wiele podobnych rzeczy, szczebiotała pospiesznie i przymilnie. Od momentu, kiedy odkryła, że obojętnośd i arogancja są najlepszą bronią, używała jej bez żadnych skrupułów. Ciągle jeszcze nie decydowała się, by porzucid Kommodusa, chociaż miała serdecznie dosyd jego głosu, pieszczot, obecności, żalów i wszystkiego, co było nim. Ale nie chciała odejśd, gdyż lojalnośd (a przynajmniej jej resztki) kazały jej byd po151
słuszną zleceniom Zefiryna, zresztą teraz gra ją wciągała, pozwalała gładziej omijad niebezpieczeostwa i rozkoszowad się swoją potęgą. Dlatego wdzięczyła się da-lej— nos.
Czy mam zebrad włosy do góry? Podoba ci się? Nie, to postarza i widad, że mam trochę zadarty
Jak zwykle dał się nabrad na kobiece sztuczki i już wpadł w jej ton, złudzony' pozorami pojednania i bliskości. — Możesz nie zmieniad fryzury. Ta jest bardzo dobra. — Tak mówisz, żeby mi zrobid przyjemnośd, ale ja i tak doskonale wiem, że wyglądam potwornie. Fryzjerka spaliła mi żelazkiem włosy na samym przodzie. Widzisz? —
Nie. Nic nie widad.
Roześmieli się razem (Marcja poczuła tak mocno swoją przewagę, że aż silniej zabiło jej serce) i nim przebrzmiał śmiech, rzuciła od niechcenia: —
Pozwolisz mi wyjechad z Miasta?
(Nie powinna była zadad tego pytania, ale zadała je, ( żeby sprawdzid, na ile może sobie pozwolid.) —
Sama?
—
Oczywiście. Jak możesz w ogóle pytad?
—
Dlaczego chcesz wyjechad?
—
Kąpiele, trochę samotności i w ogóle. Mam ochotę przemyśled sobie pewne sprawy.
—
Chcesz powiedzied, że czujesz się zmęczona życiem w Mieście?
—
Coś w tym rodzaju.
—
Mogę wnieśd nieco urozmaicenia w twoje życie. Co powiesz o wygnaniu?
—
Propozycja wydaje mi się zupełnie rozsądna. Mam rozumied, że już jestem wygnana?
Nie chodziło o to, co powiedziała. Chodziło o to, jak powiedziała. 152 Z miałkim brzękiem zwierciadło roztrzaskało się na posadzce. Kommodus bił Marcję zupełnie po prostu, walił ją pięściami gdzie popadło, szarpał za włosy, wykręcał jej ręce. Zaskoczona nagłym wybuchem jego wściekłości, początkowo nawet nie usiłowała się bronid. Dopiero gdy minęło pierwsze zaskoczenie, zaczęła oddawad razy, gryzła i drapała, paznokcie zostawiły krwawe rysy na policzku cezara. Szarpanina stawała się coraz gwałtowniejsza, walili się nie na żarty, nie oszczędzając się wzajemnie. Gdy Kommodus odepchnął wreszcie Marcję pod ścianę, Marcja powstała z posadzki i lekko, niemal bezszelestnie powróciła na dawne miejsce na łożu, przybierając identyczną pozycję. Odchrząknął: —
Uniosłem się, ale ty robisz wszystko, żeby mnie rozzłościd. Bardzo mi przykro.
—
Ach, nie ma o czym mówid. Ja też zachowałam się niewłaściwie.
Po tych słowach zapadło krępujące milczenie. Kommodus wpatrywał się w drzwi, jakby w nadziei, że stamtąd pojawi się ratunek i odsiecz. —
Czego ty właściwie chcesz?
—
Przecież wiesz, mój Herkulesie, że nie chcę niczego.
—
Ale jesteś inna!
—
Nic na to nie mogę poradzid.
—
Ja się nie zgadzam, żebyś była taka, jak teraz.
—
Postaram się zmienid, jeśli sprawię ci tym przyjemnośd.
— Masz kochanka. — Zbliżył twarz do jej twarzy, widziała spotniałą bladośd jego czoła i drobne zmarszczki w kącikach oczu. — Kto to jest? —
Ty.
(Odpowiedź pełna słodyczy i przekonania.) —
Nie masz nikogo innego?
—
Obrażasz mnie, Herkulesie.
—
Bardzo mnie kochasz? (Teraz Kommodus pytał tonem ciepłym, pełnym intymności.)
—
Sam wiesz.
—
To dlaczego jesteś taka?
— O co ci chodzi? Wcale nie jestem taka ani inna. Po prostu boli mnie głowa, a ty przychodzisz i mówisz te wszystkie nieprzyjemne rzeczy, i jeszcze chcesz, żebym była zachwycona. Ciebie chyba nigdy nie bolała głowa, prawda? —
Nieprawda. Bolała.
Pozwolił się zagadad, omotad pozorną czułością i troskliwością. Przez krótki czas stała się dawną Marcją, taką jakiej pragnął, i już był zadowolony i spokojny. Znając go tak dobrze, wiedziała lepiej niż ktokolwiek inny, że cezar pragnął bardzo miłości i podziwu, nawet wtedy kiedy podziw był fałszywy, a miłośd skłamana. W głębi duszy był sentymentalny i ufny, a wstydził się tego tak bardzo, że gotów był wydad wiele wyroków śmierci, by nie myślano, że zależy mu na uczuciach innych ludzi. Przy tym jego natura była chwiejna, słaba i nieobliczalna, nie można było budowad na niej nic trwałego i dlatego właśnie marzenia Zefiryna nie mogły zostad spełnione. Jej dawne marzenia także nie, ale teraz nie pragnęła zostad cesarzową, matką następcy tronu, bóstwem czuwającym nad śmiertelnymi.
W ogóle wolała nie zacieśniad zbyt mocno więzów, które łączyły ją z Kommodusem. Miała inne plany, swoje własne, a jej plany nie były wcale planami Zefiryna ani nikogo innego. Marzenia Marcji były bardzo proste i nieskomplikowane, lecz w jej marzeniach nie było miejsca dla Kommodusa. Nie dawał się wcisnąd w żaden układ, nie mogła liczyd na jego życzliwą obo154
jętnośd, nie był kimś, kto dotrzymuje swoich przyrzeczeo. Dopóki ona była ofiarą ich wzajemnego stosunku, Kommodus przywykł traktowad jej oddanie i bliskośd jako coś sobie należnego. Och, płacił jej zaszczytami i złotem, ale miała zupełnie inne marzenia. Czy istnieje ktoś, kto odważyłby się zaślubid odtrąconą kochankę cezara? Jest wreszcie tak, jak sobie ułożyła. A więc dzieci. Będzie miała mnóstwo dzieci. W nocy śniła o rybkach przecinających gładź wody i małych ptakach, duszach dzieci czekających na sposobnośd ukrycia się w jej łonie. Będzie rodziła swoje dzieci co roku jak żona zagrodnika czy łatacza sandałów. Żadnych pałaców i złota. Obszerny dom, duży ogród z grzędami warzyw. Solidne meble. Jeżeli Eklektus życzy sobie tego, będą mieli niewielką posiadłośd, dzierżawcy co roku zapłacą czynsz. Albo jakieś przedsiębiorstwo. Słyszała, że cegielnie są dobrą lokatą kapitału. Lub jeszcze lepiej: spółka z jakim solidnym domem handlowym, regularnie wpływające procenty od udziałów. Bez ryzyka. Za te lata przy boku Kommodusa ma chyba prawo do zapłaty. Potrzebne pieniądze da jej cezar, chrześcijanie, prefekt pretorii albo ktokolwiek inny, jedno jest pewne, że nie odejdzie bez zapłaty. Pieniądze zaś muszą się znaleźd, Eklektus powinien mied nie tylko żonę, ale i środki do życia. Kiedy już znajdzie swoje szczęście, będzie najgorliwszą z wyznawczyo, Zefiryn nie będzie miał powodów uskarżad się na nic. Odzieje ubogich, przeznaczy stałe sumy na rzecz gminy, jej dom stanie się portem dla wszystkich potrzebujących. Czy można chcied więcej? Zawsze starała się wypełniad nakazy Zefiryna, ale miała dosyd swojej misji. Na jej miejsce znajdzie się 155 ktoś inny, byd może, nie została stworzona do wielkich przeznaczeo. Z tym była się gotowa pogodzid. O ile plany Marcji odznaczały się klarownością, o tyle zamysły Kommodusa były bardzo pogmatwane. Już skooczyły się dni wypełnione pracowitymi dwiczeniami w szczęku broni i rumorze uderzających o siebie tarcz, coraz rzadziej Kommodus zjawiał się namaszczony oliwą i obsypany białym proszkiem pomiędzy gladiatorami. To zresztą nie przeszkadzało mu na zewnątrz, wobec ludu i senatu, ukazywad się publicznie z ciężką tarczą i długim mieczem, z ramionami o-krytymi lwią skórą, której złote pazury spinał na piersiach. Senatorowie nie zdobyli się nawet na szmer protestu, kiedy w tym stroju wkroczył do senatu i zasiadł na zwykłym miejscu. Strój był błazeoski, stosowny na saturnalia; chudy nagus okryty
płową skórą pośród białych tog i budzących szacunek łysin! Przemówienia płynęły wartko, senatorowie z okrągłymi, wystudiowanymi gestami roztrząsali sprawy zgłoszone w tym dniu pod obrady. — Jak już dowiódł Kolumella, można podnieśd plony z każdego łanu po wielekrod, jeżeli orkę przeprowadza się ciężkim sprzętem i zaprzęga się silne, dobrze odkarmione zwierzęta, które mogą podoład trudowi pogłębionego orania. Boski, Niezwyciężony, Wieczysty Herkules, który zasiada dziś między nami, by swą nadzwyczajną mądrością wesprzed nasze ludzkie wahanie i niepewnośd, byd może, przychyli się do projektu opracowania instrukcji dla osadników wojskowych w sprawie najbardziej racjonalnego wykorzystania areału uprawnej gleby. — Protestuję! Jak jego przenikliwa mądrośd, dar bogów dla najlepszego władcy, z pewnością odgaduje, argumenty mojego przeciwnika grzeszą zdumiewającą ignorancją. Celsus dla gospodarstw średnich dawno już
przeprowadził rachunek, z którego jasno wynika, że głęboka orka, wymagająca specjalnego sprzętu i drogich zwierząt pociągowych, jest nieopłacalna. Traktat ten jest ogólnie dostępny i doprawdy zdumiewad się należy, że poprzedni mówca, mój szanowny oponent, nie zapoznał się przynajmniej z podstawowymi tezami tego popularnego opracowania! Biorę na świadka ciebie, Niezwyciężony Herkulesie, że prawda jest po mojej stronie. Cezar z uśmiechem kiwnął głową, w zasadzie bawiły go kłótnie senatorów. Krzyczeli głośniej niż kiedykolwiek, w intencji, że będą usłyszani i zauważeni przez władcę. — Donoszą nam z Ostii, że zarysowały się pewne trudności w rozładunku statków z egipskim zbożem. Dwanaście dużych jednostek stoi od kilku dni na redzie i dotąd nie opróżniono ich ładowni. Apeluję do prefekta Anony. Jak długo będziemy cierpieli złą organizację pracy i bałagan w porcie węzłowym dla zaopatrzenia Miasta w podstawowe artykuły spożywcze? — Już wdrożono śledztwo w tej sprawie. Winni zostaną surowo ukarani, niedociągnięcia zaś usunięte. — Jeżeli już mowa o statkach, to nie mam słów potępienia dla wynalazcy, który niekontent, że ludzie umierają na ziemi, rad by jeszcze, by człowiek ginął na morzu nie pogrzebany. Nie należy przeznaczad żadnych sum na udoskonalanie tych pływających grobowców. Boski i wielki cezarze, zezwól, bym w twoim imieniu, z twoją pełną łaski zgodą uzyskał zakaz budowania coraz większych jednostek pływających. Już Katon powiedział, że sława Rzymu wspiera się na radlę oracza, a nie na rufach okrętów. Natchnieni tą skrzydlatą myślą... — Oto poglądy zaślepionego konserwatysty, godne jaskio Iberii, a nie oświeconego człowieka naszej epoki!
157 — Boski władco, zabroo mu wypominad mi iberyjskie pochodzenie. Ja nie wytykam palcami ludzi, których dziadowie okrywali jeszcze głowę pileusem, znakiem niedawnego wyzwolenia! Zresztą, różnie o tym gadają. —
Co gadają? Ośmiel się powiedzied głośno, ty iberyjski przybłędo!
—
Nie ma potrzeby przytaczad ogólnie znanych faktów.
—
Cezarze! Zostałem obrażony.
—
Panie! Nakaż milczenie temu człowiekowi.
Rozdygotani, purpurowi senatorowie mierzyli się wzrokiem posapując głośno. Cezar zaklaskał w dłonie, tak wita się zawodników na arenie amfiteatru, przez senatorskie ławy przeleciał przypochlebny chichot. — Kontynuujcie obrady — nakazał Kommodus. Ziewał nie osłaniając ust, nudni byli ci staruszkowie, z tymi samymi od lat kłótniami, z tą samą krótkowzroczną pewnością siebie. Zmiatał jednych, na ich miejscu wyrastali tacy sami, z identycznymi gestami upierścienionych dłoni, równie gadatliwi i impetyczni, jak ci, których wygnano lub zgładzono. — Z wieści napływających ze wschodu wynika, że polityka bliskowschodnia Pescenniusza Nigra musi budzid poważne obawy. Apeluję do obecnego między nami czcigodnego Emiliusza Letusa, prefekta pretorii, o wyjaśnienie nam dyrektyw i pełnomocnictw, jakie kiedyś otrzymał Niger z kancelarii Najwyższego, Najdo-brotliwszego, Ubóstwianego. — Są to sprawy poufne i publiczne ich omawianie mogłoby przynieśd niepowetowane szkody całej polityce zagranicznej imperium. Z żalem jestem zmuszony odmówid. — Dlaczego bez porozumienia z senatem przeniesiono jednego z najzdolniejszych dowódców, Septymiusza 158 Sewera z ważnego posterunku w Galii nad Dunaj? Czy i to jest tajemnicą? Senatorowie zadrżeli z przerażenia. Takich pytao nie stawiał od dawna nikt, kto chciał dożyd podeszłego wieku. Mimo agresywnego tonu pytanie nieoczekiwanie rozbawiło cezara. Wstał i z tarczą na ramieniu, już w drodze do wyjścia, wyjaśnił śmiejąc się głośno: — Do Galii wysiałem Albina. Nad Dunajem potrzebny jest służbisty kapral, żeby wziął za mordę tę hałastrę, która ma czelnośd nazywad się legionistami. Czcigodni ojcowie, znudziliście mnie tak
serdecznie, że zasnę dzisiaj bez żadnych odwarów nasennych. Bawcie się dalej. Co do mnie, opuszczam wasze towarzystwo z prawdziwym żalem. Za plecami Kommodusa zamknęli mur błyszczących pancerzy złociści pretorianie i twarde kroki zadudniły na posadzce kurii. Trwożnie, ściszając głos, senatorowie powrócili do obrad i sporów. W zasadzie nie mieli nic przeciwko jak najmniejszemu udziałowi cezara w rządach, ale bali się o własną skórę i bogactwo, nie mogli liczyd na żadne sentymenty swojego władcy. Kommodus już wiele razy demonstrował niechęd i lekceważenie w stosunku do czcigodnej instytucji. Jego poprzednicy chlubili się tytułem „pierwszego między senatorami", on nie chciał byd ani pierwszy, ani ostatni, po prostu nie potrzebował rad senatorów, z nimi czy bez nich, machina paostwowa pracowała tak samo, kancelarie działały bez zarzutu, podatki wpływały regularnie, długie raporty z prowincji zjawiały się w przepisowym czasie, edykty i rozporządzenia docierały zawsze do właściwych rąk. Każdy z senatorów miał swoje powody, by pilnowad kurulnego stołka, był to dobry posterunek dla za159 rządzania własnym majątkiem, przywileje, które dawało zasiadanie w kurii, były nie do pogardzenia. Trzeba coś zrobid — myślał każdy z nich i milczał, wszyscy wiedzieli, że Emiliusz Letus zwykł działad szybko i bezwzględnie. Woleli udawad, że nie myślą nic. Zaś w cezarze narastała głucha nienawiśd i czczośd. Od dzieciostwa przeznaczony do panowania (mądry Marek w dziecinne rączki syna złożył bez wahania cały świat, ten zgorzkniały, chory człowiek, który nie miał złudzeo nawet w stosunku do siebie samego, idealizował synka, przypisywał mu cechy, jakich Kommodus nigdy nie posiadał), dostał on władzę wcześniej, niż mógł się spodziewad. Razem z władzą otrzymał nieograniczony kredyt zaufania i sympatii, dziedzictwo po ojcu, po Antoninie Piusie, po Hadrianie i Trajanie, po Nerwie. Bardzo chciał pomnożyd te uczucia, starał się w pierwszych latach swoich rządów, by grzmot oklasków i wielogłosy ryk ciemnego tłumu miały jakieś pokrycie w jego czynach. Później był spisek Lucylli, wyostrzony sztylet przed jego ogłupiałymi oczami. 1 wtedy zaczął się bad, a raczej nie tyle się bad, ile poddawad nieustannej czujnej ocenie słowa ludzi, którzy zwracali się do niego, rozmyślad nad ich zachowaniem, poddawad analizie jakieś błahe odezwania, jakieś nieważne postępki. Czy oni też cieszyliby się z jego śmierci? Czy też marzą o wbiciu sztyletu w jego serce? Czy zobaczy którąś z tych twarzy przed sobą, jak wówczas twarz Umidiusza, wykrzywioną złym okrucieostwem? Ponieważ nie wierzył nikomu, obdarzył kilku ludzi zaufaniem właściwie dziecinnym, zakładając, że tylko oni są jego przyjaciółmi, oparciem, tarczą przeciw wrogiemu światu. Skąd mógł wiedzied, że Peren-nis jest łajdakiem, sprytnym karierowiczem, pozbawionym skrupułów, marzącym o diademie cezarów dla sie160 bie i dla swoich synów? Jak miał poznad, że posłuszny, odgadujący w lot każde życzenie Kleander w jego, Kommodusa, imieniu wydaje wyroki, konfiskuje majątki, głodzi lud Miasta? Nie wierząc do kooca
świadectwom zabił Perennisa i Kleandra i płakał, kiedy żołnierze odeszli wznosząc na ostrzu włóczni ociekające krwią głowy. Ludzie, których znał od dzieciostwa, którzy nosili go niegdyś na rękach i przykucali przed chłopczykiem podziwiając kamyczek, piórko, drewnianą zabawkę — okazywali się wrogami. Przecież widział na własne oczy dowody, gromadzone skrzętnie przez nieocenionego Le-tusa, stenogramy tajnych rozmów, zeznania nie pozostawiające żadnych wątpliwości, oskarżenia, w których każde słowo było poparte niezbitym dowodem. Musiał zabijad, by żyd. Wreszcie uznał to za zwykły stan rzeczy. Wierzył już tylko w Marcję i w lud Miasta. Aż do chwili gdy usłyszał pierwsze gwizdy przechodząc z gladiatorami przez wysypaną białym piaskiem misę areny. Nie Wygwizdywano tych, którzy mieli umrzed dzisiaj ku rozrywce gapiów. Te gwizdy, tupania i ryk mogły byd przeznaczone tylko dla niego. Czy dlatego, że schodził zawsze z areny jako zwycięzca? A może lud w dziwnym poczuciu sprawiedliwości uznał, że dosyd ma cezara bawiącego gawiedź zręcznymi unikami i precyzyjną szermierką? Lud czegoś żądał. Czego? Już dał ludowi wszystko, siebie też. Z Marc ją stało się także coś niewytłumaczonego. Dawniej przebaczała zawsze, pełna pokory i oddania, jej drwina, jej pozorne lekceważenie były tylko kobiecymi sztuczkami, dowodem miłości. Wyczuwał to dobrze. Obecnie Marcja stała się kimś obcym, kobietą o nieobecnym wzroku i chłodnym jak marmur ciele, które niechętnie poddawało się uściskom kochanka. Marcja 11 — Kommodus.., 161 mogła kłamad, lecz jej ciało nie posiadło sztuki udawania. Nie kochała go już i nie istniał sposób, by mied ją dla siebie taką jak dawniej. Nawet przed samym sobą nie chciałby się przyznad, jak bardzo jest uzależniony od tej kobiety. Nie zdarzyło się nigdy, by jakiejkolwiek dziewczynie, której zapragnął i z którą łączył się w uścisku, przyznał cokolwiek z tego, co przyznawał Marcji. Mówił Marcji, że jest głupia, ale szukał u niej rady i pomocy, wyśmiewał wschodnie baśnie, ale jednocześnie krzepiąca była świadomośd, że ów Chrestos otacza go opieką, upokarzał ją, ale jednocześnie płakał u jej kolan, unicestwiony ciosami, które go dosięgły. Zdradził go lud (po prostu bolał go fizycznie gwizd świdrujący czaszkę) i zdradziła go Marcja, dwa żywioły kapryśne i niekonsekwentne. Co gorsza, nie potrafił znaleźd powodów tej podwójnej zdrady. Jeszcze walczył z nią, chwytał się coraz prymityw-niejszych i brutalniejszych sposobów, by zadziwid lud, i szukał środków, by wskrzesid to, co było między nim a Marcją. Wszystko, co robił, zawisało w próżni, miał głębokie przekonanie o bezskuteczności swoich wysiłków, unosiły się w eterze jak te ptaki z egzotycznych bajek, które nigdy nie mogą dotknąd ziemi. —
Jeżeli chcesz, poślubię cię, Marcjo.
—
Po co?
—
Sądziłem, że chcesz tego.
—
Chcę, jeżeli uczynisz to przed moim kapłanem.
(Żądała rzeczy niemożliwych, a on musiał to znosid spokojnie.) —
Czy mam rozumied, że odmawiasz?
—
Ty to powiedziałeś, nie ja.
(Drwiła z Kommodusa, bo wreszcie, kiedy już podjęła decyzję, mogła sobie pozwolid na ujawnienie tajonych od dawna uczud.) 162 — Zabawna jest twoja wiara w moją wyrozumiałośd, Marcjo. Byd może, przestanę byd wyrozumiały i w stosunku do ciebie. —
Słyszałam groźby wiele razy. Nie jest to tak oryginalne i świeże, jak ci się wydaje, Herkulesie.
—
Przychodzi i prosi cię o zaślubienie? — upewniał się Zefiryn.
Rewelacje Marcji wydawały się nieprawdopodobne: wreszcie władca u nóg niewolnicy. —
Tak.
—
A ty?
—
Odmawiam.
—
Dlaczego?
—
Dlatego, że jeśli powiem „tak", on mnie zabije.
—
Masz dziwne myśli, córko.
—
Nie, chyba nie. Ja po prostu go znam. Czy to dziwne?
Zefiryn skręcał wyliniałą brodę w postronek i szarpał frasobliwie, nie czując bólu. Od lat był przekonany, że krok po kroku zbliża się do trudnego wprawdzie, ale osiągalnego celu. Marcja była posłusznym i sprawnym narzędziem, pozwalała, by myślano za nią, i nie próbowała sprzeciwiad się decyzjom, jakie powzięto. Nigdy nie miała tego niewidzącego, roztargnionego spojrzenia człowieka, który jak najprędzej chce się pozbyd uciążliwego obowiązku. Ale może właśnie w niedbałości i lekceważeniu kryła się jej siła? Przecież dotąd cezar nie okazywał żadnych skłonności do legalizowania
długoletniego związku z wyzwolenicą. Cesarzowa chrześcijanka, tak, to otwiera całkiem nowe perspektywy przed wyznawcami w Mieście i na świecie. Dlaczego Marcja nie powie „tak"? —
Boisz się śmierci, córko?
—
Boję się. Teraz.
163
—
Dawniej nie bałaś się?
— Kiedyś jej pragnęłam. Pamiętasz, jak opowiadałeś nam o męczeostwie naszych braci z Galii? Blandy-na sama pobiegła ku katom, spieszyła na spotkanie z Barankiem. Ja też pragnęłam podobnej śmierci i równej chwały. Ale to było kiedyś. —
A teraz?
—
Teraz nie.
—
Właściwie, co się stało, Marcjo, że przestałaś byd sobą?
— sobą.
O to samo zapytał mnie Kommodus, Zefirynie. Nie wiem. Zresztą, to nieprawda, że nie jestem
— Marcjo, widzę twoją duszę. Była biała jak śnieg i przejrzysta, teraz białośd zmąciła się i nie pojmuję, co ukrywa się pod nią. —
Sama nie wiem.
(Marcja skłamała, bo już wiedziała, że niedługo nastąpi moment, w którym Zefiryn i inni dowiedzą się, co naprawdę ukrywa się w jej duszy. Sama była przerażona gniewnym natężeniem uczud, skwapliwością swojej decyzji, brakiem jakichkolwiek skrupułów, nic nie mąciło jej snu. Od chwili, gdy się zdecydowała, zyskała doskonały wewnętrzny spokój.) Powtórzyła z niewinnym uśmiechem, podkreślając intonacją naiwną szczerośd swojego wyznania: — Sama tego nie wiem, ale nie obawiaj się, Zefirynie. Jestem tą samą Marc ją, którą zawsze znałeś. Porzud obawy. Jeszcze przyjdzie czas, że ucieszysz się z mojego powodu. Czy nie jesteśmy sprzymierzeocami, Zefirynie, czy nie mamy wspólnego celu? Nocami cezar rzucał się na łożu, stan jego zdrowia pozostawiał wiele do życzenia, dłonie zimne i śliskie od potu mięły kosztowne materie Okrycia. 164
— Przynieś mi wina — nakazywał łamiącym się głosem. Już mnie dostrzegał, przestałem byd sprzętem w cesarskiej sypialni, jego uwaga obdarzyła mnie zdolnością mówienia, widzenia i własnymi myślami. Już nie zarzucał mi głupoty, przeciwnie, uważnie słuchał moich słów, dzieo po dniu uzależniałem go od siebie, pozwalałem sobie nawet na grubiaoską poufałośd, zrzędziłem jak sabioska mamka, zmuszałem go do jedzenia potraw, których nie mógł przełknąd, do picia leczniczych odwarów, do długiego wypoczynku w mętnym świetle przesianym przez złotogłów zasłon. Dopiero wówczas odkryłem, jak słaby jest Kommodus. Nie mam tu wcale na myśli słabości fizycznej, chociaż był wątły, chorowity i jakoś spłoszony nieposłuszeostwem swojego cherlawego ciała. Chodzi mi o słabośd duchową. Kommodus łaknął autorytetu, był jak wiotki pęd bluszczu czołgający się na wszystkie strony, by odnaleźd wreszcie pieo dębu, mocną ostoję i wsparcie. Przywiązywał się do ludzi niezmiernie łatwo. I tu moje największe odkrycie, tajemnica nie znana nawet Marcji: warunkiem tego przywiązania była życzliwośd, cezar był wyczulony, można rzec, przesadnie wyczulony, na intonację głosu, odcienie uśmiechu, małe czyny dyktowane bezinteresowną chęcią sprawienia mu radości, ulgi, na dowody spontanicznego współczucia, na prostacki, ale szczery zachwyt. Żadnym pochlebstwem, żadnym najwymyślniejszym hołdem nie zdobywało się jego przyjaźni i zaufania, lecz wystarczyło klepnięcie w plecy i przyjazne „trzymaj się, cezarze", by Kommodus uwierzył, że wreszcie znalazł kogoś, komu może zaufad. Taka była geneza jego oddania Perennisowi, Klean-drowi, Pompej anusowi, ci wszyscy traktowali go tak, 165 jakby ciągle był jeszcze chłopcem o ogryzionych paznokciach, ponurym niedorostkiem o spłoszonym spojrzeniu. Tylko nieszczęściem cezara był fakt, że ludzie, których wybrał, poza stosowaniem bezbłędnej taktyki postępowania nie żywili do swojego cesarskiego kompana żadnej przyjaźni, prawdę mówiąc, nienawidzili Kommodusa. Gdy po kolei wszyscy przyjaciele z woli cezara zapadali się w mglistą przepaśd Orkusu, Kommodus zostawał sam ze swoją potrzebą obdarzenia kogokolwiek swoją ufnością. Tym kimś przez całe lata była Marcja, ale stosunek do Marcji komplikował się o tyle, o ile Marcja była Marcją, pięknym ciałem posłusznym męskim chceniom. Byd może, Kommodus zapominał często, że to ciało jest obdarzone zdolnością myślenia i czucia. Ciało było podatne, chętne i życzliwe, jej ciało miało swoją mądrośd, sam tak twierdził. W nieustannym kołowrocie ludzi i zdarzeo, w zjawiających się i znikających przyjaciołach i wrogach, Kommodus odnalazł wreszcie autorytet swojego wielkiego ojca, jego „Rozmyślania", przedziwne dzieło, napisane w chwili, kiedy wyzbywamy się wszystkich złudzeo i wiemy już tylko, że jesteśmy myślącą nicością. To nieprawda, że Kommodus nienawidził ojca. Marek przytłaczał go swoją osobowością, już zza grobu kierował myślami syna, ale wtedy kiedy istniał na ziemi, nigdy nie ofiarował Kommodusowi tego,
czego chłopiec był najbardziej złakniony: prostej, ciepłej życzliwości. Mogłoby się zdawad, że jeszcze i teraz Kommodus uważał ojca za nieuczciwego dłużnika, który odszedł nie powiedziawszy nigdy, czy aprobuje istnienie spłodzonego przez siebie potomka, czy kocha go naprawdę, czy wierzy w niego. Dlatego Kommodus myślał myślami Marka, dlatego po tysiąc razy wczytywał się w każde zdanie, szukał uczuciowego testamentu, przesłania dla siebie. I nie znajdował, bo wielki Marek był człowiekiem, który powtarzał za Epiktetem: „Gdy się dziecko całuje, trzeba powiedzied sobie w duszy: jutro może umrzed. Zła to wróżba — powiesz. Nie jest to zła wróżba, ale określenie pewnego stanu działania natury. Tod i złą wróżbą byłoby rzec, że zboże się ścina". I dodawał od siebie: „Zdolnośd życia najszczęśliwszego tkwi w każdej duszy, byleby człowiek był obojętny wobec spraw obojętnych". „Popatrz na swoje ciało, jakbyś już leżał na łożu śmierci. Oto kupa ścięgien i gnatów, tkanina, plecionka ścięgien, żył, tętnic." Ciągle jeszcze Kommodusowi wydawało się, że ojciec go skrzywdził, że umarł w pewnym sensie podstępnie, pozbawiając syna czegoś, co był mu winien. Zdaje się, że zainteresowanie dla egipskich kultów tutaj właśnie miało swoje źródło. Kommodus bardzo chciał uwierzyd w ziemskie bytowanie duszy, w możnośd czarnoksięskiego zmaterializowania widma i rozmowy z nim. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby ascetyczni kapłani Izydy 0 wygolonych czaszkach robili mu pewne nadzieje, że we właściwym czasie umożliwią mu rozmowę twarzą w twarz z ojcem. Więcej, każdy kult, który w ten czy w inny sposób głosił materialną egzystencję duszy, zakładając możliwośd kontaktu z widmem, pociągał cezara. W jego ciekawości było wiele wstydu, otrzymał staranne wykształcenie, znał doskonale filozofię grecką i rzymską, 1 rozumiał, że człowiek oświecony może wierzyd tylko w Logos, wszechobejmującą duszę świata, bóstwo, które jest w najmniejszym pyłku kurzu i jednocześnie nigdzie, w mądrośd i ład, którego harmonię obejmujemy 167 tylko częściowo. Był także Rzymianinem i o ile mógłby zaaprobowad stare bóstwa Rzymu jako tradycyjną i miłą sercu personifikację różnych atrybutów i aspektów Logosu, winien był pogardzad pokrętną niejasnością wschodnich wierzeo, bezwstydnych, odpychających i czarujących zarazem. Moim następnym odkryciem było uświadomienie sobie, że Kommodus byłby jak najbardziej skłonny poddad się misjonarskim zabiegom chrześcijan, gdyby nie to, że orędowniczką tego kultu była akurat
Marcja. Z powodów zupełnie oczywistych religia Marcji kojarzyła się Kommodusowi z czymś aż nazbyt cielesnym, najbardziej mistyczny tekst w ustach Marcji wyokrąglą! się zarysem kobiecych bioder i nabierał podejrzanego zapachu lekko spoconego ciała, którego naturalnej woni nie zabija ani świeżośd wody, ani ciężki aromat piżma. Dla Kommodusa religia Marcji musiała byd religią cielesną i dlatego nie pragnął jej poznad, tęsknił za mistycyzmem subtelnym i niejasnym, lękał się kultów, za którymi kryła się tylko tajemnica płodzenia, kamieo węgielny tylu wierzeo. To, że urodziłem się w Neukratis, pozwalało przypuszczad, że znam tajemnice egipskich bogów. Cezar pytał mnie, a ja opowiadałem. Z wyraźnym ożywieniem przyjmował wszystkie nieprawdopodobne historie o głosach z kamiennych sarkofagów, krwi na kamiennych ścianach piramid, tajemniczych amuletach zwracających życie owiniętej w bandaże mumii. Wyciągałem z zakamarków pamięci jakieś jeszcze w dzieciostwie usłyszane opowieści, a on słuchał. — To prawda, panie, że dusze wracają na ziemię. Pewna bezdzietna żona kapłana bardzo się martwiła swoją bezpłodnością, ale którejś nocy przyśniło się jej, że winna pójśd do ogrodu, odnaleźd na grzędzie mały melon między dwoma żółtymi kwiatami i zjeśd 168 go. Rankiem wyszła do ogrodu i odnalazła taki sam melon, jaki widziała we śnie. W dziewięd miesięcy od tego dnia wydała na świat syna, ziemskie wcielenie duszy pewnego czcigodnego mędrca, który zgasł przed setkami lat. —
I co?
— Ten chłopiec już w kołysce mówił obcymi językami i dawał odpowiedź na każde najtrudniejsze pytanie. Kiedy miał cztery lata, sam faraon zasięgał jego rady. —
Skąd wiedziano, że w ciele dziecka przebywa dusza zmarłego mędrca?
— To dziecko znało sprawy, które zaszły na setki lat przed jego urodzeniem, opisywało budowle, stroje, twarze ludzi, pamiętało słowa, jakie zostały wtedy wypowiedziane. I wszystko było tak, jak mówił. Przerywałem, ciemnośd szeleściła zwojami kosztownej materii, Kommodus w milczeniu rozmyślał nad tym, co usłyszał. Wiedziałem, że mógłbym zacząd opowiadad mu o tym, w co wtajemniczali mnie Zefiryn, Hipolit i inni, ale wtedy stworzyłbym pomost między Kommodusem i Marcją, a tego nie pragnąłem wcale. Sam przeznaczyłem Kommodusa na śmierd i wolałem czekad sposobnej chwili nie rozpraszając się na jakieś niewczesne sentymenty i prace nad jego zbawieniem. To on przerywał milczenie i pytał dalej o egipskich bogów (on, któremu służyli wyjaśnieniami najbardziej uczeni kapłani), jakby w przekonaniu, iż w prostych ludowych wierzeniach znajdzie nagle to, czego od dawna szukał. Bardzo się wystrzegałem, by nie wspomnied 0
odrażającym stosunku Izydy z rozkładającym się
1 podwiartowanym zewłokiem Ozyrysa, o wnętrznościach promiennego Horusa skażonych podstępnie nasieniem Seta, o wstrętnych zabawach stworzyciela świata i śmiechu Amona, gdy przed nim stanęła lwio,169 głowa Sechmet wypinając obnażone pośladki. Ludowa religia, jaką znałem, była bardziej wulgarna od najbardziej dosadnych i soczystych opowiastek o Homerowych bogach. Więc podawałem ją tak, że zamiast sprośnych świntuszeo, rysowałem mglistą wzniosłośd, pełną tak metaforycznej głębi, że sam czułem się nieco zaniepokojony swoimi talentami narracyjnymi. Teraz były mi przydatne te wszystkie wytarte starocie, które czytałem bez wyboru w kantorze stryja, zaowocowała także moja skądinąd chlubna chęd zostania znakomitym prawnikiem, odnajdywałem podczas tych nocnych rozmów skrzydlatą lekkośd słowa, zdolnośd przekonywania i kontrargumentacji. Poeta, którego umieściłem jako podrzędnego skrybę w kancelarii łacioskiej, dla mnie specjalnie opracował ładnie dobrane fragmenty z modnych autorów, od niechcenia cytowałem Geliusza, Plutarcha, Chryzostoma, Pliniusza, Senekę, Epikteta, Frontona, Maksymusa, Celsusa, błyskałem epigramami, przytaczałem ustępy z „Rozmyślao" wielkiego cezara. Zdaje się, że ten dureo retor, który uznał mnie za niegodnego swojej znakomitej szkoły, był w błędzie. Mogłem byd dobrym mówcą. — Tak, boski cezarze, istotnie tajemnice wiary egipskiej są zawiłe i głębokie. Jak twierdzi Plutarch, nie da się wyjaśnid pochodzenia życia z materii nieożywionej, jak to czynili Demokryt i Epikur, nie można także przyjąd nauki stoików, którzy głoszą, że jedynie rozum i opatrznośd nie stworzone przez materię są siłami kierującymi światem i życiem. Bez ich oddziaływania nie dzieje się nic dobrego ani nic złego. Zgodnie z Herakli-tem życie to cięciwa łuku lub napięta lina, raz struna się naciąga, raz luzuje. Eurypides powiedział: „Dobro i zło nie są od siebie oddzielone, lecz zmieszane z sobą w odpowiednich proporcjach". Nic w naturze nie dzieje się bez przyczyny, lecz przyczyną dobra nie może 170 byd zło. Zarówno dobro, jak i zło mają własną przyczynę i własny początek. Oto największa tajemnica egipskiej religii. Istnieją dwaj bogowie wiecznie ze sobą walczący, jeden jest twórcą dobra, drugi twórcą zła. Inni ludzie nazywają twórcę dobra bogiem, a twórcę zła demonem. Egipt przyznaje im obu miano bogów. Bogiem jest Ozyrys, bogiem jest Set. Oklaskiwałem w duszy poetę, mego tajemnego wspólnika. To, czego mi dostarczył, zawierało wszystkie elementy zwracające uwagę cezara, erudycję, piękne sformułowania, logikę przewodu. Owe elegijne nocne pogawędki i coś na kształt wzajemnej bliskości nie trwały zbyt długo. Ostatecznie teraźniejszy stan stanowił coś w rodzaju pomostu między metamorfozą gladiatorską, byłym wcieleniem Kommodusa, a następnym kształtem, jaki zamierzał przybrad. Jaki to miał byd kształt, to wiedzieli chyba złośliwie uśmiechnięci bogowie w niebiosach.
Dzieo, a raczej noc, kiedy dowiedziałem się, że zmąciło się klarowne źródło spokoju, w jakim się pogrążyłem odkładając w duchowym rozmamłaniu na później myśli o zabójstwie Kommodusa, była jedną z większych niespodzianek w moim życiu. —
Eklektusie!
—
Jestem!
—
Masz trzy dni życia przed sobą.
Otworzyłem usta i dyszałem jak ryba wyrzucona z wody na brzeg. — Patrz, tu są tabliczki. Widzisz swoje imię? Umieściłem cię nader zaszczytnie, na szesnastym miejscu, piętnaste zajmuje były konsul Pertynaks. Mam nadzieję, że czujesz się uhonorowany sąsiedztwem. Kątem oka wyłowiłem imię Marcji. Cezar wypisał je jako pierwsze, ogromnymi, wciskającymi się w źrenice literami, wprost wtłoczył w miękki wosk tabliczki. 171 Wydawało mi się, ale tego nie jestem pewien jeszcze i dzisiaj, że dostrzegłem imię Emiliusza Letusa, prefekta pretorii. Lista nazwisk była bardzo długa, trzy gęsto zapisane tabliczki, wszyscy, którzy tak czy inaczej byli związani z dawnym Kommodusem, mieli umrzed, nie dla naszych oczu była przeznaczona następna metamorfoza władcy. \ — Jestem posłuszny — wygłosiłem drewnianym głosem formułkę i w przerażonym galopie myśli usiłowałem zatrzymad tę jedyną słuszną i potrzebną. Nie umrę za trzy dni, cezar umrze przede mną. Ja to sprawię. Ale pomyliłem się. Gdybym nie był przeklętym wy-myślaczem zabawnych lub strasznych opowieści w bezsenne noce, zrobiłbym wcześniej to, co miało byd zrobione. Zaraz po wyroku rozkazano mi, bym pod żadnym pozorem nie próbował się pojawid nawet w pobliżu apartamentów cezara. Nie, nie uwięziono mnie, to przesada. Po prostu zostałem zatrzymany w areszcie domowym aż do niedalekiej chwili, kiedy zgodnie z życzeniem Kommodusa miałem rozstad się z życiem. Najgorsze było to, że nie mogłem zawiadomid Marcji o grożącym mi niebezpieczeostwie. Śledzono mnie bez przerwy, widocznie Kommodus naprawdę pragnął zobaczyd, jak umieram. Teraz myśl o wbiciu sztyletu w pierś cezara była pomysłem absurdalnym, równie dobrze mógłbym dotrzed do siedziby bogów jak do łoża śpiącego Kommodusa. Z niejasnych półsłówek dowiedziałem się, że Marcja odcięta w swoich komnatach też czeka na siepaczy. Mieliśmy umrzed samotnie, rozdzieleni. Nie rozumiałem zupełnie, co zaszło, nie przypisywałem sobie żadnej winy. Nie mogło to byd wykrycie spisku, gdyż spisek nie istniał. Nie wierzyłem, by cezar mógł czytad w moich myślach.
A może pozorna zażyłośd między władcą a jego po172 kojowcem służyła właśnie temu, bym się jakoś zdradził. Widocznie jakiś gest, nieopatrzne słowo uzmysłowiły Kommodusowi, o czym naprawdę myślę, przecież wiedziałem, jak intuicyjnie wyczuwa wszelką nieszcze-rośd. Tylko że ja byłem szczery, tak mi się wydawało przez cały ten czas spokoju. Nie skąpiono mi pożywienia, mogłem od samego rana żądad potraw z cesarskiego stołu i zajadad szpikowane figojadki czy tuczone popielice nadziewane orzechami. Mogłem także spad, czytad, przechadzad się po ogrodach cesarskiej willi; krok w krok za mną postępowało indywiduum o zarośniętej gębie, z tajnej straży pretoriaoskiej. Kiedy zatrzymywałem się przy kępie kwitnących irysów, indywiduum zastygało z szacunkiem o kilka kroków dalej, baczne na każdy mój ruch. Nigdy nie przypuszczałem, że tych kilkadziesiąt godzin, które dzieliły mnie od kaźni, będzie tak długie. Każda chwila rozciągała się w nieskooczonośd, po prostu miałem niesamowite wrażenie, że piasek w klepsydrze zawisa w powietrzu i wcale nie spada, wewnętrznie byłem pusty jak przebity bukłak, nie było we mnie ani żalu, ani gniewu, najwyżej trochę rzewnej litości, że to już. Gdybym napisał, że szukałem gorączkowo drogi, by pomóc Marcji, byłoby to kłamstwo. Owszem, chciałem ją ostrzec, ale równocześnie zdawałem sobie sprawę, że moja intencja jest zupełnie bzdurna, zważywszy, że tak jak i ja, znała już dobrze swój los. Jeżeli Marcja miała kiedykolwiek rację, to znaczy, jeżeli rację mieli ludzie, którzy uczynili ze mnie chrześcijanina, spotkamy się, ja i Marcja, wśród chórów anielskich i białych kwiatów. Jeżeli Marcja nie miała racji, nie spotkamy się nigdzie i nie będziemy wiedzieli, że kiedykolwiek pragnęliśmy się spotkad. Mając pod dostatkiem czasu do rozmyślao snułem marudne dumania w trybie warunkowym. Gdybym nie
przyjechał do Miasta, gdybym nie poznał Marcji. gdybym nie stał się pokojowcem cezara, gdybym znalazł w sobie zdecydowaną gotowośd wypełnienia swego zamiaru bez zwłoki, gdybym... Mogłem przypasowywad sobie dowolną ilośd hipotez do każdego „gdyby", fakt pozostawał faktem, czekałem na śmierd, ponieważ Kommodus nie zwykł odkładad w nieskooczonośd swoich decyzji. Dziwne, ale ów stan trwania w czujnym oczekiwaniu nie przeszkadzał mi wcale w chłonięciu świata, w zauważaniu tego wszystkiego, co się działo wokół mnie. Zagapiałem się na mechatą pszczołę polatującą niechętnie nad koronami kwiatów, na małe krople rosy na obrzeżu cembrowiny fontanny, na wyjątkową grację ruchów mijającego mnie chłopca z glinianym dzbankiem na ramieniu, na sępią twarz pretorianina, który przymknąwszy powieki grzał się w słoocu i rozmyślał o swoich sprawach. Jeżeli czegoś pragnąłem, to chciałem powłóczyd się jeszcze po Zatybrzu, utonąd w nieprzebytym tłumie, powąchad znajomy odór biedy, kupid od chudego sprzedawcy kawałek ryby nanizanej na sznurek i pogryzad ją wędrując między ludźmi. O, Izydo, pani wątpiących bogini mojego dzieciostwa, czyż nie było największym błędem, że zerwałem z ludźmi i pozwoliłem się zaprowadzid tutaj, gdzie żywy był tylko
cezar, ale było to życie sztuczne, podsycane wybuchami nieszczerej wściekłości i prawdziwej krwi u stopni tronu. Chrześcijanie, moi bracia, nie rozumieli nic, gadali wciąż o królestwie niebieskim i pozostawiali królestwo żywych jego prawom. Nie, nie byłem chrześcijaninem. Woda chrztu spłynęła, po mnie bez śladu, tak jak spływa po piórach wodnego ptaka. Byłem samotny w godzinach oczekiwania, bogowie odstąpili ode mnie, sprytnego Greczynka, urodzonego
przyjechał do Miasta, gdybym nie poznał Marcji, gdybym nie stał się pokojowcem cezara, gdybym znalazł w sobie zdecydowaną gotowośd wypełnienia swego zamiaru bez zwłoki, gdybym... Mogłem przypasowywad sobie dowolną ilośd hipotez do każdego „gdyby", fakt pozostawał faktem, czekałem na śmierd, ponieważ Kommodus nie zwykł odkładad w nieskooczonośd swoich decyzji. Dziwne, ale ów stan trwania w czujnym oczekiwaniu nie przeszkadzał mi wcale w chłonięciu świata, w zauważaniu tego wszystkiego, co się działo wokół mnie. Zagapiałem się na mechatą pszczołę polatującą niechętnie nad koronami kwiatów, na małe krople rosy na obrzeżu cembrowiny fontanny, na wyjątkową grację ruchów mijającego mnie chłopca z glinianym dzbankiem na ramieniu, na sępią twarz pretorianina, który przymknąwszy powieki grzał się w słoocu i rozmyślał o swoich sprawach. Jeżeli czegoś pragnąłem, to chciałem powłóczyd się jeszcze po Zatybrzu, utonąd w nieprzebytym tłumie, powąchad znajomy odór biedy, kupid od chudego sprzedawcy kawałek ryby nanizanej na sznurek i pogryzad ją wędrując między ludźmi. O, Izydo, pani wątpiących bogini mojego dzieciostwa, czyż nie było największym błędem, że zerwałem z ludźmi i pozwoliłem się zaprowadzid tutaj, gdzie żywy był tylko cezar, ale było to życie sztuczne, podsycane wybuchami nieszczerej wściekłości i prawdziwej krwi u stopni tronu. Chrześcijanie, moi bracia, nie rozumieli nic, gadali wciąż o królestwie niebieskim i pozostawiali królestwo żywych jego prawom. Nie, nie byłem chrześcijaninem. Woda chrztu spłynęła, po mnie bez śladu, tak jak spływa po piórach wodnego ptaka. Byłem samotny w godzinach oczekiwania, bogowie odstąpili ode mnie, sprytnego Greczynka, urodzonego 174 w Egipcie i szukającego swojego losu w Mieście, u boku wielkich tego świata. Odeszła. odwracając twarz Izyda, odstąpił Hermes, odwrócił się Anubis z głową szakala, Apollo zasłonił oczy, Afrodyta-Hathor minęła mnie bez spojrzenia, bogowie opuścili mnie, a ja nie znalazłem nic, co mogło wypełnid moje myśli i serce. Z pustką w sobie oczekiwałem szybkiego sztychu miecza i ciemnej nocy, która okryje mnie na wiecznośd. Kim właściwie byłem? Człowiekiem słabym, goniącym jakieś majaki, złudzenia, wierzącym w niemożliwe, sięgającym po dzieła mędrców z uśmiechem świadczącym o własnej wyższości. Może żyłem zbyt krótko na to, by się określid, jeszcze nie wiedziałem, kto ginie razem ze mną, błazen czy po prostu człowiek.
Co zdziałałem? Nic. Podniecony bezsensowną ciekawością dawałem się skusid każdym świecidełkiem, które mi pokazywano z daleka. Miraż wielkiego losu, Marcja, chrześcijanie — moje dłonie były puste, wszystko przeciekło jak woda przez stulone palce. Od chwili, gdy spotkałem Marcję, żyłem nieustannie z cieniem śmierci, ale przecież nie wierzyłem wcale, że może mnie spotkad coś złego; Marcja nie była Artemidą z Bagien, rozdawczynią śmierci, szafarka rozkoszy i życia nie stąpa po ciałach umarłych. Teraz uwierzyłem — jedyna prawdziwa rzecz w Kommodusie to przelana krew, winnych czy niewinnych, zapłata za słabośd władcy, który pragnąc miłości zasiewał nienawiśd. „Nie żądaj, by sprawy toczyły się podług twoich pragnieo, przystao na to, by wypełniły się tak, jak mogą się wypełnid, a będziesz szczęśliwy" — przypomniałem sobie jedno ze zdao wynotowanych dla mnie przez poetę. Nie będę szczęśliwy, po prostu nie będę istniał. Ostatecznie, wiedziałem zawsze, że kiedyś mnie nie będzie, czy ma znaczenie kiedy? 175 A jednak Marcja myślała o mnie, kiedy ja zostawiłem ją jej przeznaczeniom. Znalazła sposób, by przekazad mi kilka słów i rozbudzid nadzieję, którą już pożegnałem w momencie usłyszenia wyroku. „Zostaw wszystko mnie — napisała. — Będzie dobrze. Nie bój się. Będziemy świętowali zaślubiny." Chciało mi się śmiad i płakad jednocześnie, gdy trzymałem w palcach zwitek pergaminu z niedbale nakreślonymi literami. Spieszyła się biedna Marcja, jej czas był równie krótki, jak mój, czas skazaoca. Miasto widziane ze szczytu Celius ciągnęło mnie ku sobie, dostrzegałem bramy domów przystrajane wieocami i płonącym światłem. Dlaczego ubierają Miasto zielenią i żywym ogniem? —
Co dzieje się w Mieście? — spytałem swego posępnego strażnika, cieo postępujący za mną.
—
Skąd jesteś, że nie wiesz o święcie?
—
Święto? Jakie?
—
Janusa. Dzieo, w którym senat wyznacza konsulów.
Ach, to o to chodziło. Przecież słyszałem o tym, że senatorowie już dawno wyznaczyli Klarusa i Falkona do pełnienia zaszczytnego urzędu, a cezar ze znudzeniem potwierdził tę nominację. Dzieo, w którym miałem umrzed, był dniem radości. Było mi to zupełnie obojętne. Jedni się cieszą, drudzy płaczą, zwykła kolej rzeczy. —
Czy nie wiesz, kiedy to będzie?
—
Co? — nie zrozumiał tępooki.
—
To.
Zamrugał powiekami i nagle jego tępa twarz rozjaśniła się szerokim uśmiechem. — rano.
Aha, kiedy ciebie... — przerwał i dodał z głębokim namysłem: — Pewno rano. Zawsze to było
—
Przed świtem?
176 — Nie, dlaczego? Już dobrze po wschodzie. Ludzie muszą coś zjeśd, nie jesteś taki ważny, żeby dla ciebie mieli odkładad posiłek. Zresztą pewnie wiesz, że pretorianom będącym na służbie w takim dniu wydają po trzy miary czystego wina na głowę. Czasem ktoś woli wypid po egzekucji, ale prawie wszyscy piją przed robotą. Jakoś łatwiej idzie. Z dziwnym, zupełnie irracjonalnym uporem wolałem wierzyd, że moja głowa spadnie o pierwszym brzasku, kiedy gołębi widnokrąg rozświetli się łuną wschodzącego słooca. Jak nazywano to słooce w moim rodzinnym Neukratis? Re-Horachtej, Horus na widnokręgu, cieo skrzydeł złotego sępa wybawiający ludzi od ciemnych trosk nocy. Wolałbym umrzed o brzasku, ale nawet i tego mi odmówiono. — Ty też dostaniesz wina — pocieszył mnie tępooki cerber. — I to będzie prawdziwy mocny falern, nie żadne świostwo osiem razy dobierane wodą. —
Tak?
— Tak. Gdybyś był skazany z możnością honorowego samobójstwa, tobyś nic nie dostał, poza krótkim mieczem. Tylko że z tym mieczem... kaducznie trudno poderżnąd sobie czymś takim gardło, dużo lepsza jest włócznia. Opierasz ją o ziemię i... —
Dobrze znasz się na tych rzeczach.
— Jasne. Robię w tym od wielu lat. — Podkreślił swoje znawstwo ze skromną dumą, właściwie wcale nie był odrażający, zwyczajny człowiek przy pełnieniu zwyczajnych obowiązków, rzeczowy i sumienny. Przypadek wyznaczył go moim Tanatosem czy Anubisem z szakalą głową, który przeprowadzi mnie przez most dzielący paostwo żywych od paostwa umarłych. Gdybym miał możnośd czytania, krzepiłbym swoją odwagę opisami godnego podziwu bohaterstwa w obliczu śmierci. Agrypina, gdy nasłani przez syna siepa12 — Kommodus... 177 cze stanęli przed nią, rozdarła szatę i odsłoniwszy łono zawołała: „Tutaj uderzaj!", Arria wyciągnęła nóż ze śmiertelnej rany: „Petusie, to nie boli", Seneka z pogodnym uśmiechem podniósł do warg puchar z trucizną, Kleopatra zastygła z wężem przyłożonym do piersi. Setki, tysiące, może dziesiątki tysięcy umiały umrzed pięknie, ze słowem godnym zapamiętania. „Czy dobrze odegrałem swoją rolę?" „Dobrze,
cezarze." „Więc oklaskujcie mnie, przyjaciele!" Albo inaczej. „Zdaje mi się, że właśnie staje się bogiem, czyli, mówiąc prościej, umieram." Nie miałem do przekazania nic podobnego dla potomności i nie potrafiłem nawet sklecid jakiegoś zdania, które by ukazywało moją junacką zuchwałośd wobec czekającej mnie nicości. Potępcie mnie, jeżeli chcecie. Za pierścieo z ogromnym czerwonym kamieniem (podarunek Marcji — delikatna aluzja do godności rzymskiego rycerza, którą spodziewałem się otrzymad) udało mi się dostad na ostatnią noc mego życia jakiś wschodni napój. Dostarczył go mi mój cerber. Z niewzruszoną obojętnością podał mi flakon z trucizną. — Nie pij wszystkiego, bo możesz przenieśd się na tamten świat jeszcze we śnie — doradził mi z pewną życzliwością. — Kiedy wypijesz trzecią częśd, i tak nie będziesz wiedział, co się z tobą dzieje, nawet gdybyś miał trzy głowy, a nie jedną. Napój pachniał gorzko i uspokajająco. Umrę we śnie? Doskonałe rozwiązanie! Zasnąd i nie obudzid się już nigdy. Czy istnieje coś prostszego? Ale zdobyłem się na łyknięcie tylko raz. Z niewiadomych powodów miałem jeszcze nadzieję (chociaż nie brałem ani przez moment na serio listu Marcji!), a jeśli usnę na wieki, ocalenie, które przyjdzie niespodziewanie, nie ocali już nikogo. Chciałem dad szansę dobremu losowi, a poza tym nie byłem Rzymianinem i nie obo178
L
■
■ wiązywał mnie ów skomplikowany i pełen surowej godności rytuał honorowej śmierci. Dla mnie, przybłędy z Neukratis, śmierd z ręki pałacowych siepaczy nie była wcale haobą. Jeszcze zdołałem dojśd do łoża i już wszystko dokoła stało się tylko snem i ciemnością. Obudziłem się nieprzytomny. Ktoś szarpał mnie z całej siły za ramię, paznokcie wbijały mi się boleśnie w skórę. —
Czy już czas? — spytałem.
Nie mogłem rozlepid zapuchniętych powiek, głowę wypełniało mi coś ciężkiego i ciemnego. Obojętne, kto mnie budził, centurion w błyszczącym pancerzu, tępooki cerber, ktoś z pałacu, Tanatos ze zgaszoną, pochyloną ku ziemi pochodnią czy wreszcie jakieś dziwne monstrum, wysłaniec podziemia, nie chciałem go widzied i nie mogłem zobaczyd. Pozwoliłem się ciągnąd, szurałem stopami jak staruszek i śmiałem się cichutko. — Piłeś? — zapytał jakiś zniecierpliwiony głos, a ja roześmiałem się głośno, gdyż pytanie wydawało mi się nieodparcie zabawne. W ogóle potrafiłem się tylko śmiad, wszystko, co się działo ze mną i dookoła mnie, było w jakiś sposób śmieszne, nie widziałem nic poza mglistymi konturami i cieniami zamazanych ruchów, nie potrafiłem dad odpowiedzi na najprostsze pytanie, ale bawiłem się doskonale tym, że ktoś mnie prowadzi, że czegoś ode mnie chce, że coś powtarza zniecierpliwionym tonem, i jeszcze tym, że płaszcz zsunął się z moich i mion i wlecze się za mną jak gigantyczne złamane skrzydło. —
Jestem Nike — zachichotałem i próbowałem usiąśd, czułem się zmęczony.
—
Wstawaj — szarpnięto mnie ze złością.
—
Największym skarbem człowieka jest modlitwa —
179 wypowiedziałem ni w pięd, ni w dziewięd jedną ze złotych myśli wpojonych mi przez Hipolita i znowu roześmiałem się jakby łaskotany przez niewidzialne palce. Później leżałem gdzieś i coś piłem. Otoczyła mnie duszna woo jakichś kwiatów, w ciszy drżał szklany dźwięk. Były też jakieś kroki, tak lekkie, że prawie bezcielesne, i cichuteokie skrzypienie rzemieni sandałów. Spadałem głęboko, w spokój bez nazwy, w mrok otulający i kołyszący do snu. — Czy mnie rozumiesz? — spytano gdzieś z boku, zrobiłem wysiłek, żeby odwrócid głowę, i zaraz zrezygnowałem z tego zamiaru. Nie byłem pewien, czy żyję, czy umarłem. Jeżeli zaś umarłem, nie ma żadnego znaczenia, czy uda mi się zobaczyd tego, kto do mnie mówił. Mamy całą wiecznośd na prowadzenie rozmów. Byd może umarłem. Ten spokój i obojętnośd nie były mi dotąd znane. Więc to tylko tyle? — Zostawcie go. — Usłyszałem, jak ktoś wychodzi (skrzypienie drzwi), i zostałem w zupełnej, kojącej ciszy. Pozwalałem, by cisza spłukiwała ze mnie wszystkie małostkowe uczucia, ani lęku, ani ciekawości, nic. Najpierw ocknęło się moje ciało, przepełniony pęcherz zmusił mnie do podjęcia niezgrabnej próby uniesienia się na posłaniu. Uderzyłem się boleśnie w łokied. Przysiągłbym, że znam tę komnatę, musiałem tutaj kiedyś byd. Nie, niemożliwe. To, co widziałem, było wyolbrzymione, po prostu kolosalne, kolumny dla olbrzymów, gigantyczne tafle posadzki, nie koocząca się perspektywa komnaty zamkniętej nie tyle drzwiami, ile czymś w rodzaju triumfalnej bramy.
—
Oho-ho — zaszeptałem i nagle przestraszyłem się tak bardzo, że czoło pokrył mi zimny pot.
Potem zobaczyłem ogromną postad kobiety. Posąg? 180 Doskonałośd jej kształtów, mimo że była olbrzymką, zachwyciła mnie i nasunęła myśl o bogini oczekującej hołdu. Znowu miałem niejasne wrażenie, że gdzieś już widziałem tę pięknośd, chociaż to było niemożliwe, tak mogła wyglądad tylko niebianka. Bogini postąpiła ku mnie i nagle zaszła przerażająca metamorfoza — z ogromnej z każdym krokiem stawała się coraz mniejsza, a jednocześnie ściany, strop, kolumny zmniejszały się razem z idącą i ja zmniejszałem się razem z nimi, aż wreszcie wszystko stało się tak maleokie, jak zabawki, które daje się dzieciom. — Ty tchórzu — powiedziała bogini, maleoka jak lalka, dó mnie maleokiego jak pajacyk, a jej głos był huczący i gniewny. — Kazałam ci czekad. Dlaczego nie czekałeś? — Czekałem — odpowiedziałem pokornie i bardzo się zdumiałem mocą swojego głosu, oczekiwałem raczej świerszczowego cykania lub mysiego pisku. — Jesteś mi potrzebny. — Gdy bogini znalazła się blisko mnie, wszystko zawirowało, zakręciło się i ujrzałem Marcję. —
Marcja?!
—
Ty błaźnie!
Szarpała mnie za włosy i płakała, łzy ciekły na moje czoło i czułem niewyraźny wstyd, rozumiejąc, że jestem nieudolny i śmieszny. —
Marcjo, nie płacz.
—
Musisz mi pomóc.
—
W czym?
—
Och, domyśl się raz wreszcie!
Nie zrozumiałem. —
Co mam robid? — deklarowałem dobrą wolę i gotowośd pomocy.
181 —
Musisz się ukryd. Nie, nie tutaj. U mnie. On zaraz przyjdzie.
—
Kto?
Jej spojrzenie mogłoby mnie zabid. Nie odpowiedziała. — Kto? — powtórzyłem cierpliwie, chociaż już doskonałe wiedziałem, że to nie ja umrę dzisiaj, bo nadeszła chwila innej śmierci. —
Ukryjesz się — rozkazała mi krótko. — Wyjdziesz, jeżeli cię wezwę. Inaczej nie. Rozumiesz?
—
Rozumiem.
Teraz dopiero przez otwarte okno zobaczyłem bezchmurne niebo i wysokie słooce. Musiało byd już niedaleko południowego posiłku. Żyłem, a przecież moja głowa miała dzisiejszego ranka potoczyd się po ziemi. —
Marcjo...
—
Tak?
—
Czy ja mam to zrobid?
—
Nie wiem. Byd może, tak.
Wtłoczyła mnie w jakiś ciasny zakamarek za ciężką zasłoną, kurz wiercił mi w nozdrzach, z trudem powstrzymywałem kichanie. Bałem się głośniej oddychad. Cezar przybył punktualnie o umówionej porze. Można by było sądzid, że nie zaszło nic szczególnego między nim a Marcją, powitali się serdecznie, jakby nie było żadnego wyroku. Widziałem, jak Marcja przywarła całą sobą do Kommodusa, słyszałem jej cichy, trochę gardłowy śmiech. —
Cieszę się, że przyszedłeś.
—
Przecież napisałaś do mnie.
— Och, mój Herkulesie. Ani przez chwilę nie wierzyłam, że mógłbyś byd taki niedobry. Ty nie myślałeś o tym naprawdę, ja wiem. Plotła jakieś przymilne głupstwa, jakie zwykły wy-dwierkiwad zakochane kobiecinki. Nie stało się nic, prócz 182 tego, że Kommodus skazał ją na śmierd, a Marcja już na tę śmierd czekała, przekomarzali się na ten temat w miły, serdeczny sposób, zachwyceni tym, że są razem i że się wreszcie rozumieją. — Zrobiłem to, bo byłaś ostatnio niemożliwa. — Użył właśnie takiego określenia, jakby chodziło o nieznośne dziecko, które trzeba skarcid. — Miałem nadzieję, że to cię przywoła do porządku. I nie pomyliłem się, jak widzę.
—
A gdyby nie? Zrobiłbyś to naprawdę?
—
Jak myślisz?
—
Oczywiście, że nie.
— Nie byłbym tego taki pewien, moja śliczna. — Kommodus potknął się o własną tarczę i zaklął półgłosem, był w pełnym uzbrojeniu gladiatora, z lwią skórą na ramionach. — Masz wyjątkowe zdolności do wyprowadzania mnie z równowagi. —
Jesteś potwór — rozkaprysiła się uroczo Marcja. — Albo żartujesz.
—
Żartuję.
Znowu przywarła do niego, śmiejąc się takim samym gardłowym śmiechem. —
Ciągle chcesz mnie zaślubid?
—
Wyobraź sobie, że nie.
— Jak to dobrze, że przyszedłeś, Herkulesie. — Udawała, że nie dosłyszała jego odpowiedzi. — Taka jestem szczęśliwa. Ze swojego ukrycia widziałem wszystko tak dobrze,' że miałem chęd zawyd głośno lub zerwad się i gołymi rękami udusid tych dwoje bezwstydnych, zajętych swoją rozkoszą, beztroskich. Ale byłem tchórzem i zdobyłem się tylko na to, by zamknąd oczy. Na nic więcej. —
Mój Herkulesie.
—
Marcjo.
183
Wreszcie odsunęli się od siebie i Kommodus poprosił o posiłek. Wszczęła się krzątanina, młode niewolnice, które pojawiły się jak na skinienie czarodziejskiej różdżki, zaczęły wnosid dzbany i dzbanki, półmiski i wazy, zapachniało pieczonym mięsem i korzeniami. Poczułem, że jestem potwornie głodny, zamiast żołądka miałem pulsującą bólem ranę. —
Spróbuj tego. Powinno ci smakowad.
Szczęk srebra i jeszcze zawiesistszy zapach jadła. —
No i jak?
—
Jesteś czarodziejką.
—
Dobre?
—
Nigdy nie jadłem nic podobnie dobrego — oświadczył z przesadą. — Co to jest?
—
Dowiesz się. Czy chcesz jeszcze?
—
Tak. I nie oszczędzaj wina, Hebe.
—
Służę ci, Herkulesie.
Marcja mówiła bez przerwy, przymilnie i głośno, słowa Kommodusa padały coraz rzadziej, senne i bezbarwne. —
Chcesz spad, Herkulesie?
—
Mhm... miałem... byd w senacie... zaraz...
—
Zdrzemnij się. Sama cię obudzę.
Objęła go ramionami i dźwignęła układając wygodnie na łożu. Twarz cezara stała się żółta ohydną bladą żół-tością, czkał cicho. —
Spisz?
Nie było odpowiedzi. Marcja postała jeszcze moment nad śpiącym, z palcem przyłożonym do warg, jakby nakazując milczenie. Skrzypnęły drzwi i pojawiło się oblicze Emi-liusza Letusa, prefekta pretorii. —
Już?
—
Tak. Jedź do senatu. Zawiadom.
—
Dobrze. Czy mam zaraz zabrad ze sobą Pertynak-sa? ,
Marcja syknęła na znak, że Letus zbyt głośno mówi. —
Więc zaraz? — powtórzył szeptem pytanie.
—
Dobra myśl. Bierz go zaraz.
—
Będę z powrotem za godzinę. Pamiętasz o wszystkim?
—
Tak. Idź już!
Po wyjściu Letusa krzątała się bezszelestnie, zbierała własnoręcznie naczynia ze stołu, przewróciła czarę z winem, czerwona kałuża rozlała się po posadzce. Co chwila podchodziła do leżącego i patrzyła w jego rysy z bolesną ciekawością. Słyszałem charczący oddech. Cezar umierał otruty. Marcja strzegła ciszy konania, a nie ciszy snu, spokojna krzątała się zacierając ślady, pragnęła, by jej dzieło było doskonałe w najmniejszym nawet szczególe. Widocznie zapomniała o mnie, nie byłem jej potrzebny, bo w ogóle nie potrzebowała mnie, by spełnid swoje zamysły, chyba tylko jako świadka oklaskującego bezgłośnie doskonałośd jej poczynao. A ja nienawidziłem Marcji. Czułem wprost fizyczną odrazę na myśl, bym mógł jej dotknąd, a nawet mówid do niej. Sam chciałem zabid Kommodusa, ale nie mogłem wybaczyd Marcji spełnienia tego, czego sam spełnid nie umiałem. Siebie rozgrzeszyłbym bez chwili wahania, lecz ona była napiętnowana znakiem nie do starcia, coś podobnego do tych barbarzyoskich kloców drzewa, o topornie rzeźbionych obliczach, które raz do roku zanurza się w parującej krwi ofiar, nadającej drzewu krwawy poblask. Siedziałem za zasłoną, walczyłem z chęcią kichania i milczałem, gdyż doszedłem do mało odkrywczego wniosku, że nie należy i nie trzeba przypominad Marcji o tym, że istnieję. 185 Nagle jakiś obrzydliwy dźwięk zakłócił ciszę, to Kommodus się krztusił,„z jego ust pociekły wymiociny. Marcja cofała się tyłem z rozszerzonymi źrenicami. Cezar rzucał się na łożu, szarpał się i próbował unieśd ociężałą głowę. Coś mówił, z niewyraźnego bełkotu nie można było wyłowid ani jednego zrozumiałego słowa. — Aaaa — wzniesiona dłoo kreśliła jakieś znaki, błogosławieostwa? przekleostwa? Plecy Marcji wsparły się o ścianę, wydawało się, że musi za sobą czud nieporuszonośd muru, twarz skurczyła się w grymasie pełnym okrucieostwa, wargi uniosły się w górę odsłaniając ostre, białe zęby, oczy zwęziły się w szparki. —
Eklektusie! — zawołała niegłośno.
Poruszyłem się w swojej norze i powstałem. —
Chodź tutaj!
Nie mogłem przejśd obok łoża z rozwalonym, zanieczyszczonym wymiotami ciałem tego, który jeszcze żył. Okrążyłem je ogromnym łukiem, trzymając się ścian, przygarbiony, w pokornej postawie łaszącego się psa. —
Pomóż mi go przenieśd — rozkazała. — Czego się boisz? Jego już nie ma.
Poruszyłem niemo wargami. Chciałem prosid Marcję o litośd, chociaż wiedziałem, że teraz nie może już byd żadnej litości.
— Bierz go. — Pomogła mi. Widocznie jakoś zrozumiała moje uczucia, bo ujęła ramiona Kommodusa, lwia skóra zamajtała ogonem po taflach posadzki, ciało cezara przelewało się przez nasze ręce, każdy wstrząs wywoływał niewyraźny jęk. —
Tutaj. Tamto łoże zaraz wyniosą. On musi leżed przy stole.
Pieczołowicie, nawet powiedziałbym: z miłością, okry186 ła leżącego, poprawiła tę straszną głowę na wezgłowiu, otarła usta ociekające czymś bąblowatozielonym. — troje.
Czy zrobisz to rękami? — zapytała mnie i nakreśliła dłonią magiczny krąg, którym zamknęła nas
—
Co? — zatrząsłem się.
—
Czy go udusisz rękami?
—
Ja?!
— A kto? Ja nie mam tyle siły. Jeżeli chcesz, wyjdę. Mogę na to nie patrzed. Zawołaj mnie, kiedy będzie po wszystkim. Chwytałem za kraj jej syntesis, za szczupłe palce, za ramiona, bełkotałem, śliniłem się, dławiłem swoją prośbą. Nie, nie. Tylko nie to! Nie mogę. Marcjo, nie mogę. Odsunęła mnie ze zniecierpliwieniem. — Idź do pomieszczeo gladiatorów i zawołaj tutaj Narcyza. Pospiesz się. Nie mamy ani chwili do stracenia. Zataczając się, biegłem korytarzami, spotykani niewolnicy odwracali z przerażeniem oczy ode mnie. Obłąkany, straszny, dążyłem popychany cudzą wolą. Bez zdziwienia Narcyz skinął głową. Dobrze, pójdzie zaraz. Czy ma wziąd ze sobą broo? —
Tak — wybełkotałem.
W komnatach Marcji nic się nie zmieniło, Kommodus charczał niewyraźnie, Marcja siedziała w nogach łoża, wyprostowana, z rękami złożonymi na podołku. — Nie, miecz nie. Będą ślady. — Potrząsnęła głową, włosy rozsypały się po ramionach. Narcyz zagapił się na nią, dziewczyna była bardziej godna zainteresowania niż konający, zbyt dużo widział umarlaków, którzy z trudem dochodzili do ostatecznego kamienia milowego na swojej drodze. —
Jakie jest twoje życzenie, pani? — zapytał z szacunkiem.
187 —
Uduś go poduszką.
—
Dobrze.
Nie trwało to nawet jednego mgnienia oka, nogi Kommodusa drgnęły, ręce zatrzepotały starając się coś objąd i już opadły, spod poduszki dało się słyszed straszliwe stęknięcie. Narcyz potrzymał jeszcze moment zagłówek na niewidocznej twarzy i zerwał go ruchem jarmarcznego sztukmistrza. —
Już, podług życzenia.
—
Na pewno już?
—
O, z pewnością. Nigdy się nie mylę.
Oczekiwał pochwał z zadowoleniem człowieka, który dobrze wywiązał się ze zleconego zadania. Mogło się wydawad, że za chwilę postuka zgiętym palcem w czoło trupa niby stolarz opukujący ze znawstwem pięknie wygładzoną deskę. No i co? — zdawało się mówid jego zadowolone spojrzenie. To, że zabił swojego władcę i byd może partnera w gladiatorskich pojedynkach, było mu najzupełniej obojętne. Zabijał bez gniewu, z zachowaniem wszelkich reguł sztuki, najbliższych przyjaciół — ten trup czy inny trup, nie miało żadnego znaczenia. Spodziewał się, że mu dobrze zapłacą. I nie mylił się. Nim plecy Narcyza zniknęły za skrzydłem drzwi, pojawił się zdyszany, podniecony Letus. Nie zadając żadnych pytao podszedł do zamordowanego, obejrzał go mrużąc krótkowzroczne oczy. —
No, tak — zakonkludował zwięźle. — Dobra robota.
—
A senat?
—
W porządku.
—
Pertynaks?
—
Stawi się po uchwaleniu deklaracji. Zostawiłem
u niego moich ludzi. Nie ma żadnej możliwości ucieczki. —
Zgodził się?
—
Nie. Ale senat się zgodził. Pretorianie są pod kurią.
—
Podziwiam cię, Emiliuszu.
Dopiero później dowiedziałem się, że Marcja i Letus, wysondowawszy nastroje pośród senatorów, działali niejako na zamówienie, z pełną, acz cichą aprobatą ojców ojczyzny. Za cenę zachowania osobistego majątku i bezkarności postanowili sprzątnąd Kommodusa i wprowadzid na stopnie tronu najbardziej nieszkodliwego staruszka, Pertynaksa, który już dawno odsunął się od spraw publicznych w domowe zacisze. Letus wziął na siebie kierowanie Pertynaksem, bo już dawniej uzgodnili między sobą, że aż do wyjaśnienia sytuacji nie wypuszczą z rąk steru paostwowej nawy. Jak było do przewidzenia, senat przyjął wiadomośd o nagłym udarze Kommodusa z aplauzem i manifestacyjnymi wybuchami radości. Mimo iż senatorowie mieli prawo zapoznad się z bliższymi okolicznościami śmierci cezara, nikt nie przejawił takiej ochoty. Udar to udar. W porządku. I Marcja, i Letus obawiali się reakcji ludu. Ale lud zachował kamienną obojętnośd, ostatecznie cezar nie był zbyt biegłym zapaśnikiem, a jego występy przeciągały się długo poza ustawowy porządek, nudząc znawców i pozbawiając lud występów jego prawdziwych ulubieoców. Po prostu lud znudził się już nieudolnym gladiatorem, co więcej, gdy obraz Kommodusa zrósł się z areną, gwałtowna śmierd wydawała się czymś zupełnie naturalnym. Nikogo nie dziwiło, gdy gladiatorzy konali w amfiteatrze czy ginęli w nocnych bójkach. Taka była zwykła kolej rzeczy. Tłumy postały trochę na placach i targowiskach, za189 blokowały na krótko gardziele wąskich uliczek, poplotkowały, powzdychały i rozeszły się do swoich zajęd. Nie było o czym mówid. Już dawno pałacowi niewolnicy (z rozkazu Letusa) kolportowali wieści o gorączce, krwotokach i słabości cezara. Jak kto choruje, to zwykle umiera, tak to już jest. Tymczasem Letus i Marcja zainscenizowali z chwalebną pieczołowitością przekonywający obraz przedstawiający młodzieoca tkniętego atakiem apopleksji w chwili, kiedy podnosił do ust napełniony puchar. Kiedy zacisnęli martwe palce na złotej blasze, odstąpili kilka kroków w tył i w milczeniu podziwiali swoje dzieło. — Zawołaj ludzi! — Marcja wbiła palce we włosy i nagle rozkrzyczała się głośno i rozpaczliwie. Chwiejąc się całym ciałem, opłakiwała zmarłego, drapała policzki, szarpała swoje szaty, ale jej oczy pozostały suche, bez jednej łzy. A ja spełniałem wszystkie polecenia, krzątałem się pracowicie, niestrudzenie i milczałem. Dopiero teraz przeraziłem się Marcji, prawda o niej była jeszcze trudniejsza i bardziej złowroga, niż kiedykolwiek ośmieliłem się przypuszczad. Dla sobie tylko znanych powodów ustawiła ciąg pa-ści i pułapek, gdy mi się zdawało, że ominąłem jedną, wchodziłem mimo woli do drugiej. Ta zaś matnia, w którą mnie schwytała, nie miała żadnego wyjścia, byłem łupem Marcji, jej niewolnikiem i nie istniał już żaden ratunek ani ucieczka.
Letus sprzymierzył się z Marcją, bo pragnął władzy, Marcja sprzymierzyła się z Letusem, bo pragnęła zniszczyd wszystko własnymi rękami i odrodzid się w innym, doskonalszym kształcie, a ja jej byłem potrzebny do tej metamorfozy jeszcze boleśniejszej niż czary Medei. 190 Gdy zostaliśmy wreszcie sami, Marcja podeszła do mnie i kładąc mi rękę na barku (takim samym gestem przyznaje się wolnośd wiernemu słudze) powiedziała ściszając głos do półszeptu: —
Jesteś szczęśliwy?
Ponieważ nie odpowiedziałem, dotknęła mojej twarzy, włosów, piersi i powtórzyła: — Jesteś szczęśliwy. — Tylko że to już nie było pytanie, ale zwykłe stwierdzenie faktu. Chciała, żeby tak było. Nie mogłem się uwolnid od tych wszystkich obrazów, które wtłoczyły się w moje oczy. Patrząc na Marcję, widziałem ją w objęciach Kommodusa i zaraz potem nakładającą mu zatrutą potrawę, jej głos drżał tą samą czułą nutą, którą słyszałem, kiedy zwracała się do mnie. To, co zrobiła, zadawało kłam naukom chrześcijan. Nie uznawali gwałtu, brzydzili się występkiem, przynajmniej powtarzali to ciągle. Nie będąc zbyt gorliwym wyznawcą, byłem bardziej chrześcijaninem niż ona, chociażby przez swoją słabośd i brak zdecydowania, a może z innych powodów nie byłem zdolny do zbrodni. Świat zawalił się, wszystko okazało się kłamstwem, a ja musiałem jakoś spróbowad istnied w tym kłamstwie, przygniatany nim i unicestwiany, jeżeli w ogóle chciałem żyd. — Jestem szczęśliwy — wyszeptałem poddając się pieszczocie jej dłoni. I w tej samej chwili znienawidziłem siebie. Zaślubiny Marcji i Eklektusa były skromne, nawet chrześcijanie odsunęli się od swojej współwyznawczyni skalanej morderstwem. Na przekór im Marcja zarządziła dokonanie auspicji 191 podług starego obyczaju. Wnętrzności ofiarnych zwierząt przyobiecywały nowożeocom nieskooczone pasma szczęśliwych dni, tygodni, miesięcy i lat. Małżonkowie zamieszkali w Mieście, Emiliusz Letus życzył sobie wsparcia Marcji w pewnych nader delikatnych sprawach, którym nadawał bieg. Jak kukły ukazywane przez jarmarcznych szarlatanów wyskakiwali na scenę dziejów kolejni władcy i ginęli tak szybko, że lud nie pamiętał nawet ich imion. Każda prowincja wysuwała swoich kandydatów do diademu, legie nadgraniczne upite winem z rozbijanych magazynów i poczuciem wszechmocy podnosiły na tarczach kolejno: Nigra, Sewera, Albina. Próbowali rządzid Per-tynaks i Didiusz. A w tym całym zamęcie trwał zawsze Emiliusz Letus, prefekt
pretorii, i Marcja, za nimi zaś niczym dekoracja piętrzyły się ławy senatu i ojcowie ojczyzny wzdychając z uszanowaniem usiłowali pogodzid ich życzenia z tym, czego pragnęli sami. Ze zniecierpliwieniem i gniewem Marcja próbowała tchnąd życie w człowieka, którego zaślubiła, lecz Eklektus był bardziej martwy niż zastygłe na pogrzebowym stosie ciało Kommodusa. Wykonywał posłusznie jej polecenia i milczał. Mogłaby równie dobrze zaślubid kawał drzewa czy kamieo. Płakała z upokorzenia i ponawiała swoje próby uczynienia z Eklektusa żywego człowieka. Zefiryn, Hipolit i inni, wymazawszy Marcję ze swojej pamięci za okazane nieposłuszeostwo i samowolę, zwrócili swoje starania w stronę Eklektusa, a ten uchwycił się ich, jak tonący chwyta się ostrza miecza. Stał się dewotem, w burej nędzarskiej opooczy błądził wśród tłumów i głosił słowo boże. Towarzyszył mu niby wierny pies wiecznie pijany wierszokleta, jedyny jego uczeo i kompan. 192
podług starego obyczaju. Wnętrzności ofiarnych zwierząt przyobiecywały nowożeocom nieskooczone pasma szczęśliwych dni, tygodni, miesięcy i lat. Małżonkowie zamieszkali w Mieście, Emiliusz Letus życzył sobie wsparcia Marcji w pewnych nader delikatnych sprawach, którym nadawał bieg. Jak kukły ukazywane przez jarmarcznych szarlatanów wyskakiwali na scenę dziejów kolejni władcy i ginęli tak szybko, że lud nie pamiętał nawet ich imion. Każda prowincja wysuwała swoich kandydatów do diademu, legie nadgraniczne upite winem z rozbijanych magazynów i poczuciem wszechmocy podnosiły na tarczach kolejno: Nigra, Sewera, Albina. Próbowali rządzid Per-tynaks i Didiusz. A w tym całym zamęcie trwał zawsze Emiliusz Letus, prefekt pretorii, i Marcja, za nimi zaś niczym dekoracja piętrzyły się ławy senatu i ojcowie ojczyzny wzdychając z uszanowaniem usiłowali pogodzid ich życzenia z tym, czego pragnęli sami. Ze zniecierpliwieniem i gniewem Marcja próbowała tchnąd życie w człowieka, którego zaślubiła, lecz Eklektus był bardziej martwy niż zastygłe na pogrzebowym stosie ciało Kommodusa. Wykonywał posłusznie jej polecenia i milczał. Mogłaby równie dobrze zaślubid kawał drzewa czy kamieo. Płakała z upokorzenia i ponawiała swoje próby uczynienia z Eklektusa żywego człowieka. Zefiryn, Hipolit i inni, wymazawszy Marcję ze swojej pamięci za okazane nieposłuszeostwo i samowolę, zwrócili swoje starania w stronę Eklektusa, a ten uchwycił się ich, jak tonący chwyta się ostrza miecza. Stał się dewotem, w burej nędzarskiej opooczy błądził wśród tłumów i głosił słowo boże. Towarzyszył mu niby wierny pies wiecznie pijany wierszokleta, jedyny jego uczeo i kompan. — Mistrz nakazywał nam kochad nieprzyjacioły nasze. — Pijany poeta kiwał solennie głową, na znak, że słyszy i podziela myśli Eklektusa. — A ja mam w sercu nienawiśd i wstręt. Kiedy śpi, marzę o tym, żeby znaleźd w sobie dosyd siły na zaciśnięcie palców na jej gardle. Którejś nocy zrobię to na pewno. —
Eee — protestował bez przekonania poeta — tylko tak mówisz. Ty jesteś dobry.
— Mnie nie ma — skarżył się Eklektus i dawał się zaciągnąd do szynku, gdzie kołysał się godzinami nad dzbanem, kreśląc po stole tajemnicze znaki, tropy czegoś, co nigdy nie istniało. Poeta odprowadzał go do domu i oddawał w ręce nomenklatora. Marcja surowo nakazała, żeby odstawiad go do domu, zaś poeta bał się Marcji i nie zamierzał łamad jej rozkazów. Gdy władzę objął mało znany generał Septymiusz Sewer, Marcję, Eklektusa i zapaśnika Narcyza skazano na śmierd. Zginęli tego dnia, gdy senat ogłosił ubóstwienie Kommodusa, syna wielkiego Marka.