Dla Daniela i Avelino, moich złotych chłopców, najlepszego, co mnie w życiu spotkało
1 luty 1927 r.
Kiedy pierwszy raz odwiedzasz grób własnego ojca, świat może wydawać się przerażający. Rodolfo podniósł kołnierz płaszcza, ostatni raz zaciągnął się francuskim papierosem, wyjął z ust to, co z niego jeszcze zostało, po czym uchylił szybę i wyrzucił niedopałek na zewnątrz. Drogę z obu stron otaczały winnice. Szczepy winne wyglądały jak batalion powykręcanych szkieletów, wychylających się z zaśnieżonej ziemi i unoszących w niebo nagie ramiona. Patrzyły na niego przez mgłę, która lodowatą wilgocią spowijała auto. Przypomniał sobie ostatnie spotkanie z ojcem, kiedy żegnali się na stacji kolejowej w Cariñenie. Starszy pan stał twardo na peronie i przypominał nieco posąg, potężny jak winne szczepy od pokoleń uprawiane w jego rodzinie. Mimo że jego kręcona czupryna była przetkana siwizną, a twarz poorana zmarszczkami, ojciec wyglądał na mężczyznę krzepkiego i pełnego życia. Jak zatem Rodolfo miałby nawet pomyśleć, że ten szaleniec wyjdzie z domu w zimowy wieczór i że znajdą go następnego dnia rano w jego ulubionej winnicy, z głową rozbitą jak dojrzały arbuz i ubraniem zesztywniałym od zamarzniętej krwi? Co u diabła sprawiło, że ojciec wyszedł na dwór właśnie wtedy, kiedy wszyscy rozsądnie myślący ludzie siedzieli spokojnie w domu, kryjąc się przed zimą? Czemu Dionisio go nie
powstrzymał? Pewnie i tak na niewiele by się to zdało… Kiedy stary się upierał, był głuchy na wszelkie perswazje. Rodolfo sapnął i wsunął ręce w kieszenie płaszcza. Eleganckie paryskie rękawiczki niewystarczająco chroniły dłonie przed mrozem. Czuł się winny, że nie wziął udziału w pogrzebie i, aby się usprawiedliwić, powtarzał sobie w myślach, że miał bardzo ważne powody, by zostać w Paryżu. Miał nadzieję, że ojciec – gdziekolwiek się teraz znajduje – nie będzie miał do niego pretensji o to spóźnienie. Odchylił się na czarnym skórzanym siedzeniu hispano-suizy H6B, którą staruszek postanowił kupić pięć lat temu. „Nie wystarczy być bogatym, trzeba też pokazywać to bogactwo innym” – przypomniał sobie Rodolfo zdanie ojca. Stary wypowiedział je, kiedy z chełpliwą miną wysiadał z auta, kupionego poprzedniego dnia w Saragossie, podczas gdy Onofre, ostatnio awansowany z woźnicy na szofera (znał się dobrze na maszynach, z równą łatwością zmieniał koło w powozie, jak naprawiał silnik w ciężarowym fordzie), stał przy otwartych tylnych drzwiczkach wozu z marsową miną generała, w swoim nowym uniformie, którego wysoki kołnierz podczas jazdy z miasta zdążył mu otrzeć szyję do czerwoności. Rodolfo zwrócił się do Solange, siedzącej po jego prawej stronie. Uśmiechnął się na widok bezbronnej minki młodej kobiety pod kapelusikiem cloché, okrywającym jej złociste włosy, ale spojrzenie jej oczu barwy akwamaryny zasmuciło go. Wyjął prawą rękę z kieszeni płaszcza i uścisnął jej ramię. Spojrzała na niego, skrzywiła wargi w słabym uśmiechu i uniosła spiczasty podbródek, który – wiedziony pożądaniem – tylekroć całował. Minęło sześć miesięcy od dnia, w którym objawiła się mu w luksusowym salonie Lindy i Cole’a Porterów. Wtedy, patrząc na nią po raz pierwszy, Rodolfo myślał o księżycu, oblewającym srebrnym światłem winnice, pośród
których się wychował. A także o wróżkach z baśni, które ojciec zabraniał mu czytać, żeby nie rozbudzały w chłopcu myśli o dziewczętach… O tych eterycznych istotach pojawiających się w dziecięcych snach, z ciałami białymi jak śnieg i włosami jak czyste złoto; te sny sprawiały, że wyobrażał sobie, iż matka nie umarła, ale przemieniła się we wróżkę i odwiedza go w nocy, żeby się nie bał ciemności. Wówczas w Paryżu Solange zupełnie go oczarowała. Nie mógł oderwać wzroku od tej chłopczycy tańczącej w rytm szalonego charlestona. Wyglądała, jakby chciała odrzucić ręce i nogi jak najdalej od reszty ciała, jednak w ostatniej chwili decydowała się je odzyskać. Wpatrywał się w jej włosy, gładkie i bardzo jasne, obcięte à la garconne[1]. Na czole miała złocistą wstążkę pasującą do sukni z materiału tak lekkiego, że przypominał woal. Kreacja w światłach salonu dosłownie sypała iskrami i odsłaniała nie tylko szczupłe łydki Solange, ale także jej kolana – przepiękne, takie, jakich Rodolfo jeszcze nigdy nie widział. Kilkakrotnie przełykał ślinę, próbując się uspokoić, ale w końcu zupełnie poddał się jej urokowi i został tak z otwartymi ustami, niby ryba wisząca na haczyku. Ta dziewczyna była jak sen, który w ciągu sekundy znikał mu z oczu i stopniowo przemieniał się w złocistą mgiełkę. Musiał się powstrzymywać, by do niej nie podbiec, a na widok jakiegoś spoconego hipopotama, który najwyraźniej jej towarzyszył, poczuł dziką wściekłość. Ta dziewczyna była inna niż wszystkie kobiety, które poznał w ciągu całego życia. W porównaniu z wieśniaczkami, pomagającymi mężczyznom podczas winobrania w majątku ojca, z babami przedwcześnie postarzałymi, o pyzatych policzkach i skórze przeżartej słońcem i słotą, ta istota była boginią, która właśnie zstąpiła z Olimpu. Przyćmiła nawet jego piękną, młodą matkę, która już od lat czuwała nad nim z wysokości kominka w jadalni, na wieczne czasy uwięziona w blednącej z roku na rok fotografii.
Urodą przewyższała także Marianę, towarzyszkę jego dziecięcych zabaw, która pewnego upalnego wieczoru wypełnionego opowiadaniem baśni o wróżkach pozwoliła mu złożyć na swoich ustach przelotny pocałunek. Ta blondynka w lśniącej sukni i o nogach tancerki była gwiazdą niedawno spadłą z nocnego nieba. Od jej blasku mężczyźni po prostu ślepli. Tamtej nocy w posiadłości Porterów nagle stracił ją z oczu. Zniknęła wyprowadzona przez swojego tłustego towarzysza. Musiało upłynąć wiele dni, zanim Rodolfo znowu ją spotkał… I to tam, gdzie najmniej się spodziewał. Tymczasem z mgły wyłoniły się zarysy wielkiego dworu rodziny Montero. Widok dobrze znanego domu oderwał go od rozmyślań, obudził szacunek, a równocześnie mrożący krew w żyłach lęk: że od teraz przestanie być jedynie synem, że będzie musiał przejąć zarządzanie odziedziczonym po ojcu majątkiem i zaopiekować się starszym bratem, niszczonym przez alkohol i złe wspomnienia; wreszcie, że Solange, ta skrząca się i złocista jak gwiazda Solange, spyta go pewnego dnia, dlaczego poszła za nim i opuściła wiecznie świętujący Paryż dla tego pustkowia, ze wszystkich stron otoczonego winnicami i stale chłostanego wiatrem. W końcu marzenie zmarłego Fausto Montero wyłoniło się z mgieł. Wielki dom z czerwonej cegły wybudowano na szczycie wzgórza w połowie drogi z Cariñeny do Aguarón. Na wschodzie widać było równinę Cariñeny, na zachodzie roztaczał się widok na wierzchołki łańcucha górskiego Algairén. Okna werandowe wychodziły na taras, w tej chwili pokryty śniegiem. Fasadę zdobiły mozaiki z polichromowanych azulejos[2]. Stary powierzył budowę domu architektowi z Saragossy. Kierował się jednym z charakterystycznych dla siebie impulsów. Gdy zobaczył plany willi, którą jego przyjaciel i rywal Juan Solans projektował naprzeciw należącego do niego młyna w Saragossie na lewym stoku rzeki Ebro, czuł, że nie może postąpić inaczej. Juan Solans chciał wznieść swój dom na rozległym terenie
bez domów mieszkalnych, gdzie fabryki stały wśród sadów, a odór nawozu i kanałów szczególnie dawał się we znaki. Aby się tam dostać, należało przejechać przez Kamienny Most, o którym mówiono, że ma co najmniej pięćset lat. Hodowcy winorośli, z którymi Fausto Montero grywał w domino – najpierw w Cariñenie, a od 1912 roku w nowo otwartym kasynie w Aguarón, wioski u podnóża gór Algairén, w której się urodził i na której cmentarzu teraz spoczął – próbowali mu wyperswadować kaprys wybicia w ścianach wielkich okien. Nawet stary Juancho, który urodził się z pępowiną owiniętą dookoła szyi i był w związku z tym nieco przygłupi, wiedział, że w tej okolicy wielkie okna mogą służyć jedynie temu, że zimą będzie przez nie przenikał wiatr, a latem bezlitosne słońce. Cóż, kiedy w głowie Fausto Montero zagnieździł się jakiś pomysł, nic ani nikt nie był w stanie mu go z niej wybić. Ten upór przysporzył mu zażartych wrogów wśród sąsiadów, ale pozwolił też wzbogacić się na płodach, jakie przynosiły mu winnice i rodzinna wytwórnia win, poza tym młyn zaopatrujący w mąkę całą okolicę oraz gorzelnia, produkująca anyżówkę i inne mocne napoje, z której, jak twierdzili znawcy, pochodziło najlepsze miejscowe brandy. Poza tym zgarniał niemałe czynsze z bogatych kamienic, które na przestrzeni lat skupował w Saragossie, korzystał też z zysków dzięki szczęśliwemu inwestowaniu w akcje. Zdołał również zachować swoich francuskich klientów, z którymi stosunki handlowe nawiązał jeszcze jego ojciec. Około 1870 roku szkodnik winnic, filoksera, zniszczył francuskie winnice i galijscy winiarze zwrócili oczy w stronę Cariñeny, skąd od lat kupowali wino w dobrych cenach, by mieszać je ze swoim. Niektóre francuskie firmy posunęły się nawet do wysłania delegacji do Cariñeny i Aguarón. Okres świetności zakończył się w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, kiedy Francja zdołała przywrócić swoje winnice do dawnej świetności i znacznie
ograniczyła import win z Hiszpanii, co doprowadziło winiarzy z tych okolic do głębokiego kryzysu. Z tego nieszczęścia cało wyszedł jedynie Fausto Montero. A to wszystko dzięki przezornym inwestycjom. Poza tym Galowie, jako znawcy czerwonych winogron, nadal kupowali od niego znaczną część świetnej jakości plonów, nawet podczas tak bardzo dewastującej Europę Wielkiej Wojny. Stosunki z handlowcami, którzy co rok przybywali z Francji na rozmowy i zakupy, rozwinęły w Montero głęboką miłość do sąsiedniego kraju. Nigdy tam nie jeździł, ale wszyscy jego synowie nauczyli się francuskiego dzięki nauczycielowi z Paryża (dosyć staremu i niechlujnemu), który zjawił się w Cariñenie, uciekając nie wiadomo przed czym; to on uczył chłopców mówić poprawnie i z dobrym akcentem aż do czasu, kiedy Montero wysłał ich do Saragossy, do jezuickiej szkoły z internatem. Teraz Fausto Montero już nie żył. Jego uwielbianą hispano-suizą, którą Onofre zatrzymał przed główną bramą, jeździli inni. Rodolfo zdjął rękawiczkę z prawej dłoni i pogłaskał policzek Solange. Tym razem nie zrobił tego z miłości ani z pożądania, jakie budził w nim ten mały złotowłosy anioł; nawet nie z powodu chęci pieszczoty. Zrobił to, by się upewnić, że te ostatnie miesiące w Paryżu nie były tylko pięknym snem.
[1] À la garconne (fr.) – na chłopczycę. [2] Azulejos (hiszp.) – ozdobne kafle ceramiczne, często tworzące razem duże obrazy; nazwa pochodzi od słowa „azul”, czyli „niebieski”, jak niebo na tych kafelkach. Typowa ozdoba domów w Hiszpanii.
2
Kobieta, która wyszła z domu, kiedy tylko samochód zatrzymał się przed wejściem, była niska i okrąglutka, z policzkami różowymi jak jabłko w bajce o Królewnie Śnieżce. Włosy, gęste i siwe, wiązała z tyłu głowy w wielki kok. Stary Montero wybrał ją w Aguarón ponad trzydzieści lat temu, kiedy była niemal dzieckiem. Miała zostać służącą pięknej młodej damy z Saragossy, jego świeżo poślubionej żony, która – choć była córką zrujnowanego handlarza tkanin – pamiętała lepsze czasy swojej rodziny i bardzo chciała móc znowu korzystać z przywilejów, jakie dają pieniądze. Dziewczyna służyła swojej pani z całym poświęceniem. Kiedy musieli radzić sobie bez pani po trudnym porodzie trzeciej latorośli, Pepita zajęła się poszukiwaniami mamki dla maleńkiego Rodolfo, a potem karmiła go nadal, już mlekiem krowim, podczas gdy mały Dionisio tulił się do jej spódnicy, a najstarsza i najsmutniejsza z trójki dzieci Amalia popłakiwała, tuląc w rękach szmacianą laleczkę. Teraz Pepita zbliżała się do pięćdziesiątki; jej zadaniem było organizowanie wszystkich zajęć domowych i wydawanie poleceń kucharce i dwóm dziewczynom służebnym. Pozbawiona miłości i perspektyw Pepita znała tylko rodzinę Montero i już nie tęskniła za jakimś innym życiem, odmiennym od tego. Prowadzenie domu żelazną ręką dawało jej satysfakcję. Spokój jej dojrzałych lat zakłócały tylko błędy życiowe Dionisio, a ostatnio również tragiczna śmierć Don Fausto, za którego duszę się modliła co
wieczór w zaciszu własnej sypialni. – Rodolfico! – wykrzyknęła na widok Rodolfo wysiadającego z auta. Natychmiast jednak zdała sobie sprawę z niestosowności swojego zachowania i poprawiła się, spuszczając oczy: – Przepraszam… Don Rodolfo. Rodolfo obszedł samochód i wyciągnął rękę do Solange, by pomóc jej przy wysiadaniu z auta, już otwartego przez szofera. Następnie podbiegł do służącej, uważając, by nie poślizgnąć się na pokrywających ziemię zlodowaciałych resztkach śniegu i objął ją gorącym uściskiem, rozbawiony szczekaniem psów, które tymczasem podniosły wrzawę gdzieś za domem. – Daj spokój, Pepito! Jesteś jedyną kobietą na świecie, której pozwalam mówić do mnie „Rodolfico”. I muszę cię prosić, żebyś sobie darowała tego „Dona”. Policzki Pepity stały się jeszcze czerwieńsze. – Dionisio w domu? – spytał Rodolfo. Miał cichą nadzieję, że jego brat uspokoił się trochę przez ten czas, kiedy on przebywał w Paryżu, ale w głębi duszy bał się, że tej nocy także ktoś przywiezie go na wozie zaprzężonym w muły, półprzytomnego i podtrutego winem z karczmy. – Ach, Rodolfo! – odparła Pepita cicho, zerkając spod oka na Solange, która apatycznie się jej przyglądała. – Zaraz po obiedzie wybrał się do Cariñeny… – Konno? – przerwał jej, nie próbując nawet ukrywać niepokoju przed Solange. – Piechotą… – wyszeptała Pepita. Rodolfo odetchnął z ulgą. – Cóż, przynajmniej nie ma strachu, że spadnie z siodła i się zabije – zażartował, by zakończyć temat, po czym zwrócił się do Onofre: – Pojedziesz
po niego, zanim się ściemni. Nadal bywa w tej zapluskwionej knajpie? Krzepki szofer, wyraźnie zawstydzony, potwierdził. W międzyczasie wyjmował z auta bagaże, przywiezione przez państwa z Francji. Wiedział, że brakuje jeszcze dwóch kufrów z ubraniami tej milczącej młodej pani. Wysłano je bezpośrednio z Paryża, a on miał za kilka dni odebrać je w Saragossie. Zastanawiał się, czy ta Francuzka w ogóle umie mówić. Podczas całej jazdy z miasta nie usłyszał od niej ani słówka. Onofre pomyślał, że czekają ich ciężkie czasy. Stary pan zmarł w niejasnych okolicznościach, starszy brat codziennie w sztok pijany, a najmłodszy beniaminek ni stąd, ni zowąd wziął ślub z jakąś francuską wykwintną niemową… Przypuszczalnie Don Rodolfo powiedział prawdę i ta młoda nie jest jego utrzymanką – co, z drugiej strony, oszczędzi rodzinie wielu kłopotów. Rodolfo podał ramię Solange i wprowadził ją do wnętrza domu. W holu Pepita zajęła się ich płaszczami i kapeluszami. Zanim wręczyła je Trini, jednej z dziewczyn służebnych, ukradkiem przesunęła palcami po kapelusiku swojej nowej pani. Ależ ten filc delikatny… i jaki uroczy bukiecik kwiatków na boku… Znany zapach rozpalonego kominka i domowe ciepło przez chwilę przytłumiły smutek, który Rodolfo odczuwał od chwili, gdy zadzwonił do niego Rémy, francuski przyjaciel ojca, mieszkający w Aguarón. Jego telefon sprawił, że Rodolfo musiał przerwać beztroskie życie w Paryżu i wrócić do domu. Drzwi prowadzące do gabinetu starego pana były otwarte. Wyszedł z nich teraz Evaristo, administrator. Rodolfo nigdy nie zwracał szczególnej uwagi na tego człowieka przypominającego wyglądem smętny cyprys. Swego czasu był towarzyszem rozrywek ojca, a pracował dla niego, jeszcze zanim na świat przyszły dzieci, które zresztą pewnego pięknego dnia zaczęły nazywać go
„starym krukiem”. Rodolfo wiedział, że Evaristo był wykształcony, że nadzwyczaj sprytnie radził sobie z liczbami, a już wręcz cudownie z najbardziej kłopotliwymi dokumentami. Fausto Montero przeciwnie – potrafił pogubić się przy czytaniu najprostszego kontraktu. Pojawienie się Evaristo przypomniało Rodolfo, jak mało wie o interesach ojca. Trochę go to zmartwiło. Evaristo przeszedł przez westybul i zatrzymał się przed Rodolfo. Schylił przed nim głowę, zgiął swoją wątłą postać na znak szacunku i powiedział energicznie: – Witajcie państwo w domu. Rodolfo, proszę mi pozwolić złożyć sobie najserdeczniejsze wyrazy współczucia. Nastąpił kolejny ukłon, tym razem skierowany do małżonki nowego pana. Jej chłodna uroda wywołała u administratora przyspieszone bicie serca, jakby był jeszcze nastolatkiem. Wzmianka o śmierci ojca sprawiła, że Rodolfo poczuł cierpki smak w ustach, podobny temu, jakim Pepita dodawała goryczy jego dzieciństwu, zmuszając do połykania oleju rycynowego. – Dzięki, Evaristo. W najbliższych dniach będę cię potrzebował. Zależy mi na tym, żebyś wprowadził mnie w sprawy posiadłości. Jeżeli jesteś wolny, chciałbym cię widzieć jutro o ósmej rano w biurze. Evaristo potwierdził skinieniem głowy. – Naturalnie, Rodolfo. Właśnie zajmowałem się porządkowaniem papierów twojego ojca, niech spoczywa w pokoju. Życzę dobrej nocy… państwu. Ukłonił się i czym prędzej poszedł do swojego małego forda z elektrycznym zapłonem, którym tak często jeździli z szefem, gawędząc w drodze z Cariñeny. Zawsze parkował go za domem. Idąc do wozu, wspominał ten dzień, dwadzieścia cztery lata temu, w którym Pepita
pierwszy raz pokazała mu tego chłopaczka – ostrożnie, jakby miała do czynienia z czymś niesłychanie delikatnym. Nowo narodzony był bardzo malutki, wyglądał jak rodzynek, zagubiony w szydełkowym kocyku splamionym krwią. Wrzeszczał jednak tak gwałtownie, że Evaristo dostał gęsiej skórki. Niespodziewane zniknięcie pani domu w niecały miesiąc później załamało nie tylko Don Fausto, ale również Evaristo. Było dla niego kresem nadziei, jakie żywił wobec Pepity – kobieta odtąd poświęciła się wychowaniu trójki maluchów i w końcu wyschła jak zapomniane na strychu jabłko. Do jej i tak już licznych obowiązków domowych doszła nieskończona liczba talerzy z kaszką, brudnych pieluch, zasmarkanych nosków i pozdzieranych kolan. Nieśmiałość nie pozwoliła Evaristo starać się o inną kobietę i w ostateczności skończył jako stary kawaler, tyle że raz w miesiącu zaspokajał potrzeby ciała w wytwornych lupanarach w mieście. Kiedy siadł za kierownicą forda, swojego najcenniejszego nabytku, przedmiotu zazdrości całej okolicy, zadał sobie pytanie, czy też ów beniaminek rodziny Montero będzie miał dość energii, by zarządzać winnicami, które teraz odziedziczył. Na kolację Pepita zarządziła podanie jednej z ulubionych potraw Rodolfo. Były to grzanki z kawałkami kiełbasy i winogronami. Na haftowanym niedzielnym obrusie, którym nakryto masywny mahoniowy stół w jadalni, dwie służące ustawiły talerze z grubą pokrojoną kiełbasą i suchymi kiełbaskami, półmisek z marynowaną polędwicą oraz drugi z ryżową krwawą kiszką – wszystko dopiero co usmażone, jeszcze ciepłe. Od momentu, kiedy Francuzka wysiadła z auta, Pepita zadawała sobie to samo pytanie co Onofre. Ta młodziutka, niezwykle blada i szczupła dziewczyna trochę ją niepokoiła. Czyżby we Francji specjalnie głodzono młode dziewczęta? Mężczyźni z tego kraju, którzy czasem odwiedzali ich dwór, żeby prowadzić z Don Fausto pertraktacje handlowe i wypijać
mnóstwo koniaku, byli zazwyczaj krzepcy, w średnim wieku i w niczym nie przypominali tej przejrzystej, zbyt grubo umalowanej istoty, jaką okazała się nowa pani tego domu. Strach ścisnął Pepicie żołądek i odebrał całą radość ze spotkania. Panicz też był szczuplejszy i tchnął wyrafinowaniem, którego przedtem nie miał. Pepita zapytywała sama siebie, czy będzie umiał poradzić sobie z chytrymi miejscowymi winiarzami, wiecznie konkurującymi z jego ojcem. Kiedy pan wysłał go do Francji, był przecież jeszcze taki niewinny… Ot, wesoły i lubiący psoty młodzieniec, który nigdy nie interesował się tym, skąd ojciec bierze pieniądze na jego prawnicze studia w Madrycie, a potem na kilkumiesięczny pobyt w Paryżu, skąd słał do Cariñeny obszerne listy. Don Fausto czytał Pepicie fragmenty, w których syn opisywał wspaniałe gmachy i kawiarnie, gdzie ludzie – niewątpliwi wałkonie – marnowali czas na gadaniu o niczym. Pepicie nie mieściło się w głowie, jak można choć przez sekundę nic nie robić. Ją nauczono, że z próżniactwa rodzą się złe nawyki, a do tego nie miała zamiaru dopuścić. Kiedy Rodolfo wszedł razem z Solange do jadalni i zobaczył stół nakryty do kolacji, poczuł bolesny ucisk w żołądku. W Paryżu przyzwyczaił się do lekkich posiłków, które sam przyrządzał na kuchence w swoim skromnym, wynajętym studiu, a także do wyrafinowanych dań, podawanych w rezydencjach paryskiego wyższego towarzystwa, do którego wprowadził go Marcel. Kochany Marcel, który nigdy nie powinien się dowiedzieć, do jakiego stopnia ich przyjaźń poszerzyła horyzonty młodego Rodolfo. Odsunął krzesło, żeby Solange mogła usiąść. Kiedy już się usadowiła, stanął za nią, pochylił się nad jej uperfumowaną głową i delikatnie ucałował włosy. Wiedział, że bardzo to lubi. – Nie czujesz się dobrze, chérie? – szepnął jej do ucha. – Głowa mnie boli i… jestem bardzo zmęczona – odparła Solange. Jej francuski akcent, który tak oczarował Rodolfo, kiedy pierwszy raz mówił
z nią po hiszpańsku, wydał mu się w tej chwili silniejszy niż kiedykolwiek. Ścisnął ją za ramiona w geście pocieszenia i usiadł obok. Nie dziwiło go bynajmniej, że biedaczka od chwili wyjazdu z Paryża prawie się nie odzywała. Podróż pociągiem do Saragossy, z przesiadką w Madrycie, musiała być bardzo męcząca. Treść testamentu Don Fausto stała się niespodzianką dla wszystkich, którzy byli obecni przy odczytywaniu ostatniej woli zmarłego. A dwa dni, spędzone w domu bogobojnej Amalii na znoszeniu głupiego ględzenia i nudnych przemów politycznych Jednorękiego – jak on i Dionisio nazwali swojego szwagra od czasu, kiedy wrócił z Maroka bez ręki, za to ze świeżym awansem na pułkownika – jego również umęczyły do ostateczności. Rodolfo zdał sobie nagle sprawę, jak bardzo odmienił go Paryż. Rodzinny dom wydał mu się teraz bardzo ponury, meble toporne, a jedzenie prymitywne. Być może powinien zasugerować Pepicie, żeby podawała lżejsze kolacje… To Solange powinna troszczyć się o takie sprawy. Zerknął spod oka na żonę. Z dala od salonów, w których ta młoda kobieta do upadłego tańczyła charlestona i black bottom[3], otulona w lśniącą sukienkę odsłaniającą kolana, pośród wytwornych gości i lokai roznoszących na tacach szampana i koktajle o skomplikowanych nazwach, wydała mu się teraz bezbronną, przestraszoną mróweczką. Jedli kolację szybko i w milczeniu. Żadne z nich nie czuło głodu. Nie mieli też ochoty na rozmowę. Solange wzięła łyżeczkę grzanek i dłubała w nich widelcem przez dłuższą chwilę, nie mogąc zdecydować się na spróbowanie. W ostateczności zjadła tylko winogrona i kawałeczek polędwicy, który Rodolfo położył jej na talerzu. Tydzień po ich nieprzemyślanym i pospiesznym ślubie zrozumiała, jakie będzie jej nowe życie. Dreszcz przebiegł jej po plecach.
Rodolfo przełknął garstkę grzanek, żeby nie robić przykrości Pepicie, którą kochał jak matkę. Wypił też kieliszek czerwonego wina z winogron garnacha[4] z ich winnicy. Jego smak mu jednak nie odpowiadał. Po tym, jak spróbował stołowych win, które rodzina Solange uzyskiwała ze swojej winnicy w Médoc, to wino wydało mu się zbyt gęste. Miał wrażenie, że pije purée z kartofli. Poczuł pustkę w sercu. Przygnębiała go nieobecność ojca, w mroźnym powietrzu domu wręcz fizycznie odczuwalna. Poza tym umierał ze strachu przed tym, co będzie w przyszłości. Solange dokładnie złożyła sztućce na swoim prawie pełnym talerzu. Widać było, że oczy jej się kleją. Rodolfo serce zabolało na ten widok. Odsunął się na krześle i wstał. – Pepito! Kobieta zjawiła się natychmiast. Jej podobne do jabłek policzki płonęły teraz karminowo. – Chcemy się położyć – powiedział Rodolfo, zanim Pepita zdążyła otworzyć usta. – Ostatnie dni były naprawdę wyczerpujące. Każ Lali przygotować dla nas jakąś sypialnię. – Mają państwo już przygotowaną wielką sypialnię, señor – odpowiedziała i zawahała się nagle. Kiedy dzieci Don Fausto dorastały, próbowała się do nich zwracać, dodając przed imieniem słówko „Don”, jak mówiła do ich ojca, ale jakoś jej się to nie udawało. Zwracała się więc do nich per „pan”, z największym trudem dodając słowo „señor”, chociaż traktowała ich zawsze, jakby jeszcze byli dziećmi. – Sypialnię ojca? – Tę, w której stoi małżeńskie łóżko. Nie miałam czasu urządzić sypialni dla pana i… Policzki Pepity zaczerwieniły się jeszcze bardziej, kiedy spojrzała na swoją nową panią, tak milczącą i skuloną na krześle, że wyglądała jak
myszka. Oczyma duszy ujrzała piękną i wymuskaną małżonkę Don Fausto, której Pepita służyła z ofiarnością i podziwem. Dlaczego mężczyźni z rodziny Montero byli tak nieporadni w sprawach miłości? Kiedy Rodolfo odsuwał krzesło Solange, pomagając jej wstać, w pokoju rozległo się głośne trzaśnięcie drzwiami. Usłyszeli odgłos nierównych, ciężkich kroków, jakby ktoś szedł, potykając się. Pepita aż podskoczyła. Spojrzenia jej i Rodolfo skrzyżowały się. Oboje wiedzieli, kto przyszedł. Mimo zmęczenia i senności Solange wyczuła napięcie, jakie zapanowało w pokoju i spojrzała w stronę drzwi. Do jadalni wszedł młody mężczyzna, a za nim wielki pies o cynamonowej sierści, z białymi łatami na piersiach i między uszami. Mężczyzna chwiał się tak bardzo, że wszyscy mieli wrażenie, że zaraz upadnie na podłogę z wielobarwnych kamiennych, ułożonych w mozaikę płyt. Był pijany. Jak bela. Solange zauważyła, że bardzo przypominał Rodolfo, chociaż jego rysy były ostrzejsze. Jego postawa, oczy – teraz zmętniałe od alkoholu – wreszcie całe ciało było bardziej krzepkie. Nie ulegało wątpliwości – to ten brat, o którego jej mąż spytał zaraz po przyjeździe do domu. Ów tajemniczy Dionisio, o którym Rodolfo nie mówił jej prawie nic. Teraz już wiedziała dlaczego. Dionisio był rozczochrany i z pewnością nie golił się od wielu dni. Kiedy zdjął niechlujny płaszcz i rzucił go na krzesło, odsłonił pogniecioną bluzę z rękawami zawiniętymi po łokcie i usianą czerwonawymi plamami, niewątpliwie z wina. Nosił ją wepchniętą w bardzo szerokie spodnie, ściągnięte paskiem ze spękanej skóry. Najbardziej jednak przeraziły Solange jego stopy. Jak mógł wejść tu w tych starych, zabłoconych buciskach? Gdyby zobaczyła go w jakimkolwiek innym miejscu, uznałaby, że jest żebrakiem, może nawet bandytą. Dionisio wykrzywił twarz w czymś, co miało być uśmiechem, i podszedł do Rodolfo. Tamten poczuł, jak całe jego ciało ogarnia smutek, który dusił
w sobie od chwili, gdy poinformowano go o śmierci ojca. Rozpoznawanie w tym przesiąkniętym alkoholem człowieku dawnego Dionisio za każdym razem kosztowało go więcej. Starszy brat, którego w dzieciństwie tak podziwiał, już nigdy nie powrócił… z zasadzki, w której się znalazły hiszpańskie wojska pod Annual w Maroku. Teraz, kiedy ich ojciec już nie może go pilnować, jak poradzą sobie z kontrolowaniem jego potwornych pijaństw? – Braciszku…! – wymamrotał Dionisio. Chciał paść Rodolfo w ramiona, ale tamten, zgnębiony żałosnym widokiem cofnął się, potknął o stół i omal nie upadł plecami na stojące tam talerze. – Dobry Boże, Dionisio! – wyrwało mu się, kiedy otrząsnął się już z szoku. – Jak ty wyglądasz? Od ilu dni się nie myłeś? Pies zrozumiał zachowanie Rodolfo jako zagrożenie i zaczął szczekać w obronie swojego pana. Solange przerażona zerwała się z krzesła jak pchnięta sprężyną. – Sandokán! Siad! – wybełkotał Dionisio. Psisko posłuchało, zamiast szczekać zaczęło tylko równie groźnie warczeć. Mimo że Dionisio był potężnie pijany, zachował tyle trzeźwości, żeby poczuć wstyd z powodu słów Rodolfo, którego powrotu czekał z niepokojem. Śmierć ojca tak nim wstrząsnęła, że nawet alkohol nie potrafił uśpić demonów, które torturowały go od czasu, kiedy jego życie zapadło w ciemność w górach Rif. Grzbietem dłoni zasłonił spierzchnięte wargi. Potrzebny był mu łyk… Podszedł do stołu, żeby sobie ulżyć, gdy nagle natknął się na Solange i nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Wiedział, że brat ma przyjechać z jakąś Francuzką, z którą się ożenił, ale nie liczył się z tym, że owa niespodziewana szwagierka sprawi, że
natychmiast poczuje się tak trzeźwy, jakby nie spędził całego wieczoru, topiąc lęki w winie… Wpatrywał się w nią, niemal nie mrugając. Ręka Rodolfo na ramieniu wyrwała Dionisio z nagłego oczarowania. – Nie możesz się doprowadzać do takiego stanu, Dionisio – mówił z czułością. – I zakładam się, że dzisiaj nawet nic nie zjadłeś… Tamten wzruszył ramionami, nie odrywając wzroku od Solange. – Odprowadzę żonę do sypialni – ciągnął Rodolfo. – Jest bardzo zmęczona po podróży. A ty usiądź i zjedz coś! Zaraz zejdę z powrotem i porozmawiamy spokojnie. Wziął Solange pod ramię i wyprowadził z jadalni. Młoda kobieta, spragniona odpoczynku i uwolnienia się od widoku tego pijanego, brudnego mężczyzny, pozwoliła się prowadzić jak owieczka. Dionisio patrzył w ślad za Francuzką, aż zniknęła mu z oczu. Wówczas padł na jedno z krzeseł, drżącymi rękami urwał kawałek polędwicy i rzucił psu, który schwycił mięso w locie. Dionisio wziął kieliszek brata, nalał wina do pełna i wypił duszkiem. Pepita w końcu odzyskała możność ruchu. Wzdychając, zaczęła zbierać talerze Rodolfo i jego żony. Powinna dopilnować, żeby Dionisio zjadł coś konkretnego. Nie może przecież żyć tylko winem z knajpy! Wierzyła, że powrót Rodolfo sprawi, że rodzina odzyska głowę, ściętą przez śmierć starego pana, ale chłopak wrócił jakiś całkiem odmieniony… Bardziej dojrzały, to prawda, ale chełpił się jakimiś wytwornościami, które pewnie oddalą go od brata i spraw posiadłości. Kobiecina wzruszyła ramionami i znowu westchnęła. Słusznie powtarzała, że mężczyźni z rodu Montero są nieporadni życiowo…
[3] Black bottom (ang.) – taniec towarzyski, modny w latach dwudziestych.
[4] Garnacha (hiszp.) – rodzaj czerwonych winogron.
3
Sypialnia
Don Fausto była chyba największym pokojem w domu.
I najoszczędniej umeblowanym. Wielkie łoże małżeńskie i jego masywny zagłówek z ciemnego drzewa, dwa stoliki z marmurowym blatem z szarym żyłkowaniem, komoda, również z blatem z marmuru, krzesło, na którym ojciec zwykł składać ubranie przed położeniem się spać, wreszcie szafa, w lustrze której odbijała się wyszyta przed laty przez Pepitę gruba wełniana szara kapa – stary Montero pozwalał sobie używać jej jedynie zimą. W pokoju paliło się światło. Przed komodą, której górna szuflada była otwarta, Trini i Lali oglądały halkę barwy kości słoniowej, wykończoną na brzegach delikatnymi koronkami. Materiał lśnił w świetle kilku żarówek, wkręconych w żyrandol z kryształowymi łezkami, który pani domu kupiła wiele lat temu w jakimś sklepie w Saragossie. Nie zdążyła zobaczyć, jak wygląda po zapaleniu. W domu nie było elektryczności aż do 1924 roku, kiedy Don Fausto zapłacił furę pieniędzy, żeby światło dotarło aż tutaj. Służące oglądały strój tak przejęte, że nie zauważyły małżonków wchodzących do sypialni. – Co robicie? – Głos Rodolfo wyrwał je z zachwytu. Trini zaczerwieniła się jak pomidor i wypuściła halkę z rąk. – Pepita kazała nam rozpakować bagaże, kiedy państwo będą jedli kolację, Don Rodolfo… – odpowiedziała Lali, bystrzejsza z nich dwóch. – Zostawcie to na jutro!
Szorstki i w dodatku przygnębiony głos pana przestraszył Trini jeszcze bardziej i zmieszał nawet rezolutną Lali. Dziewczyna z żalem złożyła halkę i wsunęła do szuflady, którą czym prędzej zamknęła. Rodzinna wioska i ten dom, w którym pracowała od dwóch lat, polecona przez Pepitę, swoją ciotkę, były dla niej całym światem. Nigdy jeszcze nie miała w rękach materiału, który prześlizgiwał się w palcach jak oliwa i był tak piękny, że aż ćmiły się oczy, a serce szybciej biło. Kiedy wyszły z sypialni, życząc państwu dobrej nocy, Lali już wiedziała, że gdy położy się spać w pokoiku, który dzieliła z Trini, ogarnie ją tęsknota za jakimś innym światem, pełnym niedostępnych jej pięknych rzeczy i ubrań, których istnienie przeczuwała już dawno, od chwili, kiedy przestała być dzieckiem. Solange usiadła na brzegu łóżka. Poczuła niesmak na widok tych prostych dziewczyn, które miętosiły w rękach jej bieliznę. Nie odpowiadała jej też okropna kapa, która ważyła chyba kwintal. Wędrowała wzrokiem po meblach tej pozbawionej odrobiny wdzięku sypialni. Przypomniała sobie pokój, który tante[5] Mathilde oddawała do dyspozycji Solange podczas długich pobytów w swoim hôtel particulier[6] w Paryżu. A potem swój własny, jasny pokój w rodzinnym château[7] w Médoc, o ścianach barwy jasnokremowej, z wysokim sufitem ozdobionym skomplikowanymi stiukami i z kwiecistymi, pastelowymi zasłonami, które sama wybrała, kiedy skończyła osiemnaście lat. Jak ma się przyzwyczaić do tego miejsca, tak niegościnnego, obsługiwanego przez prymitywne służące, które zwyczajną halkę obmacują jak małpy? Rodolfo zgadywał, o czym myślała, i czuł się jak wieśniak, jak nieokrzesany gbur. Jak mógł się odważyć przywieźć taką kobietę, jak Solange, do tej chałupy? Usiadł obok niej, ujął ręce, które złożyła na kolanach, i je ścisnął. – Kupimy nowe meble, Solange – mruknął. Spojrzał w okno, zasłonięte
kotarą z grubego aksamitu. – I piękne zasłony. Każę pomalować ściany wesołymi kolorami, żeby wszystko było tak, jak zechcesz… Zmienimy wszystko, od strychu aż do piwnic. Zobaczysz… Uśmiechnęła się i położyła mu głowę na ramieniu. Poczuła jego zapach – świeży, męski. Czuła, jak emanujące z niego ciepło przepełnia ją energią. Zupełnie tak samo, jak tego wieczoru, kiedy pierwszy raz ją pocałował… i we wszystkie wieczory po tym pierwszym. – Jesteśmy dzisiaj zmęczeni – ciągnął mąż. – Kiedy się wyśpisz, poczujesz się o wiele lepiej. Solange nadal milczała. – Obiecuję ci, że będziesz ze mną szczęśliwa. – Rodolfo puścił jej ręce i pogłaskał po policzku. – Z czasem pokochasz tę ziemię… Zobaczysz… Wstał i podszedł do komody. Otwierał jedną szufladę po drugiej i przewracał rzeczy, ułożone tam przez Trini i Lali, w nadziei, że znajdzie tam jakąś nocną koszulę z materiału grubszego niż bibułka papierosa… Przypomniał sobie z żalem, że po wspólnych igraszkach w jego studiu w Paryżu Solange zawsze zasypiała nago, zwinięta w kłębek przy jego boku, pod kilkoma kołdrami. Zapach ich ciał mieszał się z wonią, która fascynowała go bardziej niż najwspanialsze perfumy. Wyjął niebieski kawałek materiału, który przypominał nocną koszulę. Patrząc na niego, zdał sobie sprawę z zimna panującego w pokoju. Pomyślał, że na igraszki nago będzie trzeba poczekać do lata… I że Solange w tej bieliźnie chyba umrze z zimna. Podszedł do łóżka, odsunął kapę i wsunął rękę pomiędzy prześcieradła. Służące włożyły tam już podgrzewacze do łóżek, ale to nie wystarczy, by Solange wygodnie przespała noc. Rodolfo położył koszulę na poduszce i znowu zaczął przeszukiwać komodę. Dziewczyny poukładały wszystko za szybko. Niebawem znalazł jedwabną piżamę, kupioną przez Solange
w salonie słynnej Coco Chanel, której ekstrawaganckie stroje zachwycały wszystkie bogate panie we Francji. Wśród przyjaciółek Solange posiadanie męskiej bielizny dopasowanej do ciała kobiety było ostatnim krzykiem mody. Rodolfo udawał zachwyt, kiedy Solange zakładała tę piżamę w jego paryskim studiu i popisywała się przed nim niby-męskimi ruchami, ale na szczęście od razu ją z siebie zrzucała… piżama, zapomniana, lądowała na podłodze. – Myślę, że będziemy potrzebowali więcej kołder – powiedział, kładąc piżamę na kolanach Solange. – Lepiej włóż to na siebie na noc. Na razie twoje paryskie koszulki nie przydadzą się na nic. – Aż zaśmiał się przez zęby wobec absurdu tej sytuacji. – Poszukam Pepity, żeby dała nam więcej ciepłych okryć. Zaraz wracam, chérie. Już miał wyjść, kiedy zatrzymał go głos Solange: – Twój brat… dużo wypił… prawda? Rodolfo odwrócił się w stronę żony i zatrzymał na środku sypialni. – Mój brat jest alkoholikiem – odpowiedział, przeciągając słowa i podkreślając słowo „alkoholik”. – Pije bez umiaru… od powrotu z Maroka, pięć lat temu. – Z Maroka? Solange nic nie rozumiała. Jej wuj, już nieżyjący, podróżował do Maroka przed ślubem z córką bogatego fabrykanta maszyn do szycia, ale nigdy nie widziała go pijanego… ani nawet podchmielonego. – Dionisio walczył w Maroku, Solange. W tym absurdalnym sporze o utrzymanie tego kraju jako kolonii… tej ziemi, która nie należy do nas i na której nic nie straciła ani Hiszpania, ani… Nie czekał, aż Solange coś powie. Odwrócił się i opuścił sypialnię. Pepitę zastał w kuchni. Wydawała właśnie polecenia kucharce imieniem Ramonica w sprawie jutrzejszych posiłków. Dwie młode służące piły
czekoladę z kubków, siedząc przy drewnianym stole – jedyny kaprys, na jaki Pepita im od czasu do czasu pozwalała, jeżeli uznała, że dobrze wypełniły swoje zadania. Na widok pana dziewczyny się zerwały. Pepita też była wystraszona. Panowie Montero rzadko zaglądali do kuchni. Słysząc prośbę Rodolfo, natychmiast spojrzała na siostrzenicę. Lali od razy usłuchała. Bojąc się, by nie wypomniano jej łączącego je pokrewieństwa, Pepita była dla Lali szczególnie surowa i nie wybaczała najmniejszego błędu. W końcu razem z Rodolfo wyszła z kuchni. Martwił ją jego zmęczony wygląd, to spojrzenie zbitego psa. Biedny chłopiec dopiero co stracił ojca i z dnia na dzień stał się głową rodziny… Na Dionisio, chociaż był starszy, nie można było pod tym względem liczyć. Na szczęście zdążył już dotrzeć do swojej sypialni, gdzie od razu zasnął ciężkim, pijackim snem, nie pamiętając, że powinien był jeszcze porozmawiać z bratem. Pepita położyła rękę na ramieniu Rodolfo. To ona zmieniała mu pieluszki, karmiła pierwszymi papkami i kładła na czole zimne kompresy, żeby obniżyć gorączkę, kiedy chorował. Był jej kochanym chłopczykiem i uważała, że ma prawo mówić z nim otwarcie. W każdym razie w najważniejszych sprawach. – Twoja żona wydaje się taka delikatna… – szepnęła. – A ta ziemia jest twarda, Rodolfo. Może, gdybyś mieszkał w Saragossie… – Wiesz dobrze, że mój dom jest tutaj – odpowiedział surowo, ale z wielkim przekonaniem. – Jestem teraz właścicielem tych winnic… i będę musiał nimi zarządzać sam, bo przecież Dionisio chyba nie jest w stanie mi pomóc. Zobaczymy, czy potrafię nimi administrować… – Oczywiście, że tak! Na pewno potrafisz! Rodolfo wzruszył ramionami. Nie czuł się na nic przygotowany. Z przyjemnością wziąłby Solange za ramię i wrócił z nią do Paryża albo
zawiózł w jakiekolwiek inne miejsce, gdzie nie będą na nim ciążyć obowiązki i odpowiedzialność, których sobie nigdy nie życzył. – Muszę teraz kierować domem Montero dla dobra wszystkich. W kominku w biurze ojca napalone? – Niedawno dołożyłam do ognia. Jest tam dużo drewna. – To daj mi koniaku i dorzuć jeszcze drewienek. Kiedy już ułożę żonę do snu, zejdę porozmawiać z Dionisio, tak, że będziemy mogli spokojnie posiedzieć w biurze. – Rodolfo przerwał na chwilę. – Nie… Lepiej zapomnij o tym koniaku. Nie mam zamiaru przy nim pić. – Twój brat już poszedł do siebie – zauważyła Pepita. – No to z Bogiem – mruknął Rodolfo. – Wobec tego wypiję kieliszek. Odszedł, żeby zająć się żoną, ale nagle zatrzymał się i odwrócił. – Pepita! Ton jego głosu był tak władczy, że aż podskoczyła. – Wiesz, dokąd poszedł mój ojciec tego wieczoru, kiedy… tego nieszczęsnego wieczoru? – Nikt tego nie wie – szepnęła. – Czego szukał w Winnicy Bachusa o tej porze i przy takim zimnie? – Powiedział tylko, że wróci na kolację… Włożył palto, to futrzane, i czapkę… i poszedł. – Ale na kolację nie wrócił! – Kazałam dziewczynom iść spać, a sama czekałam w kuchni… stół w jadalni był nakryty do kolacji… Kiedy zegar wybił dwunastą, usłyszałam, że przed domem staje jakiś wóz… Ale to był Lucio, ten z domu Olivánów, przywiózł Dionisio z… – Jasne, pijanego – przerwał jej Rodolfo. Spuściła wzrok na swoje stwardniałe dłonie i westchnęła.
– Musieliśmy go oboje z Lucio zanieść do sypialni. Tamtej nocy… – tu Pepita wzruszyła ramionami, jakby prosząc o wybaczenie – wydaje mi się, że mało brakowało, a straciłby przytomność. Powiedziałam Lucio, że twój ojciec jeszcze nie wrócił… Jemu to też wydało się dziwne. Lucio obiecał, że pojawi się tu raniutko i jeżeli pan jeszcze nie przyjdzie, zbierze kilku ludzi i zaczną go szukać. – Dlaczego nie zaczęli szukać od razu w nocy? – Rodolfico… – Kobieta była teraz tak zdenerwowana, że nawet nie zdawała sobie sprawy, że mówi do swojego pana. – Wiesz tak samo dobrze jak ja, że po tych drogach nie jest bezpiecznie chodzić po ciemku… a zwłaszcza zimą. – Masz rację – przyznał. – Widzisz, co się przydarzyło ojcu! – Łzy cisnęły mu się do oczu, ale wytarł je ukradkiem. – On był jak dąb, który latem daje cień i chroni przed deszczem. Teraz zostaliśmy bez tego dębu nad głowami…
[5] Tante (fr.) – ciotka. [6] Hôtel particulier (fr.) – prywatna rezydencja. [7] Château (fr.) – pałac.
4
Otulony grubą wełnianą marynarką, którą ojciec wkładał, kiedy zabierał się do robienia rachunków w biurze, z nogami okrytymi starym kocem, Rodolfo zasiadł przed kominkiem w wysłużonym fotelu z wysokim oparciem. Don Fausto siadywał tam każdego wieczoru, by wypalić cygaro i ze smakiem wypić kieliszek koniaku przed pójściem spać. Teraz siedział tam jego syn, wpatrzony w chaotyczny taniec płomieni, z kieliszkiem podanego przez Pepitę koniaku w lewej, z na wpół wypalonym papierosem w prawej ręce. Rodolfo ze smutkiem pomyślał, że zostało mu już tylko kilka paczek gauloise’ów – francuskich papierosów, które tak polubił w Paryżu. Od chwili, kiedy dowiedział się o śmierci ojca i uznał, że musi wrócić do domu, palił bardzo dużo. Już wówczas zrozumiał, że od tej chwili jego życie się zmieni, ale dopiero teraz w pełni zdał sobie sprawę z tego, że pewien okres jego życia dobiegł końca. Po tym, kiedy zasmakował pełnej swobody w Paryżu, miał z powrotem stać się więźniem tych rodzinnych winnic, schwytany jak mucha w pajęczą sieć! Cóż, koniec beztroskiego życia był tylko kwestią czasu. Przeznaczenie czatowało na niego od dnia, w którym Dionisio wrócił z Maroka po klęsce pod Annual, niemal uleczony z ran fizycznych, ale już tylko jako smutny cień tego brata, którego Rodolfo tak bardzo uwielbiał. Zaciągnął się ostatni raz i rzucił niedopałek w ogień, który natychmiast go pochłonął. Mówił sobie, że prawdziwe życie, to, od którego serce zaczyna
szybciej bić, a w całym ciele płonie ogień, swoim blaskiem pożerający monotonię życia, zaczęło się dla niego tej nocy, kiedy ujrzał Solange, tańczącą charlestona na przyjęciu u Porterów. Co prawda, jeżeli dobrze pomyśleć, może zaczęło się nieco wcześniej… może wtedy, gdy poznał Marcela. Uśmiechnął się smutno, nie odrywając wzroku od płomieni. Wypił łyk koniaku, odstawił kieliszek na mahoniowy stolik i zapalił kolejnego papierosa. Nie – powiedział sobie po pierwszym zaciągnięciu się. Prawdziwe życie zaczęło się dla niego jeszcze wcześniej. W tym samym pokoju, w którym teraz tak się nad sobą użalał. Dokładnie siedem miesięcy temu. Wtedy, kiedy ojciec złożył mu najbardziej nieprawdopodobną propozycję w życiu. Chociaż określenie „propozycja” nie było tu może najwłaściwsze. Don Fausto niczego nie proponował. Polecał i wydawał rozkazy. Rzeczą pozostałych było słuchać i wykonywać. Pamiętał jak dziś ten sierpniowy wieczór, kiedy Pepita spotkała go w przedpokoju, zaraz po jego powrocie z Saragossy, gdzie spędził kilka dni. Po świeżo ukończonych studiach prawniczych w Madrycie dom rodzinny strasznie nudził Rodolfo, wściekały go wieczne pijaństwa brata, nie cierpiał tyranii władczego ojca i w ogóle nienawidził wszystkiego, co było związane z winnicami, które otaczały to idiotyczne dworzyszcze, na rozkaz ojca wzniesione na szczycie wzgórza. Czasem po prostu marzył o wyjeździe na zawsze, do jakiegoś dalekiego kraju, może na Kubę albo do Argentyny… Wiedział jednak, że Don Fausto zdecydowanie by mu tego zabronił; zresztą i on chyba by się nie odważył na taki krok. W związku z tym zadowalał się jak najczęstszymi wyskokami do miasta. Skąpstwo ojca, który nie chciał oddać mu do dyspozycji żadnego z mieszkań w mieście ani opłacić pokoju w dobrym pensjonacie, zmuszało go do nocowania u siostry Amalii i jej
nieznośnego męża, ale to już nie był taki wielki problem. Łatwo mu było unikać Jednorękiego, który spędzał więcej czasu w kawiarni Ambos Mundos[8] na dyskusjach ze swoimi politycznymi współwyznawcami niż w domu z żoną. Sam Rodolfo też tylko wpadał do mieszkania na Paseo de la Independencia, oddalonego o dwa domy od słynnej kawiarni, żeby przespać się po wychyleniu szeregu kieliszków z dawnymi kolegami ze szkoły jezuitów, w której zdawał maturę. Z Pepinem, świeżo upieczonym lekarzem, i z Bartolomé, zwanym Chudzielcem albo Czworookim, podobnie jak Rodolfo absolwentem prawa, tyle, że Bartolomé kończył studia na uniwersytecie w Saragossie. Rodolfo, który wtedy nie wylewał za kołnierz, nigdy się jednak nie upijał. Upadek Dionisio nauczył go, że zawsze trzeba znać umiar. – Rodolfico… – Pepita zagryzła dolną wargę i zaczerwieniła się jak burak. – Ach… proszę mi wybaczyć, señor, ale pański ojciec czeka na pana u siebie w gabinecie. Chce pana zaraz widzieć. – Teraz, w tej chwili? Pepita przytaknęła. Rozkazy pana zawsze bardzo ją przejmowały. Lucio dopiero co przywiózł do domu na wozie Dionisio i jego psa. Chłopak był tak pijany, że zasnął na derce, której rudy wieśniak używał do okrywania koni, co bynajmniej nie przyczyniło się do poprawy już i tak okropnego wyglądu Dionisio. Na widok pijanego i pokrytego brudem pierworodnego Don Fausto dosłownie oszalał z wściekłości i Pepita czuła, że część tego gniewu może spaść na Rodolfo. – Niech pan będzie ostrożny – wyszeptała, sprawdzając kątem oka, czy Don Fausto nie wchodzi. – Przed chwilą pana ojciec dyskutował z pańskim bratem i był jak burza gradowa… Młodzieniec oddał jej kapelusz, powstrzymał westchnienie i wzruszył ramionami. Szedł korytarzem prowadzącym do biura ojca, marząc, by nie
było już tam rządcy Evaristo. Jeżeli stary zacznie się pieklić, niech przynajmniej robi to bez świadków. Patriarchę rodu zastał samego, siedzącego w ulubionym fotelu przy otwartym oknie, jak należało o tej porze roku. Zimą kazał ustawiać fotel przed kominkiem i grzał się w cieple, wpatrzony w migoczące płomienie. Nie wyglądał na rozzłoszczonego. Nawet uśmiechnął się przyjaźnie znad okularów w czarnej oprawie, kiedy oderwał wzrok od pisma leżącego mu na kolanach. Don Fausto lubił czytać gazetę od deski do deski, włącznie z ogłoszeniami, zwłaszcza „Heraldo de Aragón”, którą zamawiał u wszystkich, którzy wybierali się do Saragossy. Było mu obojętne, że czytał gazetę z kilkudniowym opóźnieniem. Na widok gazety Rodolfo miał ochotę sam się spoliczkować za swoją głupotę. Jakim cudem nie przyszło mu do głowy przywieźć z Saragossy kilku egzemplarzy, żeby sprawić ojcu przyjemność? Don Fausto zdjął okulary i ostrożnie złożył „Heraldo”. Pismo musiało mu wystarczyć jeszcze na kilka dni. – Co tam w mieście, synu? Rodolfo stanął przy oknie, żeby odetchnąć świeżym wieczornym powietrzem. Bardzo się zgrzał podczas podróży pociągiem. – Wszystko dobrze, ojcze. – Cieszę się. Młodzi powinni się bawić. Syn na wszelki wypadek zachował milczenie. – Piszą tu, że Raquel Meller spędziła kilka godzin w Saragossie przejazdem, w drodze z Barcelony, żeby zobaczyć naszą Pilar[9] – rzekł Don Fausto, wskazując na „Heraldo”. – Miała w powozie trzy pieski. Trzy! Ni mniej, ni więcej! Mam nadzieję, że nie zabrała ich ze sobą do bazyliki! Rodolfo nadal milczał, oczekując burzy. – Widziałem ją kiedyś na scenie w Barcelonie, wiele lat temu! –
wykrzyknął nagle ojciec z chytrym uśmieszkiem. Rodolfo już wiele razy słyszał tę historię o podróży do Barcelony i obawiał się najgorszego. – Prawdziwa samica, tak, panie! A śpiewała jak anioł… co prawda muzyka była do niczego. – Stary pan wydał westchnienie, przypominające miauczenie kocura podczas rui kotki. – Piszą w tej gazecie, że Meller chciała dojechać do Saragossy już wczesnym wieczorem, ale się spóźniła, bo była mgła. Fakt, mgła była jak mleko, tak przynajmniej piszą! To się potrafi dać we znaki! – Mnie się wydaje, ojcze, że ta gazeta jest bardzo stara – wyrwało się Rodolfo. – Teraz we znaki daje się upał. – Może i tak, stara trochę jest – przyznał. – Ale dosyć o tej Meller. Wspaniała baba, niech ją Bóg ma w opiece! – Oblizał wargi, jakby chciał się czymś pochwalić i spojrzał synowi prosto w oczy. – Chcę z tobą mówić o czymś innym! Rodolfo przygotował się na najgorsze. Ku jego zdziwieniu jednak Don Fausto nadal był spokojny. Przygładził staromodne wąsy i po chwili zaczął niemal z uśmiechem: – Synu… nadeszła pora, żebyśmy ze sobą poważnie porozmawiali… – Ojcze… – rzekł z przestrachem Rodolfo. Czyżby do uszu starego doszły wiadomości o jego hulankach z dziewczętami z Kabaretu Aragońskiego na calle Cuatro de Agosto[10]? – Nie przerywaj. – Don Fausto odłożył gazetę i okulary na mahoniowy stolik obok fotela. – Jesteś młody, przystojny i co miesiąc dostajesz ode mnie niezłą sumkę. Wiem, że wszystko przepuszczasz w Saragossie… i że w Madrycie też się nie nudziłeś. Rodolfo przełknął ślinę. Czyżby ojciec opłacał kogoś, kto śledził jego kroki? – Solidnie pracowałeś na studiach i potrafiłeś też się rozerwać – ciągnął
ojciec. – To w porządku. Mężczyzna jak należy powinien poszaleć, zanim się ustatkuje. Teraz jednak przyszedł już czas na rozsądek. Nie jestem aż tak bogaty, żeby utrzymywać i pijaka, i wałkonia! Przynajmniej jeden z moich synów powinien zacząć zarabiać na swoje utrzymanie. Rodolfo poczuł, jak dreszcz przebiega mu po krzyżu. Chciał coś wtrącić na swoją obronę, ale ojciec stanowczym ruchem ręki nakazał mu milczenie. – Chcę cię wysłać na kilka miesięcy do Francji. – Do… Francji? To było jedyne, co zdołał wybełkotać. – W Hiszpanii sprawy handlu winem stoją źle. Zbiory są tak bogate, że ceny lecą w dół na łeb na szyję. Gdybyś się trochę interesował sprawą winnic, wiedziałbyś, że tak jest już od lat. To, że teraz możesz nadal żyć tak, jak żyjesz, to dzięki młynowi, wynajmowaniu mieszkań w Saragossie, moim inwestycjom w akcje i winu, które kupują od nas Francuzi. Słuchasz tego, co mówię? Rodolfo ograniczył się do kiwnięcia głową. Wiedział, że pewne pytania ojca nie wymagają odpowiedzi. – Ale teraz sprawy mają się jeszcze gorzej i dlatego chcę rozszerzyć swoje interesy z Francją. I to masz załatwić ty. Syn, zmieszany, znowu przełknął ślinę. Do czego zmierzał ojciec? – Chcę, żebyś udoskonalił swój francuski – dodał stary pan. – Kosztowało mnie niemałe grosze, żebyś ty i twój brat umieli gadać z tym galijskim dziwakiem, który tutaj mieszkał. Bóg jeden wie, skąd uciekł ten pajac! Spodziewam się, że moje wydatki się jednak na coś przydadzą. Rodolfo poczuł w przełyku łaskotanie paniki. – Chcę, żebyś się nauczył, jak ci Francuzi prowadzą swoje interesy. Dowiesz się tego, pracując z pewnym handlarzem win. To brat mojego przyjaciela Rémy, tego z firmy Arnaud. Będziesz robił wszystko, co ci każą,
czy to będzie wypisywanie rachunków, czy zamiatanie podłogi! Masz ich słuchać bez szemrania. I nie chciałbym być w twojej skórze, jeżeli dotrze do mnie jakakolwiek skarga. Rodolfo mgliście przypominał sobie tego Rémy. Był gruby i krótkonogi, z czerwoną twarzą i gęstymi, przetkanymi siwizną wąsami. Pracował w firmie braci Arnaud – Arnaud Frères – francuskiej agencji mającej od lat siedzibę w Aguarón i zajmującej się eksportem do Francji na wielką skalę. Z tym człowiekiem ojciec grywał w domino w miejskim kasynie albo po prostu gawędził przy kieliszku koniaku. Czy jego brat był równie gruby i czerwony? Pomysł spędzenia kilku miesięcy w pracy dla tego śmiesznego typka w jakiejś zapadłej francuskiej mieścinie wzbudził w Rodolfo wesołość, której jednak bardzo się starał nie okazywać. Don Fausto był tak przejęty przedstawianiem swoich planów, że nie widział, jak Rodolfo zagryza wargi, by nie wybuchnąć śmiechem. Niewzruszenie ciągnął dalej: – Chcę także, żebyś złożył uszanowanie kilku ważnym winiarzom, którzy mają swoje przedstawicielstwa w Paryżu. Sam się zastanów, jak załatwić, żeby otworzyli przed tobą drzwi. Pora, żebyś wykazał się inteligencją, synu. Rodolfo podszedł jeszcze bliżej do okna. Nagle poczuł, że umiera z gorąca. Czyżby ojciec naprawdę wymówił nazwę „Paryż”, czy tak mu się tylko zdawało? Wsunął ręce w kieszenie spodni, żeby ukryć nagłe zdenerwowanie. – Wyjedziesz za dwa tygodnie. Evaristo pojedzie jutro do Saragossy kupić ci bilety na pociąg, a Rémy już zajął się szukaniem pensjonatu w Paryżu. Syn widział poruszające się wargi ojca, rozumiał to, co mówił, ale słowa docierały do niego jakby z daleka, jakby z samej stolicy Francji… Miał więc opuścić to morze winnic, które otaczało go od dzieciństwa.
Miał poznać to najbardziej ekscytujące miasto świata! Miejsce, o którym on i jego przyjaciele marzyli od momentu, kiedy po raz pierwszy zaczęli nosić długie spodnie! Co za znaczenie miało, że będzie musiał wypisywać rachunki dla brata pana Rémy? – Będziesz miał do dyspozycji pewną sumę na koszty. To, i wypłata od brata Rémy, musi ci wystarczyć. Staraj się dobrze zarządzać tą gotówką. Mówią, że w Paryżu życie jest drogie – gdybyś został bez grosza, nie pomogę ci. Zrozumiano? Rodolfo skinął głową. Serce biło mu tak mocno, jakby miał w środku całe bractwo, walące w bębny w Wielki Tydzień. – Będziesz moim następcą, synu. Powinien nim zostać Dionisio, jako najstarszy syn. Ciebie przeznaczyłem na prawnika, ale… – Don Fausto nagle przerwał, wydał żałosne westchnienie i mruknął: – Chociaż ty mnie nie zawiedź.
[8] Ambos Mundos (hiszp.) – Dwa Światy. Znana w latach dwudziestych XX w. kawiarnia w Saragossie. [9] Pilar (Nuestra Señora del Pilar) – figura Matki Boskiej stojącej na wysokiej kolumnie, znajdująca się w katedrze w Saragossie. [10] Calle (hiszp.) – ulica. W całym tłumaczeniu zachowano oryginalne nazwy ulic, zarówno hiszpańskich, jak i francuskich.
1 Kon iec sierpnia 1 926 r.
Była upalna letnia niedziela. Jeden z tych dni, w których kanikuła zmieniała Paryż w rozpalony piec, a jego mieszkańcy, nieprzyzwyczajeni do takich ekstremalnych temperatur, stawali się opryskliwi i unikali nawet bulwarów nad Sekwaną, żeby nie wystawiać się na ukąszenia much i komarów. Bogacze spędzali tę porę w swoich letnich willach w Biarritz czy Deauville. Ci, którzy woleli spokój, szukali go w Dinard albo w Arcachon. Na całym świecie opłakiwano teraz śmierć gwiazdy filmu, Rudolfa Valentino, który wydał ostatnie tchnienie 23 sierpnia w wieku zaledwie trzydziestu jeden lat. Gazety pisały o tysiącach osób – przede wszystkim kobiet – cisnących się w kolejce do kaplicy pogrzebowej Campbell w Nowym Jorku, gdzie widok ciała tego najpiękniejszego mężczyzny świata, umalowanego i wystrojonego, jakby zaraz miał zacząć tańczyć tango w jednym ze swoich filmów, wywoływał spazmy i omdlenia. Na pogrzeb przybyło tylu ludzi, że tłum musiała rozpędzać konna policja. Podobno były też przypadki samobójstw wielbicielek, które wraz ze śmiercią gwiazdora utraciły sens życia. I inne podobne wariactwa. Zaraz po wyjściu z taksówki Rodolfo już wiedział, że na zawsze zapamięta zapach chleba i świeżo upieczonych rogalików płynący z pobliskiej boulangerie[11], który owionął go, kiedy tylko chłopak dotknął trotuaru. Był przekonany, że to aromatyczne wspomnienie połączy się w jego
umyśle z błękitem nieba, które ujrzał po wyjściu z dworca, z wściekle pędzącymi autami i tramwajami, ze szkieletem wieży Eiffla, ukazującym się co jakiś czas nad dachami domów, z głosami sprzedawców gazet, wszędzie wrzeszczących o śmierci Rudy il bello[12], z pośpiechem przechodniów, wysypujących się jak mrówki z paszczy metra, wreszcie – z kuszącym, jedynym w świecie chodem Francuzek… Taszcząc dwie walizy, Rodolfo przebiegł bulwar Montparnasse wzdłuż i wszerz. Wreszcie został wybawiony przez przechodnia, który wytłumaczył mu, że wejście do poszukiwanego pensjonatu znajduje się nie w alei, jak sądził, ale w bocznej, wąskiej uliczce. Tam już nie docierał aromat boulangerie, tylko gęsty odór kalafiorów i kociego moczu. Z sercem ściśniętym jak piąstka wstrzymał oddech, przeklinając w duchu tego durnia Rémy i plany ustalone przez ojca – i wszedł w zaułek. Były tam tylko dwa podwórka. Pensjonat mieścił się w pierwszym. Przynajmniej tak głosiła tabliczka – oksydowana, a może po prostu tylko brudna: Pension de Madame Flore, Premier Étage. Drzwi otworzyła mu sama właścicielka, dama tęga, rozczochrana i z posępnym spojrzeniem. Rodolfo wydała się tak stara jak Matka Ziemia. Z czasem miał odkryć, że z zachowania madame Flore wobec gościa można było wywnioskować, czy delikwent płaci punktualnie za mieszkanie, czy też nie zostało mu w kieszeni ani jedno nędzne sou[13]. Miał też odkryć, że madame była daleką kuzynką Rémy. A także, że kok, wznoszący się na czubku jej głowy, jest istotą buntowniczą, posiadającą własne życie, wyrzucającą z siebie szpilki, tak, że zawsze potrafił się uwolnić od ich tyranii już w połowie śniadania. W dniu przybycia Rodolfo rozwiane pasma włosów madame wskazywały, że szpilki są już gotowe wynieść się z jej fryzury, gdzie pieprz rośnie. Z pokoju, do którego zaprowadziła go madame Flore, roztaczał się widok
na bulwar. Przez otwarte okna wdzierał się upał, zmieszany z hałasem aut, dzwonkami tramwajów i odległą muzyką. Perspektywa zasypiania w rozgwarze tego wspaniałego miasta była dla Rodolfo całkiem przyjemna. Podniszczone meble przeciwnie – niezbyt mu się spodobały. Zwłaszcza łóżko, którego sprężyny zatrzeszczały, kiedy usiadł, by – mierzony surowym spojrzeniem właścicielki – sprawdzić jego stan. Madame wymieniła godziny, w których w małej jadalni podają le petit déjeuner[14], i podkreśliła, że ona nie wydaje obiadów, ale że monsieur może zawsze zjeść w małym bistro jej brata, Chez Jean-Pierre, raptem pięć minut drogi stąd. Dodała, że opłata za mieszkanie zawiera jedną kąpiel na tydzień, ale że monsieur będzie mógł się kąpać, kiedy tylko zachce. Z tym że oczywiście taki kaprys marnowania wody oznacza dodatkową opłatę. Powiedziawszy to, madame Flore poruszyła głową, co skończyło się całkowitym zrujnowaniem fryzury, po czym zostawiła Rodolfo samego z dwiema walizkami i mieszaniną tęsknoty za domem z ekscytacją wszystkim, co go tu czeka. Zmordowany po długiej podróży Rodolfo zdjął marynarkę, rzucił się na trzeszczące łóżko i natychmiast zasnął. Zbudził się po dwóch godzinach, z wygniecionym ubraniem i uczuciem pustki w żołądku. Umył twarz w wyszczerbionej miednicy, uczesał się, oporządził i włożył marynarkę. Wyszedł z zaułka na Boulevard de Montparnasse. Był jednak trochę orzeźwiony. Radość z pobytu w Paryżu sprawiła, że zapomniał o głodzie, drążącym żołądek. Dobrą chwilę spacerował po chodnikach, patrząc na pospieszne kroki przechodniów i zatłoczone tarasy kawiarni, wystawiających stoliki i krzesełka rzędami obok siebie wprost na chodniku, tak, że ten, kto usiadł, by wypić kawę, mógł do woli obserwować przechodniów. Kiedy spacer go zmęczył, Rodolfo z powrotem poczuł głód. Zatrzymał się przed lokalem o nazwie Le Dôme. Był duży, a jego taras, wypełniony ludźmi siedzącymi w cieniu markizy, zajmował większą część chodnika.
Znalazł wolny stolik i natychmiast przy nim usiadł, bojąc się, że ktoś go uprzedzi. Niebawem pojawił się przed nim kelner w czarnej kamizelce na białej koszuli i długim, również białym fartuchu. Słuchając propozycji na dzisiaj, Rodolfo postanowił, że zamówi wino Bordeaux do kiełbasek z Tuluzy z purée z kartofli. Była to największa rozrzutność, na jaką mógł sobie pozwolić. Musi znaleźć jakieś tanie miejsce, w którym będzie codziennie jadał. Wiedział, że ojciec nie groził na próżno. Skoro powiedział, że nie ma zamiaru wysyłać mu pieniędzy w razie gdyby został bez grosza, zrobi właśnie tak, a nie inaczej. Ale to jego pierwszy dzień w Paryżu! Był panem swojego życia i czasu… aż do następnego ranka, kiedy będzie musiał stanąć przed monsieur Boullion, bratem pana Rémy. Zostawało mu kilka godzin na wczuwanie się w rytm tego cudownego miasta. Miał zamiar wykorzystać każdą sekundę. Przestał błądzić wzrokiem po mężczyznach wystrojonych w letnie ubrania i kapelusze, wielu z nich w kanotiery[15], siedzących przy sąsiednich stolikach. Towarzyszące im kobiety, szczupłe i eteryczne jak łabędzie, siedziały obojętnie, z nogą założoną na nogę, ukazując wszem wobec kolana, okryte pończochami o jedwabistym połysku. Paliły papierosy z dystynkcją, jakiej Rodolfo nigdy nie widział u Hiszpanek. Papierosy były z reguły w cygarniczkach z kości słoniowej, tak długich jak damskie nogi. Poczuł się wielkim kosmopolitą wśród tego szumu głosów mówiących po francusku, chociaż rozpoznawał też dźwięki przypominające mowę pewnego Anglika, którego poznał w Madrycie. Nagle zorientował się, że o tej porze już nikt nie je – wszyscy pili kawę, koniak i jakieś jaskrawe koktajle. Wtedy przypomniał sobie, że jego nauczyciel francuskiego mówił im, że w cywilizowanej Europie nie jada się tak późno jak w Hiszpanii. Zawstydzony, już miał wstać i odwołać zamówienie, ale głód mu na to nie pozwolił. Kiedy podszedł ten w fartuchu z talerzem kiełbasek, kieliszkiem wina i une carafé d’eau[16],
zabrał się do jedzenia z takim zapałem, że nie zauważył, jak siedzący przy którymś z pobliskich stolików wysoki jasnowłosy mężczyzna obserwuje go, uśmiechając się przy tym szeroko. Następnego ranka, zanim Rodolfo wszedł do siedziby firmy Boullion et Fils, musiał dobrą chwilę czekać pod bramą, by odzyskać oddech. Firma pana Bouillona mieściła się w sercu Montmartre, na samym szczycie wzgórza, stromego i wybrukowanego kocimi łbami. Nie chcąc spóźnić się pierwszego dnia, jak najszybciej przebiegł leżącą na wzgórzu dzielnicę, trzymając się tylko wskazówek, które podał mu w liście Rémy, i byle jakiej mapki, którą do nich dołączył. Nawet nie zatrzymał się przy obrazach wystawionych na ulicy pod ceglanym murem przez jakiegoś brodatego malarza. Nabierając oddechu, Rodolfo wypalił szybko pół papierosa, rzucił niedopałek na chodnik, otarł pot z czoła i ostrożnie wszedł do środka. W zabałaganionym pomieszczeniu ujrzał dwóch mężczyzn z czarnymi daszkami na głowach i w takich samych zarękawkach. Obaj siedzieli za zniszczonymi biurkami. Prócz nich był tam chłopak o wyglądzie ulicznika, który akurat odpoczywał, siedząc na beczce obok nieczynnego piecyka i baterii beczek i butelek, pełnych ciemnoczerwonego płynu. Zapach starego drzewa i wina wypełniający pomieszczenie bynajmniej nie raził Rodolfo. Jeden z kancelistów niechętnie podniósł wzrok, obejrzał gościa od stóp do głów i spytał, czego sobie życzy. Kiedy młody Montero wyjaśnił powód swego przybycia – po francusku i, jak mu się wydawało, doskonale – mężczyzna wstał i podszedł do drzwi z rzeźbionego drzewa. Zastukał zwiniętą dłonią i nie czekając na odpowiedź, wszedł do środka. Wyszedł stamtąd, zanim Rodolfo zdążył się zniecierpliwić lub zaniepokoić, i kciukiem wskazał mu drzwi. – Entrez…[17]
Aristide Bouillon, który wyszedł naprzeciw Rodolfo, wyciągnął do niego wielką dłoń, pokrytą z wierzchu rzadkimi włosami. Krępą budową i krótkimi kończynami, a także wąsami, które przecinały jego czerwoną twarz, mocno przypominał Rémy. Jednak w przeciwieństwie do brata, obdarzonego przez naturę gęstą czupryną, dzięki czemu w Aguarón zyskał przydomek „Kudłatego”, ten handlarz win olśniewał imponującą łysiną. Aristide z grzecznym uśmiechem podprowadził gościa do starych krzeseł ustawionych rzędem przed jego biurkiem. Rodolfo roztarł palce, obolałe od energicznego uścisku Aristide’a. – Proszę siadać, monsieur Monteró! – wykrzyknął kupiec, wymawiając gardłowo „er” i akcentując jego nazwisko na ostatniej sylabie. Głos też miał podobny do brata. Rodolfo usłuchał, trochę skrępowany. Czy w ciągu najbliższych miesięcy będzie musiał spędzać większą część dnia na wykonywaniu rozkazów tego barczystego łysola? Aristide opadł na wysłużony skórzany fotel, skrzyżował ręce na brzuszku i uważnie obejrzał Hiszpana, którego polecił mu brat. Pomyślał, że tego młodzieńca, przystojnego i wytwornie ubranego, powinno interesować beztroskie życie, a nie handel winem. Pytał sam siebie, czy chłopaka nie przysłano tu czasem, żeby go sprowadzić ze złej drogi… Cóż, tak czy owak on, Aristide Bouillon, odeśle go z powrotem do Hiszpanii z palcami pełnymi odcisków, zmienionego w człowieka czynu! Myśl o tym wywołała kolejny uśmiech na jego byczej twarzy. – Rémy zawsze mi cuda opowiadał o swoim wielkim przyjacielu, panu Monteró… i oczywiście o jego synach… Rodolfo mocno wątpił, żeby Rémy opowiadał kiedykolwiek cuda o nieszczęsnym Dionisio, którego pijaństwa były znane w całej okolicy, ograniczył się jednak do uprzejmego uśmiechu.
– Przyjaciele mojego brata są i moimi przyjaciółmi – ciągnął Aristide. – Dlatego, kiedy Rémy podczas ostatniej wizyty w Paryżu powiedział mi, że monsieur Monteró życzy sobie, by jego syn zapoznał się z handlem win we Francji, powiedziałem: oczywiście, zatrudnię go w firmie Bouillon et Fils[18] i nauczę wszystkiego, co tylko umiem… Kupiec przerwał na chwilę i Rodolfo uznał, że to odpowiedni moment, żeby wyrazić panu Bouillonowi swoją wdzięczność za tak wielką łaskę. Aristide podniósł łapsko, podkreślając ważność sprawy. Odchylił się na fotelu, westchnął i zaczął mówić melancholijnym tonem, zupełnie innym od tego, jakim przywitał gościa. Mówił, że jego firma ma swoją siedzibę na Montmartre od czasu, kiedy jeszcze to wzgórze było porośnięte winoroślą, i że ich wina były doceniane w całej Francji, a przedsiębiorstwo przez stulecia przechodziło z ojca na syna. Niestety, Wielka Wojna poczyniła ogromne szkody w handlu winem, a co gorsza teraz, kiedy kraj wydaje się powoli podnosić z upadku i ludzie z powrotem zaczynają wydawać swoje franki, okazuje się, że rozmiłowali się w jakichś paskudztwach, zwanych koktajlami i nie korzystają, jak dawniej, ze znakomitych win francuskich. W swoim najlepszym okresie firma Bouillon et Fils zatrudniała pięciu urzędników, sześciu magazynierów i dwóch gońców. Teraz dwaj ludzie obsługują i biuro, i magazyn, a goniec spędza więcej czasu bezczynnie, niż biegając po ulicach Paryża. Aristide jeszcze raz podkreślił, jak straszna dla Francuzów była Wielka Wojna. Zdziesiątkowała całe pokolenie młodych mężczyzn, którzy dzielnie walczyli za ojczyznę. Jemu odebrała jedynego syna, którego już zaczynał uczyć szczegółów swego fachu. Tak bardzo mu brak małego Orèste, że jeszcze ciągle się nie może zdecydować na zmianę nazwy Bouillon i Synowie na inną, bardziej zgodną z sytuacją. Dlatego bardzo go cieszy, że firma może teraz liczyć na pomoc młodzieńca, chętnego, żeby się uczyć i pracować. A on
już się zajmie tym, żeby młody monsieur Monteró wrócił do Hiszpanii jako pożyteczny pracownik. Rodolfo nie umiał w tym momencie ocenić, czy fakt zrobienia z niego „pożytecznego pracownika” oznaczał coś dobrego, czy też karę cielesną i duchową. Na wszelki wypadek obdarował pana Bouillona kolejnym uśmiechem, pełnym szacunku i wdzięczności. Aristide zerwał się fotela tak nagle, że Rodolfo nie miał czasu zareagować. Po chwili także poderwał się z krzesła, jak ukłuty szpilką. – Dobrze, drogi Rodolphe, czas to pieniądz, nawet w interesach winiarskich! Będziesz pracował jako asystent pana Saint-Michela, mojego zaufanego pracownika. Handel win zna jak własne pięć palców. Chodźmy… proszę za mną… Okazało się, że Jean-Claude Saint-Michel to ten małomówny facet, do którego Rodolfo zwrócił się po wejściu do biura. Kiedy Aristide Bouillon ponownie go przedstawił, jego kwadratowe oblicze wyraźnie mówiło, jak niewiele entuzjazmu budzi w nim perspektywa instruowania tego cudzoziemskiego fircyka z rękoma tak delikatnymi, że niemal kobiecymi. Poddał się jednak bez szemrania rozkazowi szefa, jak to robił zawsze od trzydziestu pięciu lat. Z upływem tygodni Rodolfo odkrył, że pod zgryźliwym wyglądem SaintMichela kryje się lojalny pracownik, który o handlu winem wie więcej niż ktokolwiek. Zanim jednak doszedł do tego uspokajającego wniosku, przychodził rano do pracy dręczony strachem, zupełnie jak uczniak. SaintMichel nie pozwalał na chwilę odpoczynku. Dawał mu najtrudniejsze zadania w magazynie, wysyłał na miasto z poleceniami nawet wtedy, kiedy Honoré, goniec, zabijał czas wysiadywaniem na beczce. Kiedy Saint-Michel odkrył, że Rodolfo ładnie pisze i wyraża się prawidłowo po francusku, kazał mu pisać pisma i rachunki, a także przepisywać na czysto teksty kontraktów.
W firmie Bouillon et Fils dokumenty pisano ręcznie, gdyż Aristide nie zgadzał się na wydanie choćby franka na jedną z tych diabelskich maszyn, których używano w wielu biurach i na których w dodatku pisały głównie kobiety, które miały spódniczki, rozum i włosy – stanowczo za krótkie. W południe Saint-Michel i drugi urzędnik – wszyscy mieszkali na Montmartre, bardzo blisko firmy – wykorzystywali krótki odpoczynek na obiad w domu. Rodolfo nie miał ani czasu, ani ochoty na powrót do pokoju z widokiem na bulwar Montparnasse. Był zresztą zbyt zmęczony, żeby marnować siły bez potrzeby. Nigdy przedtem tyle nie pracował. Ojciec chciał, żeby jego synowie wyrośli na wielkich panów, trzymał ich więc z dala od prac w winnicach i przy produkcji wina. Teraz, kiedy wyczerpany Rodolfo siadał w pobliskim bistro, popularnym wśród artystów i robotników z tej dzielnicy i zamawiał menu prix fixe[19], miał wrażenie, że oto został wtrącony do czyśćca, by odpokutować za hulanki z czasów studenckich. Plany zwiedzania ulic i pomników Paryża musiały niestety zaczekać. Gdy Rodolfo późnym wieczorem opuszczał firmę i schodził ze wzgórza do tramwaju, którym jechał na Montparnasse, był tak wyczerpany, że zdarzało mu się zasypiać, o ile znalazł miejsce do siedzenia. Pierwszą niedzielę przespał i przeleniuchował. Ponieważ tygodniowa wypłata u monsieur Bouillona była bardzo szczupła, a Rodolfo nie chciał wydawać tego, co przysyłał mu ojciec, na kolację kupował baguette[20] w boulangerie na dole i zjadał ją z serem kupionym w pobliskim sklepie kolonialnym. Resztki trzymał w szufladzie komody, modląc się, żeby węch madame Flore był tak samo byle jaki jak jej wygląd. Czasami wieczorem, kiedy nie był zbyt zmęczony, pozwalał sobie na luksus przesiadywania na tarasie kawiarni Dôme. Tam przy filiżance kawy przypatrywał się przechodniom krążącym po bulwarze. Niebawem umiał już odróżnić w tłumie rosyjskich arystokratów, którzy uciekli przed rewolucją
bolszewicką. Mimo że ci mężczyźni tu w Paryżu pracowali przeważnie jako taksówkarze, kelnerzy, najwyżej jako majordomowie, zaś kobiety zatrudniały się w salonach krawieckich albo były służącymi w bogatych domach, z tłumu wyróżniało ich zachowanie pełne godności i dumy. Rodolfo zachwycał się nogami paryżanek i tym, jak idąc, poruszały biodrami – zupełnie inaczej niż Hiszpanki, którym od dziecka wpajano skromność. Zaczął rozpoznawać stałych klientów i nauczył się odróżniać gości z Ameryki Północnej po wyglądzie i sposobie mówienia. Wydawali mu się plagą, która nawiedziła Montparnasse i Montmartre. Widząc, jak beztrosko wydawali swoje franki na koktajle i whisky, uznał, że raczej nie mają kłopotów finansowych. W Dôme bywał też pewien Amerykanin, śniady i o krzepkiej budowie, który spędzał tu długie godziny na zapełnianiu kartek papieru i popijaniu kawy. Rodolfo słyszał, jak któryś z kelnerów zwracał się do niego „monsieur Hemingway”. Na tarasie Dôme spotykał też często pewnego mężczyznę – wysokiego, ubranego z krzykliwą elegancją, o bardzo jasnych włosach, zaczesanych do tyłu i lśniących od pomady, który był chyba w wieku Rodolfo i zawsze go witał grzecznym uśmiechem i ukłonem. Pewnego wieczoru Rodolfo, zdecydowany napisać wreszcie list do ojca, zabrał do Dôme wieczne pióro i kilka dopiero co kupionych papierów listowych. Nie zdążył zapisać pół strony, kiedy na kartkę padł czyjś cień. Rodolfo podniósł wzrok. Stał za nim ten elegancki blondyn i jak zwykle się uśmiechał; w prawej ręce trzymał słomkowy kapelusz. Linia cienkich wąsików, umiejętnie przyciętych, podkreślała kształt ust, nadając im niemal kobiecą zmysłowość. Jego oczy były tak niebieskie i przezroczyste jak akwamaryna. – Dobry wieczór panu – odezwał się blondyn po hiszpańsku. Mówił prawidłowo, chociaż z silnym francuskim akcentem. – Pozwoli pan, że tu usiądę?
Rodolfo zamknął wieczne pióro i wymamrotał: – Naturalnie. Chciał zareagować jak światowiec, ale był zbyt zaskoczony. Tamten odsunął jedno z krzeseł i opadł na nie z kocią elegancją. Położył kapelusz obok siebie i wyciągnął prawą rękę. – Marcel de Montaignac. Rodolfo wyciągnął dłoń. Francuz mocno ją uścisnął. – Rodolfo Montero… – wymamrotał, czując się jak ostatni plebejusz. – Rodolfo… Tak, jak ten biedny Rodolfo Valentino… – zażartował Francuz. – Właśnie… – Rodolfo zmusił się do uśmiechu. Zawsze sprawiało mu przykrość, gdy ludzie wymieniali nazwisko tego zniewieściałego aktora, gdy mówił, jak ma na imię. Odchrząknął i dodał: – Proszę mi powiedzieć, monsieur de Montaignac, skąd pan wiedział, że jestem Hiszpanem? – To bardzo proste. Widzę, jak pan tutaj jada… już od kilku dni. Proszę się nie obrazić, monsieur Montero, ale… tylko żołądek Hiszpana jest w stanie trawić takie ciężkie potrawy po czwartej po południu. Marcel lekko się zaśmiał, a Rodolfo mu zawtórował. Niechętnie, z grzeczności. – À propos – ciągnął Marcel – mówienie sobie „pan” jest okropnie staroświeckie. Jesteśmy przecież obaj młodzi i weseli! Jestem przekonany, że zostaniemy przyjaciółmi. Więc mówmy sobie po imieniu! Za naszą rodzącą się przyjaźń! Rodolfo skinął głową. Najście tego człowieka zbyt go uderzyło, żeby znalazł w tym momencie jakąś wielkoświatową odpowiedź. – Pozwolisz, że cię zaproszę na koktajl gin fizz? – Teraz? Wieczorem? – wyjąkał Rodolfo, zerkając spod oka na swoją
filiżankę kawy, prawie pełną, bo planował, że ma mu starczyć na długo. – Koktajl można pić o każdej porze. Marcel podniósł prawą rękę, żeby wezwać kelnera, który kręcił się w pobliżu ich stolika. Długie palce i doskonale przycięte paznokcie Francuza poruszały się jak ptasie skrzydła. Kiedy obaj czekali, aż kelner podejdzie, Marcel wydobył z kieszeni złotą papierośnicę, otworzył ją i podsunął Rodolfo. Chłopak wstydliwie poczęstował się papierosem, Marcel wziął drugiego, po czym zamknął papierośnicę i ją schował. W jego palcach znalazła się czarna cygarniczka, do której wetknął papierosa. Mężczyzna powstrzymał grymas niesmaku widząc, że Rodolfo pali bez niej. Czym prędzej zapalił sobie i jemu – zapalniczką, która, ku zaskoczeniu młodego Montero, chyba też była złota. Wtedy właśnie Rodolfo zdał sobie sprawę, że jego życie zaczyna przybierać nowy, bardzo ciekawy obrót.
[11] Boulangerie (fr.) – piekarnia. [12] Il bello (wł.) – piękny. [13] Sou – drobna moneta francuska. [14] Le petit déjeuner (fr.) – śniadanie. [15] Kanotier – przeważnie słomkowy kapelusz z niską płaską główką i niedużym rondem, noszony głównie przez mężczyzn. [16] Une carafé d’eau (fr.) – karafka wody. [17] Entrez (fr.) – proszę wejść. [18] Bouillon et Fils (fr.) – Bouillon i Synowie. [19] Prix fixe (fr.) – o ustalonej cenie. [20] Baguette (fr.) – bagietka.
2
Kiedy w Folies Bergère zapaliły się lampy i zapadła kurtyna, Rodolfo tak długo nie mógł złapać tchu, że zaczął się niemal dusić. Siedział w krześle na parterze obok Marcela de Montaignac, tak blisko sceny, iż miał wrażenie, że wystarczy, żeby wyciągnął rękę, a dotknie jedwabistej, czarnej skóry Josephine Baker. Wszedł do tej paryskiej świątyni music hallu, walcząc z całodziennym zmęczeniem, ale uszczypnięcie w bok przez nowego przyjaciela i taniec Baker rozbudziły go całkowicie. Ten dzień był wyjątkowo wyczerpujący. Rano obudził się o pół godziny później niż zwykle i musiał wyjść z pensjonatu bez śniadania. Gryząc wczorajszą bagietkę, niechcący zderzył się w drzwiach z madame Flore i jej nieposłusznym kokiem, o tej porze umiejscowionym jeszcze na czubku głowy. Ponieważ Rodolfo nigdy nie zalegał z płaceniem za wynajem, pani domu przywitała go słodkim uśmiechem, gotowa do pogawędki. Kiedy wreszcie się jej pozbył, musiał pędzić, żeby nie spóźnić się na tramwaj, a potem biegł czym prędzej uliczkami Butte[21], jak dzielnicę Montmartre nazywali artyści z bistro, w którym jadał w południe. Ale i tak przyszedł do pracy za późno i zarobił solidną reprymendę od pana Aristide’a Bouillona, który niepunktualności nienawidził niemal tak bardzo jak próżniactwa. Wieczorem zasnął w tramwaju i o mały włos nie przejechał przystanku. W Dôme, gdzie poprzedniego dnia umówił się z tym niezwykłym Marcelem de Montaignac, też zjawił się za późno. Marcel, ubrany w ciemny, idealnie
skrojony garnitur, czekał już na niego na tarasie. Mimo spóźnienia Rodolfo de Montaignac najspokojniej w świecie palił papierosa, nie okazując najmniejszej niecierpliwości. Na stoliku stał przed nim na wpół wypity koktajl, obok leżał kanotier, który Marcel natychmiast odłożył, kiedy Rodolfo usiadł przy stoliku. – Gin fizz? – Dzięki, Marcelu, ale teraz najchętniej napiłbym się kawy. Podczas gdy Rodolfo pił ciemny napój, licząc, że przywróci mu on siły, Marcel wypytywał, jakie miejsca w Paryżu Rodolfo już poznał. Dyplomatycznie nie okazał ani odrobiny zdziwienia, kiedy Rodolfo odpowiedział, że od chwili przyjazdu przed tygodniem ciężka praca w firmie monsieur Bouillona nie pozwoliła mu na poznanie Paryża tak, jak to sobie planował. Marcel wzruszył ramionami i wyliczył: – Ba… la Tour Eiffel, le Louvre, l’Arc de Triomphe, la Bastille… to wszystko jest przecież okropnie nudne. – Tu westchnął. – Dzisiaj, mon ami, zobaczysz coś bajecznego, coś, co będziesz pamiętał aż do śmierci! Ze mną będziesz mógł poznać prawdziwy Paryż, tam, gdzie bije jego tętno, a w żyłach płynie radość! – Przerwał i obejrzał Rodolfo od stóp do głów. – Masz jakiś strój wieczorowy? – To znaczy…? – No, frak… – Nie, ja… – zaczął Rodolfo, ale głos uwiązł mu w gardle, a fala gorąca rozpaliła twarz. Poczuł się strasznym wieśniakiem. – Nieważne – uciął sprawę Marcel. – Pójdziemy najpierw do mnie. Myślę, że moje ubranie będzie dla ciebie dobre. Jesteśmy tego samego wzrostu… Poderwał się z kocią zręcznością. Rodolfo też wstał, kompletnie zaskoczony. Zauważył, że przy sąsiednim stoliku siedzi ten Amerykanin,
którego kelner nazywał „monsieur Hemingway”. Jego stolik był pokryty kartkami, a on sam pracowicie zapisywał jedną z nich. Ledwie uniósł głowę, by rzucić im szybki uśmiech, kiedy Marcel go pożegnał. – To był Ernest… – wyjaśnił Marcel, kiedy wychodzili z Dôme. – Przyjechał ze Stanów Zjednoczonych, żeby pisać tu swoje powieści. – Wyjął z ust niedopałek papierosa, rzucił na ziemię i przydeptał. – W Paryżu pełno jest amerykańskich pisarzy… i nie tylko pisarzy… Rodolfo o mało nie krzyknął, że już to zauważył, ale postanowił nie przerywać swojemu cicerone[22]. – Stany Zjednoczone z Wielkiej Wojny wyszły bogatsze niż przedtem, a i teraz kurs dolara bardzo się opłaca. Dlatego w Paryżu mieszka tylu américains… – Marcel zaśmiał się przez zęby. – No, i dlatego, że tutaj nie mamy prohibicji, więc mogą pić każdy alkohol, jaki zechcą, wiadomo… Zatrzymał się przed stylowym ciemnozielonym autem z podnoszonym dachem. Usiadł za kierownicą i wskazał Rodolfo miejsce obok siebie. – Et voici![23] – zawołał i dał Rodolfo swój kapelusz do potrzymania. – Przedstawiam ci mojego ukochanego trzylitrowego bentleya! Wspaniała maszyna! – Musi być szybki – szepnął Rodolfo, zachwycony eleganckim opływowym kształtem auta, tak odmiennym od szerokości i kanciastych linii hispano-suizy swojego ojca. – Kocham szybkość i za kierownicą czuję się szczęśliwy! – śmiał się Marcel, z przejęciem zapuszczając motor bentleya. – Chciałbym kiedyś wziąć udział w wyścigu 24h le Mans, ale przedtem będę musiał wyciągnąć pieniądze od papy, żeby zamienić to auto na inne, szybsze. – Odetchnął głęboko i zawołał teatralnym tonem: – A teraz, mon ami, będziesz mógł zażyć nieco chłodu. Lepiej nie wkładaj kapelusza, bo zaraz go stracisz. W takiej maszynie jak ta najprzyjemniej jest jechać z opuszczonym dachem.
Marcel prowadził bentleya z diabelską szybkością w wieczornym ruchu Paryża. Wreszcie znaleźli się – z rozczochranymi włosami i trochę rozstrojeni chłodem zapadającej nocy – w eleganckiej, spokojnej dzielnicy Paryża, skąd szczyt wieży Eiffla widać było z bardzo bliska. Westybul posesji Marcela, z podłogą z błyszczącego białego marmuru, na której słychać było ich kroki, wydał się Rodolfo najbardziej luksusowym miejscem, w jakim kiedykolwiek był. Winda stała za kratą z kutego żelaza. Kiedy wjeżdżali na trzecie piętro, przez jej oszklone drzwi wpadało światło coraz to innego koloru. Na podeście było troje drzwi z masywnego drzewa, polakierowanych na biało. Marcel stanął przed środkowymi i zadzwonił. Około czterdziestoletni mężczyzna, o ruchach równie wytwornych co powolnych otworzył, pozdrowił z szacunkiem Marcela i odsunął się, by dać im przejść. Z jego stroju Rodolfo wywnioskował, że musiał być służącym. – Henri, dwa koktajle z szampanem – powiedział krótko Marcel, wręczając mu swój kapelusz. Mężczyzna zajął się też Rodolfo. Marcel położył rękę na ramieniu przyjaciela i rzekł: – Chodźmy do mojej garderoby. Sam ci wybiorę odpowiednie ubranie. Innej służby nie było widać. Rodolfo pomyślał, że jeśli Henri sam zajmuje się utrzymaniem tego apartamentu, robi to bardzo sumiennie. Podłoga z białego marmuru lśniła tak, że Rodolfo bał się poślizgnąć. Meble w wielkim salonie były z jasnego drewna, o opływowych kształtach. Obicia szerokich sof i foteli, porozstawianych w całym pomieszczeniu, były niemal równie białe, co tapety na ścianach. Kontrastowały z chromowanymi szczytami niektórych szaf i z obrazami o wielkich rozmiarach, nieprzedstawiającymi krajobrazów ani ludzi, ale geometryczne linie i ostre kolory. Rodolfo wychował się w zamożnym domu, podlegał jednak zawsze
władzy ojca. Nigdy nie miał innych kłopotów finansowych niż te spowodowane ciągłymi atakami skąpstwa Don Fausto. Kiedy studiował w Madrycie, żył swobodnie dzięki hojnej miesięcznej pensji, ale mieszkanie Marcela wręcz go poraziło. Nawet najprostszy dzbanek mówił tu o bogactwie, o Fortunie uśmiechającej się do tak niewielu osób na świecie, od której on sam przez całe życie był bardzo daleko. Marcel zdawał się nie przejmować milczeniem gościa. W garderobie uważnie oglądał każdą część ubrania, którą zamierzał mu pożyczyć. Ułożył je dokładnie na fotelu z jasnobrązowej skóry. Sam usiadł na drugim. – Voici twój wytworny strój na ten wieczór. Przebierz się szybko, inaczej się spóźnimy. – Tutaj? Rodolfo nie wyobrażał sobie, że mógłby rozebrać się w obecności innego mężczyzny, którego w dodatku ledwie znał. Ale Marcel nie zdradzał ochoty do wyjścia. – Naturallement![24] Wszedł Henri, niosąc tacę z koktajlami. Ustawił ją na pomocniczym stoliku i bezszelestnie się oddalił. Marcel podniósł jeden z kieliszków do ust. Wypił solidny łyk, odstawił kieliszek z powrotem na stolik i zapalił papierosa. Tymczasem Rodolfo stał jak skamieniały przed ogromnym lustrem w garderobie chyba cztery razy większej niż jego pokój w pensjonacie. Wstydził się pokazać swoją bieliznę. Madame Flore prała mu ją, pobierając za to niemało dodatkowych sous, ale rezultat nie odpowiadał cenie… Marcel westchnął niecierpliwie. – Nie bądź taki petit-bourgeois[25], kochanie. Nie zobaczę przecież niczego, czego bym sam nie znał. Rodolfo przełknął ślinę i zdjął marynarkę. Co on, u diabła, robi? Rozbiera się w tym luksusowym apartamencie przed jakimś modnisiem, który z niego
oka nie spuszcza? A jeżeli to jakiś zboczeniec? Zerknął spod oka na Marcela. Elegancki mężczyzna, o wyrafinowanym guście i miękkich ruchach… To jednak nie czyniło go zniewieściałym. Ale może jednak…? Zdenerwowany Rodolfo uznał, że nie powinien był tak od razu zgodzić się na to zaproszenie. Marcel spojrzał na zegarek firmy Cartier Santos, którego Rodolfo szczerze zazdrościł mu od chwili, kiedy go zauważył, i potrząsnął głową. – Pośpiesz się! Mamy mało czasu. Ja też się muszę przebrać, ale przedtem chcę sprawdzić, czy wyglądasz idealnie. Wiesz, że jesteś o wiele ładniejszy od Rudolfa Valentino? Serce Rodolfo podskoczyło, zaczerwienił się po uszy. A jeżeli trafił do jakiejś pedalskiej spelunki? Marcel uśmiechnął się złośliwie, jakby czytał gościowi w myślach. – Ach, wy, Hiszpanie, jesteście tacy wstydliwi… – Zaciągnął się gauleoisem, jakby dla podkreślenia ironii. – Wszyscy… z wyjątkiem mojej matki. Urodziła się w San Sebastián, ale jest bardziej francuska niż Colette[26]. Rodolfo wydął wargi z rezygnacją. Cóż, to nieuniknione. Nie miał wyjścia. Zrzucił spodnie, złożył je dokładnie i odłożył na fotel obok wieczorowego garnituru. Marcel śmiał się i potrząsał głową. – Jesteś wstydliwym chłopczykiem, Rodolphe. Mam nadzieję, że nie wystraszy cię to, co zobaczysz w Folies Bergère.
[21] Butte (fr.) – wzgórze. [22] Cicerone (wł.) – przewodnik. [23] Et voici! (fr.) – Proszę! Tutaj! [24] Naturellement (fr.) – oczywiście.
[25] Petit-bourgeois (fr.) – drobnomieszczański. [26] Colette – francuska pisarka, znana z nieprzyzwoitości.
3
Ludzi o ciemnej skórze Rodolfo widział dotychczas tylko na ilustracjach w jakiejś dziecinnej książce, gdzie Murzynów przedstawiono jako prymitywne istoty z grubymi wargami i wielkimi, jakby stale zdziwionymi oczyma. Serce zaczęło mu bić, jak szalone, kiedy na scenie kabaretu Folies Bergère zjawiła się kobieta, której ciało barwy agatu błyszczało, trzęsąc we frenetycznym tańcu pękiem filcowych bananów przypominających fallusy, naszytych na mikroskopijną spódniczkę. Ta tajemnicza kocica, która wychynęła w dżungli z kartonowej skały, zalana światłem sztucznego słońca, skręcała się w prymitywnym, dzikim tańcu przed śpiącym białym podróżnikiem. W głębi półnadzy Murzyni bili w bębny i cicho podśpiewywali, żeby nie drażnić bogini. Rodolfo w Madrycie często bywał w kabaretach i variétés, na co pozwalała mu miesięczna pensja. Swoją młodzieńczą rozwiązłość karmił, oklaskując kuplecistki szukające nieistniejących pcheł w bieliźnie, zrzucające ją z siebie i śpiewające niby chytrze: „Męczy mnie jakaś nieznośna pchełka, kłuje, a potem się chowa, tak, że jej złapać nie mogę”. Ale to, co przeżył w paryskim teatrze, to ogólne oczarowanie, które opanowało zarówno elegantów we frakach, siedzących na najlepszych miejscach, i ich towarzyszki, ubrane w suknie od najlepszych paryskich krawców, w kolie z pereł i w lśniące diademy – jak i tych, którzy siedzieli na „jaskółce”, wyelegantowani, w niedzielnych garniturach i z czuprynami przygładzonymi
pomadą na tę jedną, wyjątkową noc. Serca ich wszystkich zdawały się bić tym samym rytmem – tym, jaki wyznaczała La Baker, jak nazywał ją Marcel z pewnością siebie właściwą komuś wtajemiczonemu w tajniki fascynującej sztuki. Czarnoskóra tancerka obdarowywała publiczność uśmiechami, robiła zabawne miny, rozchylała i zaciskała kolana jak wachlarz, a najbardziej dumne miasto świata padło na kolana przed jej nagimi stopami. Jeszcze nie zdołał odzyskać oddechu ani mowy, kiedy w westybulu Marcel otworzył swoją złotą papierośnicę i zaproponował mu papierosa. Rodolfo, nadal niemal sparaliżowany doznanym wrażeniem, z trudem wydobył jednego. Byli otoczeni, jak w brzęczącym ulu, szumem głosów zachwycających się występem. Niektórzy wychwalali wspaniałe dekoracje, luksusowe stroje artystek i piękno przedstawienia, typowe dla nowego ducha, jaki Paul Derval zdołał wprowadzić do Folies Bergère od momentu, kiedy zajął się produkcją jego spektakli w roku 1919. Inni mówili tylko o odważnym tańcu La Baker, który śmiałością i zmysłowością przewyższał wszystko, co tu przedtem wystawiano. – Magnifique, n’est-ce pas?[27] Głos Marcela wyrwał Rodolfo z marzeń. Brakło mu słów, kiwnął więc tylko głową. De Montaignac wydobył z kieszonki długą czarną cygarniczkę i podsunął ją Rodolfo. – Mały prezent… – Uśmiechnął się, ukazując piękne zęby. – Nie myśl, że jej używałem. Jest nowa. Policzki Rodolfo przybrały kolor dojrzałych maków. – Marcelu… dziękuję bardzo, ale nie mogę przyjąć tylu prezentów. Zaprosiłeś mnie przecież na to przedstawienie… Tamten machnął ręką na te zastrzeżenia. – Mon ami, to tylko drobiazg, żebyś lepiej pamiętał tę noc… Przyjmij to,
proszę… Prosił tak bardzo, zwłaszcza oczyma, że Rodolfo w końcu wzruszył ramionami, wziął cygarniczkę, wymamrotał słowa podziękowania i włożył do cygarniczki papierosa, którego dotychczas trzymał w palcach. Marcel podał mu ogień i wziął sobie kolejnego gauloise’a. – Ten tytoń o wiele lepiej smakuje właśnie tak – stwierdził. – Bez filtru jest strasznie mocny. – Więc dlaczego palisz gauleoisy? – odważył się spytać Rodolfo. – Bo cenią je artyści, a ja lubię czuć się członkiem bohemy – brzmiała zaskakująca odpowiedź. Wydmuchując dym po pierwszym zaciągnięciu się, Marcel poprowadził przyjaciela w stronę wyjścia. – Chodźmy stąd. Chcę cię zabrać na małe przyjęcie. Poznasz samą śmietankę Paryża. Pokusa pójścia z przyjacielem przez chwilę walczyła w Rodolfo ze zdrowym rozsądkiem. – Musi już być bardzo późno… Jutro muszę iść do pracy. – Zapomnij teraz o swoim handlarzu win, który cię wykorzystuje! Na pewno jest tłusty i wulgarny. Na wspomnienie monsieur Bouillona i porównanie go z wykwintnymi panami, wspólnie z którymi podziwiał przedstawienie, Rodolfo się uśmiechnął. Wzruszył ramionami, co upewniło Marcela, że przyjaciel jest gotów ustąpić. – Musisz dzisiaj poznać Coleporteurs. – Kogo? – Cole’a i Lindę Porterów. Wszyscy w Paryżu nazywają ich Kolporterami. Rodolfo pomyślał, że skoro tych dwoje stanowi część kręgu przyjaciół Marcela, ci „wszyscy”, to była oczywiście przesada.
– To Amerykanie… najbardziej zdumiewająca para, jaką znam. On pisze boskie piosenki, ona jest piękna, elegancka i niewiarygodnie bogata. – Marcel zatrzymał się, położył rękę na ramieniu Rodolfo i nagle spojrzał na niego bardzo poważnie. – Mój drogi Rodolphe, jeżeli chcesz triumfować w życiu, powinieneś ożenić się z bogatą kobietą. Ja już poszukuję takiej dla siebie. Ruszył dalej, a Rodolfo, który już zdecydował się odłożyć sen na jutro, poszedł za nim. Uległ czarowi Marcela i jego wyrafinowanego świata. Niedługo później Francuz znów z piekielną szybkością jechał ulicami Paryża, teraz oświetlonymi latarniami, światłami kawiarni i restauracji, i reflektorami aut. Rodolfo ukrył twarz w kołnierzu. Po rozpaleniu, jakie wywołał w nim występ Josephine Baker, wrześniowe nocne powietrze wydało mu się zbyt zimne. Zerknął spod oka na przyjaciela. Zmiana temperatury chyba na nim nie zrobiła wrażenia. Jego twarz promieniała szczęściem z prowadzenia auta, euforią, w którą zdawał się popadać, kiedy tylko siadał za kierownicą. Rodolfo jeszcze ciągle nie dawało spokoju zdanie o bogatej żonie. – Ale ty… ty przecież musisz mieć dużo pieniędzy – wybełkotał. – Twoje mieszkanie… to auto… Natychmiast pożałował swoich słów. Tylko prostak mógł powiedzieć coś podobnego takiemu mężczyźnie jak Marcel! Ale de Montaignac nie okazał zdenerwowania. – Nigdy nie jest się dość bogatym, przyjacielu Rodolphe! Życie bez pieniędzy jest bardzo trudne, a w Paryżu też okropnie nudne. Zrób to dla mnie i znajdź sobie żonę z dużymi pieniędzmi. Im większa fortuna, tym lepiej… A żona? Niech sobie nawet będzie brzydka i gruba jak hipopotam! – mówiąc to, Marcel wybuchnął kaskadą beztroskiego śmiechu i dodał: – Może znajdziesz ją nawet dzisiaj, w domku Coleporteurs…
Domek państwa Porterów okazał się sympatycznym hôtel particulier w eleganckiej dzielnicy Invalides, w pobliżu wieży Eiffla. Małe przyjęcie, o którym wspominał Marcel, okazało się prawdziwym pandemonium. Było tam mnóstwo panów w wieczorowych strojach i eterycznych pań, obojętnie trzymających w palcach papierosy w niebotycznie długich cygarniczkach. Kiedy tylko weszli do środka, zaatakowały ich tony charlestona – tańca, którego kroków Rodolfo próbował się nauczyć z prawdziwym zapałem, niestety stale się gubił, nie potrafiąc skoordynować ruchów rąk z wyrzucaniem nóg. Pamiętał, jak kiedyś skakał w rytm tej samej melodii, tańcząc z fordanserkami w Madrycie i Saragossie, nawet udało mu się powtarzać, kiedy był już zupełnie pijany: „Mamo, kup mi nowe butki, bo takie są skutki tańca charleston…”. W tym wystawnym domu ta sama melodia śpiewana po angielsku brzmiała jego zdaniem o wiele lepiej. Służący przywitał Marcela, jakby go dobrze znał, po czym zaniósł do szatni ich cylindry. Kiedy krążyli pomiędzy gośćmi, palącymi papierosy w przedpokoju od dawna pełnym kłębów dymu, Rodolfo przyglądał się posadzce z marmurowych czarnych i białych płyt, prążkowanym kolumnom, przypominającym pnie zrobione z kamienia, wreszcie schodom z białego marmuru prowadzącym na pierwsze piętro. W wielu miejscach stały wazony wypełnione świeżymi egzotycznymi kwiatami, które napełniały powietrze słodkim zapachem. Atmosfera była tu jeszcze bardziej luksusowa niż w apartamencie Marcela, a kiedy weszli do salonu, Rodolfo był pod takim wrażeniem, że słowa więzły mu w gardle i nie był w stanie się odezwać. Dom był bardziej niż ogromny. Zaproszeni goście gawędzili w grupkach, popijali szampana, palili albo kołysali się w rytm muzyki na kawałku przestrzeni, z którego usunięto meble i dywany. Zasłony z kremowej tafty przełamywały biel ścian, a w całym salonie rozstawiono liczne chińskie stoliki z laki. Obicia sof i foteli były z miękkiego aksamitu w brązowawych
odcieniach, a puszyste perskie dywany amortyzowały odgłosy kroków. Kolekcja posągów i mnóstwa wazonów z kwiatami, poustawianych w strategicznych miejscach, dodawały całości elegancji i koloru. Rodolfo nigdy w życiu nie widział tylu ozdób z kwiatów razem w jednej sali – chyba, że w kwiaciarniach, albo podczas jakiegoś pogrzebu. Pośrodku pomiędzy meblami królował duży fortepian marki Steinway. Obok fortepianu siedziała reszta orkiestry, ośmiu mężczyzn w wieczorowych strojach; połowa z nich miała ciemną skórę. Marcel omiótł salon wzrokiem. – Mam nadzieję, że zaraz podejdzie tu jakiś lokaj. Szampan u les Coleporteurs jest pierwszorzędny, a widok pięknej La Baker zawsze wywołuje we mnie pragnienie. – Klasnął językiem. – Umiesz tańczyć charlestona? Rodolfo drgnął. Jeszcze nie przyzwyczaił się do łatwości, z jaką Marcel przeskakiwał z tematu na temat. – Nie najlepiej – wyznał, wzruszając ramionami. Znowu poczuł się strasznym prostakiem, ale przezwyciężył wstyd i spróbował się trochę pochwalić. – Ale… panie mówią, że dobrze tańczę tango. W tym momencie orkiestra zaczęła grać właśnie tango. Marcel poklepał go zachęcająco po plecach. Zanim jego przyjaciel zdołał zareagować, objął go ramionami, nie wypuszczając z ust papierosa, i ruszył do tańca razem z nim. – Pozwól, że dzisiaj ja poprowadzę – powiedział, przekrzykując muzykę. Rodolfo aż uszy zapłonęły. – Oszalałeś? Ludzie gotowi pomyśleć, że jesteśmy jakimiś zboczeńcami. Wyrzucą nas stąd! – Ach, mon petit espagnol[28], nie sądzę, żeby naszego gospodarza raziła ta niewinna zabawa. – Marcel wyprostował się i poprowadził Rodolfo przez
cały salon. Kilka spośród par, które już zaczęły się poruszać w takt muzyki, zatrzymało się i patrzyło na nich. – Cole’owi Porterowi bardzo się podobają młodzi, przystojni mężczyźni… tacy jak ty. Rodolfo nadal się opierał, starając się odsunąć od przyjaciela, który delikatnie i wprawnie poruszał się wśród tłumu. Co chwila ktoś przystawał, żeby popatrzeć na piruety dwóch młodzieńców. Niektórzy bili brawo. Rodolfo marzył, żeby ziemia go pochłonęła, ale niestety, nic takiego się nie stało. – Nie wiesz, że na początku tango tańczyli zawsze mężczyźni z mężczyznami? – wyjaśniał Marcel z uśmiechem, który Rodolfo wydał się po prostu bezwstydny. – Puśćże mnie, na Boga! Dosyć tego! Marcel posłuchał – tak nagle, że Rodolfo omal się nie przewrócił. Po dłuższej chwili odzyskał równowagę, poprawił muszkę i obciągnął kołnierz fraka, żeby go prawidłowo ułożyć. W tym momencie zauważył zbliżającą się do nich kobietę. Musiała być już po czterdziestce. Jego uwagę zwróciła jej fryzura, obcięta à la garçonne, suknia bez rękawów z ciemnobłękitnego jedwabiu, długie rękawiczki sięgające aż za łokcie oraz naszyjnik z ogromnych pereł zakrywający głęboki dekolt. Nieznajomej nie można było nazwać piękną. Podbródek miała za ostry, cerą trochę zużytą pod grubym makijażem, a pod jej oczami widać było ciemne worki. Jednak, tak samo jak Marcel, zachowywała się jak osoba wychowana w wielkim bogactwie. Dama wylewnie przywitała Marcela, a ten delikatnie ujął jej prawą rękę, przysunął sobie do ust i złożył na niej delikatny pocałunek, w który włożył cały swój charme[29]. Po wymianie zwyczajowych grzeczności zagruchał jak gołąb: – Lindo, pozwolisz, że ci przedstawię mego serdecznego przyjaciela, Rodolfo? Jest synem hiszpańskiego hrabiego…
Już po raz drugi tej nocy twarz Rodolfo zaczerwieniła się jak krew. Czuł się wystawiany na pokaz, jak salonowy piesek z kokardą na głowie i ogonku. Po co udawać, że jest synem szlachcica? A jeżeli Marcel się go wstydził, po co wprowadzał go do domu bogatych przyjaciół? Rodolfo powtórzył po przyjacielu pocałunek w rękę i jak z rękawa wydobył kwieciste zdanie, bardziej niż kiedykolwiek starając się mówić z dobrym akcentem, chociaż i tak nigdy nie miał z tym problemu. Dama z zachwytem przyjęła jego komplementy i odeszła do kolejnych gości. – To była pani domu, Linda Porter – objaśnił szeptem Marcel. – Cudowna kobieta. Szkoda, że Cole sprawia jej tyle przykrości. Bawi go popisywanie się, jest jak hałaśliwa papuga. Nie potrafi być dyskretny… Rozumiesz, o co mi chodzi. Rodolfo nic nie rozumiał. – Po co powiedziałeś to głupstwo o jakimś synu hrabiego? – wymówił mu z przykrością. – Nie mam powodu udawać kogoś, kim nie jestem. – Och, Lindę to uszczęśliwiło – uciął Marcel. – A tobie to małe kłamstewko może otworzyć wiele drzwi… Kiedy się poznaliśmy, mówiłeś, że twój stary chciałby, żebyś dostał się w kręgi francuskich handlarzy win. A zatem dobrze, poznam cię z potężnymi winiarzami, między innymi z moim ojcem, ale musisz słuchać moich rad. – Z twoim ojcem…? Przyjaciel nie dał mu dokończyć. – W rzeczywistości jest bankierem, ale najbardziej lubi występować jako mecenas artystów, których zwykle ja mu wybieram. Dlatego ludzie bohemy mnie uwielbiają. Moja rekomendacja wystarcza, żeby skończyły się ich kłopoty pieniężne – wyjaśnił z odrobiną niecierpliwości i dużą dozą sarkazmu. – Od kilku lat jest także baronem de Girondine. Pewnego pięknego dnia kupił sobie winnice w Médoc, jakiś zrujnowany château z wytwórnią
win, no, i tytuł szlachecki. W pałacu przerobił wszystko od góry do dołu, a teraz zabrał się do produkcji dobrego wina, podobnie jak to robi mój przyjaciel, Philippe de Rothschild, którego Château Mouton znajduje się oczywiście bardzo blisko naszego. No cóż… pewnego dnia odziedziczę to wszystko i będę musiał się stać konkurencją dla Philippe’a. – Marcel wzruszył ramionami. – Wyznam, że świat wina bardziej mnie pociąga niż świat bankierów, ale bynajmniej nie spieszę się, żeby zacząć pracować. Najgorsze, że mój ojciec patrzy na to zupełnie inaczej. – To znaczy…? – O tym porozmawiamy kiedy indziej. Posłuchajmy teraz Cole’a. Lubi śpiewać dla swoich gości. Orkiestra przestała grać. Teraz przy fortepianie zasiadł jakiś chudy człowieczek o wyłupiastych oczach, wydatnym nosie i olbrzymich ustach. Sposób, w jaki się poruszał, nadawał mu wygląd człowieka niezdarnego i zniewieściałego. Ciemne, rzadkie włosy miał zaczesane w tył i przyklejone pomadą do głowy. Kiedy pierwszy raz uderzył w klawisze i zaczął śpiewać piskliwym głosikiem, przypominającym skrzek żaby w sadzawce, Rodolfo miał wrażenie, że to ktoś mało znaczący, jednak już po chwili poczuł, jak miękną mu nogi, a serce zaczyna mocniej bić. Muzyka Cole’a Portera i jego wątły głos budziły pragnienie śmiechu, tańczenia, radowania się każdą chwilą życia! Rozejrzał się ukradkiem po otaczających go ludziach. Wszyscy wydawali się zahipnotyzowani czarem człowieczka z wyłupiastymi oczami. Usłyszał, jak Marcel śpiewa mu cichutko do ucha: Why am I just as happy as a child Why am I like a racehorse running wild Why am I in a state of ecstasy
The reason is ‘cause something’s happened to me I’m in love again, and the spring is comin’…[30] Rodolfo nie mówił po angielsku, ale przejęcie, z jakim Marcel mu to nucił, obudziło jego ciekawość. – Przetłumacz mi tę piosenkę, proszę – wyszeptał. Marcel zatopił błękitne spojrzenie w oczach Rodolfo i wyrecytował cichutko: – „Czemu jestem szczęśliwy jak dziecko? Dlaczego jestem jak szalony wyścigowy koń? Czemu czuję taką ekstazę? Bo coś się wydarzyło… – Tu zrobił efektowną pauzę. – Bo jestem zakochany i nadchodzi wiosna”. Papierosa? Rodolfo, oszołomiony, wziął papierosa z papierośnicy podsuniętej mu przez przyjaciela. Paląc, wysłuchali piosenki do końca w pełnym szacunku milczeniu. Kiedy Cole Porter przestał śpiewać, zerwał się ze stołka i oddał publiczności zaimprowizowany ukłon. Powstrzymywane dotąd uniesienie wybuchło teraz frenetycznymi oklaskami. Marcel powrócił do obserwowania publiczności, szukając znajomych twarzy. – Proszę! – wykrzyknął nagle. – Tam stoi sam wspaniały Boris Kochno! Nie wiedziałem, że jest w Paryżu. – Przysunął usta do ucha Rodolfo, z czego ten wywnioskował, że zaraz nastąpi jakaś smakowita ploteczka. – Boris jest osobistym sekretarzem Siergieja Diagilewa, tego od Baletów Rosyjskich. Rodolfo nigdy nie słyszał o jakichś Baletach Rosyjskich, ale starał się nie okazywać własnej niewiedzy. – Mówi się, że on i Cole są kochankami – ciągnął Marcel. Było widać, że uwielbia takie plotki. – A w każdym razie kiedyś nimi byli. Nie wiem, czy nadal są ze sobą. Zaraz się z nim przywitam. Już od paru tygodni chcę się
z nim umówić, żeby porozmawiać o udziale finansowym, jaki mój ojciec chce wnieść zespołowi Diagilewa. Zaraz wracam, Rodolphe. Gdyby przechodził tu lokaj z szampanem, proszę, weź dwa kieliszki. Umieram z pragnienia. Marcel pospieszył w kierunku bardzo młodego mężczyzny o eleganckim wyglądzie i dużych zakolach na czole, kontrastujących z krzaczastymi czarnymi brwiami. Zanim jednak dotarł do obiektu swoich plotek, zatrzymał się – najpierw zaskoczony, a już po chwili uśmiechnięty od ucha do ucha. Rodolfo widział, jak przyjaciel obejmuje i całuje jakąś dziewczynę o włosach tak samo jasnych jak włosy Marcela. Zamienił z nią kilka słów, po czym podbiegł do Kochno. Rosjanin przywitał go uśmiechem i po przyjacielsku poklepał po plecach. Orkiestra zaczęła grać w rytmie charlestona tę samą piosenkę, którą przed chwilą śpiewał Cole Porter. W salonie powstał zgiełk. Zaimprowizowany parkiet pośrodku sali wypełnił się parami wyginającymi się w rytmie tańca, który sprawiał Rodolfo tyle kłopotów. Wszystko migotało mu w oczach: cekiny, drogie kamienie i strass, powiewające pióra, nogi kobiet pieszczotliwie otulone błyszczącym jedwabiem, męskie głowy lśniące od brylantyny i potu, śnieżne boa z piór, trzepoczące wokół białych, już rozpiętych męskich kołnierzyków, bąbelki szampana, tańczące w wysokich kieliszkach… Z tego oszałamiającego kalejdoskopu nagle wyłoniła się złocista suknia. Jej materiał wydawał się płynąć w powietrzu, zwiewny jak poranna mgiełka owijał się wokół dwóch ruchliwych nóżek okrytych jedwabnymi pończochami. Rodolfo usiłował dostrzec twarz tej boginki. Tak… to była ta sama jasnowłosa dziewczyna, która przed chwilą rozmawiała z Marcelem! W tym szalonym tańcu za rękę prowadził ją jakiś potężny, wysoki mężczyzna. Właściwie to ona kierowała tym hipopotamem z czerwoną,
lśniącą od potu gębą. Rodolfo przyglądał się uważnie dziewczynie. Serce biło mu tak, że nie mógł złapać tchu. Nigdy dotąd nie spotkał tak pięknej kobiety. Średniego wzrostu, szczupła tak, że wręcz eteryczna, przypominała mu wróżki, o których śnił w dzieciństwie. Złociste włosy, modnie przycięte à la garconne, przyćmiewały nawet blask wstążki ze złotych cekinów przecinającej jej czoło i stanowiącej całość z suknią, tak lekką i powiewną, iż Rodolfo miał wrażenie, że widzi przez nią halkę. Za każdym razem, kiedy dziewczyna wymachiwała nogami w rytm muzyki, olśnionemu obserwatorowi ukazywały się jej kolana, które uznał za wręcz doskonałe. Wydało mu się, że w pewnym momencie blondynka posłała mu uśmiech. Jemu! Rodolfo otworzył szeroko usta i odetchnął głęboko, żeby się nie udusić, po czym zamarł w bezruchu. Bał się nawet mrugać, bojąc się, że kiedy ruszy powieką, cudowne zjawisko zniknie… Tak się też stało. Złotowłosa czarodziejka zniknęła mu z oczu, jakby nigdy nie tańczyła w salonie państwa Porterów. Rodolfo na próżno szukał jej w tłumie. Dziewczyna rozwiała się jak dym, a razem z nią magia, która go tak zafascynowała. Poczuł się pusty, porzucony i bardzo spragniony. Rozejrzał się w poszukiwaniu lokaja z szampanem. Nagle ujrzał Marcela, który zbliżał się z właściwą sobie zwinnością, zgrabnie wymijając tańczących, z kieliszkiem w każdej ręce. Kiedy Rodolfo zobaczył, kto mu towarzyszy, serce zaczęło mu bić jak szalone. – Nareszcie udało mi się zdobyć szampana! – wołał Marcel. – Bierz! Jest pyszny i bardzo zimny. Podał mu kieliszek. Rodolfo wziął go w palce, tak drżące, że o mało nie upuścił szampana na podłogę… Bowiem młoda dama, która teraz przed nim stała, była ni mniej, ni więcej, tylko właśnie ową piękną blondynką w złocistej sukni.
Opróżnił kieliszek jednym haustem. – Widzę, że i ty byłeś spragniony – zażartował Marcel. – Chez les Coleporteurs tout est possible[31]. – Potrząsnął głową i wybuchnął złośliwym śmiechem. – Przedstawiam ci moją siostrę. Była najcudowniejszą dziewczynką w świecie, ale nagle zachciało jej się zostać „chłopczycą” i zrobiła się nieznośna. Bo jak inaczej można nazwać młodą dziewczynę, która nie chce słyszeć o noszeniu gorsetu, spędza noce na tańcach i piciu bez umiaru, pali jak komin i chce się uczyć prowadzić auto? Marcel przerwał swój żartobliwy wywód i popatrzył na siostrę z serdecznością, która wyraźnie mówiła, jak bardzo jest z niej dumny. – Solange, to mój hiszpański przyjaciel, Rodolfo… – Z żartobliwym uśmiechem dodał: – Jak Rodolfo Valentino, tyle że o wiele ładniejszy… Rodolfo słyszał, że Marcel coś dalej mówił, widział jego poruszające się wargi, słowa jednak nie docierały do niego. Nawet nie zirytowała go kolejna aluzja do Rodolfo Valentino. Zatonął w błękitnych oczach dziewczyny i pozwalał się nieść fali zachwytu, jak wtedy, kiedy jeden jedyny raz kąpał się w morzu w czasie podróży do Barcelony z Bartolomé i Pepinem. Ona milczała, uśmiechnięta. Policzki nagle jej się zaróżowiły, a wargi, pokryte jaskrawym karminem, rozchyliły. Stojąc tak blisko, Rodolfo mógł ocenić, jak bardzo była młoda… i jak niesłychanie podobna do brata. Oboje byli w stanie zareagować dopiero po kilku sekundach, co nawet zirytowało Marcela. Rodolfo się pochylił, ujął prawą rękę dziewczyny w złocistej satynowej rękawiczce, złożył na jej dłoni nieśmiały pocałunek i wybełkotał: – Enchanté, mademoiselle…[32] – Miło mi pana poznać, monsieur – odparła po hiszpańsku. Mówiła z silnym francuskim akcentem, jeszcze mocniejszym niż ten Marcela. Jej głos pieścił uszy miękkością aksamitu. Rodolfo poczuł dreszcz zachwytu. – Dokąd się teraz wybierasz, kochanie? – spytał brat.
Zaczynał żałować, że wysłuchał prośby tej małej czarownicy, żeby przedstawić ją Rodolfo. Do licha, zawsze udawało jej się uzyskać od niego to, czego chciała! Otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale zanim zdążyła wymówić pierwsze słowo, pojawił się olbrzym, który z nią tańczył. Przywitał się z Marcelem, na Rodolfo w ogóle nie zwrócił uwagi i zaczął popędzać Solange, twierdząc, że muszą się spieszyć, bo całe towarzystwo już wyszło. Rodolfo natychmiast szczerze go znienawidził. Dziewczyna się uśmiechnęła, ukazując ząbki, białe i drobne jak u laleczki. Szepnęła: „Au revoir, Rodolphe!”[33], uwiesiła się na ramieniu tego nosorożca i pozwoliła się mu wyprowadzić, aż zniknęli w tłumie. Marcel położył rękę na ramieniu przyjaciela. – Ziemia do Rodolfo! Rodolfo spróbował się uśmiechnąć. Teraz, kiedy złotowłosa zniknęła, impreza u Porterów straciła dla niego cały urok. – Czyżby uroda Solange odebrała ci mowę? Moja siostra zawsze tak miażdżąco działa na mężczyzn… W dodatku ta kokietka czerpie rozkosz z kuszenia swoich ofiar. – Marcel roześmiał się psotnie i wysączył kieliszek. Nagle krzyknął: – Oh là là! Tam stoi ta jaszczurka, Elsa Maxwell! – Przysunął się do przyjaciela i szepnął mu do ucha: – Przypatrz się jej, tyko ostrożnie, s’il te plâit[34]. To ta tłusta ordynarna baba, co wygląda jak kuchta. Stoi tam, przy fortepianie. Rodolfo posłuchał, był jednak pod takim wrażeniem spotkania ze złotowłosą dziewczyną, że ledwie mógł oddychać. – Jest Amerykanką. Pisze felietony z życia wyższego towarzystwa i artystów – mówił dalej Marcel. Rodolfo pomyślał, że w tym momencie ton jego głosu niczym się nie różnił od plotkarskiego gdakania jakiejś baby. – Jest złośliwa i plotkarska. Potrafi zrujnować opinię każdemu, komu zechce,
wystarczy jedno zdanie w jej felietonie. Boją się jej nawet najpotężniejsi… Dlatego proszą ją, żeby organizowała im przyjęcia. Wiedzą, że nikt nie odważy się odrzucić zaproszenia, które wyśle do niego pani Maxwell. – Potrząsnął głową i wziął Rodolfo pod ramię. – Powinienem się z nią przywitać. Ta harpia już mnie zobaczyła. Nie przebaczyłaby mi takiego afrontu. Chodź ze mną, Rodolphe, jestem pewien, że Elsie będzie bardzo rada poznać syna hiszpańskiego hrabiego! – Roześmiał się z własnego żartu. – Zobaczysz, ta kobieta z pewnością przywróci cię do rzeczywistości!
[27] Magnifique, n’est-ce pas? (fr.) – Wspaniałe, nieprawdaż? [28] Mon petit espagnol (fr.) – Mój mały Hiszpanie. [29] Charme (fr.) – czar, urok. [30] I’m in love again – znany przebój Cole’a Portera. [31] Chez les Coleporteurs tout est possible (fr.) – U Kolporterów wszystko jest możliwe. [32] Enchanté, mademoiselle (fr.) – Panienko, jestem zachwycony. [33] Au revoir (fr.) – Do zobaczenia. [34] S’il te plâit (fr.) – Proszę cię.
4
Minęły trzy tygodnie od dnia, w którym Rodolfo poznał Marcela. Każdego wieczoru, który spędzali razem – a było ich niemało – przyjaciel dostarczał mu rozrywek. Marcel czuł się w Paryżu jak ryba w wodzie. Zabierał Rodolfo na różne wytworne przyjęcia, między innymi do rezydencji jednego z licznych członków rodziny Rothschildów, do której należał jego przyjaciel, Philippe. Obejrzeli występ sławnej gwiazdy Mistinguette w kabarecie Moulin Rouge – eksplozję strojów pełnych cekinów, przeładowanych piórami, co Marcel uważał za bardzo pouczający dla neofity nocnego życia Paryża objaw dekadencji. W ciągu tych dwudziestu kilku dni Marcel przedstawił Rodolfo różnym swoim przyjaciołom, równie bogatym i wyrafinowanym jak on, w których towarzystwie odwiedzili wiele nocnych klubów. Ich ulubionym był Grand Duc[35], który jednak wszyscy nazywali „Bricktop”, czyli „Głowa z cegieł”. Tam poznali jego największą atrakcję, murzyńską śpiewaczkę o rudych włosach, która, jak twierdził Marcel, przyjaźniła się z Josephine Baker, jeszcze w czasie, kiedy tancerka nie była sławna. Klub mieścił się na skrzyżowaniu ulic Pigalle i Fontaine, niedaleko firmy Bouillon et Fils, Rodolfo jednak był pewien, że gdyby nie Marcel i jego koledzy, nigdy nie odkryłby tego miejsca. Kiedy wychodził wieczorami ze swym nowym przyjacielem, rezygnował z i tak krótkiego snu, a następnego dnia zwalczał senność, pijąc kawę. Wieczory, w których się z nim nie spotykał, spędzał, siedząc spokojnie na tarasie Dôme. Tam, przeciągając jak najdłużej jedzenie
czy picie, pisał listy do ojca i do Bartolomé albo notował w zeszycie to, czego nauczył się danego dnia w Bouillon et Fils, żeby po powrocie pokazać to rodzicielowi. Dzięki temu ojciec będzie zadowolony z tego, jak Rodolfo wykorzystuje pobyt w Paryżu. Wśród tylu pasjonujących odkryć Rodolfo nie przestawał jednak myśleć o siostrze Marcela. Jej świetlista postać wkradła mu się do snów, atakowała w ciągu dnia w trakcie licznych zajęć i powodowała przyspieszone bicie serca. Stale kusiło go, żeby spytać o nią Marcela. Przede wszystkim chciałby dowiedzieć się, czy nie jest zaręczona z tym aroganckim nosorożcem, z którym była w domu Porterów… A może z jakimś innym młokosem z paryskiego wyższego towarzystwa? Zawsze jednak brakowało mu odwagi i ostatecznie nie pytał o nic. Bo może de Montaignac nie byłby zadowolony, że Rodolfo czuje pociąg do jego siostry? Pewnego wieczoru pod koniec września, po normalnej kolejce koktajli, Marcel przyszedł z przyjacielem do pensjonatu, gdzie Rodolfo chciał się przebrać. Z poduszką pod plecami, opartą o zagłówek tak, by niepokalanie biała koszula nie tknęła toczonego przez korniki drewna, Francuz palił swoje gauloise’y beztrosko rozłożony na łóżku Rodolfo. Po trzecim papierosie to zapuszczone pomieszczenie zaczęło go przytłaczać. Pomyślał, że mogł zaczekać na kolegę w kawiarni. Kiedy obaj weszli do środka, pojawiła się madame Flore. Przypominała ducha wyłaniającego się z oparów cmentarza. Na widok wytwornego kawalera w eleganckiej granatowej kamizelce, z muszką w niebieskie i czerwone paski oraz słomkowym kanotierem ze wstążką dopasowaną kolorystycznie do reszty stroju, właścicielka spróbowała nawiązać pogawędkę, którą rezerwowała wyłącznie dla mężczyzn „z możliwościami”. Marcel pozbył jej się jednak z zadziwiającym mistrzostwem. – Jak możesz spać w tak niewygodnym łóżku, wiedząc, że ta gorgona, ta
rozczochrana Meduza ma klucz do twojego pokoju? A co zrobisz, jeżeli kiedyś wtargnie ci tu o północy? – Umrę z przerażenia! Rodolfo chciał śmiechem ukryć przykrość, jaką sprawiała mu obecność Marcela. Pensjonat madame Flore wydał mu się teraz szczególnie niegościnny i brudny. Nie potrafił go nie porównywać z wyrafinowanym apartamentem przyjaciela albo z rezydencjami, w których mieszkali młodzi ludzie z wyższego towarzystwa, którym został przedstawiony. Pospiesznie wiązał krawat kupiony w eleganckim sklepie poleconym przez Marcela. Marzył, żeby jak najprędzej stąd wyjść. Przejrzał się w maleńkim lusterku i jeszcze raz poprawił węzeł krawata. Kiedy już uznał, że wygląda tak, jak zawiązałby go sam Marcel, spojrzał na przyjaciela. Francuz przypatrywał mu się krytycznie ze swojego punktu obserwacyjnego. W oku mignęła mu dziwna iskierka. Rodolfo narzucił marynarkę i szybko powiedział: – Jestem gotów. – Nareszcie! Marcel nie tracił czasu. Zgasił papierosa, zerwał się z łóżka i włożył pięknie skrojoną marynarkę. Cichutko wyszli na korytarz. Chociaż się nie umawiali, obaj schodzili po schodach w milczeniu, starając się nie robić hałasu. Nie chcieli jeszcze raz spotkać się z madame Flore. Mieli szczęście. Właścicielka się nie pokazała. – Dokąd idziemy? – spytał Rodolfo, kiedy stali już na bulwarze. – Do Dingo Bar. Przedstawię cię przyjaciołom, których jeszcze nie znasz. Mogą otworzyć ci wiele drzwi… Potem pójdziemy z nimi na Pigalle. Będzie zabawnie. Rodolfo słyszał o barze Dingo – lokalu na Montparnasse, w którym spotykali się Amerykanie i Anglicy, ale jakoś nigdy nie miał ochoty tam
wejść. Dzięki Marcelowi poznał już Select, gdzie królowała pewna dama w mitenkach, która odrywała się od kasy tylko wtedy, kiedy szła do toalety. Bar Select miał dwie zalety – pyszne tosty z francuskim serem oraz fakt, że był otwarty przez całą noc. Bywali też w La Closerie des Lilas. Marcel lubił tam siedzieć przy stole w cieniu drzew. W La Rotonde naprzeciw Dôme zwykli spotykać się Hiszpanie, skupieni wokół pisarza na wygnaniu, Miguela de Unamuno. Rodolfo był bardzo zaskoczony, spotykając tu tego wspaniałego człowieka o ciemnych, trochę wypukłych oczach pod krzaczastymi czarnymi brwiami, mówiącego z aragońskim akcentem. Okazało się, że pisarz pobierał nauki w tym samym zakładzie jezuitów w Saragossie co Rodolfo, zaś Luis Buñuel, jak nazywał się ten olbrzym pochodzący z Calanda, też uczęszczał do szkoły El Salvador, tyle że jako dochodzący; nie mieszkał w internacie jak on i był o klasę wyżej. W szkolnych czasach Rodolfo go unikał. Nie lubił jego fanfaronady i twardych pięści, więc kiedy Luis zmienił szkołę, uznał ten fakt za wyzwolenie. Po wielu latach spotkali się znowu w domu studenckim w Madrycie. Rodolfo mieszkał wtedy w prywatnym pensjonacie. Don Fausto już przed wysłaniem Dionisio na studia w stolicy zasięgnął informacji na temat domów akademickich i doszedł do wniosku, że jest to miejsce, w którym wyrastają wyłącznie przyszli próżniacy, anarchiści i wywrotowcy – co dla niego znaczyło dokładnie to samo. Jego obaj synowie w związku z tym nie zostali dopuszczeni do ośrodka, mającego dla studentów wielką siłę przyciągania, chociaż dokładali starań, by zaprzyjaźnić się z niektórymi ze studentów z akademika, którzy zapraszali ich na rozmaite imprezy. Wychodząc z jakiegoś spotkania, Rodolfo natknął się na Luisa. Kalandyńczyk przywitał go z hałaśliwą wylewnością i przedstawił dwóm kolegom. Jednym z nich był Salvador z Figueras – przystojny, szczupły i bardzo nieśmiały, który studiował sztuki piękne i mówił z wyraźnym
akcentem katalońskim. Drugim Federico pochodzący z Granady, o ogromnych ciemnych oczach i gęstej czarnej czuprynie, którego Luis nazywał najlepszym poetą świata. Jednak to kolejne spotkanie z Buñuelem też nie zaowocowało przyjaźnią. Rodolfo po prostu nie lubił jego despotycznego sposobu bycia. On sam nigdy nie miał zdolności przywódczych, jednak był za bardzo niezależny, aby poddawać się czyjejś woli. A teraz znowu spotkał się z kalandyńczykiem w paryskiej kawiarni, gdzie tamten natychmiast skupił na sobie uwagę wszystkich, rozprawiając o tym, że chce się poświęcić zawodowo reżyserii filmowej. Rodolfo mówił sobie, że czasem świat jest tak mały, że można nakryć go chustką do nosa. Głos Marcela wyrwał go z zamyślenia. – Muszę ci powiedzieć coś ważnego. Jeśli się upiję, mogę o tym zapomnieć. Urządzam jutro kolację, będą moi rodzice. Chcę, żeby cię poznali. Wiesz, chodzi o te interesy z winem, które tak interesują twojego starego. Rodolfo wytrzeszczył oczy tak, że się zrobiły wielkie jak młyńskie koła. Marcel wydobył z kieszeni papierośnicę, otworzył ją i poczęstował przyjaciela. Rodolfo jednak odmówił. Był pod zbyt wielkim wrażeniem tej ostatniej wiadomości. Francuz włożył papierosa do ust i zapalił. Jak irytująco spokojny potrafił być czasem Marcel! – Winnice Château Gironde nie dają wystarczająco dużo owocu, żeby wytłoczyć z niego tyle wina, ile chciałby produkować mój ojciec – ciągnął Marcel, wypuszczając z ust dym po pierwszym zaciągnięciu się. – To niecierpliwy facet i nie chce czekać, aż dojrzeją szczepy, które ostatnio zasadził. Dzisiaj rano opowiadałem mu o czerwonych winogronach garnacha z twoich okolic, mówiłem, że możliwe byłoby ich połączenie, coupage. Od czasu plagi filoksery z zeszłego wieku ten system jest dobrze znany we
Francji. Mówiłem też ojcu, że twoja rodzina już od wielu lat prowadzi interesy z winiarzami z Francji, że jesteś teraz w Paryżu i mówisz po francusku jak rodowity paryżanin. Rodolfo przełknął ślinę. Jeżeli sprawa pójdzie dobrze, Don Fausto będzie bardzo zadowolony i może nawet pozwoli mu przedłużyć pobyt w Paryżu… – W interesach mój ojciec to twardy orzech do zgryzienia – zwrócił mu uwagę Marcel. – Pozwala sobie na słabość tylko w sprawach związanych ze sztuką, to jego konik. Ale przede wszystkim powinieneś się wkraść w łaski mojej matki. Jeśli się jej spodobasz, wszystko pójdzie jak po maśle. Mon père[36] z reguły je mamie z ręki jak piesek. Pamiętaj o tym. Zaciągnął się jeszcze dwa razy, rzucił papierosa na ziemię i przydeptał go. – Przyjdę po ciebie o siódmej, do Dôme. Włóż ten frak, który ci podarowałem. Pójdziemy do jakiejś eleganckiej restauracji. Rodolfo kiwnął głową. Zaczynał się denerwować. Nagle w głowie zaświtała mu myśl: a jeżeli na tej kolacji będzie też siostra Marcela? Możliwość – choćby niewielka – ponownego spotkania blond piękności, o której nie był w stanie przestać myśleć, sprawiła, że zabrakło mu tchu. Spróbował się uśmiechnąć, żeby ukryć szarpiące nim uczucia. Marcel wsunął cygarniczkę do górnej kieszonki marynarki i wziął Rodolfo za ramię, prowadząc w kierunku pobliskiej ulicy Delambre. – A teraz chodźmy się trochę rozerwać.
[35] Grand Duc (fr.) – Wielki Książę. [36] Mon père (fr.) – mój ojciec.
5
Kiedy następnego dnia Rodolfo podchodził do Dôme, na tarasie już było pełno ludzi, podobnie zresztą jak we wszystkich innych kawiarniach na bulwarze Montparnasse. Pogoda też sprzyjała. Wyciągnęła z mieszkań niemal wszystkich paryżan. Młodzi i starzy, mężczyźni i kobiety, biedni i bogaci, psy i koty – nikt nie chciał stracić tak pięknego jesiennego dnia, zanim nadejdą prawdziwe chłody. Rodolfo widział, że suknie pań pod lekkimi płaszczykami były nadal zwiewne, pończochy lśniły jasnymi odcieniami, nawet kapelusiki cloché wciąż były przypięte tak leciutko, że przypominały ulatujące dmuchawce. Rodolfo czuł radość, a w dodatku nadzieję, że być może na kolacji urządzonej przez Marcela znowu zobaczy Solange. Pozwolił sobie dziś na porządną kąpiel we wspólnej łazience w pensjonacie. Chcąc uczesać się jak Francuz, użył więcej fiksatuaru niż zwykle. Włosy powinny ściśle przylegać do głowy, ale fryzura nie mogła wyglądać tak, jakby przylizała mu ją krowa… Ubrał się we frak podarowany mu przez Marcela po przyjęciu w domu Porterów i, zanim wyszedł z pokoju, poświęcił dłuższą chwilę na dokładne zawiązanie muszki – tak, jak go tego nauczył przyjaciel. Przekonany, że wygląda jak dandys, pełen optymizmu usiadł przy stoliku obok Marcela. Marcel obejrzał go od stóp do głów, zaciągając się przy tym głęboko papierosem. Na jego twarzy pojawił się uśmiech uznania. Bardzo powoli zaczął wydmuchiwać z ust dym. Rodolfo pomyślał, że nikt nie pali z taką
spokojną elegancją jak Marcel. – Bardzo pięknie wyglądasz, Rodolphe. Nareszcie się uczesałeś, jak należy. – Jestem strasznie zmęczony – westchnął Rodolfo i dodał trochę żartobliwie: – Rozpustne życie, do jakiego mnie zmuszasz, okazuje się wyczerpujące. – Powinniśmy korzystać z życia, zanim nasi starzy zmienią nas w kopie siebie samych – odparł Marcel tonem, który nie był tak lekki, jak sobie tego życzył. Wzruszył ramionami. – Teraz żyjemy w bardzo dobrych czasach. Wielka Wojna jest już za nami, gospodarka się poprawiła, przynajmniej w Paryżu. Niemniej coś mi mówi, że nasze pokolenie przeżyje jeszcze kolejny konflikt. Ten cały Hitler, który chciał zrobić zamach stanu w Niemczech trzy lata temu, na razie siedzi cicho, ale pewien jestem, że jeszcze podniesie głowę. To fanatyk otoczony przez fanatyków… a tacy ludzie nigdy nie uznają się za zwyciężonych. We Włoszech z kolei rośnie w siłę faszysta Benito Mussolini, jego czarne koszule wszędzie sieją postrach. Mimo że teraz cieszymy się czasami pokoju, Europa nadal jest beczką prochu, mon ami. – Pociągnął długi łyk koktajlu gi fizz. – À propos korzystania z życia: chcę ci powiedzieć kilka ważnych rzeczy, zanim stąd wyjdziemy. Napijesz się koktajlu? Rodolfo nie miał ochoty na żaden trunek. Zbliżająca się kolacja i nadzieja, że będzie na niej też Solange, sprawiały, że miał ściśnięty żołądek. Ale przyjaciel nawet nie pozwolił mu odpowiedzieć. Dał znak kelnerowi, zamówił, pociągnął tęgi łyk z kieliszka i rzucił: – Chyba już ci mówiłem, że mój ojciec przed laty kupił sobie tytuł barona… Rodolfo ograniczył się do kiwnięcia głową. – …i lubi, żeby ludzie zwracali się do niego per „panie baronie”. Moją
matkę też powinieneś nazywać „baronową”. – Marcel wzruszył ramionami. – Jej jest to zupełnie obojętne, ale dla ojca bardzo ważne. Więc nie zapominaj o tym, Rodolphe. Znowu bez słowa przytaknął. Wiedział, że Marcel nie lubi, kiedy mu się przerywa, gdy mówi coś, co jego zdaniem ma szczególne znaczenie. Zresztą i tak nie przychodziło mu nic do głowy. – Jeszcze jedna sprawa: maman jest bardzo uwodzicielska. Musisz stale wychwalać jej urodę. To nie będzie trudne. Ciągle jeszcze jest bardzo piękną kobietą… – Tu Marcel figlarnie się uśmiechnął. – Opowiem ci kiedyś, jak zawojowała mojego ojca w San Sebastián… była wtedy prawie dzieckiem. Rodolfo się zaniepokoił. Ma obsypywać pochlebstwami jakąś dojrzałą kobietę? To jak prawić komplementy swojej skwaśniałej siostrze… Już na samą myśl poczuł, że włosy stają mu dęba. – Podsuwaj jej krzesło, kiedy będzie siadała, i okazuj zainteresowanie w drobiazgach. Pamiętaj, że dobra opinia o tobie będzie zależała wyłącznie od mojej matki. Dobra albo zła…. Kiedy Marcel mówił, podszedł do nich kelner. Ceremonialnie przywitał Rodolfo i postawił przed nim gin fizz. Rodolfo podniósł kieliszek. Wziął duży łyk, żeby zabić niepokój, bojąc się, że opanuje go bez reszty. – Zaczynasz mnie przerażać… – Wiem, że doskonale sobie z tym poradzisz, Rodolphe. Jesteś pięknym mężczyzną i potrafisz być elegancki, kiedy trzeba – uspokajał go Marcel. Dopił koktajl, wydał jedno ze swoich afektowanych westchnień i wykrzyknął: – No, dosyć instrukcji na ten wieczór! Teraz chcę z tobą porozmawiać o czymś innym… Rodolfo znowu upił łyk. Marcel odstawił pusty kieliszek na stół ze słowami: – Pewien mój przyjaciel ma niewielkie studio o kilka minut stąd, na tym
samym bulwarze. Jest na najwyższym piętrze, więc ma wspaniałe światło, dlatego mieszkał tam pewien amerykański malarz, który niedawno wyjechał z powrotem do kraju. Rozumiesz? Rodolfo przecząco pokręcił głową. – Prawdę mówiąc, nie… Marcel nie spieszył się z uzupełnieniem wiedzy przyjaciela. Poszukał w kieszeniach zapalniczki i papierośnicy. Otworzył ją i poczęstował Rodolfo. Ten wziął papierosa i czekał, aż Marcel weźmie sobie gauloise’a. – Cóż, to jest z pewnością malutkie mieszkanko – dokończył wreszcie Marcel. – Ale… dla młodego człowieka, który mieszka w pensjonacie pewnej rozczochranej gorgony, to byłaby bardzo korzystna zmiana, nie uważasz? Nareszcie Rodolfo zrozumiał! Pomysł przeprowadzki wydał mu się niezmiernie pociągający, jednak entuzjazm po chwili zgasł. Skoro to mieszkanie należało do przyjaciela Marcela, z pewnością będzie dla niego za drogie. – Nie wiem, czy będę mógł sobie na nie pozwolić. Ojciec przysyła mi bardzo mało pieniędzy, a już to, co mi płaci monsieur Bouillon… – To nie będzie żadnym problemem – przerwał mu Francuz, którego wszelkie obiekcje zawsze denerwowały. – Mój przyjaciel nie zedrze z nas skóry, zapewniam. Nie kusi cię perspektywa stracenia z oczu tej strasznej baby? – Jasne, że tak. – Zatem postanowione. Jutro pójdziemy obejrzeć to studio. A teraz już powinniśmy iść czym prędzej do U Ciro. Ojciec nie lubi, kiedy każą mu czekać. Marcel położył banknot na stole, po czym obaj przyjaciele wstali. Bentley stał o parę kroków od Dôme. Pogoda nadal była piękna, Marcel zatem nie
fatygował się zamykaniem dachu. Aż do ulicy Daunou prowadził bardzo ostrożnie, co u niego było wręcz niezwykłe. Jadąc, zwierzył się Rodolfo, że nie chciałby zrujnować sobie fryzury, by nie ryzykować reprymendy ze strony matki, przeczulonej na punkcie spraw etykiety. Restauracja mieściła się na parterze hotelu Daunou. Salę utrzymano w śnieżnych odcieniach, biel ścian przełamywały tylko pozłacane fryzy. Elegancja, przejawiająca się nawet w najmniejszych szczegółach, przytłoczyła Rodolfo od pierwszej chwili. A może tylko opanowały go zapachy snujące się za bogatymi ludźmi? Na powitanie im wyszedł maitre d’hôtel[37] o ruchach, które mogły onieśmielić każdego intruza z półświatka. Przywitał Marcela ukłonem pełnym szacunku. Rodolfo wywnioskował, że rodzina przyjaciela musi tu być dobrze znana. – Pańscy rodzice oczekują w barze salonu, monsieur de Montaignac. – Dzięki, Albercie. Długo czekają? – Przybyli pięć minut temu, monsieur – odpowiedział maitre. Ani słowa mniej, ani więcej. Nie zmieniając kamiennego wyrazu twarzy, poprowadził ich do salonu, w którym zręczny dekorator zdołał pomieścić trzydzieści stolików i ladę barową w głębi, a mimo to pomieszczenie nadal wydawało się przestronne. Pośrodku był nawet malutki parkiet, na którym kilka par próbowało tańczyć w rytm tanga granego przez czterech muzyków siedzących tuż przy barze. Większość stolików była już zajęta przez mężczyzn we frakach i panie w lśniących wieczorowych sukniach, oślepiających klejnotach i wstążkach we włosach, ozdobionych kamykami, strasem lub piórami. Nadzieje Rodolfo na zobaczenie siostry Marcela legły w gruzach, kiedy dojrzał przy barze elegancką parę w średnim wieku i niestety… ani śladu pięknej Solange. Mężczyzna stał, podczas gdy pani, wyglądająca na o wiele młodszą niż on, siedziała na wysokim taborecie obitym aksamitem i w
wystudiowany, obojętny, typowy dla ludzi bardzo bogatych sposób piła koktajl z szampana. Rodolfo przełknął ślinę, żeby pozbyć się ucisku w żołądku. Miał coraz większą ochotę uciec stąd jak najprędzej. Marcel zauważył panikę przyjaciela i położył mu dłoń na ramieniu. – Spokojnie, Rodolphe! – wyszeptał. – Dasz sobie doskonale radę! Rodolfo miał wrażenie, jakby Marcel prowadził go na gilotynę w obecności żądnego krwi tłumu. Te kilka sekund, jakie pozostały do chwili podejścia do baronostwa, było jak tysiące godzin niepokoju. Poczuł zalewającą go falę gorąca. Muszka pod szyją zmieniła się w węża, gotowego natychmiast go zadusić. A co, jeżeli przy powitaniu z ojcem Marcela zacznie się pocić? I czy nerwy pozwolą mu wyrażać się poprawnie po francusku? Widział wszystko jak przez gęstą mgłę. Marcel przywitał się z rodzicami, a później odwrócił w jego stronę. Słowa, jakimi go przedstawił, z wielkim trudem przebiły się poprzez głośny szum w uszach Rodolfo. Mężczyzna jak w transie ucałował dłoń w rękawiczce, którą dama wyciągnęła w jego kierunku, i usłyszał swój własny głos, mówiący doskonałą francuszczyzną: – Pani baronowo… Marcel mi opowiadał, jak piękna jest jego matka, ale widzę, że nie mówił prawdy. Rzeczywistość o wiele przewyższa wszystkie opisy! Uśmiech damy rozproszył mgłę otaczającą Rodolfo i rozjaśnił mu umysł, przytępiony nerwami. Mężczyzna pomyślał, że Marcel nie przesadził ani na jotę. Mimo że już niemłoda, matka Marcela promieniała energią młodej dziewczyny, a jej uroda, przypominająca bujnie rozkwitłą różę, która przeżywa ostatnie dni swej świetności, musiała swego czasu być wręcz porywająca. Dama była ubrana jak wszystkie „chłopczyce”, które Rodolfo codziennie widywał od dnia przyjazdu do Paryża – w jedwabną ciemnoczerwoną suknię z obniżoną talią, ozdobioną koronkami i kamykami. Miała pantofle na wysokich obcasach i błyszczące pończochy, dzięki którym
jej łydki wyglądały jak dwie stylizowane kolumny. Na głowie nosiła diadem – tkwiące w nim kamienie migotały taką czerwienią, jaką mogą mieć jedynie prawdziwe rubiny… W dodatku włosy barwy ciemnego blondu, które nie robiły wrażenia farbowanych, miała modnie, krótko obcięte i ułożone w piękne fale. Rodolfo przemknęło przez myśl, że przecież ta kobieta musi mieć tyle lat, że mogłaby być matką jego siostry Amalii, a tymczasem bez trudu można by uważać ją za jej córkę! – Och, teraz jestem tylko starą matką – odparła dama, starając się pod fałszywą skromnością ukryć przyjemność, jaką sprawił jej ten komplement. Mówiła po francusku bez śladu akcentu. Gdyby Rodolfo nie wiedział od Marcela, że jest Hiszpanką, nigdy nawet nie przyszłoby mu to do głowy. – Ależ zapewniam panią, pani baronowo, że jest pani uosobieniem młodości i piękna. – Rodolfo nie mógł uwierzyć, że to on wypowiedział te słowa. A tym bardziej, że dama i jej małżonek będą tak zachwyceni jego prymitywnymi pochlebstwami. Zobaczył, że Marcel ukradkiem robi do niego oko i rzuca pokrzepiający uśmiech. Baron też wyciągnął do Rodolfo krótką, grubą rękę, którą chłopak uścisnął z szacunkiem. Ojciec Marcela był wysoki i ze skłonnościami do tycia, co było widać przede wszystkim po brzuchu i obwisłym podbródku. Rzadkie jasne włosy przetkane siwizną, przyklejone do głowy pomadą, oraz intensywnie niebieskie tęczówki sprawiły, że Rodolfo pomyślał, że ten mężczyzna za młodu musiał być bardzo podobny do Marcela. Odruchowo rzucił okiem na przyjaciela i wyczytał z jego oczu, że zdaje sobie sprawę, jak bardzo przypomina swojego rodziciela i że przeraża go wizja zamienienia się w kopię ojca. Baron wydobył z kieszonki śnieżnobiałej kamizelki złoty zegarek. Otworzył kopertę i z aprobatą pokiwał głową. – Przyszliście punktualnie. To mi się podoba – stwierdził, arystokratycznym francuskim podkreślając swoją przynależność do
wyższego towarzystwa. Baronowa i Marcel wymienili ironiczne spojrzenia i równocześnie się uśmiechnęli. – Mój mąż jest fanatycznym wyznawcą punktualności – zażartowała pani, złośliwie mrużąc oko. Brzuchaty baron udał, że nie wie, o co chodzi. Znowu spojrzał na zegarek i skinął na maitre’a, który czekał w przyzwoitej odległości. Przywołany, natychmiast zbliżył się gibkim ruchem. – Nasz stolik, Albercie… Maitre wykonał jeden ze swoich artystycznych ukłonów i odparł: – Panie baronie… proszę za mną, jeśli państwo będą tak uprzejmi. Poprowadził ich wszystkich w stronę okrągłego stołu stojącego bardzo blisko parkietu, gdzie już trzy pary kręciły się w spokojnym slow-foksie. Łagodne światło lamp odbijało się gwiazdkami w kielichach z delikatnego kryształu. Na białym obrusie w wojskowym rynsztunku leżały błyszczące srebrne nakrycia. Rodolfo zauważył, że stolik był przygotowany dla pięciu osób. Czyżby czekali na Solange? Nadzieja, że ją zobaczy, odrodziła się w jego sercu. Kiedy siadali, przypomniał sobie porady Marcela i wyprzedził Alberta w podsuwaniu krzesła baronowej. Kątem oka zauważył, że maitre się skrzywił. Przeciwnie niż dama, która posłała mu ciepły uśmiech i słodkie merci beaucoup[38]. Nie kryjąc niezadowolenia, Albert odwrócił się po karty dań. – Nie wiem, co wy wszyscy widzicie w tym miejscu – gderał baron. – To bzdura, żeby w restauracji urządzać parkiet taneczny! W czasie jedzenia powinno się wyłącznie smakować jedzenie, a nie podrygiwać. – Nie bądź zrzędą, Gerardzie! – Żona pogłaskała grube ramię małżonka. – W U Ciro bywa teraz cała śmietanka Paryża. Wiem, że przychodzi tu nawet
Coco Chanel. A pewnego wieczoru twój syn widział tutaj samą Josephine Baker! Prawda, Marcelu? – Tak, maman. Przyszła tu po występie w Folies Bergère. Rozmawialiśmy z nią nawet, mała i ja… La Baker prawie nie zna francuskiego, miesza go z angielskim, ale przez to jest jeszcze bardziej ekscytująca. – Ach, ta mała! – poskarżyła się matka. – Spóźnia się, jak zwykle. Serce Rodolfo zaczęło bić szybciej. – Mnie się ta Josephine Baker wcale nie podoba – marudził dalej baron. – Jaką ma wartość jej taniec? Półnaga jak dzikuska! Gdzież się podziała elegancja takiej Mistinguette? – Jesteś staromodny, ojcze – powiedział przekornie Marcel. – Mistinguette to już historia… Tymczasem La Baker to obraz czasów, w których żyjemy… To prawdziwa muza nowoczesności! Dzięki pojawieniu się Alberta z kartami dań i jego pytaniu, czy państwo życzą sobie coś wybrać, baron, zawzięty obrońca wszystkiego, co prawdziwie francuskie, darował sobie gniewną odpowiedź, jaką miał zamiar dać synowi. Zamiast tego czcigodny pan wyciągnął skądś monokl na złotym łańcuszku, wetknął go w lewe oko, krzywiąc się w sposób, który Rodolfo wydał się ogromnie komiczny, po czym zaczął studiować specjalności gastronomiczne U Ciro. Reszta poszła w jego ślady, chociaż wszyscy zdawali sobie sprawę, że przywilejem barona było wybrać kolację dla wszystkich. Po pewnym czasie stary de Montaignac wydał westchnienie, które wydobyło się wprost z podgardla, i zabrał się do studiowania karty win. – Weźmiemy Château Lafite… To na razie, dopóki czekamy na małą, Albercie – i zaczął wyliczać sztywnemu Albertowi wybrane przez siebie dania. Maitre musiał się odznaczać nadzwyczajną pamięcią, bo niczego nie
zapisywał. Poważnie skinął głową, wziął karty dań i natychmiast się wycofał. – Chcę, żeby nasz młody przyjaciel spróbował dzisiaj dobrego bordeaux – stwierdził ojciec Marcela. – Mam nadzieję, że Château Gironde z czasem też osiągnie ten poziom. – Wyjął monokl z oka i schował do kieszonki fraka, znowu wydobył zegarek, otworzył go i natychmiast się skrzywił. – Ta dziewczyna… zawsze się spóźnia. Nagle Marcel i jego matka równocześnie spojrzeli w kierunku wejścia. Po chwili baron i Rodolfo zwrócili oczy w tę samą stronę. Z wyrazem psiego zachwytu na twarzy Albert prowadził do stołu młodziutką dziewczynę. Miała na sobie czarną, głęboko wyciętą suknię bez rękawów, której czerń kontrastowała z bielą jej skóry i włosami obciętymi à la garçonne, tak jasnymi, że wyglądały jak ze złota. Węzeł długiego sznura pereł z każdym krokiem kołysał się na jej piersi. Oblicze barona stopniowo łagodniało, w końcu stało się podobne do wyrazu twarzy maitre’a. – Nareszcie… – mruknął. – Ta mała jest niereformowalna… Marcel i jego matka równocześnie uśmiechnęli się z ulgą. Spotkanie było uratowane. Rodolfo stał jak kamień, jakby cudem zmienił się w posąg. W piersiach czuł ucisk, z trudem oddychał. Jeszcze ciągle nie mógł uwierzyć, że do ich stołu zbliża się ta złocista boginka rezydencji Porterów. Ta sama, która pojawiała się w jego snach, która zawładnęła jego wszystkimi myślami… – Cześć wszystkim! – zawołała dziewczyna, kiedy była już przy stole. Oszołomiony mózg Rodolfo zanotował, że słyszeć jej melodyjną francuską mowę, to jak słuchać śpiewu anioła… Solange podeszła do ojca rodu i ucałowała jego szerokie czoło. – Papuśku, prawda, że mi wybaczysz to spóźnienie? Powiedz, że tak! – Uhm… – mruknął ojciec, najwyraźniej tak kochający córkę, że rozpływał się jak pajacyk z masła na gorącym piecu.
– Powinnaś być na przyszłość bardziej punktualna, kochanie – zganiła ją baronowa, co prawda bez większego przekonania. – Nie ja cię uczyłam spóźniania się na wszystkie spotkania! Marcel wstał. Przyjaciel natychmiast zrobił to automatycznie, ponieważ w ogóle nie wiedział, co robi.
samo,
całkiem
– Rodolphe, miałeś już okazję poznać moją nieposłuszną, szaloną siostrzyczkę… Nie chciała stracić tej kolacji! Rodolfo zdołał się przysunąć do dziewczyny, niezdarnie pocałował ją w rękę i wymamrotał: – Je me réjouis de vous rencontrer, mademoiselle…[39] Zarumieniła się, ale już po chwili odzyskała panowanie nad sobą. Niewątpliwie została dokładnie pouczona, jak powinno zachowywać się w towarzystwie. Obdarzyła Rodolfo uśmiechem, który sprawił, że nogi się pod nim ugięły, i rzuciła mu kilka uprzejmych słów swoim głosikiem z aksamitu. Nie był w stanie poruszyć żadnym mięśniem. Dopiero Marcel uratował sytuację. – Ty siadaj pomiędzy ojcem i maman – zarządził nieznoszącym sprzeciwu tonem, równocześnie energicznym ruchem odsuwając krzesło przeznaczone dla siostry. Nie miał zamiaru pozwolić, żeby ta zarozumiała dziewczyna zawładnęła jego przyjacielem. Solange usłuchała z kpiącym spojrzeniem. Małe czarne piórka, którymi ozdobiona była jej suknia, przy każdym ruchu powiewały w powietrzu, a cekiny błyszczały. Baron po prostu puszył się jak paw, siedząc obok córki. Mimo zamętu, który pozbawiał Rodolfo rozumu, nie umknęło mu, że dziewczyna jest oczkiem w głowie ojca i może od niego uzyskać wszystko, czego tylko zapragnie. Z kolei Marcel robił wrażenie bardziej związanego z matką. Kiedy ponownie usiedli, pojawił się sommelier[40] z butelką Château
Lafite. Otworzył ją ceremonialnie, jak zasługiwało na wino tej klasy i nalał odrobinę do kieliszka barona. Ten upił łyk i skinął głową. Sommelier obsłużył wszystkich, postawił butelkę na pomocniczym stoliku obok i oddalił się. Gérard de Montaignac – baron Girondine podniósł swój kieliszek i wygłosił poważnie: – Zanim zajmiemy się kolacją, chciałbym wypić za pamięć naszego drogiego Laurenta, który skończyłby dzisiaj trzydzieści lat. Mija już ponad osiem lat od czasu, kiedy Niemcy go nam zabrali, ale nikt nigdy nie zdoła nam skraść pamięci o nim. Toast barona podziałał na baronową jak kubeł lodowatej wody. Ręce jej drżały, słuchała męża z wyraźnym smutkiem. Rodolfo ukradkiem rzucił spojrzenie na Solange siedzącą naprzeciwko. Dziewczyna nie robiła wrażenia przejętej tym smutnym wspomnieniem. Obdarzyła Rodolfo promiennym uśmiechem – to wystarczyło, żeby stracił w tej chwili resztki rozumu. Niemal nie słyszał tego, co Marcel szeptał mu na ucho: – Laurent był naszym najstarszym bratem. Niemcy zestrzelili go na dwa dni przed zawieszeniem broni. Był lotnikiem. Po uśmiechu Solange Rodolfo spędził resztę wieczoru jak w jednym ze swoich snów, które nie pozwalały mu się ani ruszać, ani mówić. W miarę składne odpowiadanie na niezliczone pytania pana barona kosztowało go niewymownie dużo. Marcel nieraz musiał mu przychodzić z pomocą, gdy ojciec chciał się dowiedzieć czegoś o charakterze ziemi w Cariñenie, o tym, jakie są rodzinne winnice, o ilości litrów wina, które mogliby mu sprzedawać jako coupage, wreszcie za jaką mniej więcej cenę… Starając się zachowywać jak należy i próbując nie pogubić się w wyborze odpowiednich sztućców spośród mnóstwa widelców, noży i łyżeczek zapełniających stół, Rodolfo przełykał jak pigułki najdelikatniejsze ostrygi z Cancale, zaordynowane przez
barona na przekąskę, zjadł drugie danie, nie mając pojęcia, czy je mięso, czy rybę, a na deser opróżnił miseczkę musu, nie wiedząc, z czego był zrobiony. Za każdym razem, kiedy spojrzenia jego i Solange się krzyżowały albo kiedy patrzył na jej złote włosy przytrzymywane na wysokości skroni szpilkami z czarnymi kamykami lub odważał się zagłębić wzrok w dekolt dziewczyny – żałosny stan jego mózgu pogarszał się jeszcze o jeden stopień. Nie otrzeźwiał nawet wtedy, kiedy baron dał nareszcie spokój pytaniom i rozmowa zrobiła się lżejsza, co pozwoliło baronowej na opowiedzenie kilku anegdot z życia wyższych sfer i odrobinę niegroźnych ploteczek. Kiedy dochodziła dziesiąta, po kawie i petit fours[41], baron znowu otworzył zegarek – w taki sposób, żeby każdy mógł widzieć, co robi. Marcel popatrzył z ukosa na Rodolfo i ukradkiem mrugnął. Wiedział aż za dobrze, co za chwilę nastąpi. Również baronowa i Solange wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. Baron Gérard de Montaignac nie kazał na siebie długo czekać. – Cóż, uważam, że o tej porze moja ukochana Mercedes i ja powinniśmy już pójść do domu. Nie chcę męczyć mojej delikatnej małżonki. Zaraz przyjedzie po nas nasz szofer. – Tu spojrzał surowo na córkę. – Solange, jedziesz z nami. Delikatna Mercedes, która starała się nie patrzeć na córkę i zagryzała wargi, żeby nie parsknąć śmiechem, bynajmniej nie wyglądała na zmęczoną. Niemniej przyłączyła się do męża z łatwością starego aktora, od lat biorącego udział w tym przedstawieniu. Baron się podniósł. Jego syn też wstał i Rodolfo w ostatniej chwili zdołał się zerwać, żeby odsunąć krzesło baronowej, kiedy ta się podnosiła. Marcel okrążył stół i zrobił to samo z krzesłem siostry. Pożegnali się na ulicy przed wejściem do restauracji. Przy chodniku stał lśniący czarny czterodrzwiowy renault o kanciastych kształtach. Za kierownicą siedział szofer w liberii. Jego postawa wskazywała, że był gotów
do odjazdu, skoro tylko jego pan da mu znak. Zrobiło się chłodniej, więc panie otuliły się jesiennymi płaszczami i podniosły kołnierze futra z norek. Baron okręcił szyję białym jedwabnym szalem. Rodolfo pożegnał się najpierw z nim, następnie z baronową, całując delikatnie jej dłoń. Dama jeszcze raz powiedziała, że bardzo ucieszyło ją jego towarzystwo i że powinien ją kiedyś odwiedzić, choćby po to, żeby pogawędzić po hiszpańsku. Przyjmują w czwartki. Kiedy Rodolfo odwrócił się, żeby pożegnać Solange, poczuł, że nogi znów zaczynają mu drżeć. Modlił się, żeby pozostali nie zauważyli, jak bardzo peszy go ta dziewczyna. Zgiął się w lekkim ukłonie nad dłonią, którą do niego wyciągnęła. Pozostał w tej pozycji, całując jej rękę w czarnej rękawiczce lekko i pospiesznie. Zbity z tropu, poszukał wytłumaczenia w jej oczach. Kiedy cofał rękę, poczuł, że wsuwa mu w palce coś, co w dotyku przypominało jakąś karteczkę, złożoną wiele razy tak, że stanowiła maleńki kwadracik… Solange posłała mu lekki, koci uśmiech, odwróciła wzrok i wzięła matkę pod rękę. Następnie baron dał znak kierowcy. Ten włożył na głowę płaską czapkę i wyskoczył z auta. Pospiesznie otworzył tylne drzwiczki i pomógł państwu wsiąść. Po chwili Marcel i Rodolfo zostali sami na chodniku. – No, więc znasz już moją całą rodzinę – stwierdził Marcel po hiszpańsku. Od dnia, w którym się poznali, lubił rozmawiać z Rodolfo w tym języku. – No cóż, tej nocy biedna Solange będzie się musiała potężnie wynudzić. Kiedy rodzice są w Château Gironde, ona zostaje w Paryżu u naszej tante Mathilde, która pozwala jej chodzić, dokąd tylko zechce, i wracać, o której chce. Ale dzisiaj pójdzie spać wcześnie! – Marcel potrząsnął głową z sarkastycznym uśmiechem. Wydawało się, że uwięzienie siostry w domu go bawi. – Cały czas zachowywałeś się bardzo dziwnie. Źle
się czułeś? Rodolfo poczuł napływające do twarzy gorąco. Cieszył się, że już jest noc. Miał nadzieję, że Marcel tego nie zauważy. Potrząsnął głową. – Byłem tylko trochę zmęczony. Przesłuchanie, jakie mi urządził twój ojciec, było niesamowite! Karteczka od Solange paliła mu rękę. Marcel klepnął go po ramieniu. – Na pewno się zgodzisz, żebyśmy teraz poszli posłuchać śpiewu w Bricktop. – Dziękuję ci bardzo, Marcelu, ale chyba muszę się przespać. Twój ojciec naprawdę mnie wymęczył. – Ach, mój stary… Powiedziałem ci przecież, że w interesach to twardy orzech do zgryzienia! Ale wiem, że spodobałeś się mamie, zatem możesz liczyć na to, że nasz mały plan się uda. Pierwszy raz od dnia poznania Marcela Rodolfo nie mógł doczekać się pożegnania z przyjacielem. Chciał jak najszybciej zobaczyć, co też podała mu Solange. Przyjaciel zorientował się, że Rodolfo chce się już rozstać, ale przypisał to zmęczeniu. Ojcowskie dziwactwa dawały się we znaki także i jemu… – W porządku… Odwiozę cię do pensjonatu. Nie chcę, żebyś mi zasnął po drodze. Jutro widzimy się w Dôme o zwykłej porze, musimy obejrzeć twoje studio, d’accord?[42] Jazda po nocnych ulicach Paryża – w tej chwili z pełną szybkością, bo Marcel już się nie martwił, że wiatr zrujnuje mu uczesanie – była dla Rodolfo wiecznością. Kiedy w końcu stanęli nieopodal pensjonatu, jak najszybciej się pożegnał. Biegiem ruszył do wejścia, a po schodach po prostu frunął. Kiedy wreszcie znalazł się w ponurym holu pensjonatu, nie mógł dłużej czekać i otworzył dłoń zaciśniętą w pięść. Od długiego ściskania w dłoni karteczka od Solange była ciepła i lekko
wilgotna. Ostrożnie ją rozprostował i w słabym świetle jedynej żarówki przeczytał dwa zdania po francusku, napisane niebieskim atramentem, pismem uczennicy: Czekam pana jutro o wpół do ósmej wieczorem na tarasie hotelu Ritz. Proszę nic nie mówić Marcelowi. Rodolfo pobiegł korytarzem do swojego pokoiku. Był tak przejęty, że nie mógł otworzyć drzwi. Kiedy wreszcie rzucił się na łóżko, które powitało go cichym skrzypieniem, twarz rozpromienił mu głupkowaty uśmiech. Miał randkę z dziewczyną o złocistych włosach!
[37] Maitre d’hôtel (fr.) – szef hotelu, najstarszy recepcjonista, administrator. [38] Merci beaucoup (fr.) – bardzo dziękuję. [39] Je me réjouis de vous rencontrer, mademoiselle (fr.) – Cieszę się z ponownego spotkania z panią. [40] Sommelier (fr.) – specjalny kelner, podający wyłącznie wina. [41] Petit four (fr.) – malutkie ciasteczka. [42] D’accord? (fr.) – zgoda?
6
Kiedy Rodolfo wysiadał z tramwaju po dniu pracy w firmie Bouillon et Fils, czuł się wykończony. Zeszłej nocy spał mało i bardzo źle. Wystarczyło, że zamknął oczy, by pod powiekami pojawiał mu się obraz tej śmiałej dziewczyny, niewyglądającej na istotę z krwi i kości, ale na statuetkę z alabastru z inkrustacjami ze złota… Rozważał w pamięci każde jej słowo podczas kolacji U Ciro, jej wymowne uśmiechy, oczy barwy akwamaryny, spojrzenia chwilami pełne sarkazmu, które w jednej chwili potrafiły się zmienić w dziecięco niewinne. Wyobrażał sobie, co powie, kiedy stanie przed nią na tarasie luksusowego hotelu Ritz przy placu Vendôme. Jeszcze nigdy tam nie wchodził, ale wiele słyszał o tym miejscu, nawet dawniej, zanim ojciec wysłał go do Paryża. Łamał sobie głowę nad wynalezieniem jakiejś sensownej wymówki, która pozwoli mu pożegnać się z Marcelem, nie obrażając go. Ostatecznie doszedł tylko do najprostszej metody: uda, że się źle czuje i że wraca do siebie do pensjonatu, a potem, kiedy przyjaciel będzie już dostatecznie daleko, poszuka taksówki, która go czym prędzej zawiezie do Ritza. Oszukanie Marcela wydało mu się trudne, starał się więc za wszelką cenę szukać prawdopodobnych wymówek. Zbliżając się do tarasu Dôme, cały czas o tym myślał. Prócz tego, że sprawa była trudna, uważał, że oszukiwanie człowieka, który tak bardzo mu pomógł, to naprawdę wielka nikczemność. Na widok Marcela siedzącego przy ich stałym stoliku poczuł się naprawdę
chory. Zawsze się zastanawiał, jakim cudem udawało im się zajmować to samo miejsce w tak zatłoczonym lokalu. Przyjaciel jak zwykle miał przed sobą koktajl i palił, popisując się przy tym wystudiowanymi ruchami. Podniósł rękę i uśmiechnął się jednym z uśmiechów, przy których jego jasny wąsik wdzięcznie się wyginał, ukazując uroczą linię górnej wargi. Rodolfo pomyślał, że kobiety powinny uważać Marcela za mężczyznę o nieodpartym uroku. Tymczasem on wolał spędzać coraz więcej czasu właśnie z nim, pokazywać mu zakątki Paryża – Paryża światowego, pasjonującego, a przede wszystkim bardzo drogiego, którego Rodolfo sam nigdy nie byłby w stanie zwiedzić. Zalała go fala wdzięczności i poczuł się jak odrażający, kłamliwy karzeł. Kiedy podszedł do stolika, przy którym czekał Marcel, rzucił się na krzesło, bardzo głośno westchnął i otarł twarz rękami. Udawanie chorego przyszło mu bez trudu. Z powodu braku snu, zdenerwowania i nieczystego sumienia rzeczywiście źle się czuł. Marcel z troską zapytał: – Co ci jest, Rodolphe? Jesteś taki blady… i oczy masz okropnie podkrążone. Przed Rodolfo otwarły się niebiosa. Skoro rzeczywiście tak wygląda, przedstawienie będzie bardziej przekonujące. – Bardzo źle się czuję – mruknął. Nie musiał nawet zniżać głosu, bo i tak okazał się słaby jak u umierającego. – Chyba jestem chory. Boli mnie głowa, ściska mnie w żołądku… i mam mdłości. Nie mogę dzisiaj nigdzie iść. Najlepiej będzie się położyć… – Oh là là! – przerwał mu przyjaciel, naprawdę zaniepokojony. – W tej klitce madame gorgony nigdy nie przyjdziesz do siebie! Najlepszym lekarstwem będzie szkocka whisky… Podniósł wypielęgnowaną rękę, by wezwać kelnera. Mózg Rodolfo pracował gorączkowo nad najlepszym sposobem wymknięcia się. Jeżeli się
czegoś napije, spóźni się na sekretną randkę z Solange. A żaden prawdziwy mężczyzna nie pozwoli na siebie czekać takiej dziewczynie jak ona… – Lepiej nie, Marcelu. Jeżeli się czegoś napiję, na pewno zwrócę… – Nie ma choroby, której nie wyleczy dwunastoletnia whisky – nalegał Marcel. – Poza tym mój plan przygotowany na dzisiaj sprawi, że natychmiast wyzdrowiejesz. Zobaczysz… – Marcelu… Mówił tak konającym głosem, że sam zaczął wierzyć we własne kłamstwo. Ale przed nimi stał już Pierre, który za każdym razem ich obsługiwał. Jak zawsze ceremonialnie powitał Rodolfo. Fakt, że co wieczór widywał go w towarzystwie bogatego i wytwornego Marcela de Montaignac sprawił, że kelner zaliczył go do „Olimpu” najbardziej szacownych klientów. Przyjaciel zamówił trunek, który miał Rodolfo przywrócić zdrowie. Ten ostatni ostatecznie zwiesił głowę i poddał się temu, co nieuchronne. Jeżeli wypije szybko, może zdąży do Ritza… – Dzisiaj chcę, żebyś zobaczył swoje nowe studio – oznajmił Marcel, kiedy Pierre się oddalił. – Jak to? – Ach, mon ami, jesteś chyba naprawdę bardzo chory… – zażartował po francusku. – Już zapomniałeś? To małe studio mojego przyjaciela. Zatrzymał je dla nas na kilka dni, żebyś mógł je obejrzeć i podjąć decyzję. Tyle że kolega ma wielu chętnych, więc nie możemy zwlekać. – Ach, jasne, to… – Jestem pewien, że ci się spodoba… poza tym dzięki niemu możesz się wyzwolić od madame gorgony. Jej pensjonat to naprawdę koszmar. Dziwię się, że śpiąc w nim, nie umarłeś na melancholię… Rodolfo przełknął ślinę. W żołądku czuł lodowatą pustkę. Teraz rzeczywiście zbierało mu się na wymioty. Jeżeli pójdzie z Marcelem obejrzeć
to mieszkanie, nie zdąży na spotkanie z Solange. Przy tym było jasne, że tak czy inaczej nie zdoła się uwolnić od przyjaciela. Ależ był głupi! Trzeba było pójść prosto do Ritza, a Marcela przeprosić następnego wieczoru. Co teraz trzeba wymyślić, żeby przełożyć spotkanie z Solange na inny dzień i ją przeprosić? Studio, do którego zaprowadził go Marcel – kiedy Rodolfo w pośpiechu do ostatniej kropli wysączył już szkocką whisky zasługującą, żeby pić ją powoli – okazało się niewielką mansardą, z której widać było kalejdoskop dachów okolicznych rezydencji, pochyłych i krytych blachą w odcieniach od szarego po błękitnawy. Oczarowany tym widokiem Rodolfo myślał, że nawet dachy tego miasta są wyjątkowe. Łazienka mieściła się na podeście pomiędzy studiami. Była wspólna dla kilku mieszkań, jednak dostatecznie czysta i wyposażona w wannę. Ważną zaletą mansardy były wielkie, pochyłe okna, wypełniające pomieszczenie radosnym światłem. Marcel wyjaśnił mu, że właśnie dlatego walczą o nie malarze, przede wszystkim amerykańscy, z kieszeniami pełnymi dolarów, którzy są gotowi zapłacić każdą cenę za jego wynajęcie. Żaden z nich nie wracał przecież do domu, nie namalowawszy przedtem tak bardzo paryskiego widoku dachów tego niezwykłego miasta. Kamienica nie była nowa, ale w bardzo dobrym stanie. W porównaniu z klitką u madame Flore, to studio wydawało się wręcz luksusowe. Salonik niemal wypełniała czerwona kanapa, chyba pamiętająca przedwojenne czasy, a w kąciku była nawet malutka kuchnia – krótka granitowa lada, na której stał zlew i mały piecyk gazowy. Fakt, że mógłby sobie sam przygotowywać coś do jedzenia we własnym mieszkaniu, zamiast wędrować od jednego bistro do drugiego w poszukiwaniu lepszej ceny i w końcu poprzestawania na bagietce z serem, Rodolfo uznał za prawdziwy luksus. Najbardziej jednak zachwyciła go maleńka sypialnia, w której z trudem mieściło się łóżko i mały nocny stoliczek. Pokój zalewało w tej chwili słońce wpadające przez
ogromne okno. Kiedy usiadł na łóżku, by je wypróbować, był zaskoczyny, kiedy nie usłyszał żadnego dźwięku, a materac się pod nim nie zapadł. Zdążył się przyzwyczaić do warunków panujących u madame Flore. Wyobraził sobie Solange na tym łożu: jak ją rozbiera, jak po kolei zdejmuje z niej suknię, bieliznę… aż odsłania się przed nim jej biała skóra i puszek na łonie, który – tego był zupełnie pewien – musi być jedwabisty w dotyku i lśniący jak złoto. Zauważył, że się czerwieni i zerknął ukradkiem na Marcela, który patrzył na niego, stojąc przy drzwiach i uśmiechał się tak, jakby patrzył na chłopczyka, który z przejęciem rozpakowuje wymarzony prezent. Gdyby wiedział, że właśnie w tej chwili przyjaciel wyobraża sobie jego młodszą siostrę, nagą, w jego ramionach! Z pewnością ich przyjaźń natychmiast by się skończyła. Chociaż… po zawodzie, jaki sprawił dziś Solange, z pewnością stracił już możliwość ponownego spotkania. Poczuł się bardzo nieszczęśliwy. Położył się na wznak na łóżku, podłożył ręce pod kark i patrzył w sufit – czysty i bez pęknięć. Nagle poczuł jakiś ruch i szybko się odwrócił. Marcel usiadł obok niego. Ciągle się uśmiechał. Rodolfo uniósł i oparł głowę na drewnianym zagłówku łóżka. Ręka przyjaciela objęła jego przedramię – zaskakująco niezdecydowanie. Marcel nadal niepokoił się o przyjaciela. – Prawda, że się lepiej czujesz? Rodolfo spróbował się uśmiechnąć. Gdyby Marcel wiedział, że w tej chwili snuje fantazje na temat nagiej Solange, i że jest bardzo nieszczęśliwy, nie mogąc spotkać się z nią w Ritzu, pewnie nie chciałby go znać – z powodu tak nieprzyzwoitych myśli, a także dlatego, że srodze zawiódł jego siostrę. – Jak ci się podoba twoje nowe mieszkanie? – dopytywał przyjaciel. – Jeszcze nie moje – uściślił Rodolfo ponuro. – Muszę najpierw wiedzieć, czy dam radę za nie płacić.
– Z tym nie będzie kłopotu! Mówiłem ci już, że mój przyjaciel policzy ci bardzo tanio. – Marcel sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wydobył płaską butelkę w czarnej skórce. – Napijmy się za twoją przeprowadzkę. Jeżeli szybko spakujemy twoje rzeczy, dzisiaj już będziesz mógł spać tutaj… Co prawda przedtem powinieneś opić tak szczęśliwą zmianę mieszkania. Moglibyśmy pójść do Bricktop. Czy wiesz, że nasi Cole i Linda Porterowie uczyli się tam tańczyć charlestona? Bricktop daje lekcje tego tańca całemu Paryżowi. Rodolfo zaprzeczył ruchem głowy. Co go może obchodzić jakaś ruda Murzynka i zniewieściały, piszczący muzyk, skoro właśnie stracił możliwość spotkania z dziewczyną tak podniecającą, że nigdy nie poznał nikogo podobnego? Powinien był bez ogródek powiedzieć Marcelowi, że ma randkę. Jak mógł to wszystko tak spaprać? – Tobie też się przyda parę lekcji, Rodolphe – żartował Marcel. – Kiedy próbujesz tańczyć charlestona, przypominasz gąsiora. Tu wydał gęgający dźwięk i zaczął wymachiwać rękami tak komicznie, że mimo zmartwienia Rodolfo zaczął się śmiać. Kilka nocy temu w Bricktop próbował się przyłączyć do tego śmiesznego tańca i pogubił się jak zwykle w momencie, kiedy trzeba było harmonizować ruchy rąk i nóg. Przyjaciel przestał machać rękami, ostrożnie otworzył butelkę z alkoholem i poczęstował się. – Co to? – mruknął Rodolfo. – Gin… – Doprowadzisz do tego, że się dzisiaj upiję. – Upijemy się obaj, a potem pójdziemy po twoje rzeczy. Alkohol ocali nas od zamienienia się w kamień na widok madame gorgony. D’accord? Wśród śmiechów, teraz zmieszanych z rezygnacją, Rodolfo wypił potężny łyk ginu. Wydał mu się doskonały… nie mógł być inny. Marcel
nigdy nie zadowalał się byle jakim alkoholem. Gin spływał do gardła i łagodził cierpienie. Przyjaciel znowu wziął go za rękę i przesunął po niej palcami w przelotnej pieszczocie, która nie wiadomo dlaczego zaniepokoiła Rodolfo. – Ach, Rodolphe… jestem przekonany, że będziesz tu bardzo szczęśliwy.
7
Przeprowadzka Rodolfo na mansardę odbyła się błyskawicznie. Po wizycie w studiu obaj poszli piechotą bulwarem Montparnasse do pensjonatu madame Flore. Kiedy pchnęli drzwi i weszli do słabo oświetlonego holu, natknęli się na właścicielkę, która nagle wychynęła nie wiadomo skąd. Długie pasma jej włosów, o tej porze już beznadziejnie rozczochrane, fruwały wokół głowy ociężale, jakby przed chwilą wyszła z wody. Na ich widok usta madame Flore rozszerzyły się tak niesamowitym uśmiechem, że Marcelowi aż włosy stanęły dęba. Monsieur Rodolphe był jednym z jej ulubionych gości, w dodatku przyjaźnił się z tym przystojnym eleganckim blondynem, do którego czuła niewyjaśnioną, wielką słabość. Cóż stąd! Jej szczęście trwało tyle, ile życie motyla. Rodolfo nie chciał tracić czasu i od razu powiedział jej, że już dziś wieczorem się wyprowadza. Dla madame strata gościa, który płacił punktualnie, oznaczała poważny kłopot. Zareagowała jednak jak prawdziwa dama: życzyła monsieur Rodolfo wiele szczęścia i z godnością udała się do klitki, która służyła jej za sypialnię, salon, kuchnię i biuro. Rodolfo i Marcel wrzucili ubrania do dwóch walizek, zabrali przybory łazienkowe i jedzenie, które młody Montero trzymał w szufladzie komody i po niecałej godzinie opuścili to ponure miejsce. Kiedy z powrotem biegli bulwarem, każdy z jedną walizą, Marcel zaczął nagle udawać sposób chodzenia Charlota – postaci, która ostatnio królowała w kinach, w ubraniu
włóczęgi, więc w za ciasnej marynareczce, meloniku i z bambusową laseczką. Charliego, którego głód zmusza do zjadania starego buta w słynnym filmie Gorączka złota. Rodolfo oglądał go jeszcze w Madrycie. Zaśmiewali się obaj tak głośno, że kilku przechodniów aż się zatrzymało, żeby obejrzeć twarze tych wariatów. Śmiech pozwolił Rodolfo – co prawda tylko na krótko – zapomnieć o straconym spotkaniu z Solange. Niestety, już po chwili z nową zaciekłością zaatakowało go pragnienie miłości. W mansardzie poukładał w szafie swoje rzeczy i dopiero wtedy zorientował, że nie ma ani prześcieradeł, ani ręczników, a o tej porze sklepy już są pozamykane. Mówił sobie w duchu, że jakoś sobie z tym poradzi i że nazajutrz po pracy pójdzie na zakupy. Ale Marcel zdawał się umieć czytać w jego myślach. Kiedy Rodolfo oglądał dokładnie materac, zastanawiając się, czy jest wystarczająco czysty, żeby położyć się bezpośrednio na nim, przyjaciel podszedł do małej komody w salonie i wyjął z niej komplet prześcieradeł, o wiele nowszych i czystszych niż te, które zazwyczaj dawała gościom madame Flore. – To część wyposażenia studia – wyjaśnił. – Są też dwa ręczniki. Poza tym powiedziano mi, że jakaś kobieta z sąsiedztwa będzie ci mogła prać za kilka sous. Jak widzisz, to dla ciebie bardzo korzystna zmiana, Rodolphe. Wspólnymi siłami pościelili łóżko. Żaden nie miał wielkiego doświadczenia w tym prostym zajęciu. Kiedy nareszcie skończyli, Rodolfo poukładał w malutkiej kuchni wiktuały, które trzymał w pensjonacie w komodzie, zaś puste walizki wsunął pod łóżko. Kiedy już się na dobre zagospodarował w nowym mieszkaniu, znowu poczuł, że opanowuje go smutek i usiadł skulony w rogu kanapy. Marcel, który, krzątając się, cały czas obserwował przyjaciela, usiadł obok. Zaczynał się martwić bladością kolegi i jego wyraźnym osłabieniem. Dotknął ręką czoła Rodolfo i uznał, że przyjaciel raczej nie ma gorączki.
Rodolfo poczuł się skrępowany, ale nie zmienił pozycji. Wówczas palce przyjaciela zaczęły pieścić jego policzek, przesunęły się powoli na podbródek i w końcu czule dotknęły ust. Rodolfo czuł straszliwą niestosowność tej sytuacji, ale jego organizm wydawał oddzielić się od mózgu – tak, jakby należały do dwóch różnych osób. Mózg pragnął odsunąć się od natręta, ale ciało w dalszym ciągu było jakby schwytane w pajęczą sieć nieznanych doznań. Nagle poczuł wargi Marcela na swoich, jego rękę obejmującą go za szyję, wreszcie kłujące wytworne wąsiki… Oczy Marcela były teraz tak blisko, że Rodolfo zląkł się, iż zatonie w tych błękitnych stawach jak w niebie. Miał ochotę wbić pięść w brzuch przyjaciela, żeby go od siebie odepchnąć, ale po raz kolejny ciało nie usłuchało głosu rozumu, sparaliżowane nieprzyzwoitym mrowieniem. Stracił poczucie czasu aż do momentu, kiedy poczuł język Marcela – miękki i wilgotny – na swoim podniebieniu. W tym momencie dziwaczny urok zniknął. Zostało tylko obrzydzenie. Jak ten zboczeniec śmie?! Silnie odepchnął Marcela i zerwał się na nogi. – Co ty robisz? Zwariowałeś? Francuz przesunął ręką po ustach skruszony, ale nadal uśmiechnięty. – Nie gniewaj się, Rodolphe. Już od dawna cię pragnę… nie mogłem się pohamować. Rodolfo zaczął walić pięściami w kanapę, żeby rozładować wściekłość na to, co uznał za zniewagę. – Do jasnej cholery, Marcelu! Myślałem, że podobają ci się kobiety! Uśmiech Marcela nabrał chytrości. – Podobają mi się, zapewniam. – Tu wydał lekkie westchnienie. – Uwielbiam kobiety… Ale męskie ciało podnieca mnie o wiele bardziej. Taki mężczyzna jak ty sprawia, że zapominam o monotonii, brzydocie i brudzie życia… I o tym, że nad tym życiem stale wisi cień śmierci. Kiedy pierwszy
raz zobaczyłem cię w Dôme, od razu cię zapragnąłem. – Boże drogi, jesteś pederastą! – mruknął Rodolfo. – Więc te wszystkie starania, wszystkie uprzejmości, jakie mi robiłeś, były tylko po to, żeby… Oblicze Marcela pociemniało. – Ah, mon petit espagnol – przerwał mu. – Jakiż ty jesteś wstydliwy… I jakie masz ciasne horyzonty! Co ty myślisz? Że muszę sobie kupować łaski jakiegoś mężczyzny czy kobiety? Możliwe, że tak będzie, kiedy już zrobię się gruby i stary jak mój ojciec, ale teraz… – Nie dokończył zdania, potrząsnął tylko głową. – Pomagałem ci, bo dobrze się czuję w twoim towarzystwie i uważam się za twego przyjaciela. A to, co było dzisiaj… Cóż, to był impuls, równie nieodparty, co niemądry. Powinienem się lepiej kontrolować. Teraz się mnie boisz, n’est-ce pas?[43] Możesz być spokojny, Rodolphe. To się nie powtórzy. Obiecuję… i proszę, wybacz mi. Rodolfo spuścił oczy. Wiedział, że obraził Marcela. Z powodu swojej ostrej reakcji czuł się teraz jak prostak. Zawsze gardził mężczyznami zakochanymi w innych mężczyznach. Wychowano go w przekonaniu, że homoseksualizm jest występnym nałogiem, czymś przeciwnym naturze, i wobec tego odkrycie, że Marcel należy właśnie do takich ludzi, przestraszyło go. Przy tym widział, że to nie diabeł z rogami satyra, ale mężczyzna, taki sam jak on, i to było jeszcze bardziej przerażające. Czyż nie doznał miłego podniecenia, kiedy poczuł wargi Marcela na swoich? Czy to znaczy, że i on się zmienił w homoseksualistę? A może jednak przypisuje zbyt duże znaczenie jakiejś drobnej słabości… Poza tym Marcel stał się ważną częścią jego życia. Już sama myśl o utraceniu jego przyjaźni z powodu jakiegoś głupstwa zabolała go bardziej, niż się mógł spodziewać. – Nie chciałem być… ordynarny. To dlatego, że… że się nie spodziewałem… Tamten nie dał mu skończyć.
– Marcel de Montaignac potrafi się przyznać, że zachował się jak imbecyl – powiedział z pojednawczą miną. – Nie pozwólmy, żeby jakieś niemądre potknięcie przyćmiło tak piękną przyjaźń jak nasza. Obiecuję, że już nigdy cię nie dotknę. Ale Rodolfo nadal czuł się bardzo nieszczęśliwy. – Słuchaj… naprawdę, nie chciałem cię urazić. Po prostu śmiertelnie się wystraszyłem. Marcel wstał i wyciągnął do niego rękę. – Przyjaciele? Na zawsze? Rodolfo poczuł lekki dreszcz, kiedy podszedł i uścisnął podaną sobie dłoń. – Przyjaciele… Marcel włożył marynarkę, którą zdjął, kiedy układali razem pościel na łóżku. – Chodźmy się zabawić. Ostatecznie poszli słuchać śpiewu Bricktop w Grand Duc. Złe samopoczucie Rodolfo, po pierwsze z powodu straconego spotkania z Solange, a po drugie – zawstydzającego incydentu z przyjacielem, było tak wielkie, że zapominając o zwykłej powściągliwości, upił się jak bela. Nad ranem Marcel musiał mu pomagać przy wdrapywaniu się na piąte piętro do mansardy. Nazajutrz spóźnił się do pracy. Był w tak rozpaczliwym stanie, że zarobił ostrą reprymendę od monsieur Bouillona i kolejną, jeszcze gorszą, od SaintMichela. Kiedy wreszcie wykurował się z okropnego kaca, który trwał dwa dni i dwie noce, napisał do ojca, podając mu nowy adres i opisując swoje obecne mieszkanko. Zaczął cieszyć się niezależnością, tym, że może sobie szykować na kolację coś, co nie jest bułką z serem czy kiełbasą, i że może się kąpać, nie
słysząc ciągłych utyskiwań madame Flore i jej pogróżek, ile będzie go kosztowała każda kąpiel. Wieczorem Marcel zabierał go swoim bentleyem na Montmartre albo Pigalle, gdzie obchodzili różne nocne kluby i ostatecznie lądowali w lokalu Bricktop. Jeśli któryś z jego przyjaciół urządzał przyjęcie u siebie w rezydencji, Marcel nalegał, żeby Rodolfo wkładał frak. Wprowadzał go wtedy na salony, gdzie szampan lał się strumieniami pełnymi złotych bąbelków, gdzie pito pieszczącą język najprzedniejszą whisky i sączono najbardziej ekstrawaganckie koktajle w całym mieście. Stosunki Rodolfo z Francuzem stały się jednak dwuznaczne. Kiedy tylko Marcel zbliżał się do niego w jakimś przepełnionym lokalu, mówiąc mu coś wprost do ucha – po prostu, żeby usłyszał – Rodolfo przypominał sobie incydent w mansardzie i instynktownie zaczynał mieć się na baczności. Już po chwili obwiniał się za taką reakcję i pragnął, żeby tamten niczego nie zauważył. Obecność Marcela była tak ważna w jego życiu, że nie wyobrażał sobie, jaki byłby Paryż, gdyby nie on. Po przeprowadzce Rodolfo mógłby się uważać za szczęśliwego, gdyby udało mu się zapomnieć o pięknej blondynce, która wyznaczyła mu randkę w Ritzu i którą tak okropnie zawiódł. Wspomnienie chwili, kiedy dotykał jej dłoni w rękawiczce, bolało go tak bardzo, że niezliczoną ilość razy był już o krok od poproszenia Marcela, żeby powiedział mu, gdzie może znaleźć Solange, żeby ją przeprosić. Jednak jej prośba, by nie mówić bratu o spotkaniu w Ritzu, a także to, co wydarzyło się w mansardzie, oznaczały, że Marcel nigdy nie pomógłby mu ponownie spotkać się z Solange. Wszędzie, gdziekolwiek wchodził z przyjacielem, szukał jej twarzy w tłumie cisnącym się przy barze albo wśród ludzi szaleńczo tańczących charlestona i black-bottom. Niestety, fascynująca Solange zniknęła z jego życia… i to wyłącznie z jego winy! W końcu jego przygnębienie osiągnęło taki stan, że pewnego wieczoru
poszedł do Ritza. Kiedy znalazł się na placu Vendôme, sam widok wejścia do tego imponującego gmachu z ciemnymi dachówkami wystającymi nad oknami, wykończonymi wdzięcznymi daszkami, sprawił, że zabrakło mu tchu. Dobre piętnaście minut stał przed wejściem i palił, ale ręce drżały mu tak, że papieros w jego palcach robił wrażenie żywego. Hol wejściowy był równie zachwycający. Onieśmielony marmurowymi kolumnami zakończonymi złoconymi kapitelami, lśniącą podłogą z wysepkami luksusowych dywanów i świeżymi kwiatami, które przypomniały mu dekoracje kwiatowe w rezydencji Cole’a i Lindy Porterów – ledwie zdobył się na odwagę, by cichutkim głosem spytać któregoś boya o taras. Znalazł go bez trudu, a serce zabiło mu szybciej w nadziei, że dziewczyna, o której śnił, może tutaj być. Rozglądając się po ogródku, w którym damy o wyglądzie sawantek piły kawę, koktajle albo herbatę, pomyślał, że nawet jeśli Solange tu przyszła, mogła być przecież w czyimś towarzystwie. Co wtedy zrobi? Czy byłoby elegancko podejść i złożyć jej wyrazy uszanowania po tym, kiedy ją tak paskudnie zawiódł? Na szczęście nie musiał podejmować żadnej decyzji, bo Solange nie było. Zgnębiony tym rozczarowaniem ostatkiem sił spytał któregoś z kelnerów, czy mademoiselle Solange de Montaignac bywa tutaj. Po dokładnym przejrzeniu jakiegoś pisma z góry na dół i z dołu do góry kelner odmówił odpowiedzi na to pytanie, jednak zmiękczony rozpaczą w spojrzeniu młodego cudzoziemca zgodził się przekazać mademoiselle list, który wręczył mu Rodolfo. W liście, który napisał u siebie w studiu, Rodolfo przepraszał Solange za to, że nie mógł przyjść na spotkanie i podawał swój adres, gdyby miała ochotę mu odpisać. Minęło jednak wiele dni i odpowiedzi nadal nie było, a on już nie odważył się ponownie przyjść do Ritza. Marcel tymczasem robił wrażenie w niepojęty sposób oczarowanego klubem Grand Duc. Przez cały październik niemal co noc prowadził Rodolfo
do tego lokalu. Śpiewaczka Bricktop, pochodząca ze Stanów Zjednoczonych, w rzeczywistości Ada Smith, uważała za swój obowiązek znać imiona swoich stałych klientów. Zaczęła mówić do niego „Rodolphe”, siadać mu na kolanach, śpiewając piosenki Cole’a Portera, i czochrać mu włosy. Chociaż była Murzynką, miała dosyć jasną cerę i rude włosy. Rodolfo zdołał nawet dojrzeć pod makijażem drobne piegi, pokrywające jej twarz – to go intrygowało i równocześnie podniecało. Pewnej nocy w lokalu Bricktop usłyszeli grę czarnego muzyka z Nowego Orleanu nazwiskiem Sidney Bechet. Był to prawdziwy czarodziej klarnetu. Potrafił sprawiać, że nuty po prostu tańczyły w powietrzu, rysując długie spirale, by za chwilę je prostować i wbijać się jak gwoździe w serca słuchaczy, wywołując łzy wzruszenia. Pewnej nocy pod koniec października Rodolfo wysiadł z bentleya przed bramą swojego studia. Trzy ostatnie noce spędził na wędrowaniu po barach Montparnasse i w końcu w barze Bricktop, skąd zwykle wychodzili o świcie. Musiał odpocząć od tego morza alkoholu, od nocnych klubów, od bogatych i wykwintnych kolegów Marcela, do których hulanek czasem się przyłączali. W każdym razie paryskie noce straciły dużo na atrakcyjności od czasu, kiedy tak zawiódł Solange. Jednak, zanim zdołał otworzyć usta, usłyszał, jak Marcel, siedząc przy kierownicy, mówi do niego: – Jutro pójdziemy do The Jockey. To niewybaczalne, że cię dotychczas nie zaprowadziłem na występ Kiki z Montparnasse. Jest duszą tej dzielnicy. Pamiętasz, kiedyś ci pokazałem fotografię Kiki, zrobioną przez jej kochanka, amerykańskiego fotografa Mana Raya. Naga, siedząca plecami do widza. Fotos inspirowany obrazem Jean-Auguste-Dominique Ingres’a… Ach, Rodolphe, ta fotografia mnie zawsze zachwyca. Kobiece ciało, zmienione w skrzypce… Najbardziej oryginalne zdjęcie, jakie widziałem. Nawet namalował na jej plecach linie, przypominające kształtem wycięcia
w instrumencie w kształcie liter „f”. Nie mów mi, że to nie robi wrażenia! Rodolfo podniósł kołnierz płaszcza, żeby ochronić się od jesiennego chłodu, i uśmiechnął się bez entuzjazmu. Dlaczego nie potrafił się sprzeciwić woli tego człowieka? – Mais je suis bête![44] – wykrzyknął nagle Marcel, uderzając się dłonią w czoło. – Tyle piliśmy, że omal zapomniałem ci powiedzieć! Doskonała wiadomość: mój ojciec postanowił kupować wino od twojego… wiesz, ten nasz mały projekt coupage. Czy to nie cudowne? A co, gdybyśmy tak wypili jeszcze po kieliszku w Dôme? Uczcimy fakt, że nasze rodziny będą robić wspólne interesy! Po drodze wyjaśnię ci warunki kontraktu, który przygotowuje nasz adwokat. Ojciec na razie chce zacząć od jakiejś skromnej ilości… ale jeżeli nasza współpraca będzie owocna, w przyszłości zwiększy zamówienia. D’accord? Rodolfo wsiadł do auta. Tym samym kolejny raz rezygnował ze snu. Miał tylko nadzieję, że obudzi się, kiedy rano zadzwoni budzik. Jeżeli znowu przyjdzie do firmy spóźniony i na kacu, monsieur Bouillon go w końcu wyrzuci na bruk… a wówczas w rozmowie z ojcem na nic mu się nie przyda nawet ten ostatni triumf.
[43] N’est-ce pas? (fr.) – nieprawdaż? [44] Mis je suis bête (fr.) – Ależ jestem głupi.
8
The
Jockey również mieścił się na bulwarze Montparnasse, na
skrzyżowaniu z ulicą Campagne-Premierè. Fresk ozdabiający fasadę przedstawiał Indianina na koniu i z tomahawkiem w dłoni; ten widok przypomniał Rodolfo ilustracje w książkach o Indianach i kowbojach, które jako mali chłopcy czytali razem z Dionisio. Na pozostałych zewnętrznych ścianach też były wymalowane sceny z Dzikiego Zachodu: groźni kowboje, Meksykanie w poncho, jeszcze więcej Indian i czaszka byka. Zanim weszli, Marcel opowiedział mu, że autorem tych malowideł jest Amerykanin, który każe się nazywać Hilaire Hiler i gra jazz na fortepianie dla klientów klubu. Kiedy otwierali to miejsce w 1923 roku, chodzili tam wyłącznie artyści z Montparnasse, żeby się rozerwać, po czym nagle klub zrobił się bardzo modny i zaczęli uczęszczać do niego wszyscy liczący się ludzie Paryża. Wewnątrz tłoczył się różnobarwny tłum. Rodolfo jak zwykle uważnie obserwował każdą postać, pragnąc, by któraś z nich okazała się Solange. Tej nocy jednak również nie dostrzegł złotowłosej dziewczyny. Mężczyźni, ubrani z artystyczną elegancją trzymali płaszcze i kapelusze w rękach, pijąc na umór z obdartusami, których wyświecone i wystrzępione nogawki ledwie zasłaniały zniszczone buty. Wśród kobiet były młode, ubrane w krzykliwe niemodne stroje i inne, w eleganckich sukniach, niewątpliwie dzieła najsłynniejszych krawców Paryża. Wszystkie jednak miały włosy obcięte zgodnie z modą garçonne i niedbale paliły papierosy w długich
cygarniczkach. Dym papierosów i cygar otulał gości gęstą mgłą. Rodolfo czuł zmęczenie. Zdjął kapelusz, rozpiął płaszcz i ukradkiem rozluźnił krawat. Marcel był jednak zbyt uważnym obserwatorem, żeby umknął mu choćby najmniej znaczący szczegół. – To jeszcze nic – szepnął mu do ucha. – Zaczekaj, aż ludzie wyjdą z teatrów! Wszyscy przybiegną tu słuchać Kiki! Będzie tak ciasno, że nie wetkniesz szpilki! Rodolfo rozejrzał się sceptycznie. Lokal nie był zbyt obszerny, a prawie wszystkie miejsca zostały już zajęte. Kiedy weszli do środka, szukając wolnego krzesła, zwrócili uwagę na wielką babę w różowej baletowej spódniczce, pantofelkach na pointach i włosach uczesanych w dwa warkocze, zebrane z tyłu głowy. Obracała się niezdarnie w czymś, co miało uchodzić za klasyczny taniec, a wkrótce skończyło się głośnym upadkiem na plecy. Nieliczni, którzy ją oglądali, ryknęli ogłuszającym śmiechem. – Biedactwo – rzekł Marcel z fałszywym współczuciem. – Tańczy tak samo źle jak zawsze. Jej nieudolność to jedna z tutejszych atrakcji i zapewniam cię, że wcale nie udaje po to, żeby wywołać śmiech! – Marcel, comme je me réjouis de te voir![45] – rozległ się męski głos za ich plecami. Jakaś dłoń o starannie wypielęgnowanych paznokciach klepnęła Marcela po plecach. Odwrócił się. Rodolfo zrobił to samo i ujrzał mężczyznę mniej więcej w swoim wieku, niezbyt wysokiego, z dużymi zakolami na czole. W prawej ręce trzymał papierosa w cygarniczce równie wytwornej jak ta, której używał Marcel. Uśmiechał się do przyjaciela szeroko. – Philippe! Uściskali się i poklepali po plecach. – Myślałem, że jako wspaniały winiarz już jesteś w Château Mouton – wołał Marcel, starając się przekrzyczeć muzykę i ludzki gwar. – Cały Paryż
mówi o tym, jakie masz rezultaty! – Ale od czasu do czasu muszę odetchnąć artystyczną atmosferą Montparnasse, zachłysnąć się dymem z The Jockey i powąchać perfumy jakiejś paryżanki… – odpowiedział tamten, złośliwie mrużąc oko. Jego sposób mówienia przypominał Rodolfo elegancki francuski z wyższych sfer, jakim posługiwał się ojciec Marcela. Rodolfo dyskretnie się odsunął, ale przyjaciel przyciągnął go za ramię. – Philippie, przedstawiam ci mojego dobrego przyjaciela, Rodolfo. Jak ten biedny Rodolfo Valentino, tyle że o wiele piękniejszy! – Tu Marcel parsknął swoim gardłowym śmieszkiem. – Rodolphe jest synem hiszpańskiego hrabiego. Znowu wyskakuje z tą idiotyczną historyjką o hrabim – pomyślał Rodolfo. Kiedy już znajdzie się sam na sam z tym blagierem, da mu popalić! – Rodolphe, to mój dobry przyjaciel i sąsiad z château, Philippe de Rothschild. Rodolfo i Philippe uścisnęli sobie dłonie, wymienili kilka grzecznościowych zdań i natychmiast poczuli do siebie sympatię. Nie uszło to uwadze Marcela, który postanowił natychmiast wykorzystać tę okazję. – Ojciec Rodolphe produkuje wspaniałe wino. Ma wielu klientów we Francji, kupują je dla coupage. – Hmm, ciekawe… – stwierdził uprzejmie Philippe, po czym grzecznie się uśmiechnął. – Jesteś tu sam? Philippe skinął głową. – Przyjechałem dzisiaj wieczorem. – Wciągnął powietrze nosem i wypuścił je z uśmiechem. – Ach, błogosławiony dym! Zaczynało mnie już męczyć to czyste wiejskie powietrze. – Zostań z nami! – zaproponował Marcel. – Akurat szukaliśmy wolnych
krzeseł. Rodolphe jeszcze nigdy nie słyszał śpiewu Kiki. De Rothschild się zaśmiał. – Za wcześnie. O tej porze nie będzie jeszcze dostatecznie pijana. Marcel nagrodził ten żart głośnym śmiechem. Rodolfo zrobił to samo, choć w rzeczywistości nie miał pojęcia, co może w tym być śmiesznego. – Kiki nigdy nie wychodzi na scenę, dopóki się kompletnie nie upije – wytłumaczył mu przyjaciel, prowadząc do stolika w kącie sali, od którego właśnie wstawała grupka jakichś ludzi. – Mam nadzieję, że zacznie chodzić na rękach, bo wtedy będziesz mógł docenić fakt, że nie lubi nosić bielizny… Marcel i Philippe znowu parsknęli złośliwym śmiechem. Usiedli, położyli płaszcze na wolnym taborecie obok i Marcel zaproponował, że postara się o coś do picia w tym przepełnionym po brzegi klubie. Philippe oświadczył, że nie przepada za koktajlami i chciałby napić się whisky. Rodolfo poprosił o to samo. Tego wieczoru nie miał ochoty na dziwaczne mieszanki, które serwowano w podobnych lokalach. Przyjaciel wkrótce wrócił, z zadziwiającą zręcznością balansując trzema szklankami. Zastał obu kolegów pogrążonych w rozmowie, jaką zazwyczaj prowadzą ludzie, którzy dopiero się poznali. Rozstawił drinki na stole, siadł obok Philippie i włączył się do rozmowy ze zwykłą energią: – Jak tam twoje podboje, Philippie? Tamten mu rzucił złośliwy, koci uśmieszek. – Ach… nieładnie się chwalić podbojami. Marcel popatrzył na Rodolfo, zrobił do niego oko i rzekł: – Mój przyjaciel to skończony Don Juan. Żadna dama mu się nie oprze. Philippe milczał, tylko się uśmiechał. – Ale równocześnie jest też rycerzem – żartował Marcel. – Oprócz kobiet Philippe uwielbia auta i szybką jazdę. Jesteśmy pod tym względem podobni,
chociaż on ma nade mną przewagę. Brał udział w ważnych wyścigach samochodowych. Jakie auto masz teraz? – Do wyścigów bugatti, zawsze bugatti. – Philippe upił łyk whisky. – A ty? Dalej ze swoim bentleyem? Marcel spróbował koktajlu i skrzywił się. Wiedział, że alkohole w The Jockey nie są zbyt dobre, ale zawsze najgorszy był pierwszy łyk. Skinął głową. – Ja mam teraz bentleya trzylitrowego. Wspaniała maszyna, chociaż chcę namówić mojego starego na model sześcio- i półlitrowy. Chcę się ścigać w 24 h Le Mans. Tu Philippe zaczął wymieniać niektóre z wyścigów, w jakich brał udział: Grand Prix Burgundii, Grand Prix Hiszpanii, Grand Prix Niemiec… Opisywał uczucie zamroczenia i euforii, jakiego się doznaje, jadąc z prędkością prawie dwustu kilometrów na godzinę na torze przygotowanym do konkursu. Obaj z Marcelem zaczęli rozmawiać o silnikach, cylindrach i zmianach opon. Rodolfo słuchał ich bez większego zainteresowania. Szofer ojca nauczył go już wiele lat temu, jak prowadzić hispano-suizę, ale niespecjalnie mu się to spodobało i nie pojmował pasji do takich pojazdów. Kiedy Philippe i Marcel sznudzili się gadaniem o samochodach, rozmowa zeszła na temat wina. Philippe opowiadał, że prace przy urządzaniu nowego chai, czyli wielkiej hali na beczki z winem, zaprojektowanej przez cenionego architekta Charlesa Siclis’a, opóźniają się – i z tego powodu musiał swoje zbiory z 1924 roku lokować w piwnicach w miejscowościach położonych niedaleko Château Mouton. Opowiedział o swoim projekcie dojrzewania i butelkowania wina wewnątrz château, zamiast pozostawiania całego procesu w rękach kupców z Bordeaux, jak to się zawsze robiło. Oczy mu lśniły, kiedy opowiadał, że jeżeli nie wydarzy się nic strasznego, pierwsze wino butelkowane w jego majątku z etykietą Château Mouton Rothschild
będzie gotowe do sprzedaży już w 1927 roku. Tej części rozmowy Rodolfo poświęcił należytą uwagę. Pasja, z jaką Philippe opowiadał im o swoich planach, sprawiła, że z prawdziwym podziwem słuchał o skomplikowanym procesie przygotowywania wina. Owej nocy gdzieś w zakątku mózgu zakiełkował mu pomysł, że mógłby zrobić coś podobnego w winnicach swojej rodziny, żeby uzyskać wina o wyższej jakości… Upił łyk whisky i zaczął rozglądać się po lokalu. Wobec niemożności zdobycia wolnego krzesła, wiele kobiet siedziało na kolanach mężczyzn – nawet nieznajomych, zaś owi wybrańcy losu po prostu promienieli ze szczęścia. Jakaś maleńka kobietka, tak okrąglutka, jakby wyrysowano ją cyrklem, intonowała nieprzyzwoite piosenki, które wzbudzały zachwyt zgromadzonych. I wtedy ją zobaczył! Istotę ze złota i śniegu… taką samą, jak za pierwszym razem. Była ubrana w czerwoną, głęboko wydekoltowaną sukienkę, kończącą się na wysokości kolan i lekko opiętą wokół bioder, która przy każdym ruchu jedwabiście błyskała. Na ramionach miała etolę z norek – też czerwoną. Włosy, całkowicie schowane pod jaskrawym kapeluszem w kształcie hełmu, także koloru sukni i wysadzanym cekinami i kryształkami, lśniącymi na jej czole tak samo jak małe kolczyki. Wokół niej, niby eskorta ognistej boginki cisnęła się grupa przyjaciół, wśród których Rodolfo wypatrzył tego olbrzyma, który tańczył z nią charlestona w rezydencji Porterów. Wypił łyk whisky, tak zdenerwowany, że się o mało nie zakrztusił. Solange, złocista Solange była tu, o kilka kroków od niego… a mimo to tak daleko. Dziewczyna odwróciła głowę i w tym momencie go zobaczyła. Wydęła usteczka z niechęcią i czym prędzej spojrzała w inną stronę.
Poczuł się tak, jakby wyrwano mu serce. W tym momencie Marcel zauważył siostrę. – Oh là là, moja siostrzyczka w The Jockey – wykrzyknął, gładząc wąsiki. – Kiedy ostatni raz ją widziałeś, Philippie? – Kiedy była jeszcze zupełną smarkulą. – No, to się bardzo zmieniła – stwierdził Marcel żartobliwie. – Pali, pije, buntuje się… Gotów jestem przypuszczać, że próbowała nawet kokainy… Chłopczyca od stóp do głów! – Zerwał się błyskawicznie z krzesła. Przyszło mu do głowy, że jego przyjaciel Philippe mógłby być doskonałą partią dla Solange. Najwyższy czas pomyśleć o przyszłości tej małej. – Zaraz ją przyprowadzę, przywitasz się z nią. Rodolfo, który w tej chwili nie był w stanie się poruszyć ani wypowiedzieć słowa, widział, jak Marcel krąży pośród tłumu, zbliżając się do Solange, która ostentacyjnie odwracała się do niego plecami. Widział, jak Marcel obejmuje siostrę za ramiona i wylewnie całuje ją w policzki, jak zwalcza niechęć dziewczyny do podejścia do nich… Myślał, że serce pęknie mu na tysiąc kawałków, kiedy Marcel wziął Solange pod ramię, a ona się dała prowadzić, najwyraźniej zrezygnowana. Philippe się podniósł, pochylił przed Solange, musnął wargami jej rękawiczkę i obsypał grzecznościami, patrząc na nią łakomie jak niepoprawny uwodziciel. Oddawała grzeczności z godnością, właściwą pannie dobrze wychowanej i umiejącej się obracać w towarzystwie. Rozmawiając z Philippe’em, starała się za wszelką cenę nie patrzeć na Rodolfo. – Już nie pamiętasz Rodolphe? – spytał Marcel, zdziwiony. Solange nie nieszczęśnikiem.
pozostało
nic
jak
tylko
wyrazić
zainteresowanie
– Dobry wieczór, monsieur Monteró – rzuciła chłodno po hiszpańsku, przesadnie akcentując ostatnią sylabę nazwiska.
Rodolfo wstał z krzesła, chwiejąc się, jakby miał upaść. Skłonił się, by pocałować ją w rękę, jednak Solange szybko cofnęła dłoń. – Cieszę się, że panią znów widzę, mademoiselle – wybełkotał, również po hiszpańsku. – Oh là là, widzę, że Rodolfo jest trochę podchmielony – zakpił Marcel po francusku. Philippe spojrzał na Solange, następnie na Rodolfo i uśmiechnął się tym swoim kocim uśmieszkiem. Marcel wydawał się zmartwiony zachowaniem siostry, które uznał za bardzo niegrzeczne, i nie zauważył ukośnych spojrzeń, jakie wymieniła z Rodolfo. Był już o krok od zbesztania jej, kiedy dziewczyna nagle zawołała, że musi wracać do swoich towarzyszy. Pożegnała się z Phlippe’em, zrobiła półobrót i odeszła, nie zaszczyciwszy Hiszpana nawet przelotnym spojrzeniem. Panowie z powrotem usiedli. – Proszę, wybacz mojej siostrze, Rodolphe. Od kiedy przestała być dzieckiem, zrobiła się naprawdę nieznośna. Jeszcze jedna kolejka? Rodolfo nie zwrócił uwagi na słowa przyjaciela. Nadal ścigał wzrokiem Solange, która akurat opuszczała lokal. Patrzył, jak przechodzi przez drzwi na ulicę i dopiero, kiedy zniknął mu z oczu ostatni błysk jej czerwonej sukienki, zdecydował się usiąść. Był tak zrozpaczony, że marzył o tym, żeby umrzeć. Nagle zerwał się na równe nogi. – Wybaczcie… – tłumaczył się – ale muszę na chwilę wyjść na powietrze. Tu jest naprawdę duszno. – Nie posłużyła ci tutejsza whisky? – zażartował Marcel, chociaż w oczach zalśniła mu iskierka niepokoju na widok tak raptownego osłabienia przyjaciela. – Mówią, że jest z beczki… Nie mdli cię aby? Chcesz, żebym wyszedł z tobą? Rodolfo zaprzeczył.
– Nie, Marcelu, dziękuję. Nie trzeba. Zaraz wracam. Ruszył do wyjścia, omijając dwóch mężczyzn we frakach i Kiki, która chwiejnym krokiem szła na środek sali, by zacząć śpiewać. Wyszedł na zewnątrz, pogrążony w rozpaczy i zdyszany ze zdenerwowania. A co, jeżeli Solange już wsiadła z przyjaciółmi do jakiegoś auta i znowu ją stracił? Ale nie. Była tam. Stała na chodniku, przeszukując ostrożnie małą czerwoną torebkę, podczas gdy jej towarzystwo, a wśród nich ten wstrętny spocony hipopotam, wołało ją z jakiegoś wspaniałego czarnego kabrioletu. Rodolfo czym prędzej przebiegł kilka kroków, które ich dzieliły. – Mademoiselle! – zawołał, i szeptem dodał: – Solange… Podniosła głowę wystudiowanym, powolnym ruchem i posłała mu spojrzenie, które nie było tak lodowate, jak Rodolfo się obawiał. – Monsieur… – Solange… Mademoiselle… – bełkotał Rodolfo. Był tak zdenerwowany, że nie potrafił sklecić sensownego zdania. – Ja… – Co panu jest, monsieur Monteró? – przerwała mu po hiszpańsku, z udaną niedbałością. – Jest pan pijany? – I dodała złośliwie: – Mówią, że alkoholu w The Jockey nie wolno nadużywać. – Ja… chcę panią prosić o wybaczenie za… – Rodolfo oblizał wargi, które nagle całkowicie mu wyschły. – Za… tamten wieczór, kiedy mi pani wyznaczyła spotkanie w Ritzu… Ja… ja bardzo chciałem tam być, mademoiselle… Solange… Szalałem z chęci, żeby znowu panią zobaczyć, ale Marcel… – Musiał przerwać na chwilę, by odetchnąć. – Marcel mnie zabrał na obejrzenie studia jego przyjaciela… wspaniałego miejsca, do którego chciał mnie przeprowadzić, i nie mogłem mu się wymknąć… przysięgam! – Znowu przerwał, żeby odetchnąć. – Potem byłem w Ritzu, zostawiłem tam list dla pani. Kelner z tarasu go pani nie oddał?
– Już od jakiegoś czasu tam nie chodzę – odpowiedziała nadal wyniosłym tonem. – Niech mi pani wybaczy, Solange, błagam! Tak bym chciał… chciałbym panią kiedyś zobaczyć, żeby mi pani pozwoliła na takie… takie szczęście… – Ach, ten mój brat! Bywa strasznie uparty – mruknęła ze swoim wyraźnym francuskim akcentem. Nagle jej twarz rozjaśniła się serdecznym uśmiechem. Przyjaciele w kabriolecie znów zaczęli ją wołać, teraz już niecierpliwie. Odwróciła się do nich i zawołała po francusku, że już idzie. – D’ accord, monsieur Monteró. Jutro będę u madame Chanel, mam przymierzać nowe suknie na zimę. Jeżeli pan tak bardzo pragnie mnie zobaczyć, nie przeszkodzi panu chyba, że pan zaczeka przy wejściu, n’est-ce pas? Myślę, że do szóstej już skończę. – Obróciła się i dostojnym krokiem ruszyła do kabrioletu. Nagle się zatrzymała, wróciła tam, gdzie stał pożerający ją spojrzeniem Rodolfo i dodała: – Jeżeli pan nie wie, gdzie to jest, monsieur, Maison Chanel jest przy ulicy Cambon numer 31… I niech tylko panu nie przyjdzie do głowy mówić o tym Marcelowi. Nawet nie spojrzała mu w oczy na pożegnanie – Rodolfo odebrał to jako przejaw pogardy. Tymczasem Solange pospieszyła w kierunku kabrioletu. Ci, którzy cisnęli się na tylnym siedzeniu, zrobili jej miejsce. Kierowca ruszył z piskiem opon. Rodolfo nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. Powlókł się z powrotem w stronę The Jockey, oparł o ścianę, drżącymi palcami wydobył paczkę gauloise’ów, włożył papierosa do ust, zapalił, zaciągnął się głęboko trzy razy i tylko raz wypuścił dym. Był bez płaszcza, więc poczuł zimno. Nogi się pod nim uginały, czuł, że ze zdenerwowania na czole perli mu się pot, ale był po prostu nieprzytomnie szczęśliwy.
[45] Comme je me réjouis de te voir (fr.) – Jak się cieszę, że cię widzę.
9
Rodolfo zdawał sobie sprawę, że jeżeli nie pojawi się w Dôme o godzinie, w której Marcel zeszłego wieczoru wyznaczył mu spotkanie, będzie to dla przyjaciela ogromną zniewagą. Ale nie miał wyjścia. Wiedział, że nie zdoła się od niego uwolnić byle jakim wykrętem. Musiałby się przyznać, że ma randkę. A był pewien, że to by się Marcelowi nie spodobało. Przypomniał sobie, jak bardzo Solange podkreślała, żeby nic nie mówił bratu. Tak, najlepiej będzie się wykręcić od spotkania z Marcelem dziś wieczorem. Wszystko mu jakoś wytłumaczy następnego dnia. Powie na przykład, że monsieur Bouillon kazał mu zostać w pracy na cały wieczór, bo trzeba było przygotować jakieś bardzo ważne kontrakty. Oczywiście Marcel mu będzie wymawiał, że nie uprzedził go telefonicznie. W swoim apartamencie na stoliku miał lśniący, czarny aparat i ostatnio nawet podał Rodolfo swój numer. To nic. Wtedy powie mu, że monsieur Bouillon nie pozwala pracownikom używać do prywatnych rozmów biurowego telefonu, starego wiszącego aparatu o wyglądzie zegara – i przynajmniej to będzie prawdą. Zastanawiając się nad prawdopodobnymi wytłumaczeniami, które pomogą mu przeprosić przyjaciela za zawód, stał pod numerem 31 na ulicy Cambon już pół godziny przed wyznaczonym czasem. W pracy poprosił Saint-Michela o pozwolenie na wcześniejsze wyjście, tłumacząc, że źle się czuje. Milkliwy facet obejrzał go dokładnie, nie dając poznać, czy uwierzył
w jego łgarstwo, czy nie, w końcu przyzwalająco kiwnął głową. Rodolfo nigdy wcześniej nie przyszłoby do głowy, że chciałby objąć Saint-Michela, ale tym razem chętnie by go ucałował. Czym prędzej uprzątnął biurko, nie tłumacząc się koledze, i tramwajem dojechał do bulwaru Montparnasse. Szedł do domu, unikając przechodzenia przed tarasami kawiarń, na których mógłby siedzieć Marcel, szczególnie zaś tarasu Dôme. Umył się w łazience i wbiegł do pokoiku. Włożył najlepszy garnitur i dokładnie, używając pomady, ułożył fryzurę. Stał teraz przed elegancką wystawą salonu mody, który budził westchnienia wszystkich paryżanek. Ostrożnie obejrzał wnętrze przez szybę, tak, żeby nie widziano go od wewnątrz. Był tak zdenerwowany, że aż podskoczył na widok kilku bardzo eleganckich kobiet w dziwacznych pozach. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że to manekiny. Wyjął paczkę gauloise’ów, włożył do cygarniczki papierosa i zapalił. Zaciągał się nerwowo. Kiedy skończył, natychmiast zapalił kolejnego. Kiedy tak czekał, przechadzając się przed sklepem i paląc jednego papierosa po drugim, z salonu wyszły dwie damy, pięknie ubrane z wystudiowaną prostotą osób bardzo bogatych. Wydało mu się, że w jednej z nich rozpoznaje matkę Solange. Nie wiedział, czy uciekać w dół ulicy, czy się witać, jakby wcale nie czekał tu na jej córkę – pannę na wydaniu, o której śnił tyle nocy… Na szczęście to nie była baronowa. Rodolfo napełnił całe płuca dymem, żeby zdusić w sobie strach. Sprawdził, ile ma jeszcze papierosów. Tylko sześć, a przecież tego popołudnia napoczął nową paczkę! Spojrzał na ziemię. Chodnik u jego stóp wyglądał jak popielniczka. Kiedy Solange w końcu wyjdzie, jego usta będą cuchnąć jak komin pełen sadzy! Rzucił na ziemię resztkę papierosa obok pozostałych niedopałków i przydeptał. Zaczął szukać po kieszeniach jakiegoś zapomnianego cukierka. Znalazł miętowy, który kiedyś dał mu Saint-Michel. Czym prędzej rozwinął
go z papierka i wsunął do ust. Wyjął z kieszonki zegarek z dewizką i sprawdził godzinę. Wpół do siódmej. Sześćdziesiąt długich minut spacerował tu – pięć kroków w jedną, pięć kroków w drugą stronę – przed Maison Chanel, kopcąc jak ci furmani, których widywał jako mały chłopczyk, ładujący na wozy zaprzężone w muły wino z rodzinnej piwnicy, by zawieźć je do Francji. Przez myśl przemknęło mu nagle: a jeżeli Solange nie wyjdzie? Jeżeli ostatecznie nie wybrała się na przymiarkę sukien? Czy mógłby wejść do salonu i spytać o nią, nie robiąc z siebie głupka? Kiedy już był o włos od wyjęcia kolejnego papierosa, żeby zabić zmartwienie, usłyszał, jak drzwi się otwierają. Spojrzał w tamtą stronę z rezygnacją, myśląc, że to na pewno kolejna bogata dama, podobna do baronowej… Niemal zadławił się cukierkiem na widok Solange. Stanęła na chodniku tuż przed wejściem, z twarzą rozjaśnioną uśmiechem, ale na widok osłupiałego spojrzenia Rodolfo przybrała obojętny wyraz twarzy. Miała na sobie szeroki płaszczyk łososiowej barwy z kołnierzem z norek, pantofelki na obcasach, zapinane na pasek w kostkach – takie, które nazywano Mary Jane, i filcowy kapelusik cloché, o ton ciemniejszy od płaszcza. Rodolfo patrzył kątem oka na jej odbicie w szybie wystawy, kiedy się do niego zbliżała. Wymyty i uczesany, w kanotierze musiał wyglądać jak żałosny elegancik. Kiedy stanął przed Solange, pochylił się niezdarnie w ukłonie i chciał ucałować jej rękawiczkę, ale cofnęła rękę. – Czuć pana miętą, monsieur Monteró! Nienawidzę mięty. Rodolfo przełknął cukierek – jabłko niezgody. Solange nie wydawała się zachwycona tą ryzykowną operacją. – Proszę tu na mnie poczekać – rzuciła. – Muszę porozmawiać z Damienem. Rodolfo, zaskoczony, patrzył za nią, jak szła w stronę jakiegoś czarnego,
majestatycznego renaulta, który właśnie zatrzymał się przy chodniku. Otwarły się drzwiczki po stronie kierowcy i z auta wysiadł mężczyzna w średnim wieku, w liberii, tak chudy, że wydawał się uginać pod ciężarem płaskiej czapki. Obszedł wóz dookoła i wyciągnął rękę, żeby otworzyć tylne drzwiczki, w tym momencie jednak Solange powiedziała coś, co sprawiło, że zatrzymał się w połowie ruchu. Pochylił głowę, uśmiechnął się po ojcowsku i czym prędzej wrócił na swoje miejsce. Dziewczyna znów podeszła do Rodolfo. – Damien to szofer mojej tante Mathilde. Powiedziałam mu, że wrócę późno. Mieszkam teraz u niej, bo rodzice dziś rano wyjechali do Château Gironde. Możemy być pewni, że żadne z nich nie powie ani słowa mojej matce o… o tym spotkaniu. Rodolfo nic nie rozumiał. Solange nie chciała, żeby jej brat wiedział, że się z nim umówiła, teraz znowu chciała to ukryć przed matką… Czyżby jego towarzystwo było aż tak kompromitujące dla panienki z dobrej rodziny? – Mademoiselle… – wybełkotał niezdecydowanie. – Może pan mnie nazywać Solange. – Uśmiech dziewczyny zmienił się w kociozłośliwy. – Nie użyczy mi pan ramienia, Rodolphe? – Och, naturalnie… proszę wybaczyć… – Rodolfo mówił coraz ciszej, wreszcie szepnął: – Mój niewybaczalny błąd. Solange położyła mu rękę na ramieniu. Potajemnie wciągnął nozdrzami zapach jej perfum, tak świeży, że miał wrażenie, że jest wiosna… i ruszyli naprzód. – Maman jest w niektórych sprawach bardzo… rygorystyczna… – zauważyła Solange. – Przejmuje się tym, z kim wychodzę i dokąd. Mówi zawsze, że jeżeli kobieta chce być wolna, powinna wyjść za mąż za kogoś, kto jest bardzo bogaty.
Rodolfo dostrzegł możliwość wyjaśnienia swoich wątpliwości. – Mademoiselle… – Tu odchrząknął nerwowo. – Solange… Nie chciałbym, żeby mnie pani uważała za kogoś niedyskretnego i mało rycerskiego, ale… czy matka pozwala pani chodzić do takich lokali, jak The Jockey? Solange zaśmiała się perliście. – Oczywiście, że nie! Ale kiedy idę w towarzystwie Didiego, jest zupełnie spokojna. Gdyby wiedziała… Rodolfo zakładał, że ów Didi to musi być ten młodzieniec o wyglądzie nosorożca, który zawsze biegał za nią jak salonowy piesek. Nie znosił go od pierwszej chwili, kiedy zobaczył, że tańczy z Solange, a już dzisiaj wieczorem znienawidził go z całej duszy. – Naprawdę ma na imię Didier, ale wszyscy mówimy na niego Didi. Jego rodzina jest jedną z najbogatszych we Francji. Myślę, że maman i matka Didiego planują, żebyśmy się pobrali. – A pani chciałaby zostać żoną tego człowieka? – wyrwało się Rodolfo. – Peut-être[46]… – odpowiedziała enigmatycznie. Na to już Rodolfo nie znalazł odpowiedzi. – Chodźmy w stronę Tuilerii – zaproponowała. – To bardzo blisko. Zna pan to miejsce? Nie chciał powiedzieć, że w ciągu tylu miesięcy spędzonych w Paryżu prawie nigdy nie chodził po mieście w ciągu dnia, chyba tylko rano, kiedy biegł do pracy, i wieczorem, kiedy wracał, ale wtedy był za bardzo zmęczony, żeby patrzeć. Jeszcze nawet się nie wybrał na szczyt wieży Eiffla. – Mam mało czasu na zwiedzanie Paryża. Kiedy wychodzę z pracy, Marcel… – Ach, wiem już – przerwała mu niecierpliwie. – Mój brat na pewno włóczy pana całymi nocami po wszystkich klubach Montmartre
i Montparnasse. Uwielbia nocne życie. Podziwia artystów. Uważa, że ojciec niebawem go zmusi do pracy w banku, więc teraz chce wykorzystać każdą chwilę na zabawę … Mówił panu, że notre père[47] jest bankierem? Rodolfo skinął głową. – Tak, wspominał o tym. – Biedny Marcel nienawidzi banków, cóż, kiedy tego nie uniknie… Ojciec potrzebuje następcy, a od śmierci Laurenta pozostał mu już tylko jeden syn. Ja się dla niego nie liczę… Chociaż, proszę mi wierzyć, w tym wypadku cieszę się, że mnie wyklucza. Zamknięcie w biurze banku byłoby dla mnie równie przerażające co dla Marcela. Słowa Solange nasunęły Rodolfo myśl o podobieństwie życia Marcela do jego własnego. Kiedy przebywał razem z nim, jego przytłaczająca osobowość tak olśniewała Rodolfo, że w ogóle czegoś podobnego nie zauważał. – A pan? Będzie pan dalej prowadził winiarskie przedsiębiorstwo ojca? Wzruszył ramionami. – Cóż… taka już moja dola… – mruknął przez zęby. Solange spojrzała na niego ze zdziwieniem. – Co to takiego „dola”? Rodolfo spojrzał na nią z czułością. Była taka francuska! Taka paryska! – C’est mon destin[48] – przetłumaczył. – Właściwie dziedzicem powinien być mój brat, ale on… powiedzmy, że się nie czuje zbyt dobrze. – Jest chory? – To długa historia – odpowiedział wymijająco. Nie miał ochoty opowiadać o problemach Dionisio z piciem. – Proszę mi opowiedzieć o swoim château. Rodolfo pomyślał o domiszczu, które ojciec kazał zbudować na szczycie wzgórza tak, że dom był stale wystawiony na nielitościwe podmuchy
wiatrów albo na palące słońce, a czasem nawet na obydwa naraz; otoczony twardą, czerwoną ziemią, która zimą przypominała pustynię, aż do wiosny, kiedy zaczynała się okrywać zielonym dywanem winorośli, ciągnących się aż do Cariñeny. Jak taką okolicę opisać Solange? – Nasz dom nie jest tym, co wy, Francuzi, nazywacie château – zaczął niepewnie. – Stoi na szczycie wzgórza, jest ogromny i ze wszystkich stron otoczony winnicami. – To musi być bardzo piękne miejsce – zauważyła. – Chyba by się pani nie podobało, Solange. Rozmawiając, dotarli już do miejsca, w którym ulica Cambon wychodziła na ulicę de Rivoli. Solange dała Rodolfo znak, że teraz powinni przejść na drugą stronę. Za otwartą bramą z kutego żelaza rozciągał się piękny park. Weszli do środka. W tej chwili był już tak zdenerwowany, że ledwie zwrócił uwagę na idącą przed nimi parę, czule trzymającą się za ręce, czy też na niańkę, ciągnącą za sobą będące pod jej opieką dzieci, bo robiło się późno i trzeba było wracać do domu. Solange nadal trzymała go pod ramię. Cały czas czuł subtelny zapach jej delikatnych perfum, zmieszany z wonią ciała. Słyszał, jak rytmicznie i spokojnie oddycha… jak noworodek. Gorąco pragnął się zatrzymać i ucałować jej wargi, a potem zsunąć usta na gładką szyję, po czym dostać się pomiędzy klapy futrzanego kołnierza jej płaszcza – w to wgłębienie, w którym, jak wiedział, zapach kobiet jest najbardziej intensywny… Powstrzymał się od tego naprawdę wielkim wysiłkiem. Solange była porządną, bardzo młodziutką dziewczyną. Nie powinien jej wystraszyć. Nie zdążyli przejść nawet pięciu kroków, kiedy Solange się zatrzymała. Puściła ramię Rodolfo, chwyciła jego prawą rękę i pociągnęła go do żelaznej kraty. Obok jednego z czworograniastych filarów, wytyczających wejście do parku, wspięła się na palce i nagle go pocałowała. To było
rozkoszne. Rodolfo nie mógł uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Ta słodka dziewczyna, której przeznaczono na męża tego tłustego milionera, zrobiła coś, na co on nie potrafił się zdobyć. Językiem zaczął szukać szczeliny pomiędzy wargami Solange i natychmiast zatonął w rozkoszy. Kiedy oderwali się od siebie, czuł dreszcze i nie musiał podwijać rękawów, żeby przekonać się, że ma gęsią skórkę. Solange otworzyła torebkę, wydobyła lusterko i szminkę, i spokojnie poprawiła usta. Rodolfo przyszło na myśl, że to na pewno nie był jej pierwszy pocałunek. Ta myśl trochę go zaniepokoiła. – Chcesz wiedzieć, co bym teraz chciała robić? – wyszeptała, kiedy już skończyła poprawianie makijażu. Przełknął ślinę. Solange z pewnością nie przypominała żadnej z dziewcząt, które przedtem znał. W przeciwieństwie do hiszpańskich dziewcząt to ona przejmowała inicjatywę. Co nie znaczy, żeby doświadczenie Rodolfo było wystarczająco duże, by mógł czynić jakieś porównania. Stracił dziewictwo w wieku dwudziestu lat, w Madrycie, z jakąś niewiele wartą kuplecistką, którą wziął z daleka za małolatę i która, kiedy z bukietem róż przyszedł ją odwiedzić w zaciszu garderoby, okazała się bardzo ordynarna, w dodatku miała ostrogi na piętach. Poza tym przez jakiś czas flirtował z dwiema pannami na wydaniu z dobrych rodzin, do oświadczyn jednak nie doszło. Próbował też uwodzić to jedną, to drugą artystkę rewiową, swoje ulubione gwiazdy kabaretu Aragonés. Jednak żadna z nich nie zrobiła na nim takiego wrażenia jak Solange. – Hm… bardzo bym chciał… tak… – Marcel mówił mi kiedyś, że masz nowe mieszkanie. Zabierz mnie tam. Chcę poznać miejsce, w którym mieszkasz. Rodolfo zaschło w gardle. W Hiszpanii porządna dziewczyna nigdy nie pozwoliłaby nawet, żeby mężczyzna dotknął jej łokcia, pomagając wejść na
chodnik; a już z pewnością nie odważyłaby się znaleźć sam na sam z zakochanym w niej mężczyzną, w dodatku pójść z nim do garsoniery. To było nie do pomyślenia. Te paryżanki były naprawdę zdumiewające…
[46] Peut-être (fr.) – być może. [47] Notre père (fr.) – nasz ojciec. [48] C’est mon destin (fr.) – Takie jest moje przeznaczenie.
10
Rodolfo i Solange wrócili na ulicę de Rivoli, tam on zatrzymał taksówkę, która zawiozła ich na bulwar Montparnasse, przed dom, w którym było jego studio. Kiedy wysiadali, rozejrzał się ostrożnie, czy nigdzie nie widać Marcela. Nie chciał nawet myśleć, co by to była za katastrofa, gdyby przyjaciel odkrył, że Rodolfo spotyka się z jego młodszą siostrą i w dodatku to przed nim ukrywa… Ostrożnie wziął Solange pod ramię i czym prędzej poprowadził do wejścia. Przemknęli obok klitki zajmowanej przez madame Josette, starą konsjerżkę, która tego wieczoru też musiała sobie dogodzić, bo nawet nie pokazała czubka nosa – czerwonego i pękatego z powodu jej upodobań do pociągania z butelki. Solange szła przed Rodolfo. Zaczęła się wspinać po schodach. Te kilka minut, potrzebnych do wejścia na czwarte piętro, Rodolfo poświęcił na kontemplację jej wspaniałych łydek, szczupłych kostek i zagłębień pod kolanami, które ukazywały się za każdym razem, kiedy unosiła spódniczkę, by wejść na kolejny schodek. Wszedł na górę zdyszany – nie tyle ze zmęczenia, ile z podziwu dla nóg Solange. Był tak przejęty, że z trudem znalazł klucz. Kiedy w końcu udało mu się otworzyć drzwi po kilku minutach przeszukiwania wszystkich kieszeni marynarki, zdał sobie sprawę, że zostawił dziś rano swoje studio w stanie okropnego bałaganu. Niestety – nie było na to rady. Solange już była w środku. Wpadł za nią do studia i czym prędzej zamknął za sobą drzwi. Postanowił nie przejmować się, że
może wyjść na flejtucha. To nie było teraz ważne. Solange zdawała się nie zauważać brudnych szklanek i talerzy, zapełniających maleńki zlew czy francuskich książek, które Rodolfo kupił pewnego wieczoru z Marcelem i które teraz jak nieproszeni goście zajmowały część kanapy. Rzucił się, żeby je zebrać, by Solange mogła usiąść wygodnie… Ona jednak od razu wślizgnęła się do sypialni. O nie! – pomyślał Rodolfo. Rano zostawił łóżko niepościelone, z pogniecionymi prześcieradłami. Nagle przypomniał sobie, że kiedy wczoraj wieczorem wrócił do domu i rozebrał się do naga, żeby się położyć, garnitur, koszulę i krawat powiesił na wieszaku, ale podkoszulek, skarpetki i kalesony rzucił po prostu na podłogę. Musiałby stać się cud, żeby tam teraz nie leżały wprost przed oczyma Solange! Podbiegł, by ją odsunąć, ale dziewczyna była szybsza. Kiedy Rodolfo wszedł do małej alkowy, Solange stała już na środku, niemal dotykając brudnej bielizny swoimi pantofelkami na obcasach i przypatrywała się wszystkiemu bardzo dokładnie. Stanął obok niej. Wysunął nogę i ukradkiem wepchnął bieliznę pod łóżko. Solange uśmiechnęła się na to swoim uśmiechem syjamskiego kota. Z zadziwiającą niedbałością zsunęła z rąk rękawiczki z koźlej skórki i położyła na stoliku. Następnie pozbyła się kapelusika, który spoczął obok rękawiczek. Zdjęła też płaszcz i po prostu rzuciła go na podłogę. Po chwili zaczęła odpinać guziczki, którymi była spięta jej sukienka. Serce Rodolfo biło już jak dzwon, a równocześnie inna część jego ciała, położona nieco niżej, zaczęła się wyraźnie szykować do walki… Poczuł, że zaczyna się pocić. Nabrał powietrza w płuca i odetchnął kilka razy, żeby być w stanie coś powiedzieć. – Co… co ty robisz, Solange?
Tymczasem ona już się uporała z guziczkami. Nie tracąc równowagi, pozbyła się sukienki, która opadła jej do stóp i dołączyła do płaszcza, padając na podłogę z twardych desek. Dziewczyna została tylko w kombinacji z haftowanego jedwabiu, tego samego koloru co sukienka. Spojrzała na Rodolfo wzrokiem będącym mieszaniną figlarności i naiwności, co mu ostatecznie odebrało rozum i resztki zdrowego rozsądku. – Mam dziewiętnaście lat, jestem dorosła i wolna! Chcę, żebyś to ty, a nie Didier sprawił, że przeżyję moją pierwszą rozkosz! Rodolfo myślał, że śni. Natychmiast znalazł się na podłodze, obejmując, jak głupi, nogę łóżka. Zerwał się i położył ręce na ramionach Solange, żeby być pewnym, że to, co się dzieje, to rzeczywiście prawda. – Ale, Solange… – wybełkotał, nie panując nad własnym językiem. – A co będzie z twoją reputacją? – Mon Dieu, Rodolphe![49] – wykrzyknęła. – Ależ wy Hiszpanie jesteście staroświeccy! Mamy dwudziesty wiek! Jesteśmy w Paryżu! Teraz my, kobiety, mamy o wiele większe aspiracje niż tylko znaleźć męża! A może nie wydaję ci się pociągająca? – Ty? Ty mi się nie wydajesz pociągająca? – usłyszał własny głos. – Jesteś najpiękniejszą, najbardziej pasjonującą kobietą, jaką w życiu widziałem! Pragnę cię od pierwszej chwili, kiedy zobaczyłem jak tańczysz w domu Porterów! – Ja też cię wtedy zapragnęłam – wyszeptała cichutko, jakby smakując każde swoje słowo. Jej policzki nabrały różanych tonów. – Naucz mnie wszystkiego, co wiesz o miłości, Rodolphe. – Chwilę milczała, jakby zamyślona i dodała: – Ale obiecaj mi, że nie opowiesz o tym Marcelowi. Rodolfo zapewnił ją solennie, że nic nie powie jej bratu. Przełknął strach, że może zawieść oczekiwania tej istoty ze snów, która ofiarowywała mu swoje dziewictwo, wykradając je temu paskudnemu Didi. Prowadził do łóżka
Solange ubraną tylko w jedwabną bieliznę, która układała się morelową kaskadą na jej ciele. Pod delikatną materią widział wyprężone sutki. Fakt, że nie nosiła brassière[50], jeszcze wzmógł namiętność Rodolfo. Drżąc z radosnego pragnienia, ułożył ją ostrożnie na wzburzonych prześcieradłach. Rozluźnił krawat, ściągnął go z szyi i siadł obok niej. Czuł, jak ogarnia go jakaś nierealna mgławica, kiedy delikatnie zdejmował z niej bieliznę i pieścił białą, gładką skórę. Ucałował jej usta. Ich karmin smakował jak świeżo zerwany z krzaka owoc morwy. Potem jej wygiętą szyję, deszczem pocałunków obsypał płaski brzuch, lekko przygryzał różane sutki… Westchnienia Solange pieściły mu uszy, wzrok. Unosiła się wśród uśmiechów, które byłyby anielskie, gdyby jaskrawo czerwona szminka nie poplamiła jej podbródka i policzków, a nawet dekoltu. Rodolfo całował jej usta, a ich języki co chwila spotykały się w szalonym tańcu. Kiedy w końcu oderwał usta od jej warg, zdał sobie sprawę, że jeszcze ciągle jest kompletnie ubrany. Zerwał się na równe nogi. Zrzucając z siebie kolejne części garderoby, miał czas pomyśleć, że czasem sny się spełniają, a rzeczywistość może być piękniejsza od najśmielszych fantazji. Ściągnął Solange jedwabne pończoszki, pasek od podwiązek i satynowe majteczki. Kiedy oboje byli już całkiem nadzy i nawzajem oglądali swoje ciała – zarazem namiętnie i wstydliwie, z ciekawością pierwszych kochanków – Rodolfo w końcu zdołał wejść w pokryte złocistym puchem łono, o którym marzył przez tyle tygodni.
[49] Mon Dieu (fr.) – mój Boże. [50] Brassière (fr.) – biustonosz.
11
Rodolfo
wyobrażał sobie, jak w spojrzeniu Marcela zaczyna narastać
rozczarowanie. Kiedy zbliżył się do tarasu Dôme i zobaczył go przy ich stałym stoliku, ubranego w elegancki frak i palącego – na swój specyficzny sposób światowca, którego nic nie jest w stanie poruszyć – poczuł się fatalnie. Mimo że czekało go niewdzięczne zadanie przeproszenia przyjaciela za zawód, jaki mu sprawił wczoraj wieczorem, czuł także całkiem niedorzeczną radość. Marcel stał się filarem, wokół którego obracało się paryskie życie Rodolfo. Był jego najlepszym przyjacielem. Jego mentorem. Och, gdyby mógł mu opowiedzieć, kim była dziewczyna, którą wczorajszego wieczoru pozbawił dziewictwa, w tym studiu, które Marcel dla niego wynalazł! Niestety, Solange bardzo nalegała, żeby ich spotkanie pozostało w tajemnicy. Mógł zatem podać przyjacielowi tylko jakąś pierwszą lepszą wymówkę, no i garstkę półprawd. Ku zaskoczeniu Rodolfo na twarzy Marcela gościł szeroki uśmiech. Bez śladu rozczarowania wykrzyknął: – Oh là là, Rodolphe, coś mi mówi, że wpadłeś w sieci miłości. Ta panna jest zamożna? Pamiętaj, co ci kiedyś mówiłem: jeżeli chcesz odnieść w życiu triumf, powinieneś ożenić się z bogaczką! Rodolfo przełknął ślinę. Czuł, że krew napływa mu do twarzy. Był w stanie tylko wzruszyć ramionami. Marcel potrząsnął głową.
– Powinieneś bardziej zwracać uwagę na szczegóły, mon ami, inaczej wrócisz do domu jako mąż jakiejś maszynistki albo petite coutourière[51]. Koniom się patrzy w zęby, by sprawdzić ich wiek. A żeby się dowiedzieć, czy jakaś panna jest z zamożnej rodziny, trzeba obserwować jej maniery, jej sposób zachowania, jej ręce – i naturalnie ubrania, jakie nosi, no, i klejnoty. Co prawda bywają nowobogackie – mistrzynie kamuflażu! Najlepiej jest dyskretnie zbadać sprawę. Znasz nazwisko ukochanej? Mówiła ci coś o swoich rodzicach? Rumieniec Rodolfo jeszcze się wzmocnił. Nie był w stanie wykrztusić słowa. Podniósł do góry szklankę z gin fizz, który Marcel mu zamówił, kiedy go tylko dostrzegł, i wypił od razu połowę. – Zaczerwieniłeś się aż po uszy… Co za godna pożałowania cecha! – kpił Marcel. – Boję się, że sprawa jest poważna… – Upił łyk koktajlu, już drugiego tego wieczoru. – Czy niebawem znowu się z nią spotkasz? Rodolfo wysączył do dna swój kieliszek. Alkohol już zaczynał mu krążyć w żyłach, zdołał więc odpowiedzieć: – W przyszłym tygodniu. – Bon[52]… czyli będę miał czas, żeby cię z powrotem sprowadzić na właściwą drogę. – Marcel spokojnie wydobył papierośnicę, poczęstował przyjaciela, który odmówił trochę drżącym ruchem ręki, i wziął papierosa dla siebie. Wsunął go do cygarniczki i zajął się zapalaniem. Gdyby Rodolfo był mniej oszołomiony własnymi kłamstwami, ujrzałby w oczach Marcela odrobinkę smutku, kiedy mówił: – Szkoda, że cię wczoraj nie było. Spotkałem się z Philippe’em de Rothschildem. Dzisiaj już musiał wracać do Château Mouton, więc na pożegnanie poszliśmy na Montmartre i… nie uwierzysz! Zaprowadził mnie do klubu, którego jeszcze nie znałem! Prawda, że to niewiarygodne? A myślałem, że już byłem we wszystkich jaskiniach Paryża.
Rodolfo skinął głową, zadowolony, że rozmowa odbiegła od tematu jego miłosnej schadzki. – Klub Nuits Blanches de Saint Pétersbourg[53] to naprawdę wyjątkowe miejsce – ciągnął Marcel. – Kelnerkami są rosyjskie arystokratki, które uciekły przez bolszewikami, a teraz pokazują najwspanialsze nogi w całym Paryżu: długie i naprawdę piękne! Klub prowadzi pewien „biały” Rosjanin, podobno książę i dawny członek gwardii cesarskiej Mikołaja II. Co do tego mam pewne wątpliwości, ale muszę przyznać, że ten Andriej Oblinski to najzabawniejszy człowiek, jakiego ostatnio poznałem! Więc tej nocy on, Philippe i ja upiliśmy się znakomitą wódką. Kiedyś cię tam zabiorę… – Tu Marcel przerwał na chwilę i z odrobiną nadziei w głosie rzekł: – Mam nadzieję, że zapomnisz całkiem o swojej dziewczynie, kiedy zobaczysz te rosyjskie księżniczki, które rewolucja bolszewicka zdegradowała do roli zwykłych śmiertelniczek. Ale na dziś mam inne plany. Twój frak jest w idealnym stanie? – Oczywiście! – odpowiedział Rodolfo urażony. Niespecjalnie pilnował czystości swojego studia, ale jeśli chodzi o czystość ubrania, był wręcz pedantyczny. – Parę dni temu odebrałem go z pralni. – Magnifique![54] – wykrzyknął Marcel. Zerwał się z krzesła i włożył cylinder, który przedtem odłożył na siedzenie obok. Wyglądał jak wcielenie paryskiego życia. – Idziemy do twojego studia, musisz się przebrać. Po drodze powiem ci, dokąd chcę cię dziś zabrać. Kiedy szli bulwarem, Marcel nie przestawał paplać, równocześnie spod oka obserwując przyjaciela, który odpowiadał monosylabami albo apatycznym kiwnięciem głowy. Francuz zadawał sobie pytanie, jaka może być ta dziewczyna, która doprowadziła Rodolfo do stanu podobnego ogłupienia? Miał tylko nadzieję, że nie uwiodła go żadna cwana dziwka, dla której taki mężczyzna jak Rodolfo byłby bez wątpienia wspaniałą partią.
Cieszył się, że on sam nie był skłonny do poddawania się urokom kobiet. To ułatwiało mu poszukiwanie bogatej żony. Już miał na oku dwie niebrzydkie panny z bardzo dobrych rodzin: Iris de Montdidier, córkę niesłychanie bogatego sędziego, i Hélène Dupont, której ojciec zbił fortunę na produkcji maszyn do pisania i bardzo chciał wydać swoją młodszą córkę za latorośl finansowej elity Francji. Jednak jak dotąd Marcel jeszcze się nie zdecydował na poważne zaloty. Już od jakiegoś czasu odkładał to na potem, bojąc się, że kobiety oddalą go od Rodolfo. Czy mógł przypuścić, że to niewiniątko z dnia na dzień się w kimś zakocha? Starając się wyrwać Rodolfo z zamyślenia, Marcel opowiedział mu, że Cole i Linda Porterowie właśnie wrócili z Wenecji, gdzie spędzili kilka dni w swoim palazzo, i chcą powitać paryskich przyjaciół wielką zabawą w rezydencji przy ulicy Monsieur 13. – Wiesz już: doskonały szampan, mnóstwo charlestona i śmietanka Paryża… Może też Cole zaśpiewa jakąś swoją nową piosenkę… Ach, naprawdę, bardzo chciałbym jeszcze raz przeżyć taką zabawę u Coleporteurs! Rodolfo nie miał teraz głowy do entuzjazmowania się imprezą u Porterów. Czuł jeszcze w ustach smak Solange, w opuszkach palców jedwabistość jej skóry, a nosem nadal wyczuwał kwiatowy zapach jej perfum. Nie umówili się na dzisiaj, bo Solange musiała być na przyjęciu u tante Mathilde, a następnego dnia Damien miał ją zabrać do Château Gironde, gdzie rodzice chcieli z nią spędzić następny tydzień. O tej porze Solange na pewno jest już ubrana w jedną ze swoich fascynujących sukien i uśmiecha się do jakiegoś bogatego fircyka, który pożera ją wzrokiem… Czy jej ciotka zaprosiła też tego paskudnego Didiego? Na myśl o tym poczuł, że żołądek mu się wywraca. Jakim cudem przeżyje bez Solange aż siedem długich dni? Zdawał sobie sprawę, że zakochał się po uszy w tej złotowłosej czarownicy. A ona była mu wzajemna… Co do tego miał pewność. A może
jednak nie? Jak skomplikowane zrobiło się nagle jego życie! Ale przy tym – jakie pasjonujące! Nie zaczął skakać z radości po bulwarze tylko dlatego, że powstrzymało go zaniepokojone spojrzenie Marcela.
[51] Petite coutourière (fr.) – mała szwaczka. [52] Bon (fr.) – dobrze. [53] Nuits Blanches de Saint Pétersbourg (fr.) – Białe Noce w Sankt Petersburgu. [54] Magnifique (fr.) – wspaniale.
12
Jesień ustąpiła miejsca zimie. Rodolfo codziennie zmuszał się do chodzenia do firmy Bouillon et Fils, starając się zgromadzić całą energię, która mu jeszcze pozostała po miłosnych igraszkach z Solange i nocnych wędrówkach w towarzystwie Marcela, kiedy dziewczyna musiała jechać z rodzicami do Château Gironde. Zawsze wtedy, kiedy Solange mogła się uwolnić od spotkań towarzyskich, jakie wyszukiwała jej w Paryżu matka, gorliwie pragnąca jak najprędzej związać ją z jakąś dobrą partią, żeby wyrwać z korzeniami jej niebezpieczne manie „chłopczycy”, spotykali się z Rodolfo na jego poddaszu i pod kołdrami, bo węglowy piecyk nie dawał dość ciepła, by można było wytrzymać długie pokazy nagości. Wypróbowywali wręcz nieprawdopodobne, a czasami nawet ryzykowne pozycje. Solange rozwinęła w sobie po prostu nieograniczone umiejętności odczuwania rozkoszy i nieporównaną inwencję. Rodolfo, którego poprzednie zdobycze były przelotne i niezbyt ciekawe, wychodził ze skóry, by jeszcze zwiększyć ekstazę swojego blond anioła, którego łono okazało się jeszcze bardziej złociste, niż odważał się sobie wyobrażać w najśmielszych marzeniach. Tego wieczoru Solange wyjeżdżała z rodzicami do Château Gironde, a Rodolfo zadawał sobie pytanie, jak wytrzyma sześć długich dni jej nieobecności, nie mogąc nawet wysłać do niej najmniejszej kartki, w której by się wyżalił i wyznał swoją miłość, bo Solange bała się, że listy mogłyby wpaść w ręce maman, a ta bez cienia litości zniszczyłaby ich idyllę. Spotkał
się z Solange wczoraj, ale już dziś tęsknota przenikała mu serce, jak sztylet i nawet perspektywa wyjścia tej nocy z Marcelem nie mogła go wydobyć z melancholii. Wyskoczył z tramwaju, którym wracał z firmy Bouillon et Fils. Otulił się szalikiem i podniósł klapy palta. Tego wieczoru było mu zimniej niż zazwyczaj. Czy z powodu braku Solange? Kiedy tylko wyszedł z pracy, zadzwonił do Marcela z małej kawiarenki na Montmartre; zawsze tak robił, kiedy Solange wyjeżdżała z rodzicami. Wtedy umawiał się z przyjacielem na spotkanie w Dôme. W tonie Marcela wyczuł pewną oziębłość i jadąc tramwajem, nie przestawał myśleć, co mogło spowodować tak niespodziewaną zmianę humoru. Raz jeden tylko widział przyjaciela w poważnym nastroju: to było wtedy, kiedy tak ostro zareagował na jego spontaniczny pocałunek, ale od tego czasu upłynęły już trzy miesiące i sprawa wydawała się zapomniana. Marcel tak ściśle dotrzymywał swojego przyrzeczenia, że więcej nie dotknie Rodolfo, że ich stosunki mocno straciły na spontaniczności, którą się przedtem odznaczały. Rodolfo wiele razy robił sobie wymówki, że się tak niemile zachował. Powinien był postąpić jak człowiek światowy… cóż, na to już nie było rady. Był już blisko Dôme, gdy usłyszał za sobą czyjś donośny głos: – Ej, winiarzu! Jak tam interesy? Czyjaś ręka, ciężka jak z granitu, klepnęła go po ramieniu. Odwrócił się. Stał tam, roześmiany, jego dawny kolega od jezuitów – z szerokimi plecami, czarną czupryną odczesaną do tyłu przy pomocy pomady, o gęstych brwiach nad lekko wyłupiastymi oczyma i wargami wygiętymi w sprytnym uśmiechu. Nie wiedział, czy jego widok go ucieszył, czy nie. Luis Buñuel peszył go już od ich pierwszego spotkania w internacie. W dodatku teraz Rodolfo zazdrościł mu pewności siebie i tego, jak jasno zaplanował swoją przyszłość. – Cześć, Luis. Jak się masz?
– Cudownie, jak zawsze, kiedy jestem w Paryżu! Tutaj nawet zimą jest pięknie. Buñuel pospiesznie opowiedział mu, że za parę dni wybiera się do Saragossy. Skończył już ostatecznie scenariusz filmu, który Komitet Obchodów Stulecia Goyi zamówił u niego na temat malarza, i miał im przedstawić maszynopis. – Gdybyś chciał, żeby zawieźć jakąś paczkę czy wiadomość do twoich, wiesz… Rodolfo przecząco pokręcił głową. – Dziękuję bardzo, Luis. Zmusił się do uśmiechu. Luis i jego artystyczni przyjaciele zawsze sprawiali, że czuł się jak kompletne zero. – No nic, chłopie. Muszę cię opuścić, czekają na mnie przyjaciele w La Rotonde, nie mogę się spóźnić. Może wpadniesz? – Kiedy indziej. Umówiłem się z Marcelem w Dôme. – Ach… z Francuzikiem Marcelino! – wykrzyknął Buñuel. – Dobry chłopak… bardzo wykształcony. Ma duszę artysty, chociaż należy do ohydnej burżuazji, w dodatku tej najbardziej nadętej! Zarżał jak koń i obaj rozeszli się do swoich kawiarń. Marcel nie siedział dzisiaj na tarasie, zresztą niemal pustym o tej porze, z wyjątkiem kilku grupek ludzi, stawiających czoła niskim temperaturom, opatulonych w ciepłe palta i w kapeluszach nasuniętych na czoło. Rodolfo wszedł do środka, rozglądając się za przyjacielem po zadymionym wnętrzu, w którym cisnęli się wszyscy klienci. W końcu dostrzegł Marcela w głębi sali. Zwrócił uwagę na jego wyraźnie niezadowoloną minę. Serce mu podskoczyło. Co takiego mogło się wydarzyć, że Marcel, zazwyczaj uśmiechnięty, patrzył na niego z taką niechęcią? Podszedł do jego stolika, odsunął krzesło. Zanim usiadł, zrzucił płaszcz i kapelusz.
Tamten nawet nie dał mu czasu na otwarcie ust. Wbił w niego szaroniebieskie oczy i parsknął: – Od jak dawna spotykasz się z moją siostrą za moimi plecami? Rodolfo przełknął ślinę. Solange zawsze żądała, żeby ukrywał ich spotkania przed Marcelem. Wiele razy był o włos od wyznania przyjacielowi, że zakochał się w jego siostrze, ale zawsze brakowało mu odwagi. Ostatecznie ta sprawa przestała go dręczyć. Tymczasem teraz, kiedy się tego najmniej spodziewał, Marcel zasypał go wyrzutami. Zaczerwienił się po uszy. – Ja… – Nie wiedział, jak się bronić. – Skąd się dowiedziałeś? Marcel machnął niedbale ręką, jakby odpędzał natrętną muchę. – To nie ma teraz znaczenia. –Z wielkim trudem starał się nie podnosić głosu. – Tego dnia, kiedy cię pocałowałem, odepchnąłeś mnie, nazwałeś pederastą, jakbyś był ponad to! Sprawiłeś, że poczułem się jak ktoś zdeprawowany. Kto tu jest zdeprawowany? Wolny mężczyzna, który kocha innego mężczyznę, czy bezwstydnik, który deprawuje bogatą i niewinną dziewczynę dla własnej korzyści? Jeżeli to, czego szukasz, to zamożna żona, z której pieniędzy będziesz korzystał, to, mówię ci z żalem, bardzo się omyliłeś. Maman nigdy się nie zgodzi na twój ślub z Solange… A wiesz dobrze, że mój ojciec robi tylko to, czego ona zechce. – Odchylił się na oparcie krzesła. Im więcej mówił, tym bardziej był rozgniewany. – Merde alors, Rodolphe![55] Jak mogłeś uwieść moją siostrę? Ma dopiero dziewiętnaście lat! Maman ma co do niej wielkie plany. Jeżeli się dowie, chyba umrze ze zgryzoty… – Kocham Solange! – rzucił mu w twarz Rodolfo. Nie czuł się już ani winien, ani zawstydzony, chciał się po prostu sprzeciwić temu, co mówił Marcel. – I nie potrzebuję waszych pieniędzy! – Nabrał głęboko powietrza w płuca i wrzasnął na całe gardło: – Nareszcie widzę, jaki jesteś naprawdę!
Jacy wy wszyscy jesteście! Dla Marcela de Montaignac jestem tylko salonowym pieskiem, biednym diabełkiem do przedstawiania swoim bogatym przyjaciołom i do potajemnego obmacywania, ale, uwaga!, nie mogę zakochać się w jego siostrze, bo wtedy od razu przypomni mi, gdzie moje miejsce! Więc się dowiedz: kocham Solange i nie potrzebuję ani jednego sou od rodziny Montaignac! Nie umieram z głodu! – Ciszej! – prosił Marcel. – Możemy to przecież rozwiązać, nie robiąc przedstawienia… Jego biała, gładka cera poczerwieniała. Wypił łyk szkockiej, którą zamówił, żeby się odprężyć. Już od zeszłego wieczoru, kiedy spacerował po bulwarze Montparnasse i zobaczył Solange wchodzącą do domu, w którym mieszkał Rodolfo, a następnie wypytał o wszystko konsjerżkę, jego nastrój oscylował pomiędzy rozczarowaniem a ślepą wściekłością. Pierre, kelner, który zawsze ich obsługiwał, krążył dookoła, bojąc się podejść. Nie rozumiał tego, co mówili, ale widział, że są bardzo wzburzeni i że lepiej nie wchodzić im w drogę. Niektórzy z gości siedzących w pobliżu patrzyli na nich z nieukrywaną ciekawością. – Co ty nazywasz „rozwiązaniem”? – złościł się Rodolfo. – Próbujesz mnie od niej odsunąć, bo nie jestem dostatecznie dobry dla panny de Montaignac? Ponurą twarz Marcela rozjaśnił cień uśmiechu. – Ah, Rodolphe, ależ ty jesteś hiszpański! Czujesz się wspaniale w tym melodramacie. Muszę przyznać, że twoja spontaniczność mnie zawsze pociągała, ale dzisiaj chyba jednak przesadziłeś. Francuz znowu upił whisky i podniósł prawą rękę, wzywając Pierre’a. Kelner ostrożnie podszedł do stolika. Marcel poniósł swój kieliszek. – Przynieś taki sam dla mojego przyjaciela, Pierre – powiedział po francusku.
Kelner skinął głową i czym prędzej się zmył. Marcel wyjął papierośnicę, otworzył ją i postawił przed Rodolfo. Ten zauważył, że ów gest oznacza rozejm. Wziął papierosa i włożył do czarnej cygarniczki. Marcel zrobił to samo ze swoim. Zapalił oba złotą zapalniczką, która zrobiła na Rodolfo tak duże wrażenie, kiedy spotkali się po raz pierwszy. Zaciągnął się, wypuścił dym i usiadł wygodnie na krześle. – Bon… – może spróbujmy porozmawiać spokojnie. Nie jesteśmy przecież, jak mówisz „hiszpańskimi”, ach tak, tragarzami. – Chwilę palił, po czym ciągnął dalej: – Moja rodzina o niczym nie wie i nie mam zamiaru jej mówić… w każdym razie w tej chwili. A teraz mi odpowiedz na jedno pytanie… I nie waż się kłamać! Od jak dawna sypiasz z moją siostrą w studiu, które ci wynalazłem? – Marcel, na Boga… – Lepiej nazywajmy rzeczy po imieniu. Odpowiedz! – Od… od końca września. – Mon Dieu, przeszło dwa miesiące… – mruknął Marcel. – A ja przez cały ten czas myślałem, że uwodzisz jakąś sprytną maszynistkę. Ah, mon ami, widzę, że jesteś bystrzejszy niż myślałem. Potrafiłeś mnie oszukać. – Nigdy nie miałem zamiaru zawieść zaufania twojego ani twojej rodziny – bronił się Rodolfo już spokojniej. – Jesteśmy przyjaciółmi. Jesteś najlepszym przyjacielem, jakiego miałem w całym życiu! Tyle razy chciałem ci wszystko powiedzieć, ale Solange… – przerwał i przygryzł dolną wargę. Zasłanianie się Solange nie było eleganckie. – To ona cię prosiła, żebyś mi nic nie mówił, n’est-ce pas? – Nie… to moja sprawa. Bałem się, że się obrazisz – skłamał Rodolfo pospiesznie. – I nie myliłem się, prawda? – Nie kręć. Znam swoją siostrę… i ona mnie zna. Jest bardzo bystra i zawsze wie, jak postawić na swoim.
Marcel odwrócił się do podchodzącego właśnie Pierre’a, który już jakiś czas czekał ze szklanką whisky dla Rodolfo. Kelner postawił trunek na stole i odszedł prędzej niż zazwyczaj. Francuz zgasił papierosa i zgniótł niedopałek w szklanej popielniczce z reklamą wermutu. Rodolfo, żeby przerwać niewygodne milczenie, podniósł szklankę i jednym haustem wypił połowę. Marcel patrzył na niego oczarowany. Nagle westchnął i rzucił mu uśmiech, który Rodolfo odebrał jako ciepły, chociaż możliwe, że był tylko skutkiem alkoholu. – Ah, Rodolphe, pourquoi ne puis-je être longtemps en colère contre toi? [56] – zawołał. Odzyskał swój zwykły ton, coś pomiędzy afektowanym a roześmianym. – Co teraz mam zrobić z wami dwojgiem? Jeżeli wszystko zataję, pomogę wam dalej ciągnąć ten niedorzeczny układ i w końcu Solange zajdzie w ciążę… Ale jeżeli opowiem to maman, sprawię jej ogromną przykrość. Och, dlaczego nie zakochałeś się we mnie? Wszystko by wtedy było o wiele prostsze! Rodolfo zaczerwienił się i zagryzł dolną wargę. By ukryć zmieszanie, skoncentrował się na gaszeniu niedopałka papierosa. – Żartowałem! – uspokoił go Marcel. – Zapomniałem, jaki jesteś męski… i wstydliwy. Rodolfo nie odpowiedział i nadal gasił niedopałek. Marcel dopił szkocką. Potem pochylił się do przodu i ścisnął przyjaciela za ramię. Ten się obruszył, ale nie odsunął. Ich spojrzenia spotkały się na kilka sekund. W końcu Francuz cofnął rękę ze słowami: – Nie odkryję nikomu waszej tajemnicy. Rodolfo odetchnął z ulgą. Wziął szklankę i wypił kolejny solidny łyk. Alkohol i niezadowolenie z powodu dyskusji z Marcelem sprawiły, że miał głowę jakby owiniętą mokrym ręcznikiem. – Jeżeli odkryję waszą affaire[57], unieszczęśliwię Solange, a także naszą
biedną maman. Zresztą ojciec strasznie się wścieknie, a to będzie fatalne dla jego serca. Nie mam ochoty być tym, komu będzie zawdzięczał kolejny atak. Poza tym rodzice mogliby sprawić, że skończysz w więzieniu. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że uwiodłeś nieletnią… Rodolfo przełknął ślinę. O tym nie pomyślał. – Czyli… będę milczał. Musisz jednak bardzo uważać, żeby moja siostra nie zaszła w ciążę. I radzę ci, żebyś jej nie przysporzył cierpień, inaczej sam osobiście wpakuję cię do więzienia. – Ależ ja kocham Solange! – rzucił Rodolfo z przejęciem. – Jasne, że ją uszczęśliwię! – Dobrze, dajmy sobie z tym spokój na dzisiaj. Mam po prostu nadzieję, że postępujesz z nią szlachetnie. A teraz… może byśmy się dzisiaj wybrali do Bricktop? – zaproponował Marcel, po swojemu przeskakując nagle z tematu na temat. Rodolfo przytaknął i wypił do końca szkocką. Stan upojenia pomagał mu opanować konsternację, którą jeszcze ciągle czuł po niespodziewanej reprymendzie przyjaciela. Od tego wieczoru Marcel zaczął sterować stosunkami, jakie jego siostra utrzymywała z Rodolfo. Zaczęli ograniczać wieczory lubieżnych eksperymentów w studiu na poddaszu, natomiast często wychodzili na nocne wyprawy we trójkę. Chociaż Marcel doskonale potrafił ukrywać własne uczucia, bolało go, kiedy widział wzajemne umizgi siostry i Rodolfo. Cierpiał na widok każdego pocałunku, jaki wymieniali w jego obecności, każdej pieszczoty, którą się nawzajem obdarzali, a wymiana spojrzeń tej pary raniła mu serce. Nie był w stanie całkowicie oddać przyjaciela w kocie pazurki Solange. W głębi serca ciągle taił cichą nadzieję, że któregoś dnia odzyska Rodolfo dla siebie i będzie tak, jak było, zanim pomiędzy nich wmieszała się Solange.
Przez całą zimę Marcel woził Rodolfo i siostrę do Château Gironde swoim bentleyem – oczywiście z podniesionym dachem – zawsze wtedy, kiedy w majątku nie było rodziców. Kiedy tylko było to możliwe, zabierał Rodolfo, by pokazywać mu każdy zakątek pięknego rodowego pałacyku, prowadzić do należących do posiadłości winnic i wyjaśniać cechy terroir[58] i winogron cabernet-sauvignon. Kilka razy przyjęli Philippe’a Rothschilda – wówczas trzej mężczyźni zatapiali się w niekończących się rozmowach na temat produkcji wina, podczas gdy Solange spędzała czas na stawianiu pasjansa i ziewaniu z nudów. Marcel nie miał zamiaru rozdzielać Rodolfo z Solange – chociaż codziennie go korciło, żeby to zrobić – ale udało mu się pilnować, na swój szczególny sposób, ich romansu, który nadal wydawał mu się nonsensem, zawsze ze strachem, że pewnego dnia będzie musiał rozwiązać problem ciąży swojej młodszej siostry. Niemniej, ponieważ był raczej optymistą, zachował iskierkę nadziei, że miłość Solange sama się wypali, zanim Rodolfo będzie musiał wracać do kraju.
[55] Merde alors (fr.) – gówno! [56] Pourqoui ne puis-je être longtemps en colère contre toi? (fr.) – Dlaczego się nie mogę na ciebie długo gniewać? [57] Affaire (fr.) – tu: romans. [58] Terroir (fr.) – wyjątkowy klimat danej okolicy, mający wpływ na smak wina.
13
Był lodowaty ranek, luty. Rodolfo wspinał się, zziajany i przemarznięty do szpiku kości, uliczką, u której szczytu mieściła się firma Bouillon et Fils. Saint-Michel od razu rano wysłał go do centrum Paryża, żeby załatwił kilka spraw, dodatkowo prosząc o kupienie w drodze powrotnej, już na Montmartre, papieru listowego. Rodolfo pchnął oszklone drewniane drzwi i podbiegł do piecyka, żeby ogrzać ręce. Kiedy je rozcierał, zauważył, że Saint-Michel przygląda mu się uważnie, z brwiami ściągniętymi na kształt litery „V”, co paradoksalnie nie wyglądało na gniew. Rodolfo przebiegł myślami wszystkie kontrakty, które przygotował w ciągu ostatnich dni. Chyba nie zrobił w nich żadnego błędu. Zdał sobie sprawę, że Barreau, pisarz, który pracował pod rozkazami Saint-Michela i odzywał się jeszcze rzadziej niż jego szef, także nie spuszcza z niego wzroku. Nawet Honoré, chłopak na posyłki patrzył na niego zafrasowany ze swojej beczki, na której zabijał czas pomiędzy kolejnymi zleceniami. Kiedy Saint-Michel podniósł się z krzesła i skierował całą swoją niedźwiedziowatą postać w jego stronę, Rodolfo przestał rozcierać dłonie i przełknął ślinę. Jeżeli strzelił jakąś potężną gafę i monsieur Bouillon go zwalnia, ojciec chyba urwie mu głowę już na stacji w Cariñenie… Saint-Michel położył mu swoje wielkie łapsko na ramieniu i patrzył oczyma skarconego psa. Kiedy prowadził go do biura monsieur Bouillona, zdołał wyjąkać tylko parę słów, tyle że szef ma mu coś do powiedzenia.
Pięścią otworzył drzwi i wepchnął Rodolfo do środka. Wyraz twarzy Aristide’a Bouillona także nie wróżył nic dobrego. Rodolfo znowu zadał sobie pytanie, co takiego złego mógł zrobić… Aristide dał znak swojemu zastępcy, który czym prędzej opuścił biuro i ostrożnie zamknął drzwi za sobą. Monsieur Bouillon wziął Rodolfo za ramiona i posadził na jednym z krzeseł dla gości. Podniósł owłosioną rękę i sam też usiadł. – Ach, drogi chłopcze… – zaczął ze zdumiewającym u niego wahaniem w głosie. – Jak ja nienawidzę przekazywania złych wiadomości! Kiedy załatwiałeś sprawy w mieście, z centrali telefonicznej w Cariñenie zadzwonił mój brat Rémy. Stało się straszne nieszczęście… Głos pana Bouillona załamał się. Rodolfo przestał bać się reprymendy i natychmiast pomyślał o Dionisio. Może wpadł pod jakiś wóz, kiedy wracał wieczorem z knajpy, chwiejąc się na nogach, ślepy i głuchy z przepicia? Serce ścisnęło mu się na myśl, że jego brat mógł umrzeć. Ale po chwili skojarzył, że to Rémy, a nie ojciec telefonował z tą złą wiadomością. – Rodolfo… – Aristide ścisnął mu rękę – twój ojciec nie żyje. Musisz czym prędzej wracać do domu. Serce Rodolfo podskoczyło do gardła tak, że nie był w stanie wymówić słowa. – Co… co pan mówi? – wybąkał słabiutkim szeptem. Tylko na to było go stać. Nie zwalniając serdecznego uścisku, Bouillon odparł: – Znaleźli jego… jego ciało wczoraj… w winnicy… z wielką raną w głowie. Rodolfo próbował odetchnąć, ale płuca odmówiły mu posłuszeństwa. Czuł, że prawie się dusi… i wtedy przypomniał sobie twarz ojca, kiedy
żegnał się z nim na stacji kolejowej w Cariñenie. Tego dnia wyraz jego twarzy łączył smutek pożegnania z odrobiną satysfakcji. Rodolfo uznał to wtedy za zadowolenie – Don Fausto musiał widzieć, iż syn bardzo cieszy się na podróż do Paryża. Aristide się podniósł, wziął z półki czystą szklankę i nalał solidną porcję wina, które dawał do próbowania potencjalnym klientom. Stanął przed młodzieńcem i podał mu szklankę. Ten wypił do dna, posłusznie jak chore dziecko. Nie był w stanie zareagować. Jak mógł pojąć, że już nigdy więcej nie zobaczy tego starego awanturnika? I co się teraz stanie z Dionisio i z nim, bez ojca, który dawał im dach nad głową od śmierci matki? Aristide znowu usiadł obok niego. – Posłuchaj mnie, chłopcze… Rodolfo poruszył głową na znak zgody. – Mój brat twierdził, że powinieneś wracać bez zwłoki. Potrzebują cię tam. Jeżeli się źle czujesz, mogę wysłać Honoré na stację po bilet na pociąg dla ciebie. Saint-Michel już ci przygotował wypłatę za ten tydzień. Powiem mu, żeby cię odprowadził do domu. – Dzięki, monsieur Bouillon, to nie będzie potrzebne. Rodolfo przełknął łzy i otwarcie otarł oczy. Nie powinienem tutaj płakać – rozkazał sam sobie. Wstał, trochę chwiejnie z powodu wypitego wina. Aristide też się podniósł. W przebłysku przytomności umysłu Rodolfo uścisnął jego włochatą rękę. – Dziękuję panu za wszystko, monsieur Bouillon – zdołał wyszeptać. – Bardzo wiele się od was nauczyłem. Twarz Aristide’a rozjaśnił szeroki uśmiech. – To była dla mnie prawdziwa przyjemność mieć w mojej skromnej firmie tak inteligentnego chłopca. Chcę ci coś wyznać, Rodolfo: mój drogi
Orèste też często spóźniał się do pracy. Przywilejem młodości jest korzystanie z nocnych przyjemności Paryża! Mam nadzieję, że nie zmarnowałeś żadnej okazji do rozrywki. Obawiając się zbytniego wzruszenia, Aristide czym prędzej podprowadził chłopaka do drzwi. Rodolfo, czując się jakby otulony bawełnianą mgłą, pożegnał się z urzędnikami i z małym Honoré. Saint-Michel wręczył mu kopertę z tygodniówką i uścisnął dłoń ze współczuciem, po czym poklepał po plecach tak silnie, że Rodolfo aż zabolały łopatki. Kiedy wyszedł na uliczkę, zaczął iść, ale już po kilku krokach wszedł do jakiejś bramy, żeby się wypłakać. Kiedy Solange tego dnia przyszła do jego studia po uwolnieniu się od brata, Rodolfo wylał już tyle łez, że był w stanie odzyskać spokój na tyle, by jej o wszystkim powiedzieć. Wtedy to ona się rozszlochała w jego ramionach, ryzykując nawet zrujnowanie makijażu, który z taką precyzją robiła przed wyjściem z domu tante Mathilde, u której ostatnio mieszkała. – Zabierz mnie ze sobą, Rodolphe – szepnęła, kiedy już opanowała łkanie. – Chcę być zawsze przy tobie. Zamknął jej twarz w dłoniach, osuszył ustami łzy, które smakowały jak woda morska, całował jej usta tak długo, żeby nasycić się ich smakiem i dopiero wówczas szepnął jej do ucha: – Je t’aime, Solange[59]. Wiedział, że aby móc załatwić ślub, choćby cywilny i przyspieszony, będzie musiał opóźnić swój powrót do Cariñeny i nie zdąży na pogrzeb ojca. Kiedy jednak wejdzie do Casa de la Loma, zrobi to, trzymając pod rękę najpiękniejszą, najelegantszą kobietę, jaką kiedykolwiek widziano w tym miejscu.
Dwa dni później Marcel wstał z łóżka koło południa. Spokojnie wypił kawę, doskonale przyrządzoną przez Henriego, i zabrał się do otwierania listów, które służący wyjął właśnie ze skrzynki. Rozerwał kopertę bez znaczka, z jego imieniem na kopercie, pismem podejrzanie przypominającym pismo Solange. Kiedy przeczytał kartkę, którą znalazł w środku, dłuższą chwilę nie był w stanie ani się poruszyć, ani myśleć. Zdołał tylko zadać sobie pytanie, jakim cudem ta mała czarownica zdołała go oszukać. Jak mógł jej uwierzyć, że się źle czuje i nie ma ochoty wychodzić wieczorem z nim i z Rodolfo. I to, jak Rodolfo unikał go ostatnimi dniami… Jak ten zuchwalec śmiał się ożenić z Solange i zabrać ją ze sobą do Hiszpanii bez zgody rodziny? Co z niego za przyjaciel, skoro mógł przygotować podobną zdradę z zimną krwią? Nagle poczuł, jak wzrastający mu w piersi ogromny gniew rozchodzi się po całym ciele. Marcel był spokojnym człowiekiem, ale gdyby w tej chwili miał przed sobą Rodolfo, gotów byłby zgnieść go pięściami na miazgę. Zerwał się od stołu, błyskawicznie ubrał, zbiegł do garażu i czym prędzej pognał bentleyem na dworzec, z którego odjeżdżały pociągi do Hiszpanii. Niestety pociąg, który Marcel chciał dogonić, odjechał wcześnie rano. Po dwóch godzinach odzyskał spokój i zrozumiał, że wybaczył Rodolfo. Nawet wstawił się za nim, kiedy wręczał rodzicom list, który Solange dla nich zostawiła, a oni, wściekli, grozili, że poruszą niebo i ziemię, by hiszpańska policja odstawiła z powrotem do Francji tego łowcę majątków, który zdołał porwać niewinną dziewczynę, w dodatku niepełnoletnią! Marcel jednak nigdy w świecie nie pozwoliłby, żeby Rodolfo trafił do więzienia… bo nigdy nikogo nie kochał tak jak tego pięknego, dumnego Hiszpana.
[59] Je t’aime (fr.) – Kocham cię.
1 luty 1927 r.
Solange zbudziła się oszołomiona. Przeciągnęła się jak zazwyczaj, ale kiedy wydostała ramiona spod kołder, zimno jak ostry nóż przebiło się przez jedwab jej piżamy od Coco Chanel. Przypomniała sobie, że jest teraz w ciemnym dworze rodziny Rodolfo, zagubiona wśród mgieł jak dryfująca łódź. Przykryła się z powrotem. Nie otwierając oczu, wyciągnęła rękę pod prześcieradłami w poszukiwaniu Rodolfo. Mętnie przypominała sobie, że ubierał się do spania już po północy, a może i później. Nie widziała go jednak śpiącego. Ręka trafiła na próżnię. Rodolfo nie było. Błyskawicznie rozbudzona, odrzuciła z oczu grzywkę. Dokąd poszedł? I która mogła być godzina? Spojrzała w stronę okna. Ciężkie aksamitne portiery nie przepuszczały światła i nie pozwalały się nawet domyślać, czy to ranek, czy wieczór. Usiadła, wydobyła prawe ramię na zimno i po omacku zaczęła szukać swojego małego zegareczka Cartiera. Z trudem sprawdziła godzinę w gęstym półmroku. Jedenasta rano. Odłożyła zegarek i z powrotem wtuliła głowę w poduszki. Nienawidziła wczesnego wstawania. W Paryżu zazwyczaj spała do późna, zwłaszcza kiedy poprzedniej nocy była na jakimś przyjęciu z dużą ilością koktajli, szampana i kokainy… Co prawda od czasu poznania Rodolfo trochę przyhamowała. Nie lubił, kiedy była pod wpływem narkotyków. Ten jej petit espagnol, jak nazywał go Marcel, potrafił być
strasznie staroświecki… Solange lekko się uśmiechnęła. Jeszcze ciągle nie bardzo wiedziała, dlaczego tak bardzo zakochała się w tym mężczyźnie, że nawet pojechała za nim do jego kraju, który – chociaż jej maman pochodziła z San Sebastián – zawsze wydawał jej się strasznie prymitywny. Może winne były jego oczy, ciemne i migdałowe, jak oczy Rodolfo Valentino, jej idola z czasów dorastania. A może czarne włosy, które zaczesywał do tyłu i wygładzał pomadą… Albo może ta przesadna powaga, z jaką chodził na przyjęcia, na które ciągnął Marcel. Może namiętność, jaka ogarniała ją, kiedy całował jej sutki, lizał językiem jej skórę i zagłębiał się w niej tak, że miała wrażenie, że tego dnia świat się skończy… Jedno było dla Solange jasne: życie z Rodolfo byłoby jak podróż przez pustynię bez wody. Poczuła, że musi być teraz blisko niego. Ta potrzeba była, jak zawsze, nagląca i smutna. Jednym ruchem zrzuciła z siebie kołdry i wstała z łóżka. Bose stopy dotknęły szorstkiego, cienkiego dywanu, który nie chronił przed zimnem podłogi. Zaczęła dygotać. Podeszła do okna i rozsunęła zasłony. Wczorajsza wieczorna mgła nadal wisiała w powietrzu, wydawała się nawet jeszcze gęstsza. Solange podeszła do miednicy ustawionej w kącie. Dygocąc z zimna, szybko się obmyła, uczesała i podbiegła do wielkiej szafy z ciemnego drewna. Była tak skostniała z zimna, że nawet nie spojrzała w lustro. Spomiędzy ubrań, jakie zabrała ze sobą w podręcznym bagażu, wybrała komplet koloru bordo od Coco Chanel, jej ulubionej projektantki, złożony z plisowanej spódniczki z dzianiny i szerokiego swetra z dekoltem w szpic. Szybko się rozebrała, włożyła jedwabną bieliznę i kombinację z tego samego materiału. W Paryżu nosiła ten kostium Chanel, kiedy szła z przyjaciółmi na pole golfowe albo na wycieczkę, wiedziała jednak, że w tym domu nawet taki strój nie ochroni jej dostatecznie przed zimnem.
Czy tu w ogóle jest jakaś przyzwoita łazienka, w której mogłaby się przyjemnie wymoczyć co rano, nie umierając z zimna? Ta, której używała wczoraj wieczorem, przypominała raczej lodową jaskinię. Wyjęła z neseserka szczotkę do włosów i wróciła do umywalni. Teraz dopiero spojrzała w lustro. Uznała, że wygląda strasznie. Blada, nieuczesana, z powiekami jeszcze popuchniętymi po niespokojnym śnie i ciemnymi podkowami pod oczyma. Uczesała się à la garçonne. Po raz pierwszy w życiu była zadowolona, że ma mocne i proste włosy. Dzięki temu będzie mogła się sama czesać do czasu, aż nauczy te wiejskie służące fryzowania lokówkami. Pomalowała oczy niemal czarnym cieniem. Rodolfo się to podobało, bo podkreślało głęboki błękit jej tęczówek. Hojnie użyła szminki do ust w kolorze bordo. Strój wykończyła, zawiązując na szyi jedwabną apaszkę i narzucając na ramiona płaszcz z grubego sukna o prostym kroju, z dużymi klapami, którym otuliła się jak najdokładniej. Chociaż tutejsza służba była nieokrzesana, Solange chciała tego pierwszego dnia pokazać się im ubrana ze swoją zwykłą paryską elegancją. Schodząc po schodach, mówiła sobie, że kiedy tylko zobaczy tę grubą wieśniaczkę, gospodynię domu, poprosi, żeby pokazała jej łazienkę. Kiedy już zeszła na parter, zaczęła się rozglądać za pokojem przypominającym ten, w którym podawano śniadania u ciotki Mathilde czy w château rodziców. Ale znalazła tylko mały salonik, w którym była oszklona szafka, bufet z marmurowym blatem, mało przytulna kanapa z brązowej skóry, dwa ciężkie fotele i okrągły stolik z piecykiem pod spodem, otoczony czterema krzesłami. W kącie wznosił się żelazny piec z wychodzącą z niego długą rurą, która sięgała aż do sufitu. Był wygaszony. Solange pomyślała, że zmiana urządzenia tego domu będzie od niej wymagała ciężkiej pracy. Przy zgaszonym piecu otoczenie było jeszcze bardziej ponure niż wczoraj. W żadnym z dwóch pokojów nie było nic, co przypominałoby śniadanie.
A Solange zaczynała być bardzo głodna. To sprawiło, że w końcu poszła do miejsca, do którego w innych okolicznościach nigdy by się nie wybrała: do kuchni. Pierwszym, co zobaczyła, była kucharka. Równe okrągła jak gospodyni, ale młodsza i z kruczoczarnymi włosami. Kręcąc się przed opalaną drewnem kuchnią, śpiewała głębokim kontraltem: Chodź tu, brunetko, chodź tutaj wdzięcznie, po ten medalion, po ten medalion, jaki ci zrobię z kawałka mojego płaszcza, po którym stąpała, po którym stąpała tak piękna stopa. Nauczyła się słów, słuchając tej piosenki, kiedy Don Fausto odpoczywał wieczorami, nastawiając na gramofonie to pasodoble spopularyzowane przez Raquel Meller w żałobie. Ramonica marzyła o tym, żeby zostać śpiewaczką kabaretową jak Meller, jednak nigdy nie odważyła się nikomu przyznać do tych grzesznych marzeń z czasów młodości. Obok Ramoniki siedziała, obierając kartofle, jedna z tych służących, które Solange wczoraj przyłapała w swojej sypialni na obmacywaniu jej halki. Ta, która wydała jej się mniej rezolutna. Nagle Solange drgnęła. Przy kuchennym stole siedział Dionisio, oparty łokciami o blat odrapanego stołu. W rękach trzymał kubek, z którego popijał coś ostrożnie. U jego stóp leżał ogromny pies o beżowobrązowej sierści, z którym pojawił się zeszłego wieczoru. Cała czwórka równocześnie zauważyła Solange
i wszyscy się wystraszyli. Ramonica przestała mieszać w rondlu. Służąca zacięła się nożem w palec i na widok własnej krwi omal nie zemdlała. Pies zaczął warczeć, zaś Dionisio odsunął naczynie od ust z takim pośpiechem, że oblał sobie brodę i koszulę. Odstawił kubek na stół, otarł usta wierzchem dłoni i natychmiast pożałował tego, co zrobił. Pierwszy raz od pięciu lat poczuł się brudny jak świnia. – Bonjour! – wybełkotał. – Tu as bien dormi[60]? Solange się zarumieniła. Mówił po francusku z doskonałym akcentem. Zauważyła, że pomimo zaczerwienionych oczu, niewątpliwie z powodu wczorajszego pijaństwa, Dionisio wyglądał na trzeźwego. Był nawet uczesany i – z wyjątkiem ciemnej plamy, która zaczęła rozlewać mu się na piersi – jego ubranie było czyste. Zanim dziewczyna zdołała zebrać myśli, żeby odpowiedzieć, do kuchni wpadła Pepita. Widok oniemiałej kucharki krwawiącej z palca i bladej jak śmierć Trini, wreszcie nowej pani wymalowanej jak kuplecistka i niewiedzącej, co z sobą zrobić, podczas gdy Dionisio patrzył na nią wzrokiem barana z poderżniętym gardłem – wszystko to wzbudziło w niej złe przeczucia. – Aj, señora! Don Rodolfo nie pozwolił nam robić hałasu, żeby mogła się pani spokojnie wyspać. Mam nadzieję, że pani wypoczęła? Ramonica w tej chwili przygotuje grzanki z masłem. Kawa też jest, świeżo zrobiona. Chciałaby pani, żeby jej podać śniadanie w jadalni? Przytłoczona nerwowym potokiem słów Pepity, Solange potrząsnęła głową przecząco. Wolała zostać w kuchni z tym szwagrem-alkoholikiem niż marznąć w zapuszczonej jadalni. – Zjem śniadanie tutaj. Nie zdejmując płaszcza, usiadła przy stole, możliwie najdalej od Dionisio i tego psiska, które nadal warczało, co prawda bardzo cichutko.
– Nie ugryzie? – spytała, nie spuszczając zwierzęcia z oczu. Dionisio się roześmiał. – Sandokán jest łagodny jak baranek. Po prostu nie ufa obcym. Solange popatrzyła na psa, a następnie na jego pana i kiwnęła głową. Dlaczego temu niechlujnemu człowiekowi przyszło do głowy nazwać swojego psa imieniem pirata z powieści Emilio Salgari? – Gdzie jest teraz mój mąż? – Spodobał jej się dźwięk słowa „mąż”. Pepita już poleciła Trini usiąść i założyła jej prowizoryczny opatrunek z czystej chusteczki wyjętej z kieszeni. – Siedzi z Don Evaristo w biurze… zapoznaje się ze sprawami Don Fausto. Są tam od samego rana. Podśpiewując pod nosem, Ramonica już kroiła kromki chleba, by przygotować grzanki. Pepita skończyła opatrywać Trini i poklepała ją lekko po policzku. – Do wesela się zagoi. Gdzie Lali? – Sprząta sypialnię Don Dionisio – płaczliwie odpowiedziała Trini. – Idź do niej i powiedz, żeby przyszła tu i obrała resztę kartofli, kiedy skończy… ty byś je zmarnowała. Zajmij się sypialnią państwa. I uważaj! Żebyś tam niczego nie poplamiła! Trini powolutku się podniosła i smętnie opuściła kuchnię. Pepita potrząsnęła głową. Ależ rozlazła jest ta dziewczyna! – Pospiesz się, Ramonico, bo Doña Sole może być głodna. – Nie Sole… Solange – poprawiła ją pani. – Przepraszam, Doña Soláns… Dionisio nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem. Pierwszy raz od dawna jadł śniadanie z kawą. Nie wiedział nawet, co go popchnęło, by pójść do kuchni, zamiast ratować się wódką z rodzinnej gorzelni, jak robił to
codziennie. Bawiły go reakcje wymuskanej żony brata. Ładna ta Francuzka… piekielnie ładna. Jeszcze nigdy nie widział równie pięknej kobiety. Znowu zdał sprawę sobie ze swojego upokarzającego upadku. Pierwszy raz od dnia powrotu z Maroka zapragnął znowu być tym młodzieńcem, w którym ojciec pokładał tyle nadziei. Podniósł się i poprosił Ramonikę, żeby ponownie nalała mu kawy. Pił ją potem pomalutku. Dzięki temu mógł jeszcze jakiś czas patrzeć na Francuzkę, z ukosa i ukradkiem. W kuchni zapanowało męczące milczenie, jak chmura wilgoci. Ramonica piekła grzanki, nie odważając się już nawet nucić. Pepita podała pani kawę i dodała mleka, które o świcie przyniósł z obory Manolo. Solange nieufnie podniosła ciężką filiżankę, która w jej delikatnych rękach wyglądała jak miska do zupy. Wbrew temu, czego się spodziewała, napój jej zasmakował. Piła, milcząc i nie podnosząc wzroku. Nie miała ochoty nawiązywać rozmowy z tym odrażającym pijakiem. Wystarczy, że musi znosić to, że obserwuje ją spod oka. I pomyśleć, że teraz już są rodziną… Ramonica zdjęła z patelni pierwszą porcję grzanek, położyła na talerzu i posypała cukrem. Pepita czym prędzej postawiła je przed panią. Solange osłupiała. Smażony chleb z cukrem na śniadanie…? Jak ma nauczyć te kobiety, żeby przygotowywały dla niej sok z pomarańczy, tosty i croissanty[61]? Sztywnymi palcami wzięła grzankę i ugryzła. Była tak głodna, że nawet to wydało jej się pyszne. Wyciągnęła rękę po drugą grzankę. Głos Dionisio sprawił, że aż podskoczyła: – Droga szwagierko, skoro mój brat jest zajęty przez całe rano, pozwolisz, żebym pokazał ci stajnię? Lubisz jeździć konno? Solange nie miała bynajmniej ochoty na samotny spacer z Dionisio, ale pomysł obejrzenia koni wydał się jej kuszący. Ostatnio jeździła konno tylko wtedy, kiedy razem z rodzicami wyjeżdżała do Château Gironde. W Paryżu miała dzień wypełniony bardziej interesującymi zajęciami… Ale
przypuszczała, że tu, na tej pustyni, na którą przywiózł ją Rodolfo, jazda konna może się stać źródłem niezłej rozrywki. Gdyby mogła pójść do stajni, nie musząc znosić obecności tego człowieka… Dionisio chyba wyczuł, o czym myślała, i zabolało go to. – Niczego się nie obawiaj, jestem trzeźwy – zakpił z nutką żalu w głosie. – Pokażę ci tylko konie i muły. A jeżeli twój delikatny nosek to zniesie, zajrzymy też do kurnika, do zagrody owiec i do świnek. Nie mamy zbyt wielu zwierząt. Tylko te, które są nam potrzebne, żeby się wyżywić. No, i kilka psów, które pilnują gospodarstwa. Ich budy stoją za domem. Radziłbym ci się cieplej ubrać. To nie bulwar Montparnasse. – Znasz Paryż? – Byłem tam, zanim wzięli mnie do wojska. Ojciec dał mi tę podróż w prezencie, kiedy skończyłem studia na inżynierii rolniczej. W tym domu potrafimy czytać, ba, nawet pisać… – Dionisio uzupełnił sarkazm swojej wypowiedzi, dodając złośliwie: – Potrafimy też przygotowywać różne skomplikowane dokumenty… nawet po francusku. Solange się zaczerwieniła i spuściła oczy. Co ten gbur sobie wyobraża? Pepita i Ramonica wymieniły spojrzenia. Dlaczego akurat dziś rano Don Dionisio jest taki złośliwy? Śmierć Don Fausto musiała go zaboleć bardziej niż okazywał swoimi ciągłymi pijaństwami. Pepita westchnęła niespokojnie. Solange zjadła resztę drugiej grzanki. – Dobrze – mruknęła po chwili niewygodnej ciszy, wzruszając ramionami z udaną niedbałością. – Taki spacer może być ciekawy… Mimo usiłowań Dionisio nie był w stanie powstrzymać uśmiechu, który zaczął rozpromieniać mu twarz. Pomyślał, że powinien wypić parę łyków wina, żeby ręce przestały mu drżeć. Dosłownie kilka łyków. Ale teraz, kiedy już wyciągnął piękną żonę Rodolfo na ten absurdalny spacer, powinien być trzeźwy… jeszcze przez jakiś czas. To była kwestia godności.
[60] Tu as bien dormi? (fr.) – Czy dobrze spałaś? [61] Croissant (fr.) – rogalik z francuskiego ciasta.
2
–
Mówisz, że ojciec zainwestował ponad połowę naszego kapitału w akcje
jakiejś firmy okrętowej, która nawet nie ma siedziby w Hiszpanii? Rodolfo patrzył w oczy Evaristo siedzącego po drugiej stronie biurka Don Fausto. Administrator rozpiął górny guzik koszuli, pod krawatem. Już od jakiegoś czasu kręcił się niespokojnie na krześle. – Właśnie tak, Rodolfo – odpowiedział niechętnie. – Usilnie go do tego zniechęcałem. Inwestowanie tylu pieniędzy w akcje jest bardzo ryzykowne. Ale on się zawziął… – Nie mogę uwierzyć, że mój ojciec popełnił taką niedorzeczność… Zawsze był taki ostrożny w sprawach finansowych! – Pozwól sobie powiedzieć, że w ostatnich tygodniach nie był sobą. Rodolfo czuł się niezręcznie podczas rozmowy z Evaristo. To, że był przyjacielem ojca jeszcze z czasów dzieciństwa, nie oznaczało, że znał go lepiej niż rodzina. Z drugiej strony, co on sam mógł wiedzieć o wątpliwościach, lękach czy pragnieniach Don Fausto? – A gdzie są dokumenty potwierdzające ten zakup? – O ile pamiętam, twój ojciec trzymał je w kasie pancernej. Rodolfo pokręcił przecząco głową. – Nie ma ich tam. Dziś rano, jeszcze zanim przyszedłeś, sprawdziłem wszystkie papiery w kasie, jeden po drugim… – Nie gniewaj się, Rodolfo, ale… może coś przeoczyłeś? Ostatnie dni
musiały być dla ciebie bardzo trudne… Rodolfo wyjął gauloise’a, włożył go do eleganckiej cygarniczki, którą Marcel podarował mu w tym innym, dawnym życiu, które rozwiało się jak dym dosłownie w ciągu kilku godzin… Zapalił. Ręce lekko drżały mu ze zdenerwowania. Zdał sobie sprawę, że nie poczęstował Evaristo i podsunął mu paczkę. Administrator odmówił. W głębi duszy był niezadowolony, że młodszy Montero zmienił się we Francji w fircyka. Rodolfo wyjął klucz z pierwszej szuflady, wstał i podszedł do wielkiej kasy pancernej, w której ojciec trzymał pieniądze i wszystkie dokumenty, które uważał za ważne. Otworzył ją, wyjął plik papierów, wrócił z nimi do biurka i położył przed Evaristo. – To wszystko, co było w kasie pancernej. Sam przejrzyj. Evaristo wydał ciężkie westchnienie i wziął się do roboty. Przeglądał pisma tak dokładnie, że Rodolfo zdążył przez ten czas wypalić trzy papierosy. W końcu administrator odchylił się na oparcie krzesła i mruknął: – Masz rację. Nie ma ich tutaj. Rodolfo zgasił papierosa. Tytoń sprawił, że język miał sztywny, a na podniebieniu czuł gorycz. – Jest jakieś inne miejsce, w którym można by tego szukać? Tamten zaprzeczył ruchem głowy. – W archiwach… ale przysiągłbym, że widziałem, jak je chował do tej kasy. – Dał ci klucz? – Skądże! – Oczy administratora aż pociemniały z przejęcia. – Chyba nie insynuujesz… – Evaristo, nie chciałem cię obrazić. Po prostu spytałem – powiedział Rodolfo. – Wiesz, jaka jest teraz wartość tych akcji?
– Myślę, że spadły, ale musiałbym sprawdzić… Rodolfo odetchnął głęboko, żeby opanować rosnącą panikę. – Sprawdź to od razu! Postaraj się też zdobyć kopię dokumentu własności. Jeżeli będzie można je sprzedać, nie tracąc pieniędzy, chcę się tego pozbyć jak najprędzej! – Przełknął ślinę i dodał: – Z tego, co zdołałem zauważyć, nasze wpływy pochodzą ze sprzedaży wina w okolicy i we Francji, poza tym z gorzelni, z wynajmu domów w Saragossie i z młyna… – Z młyna już nie. Twój ojciec sprzedał go cztery miesiące temu. – Co, ojciec sprzedał…? – Rodolfo nie zdołał dokończyć zdania. – Cztery miesiące… – wymamrotał. – Czyli… tuż po moim wyjeździe do Paryża. Dlaczego nic mi o tym nie napisał? Gdzie jest dokument? – W archiwum. Zaraz poszukam… Evaristo wstał, podszedł do ściany, przy której stały dwie stare drewniane szafki, i otworzył szufladę. Po chwili wyjął teczkę. Położył ją przed Rodolfo, po czym znowu usiadł. Rodolfo odłożył teczkę na bok. Sprawdzi, kiedy już będzie sam. – A gdzie są pieniądze z tej sprzedaży? – spytał. Evaristo odchrząknął i rozluźnił krawat. – Ojciec zainwestował je w akcje… Rodolfo uderzył pięścią w blat biurka. – W akcje! W urojone akcje, których kupna nie potwierdzają żadne dokumenty! Administrator znowu odchrząknął. – Twój ojciec powiedział mi, że chciał do ciebie napisać, żebyś miał rozeznanie w sytuacji. Zamierzał cię poprosić, żebyś wracał. Sprawy wina nie wyglądają dobrze w Hiszpanii, a gorzelnia też już nie jest tym, czym była. – Czyli jeżeli nie uda mi się odzyskać pieniędzy z tych cholernych akcji,
będę miał poważne kłopoty, tak? – Nie jesteś zrujnowany, jeżeli tego się obawiasz, ale z pewnością interesy rodziny nie wyglądają dobrze. Musimy postępować bardzo ostrożnie, jeśli nie chcemy… Evaristo nagle przerwał. Rodolfo zapalił kolejnego papierosa. Ze smutkiem popatrzył na paczkę gauloise’ów, ostatnią, jaka mu została. Ostatnio palił jak komin. Kiedy wykończy tę paczkę, wszystkie emocjonujące wspomnienia Paryża też znikną. Złość spowodowała, że zerwał się na nogi. Evaristo zrozumiał, że jego pryncypał uznał rozmowę za zakończoną i też wstał z krzesła. – Proszę sprawdzić, po ile stoją te akcje i zdobyć dla mnie dokumenty potwierdzające ich kupno – z naciskiem powiedział Rodolfo, po czym ponownie napełnił płuca dymem. Evaristo niechętnie skinął głową, a młodzieniec odprowadził go do drzwi. To, że ten młokos odprawia go jak zwykłego sługę, bardzo go zabolało. Zawsze uważał młodszego Montero za źle wychowanego. Nawet strata ojca nie usprawiedliwiała tak aroganckiego zachowania.
Solange wróciła ze spaceru z Dionisio przemarznięta do szpiku kości i z uszami zaczerwienionymi od zimna. Przy wejściu minęła się z administratorem, który grzecznie ją pozdrowił, wpatrując się w nią oczyma starego kruka. Pomyślał, że Rodolfo przywiózł sobie z Francji jakąś dziwkę. Była zbyt wytworna, żeby mógł ją tutaj zatrzymać, w tym szczerym polu. Tym bardziej, że nie mógł sobie pozwolić na spełnianie jej zachcianek, do których niewątpliwie była przyzwyczajona. Już z daleka czuło się od niej duże pieniądze i dobre wychowanie. Zbyt smaczny kąsek dla takiego smarkacza jak Rodolfo!
Uśmiech tego wysokiego, chudego mężczyzny sprawił, że Solange przebiegł po plecach dreszcz. Drżała jeszcze, kiedy wchodziła do biura. Zastała Rodolfo siedzącego w wysokim fotelu przed kominkiem. Nerwowo palił papierosa, wpatrzony w tańczące płomienie. Wydał się jej w tej chwili słaby jak dziecko. Podchodząc do męża, szybko omiotła wzrokiem pokój. Zniszczone biurko z kanciastym krzesłem, liczącym sobie chyba tysiąc lat, dwie szafki na archiwa i półki poumieszczane byle gdzie, dwa krzesła dla gości ustawione przy stole i para wysokich foteli obitych ciemnobrązową skórą przed kominkiem, który dawał przynajmniej nieco ciepła. Znów pomyślała, że urządzenie tego okropnego domu będzie ją kosztowało mnóstwo pracy. Nagle z radością odkryła na niskiej szafce gramofon Don Fausto. Był to staroświecki przyrząd z ogromną niebieską tubą wyglądającą jak gigantyczny kwiat, ale pozwalał przecież na słuchanie muzyki… Jakie płyty mogły być w tym domiszczu? Uważając, żeby nie oparzyć się resztką papierosa Rodolfo, wślizgnęła mu się na kolana i objęła rękami za szyję. Poderwał się. Nie usłyszał, jak wchodziła. Wyjął niemal dopalonego papierosa z cygarniczki i wrzucił do kominka – jak zawsze celnie. – Mon petit espagnol – szepnęła mu do ucha. – Ogień tak bardzo cię zajmuje, że nie usłyszałeś, jak twoja Solange wchodzi do pokoju? – Byłem zamyślony. – Rodolfo odsunął jej włosy do tyłu i zaczął całować ucho, tak zimne, iż miał wrażenie, że dotyka ustami kawałka lodu. – Rozmowa z Evaristo bardzo mnie zmęczyła. Trzeba z niego wyciągać informacje słowo po słowie. – Jest bardzo brzydki. Wygląda jak… Rodolfo nie dał jej skończyć: – Jak wampir z powieści Stokera, który cię tak przestraszył… A mówiąc
o wampirach… Odsunął szalik, którym Solange owinęła szyję, ugryzł ją leciutko tuż pod płatkiem ucha i prześlizgnął się wargami aż do obojczyka. Wybuchnęła kaskadą śmiechu. Dla Rodolfo, po spotkaniu z administratorem, ten śmiech zabrzmiał jak chóry anielskie. – Tu as bien dormi, chérie?[62] – spytał. Solange przytaknęła. W rzeczywistości chwilami czuła zimno i łóżko wcale nie było wygodne, ale uznała, że lepiej będzie skłamać. Już ona się postara, żeby tę okropną sypialnię zmienić w miejsce, w którym będą mogli do woli dokazywać. Rodolfo wyjął z kieszonki kamizelki zegarek z dewizką, otworzył kopertę i sprawdził, która godzina. – Co robiłaś dzisiaj rano? – Twój brat pokazywał mi posiadłość. Na dworze jest straszna mgła i okropnie zimno. A w niektórych miejscach leży jeszcze śnieg. – Dionisio? Był trzeźwy? – Chyba tak. – To prawdziwy cud! Nigdy go takim nie widziałem od… już od bardzo dawna, nawet nie pamiętam, od kiedy. I dokąd cię zaprowadził? Solange opowiedziała mu, że najpierw poszli oglądać konie w towarzystwie tego psiska, który nie odstępuje swojego pana. Bardzo spodobała jej się klacz Don Fausto. Przepiękne zwierzę! Toñin, syn Onofre, zapewniał ją, że zwierzę ma bardzo dobry charakter. Zaśmiewała się, kiedy Dionisio powiedział jej, że Don Fausto nazwał klacz Raquel – na cześć śpiewaczki Raquel Meller. Czy to nie urocze? Poza tym udało im się zobaczyć konie Rodolfo i Dionisio, zanim Toñin wyprowadził je na łąkę, żeby trochę pobiegały. Szwagier obiecał, że któregoś dnia pokaże jej wytwórnię, gdzie rodzina Montero produkowała wino – na obrzeżach
Cariñeny. Dlaczego nie zbudowali jej bliżej domu? I prawda, że jej petit espagnol nie będzie miał nic przeciwko, żeby czasem rano robiła sobie konną przejażdżkę na tej Raquel? Dzięki temu zdoła poznać okolicę i nie będzie się tak bardzo nudziła w tym dworze – tak zimnym i staroświeckim. Rodolfo, oczarowany, zgodził się na wszystko, zdejmując jej apaszkę z szyi. Pragnął tylko jednego: okryć pocałunkami nieskazitelny dekolt Solange, którego biel zawsze przypominała mu świeżo ubite białka jaj. – Widziałam też dzieci waszego nadzorcy, biegały i wrzeszczały przed stajnią. Nie mam pojęcia, jak one mogą się bawić na dworze… teraz, w takie zimno! Rodolfo uśmiechnął się mimo woli. Latorośle Pedro – czterech chłopców i dziewczynka z cienkimi warkoczykami, jeszcze bardziej psotna niż jej bracia – całymi dniami goniły się i chlapały w kałużach przed domkiem, w którym mieszkała cała rodzina, tuż obok stajni, jakby w ogóle nie zwracały uwagi ani na chłód, ani na piekielny upał. – Ale to, co mi się wcale nie podobało, to muły – ciągnęła żona, chcąc koniecznie podzielić się z Rodolfo swoimi odkryciami. – Jak można trzymać tak mało eleganckie zwierzęta? – Trzyma się je do pracy. Nie muszą być eleganckie – odpowiedział mąż ze śmiechem. Odsunął się od jej słodkiego dekoltu i spytał żartobliwie: – Czy twoi rodzice nie używają mułów w Château Gironde? Solange uderzyła go lekko po policzku. – Oczywiście że tak, głuptasie, ale ja ich nigdy nie oglądam – odparła, układając usta w serduszko. – I te kury… tak brzydko pachną… a świnie są takie brudne… Solange skrzywiła nosek, jakby chmura tego nieprzyjemnego zapachu nagle wydobyła się z kominka. On, ponownie skupiony na przesuwaniu wargami po skórze żony, zapominał powoli o Evaristo, o idiotycznej
inwestycji ojca, o kłopotach jawiących się na horyzoncie… aż usłyszał: – À propos, Rodolphe… Przerwał pocałunki i skupił uwagę na żonie. Kiedy Solange przestawała szczebiotać i nazywała go „Rodolphe”, wiedział, że powinien uważać. Zawsze zdobywała to, czego chciała, nawet jeżeli było to coś kompletnie absurdalnego. – Kiedy będę mogła zacząć urządzać ten dom? Cały jest taki ciemny i staromodny… Rodolfo przełknął ślinę. Jak jej powiedzieć, że mąż, którego uważała za bogatego, już takim nie jest? Czy nadal będzie trwała u jego boku, jeżeli nie będzie mógł jej zapewnić luksusowego życia i zabaw, do których przywykła? Po pewnym czasie, kiedy Solange już zaczynała się niecierpliwić, przyszło mu do głowy rozwiązanie, które uznał za salomonowe. – Wiesz co? Na początek zajmijmy się zmianami tylko w naszej sypialni. W tym domu jest wiele pamiątek po ojcu, które chciałbym przez jakiś czas zachować. Solange, rozczarowana, kapryśnie skrzywiła usta. – Już za parę dni powiem Onofre, żeby zabrał nas do Saragossy. Tam będziesz sobie mogła wybrać meble, kupimy też materiały, z których Pepita będzie mogła nam uszyć zasłony – obiecywał Rodolfo. – Tutaj to ona się zajmuje szyciem i naprawianiem. Zadowolona? Solange zamiast odpowiedzi ucałowała go w usta. – Och, Rodolphe, ten dom jest taki… – przerwała, szukając odpowiedniego określenia. – Taki mało przytulny. Rodolfo objął ją mocno. Ciepło, bijące od jej cudownego ciała, trochę uspokoiło lęk, jaki wzbudziła w nim rozmowa z Evaristo. Wtuliła się w jego ramiona jak ufna kotka. Kiedy byli tak blisko siebie, lęki i kłopoty przestawały istnieć.
– Nigdy mnie nie zostawiaj, mon amour… – wyszeptała.
[62] Tu as bien dormi, chérie? (fr.) – Dobrze spałaś, kochanie?
3
Rodolfo skończył się ubierać po poobiedniej sjeście i poszedł do pokoju brata. Od swojego przybycia zeszłego wieczoru nie miał jeszcze czasu, żeby porozmawiać z nim na osobności. Gdyby nie wiedział, że postępowaniem Dionisio kieruje alkohol, podejrzewałby, że brat umyślnie go unika. Zatrzymał się, wydobył kieszonkowy zegarek, sprawdził godzinę i potrząsnął głową. Szanse na to, że zastanie brata trzeźwego i z jasnym umysłem, były o tej porze niewielkie, nie chciał jednak jeszcze bardziej odkładać tej rozmowy. I tak czuł się dostatecznie źle od chwili, kiedy poznał treść testamentu ojca. Ponownie spojrzał na zegarek i postanowił spróbować szczęścia. Przed drzwiami sypialni wziął głęboki oddech i zastukał kilka razy. Czekał chwilę, która wydała mu się wiecznością. Nie usłyszawszy odpowiedzi, nacisnął klamkę i otworzył. Pokój brata wyglądał tak samo, jak go zapamiętał, kiedy brat wracał z uniwersytetu w Madrycie na wakacje i spędzał wolny czas, czytając książkę, wyciągnięty na pościelonym łóżku. Teraz też zastał go leżącego, jednak zamiast książki trzymał w rękach butelkę, w połowie wypełnioną przejrzystym płynem wyglądającym jak wódka. Rodolfo zadał sobie pytanie, jakim cudem ten człowiek o szklanym spojrzeniu, z pewnością kompletnie pijany, to ten sam młody entuzjasta, który niegdyś wprowadzał go w magiczny świat Juliusza Verne’a i Emilio Salgariego. Przełknął ślinę,
zanim zdecydował się przebić przez stęchłe powietrze wypełniające cały pokój. Dionisio apatycznie patrzył na zbliżającego się brata. Kiedy Rodolfo usiadł na brzegu łóżka, nawet nie poruszył. Przez kilka sekund obaj milczeli. Dionisio przyłożył butelkę do ust i pił długo i hałaśliwie. Rodolfo dalej milczał, wiedział jednak, że jeżeli nareszcie nie porozmawia z bratem, nie przestanie się czuć podle. Wskazał palcem butelkę. – Co pijesz? – spytał, by przełamać lody. Na odpowiedź musiał czekać dobrą chwilę. – Orujo[63]. – Z naszych winogron? Dionisio kiwnął głową i wyciągnął do niego butelkę. Rodolfo miał wielką ochotę wyjść stąd jak najprędzej, przyjął jednak podaną butelkę z dygocących rąk brata i łyknął ostrożnie. Natychmiast porwał go gwałtowny kaszel. Nigdy jeszcze nie pił tak mocnego alkoholu. Napój drapał w gardle. Chrząkając, oddał butelkę. – Dziękuję, że dzisiaj rano pokazałeś Solange nasz dom – wymamrotał niepewnie. – Wróciła z tego spaceru bardzo zadowolona. Brat, z lekkim uśmiechem w kącikach ust, wybełkotał: – Jest… bardzo ładna. Ponownie zapanowała niezręczna cisza. Rodolfo znowu odchrząknął. – Słuchaj… – zaczął. – Ja… chciałbym, żebyś wiedział, że nie zrobiłem nic, żeby ojciec mianował mnie dziedzicem domu Montero. Brat znowu podniósł butelkę i pił ostrożnie. Kiedy oderwał ją od ust, poziom płynu był zadziwiająco niski. – Ojciec, zanim wysłał mnie do Paryża, powiedział mi, że będę jego
następcą, ale nigdy mi nie przyszło do głowy, żeby… – Nie dręcz się, braciszku – przerwał mu niewyraźnie Dionisio. – Ojciec wiedział, co robi. Nigdy nie działał bez sensu. Rodolfo słuchał uważnie. W postępowaniu brata nie zauważył ani cienia złości, jedynie obojętność – to ona sprawiła, że poczuł się naprawdę winien, że w przeszłości nie poświęcił mu więcej uwagi. Bo teraz… co jeszcze można zrobić z tym człowiekiem? Jest już skończony… Czy w ogóle zareaguje, jeśli powie mu o sytuacji, w jakiej znalazły się interesy domu Montero? – Mnie się zresztą to wcale nie podoba – wyszeptał, zawstydzony, że zwierza się z tego właśnie przed Dionisio, który od dziecka uwielbiał wszystko, co związane z winnicami i produkcją wina. – Ojciec dał nam obu trudne zadanie. – Wyciągnął dłoń i wyjął bratu z ręki butelkę z orujo. Pociągnął solidny łyk mocnego alkoholu, który palił mu gardło, po czym oddał butelkę właścicielowi. Po ataku kaszlu dodał, jeszcze ze łzami w oczach: – Evaristo powiedział mi, w jakim stanie są nasze interesy i… prawda jest taka, że idą bardzo źle. W ciągu ostatnich miesięcy ojciec podjął jakieś działania, kompletnie niedorzeczne. Ich skutki są… – Rodolfo szukał słowa łagodniejszego niż to, którego pierwsze przyszło mu na myśl – bardzo niepokojące. Nie mam pojęcia, od czego zacząć, żeby zaprowadzić jakiś porządek… o ile w ogóle uda się coś z tym począć. Dionisio pił, leżąc na wznak na poduszce, wpatrzony nieobecnym wzrokiem w sufit, jakby zapomniał o obecności brata. Rodolfo zadał sobie pytanie, czy brat w ogóle zrozumiał to, co przed chwilą usłyszał. Może powinien był mu to powiedzieć wyraźniej? – Potrzebuję twojej pomocy, Dionisio – odważył się poprosić. – Ty najlepiej znasz się na hodowli winorośli i produkcji wina. Pomóż mi wyciągnąć dom Montero z tego impasu! Wiem, że testament ojca obszedł się
z tobą niesprawiedliwie, ale… – Nie wiedział, co ma powiedzieć dalej. Dionisio opróżnił butelkę do ostatniej kropli, odstawił ją na podłogę obok łóżka, poklepał poduszkę, odwrócił się twarzą do ściany i zwinął w kłębek. – Ja się już do niczego nie nadaję, braciszku… – wymamrotał przez zęby. – Daj mi spać. Rodolfo poczuł ciężar w żołądku. Wstał i na miękkich nogach ruszył w stronę drzwi. Wobec pewności, że będzie musiał sam jeden zmierzyć się z problemem ratowania domu Montero, ciężar ołowiu w brzuchu przerodził się w paniczny strach.
[63] Orujo (hiszp.) – wódka z winogron.
4
Kiedy Rodolfo wyszedł na lodowate zimno, dopiero zaczynało świtać. Z każdym oddechem z jego ust wydobywały się kłęby pary gęste jak dym z papierosa. Podniósł futrzany kołnierz pelisy, dokładnie otulił szyję szalikiem i włożył grube skórzane rękawice. Poranne niebo było bezchmurne i Pepita, która wiedziała na temat pogody więcej niż niejeden doświadczony zbieracz winogron, zapewniła go, że w południe zaświeci słońce. Rodolfo zostawił Solange śpiącą pod stertą kołder, tak otuloną, że z trudem dokopał się do jej ust, by je ucałować. Zresztą chyba nawet nie dotarło do niej, że to zrobił. Pogłaskał jeszcze widoczny spod kołder kawałek jej policzka i opuścił sypialnię, czując odrobinę zazdrości na widok żony rozluźnionej i dalekiej od problemów, które jego tak dręczyły. Byli w Casa de la Loma, jak miejscowi nazywali jego dom rodzinny, już prawie dwa tygodnie. Im dokładniej Evaristo objaśniał mu ostatnie działania ojca, tym sytuacja wydawała się gorsza. Dokumenty własności tych przeklętych akcji dotąd się nie pojawiły. Evaristo nie zdobył duplikatów, co powtarzał za każdym razem, kiedy Rodolfo na niego naciskał. Co gorsza, każde pytanie zadane staremu Pedro, nadzorcy wytwórni win i gorzelni, utwierdzało go w przekonaniu, że na temat winiarstwa wie bardzo mało. Miał wrażenie, że wszyscy, poczynając od Pedro, a kończąc na najmłodszym pracowniku wytwórni, uważają go za biednego nieszczęśnika, którego mogą do woli oszukiwać. Po raz pierwszy w życiu żałował, że ojciec swego czasu
nie wprowadził go w zagadnienia hodowli winorośli, zamiast trzymać z daleka zarówno od tych spraw, jak w ogóle od jego własnej miejscowości. Dobrze, że monsieur Bouillon i Saint-Michel nauczyli go dużo na temat handlu winem. Ufał, że przyda mu się to w przyszłości. Pospiesznie poszedł do stajni. Umówił się z Pedro w wytwórni win znajdującej się prawie o dwa kilometry od domu, bardzo blisko stacji kolejowej Cariñeny. Kiedy podchodził do stajni, zły humor jeszcze mu się pogłębił. Lepiej, żeby Toñin osiodłał już jego konia, tak, jak kazał zeszłego wieczoru. Jeżeli nie, ten pieszczoszek będzie miał okazję się dowiedzieć, gdzie raki zimują… Toñin, o dziwo, poprawił humor Rodolfo. Chłopak czekał na niego w stajni obok konia, już porządnie wyszczotkowanego i z krzesełkiem do wsiadania ustawionym obok. Na widok pana chłopiec stanął jak wryty w tak komicznej pozie, że Rodolfo nie mógł powstrzymać śmiechu. – Doskonale, Toñin – pochwalił go, wkładając nogę w strzemię i wskakując na grzbiet Pinto, konia, którego ojciec kupił mu, kiedy Rodolfo z doskonałym wynikiem skończył studia prawnicze. Chłopak o mało nie pękł z dumy. – Wyprowadź inne, niech się trochę poruszają – rozkazał Rodolfo. – Jeżeli chcesz, możesz sobie pojeździć. W ten sposób więcej zyskają… i ty też. Usta Toñina rozszerzyły się w gigantycznym uśmiechu, ukazując światu jego wielkie zęby. Niczego w życiu tak nie uwielbiał jak jeżdżenia konno po krętych ścieżkach pomiędzy winoroślami. Podał Rodolfo lejce i nie odetchnął, póki nie zobaczył, jak jego pan wyjeżdża przez bramę. Rodolfo odetchnął głęboko, mając nadzieję, że mroźne powietrze oczyści mu płuca z dymu niezliczonych papierosów, które wypalił od czasu, kiedy opuścili Paryż. Zanim skręcił do wytwórni win, zatrzymał się, by ze szczytu
wzgórza spojrzeć na rzędy szczepów winorośli. Ojciec polecił zasadzić je na początku wieku, by zastąpić te, które zniszczyła filoksera. Wystawały jak szkielety z czerwonawej, skostniałej ziemi, typowej dla tych stron, ale za kilka tygodni zaczną już puszczać pędy i liście, pod którymi będą tworzyły się grona winogron – trzeba będzie zacząć zbierać je w połowie września. Wokół Casa de la Loma rozciągały się ogromne połacie winorośli, w których w dzieciństwie bawił się z Marianą, gdzie w końcu raz udało mu się zamknąć ją w gęstym, zielonym więzieniu… Na myśl o przyjaciółce z lat dziecięcych poczuł przypływ melancholii. Co się mogło stać z tą dziewczynką, z którą latem czytywał baśnie i mity greckie pod dachem z winorośli, które otaczały Aguarón? Już tak dawno ją stracił z oczu… Severo Andrade wysłał jedyną córkę do Saragossy, do domu jej ciotki, wdowy po wojskowym, bo uważał, że wieś to dla niej za mało. Mieli wtedy po dwanaście lat… Rodolfo wytężył pamięć i poprawił się: nie, nieprawda, widział Marianę po jej wyprowadzce do miasta. Któregoś majowego wieczoru natknął się na nią na środku ulicy Alfonso. Był właśnie na wagarach, po ucieczce z internatu razem z kolegami Pepinem i Bartolomé. Chcieli swobodnie pospacerować po ulicach, mimo iż wiedzieli, że jezuici ich odnajdą i ukarzą za ten wybryk. Mariana wracała z wieczornej mszy z koleżankami. Wszystkie chodziły do szkoły prowadzonej przez zakonnice. Dziewczęta miały jeszcze zanieść kwiaty Madonnie del Pilar pod ścisłym nadzorem trzech nauczycielek. Ciemne włosy Mariana miała splecione w grube warkocze, które opadały jej z przodu na piersi. Rodolfo się do niej uśmiechnął. Odpowiedziała mu także uśmiechem i lekko poruszyła trzymanym w ręku bukietem na znak powitania, zanim fala koleżanek pociągnęła ją za sobą w stronę placu Pilar. Musieli mieć wtedy może po piętnaście lat… Na wspomnienie tego ostatniego spotkania wargi rozciągnęły mu się aż do uszu.
Skierował Pinto w stronę, w której rysowała się sylwetka miasteczka Cariñena: budynki stacji, rampa kolejowa, gdzie ładowano towarowe wagony, wreszcie lśniące szyny, trasą łączącą tę miejscowość z Saragossą. Fausto Montero polecił wznieść swoją wytwórnię win niedaleko stacji: budynku w kształcie prostopadłościanu, z czerwonawym dwuspadowym dachem i pobieloną fasadą, z szeregiem okienek niemal na wysokości dachu. Tam właśnie miał na niego czekać nadzorca, żeby jak co dzień rano wyjaśniać mu metody produkcji wina, poczynając od najprostszych, nie ukrywając przy tym samozadowolenia, że jego słuchacz okazał się niemal kompletnym ignorantem. Perspektywa spędzenia całego ranka w wytwórni w towarzystwie Pedro była tak mało zachęcająca, że Rodolfo postanowił zmienić kierunek. Zanim zacznie swoje „lekcje”, musi trochę pobyć w samotności. Pojechał drogą prowadzącą do Winnicy Bachusa, ulubionej winnicy ojca. Szczepy czerwonych winogron, liczące dziewięćdziesiąt lat, nieliczne, które uratowały się przed filokserą, dawały najlepsze wina rodziny Montero – o pełnym i bogatym, ale nie ciężkim smaku. Rosły na wzgórzu, skąd widać było pagórek, na którym stał rodzinny dom, a także rozległą równinę Cariñeny: właśnie ten widok oczarował Don Fausto, jeszcze kiedy był młokosem. A gdy w trzydzieści kilka lat później odziedziczył rodzinną posiadłość, zdołał kupić tę winnicę od poprzedniego właściciela, chorego staruszka bez rodziny, pozbywającego się stopniowo swoich majętności, by zapewnić sobie godną starość. Oferta, jaką złożył Don Fausto Matiasowi, okazała się tak kusząca, że stary nie chciał nawet słuchać Severo Andrade, który też pożądał winogron, jakie się rodziły na tym skrawku ziemi graniczącym z jego posiadłością. Sprzedaż doprowadziła do pogorszenia stosunków pomiędzy rodzinami Montero i Andrade. Seniorzy rodów przez wiele lat wadzili się ze sobą z powodu każdego głupstwa jak zaciekłe koguty.
Dotarłszy do celu, Rodolfo zsiadł z konia. Nie puszczając wodzy Pinto, przyglądał się długim rzędom szczepów winorośli. Już niewiele brakowało, żeby zaczęły puszczać pędy i zazieleniły ten zimowy, szary pejzaż. W tym momencie przypomniał sobie, że ojciec umarł właśnie w takim miejscu i że leżał tu przez całą noc, jak bezdomny pies potrącony przez wóz… Ta myśl tak go wzburzyła, że poczuł skurcz w sercu. Odetchnął głęboko, żeby uspokoić nerwy. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, oddalił się od konia i szedł po zamarzniętej ziemi, karmiącej szczepy winorośli, zapytując samego siebie, czy nie depcze miejsca, w którym ojciec wydał ostatnie tchnienie… Nagle potknął się i upadł twarzą na ziemę, raniąc sobie czoło o szkielet winorośli. Wstał i pomacał prawą skroń. Okazało się, że czubki palców ma poplamione krwią. Wyjął chustkę i przez jakiś czas trzymał ją przy ranie. Chyba nie krwawił za bardzo. Schował chustkę i otrzepał ubranie z ziemi. To by była dopiero ironia losu, gdyby tak zranił się w tym samym miejscu, w którym ojciec został śmiertelnie ranny w głowę! Rozejrzał się, szukając przyczyny swojego upadku. Po chwili ją znalazł. Był to wielki kamień, częściowo zagłębiony w ziemi, leżący pomiędzy dwoma winnymi szczepami. Jakim cudem rolnicy mogli zostawić podobny głaz, kiedy ostatnio tu kopali? Pochylił się i zaczął rozgrzebywać ziemię, aż udało mu się wydobyć kamień. Była to skałka pełna ostrych krawędzi, większa niż mu się początkowo wydawało. Musiała pochodzić z jakiegoś niedalekiego miejsca. A może z muru? Wyprostował się i dokładnie obejrzał kamień. Duża część głazu sprawiała wrażenie jakby splamionej czymś brązowym, przypominającym rdzę. Albo zaschniętą krew… Serce mu podskoczyło i prawie stanęło. A jeśli to właśnie tutaj ojca spotkała śmierć? Jeżeli się przewrócił, tak jak on, i uderzył głową w tę skałę? Stracił przytomność i się wykrwawił, a może nawet umarł tej nocy z zimna?
Nagle w mózgu zrodziła mu się myśl: a co jeżeli ktoś go uderzył? Musiał sobie powtarzać, że to absurdalne, i kilka razy głęboko odetchnąć, żeby odzyskać możność myślenia. Ale… jeśli to podejrzenie wcale nie było absurdalne? Ojciec miał w życiu wielu wrogów, a niektórzy mieszkali całkiem niedaleko, w Cariñenie czy w Aguarón. Wtedy przyszła mu do głowy niepokojąca refleksja: jeżeli śmierć ojca nie była wypadkiem, to komu mogła przynieść korzyść? Znowu głęboko odetchnął, odwrócił się i poszedł w stronę Pinto. Kamień schował do sakwy, którą zabierał ze sobą zawsze, kiedy jechał gdzieś konno. Podejrzenie zapadło mu głęboko w duszę. Komu mógłby się z niego zwierzyć? Kiedy wróci do domu, Dionisio będzie już pijany, poza tym nie spodziewał się, żeby brat zachował dawną bystrość umysłu. Evaristo odpadał. Był oczywiście doskonałym administratorem, ale nie czuł się powołany do wchodzenia w konfidencje z właścicielem. Pepita na pewno zareagowałaby przerażeniem, Solange też bardzo by się wystraszyła. W tym domu nie było nikogo, komu mógłby powiedzieć o tym, co go gnębi. Kiedy wsiadł na Pinto i już miał jechać do wytwórni, zauważył, że zbliża się do niego konno jakiś mężczyzna. Jechał od strony Aguarón. Siedział na koniu wyprostowany, ubrany był w pelisę podbitą baranim futrem i nosił czapkę, nasuniętą tak głęboko na czoło, że prawie nie było mu widać twarzy. Sylwetka jeźdźca wydała się Rodolfo znajoma, więc zaczekał, żeby się przywitać. Kiedy już się zbliżył, okazało się, że to Severo Andrade. Rodolfo pożałował, że się zatrzymał. Już od bardzo dawna nie widział ojca Mariany. Stosunki pomiędzy Fausto Montero a nim były bardzo złe, zresztą Rodolfo też nie lubił tego człowieka. Jako dziecko nawet się go bał. Zawsze, kiedy stary przyłapywał go sam na sam z córką, przyjaciółką Rodolfo, groził, że kiedy jeszcze raz zobaczy ich razem, spuści chłopcu solidne lanie.
Andrade zatrzymał konia tuż przed Rodolfo: sięgnął ręką do czapki, pozorując ukłon i zmusił się do krzywego uśmiechu. Młodzieniec zauważył, że lata nie złamały rywala ojca – wyglądał młodo, jego wiek zdradzały jedynie głębokie bruzdy przecinające twarz i worki pod oczyma. – Ukochany synek wrócił z Francji… – wycedził Andrade zjadliwie. Rodolfo nie spodobał się ten ton. Oddał ukłon chłodnym skinieniem głowy. – Don Severo… – Współczuję ci… Uśmiech Andrade zaprzeczał słowom, ale Rodolfo uznał, że lepiej odpowiedzieć jak najuprzejmiej. – Dzięki, Don Severo… – Cieszę się, że cię spotkałem, synu, mimo że na rozstaju dróg i w takie zimno! Od kiedy dowiedziałem się, że wróciłeś, chciałem z tobą porozmawiać o ważnej sprawie. Rodolfo pomyślał, że stanowczo nie powinien był tędy jechać. – Proszę mówić… Andrade wbił wzrok w Rodolfo i jakiś czas nie odwracał od niego swoich czarnych oczu. Młody zaczął się czuć nieswojo. W końcu Andrade się odezwał: – Wiem, że twój ojciec zostawił was w trudnej sytuacji… – Co panu każe tak myśleć? – przerwał ostro Rodolfo. Już po chwili pożałował swojej zapalczywości. – Tutaj wiadomości szybko się rozchodzą. Możesz być pewny, że dowiedziałem się o sprzedaży młyna o wiele wcześniej niż ty. Krew w Rodolfo zawrzała, ale mężczyzna zmusił się do zachowania obojętności.
– Jest jeszcze coś, o czym pan wie, a ja nie? Andrade parsknął śmiechem. Wyglądało na to, że spodziewał się podobnego pytania. – Twój ojciec sprzedał młyn, bo to był jedyny interes, który jeszcze przynosił zyski. Potrzebował pieniędzy dla utrzymania waszego trybu życia… takiego… zwariowanego. Rodolfo zrozumiał, że ten stary lis po prostu zastawił na niego sidła. A on w nie wpadł, jak zając. Ależ był głupi! – Nie spotkał się pan tu ze mną przypadkiem, prawda? Andrade się tylko uśmiechnął. Zmrużył oczy tak, że teraz tworzyły tylko groźną kreskę. – Bo ja nie wyjechałem konno w taki mróz po to, żeby rozmawiać o interesach ojca – ciągnął Rodolfo. – Czego pan właściwie chce? Uśmiech zniknął z twarzy Andrade z zadziwiającą szybkością. – Sprzedaj mi wytwórnię win i winnice twojej rodziny, zwłaszcza Winnicę Bachusa. Możesz sobie zostawić to śmieszne domiszcze na wzgórzu. Nikt tam nie zechce zamieszkać, nawet bezdomni! – Pan chyba zwariował! – wybuchnął Rodolfo. Ścisnął pięści tak mocno, że lejce wbiły mu się w dłonie. – Pan uważa, że muszę sprzedać za grosze nasze winnice takiemu sępowi jak pan? – Obrażasz mnie, synku – syknął Andrade, nie tracąc ani na chwilę równowagi. – Nie jestem zdziercą. Możesz liczyć na uczciwą ofertę. Przyjdź do mnie dziś wieczorem. Pogwarzymy przy kieliszku koniaku. Gdyby ofertę kupna winnic, którymi Rodolfo nie potrafił administrować, złożył mu ktokolwiek inny, być może zechciałby ją przyjąć. A w każdym razie obiecałby, że się nad nią zastanowi. Miał aż nadto wystarczającą władzę, by podjąć tego rodzaju decyzję – ojciec zastrzegł w testamencie, że cały jego majątek należy do młodszego syna, z wyjątkiem skromnej kwoty
przeznaczonej dla Amalii i drugiej dla Dionisio, którą zresztą ten ostatni miał otrzymać, tylko jeżeli przestanie pić. W zamian za to Rodolfo miał zaopiekować się bratem. Rodolfo łamał sobie głowę nad możliwościami sprzedaży tego przeklętego spadku. Planował urządzić się w Saragossie jako adwokat, chciał nawet zabrać ze sobą Dionisio. A teraz, kiedy w końcu otrzymał jakąś ofertę, musiała przyjść akurat od Andrade! Bezczelność tego starucha sprawiła, że odsunął od siebie jakąkolwiek możliwość przyjęcia jej. Pałając gniewem, rosnącym z każdą chwilą, starał się odpowiedzieć z opanowaniem: – Nie sprzedałbym panu nawet zdychającego muła, Andrade. Niech pan idzie do domu, żeby pan nie złapał zapalenia płuc! Starzy ludzie nie powinni przebywać na zimnie… Aluzja do wieku zraniła Andrade, ale mężczyzna umiał panować nad nerwami. Ani myślał dać się sprowokować temu młokosowi. – Mylisz się, chłopcze. Uważasz, że wiesz, co masz w rękach? Jedynym, który wie coś na temat wina, jest twój brat, ale on teraz woli pić je litrami niż dbać o wasze interesy. Pijak i niezdolny amator! Oto dwie wybitne osobistości, które uratują dom Montero! Rodolfo ściągnął lejce, żeby odjechać jak najdalej od tego wariata, ale głos Andrade gonił za nim: – Chcesz wiedzieć, dlaczego rozdzieliłem cię z Marianą, kiedy byliście dzieciakami? Rodolfo zatrzymał Pinto, zawrócił konia i wrócił na miejsce, gdzie czekał na niego triumfujący Severo Andrade. – Zawsze byłeś taki jak twoja matka. A ja nie chciałem obok swojej córki takiego zgniłego jabłka. Rodolfo podjechał jak najbliżej starego okrutnika. – Nie pozwalam, żeby pan tak mówił o mojej matce! Nikt pana nie
nauczył szacunku dla zmarłych? – Zmarłych? – parsknął Andrade przenikliwym śmiechem. – Nie znasz nawet połowy prawdy, mój mały. Jak myślisz, dlaczego twój ojciec wydał tyle grosza, żeby was wysłać jak najdalej od tej dziury? Że niby tacy z was luminarze? Z jakąż rozkoszą Rodolfo zrzuciłby go w tej chwili z konia! Uznał jednak, że lepiej będzie nie kierować się impulsem. Przy tym zrzucenie na ziemię tego starego despoty, siedzącego w siodle jak stuletni szczep winny, i tak nie byłoby łatwe… – Wynoś się do diabła, Andrade! – Kiedy już odzyskasz zdrowy rozum, wiesz, gdzie mnie szukać. Ale nie czekaj za długo! Im później, tym mniej warte będą te wasze winnice… bo i ty, i ten twój brat pijak doprowadzicie je do ruiny! Rodolfo odjechał wściekłym galopem. W mózgu cały czas tkwiło mu to, co ten stary powiedział o jego matce. Nędznik! Jak mógł nazwać „zgniłym jabłkiem” kobietę, która już od dwudziestu czterech lat leży w ziemi? I dlaczego wybuchnął śmiechem, kiedy Rodolfo wytknął mu brak szacunku dla zmarłych? Może insynuował, że śmierć jego matki skrywa jakąś mętną historię… i że dlatego ich ojciec za wszelką cenę chciał wysłać dzieci jak najdalej od domu? Potrząsnął głową. Głupstwo – powiedział sobie. Andrade chciał się po prostu zabawić ich kosztem, zasiewając wątpliwość tam, gdzie istniały tylko pewniki. Lepiej więcej o tym nie myśleć. I tak ma dosyć kłopotów. Nie ma co się zajmować bezowocnymi mędrkowaniami.
5
Rodolfo patrzył na siostrę i z trudem opanowywał chęć wylania jej dzbanka wody na głowę. W południe wrócił z wytwórni win, znużony monotonnymi wyjaśnieniami starego Pedro, i w jeszcze gorszym nastroju niż po rozmowie z Severo Andrade. Kiedy wjeżdżał przez bramę, zauważył hispano-suizę i szofera Onofre pomagającego Amalii wysiąść z wozu. Szofer rozcierał sobie skórę na karku, jak zawsze kiedy musiał nosić liberię. Dopiero wtedy Rodolfo przypomniał sobie o otrzymanym wczorajem telegramie, w którym siostra powiadamiała go o swojej wizycie i prosiła, żeby wysłał Onofre na stację w Cariñenie po nią i jej męża. Na widok Amalii poczuł się zupełnie zrezygnowany. Już od dziecka nie miał cierpliwości do starszej siostry, którą uważał za bardziej nieznośną niż natrętna mucha. Zawsze, kiedy ją widział, miał wrażenie, że od urodzenia była stara, zagniewana i z łonem zbyt suchym, żeby kiedykolwiek począć dziecko. Ale jeszcze bardziej niż siostry nie znosił swojego szwagra, Silvestre Mediny. Zwłaszcza od czasu, kiedy obaj z Dionisio dowiedzieli się od swego przyjaciela Pepina, którego kuzyn walczył w Alhucemas pod wodzą Silvestre, że szwagier nie stracił ręki podczas jakiegoś bohaterskiego czynu, tylko nieprzyjacielska kula ugodziła go po przebiciu na wylot żołnierza, za którym ich szwagierek się wtedy schował. Rana, właściwie niegroźna, uległa zakażeniu, co skończyło się gangreną. Rękę trzeba było amputować powyżej łokcia. Jednak „Jednoręki”, który z wielką zręcznością
krył swoje tchórzostwo, zdołał przekonać zwierzchników, że z racji zasług wojennych należy mu się awans – i odszedł do cywila w glorii i z dobrą emeryturą. Teraz ci dwoje siedzieli naprzeciwko niego po drugiej stronie stołu, podczas gdy służba podawała pierwsze danie. Amalia szczebiotała o wszystkim i o niczym jak zwariowana papuga. Wiedział, że starczy jej głupstw do mówienia na kolejne dwa dni. Kiedy tylko milkła, wkraczał Jednoręki… z kolejnymi głupimi uwagami. Sponad kominka rodzinnemu obiadowi prezydował portret matki. Rodolfo przypomniał sobie słowa Andrade. Co ten gnojek mu insynuował? Żeby się trochę podbudować, wypił duży haust wina. Solange z rezygnacją wpatrywała się w swój talerz zupy. Kiedy tu zamieszkała, zauważyła, że czasami rano Ramonica piekła na wielkiej patelni kawałki kury z jarzynami. Później gotowała na nich bulion – do zup i rozmaitych duszonych potraw – robiła sztufadę albo krokiety, nadziewane również resztkami z wczorajszego obiadu… Solange nawet lubiła kuchnię Ramoniki, ale tęskniła za wyrafinowanymi potrawami podawanymi w domu jej rodziców czy u tante Mathilde, której kucharz był uważany za jednego z najznakomitszych w Paryżu. W ostatnim liście do matki, do której pisała codziennie od dnia przyjazdu, prosiła o przysłanie książek kucharskich z francuskimi przepisami. W rzeczywistości Solange nie potrafiła sama ugotować nawet jajka na miękko. Poza tym wiedziała, że będzie musiała te przepisy tłumaczyć na hiszpański, tak, żeby Ramonica mogła zacząć je stosować. Oczywiście zakładając, że ta gruba śpiewająca baba umie czytać… Solange jednak tak bardzo tęskniła za francuską kuchnią, że z przyjemnością podjęłaby się tego zadania. Poza tym miałaby jakąś rozrywkę. W tym domiszczu, o którym nie mogła myśleć jako o swoim domu rodzinnym, dni wydawały się mieć dwa razy tyle godzin co w Paryżu. Najwyższy czas, żeby
zacząć kontrolować tę całą Ramonicę. Ta prostaczka robiła to, na co akurat przyszła jej ochota, nikogo się nie radząc. Pepita też nie liczyła się z Solange, a reszta służby zupełnie ją ignorowała. Z każdą sprawą biegały do gospodyni. Solange od dziecka protestowała przeciwko temu, co zaplanowała dla niej matka – przeciwko wyjściu za mąż za bogatego mężczyznę i prowadzeniu wielkiego paryskiego domu. Teraz, kiedy z miłości dała się zaciągnąć w to prymitywne miejsce, miała wrażenie, że wieśniaczki szepczą między sobą za jej plecami i wyśmiewają się z jej wytwornych manier. Była przekonana, że kiedy maman odpowie na jej listy, poradzi, żeby od razu ustaliła swoje własne zasady. Jakby to było takie proste! Powstrzymała westchnienie. Tęskniła. Tak chciałaby osobiście pożegnać się z rodzicami! Ale właściwie… całe szczęście, że akurat wtedy, gdy zdecydowała się na małżeństwo z Rodolfo, wyjechali na kilka dni do Château Gironde. Inaczej ich pospieszny ślub z pewnością nie doszedłby do skutku. Ostatecznie napisała do rodziców list i wrzuciła go do skrzynki Marcela, umierając ze strachu, że brat mógłby akurat wyjść z domu wcześniej niż zwykle i zaskoczyć ją in flagranti. Solange zalała fala smutku. A jeżeli maman się obraziła i nie odpisze na jej listy? Bezwiednie zaczęła bawić się naszyjnikiem z pereł. Uspokajała ją jedynie myśl, że Marcel pewnie zdołał już uspokoić matczyny gniew. Zawsze potrafił wytłumaczyć się z najgorszych wybryków. Przestała potrząsać naszyjnikiem i poprawiła apaszkę, okrywającą dekolt. Założyła ją jak szalik i przypięła broszką z białego złota od Cartiera, żeby się nie przekręcała. Na ten obiad wybrała suknię z dzianiny bordo, z obniżoną talią i plisowaną spódniczką oraz dopasowanym do sukni długim żakietem. Uszyto je dla niej na sezon zimowy w Maison Chanel. Solange zastanawiała się, gdzie kupi ubrania, kiedy przyjdzie wiosna i gdy Coco Chanel, Jean Patou i Madeleine Vionnet będą prezentować swoje nowe kreacje. Może uda
jej się przekonać Rodolfo, żeby zawiózł ją do Paryża… Ten pomysł wydał się jej tak pasjonujący, że postanowiła go nie odkładać. Zjadła jeszcze kilka łyżek zupy i zaczęła przyglądać się rodzinie męża. Cóż za nudziarze! Amalia, siedząca po przeciwnej stronie stołu, nie przestawała mierzyć jej wzrokiem. Solange wyczuwała dezaprobatę siostry Rodolfo tak samo intensywnie jak paskudny zapach używanych przez nią perfum. Ale o wiele gorsze było spojrzenie pana Silvestre. Jego oczy po prostu przekłuwały jej piersi, jak dwie zatrute szpile. Z dwojga złego wolała wpatrzonego w nią Dionisio. Kiedy schodziła na śniadanie do kuchni i zastawała go tam, pijącego kubek kawy i ciągle jeszcze trzeźwego, rozmowa z nim nawet sprawiała jej przyjemność. – Co ci się stało w twarz, Rodolfo? – spytała wreszcie Amalia. Zastanawiało ją to od chwili, kiedy brat podszedł do niej, by się przywitać. – Dzisiaj rano zraniłem się o szczep winorośli – odpowiedział. Nie miał najmniejszej ochoty mówić Amalii o tym, co znalazł w Winnicy Bachusa i schował w sakwie jeździeckiej. – Mam nadzieję, że dobrze przemyłeś ranę. Jeśli wda się zakażenie… Tu Amalia kątem oka spojrzała na pusty rękaw męża. – O, Pepita już się mną zajęła. Ma prawdziwą duszę samarytanki – zażartował Rodolfo. – Oh, chéri[64]… – szepnęła Solange, która na widok męża wracającego do domu z twarzą we krwi przeżyła chwilę grozy. Ale Amalia już zmieniła temat. – Gdybyście byli w zeszłym tygodniu w Saragossie, moglibyście pójść z nami na tańce według obrazów Goyi! – wypaliła, nie spuszczając oczu z Solange. – Nie mielibyśmy kostiumów – mruknął Rodolfo złośliwie. Jakiś czas temu skończył zupę. Teraz po prostu z nudów już drugi raz dolewał sobie
wina. Garnacha szybko uderzała mu do głowy. – Gdzie były te tańce? – W Teatro Principal. Jaka to była cudowna noc… Gdybyście widzieli ten tłum robotników i służących, tłoczący się jak barany przed bramą, żeby tylko zobaczyć, jak tam wchodzimy… Zamówiłam u krawcowej czarną suknię z koronkami i taką samą mantylę[65], zupełnie jak na tym rysunku, który pokazała mi moja przyjaciółka Purita, z portretu księżnej Alby Goyi! Silvestre stwierdził, że w całym teatrze nie było piękniejszej kobiety ode mnie… prawda, że tak powiedziałeś, skarbie? – No pewnie… – odpowiedział mąż apatycznie. – Jakiś fotograf, jeden z tych, co to wiesz, zrobił mi portret. Pokażę wam tę fotografię, gdy nas odwiedzicie. – Co to właściwie jest „taniec według obrazów Goyi”? – spytała Solange, tłumiąc ziewanie. – To święto, podczas którego zaproszeni goście prezentują stroje z czasów słynnego hiszpańskiego malarza, Francisco de Goyi – odparła Amalia. – Byłabyś najpiękniejszą mają[66], droga Solange. – Mają Ubraną czy Mają Nagą?[67] – zażartował Rodolfo. Amalia zgromiła go spojrzeniem i już miała przystąpić do kontrataku, gdy Silvestre przerwał jej głośnym westchnieniem. – Szarpiecie się jak pies z kotem… nic nowego. Nie cierpiał spotkań ze swoim sfrancuziałym szwagierkiem, zwłaszcza z powodu ciągłych sporów wybuchających pomiędzy nim a Amalią. Czy nie potrafią chociaż jednej rozmowy odbyć w spokoju? No, przynajmniej obserwowanie piersi tej Francuzeczki wynagradzało mu złą atmosferę… Solange nie rozumiała, dlaczego Amalia tak gwałtownie zareagowała na ten głupi żarcik. Poprawiła apaszkę tak, żeby końce opadały jej na piersi. Spojrzenia Jednorękiego zaczynały ją denerwować. Weszły służące, żeby zebrać talerze, więc Amalia zamilkła, nie chcąc
dyskutować z Rodolfo przy służbie. Na drugie była pieczona barania łopatka z kartoflami smażonymi na oliwie z dodatkiem czosnku, cebuli i papryki. Ramonica przygotowywała to danie już od poprzedniego dnia, zaś tuż przed podaniem posypała je rozmarynem i polała miodem. To zawsze była ulubiona potrawa Rodolfo. Kiedy Lali podała obiad, Amalia natychmiast oczyściła z kostek i pokroiła danie na talerzu Silvestre, żeby mógł wygodnie zjeść jedną ręką. Postawiła talerz przed mężem i ze zmarszczonymi brwiami spojrzała na brata. – Rodolfo, już dawno chciałam cię o to zapytać… gdzie jest Dionisio? Dlaczego nie siadł do stołu razem z nami? – Nie wiem, gdzie jest. Zjawia się i znika, kiedy chce – odparł Rodolfo, po kolejnym kieliszku wina mówił już trochę niewyraźnie. – Nie mam pojęcia, co z nim zrobić. Częściej bywa pijany niż trzeźwy. Solange położyła mu dłoń na przedramieniu. W tonie głosu Rodolfo wyczuła niepokojącą bezradność. – Czy wiecie, że król już podpisał dekret o utworzeniu Generalnej Akademii Wojskowej w Saragossie? – wtrącił się Silvestre, którego napięta atmosfera zaczynała męczyć. – Słyszałem, że mają zaproponować dyrekcję jakiemuś oficerowi, udekorowanemu w Maroku za zasługi i bohaterstwo. Nazywa się chyba Francisco Franco… To na pewno doskonała wiadomość dla naszego miasta. Poznałem tego Franco w Afryce i mogę cię zapewnić, szwagrze, że aby naprawić ten kraj, potrzeba nam właśnie takich ludzi jak on. Primo de Rivera okazał się za miękki, a króla interesuje tylko jego własna wygoda… i kobietki. Rodolfo pomyślał o zabłąkanej kuli, która trafiła Jednorękiego w tak mało bohaterskich okolicznościach, i musiał się pohamować, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Kiedy pomieszkiwał w domu Amalii, zanim został wysłany do Paryża, Silvestre próbował wprowadzić go w swoje polityczne
debaty w kawiarni Ambos Mundos, ale przyjaciele szwagra okazali się tak okropni, że zajrzał tam tylko jeden jedyny raz. Chrząknął znacząco, łyknął potężny haust wina i zajął się swoją porcją baraniny. Teraz nikt już nie wiedział, jak ożywić rozmowę. Szybko opróżniono talerze i kiedy Lali i Trini sprzątały je, żeby podać deser, wszyscy siedzieli ze wzrokiem ponuro wbitym w obrus. Ramonica przygotowała budyń z herbatnikami i świeżo ubitymi bezami, od dzieciństwa ulubiony deser Rodolfo. Smak słodyczy jednak nie oderwał go od myśli o kłopotach. A tym bardziej nie uwolnił od niewygodnej obecności siostry i szwagra. Przypomniał sobie o sprawie młyna. Spojrzał ostro na Amalię i rzucił: – Wiedziałaś, że ojciec sprzedał młyn? – Że sprzedał…co? – Amalia upuściła łyżeczkę, którą akurat wkładała do ust, plamiąc przy tym obrus. – Jak to możliwe? Byłam pewna, że młyn dawał dobre zyski… – Więc o tym nie wiedziałaś? – Oczywiście, że nie! Ojciec mi nigdy nic nie opowiadał! To ty byłeś źrenicą jego oka! Dlatego wszystko zostawił właśnie tobie… – Spojrzała z ukosa na męża i szepnęła: – Bo ta nędza, którą zostawił dla nas, w ogóle się nie liczy… Głos Amalii był ponury jak noc. Rodolfo spojrzał na szwagra. – A ty… wiedziałeś? Silvestre sapnął. Rodolfo właśnie dotknął kolejnej rany, boleśniejszej niż odcięta ręka. – Wasz ojciec nigdy się mnie nie radził. Nie mów, że o tym nie wiesz. – A co z pieniędzmi? – wypytywała Amalia, zawsze bardzo praktyczna w sprawach finansowych.
– Evaristo twierdzi, że ojciec zainwestował je w akcje jakiejś zagranicznej firmy okrętowej. Ale dokumentów tej transakcji nigdzie nie ma. – A więc? – spytała Amalia. Rodolfo wzruszył ramionami. – Myślałem, że sprzedam te akcje… to znaczy, jeżeli znajdę dokumenty i jeżeli akcje zwyżkują na giełdzie. – Myślę, że to bardzo rozsądna decyzja – stwierdziła siostra. – Ale co zrobisz, jeżeli te dokumenty się nie znajdą? Rozmowę przerwało trzaśnięcie drzwiami. Solange zauważyła, że Rodolfo i jego siostra wymienili ponure spojrzenia. Przyczyna zamieszania nie dała długo na siebie czekać. – Co ja widzę! Wspaniała Amalia i jej… bohaterski… małżonek! Pocałuj mnie… kochana siostrzyczko… Dionisio był tak zalany, że trudno było zrozumieć jego bełkot. Ruszył biegiem do siostry i spróbował pocałować ją w policzek. Amalia skrzywiła nos i cofnęła głowę. – Śmierdzisz winem. Silvestre wstał i próbował ostrożnie oderwać szwagra od żony, ten jednak koniecznie chciał pocałować Amalię. Rodolfo zerwał się z krzesła. Należało interweniować, zanim sprawy przybiorą poważny obrót – nie wierzył w cierpliwość Jednorękiego. Okrążył stół, chwycił Dionisio za ramię i odciągnął nieco na bok. Sandokán, który cały czas śledził ślepiami swego pana, zrozumiał ten gest jako groźbę. Pokazał Rodolfo zęby i zaczął szczekać. Uspokoił go dopiero Dionisio, wołając po imieniu i głaszcząc po głowie. – Siadaj z nami i zjedz coś… – syknął Rodolfo przez zęby. Widok najstarszego Montero przy stole w takim stanie nie należał do
najprzyjemniejszych, ale Rodolfo obawiał się, że brat oprócz alkoholu nie ma nic w żołądku. – Samym winem nie wyżyjesz… Brat obrzucił go szklanym spojrzeniem i spróbował się uśmiechnąć. Amalia kątem oka obserwowała psa. – Jak mogłeś tu wejść z tym psiskiem? – burknęła z oburzeniem. – Mam nadzieję, że nie ma pcheł… Taki komentarz na temat psa, który często bywał jedynym towarzyszem Dionisio, dotarł do niego przez opary alkoholu i ugodził do żywego. – Nie jestem… głodny – wybełkotał. – Idę do… siebie. Silvestre nie musiał już nic więcej słyszeć. Uznał, że najwyższy czas stracić z oczu tego pijaka. Bracia jego żony zawsze wydawali mu się jacyś osobliwi, z tym, że Rodolfo, którego od pierwszej chwili uznał w duchu za nieodpowiedzialnego rozrabiakę, przynajmniej znał umiar w piciu. Położył rękę na ramieniu Dionisio i pchnął go w stronę drzwi. Tamten nie protestował. Chciał jak najprędzej dostać się do swego pokoju i zasnąć w towarzystwie Sandokána, zamiast znosić towarzystwo tych dwojga nudziarzy. – Powinieneś teraz odpocząć, szwagierku – mówił Silvestre. Następnie przysunął usta do ucha Dionisio i szepnął: – Wiem, co przeszedłeś pod Annual, wierz mi… Mnie to marokańskie piekło prześladowało przez wiele miesięcy. Wiem, że pijesz, żeby zagłuszyć te koszmarne wspomnienia, ale wino nie jest dobrym rozwiązaniem. Powinieneś być dzielny i stawić czoła wspomnieniom… Uwaga na temat Annual i namawianie, by był dzielny, sprawiły, że Dionisio wybuchnął. Odepchnął od siebie Silvestre i wrzasnął: – Ty mi będziesz mówił o odwadze, przeklęty kabotynie? Myślisz, że nie wiem, jak straciłeś rękę? Idźcie wszyscy do diabła! Zataczając się, wybiegł z jadalni, a za nim szczekający, zły Sandokán.
Silvestre wrócił do stołu blady, ze spuszczoną głową. Amalia zagryzała dolną wargę, żeby nie rozpłakać się ze złości. Rodolfo usiadł z powrotem i rozłożył sobie serwetkę na kolanach. Solange patrzyła to na jedno, to na drugie, nie pojmując, co takiego zaszło pomiędzy Silvestre i Dionisio. – Biedna Solange! – powiedziała Amalia ze słodyczą. – Przestraszyła cię nasza rodzinna kłótnia. Zagadnięta, nie będąc w stanie nic powiedzieć, zmusiła się do lekkiego uśmiechu. – Nie bój się, kochane dziecko! My się często kłócimy, ale nigdy nie dochodzi do rozlewu krwi. Silvestre sceptycznie się skrzywił, obrażony wyskokiem Dionisio. Amalia, która często odgrywała rolę rozjemcy, dodała: – Wiesz, co sobie pomyślałam, Rodolfo? Brat wzruszył ramionami. Pomysły Amalii nie oznaczały nic dobrego. – Co byś powiedział na to, żebyśmy wydali przyjęcie w naszym domu w Saragossie, by przedstawić Solange naszemu towarzystwu? – Chciałaś powiedzieć, żeby ją pokazać waszym przyjaciołom – uzupełnił złośliwie brat. Siostra udała, że nie zauważyła tej nowej złośliwości. – Tak piękna i wytworna dziewczyna musi przecież prowadzić życie towarzyskie, Rodolfo. Nie możesz trzymać jej tutaj w zamknięciu. Zajmę się wszystkimi przygotowaniami. Obiecuję ci, że to będzie najwspanialsze przyjęcie, takie, jakiego Saragossa nie widziała od wielu lat! Zaproszę całą śmietankę miasta. Solange jest tego warta. Zajście z Dionisio zaraz po rannym spotkaniu z Severo Andrade tak stłamsiło Rodolfo, że nie miał nawet siły, żeby się sprzeciwić. – W porządku, siostrzyczko. Rób, co ci się podoba.
Po raz pierwszy od początku posiłku Amalia szczerze się uśmiechnęła. Spojrzała na szwagierkę i mrugnęła. – Zobaczysz, jak się świetnie zabawisz, kochanie… Solange z wymuszonym uśmiechem skinęła głową i odsunęła talerz z deserem na środek stołu. Straciła nawet tę odrobinę apetytu, jaka jej jeszcze pozostała…
[64] Oh, chéri (fr.) – Och, kochany… [65] Mantyla (hiszp. mantilla) – tradycyjne przybranie głowy z koronki, oparte na wysokim grzebieniu. [66] Majo, maja (wym. Macho, macha) – określenie ludzi z niższych klas XVIII i XIX w., głównie z Madrytu, ubierających się specyficznie; stroje maj często naśladowały hiszpańskie arystokratki. [67] Maja Ubrana, Maja Naga – obrazy Francisco Goyi (1746-1828), portrety Księżnej Alby.
6
Skończył
się marzec, a Evaristo nadal nie odnalazł dokumentów
potwierdzających kupno akcji. Rodolfo był przerażony. Nie wiedział już, co myśleć ani jakie podjąć decyzje. Im bardziej wgłębiał się w ostatnie interesy ojca, tym mniej z nich rozumiał. Dlaczego ojciec sprzedał młyn, jedyny interes, który jeszcze ciągle przynosił jakieś zyski, w dodatku nie mówiąc o tym swoim dzieciom? I jak mógł być tak nierozsądny, żeby pieniądze z tej sprzedaży zainwestować w coś tak niepewnego jak akcje? Przydałyby się przecież na unowocześnienie wytwórni win, a nawet gorzelni, której wyposażenie też było już stare. Kiedy Marcel zawiózł jego i Solange do Château Gironde, pokazał mu maszyny ostatnio unowocześnione przez ojca. Któregoś dnia pojechali nawet z wizytą do Château Mouton Rothschilda, sąsiedniej posiadłości, którą Philippe podjął się wydobyć z letargu, w jakim pozostawała przez wiele lat. Rothschild projektował, że będzie przeprowadzał dojrzewanie i butelkowanie win na terenie swojej posiadłości, zamiast, jak dotąd bywało, sprzedawać wino w beczkach kupcom z Bordeaux, którzy następnie zajmowali się wszystkimi niezbędnymi procesami produkcji. Według planów Philippe’a wino miało wychodzić z Mouton Rothschild już opatrzone etykietami, gotowe do konsumpcji na najbardziej arystokratycznych stołach świata. Posiadłość w pełni odpowiadałaby za jakość wina. Podczas cudownych dni spędzonych w Médoc Rodolfo starał się
zapamiętać wszystko, co opowiadali mu Marcel i Philippe. Bardzo chciał przekazać to Don Fausto. Czy nie mogliby robić podobnie z ich wspaniałą garnacha? Wymyślił nawet, że zdobyłby trochę krzewów winorośli win merlot i cabernet-sauvignon i zawiózł je do domu, kiedy będzie wracał… Ziemia w Médoc była podobna do tej w Cariñenie. Czemu francuskie szczepy nie miałyby się tu dobrze rozrastać? Z czasem można by produkować z nich wino nieco łagodniejsze niż garnacha… Wiadomości na temat winiarstwa uzyskane od Marcela i Philippe’a oraz projekt zasadzenia u siebie w winnicy szczepów z Bordeaux celem odnowienia wina produkowanego przez ojca – wszystko to napełniało go entuzjazmem. Jednak teraz, kiedy rzeczywistość najwyraźniej sprzysięgła się przeciwko tym marzeniom, tutejsze winnice były już tylko nieprzyjacielskim wojskiem, trzymającym Rodolfo w swoim zielonym więzieniu. Solange widziała, jak Rodolfo z dnia na dzień słabnie. W jego twarzy nie było już ani śladu radości. Kiedy nadchodziła noc i mąż szukał w łóżku jej ciała, wydawało się, że jakiś robak smutku toczy od środka jej dawnego niezmordowanego kochanka z Paryża, tego namiętnego mężczyznę, który po miłosnych uniesieniach szeptał Solange do ucha, że jest jego bóstwem wyrzeźbionym w złocie i że będzie kochał ją całe życie… Obejmowała go pod kołdrą, by dać mu swoim ciałem takie szczęście jak dawniej, ale na próżno – zimne i ciemne domiszcze stopniowo odbierało jej dawnego Rodolfo. Nowe życie straszliwie nudziło Solange. Rodolfo wciąż nie zabrał jej do miasta, by mogła kupić meble i zasłony, którymi chciała ozdobić ich brzydką i niewygodną sypialnię. Jej jedynymi rozrywkami były spacery wśród winnic w chanelowskim stroju do golfa, grubym płaszczu i płaskich pantoflach, jazda konna na Raquel, wreszcie rozmowy z Dionisio, który od dnia, kiedy pierwszy raz spotkali się w kuchni, co rano schodził tam na śniadanie o tej
samej porze co ona, w czystym ubraniu, ogolony i niemal trzeźwy. Solange odkryła, że Dionisio to wykształcony i kulturalny mężczyzna, z którym mogła rozmawiać po francusku. Mówił tym językiem równie dobrze jak Rodolfo. Wiele razy musiała się gryźć w język, by nie spytać go, dlaczego nie robi nic, żeby skończyć z czymś tak niezdrowym jak picie. Dlaczego ten porządny i przystojny mężczyzna nie był w stanie uwolnić się od kadzi taniego wina, w której w miarę upływu dnia pogrążał się coraz głębiej? Kiedy nadszedł 15 kwietnia, dzień, w którym mieli jechać do Saragossy, by wziąć udział w przyjęciu u Amalii planowanym na następny wieczór, Solange sama dziwiła się, jak wiele nadziei wiąże z tym przyjęciem. Co nie znaczyło, że wierzyła, iż jej wysztafirowana szwagierka potrafi organizować spotkania towarzyskie równie udane jak te, w których Solagne brała udział w Paryżu, ale przynajmniej to przyjęcie pozwoli jej na kilka dni się oderwać od monotonii Casa de la Loma, która zaczynała już ściskać jej serce. Bardzo pilnowała Lali przy pakowaniu walizki. Solange przekonała Rodolfo, że muszą zabrać ze sobą tę służącą. Dziewczyna wydawała się jej sympatyczna. Była bardzo rozgarnięta i szybko nauczyła się opiekować luksusowymi strojami Solange, a także układać jej włosy, które szybko rosły i już zdecydowanie wymagały fachowej ręki artysty, by nabrać odpowiedniego wyglądu. Solange liczyła na to, że w Saragossie znajdzie zakład fryzjerski, w którym będą umieli ściąć jej włosy równie dobrze jak w Paryżu. Nie miała zamiaru staromodnie związywać włosów w kok jak jej szwagierka. Kiedy zobaczyła swoje odbicie w lusterku hispano-suizy, pomyślała z przerażeniem, że maman niechybnie dostałaby ataku nerwowego, gdyby zobaczyła ją tak zaniedbaną… W Saragossie Amalia skrzywiła się na widok Lali wchodzącej do holu za Rodolfo i „tą Francuzką”, jak zwykła nazywać Solange, kiedy byli sam na
sam z Silvestre. Nie powiedziała ani słowa, ale tak zacisnęła wargi, że prawie jej zbielały. Służąca powinna była wejść do domu wejściem dla służby, przez kuchnię, jak to zrobił szofer, który niósł ich rzeczy. Nie mówiąc o tym, że Amalia dysponowała tylko jednym pokojem dla służby, w którym spała Petra, jej służąca od dnia ślubu. Od razu jednak przyszło jej do głowy, że siostrzenica Pepity świetnie jej się nada do pomocy podczas przyjęcia. Cztery ręce zrobią więcej niż dwie. Poleciła więc, żeby Lali spała razem z Petrą, co bynajmniej nie spodobało się jej służącej, która z korytarza podpatrywała gości. Później Amalia przestała się już przejmować obecnością dziewczyny. Następnego dnia rano Rodolfo zbudził Solange bardzo wcześnie. Mieli się zająć kupowaniem mebli i materiału na zasłony do ich sypialni, tak, jak jej to obiecał. Kiedy Solange prawie dwa miesiące temu po raz pierwszy jechała przez Saragossę, miasto wydało się jej małe i smutne w porównaniu z ciągłą wrzawą Paryża, z jego wiecznie przepełnionymi kawiarniami, salami varietés, które nigdy się nie zamykały, i wspaniałymi przyjęciami w rezydencjach wyższych sfer… Rodolfo pokazał jej bazylikę Madonny del Pilar i katedrę De la Seo, gdzie Solange czuła się zastraszona jak myszka, okryta welonem, który Rodolfo nagle wyciągnął z kieszeni płaszcza, zmuszając ją do nakrycia nim głowy. Solange nie cierpiała kościołów i nie chodziła na mszę od czasu, kiedy skończyła szkołę zakonnic, do której zapisała ją matka – zgodnie z tradycją rodzinną katoliczka. Owszem, podobało jej się spacerowanie po ulicach pod arkadami Paseo de la Independencia, gdzie przechadzał się cały kwiat społeczności Saragossy. Dobrze czuła się również na ulicy Alfonso, wychodzącej na plac przed bazyliką Madonny del Pilar, gdzie pełno było eleganckich sklepów, których markizy przesłaniały chodniki. Poza tym odpoczywała w parku Arboleda de Macanaz, dokąd szło się przez most Puente de Piedra na Ebro, w pobliżu którego rozładowywano barki
przewożące ludzi, wozy i konie z jednego brzegu rzeki na drugi. Rodolfo zaprowadził ją do magazynów Moliner na Espoz y Mina, blisko ulicy Alfonso, gdzie wybrali meble do sypialni. Solange podobałoby się coś bardziej nowoczesnego, w stylu garsoniery Marcela, ale musiała zadowolić się tym, co oferował sklep. Nowe łóżko z zagłówkiem z rzeźbionego drzewa było naprawdę ładne, a już z pewnością o wiele wygodniejsze niż ten skrzypiący grat, na którym dotychczas spali, uwieńczony ciemnosinym zagłówkiem, którego Solange nie znosiła. Materiał na zasłony i prześcieradła kupili w magazynie San Gil, na pełnej zieleni Don Jaime, ulicy równoległej do Alfonso, prowadzącej do placu katedralnego. W połowie Don Jaime znajdowała się fontanna, którą Rodolfo nazywał „fontanną Samarytanki”, ponieważ przedstawiała kobiecą postać odlaną z żelaza, niosącą dwie amfory – jedną na prawym ramieniu, a drugą opartą o lewe biodro. Z amfor płynęła woda. W magazynach San Gil Francuzka kupiła kilka par pończoch i kostium z dzianiny, który wprawdzie nie dorównywał elegancją kreacjom z salonu Coco Chanel, ale miał być przydatny podczas porannych spacerów po winnicach. Na zakupach i zwiedzaniu dzień minął im bardzo szybko. Nadeszła pora, by przyszykować się na przyjęcie. Amalia poleciła, żeby Lali wbiła się w zapasowy strój sporo drobniejszej od niej Petry, i zajęła się ustawianiem przekąsek na wielkim stole, służącym jako bufet – ten nowomodny pomysł wypatrzony w jakimś piśmie wydał się pani domu szczytem elegancji. Solange sprzeciwiła się Amalii i znów przywołała do siebie Lali, gdyż dziewczyna miała jej ułożyć włosy lokówkami i pomóc się ubrać. Pani domu uznała to za afront, jednak – ze względu na dobro przyjęcia – nie dała tego po sobie poznać. Rodolfo szybko się ubrał i opuścił sypialnię, nie chcąc przeszkadzać Solange. Kiedy wrócił, mając zupełnie dość nużących rozmów o polityce
prowadzonych przez Jednorękiego w saloniku, omal nie wypuścił papierosa z palców. Solange szła w jego stronę, ubrana w złocistą sukienkę, którą nosiła, kiedy po raz pierwszy zobaczył ją w salonie Porterów! Lali bardzo dobrze ją uczesała, a czoło Solange ozdabiała wstążka z błyszczących cekinów. Usta, umalowane ostrą czerwienią, ukazywały w uśmiechu wspaniałe zęby. Rodolfo zaciągnął się i z przejęcia połknął dym. To, co w Paryżu wydawało mu się bajką, tutaj, w tym mieszkaniu, ciemnym jak złe myśli i umeblowanym bez cienia wdzięku, przypomniało mu bezwstydne dziewczyny z kabaretu. A nawet inne, jeszcze gorsze… Nie chciał, żeby goście Amalii poznali jego żonę ubraną w ten sposób. Potrząsnął głową. – Chérie, nie obraź się, ale… – Odchrząknął niespokojnie. – Czy zabrałaś może też jakąś inną suknię? Solange uśmiechł zamarł na ustach. Była już wystarczająco zdenerwowana, kiedy się ubierała i miała coraz mniejszą ochotę na to przyjęcie, a w tej chwili najchętniej by stąd uciekła. Bystra Lali wyczuła zbliżającą się burzę i wyszła z sypialni, ostrożnie zamykając za sobą drzwi, żeby nie narobić hałasu. – Ta suknia ci się przecież zawsze podobała – szepnęła Solange. Oczy zaczęły jej wilgotnieć. – Mówiłeś, że kiedy zobaczyłeś, jak w niej tańczę w salonie Porterów, pomyślałeś, że jestem wróżką. Już nie pamiętasz? Rodolfo podszedł do niej i obsypał pocałunkami jej dekolt. Nie przyszło mu do głowy nic innego, by złagodzić to, co miał jej powiedzieć. – I dalej mi się podoba. Podkreśla twoją boską piękność, ale… jest nieodpowiednia dla tych ludzi. Źle cię ocenią. Poza tym powinnaś trochę mniej się umalować. Posłuchaj mnie, Solange. To nie klub The Jockey. Jesteśmy w domu mojej świątobliwej siostry. – Co do tego nie mam żadnych wątpliwości!
Ze złością odepchnęła Rodolfo od siebie, zerwała opaskę z włosów, rzuciła ją na łóżko i podeszła do walizki. Chciał złagodzić swój brak taktu, delikatnie złapał żonę za ramiona. W jej oczach zobaczył łzy, ale najbardziej zaniepokoiła go kryjąca się za łzami złość. – Solange, kochanie! Nie miałem zamiaru cię obrazić. Chciałem ci tylko oszczędzić przykrości. – Mnie? – krzyknęła napastliwie. Rodolfo nigdy jej takiej nie widział. – Wszystko mi jedno, co sobie pomyśli twoja siostra i jej przyjaciele. Robisz to dla siebie! – Otworzyła kuferek i wyjęła suknię z czarnego jedwabiu, ozdobioną strasem. „Mała czarna” z obniżoną talią, bez rękawów i ze spódniczką do kolan, uszyta z myślą o koktajlach i przyjęciach, była ostatnim krzykiem mody w Paryżu od czasu, kiedy Coco Chanel zaprezentowała ją w październiku 1926 roku. – Bardzo się zmieniłeś od czasu, kiedy tu jesteśmy, Rodolfo – mruknęła, walcząc ze łzami. – Zachowujesz się jak jakiś petit-bourgeois. Rodolfo odetchnął głęboko, by nie powiedzieć niczego, co dolałoby oliwy do ognia. Był zły, kiedy Solange i Marcel zarzucali mu drobnomieszczaństwo. Poczucie wyższości było jedną z cech łączących to rodzeństwo. Solange zrzuciła złocistą suknię, pasującą do niej halkę i jasną bieliznę, po czym włożyła czarny stanik, pasek i majteczki w tym samym kolorze, które przykryła ciemną kombinacją i czarną sukienką. Rodolfo przyglądał się jej w milczeniu. Solange wyzywającym gestem okręciła sobie czoło wstążką z czarnych kamyków. Klejnoty z żółtego złota zastąpiła długim sznurem pereł i kolczykami z białego złota z małymi brylancikami. Na zakończenie włożyła chusteczkę, szminkę, papierośnicę i cygarniczkę do czarnej małej torebki,
także ozdobionej kryształkami strasu. – Zadowolony? Złość Rodolfo rozwiała się jak mgła. Przełknął ślinę. Jak bardzo pragnął zerwać z niej teraz ten cały strój i rzucić się razem z nią na łóżko jak za dawnych, dobrych czasów w Paryżu! Ile już czasu nie radowali się własnymi ciałami z taką namiętnością jak wtedy? – Będziesz najpiękniejsza i najelegantsza na tym głupim przyjęciu – zdołał wyszeptać. Solange odpowiedziała niechętnym wzruszeniem ramion. Stanęła przed lustrem i delikatnymi ruchami palców starła trochę szminki z ust. Rzuciła Rodolfo lodowate spojrzenie, które odczuł jak cios nożem w brzuch, gwałtownie otworzyła drzwi i wyszła na korytarz. Rodolfo ze spuszczoną głową poszedł za nią.
7
Zanim Rodolfo i Solange weszli do salonu po długim przejściu ciemnym korytarzem, zdążyli się tam zgromadzić już prawie wszyscy goście. Petra i Lali odsunęły meble, które mogłyby przeszkadzać, i ustawiły na półkach kilka chińskich waz z żółtymi i białymi różami. Rodolfo przypomniał sobie noc, kiedy Marcel zabrał go do domu Cole’a i Lindy Porterów, gdzie po raz pierwszy zobaczył Solange. Cóż, kwiaty Amalii nie mogły się równać ze wspaniałymi bukietami, które zdobiły każde pomieszczenie paryskiego pałacyku. Również sztywna atmosfera nie była porównywalna z zaraźliwą radością, jaka panowała na przyjęciu u Porterów. Tam każdy szczegół onieśmielał doskonałym gustem właścicieli. Przy pianinie, kupionym przez Amalię zaraz po ślubie (chociaż ani ona, ani Silvestre nie mieli pojęcia o muzyce – siostra Rodolfo uważała po prostu, że pianino podnosi prestiż domu), zasiadał dzisiaj jakiś łysy człowieczek o plecach równie sztywnych jak jego wypomadowane rude wąsy i te cztery włoski, które się jeszcze zachowały na czaszce. Grał pasodoble w sposób tak pozbawiony energii, że równie dobrze można je było wziąć za walc czy fokstrota. Rodolfo naliczył wśród gości aż trzech księży w sutannach. Jeden z nich nosił szeroki fioletowy pas na potężnym brzuchu, przypominającym arbuz. Przyszło też wielu wojskowych, wbitych w galowe mundury. Byli mniej więcej w wieku Silvestre, przypuszczał więc, że to koledzy, którzy razem z nim awansowali. Panie, paplające między sobą w małych grupkach, wyglądały jak wierne
kopie Amalii: niskie i grube, surowe i ubrane tak, jakby za wszelką cenę chciały się wydać brzydsze, niż były naprawdę. Rodolfo zauważył zresztą, że niektóre z nich mogły to sobie darować – już i tak były wystarczająco brzydkie. Z trudem powstrzymał wybuch śmiechu. Nie powinien się dać namówić na to bzdurne przyjęcie. Zbliżył się do Solange i szepnął jej do ucha: – Chwała Bogu, że zmieniłaś suknię, chérie. Boję się, że Amalia sprosiła tu wszystkie mumie z miasta. Nawet swojego spowiednika! Mam nadzieję, że przynajmniej nie żałowała szampana. Chociaż… jest taka skąpa… Solange uśmiechnęła się i natychmiast zapomniała, że ma być obrażona. Czuła spojrzenia tych wszystkich „mumii” na swoim głębokim dekolcie i umalowanej twarzy. Żeby uspokoić zdenerwowanie, jakie jeszcze ciągle czuła w żołądku, wyjęła z czarnej torebki papierośnicę. Wydobyła z niej papierosa i wsunęła w cygarniczkę ze słoniowej kości. Rodolfo zaczął nerwowo szperać po kieszeniach marynarki, wreszcie znalazł zapalniczkę, którą kupił kiedyś w Paryżu. Niechętnie podał żonie ognia. Pomyślał, że Solange mogła sobie tego wieczoru darować palenie i nie drażnić zebranych w salonie drobnomieszczańskich upiorów. W tym momencie zobaczył, że pospiesznie zbliża się do nich jego siostra. Przygotował się na najgorsze. Solange też ją zauważyła. Zaciągnęła się głęboko, by nabrać odwagi. Im dłużej przebywała z tą kobietą, tym bardziej jej nie znosiła. Pani domu była zgorszona, że „ta Francuzka” ma czelność tu palić, jakby była jakąś kuplecistką z kabaretu. W dodatku wystrojona w suknię, która pokazywała o wiele za dużo gołego ciała. Czy ta smarkata ma zamiar wystawiać na widok publiczny połowę pleców? Zmusiła się jednak do powstrzymania wyrazów niechęci ze względu na dobro przyjęcia, które tak pieczołowicie przygotowała. – Braciszku – powiedziała z miną, która miała być uśmiechem –
pozwolisz, że zabiorę ci na chwilę twoją kochaną Solange? Chcę ją przedstawić kilku ważnym osobom. Zobaczysz, jak ci się spodobają, kochanie! Nie czekając na odpowiedź, złapała Solange za ramię i zdecydowanie pociągnęła w drugi koniec salonu. Solange pozwoliła jej się porwać, zrezygnowana na myśl o tym, co czekało ją tego wieczoru. Rodolfo zauważył Lali kręcącą się wśród gości. Służąca, wciśnięta w za mały dla niej strój Petry, w białym czepeczku, który kiwał się jej na głowie jak umierający gołąb, niosła ostrożnie tacę pełną kieliszków. Nie wyglądała na zadowoloną. Rodolfo podszedł do niej, wziął kieliszek i uśmiechnął się zachęcająco. Lali spłonęła rumieńcem, wyszeptała „señor…” i ruszyła dalej. Rodolfo cofnął się w najciemniejszy kąt salonu. Tylko tego brakowało, żeby dopadł go tu Jednoręki… Nie wytrzymałby ani koszmarnej rozmowy ze szwagrem, ani jego ciągłych dywagacji politycznych. Oparty plecami o ścianę i łokciem o ciężką półkę z marmurowym blatem zajął się obserwowaniem ludzi, którzy rozmawiali, stojąc w grupkach. Za wszelką cenę starał się nie rzucać im w oczy. Wypił łyk szampana. Napój nie był dostatecznie schłodzony, a jego słodkawy smak kazał z tęsknotą myśleć o szampanie pitym podczas przyjęć, na których bywał z Marcelem. Starając się nie okazywać obrzydzenia, pozbył się tego świństwa, odstawiając kieliszek na półkę. W tym momencie natknął się na trzy nadęte damy, ostentacyjnie obwieszone biżuterią, plotkujące w pobliżu jego azylu. – To dopiero bezczelność! – wykrzyknęła dama stojąca najbliżej. – Palić, jak jakaś… Coś podobnego! Rodolfo podejrzewał, że te złośliwe gęsi mówią o Solange. – Zabrakło jej czasu, żeby zrzucić żałobę. Już ją widziano, jak chodzi w kolorowych rzeczach – wtrąciła inna. – A przecież jeszcze nie minęły
nawet dwa lata od czasu, kiedy Ernesto… Gdyby ten biedak wstał z grobu… – To by się do niego z powrotem położył – zdecydowała trzecia, podkreślając swoje słowa chichotem. – Wyszła przecież za Ernesto tylko dla jego pieniędzy. – No, i dlatego, że był przystojny – zamknęła dyskusję pierwsza z łakomym błyskiem w wyłupiastych oczach. Rodolfo poczuł ulgę na myśl, że owa biedaczka, nad którą tak pastwią się te plotkary, to jednak nie Solange. Spojrzał w stronę, gdzie powinna się była znajdować ofiara zjadliwych kumoszek. W przeciwległym końcu salonu bardzo szczupła młoda kobieta o wyjątkowo jasnej cerze i ciemnych włosach przypatrywała się ogólnemu zamieszaniu, wsparta o futrynę drzwi, jakby nie mogła się zdecydować, czy wejść. Rodolfo zauważył, że moda na krótkie włosy dotarła również do tej dziewczyny. Miała na sobie czarną aksamitną sukienkę bez rękawów, o obniżonej talii i z dyskretnym dekoltem. Strój odsłaniał jej łydki, okryte pończochami w kolorze kości słoniowej, ale dokładnie przykrywał kolana. Na piersi lśniącą kaskadą spadał jej długi, trzykrotnie okręcony dookoła szyi sznur pereł. Ani strój, ani uczesanie nie były aż tak wymyślne jak u kobiet, które Rodolfo podziwiał podczas eleganckich przyjęć paryskich, ale w tym otoczeniu dziewczyna zdecydowanie wyróżniała się orzeźwiającą prostotą i sposobem, w jaki paliła papierosa – robiła to zarówno zdecydowanie, jak i niepewnie. W lewej ręce trzymała kryształową popielniczkę i za każdym razem, kiedy wyjmowała z ust czarną cygarniczkę, kąciki jej ust podnosiły się w niemal niezauważalnym, jakby ironicznym uśmiechu, który nadawał jej twarzy figlarny wyraz. Nagle Rodolfo rozpoznał dziewczynę. To przecież była Mariana, jego przyjaciółka z dzieciństwa, z którą latem krył się pośród winorośli, by czytać razem baśnie i wymyślać rozmaite
historie! Córka nieznośnego Severo Andrade. Nigdy w życiu się nie spodziewał spotkać jej znowu, w dodatku wśród tych gęsi, po tylu latach! Wyszedł ze swojej kryjówki i ruszył w jej stronę przez cały salon. Oszołomiony, zderzył się z jakimś wojskowym, wysokim i kościstym, w którym rozpoznał jednego ze stałych rozmówców Silvestre. Cóż za przeszkoda! Wojskowy przywitał go wylewnie i chciał koniecznie zacząć rozmowę, ale Rodolfo tylko oddał ukłon i pospieszył dalej swoją drogą, ścigany niezadowolonym spojrzeniem mundurowego. Dziewczyna obserwowała jego manewry i powitała starego znajomego słodkim uśmiechem. – Rodolfo… ileż to czasu… – Jak się powinien witać dobrze wychowany mężczyzna z przyjaciółką z dzieciństwa? Powinienem cię pocałować w rękę, czy w policzki? – zawołał. Roześmiała się perliście, Rodolfo jednak wyczuł w tym śmiechu trochę smutku. – Twoja siostra na nas patrzy… lepiej podajmy sobie ręce. Rodolfo zobaczył, że Amalia jeszcze ciągle mocno ściska rękę Solange, trzyma ją jak krogulec swoją ofiarę i obrzuca Marianę groźnymi spojrzeniami. W tej sytuacji nawet nie odważył uścisnąć dłoni Mariany. – Amalia pewnie się zastanawia, co robi na jej przyjęciu ktoś taki jak ja – stwierdziła żartobliwie. – Przecież cię zaprosiła? Mariana potrząsnęła głową. – Prawdę mówiąc, nie. Twój przyjaciel Bartolomé poprosił mnie, żebym mu towarzyszyła. Wstydził się tu pokazać samotnie. Bardzo podziwia twoją siostrę. – Amalia i Jednoręki imponują tu chyba wszystkim – zakpił Rodolfo. – A gdzie ten Czworooki?
– Porwał go jakiś znajomy, zaraz przy wejściu. Rodolfo zastanawiał się, od kiedy Bartolomé przyjaźni się z Marianą. Może się o nią stara? Miał ochotę spytać, ale się nie odważył. – To głupiec! Ja bym cię nie zostawił samej. Ostatni raz, kiedy cię widziałem, byłaś jeszcze niemal dzieckiem, a teraz… – Zamilkł. Już miał powiedzieć „stałaś się bardzo piękną kobietą”, ale się pohamował. Mogłaby to opacznie zrozumieć. – Wtedy miałaś warkoczyki i niosłaś bukiet kwiatów dla Matki Boskiej. Odtąd minęło… dziewięć lat… przynajmniej. – Aż trudno uwierzyć, że nie widzieliśmy się przez ten cały czas, prawda? – Twarz Mariany rozświetlił ciepły uśmiech. – Saragossa nie jest aż tak duża. – Rzadko tu bywam. Kiedy tylko skończyłem szkołę, ojciec wysłał mnie na studia do Madrytu, o potem spędziłem pół roku w Paryżu. Wróciłem dwa miesiące temu. – Wiem, że wróciłeś i że ożeniłeś się z Francuzką – powiedziała. – Słyszałam już komentarze kilku osób na ten temat, kiedy tu weszłam. Wiem też o… o twoim ojcu. Bardzo ci współczuję. Rodolfo nie miał ochoty mówić o dziwnej śmierci Don Fausto. Wzruszył ramionami z uśmiechem. – A ty? Opowiedz, co u ciebie. Twarz Mariany natychmiast się zachmurzyła. Dziewczyna zwlekała z odpowiedzią na tak proste pytanie. Kiedy się wreszcie odezwała, jej głos był pełen goryczy. – Wydali mnie za mąż, kiedy miałam dziewiętnaście lat, za mężczyznę wybranego dla mnie przez ojca i ciotkę. Mąż umarł w Alhucemas w Maroku, półtora roku temu. Był pułkownikiem… A więc to ten Ernesto, który zdaniem tych plotkujących gęsi powinien się teraz przewracać w grobie! Mariana głęboko zaciągnęła się papierosem i wypuszczała dym powoli,
jak ktoś, kto w tytoniu zwykł szukać ukojenia. – Nam, kobietom, nie pozwala się na wybór – zauważyła. – Współczuję ci z powodu męża – powiedział Rodolfo, ale już po chwili sobie zdał sprawę, że śmierć tego mężczyzny w ogóle go nie martwi. Chociaż nie zdążył go poznać, czuł instynktowną niechęć. – Nie współczuj mi – szepnęła Mariana. – Tak jest lepiej… Słowa towarzyszki dziecinnych zabaw go zaskoczyły. Co miał na to odpowiedzieć? Rozejrzał się w poszukiwaniu Solange. Przebywała z Amalią o wiele za długo. Zauważył obie przy pianinie, zajęte rozmową z trzema plotkarami. Mężczyzna z rudymi wąsami grał teraz walca tak rozwlekle, jakby była to muzyka przeznaczona do wykonywania podczas czuwania przy nieboszczyku. Spojrzenia Rodolfo i Solange się skrzyżowały – w oczach żony Montero wyczytał prośbę o pomoc. Odwrócił się do Mariany. – Muszę iść ratować Solange. Nigdy mi tego nie wybaczy, że zostawiłem ją z Amalią na tak długo. Mariana się roześmiała. Na jej twarzy z powrotem zagościła mina psotnego duszka. Zgasiła papierosa i wyjęła niedopałek z cygarniczki. Chciała odstawić popielniczkę na najbliższy stolik, ale Rodolfo ją od niej odebrał. Wtedy przyszła mu do głowy pewna myśl. – Przedstawię ci moją żonę. Myślę, że z przyjemnością pozna kogoś, kto nie pachnie naftaliną. – Zrobiłeś się strasznie złośliwy. A taki byłeś słodki jako dziecko… Promienny uśmiech, jaki nastąpił po tych słowach, przypomniał Rodolfo pewien nieśmiały pocałunek, który skradł Marianie któregoś letniego wieczoru, kiedy oboje byli jeszcze bardzo mali. Czy ona też to pamięta? Twarz mu zapłonęła. – To wina mojej siostry. Z każdym dniem robi się bardziej nieznośna.
Proszę, nie ruszaj się stąd. Słysząc błagalny ton Rodolfo, Mariana znowu się roześmiała. Pobiegł ratować Solange. Amalia prowadziła ją od jednej grupy gości do drugiej, jakby pokazywała jakieś egzotyczne zwierzę. Nie puszczała przy tym jej ramienia ani nie dawała możliwości zapalenia papierosa, co mogłoby trochę uspokoić nerwy dziewczyny. Solange miała dość przedstawiania się tym staroświeckim typom uśmiechającym się do niej fałszywie. Wiedziała, że kiedy tylko odwróci się do nich plecami, zaczną ją obgadywać. Z trudem opanowywała chęć płaczu. Tęskniła za paryskim życiem bardziej niż kiedykolwiek. Więc po to poszła za Rodolfo aż tak daleko od swoich? Żeby przez większą część dnia umierać z nudów w tym okropnym wiejskim domu, kompletnie samotna, i żeby obgadywała ją banda prowincjonalnych mumii zebranych tu przez Amalię? Kiedy zobaczyła przed sobą Rodolfo, musiała się pohamować, żeby go nie spoliczkować. To wszystko jego wina! Uwolnił ją z uścisku Amalii i powiedział żartobliwie, ale zdecydowanie: – Musisz mi teraz oddać żonę. Chcę, żeby poznała Marianę. – Co? Tę… – parsknęła zgorszona Amalia. – Nie wiem, jak Bartolomé mógł się odważyć sprowadzić tę „wesołą wdówkę” na moje przyjęcie. To przyzwoity dom! Rodolfo wolał nie odpowiadać. Siostra denerwowała go dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek. Objął Solange ramieniem i przytulił. – Chcę ci przedstawić moją przyjaciółkę – szepnął jej do ucha, kiedy już oddalili się od Amalii. – Bawiliśmy się razem jako dzieci. Myślę, że się polubicie. Mariana wydała się Solange sympatyczna już od pierwszego wejrzenia. W końcu jakaś osoba, która nie wyglądała, jakby uciekła z katakumb! Przyjaciółka Rodolfo objęła ją serdecznie i ucałowała w oba policzki.
Solange zauważyła jej małą czarną. Oczywiście nie można jej było porównać ze stylem kreacji od Coco Chanel – suknia była zbyt przyzwoita i trochę prostacka w kroju, ale wyglądała na niej doskonale i robiła wrażenie bardzo nowoczesnej w porównaniu z wszystkimi drapowaniami i kwiatami Amalii oraz jej przyjaciółek. Po przywitaniu z Marianą Solange odniosła wrażenie, że w końcu znalazła osobę, z którą może mieć coś wspólnego. Miała ochotę powiedzieć jej coś miłego. – Podoba mi się pani suknia, Mariano. Bardzo chanelowska! Zagadnięta uśmiechnęła się przekornie. Nie wierzyła w komplement Solange wypowiedziany wdzięcznym francuskim akcentem. Wiedziała, że w porównaniu z jedwabnym, ozdobionym strasem modelem, jakie widywała dotąd tylko w kinie, jej suknia musi wyglądać bardzo ubogo, ale czuła wdzięczność za przyjazny ton. – Oby była tak elegancka jak twoja… – odparła. – Mogę ci mówić na ty, prawda? Solange z uśmiechem skinęła głową. Była zachwycona tą dziewczyną. Być może w Paryżu nie zwróciłaby jej uwagi, ale tu, w tym salonie, świeciła jak świetlik w bezksiężycową noc. – Masz przepiękną suknię. Prawdziwe dzieło sztuki – stwierdziła Mariana. – Moja krawcowa szyje o wiele prościej, chociaż kroi jak anioł i w dodatku nie jest droga. – Odwróciła się do Rodolfo. – Mógłbyś się rozstać z żoną jutro, żebym mogła ją zaprowadzić do magazynu mojej Felisy? A potem odwiedziłybyśmy kilka sklepów, które na pewno się jej spodobają. Co o tym myślisz, Solange? Solange była gotowa skakać z radości, jak wówczas, kiedy była jeszcze dziewczynką i Marcel w sekrecie przed maman przynosił jej cukierki. Z trudem się opanowała. – Byłabym zachwycona… A poza tym bardzo bym chciała pójść do
fryzjera, wiesz? – szepnęła nieśmiało, zupełnie jak nie ona. – Jutro powinniśmy już wracać do domu, Solange – zwrócił jej uwagę Rodolfo. – Mam mnóstwo spraw. – Zwrócił się do Mariany i dodał: – Od śmierci ojca wszystko idzie jak po grudzie, a na Dionisio nie mogę liczyć… on jest… nie wiem, czy Bartolomé ci mówił… jakie mamy kłopoty od jego powrotu z Maroka… – Nie psuj nam zabawy, Rodolfo – sprzeciwiła się Mariana przymilnie. – Pozwól, niech Solange zabawi się chociaż przez jeden dzień w mieście! Paryżanki musi być trudno przystosować się do życia na wsi. – Rodolphe, s’il te plaît[68]… Kiedy słyszał, że Solange nazywa go „Rodolphe”, wiedział już, że przegrał bitwę. – No dobrze – mruknął z rezygnacją. – Wrócimy pojutrze. Może zdołam wytrzymać jeszcze jeden dzień w domu Amalii, nie dusząc jej, nie ćwiartując jej trupa i nie wrzucając kawałków do Ebro na ucztę dla ryb. – Parsknął śmiechem. – Biedne rybki… na pewno by się pochorowały. Solange była tak uradowana, że zawisła na szyi Rodolfo i pocałowała go w usta. Natychmiast poczuł się jak rozpieszczony kociak. Nawet nie zwrócił uwagi na utkwione w nich spojrzenia gości.
[68] Rodolphe, s’il te plaît… (fr.) – Rodolfo, proszę…
8
Następnego
dnia wieczorem, po sztywnym obiedzie w domu Amalii,
Rodolfo zabrał Solange na spotkanie z Marianą, tak, jak umówili się podczas przyjęcia. Ten projekt niezmiernie zgorszył siostrę Rodolfo, która uważała, że Solange na nic się przyda znajomość z wdową żyjącą po swojemu, która w dodatku zdawała się wcale nie cierpieć z powodu śmierci męża w służbie dla ojczyzny. Więc po to się starała przedstawić tę Francuzkę największym notablom w mieście? Amalia została w domu, gderając pod nosem i szykując kolację, podczas gdy Silvestre wymknął się do Ambos Mundos na dyskusję z kolegami, jak robił codziennie, kiedy tylko Petra zaczynała sprzątać ze stołu. Mariana mieszkała przy Paseo de Sagasta, wielkopańskiej ulicy, zabudowanej w początkach wieku eleganckimi rezydencjami i willami w modernistycznym stylu. Mieszkali tu zamożni obywatele Saragossy i kilka rodzin z aspiracjami do wyższego towarzystwa. Ponieważ do celu nie było daleko, Rodolfo i Solange postanowili zrobić sobie spacer. Pieszczota kwietniowego słońca na twarzach i delikatny aromat wiosny pomogły im pozbyć się uczucia niesmaku wywołanego dyskusją na temat sukni i duszną atmosferą przyjęcia. Mieszkanie Mariany znajdowało się na pierwszym piętrze willi składającej się z trzech mieszkań. Miało urocze drewniane wykusze i balkony przy każdym z wielkich okien osłoniętych żaluzjami. Drzewa, rosnące
wzdłuż chodnika, zaczynały już się stroić w młode liście, a ich gałęzie tworzyły dach nad linią tramwajową biegnącą środkiem ulicy. Drzwi otworzyła im służąca w starszym wieku. Była ubrana w ciemnoszarą suknię z białymi lamówkami, nie nosiła jednak czepka, tylko fartuszek, wykrochmalony i biały jak świeży spadły śnieg. Zajęła się ich płaszczami i kapeluszem Rodolfo. Mariana, która usłyszała dzwonek, już po chwili wyszła im naprzeciw. Miała na sobie wieczorowy komplet, złożony z dzianinowego swetra i prostej plisowanej spódnicy, nazywanej przez Solange i jej paryskie przyjaciółki „jumpers”. Taki zestaw cieszył się wielką popularnością u nowoczesnych kobiet ze względu na wygodę. Mariana poprowadziła gości ich do saloniku, gdzie na niskim stoliku czekały już talerz z biszkoptami, drugi z herbatnikami i serwis do kawy.
Świetliste tło dla mebli z jasnego drzewa i ścian, pomalowanych na kolor kości słoniowej, tworzyły zasłony w delikatne geometryczne wzory. Po dwóch dniach, spędzonych w dusznej atmosferze domu Amalii, nowoczesność tego mieszkania już od pierwszej chwili bardzo spodobała się Solange. Rodolfo nie był zachwycony. Na fotografii wiszącej na ścianie nad kanapą ujrzał Marianę w sukni ślubnej. Poczuł niechęć. Koronkowy welon, przytrzymywany diademem – chyba z brylantów – zamykał jej twarz jakby w ramie i podkreślał niewinność dziewiętnastolatki. Pan młody – gigant o groźnym spojrzeniu, którego Rodolfo ocenił na trzydzieści parę lat, już go nie interesował. Jak mógł lubić czy nie lubić mężczyzny, na którym już od przeszło roku rosną kwiatki i którego nawet nie mógł poznać? Rodolfo podziękował za kawę i jak najprędzej wyszedł. Był umówiony z Bartolomé, by zapoznać się z jego losami od czasu wyjazdu do Paryża.
Obiecał wrócić po Solange tak, żeby zdążyli na kolację u Amalii. Obie panie gawędziły z ożywieniem, pijąc kawę i pogryzając ciasteczka. Mariana chwaliła ciemnoczerwoną suknię Solange, jej filcowy kapelusik barwy butelkowej zieleni z bukiecikiem ciemnoczerwonych kwiatków z boku, a także wytworny złoty zegarek błyszczący na jej lewym nadgarstku. Solange uznała, że poza delikatną urodą i lekkim makijażem, cechą, która tak bardzo odróżnia Marianę od Amalii, jest emanujące z niej ciepło. Kiedy wybiła piąta, wstały z kanapy, poprawiły szminkę na wargach i ubrały się w szale i płaszcze, bo wieczór, mimo wiosny, był dość chłodny. Mariana zachwyciła się płaszczykiem Solange i futerkiem z norek od Maison Chanel, tak miękkiego, że trudno było przestać je głaskać. Wyszły na ulicę Alfonso, gdzie były umówione z fryzjerem, który najlepiej ze wszystkich w mieście strzygł paniom włosy à la garçonne. Tego wieczoru Solange traktowała z uśmiechem głupstwa mówione przez Amalię, a nawet nieznośne, natrętne lubieżne spojrzenia Silvestre. Po raz pierwszy od dwóch miesięcy bawiła się doskonale. Co ją mogło obchodzić, że ta zabalsamowana mumia gapi się na jej nowe uczesanie i nawet nie ukrywa niesmaku? Po wyjściu od fryzjera Mariana zaprowadziła Solange do pracowni swojej krawcowej, wdowy pracującej w skromnym mieszkanku na uliczce odchodzącej od ulicy Alfonso. Francuzce jej modele wydały się nieco za proste, ale za to doskonale uszyte. Następnie spacerowały po ulicy Alfonso i oglądały wystawy sklepowe. Dłużej zatrzymały pod piękną markizą ze szkła i kutego żelaza przed sklepem jubilerskim Aladrén, gdzie zabawiały się jak dziewczynki, wybierając klejnoty, które im się najbardziej podobały. Potem Mariana zaprosiła ją na gorącą czekoladę w lokalu, w którym mogły bywać panie bez męskiego towarzystwa. Dla Solange to doświadczenie było i słodkie, i gorzkie. Widząc swobodę Mariany, uświadomiła sobie swoje
uzależnienie od męża. W Paryżu hojna pensja, wypłacana co miesiąc przez ojca, pozwalała jej robić i kupować wszystko, na co miała ochotę. Teraz osobą i czasem Solange dysponował Rodolfo – taki scenariusz nie przyszedł jej do głowy, kiedy decydowała się na wyjazd do Hiszpanii. Siedząc w cukierni, postanowiła, że kiedy tylko maman w końcu odpowie na listy, poprosi, żeby rodzice z powrotem zaczęli przysyłać jej pensję na wszystkie potrzebne wydatki. Ale… jeżeli nie odpowie? Nazajutrz było już po drugiej, kiedy Solange i Rodolfo przybyli do Casa de la Loma hispano-suizą prowadzoną przez Onofre. Wyjechali przed południem i tylko raz zatrzymali się, żeby zjeść coś w zajeździe w Muel, który Solange wydał się wyjątkowo prymitywny. Jak zwykle przywitała ich Pepita, która bez tchu zbiegła do nich po wejściowych schodach. Siostrzenicy kazała wejść do domu przez kuchnię. Lali natychmiast posłuchała. Rodolfo i Solange wbiegli do domu, chroniąc się przed wiatrem, który silnie wiał tego wieczoru. Kiedy Solange była już w holu, cała radość, którą odczuwała po uroczym wieczorze spędzonym w towarzystwie Mariany, rozwiała się jak dym. Przypomniała sobie przypowieść o Jonaszu w brzuchu wieloryba, opowiadaną przez mniszki w szkole dla panien… No cóż, Jonasz przynajmniej w końcu został wypluty przez swoje wielorybie więzienie, tymczasem ona miała wrażenie, że z tego domu nie wyzwoli się nigdy. Rodolfo zrzucił kapelusz, płaszcz i rękawiczki i podał to wszystko Pepicie. – W biurze napalone? – Tak, Rodol… señor. Już rano kazałam tam napalić – odparła gospodyni, czekając, aż pani domu poda jej swoje futro. Solange zdjęła filcowy kapelusik, podeszła do wielkiego lustra w holu i zaczęła układać palcami świeżo obcięte włosy. Salon fryzjerski, do którego
zaprowadziła ją Mariana, spodobał się jej. Nie był co prawda aż tak luksusowy jak ten, do którego chodziła w Paryżu, ale była w nim atmosfera luzu i nowoczesności, dzięki której po koszmarnym przyjęciu Amalii Solange zdołała choć trochę odzyskać humor. Usłyszała skrzypienie drzwi wejściowych i zimny powiew sprawił, że ciaśniej owinęła się futrem. Chłód ustąpił wraz z zamknięciem drzwi. W taki sposób do domu wchodził tylko Dionisio. O tej porze musiał być pijany w sztok. Rodolfo do końca dnia będzie miał zły humor. Solange niespokojnie się obejrzała i jej wzrok natrafił na spojrzenie Dionisio. Tkwiąc przy drzwiach, z rękoma utkwionymi w kieszeniach starej kurtki z wytartymi łokciami, szwagier wpatrywał się w nią, niemal nie mrugając oczyma. Solange odetchnęła z ulgą. Był dokładnie ogolony, wydawał się czysty i nawet trzeźwy. Albo… prawie trzeźwy. W każdym razie wystarczająco, żeby Rodolfo się nie martwił. Sandokán jak zwykle stał obok swego pana. Solange już nie bała się tego psa o sierści koloru cynamonu, a i on przestał na nią warczeć, nawet pozwalał się głaskać i drapać za uszami, kiedy się spotykali w domu. Rodolfo ledwo zwrócił uwagę na brata. Był zajęty przeglądaniem listów, które Pepita położyła na okrągłym stoliku pośrodku holu. Skinął tylko głową na powitanie, po czym podszedł do Solange, pocałował ją w usta, pogłaskał po policzkach i ruszył w stronę biura. – Muszę cię na chwilę zostawić, chérie – przeprosił, zanim tam wszedł. – Przeczytam listy, a potem będę musiał pójść do gorzelni. Francuzka, rozczarowana, zdjęła futro i podała je Pepicie razem z kapelusikiem cloché. Służąca pospieszyła po schodach, żeby zanieść okrycia do sypialni państwa. Dionisio nadal stał w tym samym miejscu, nieruchomy, nie odrywając wzroku od szwagierki. Solange poczuła się trochę niezręcznie, ale uśmiechnęła się i przywitała go po francusku.
Twarz Dionisio przybrała kolor wina garnacha. Wybełkotał: – Salut, Solange. T’es amusée dans la ville?[69] Wzruszyła ramionami. Obecność na przyjęciu takim, jakie urządziła Amalia, nie była dla niej żadną przyjemnością, jednak przynajmniej to koszmarne zgromadzenie mumii stało się okazją do poznania Mariany, dzięki której poszła do fryzjera i lepiej poznała miasto. Dionisio nie oczekiwał jednak odpowiedzi. Nie wyjmując rąk z kieszeni, prześlizgnął się obok Solange i wszedł do kuchni, by poszukać czegoś do zjedzenia. Zaskoczona niezbyt towarzyskim zachowaniem szwagra, z którym ostatnio często rozmawiała, Solange niechętnie udała się do sypialni. Na pierwszym piętrze spotkała Pepitę wracającą na dół po odwieszeniu okryć państwa na swoje miejsce. Solange niezbyt lubiła tę kobietę – zawsze się spieszyła i bez przerwy do wszystkiego wtrącała. Weszła do pokoju i rozsunęła zasłony, żeby światło trochę rozjaśniło ponurą atmosferę. Na szczęście już niedługo przywiozą nowe meble i materiały, z których ta cała Pepita, którą wszyscy wychwalali jako świetną krawcową, ma uszyć nowe zasłony. Podeszła do okna. Przypatrywała się grzbietom gór i fali, jaką rzędy szczepów winorośli tworzyły wokół domu. W Château Gironde nigdy nie przyglądała się winoroślom, ale w tym nowym otoczeniu było tak mało rozrywek, że znała pejzaż widoczny z okna jej pokoju już niemal na pamięć. Postanowiła przejechać się konno. Było jeszcze wcześnie – poprawi sobie humor i równocześnie zażyje trochę ćwiczeń, zanim zmrok zmusi ją do zamknięcia się w tym domisku. Otworzyła ciężkie drzwi szafy na ubrania. Jak bardzo nie znosiła tego żałosnego skrzypienia! Wyjęła brązowe bryczesy do konnej jazdy, wełnianą kamizelkę tego samego koloru, białą koszulę o męskim kroju z krawatem, wreszcie grubą kurtkę w zielono-brązową kratę. Ten strój uszyto specjalnie dla niej w Maison Chanel. Poczuła kłucie w brzuchu. Z każdym dniem coraz
bardziej tęskniła za dawnym życiem w Paryżu. Dygocąc z zimna, zmieniła ubranie. Wiosna, już teraz wszędzie widoczna, nie dotarła jeszcze do tej ponurej sypialni. Jakiś czas jechała wierzchem ścieżkami pomiędzy winoroślą, przyglądając się delikatnym pędom, lekko zazieleniającymi winne szczepy, czerwonej ziemi, pokrytej kamieniami, wreszcie ciemnej zieleni pobliskich gór Algairén, których szczyty sięgały wspaniałego błękitu wieczornego nieba. Minęła jakiegoś wieśniaka jadącego na ośle. Widziała go już kilka razy podczas swoich przejażdżek. Zawsze go witała, ale on poprzestawał na nieufnym spojrzeniu, jakby nie pochwalał widoku kobiety na koniu, w dodatku ubranej w spodnie i długie buty. Po chwili wyprzedziła mężczyznę idącego równie szybkimi krokami jak tamten, niosącego na plecach motykę. Miał na sobie welwetowe, bardzo zniszczone spodnie, kurtkę z łatami na łokciach i zakurzone płócienne pantofle. Nieznajomy nawet nie odpowiedział na przywitanie, ale Solange jeszcze długo czuła na plecach jego spojrzenie. Minęła wytwórnię win Montero i przejechała przez tory kolejowe. Była tak zatopiona w ponurych myślach, że ocknęła się dopiero na przedmieściach Cariñeny. Nigdy dotąd nie była w tej miejscowości. Po trosze dlatego, że nie lubiła wsi, a po trosze, że się jej bała… Powiedziała sobie jednak, że skoro dotarła aż tutaj, poszuka głównej ulicy, którą przecież Cariñena musi mieć, jak każda mieścina we Francji – i wyjedzie z drugiej strony, by wrócić do domu. Spojrzała na zegarek. Jeszcze przez jakiś czas powinno być jasno. Skierowała Raquel wąską uliczką, pachnącą dymem z pieców, stajnią i kurnikiem. Solange skrzywiła nosek. Wychowała się w Paryżu i od dzieciństwa nie znosiła zapachu wiejskich zwierząt. Kiedy rodzice zabierali ją ze sobą do Château Gironde, prawie nie wychodziła z domu. Tylko dwa razy była w Pauillac, miasteczku najbliższym ich posiadłości, położonym
u ujścia rzeki Gironde, której piękność tak zachwalali wszyscy goście państwa de Montaignac. Teraz starała się jechać jak najszybciej, żeby czym prędzej zostawić za sobą tę uliczkę i jej paskudne zapachy. Wjechała na duży, kwadratowy plac. Jej uwagę zwrócił imponujący dom w pałacowym stylu z czerwonej cegły, z kolumnami przy wejściu i wysokimi oknami na pierwszym piętrze, zakończonymi łukami. Był to budynek rady miejskiej, co przeczytała na fasadzie. Na środku placu biła okrągła fontanna, ozdobiona czterema rzeźbami, które na pierwszy rzut oka wyglądały jak łabędzie, a na drugi – jak kaczki. Były one rozmieszczone dookoła kolumny, na której wznosiła się figura kobiety trzymającej na głowie kosz z owocami. Solange przejechała przez plac, minęła kasyno zajmujące cały jego bok i znalazła się na szerokiej, niemal prostej ulicy. Tam trafiła na grupę kobiet w szerokich spódnicach z grubej tkaniny, które z niezwykłą zręcznością niosły na głowach duże dzbany. Było też kilku mężczyzn w płóciennych spodniach, wiejskich bluzach i pantoflach, którzy chyba wracali z pola. Poza tym dzieci z zabrudzonymi buziami. Wszyscy się jej przyglądali. Jedni po prostu z ciekawości, inni – nie kryjąc dezaprobaty, którą budziły w nich jej spodnie i buty. Solange czuła się tu coraz bardziej niezręcznie. Chęć poznania miasteczka, i tak niewielka, natychmiast się rozwiała. Kobieta chciała wyjechać stąd jak najprędzej. W tej chwili nawet niegościnny Casa de la Loma wydał się jej upragnionym celem. Ścisnęła kolanami boki Raquel, żeby ją popędzić. Klacz, przyzwyczajona do wybuchów gniewu swojego dawnego pana, posłuchała natychmiast. Na końcu ulicy Solange skręciła w lewo. Okrążyła starą czworokątną basztę – część pozostałości antycznych murów. Dopiero tam odetchnęła z ulgą. Uznała, że zostawiła już za sobą tych napastliwych ludzi. Wkrótce jednak dotarło do niej, że się myliła.
Podjechała pod fontannę, wmurowaną w kolejny fragment muru. Płynął z niej silny strumień wody. Trzy grube baby, ubrane podobnie jak te poprzednie, gawędziły wesoło i bełkotliwie, czekając, aż ich dzbany się napełnią. Wokół nich czworo dzieci w łachmanach bawiło się piłką ze szmat, kopiąc ją wytartymi butami, przeważnie o wiele dla nich za dużymi. Na widok Solange kobiety przerwały gadanie i zaczęły bezczelnie gapić się na tę młódkę, która ma czelność jechać konno po męsku! Solange poczuła, jakby znów była dzieckiem i zrobiła coś złego, a maman ukarała ją długim, pełnym wyrzutu spojrzeniem, a potem kilkoma godzinami milczenia, zależnie od stopnia winy. Spuściła głowę, żeby jak najszybciej uciec przed nieznośnymi spojrzeniami. Musiała jednak jeszcze minąć praczki. O tej porze przy fontannie było pełno bab, z całej siły trących brudną bieliznę rękami zaczerwienionymi od lodowatej wody. Niektóre głośno śpiewały jotę[70], inne wyrzekały na kłopoty. Śpiew i krzyki jednak ustały, kiedy praczki zauważyły Solange. – To ta Francuzka, którą tu ściągnął młody Montero – zawołała piskliwie chuda staruszka. – Mówią, że pali jak furman! – Dlatego się ubrała jak chłop – dodała złośliwie jakaś pucołowata dziewczyna. Wszystkie parsknęły śmiechem. – Tak jakby ta rodzina nie miała dosyć kłopotów z pijaństwem starszego! – ciągnęła stara. – Kiedyś wieczorem mój Lucio musiał go wozem odwozić do domu, taki był uchlany. A zanim wyjechał do Maroka… jaki to był dobry chłopak! – Co robić… wojna – ucięła jakaś kobiecina o oczkach malutkich jak czarne guziczki. – Inni wcale nie wrócili! Gdyby Solange mogła puścić lejce, zakryłaby uszy, żeby tylko nie słyszeć pogardliwych uwag tych bab. Podniosła głowę dopiero, kiedy była
już poza ostatnią zagrodą we wsi. Zaczęła szukać miejsca, gdzie przedtem przejeżdżała przez tory, obok rampy kolejowej i wytwórni win Montero. Truchtem pojechała w kierunku domu ścieżką przecinającą winnice. Kiedy była w połowie drogi, słońce zaczynało się już chować za zieloną ścianę lasów Algairén, barwiąc na czerwono niebo, na którym teraz było widać tylko kilka małych, kapryśnych chmurek. Nagle usłyszała za sobą stukot końskich kopyt. Może po wizycie w gorzelni Rodolfo był w wytwórni i teraz wracał do domu? Obróciła Raquel. Nie, to nie był Rodolfo. Tuż za nią jechał jakiś starszy, chudy i wysoki człowiek, siedzący sztywno na pięknym, czarnym koniu. Miał na sobie kurtkę podbitą baranim futrem. Filcowa czapka zasłaniała mu część twarzy o ostrych rysach, z głębokimi zmarszczkami, które widać było nawet z daleka. Nieznajomy podjechał bliżej i zatrzymał konia. Zakrył oczy dłonią i ze złośliwym uśmiechem obejrzał ją od stóp do głów. Solange poczuła lodowaty dreszcz na plecach. – Dobry wieczór, madama. Ton głosu tego mężczyzny też jej się nie podobał. Ograniczyła powitanie do lekkiego kiwnięcia głową i już miała odjechać, kiedy nagle usłyszała jego okrzyk: – Widzę, że Rodolfo ma lepsze oko do kobiet niż do winnic! Sprowadził sobie z Francji prawdziwą dziewuchę! Solange już od lat walczyła przeciwko tak zwanej „przyzwoitości”. Nienawidziła hipokryzji świętoszek i nigdy nie przeszkadzały jej nawet głośne komplementy rzucane przez trochę zbyt pijanych kolegów w czasie przyjęć, na które ją zabierał Didi. Jednak okrzyk starego uznała za obraźliwy, w dodatku zaczęła się bać. Spojrzała w stronę domu, którego kształty rysowały się już na ciemniejącym niebie. Pomyślała, że jeżeli ruszy galopem,
stary jej nie dogoni, mimo że wyglądał na dobrego jeźdźca. Chyba domyślił się, co Solange zamierzała. Zbliżył się szybko i złapał lejce Raquel. Solange spojrzała na niego gniewnie. – Severo Andrade, do usług. Strach Solange przeszedł w przerażenie. – Czego pan ode mnie chce? – rzuciła. Parsknął śmiechem. – Niech się madama nie boi! Nigdy bym nie skrzywdził takiej pięknej kobiety jak pani! To by było jak zepsuć pierwszorzędną samicę! Przełknęła ślinę, zbierając całą odwagę. – Proszę puścić mojego konia! – Najpierw mnie pani wysłucha, dopiero potem pani pozwolę wrócić do męża. A może to tylko kochanek? – Jest pan ordynarny! Andrade znowu się roześmiał i silniej ściągnął lejce Raquel. – Niech pani powie swojemu skowroneczkowi, że ma przyjąć moją ofertę, a za te pieniądze może sobie wrócić do Francji! Pani jest zbyt delikatna, żeby mieszkać na tej ziemi! – Bezwstydny uśmiech wykrzywił mu twarz, kiedy patrzył na nią pożądliwym wzrokiem. – Im dłużej się będzie zastanawiał, tym winnice Montero będą mniej warte, bo żaden z braci nie poradzi sobie bez ojca. Tak czy siak przekaż mu to, moja pani. Już on dobrze wie, o czym mówię. – Przerwał na moment i dodał: – Mam nadzieję, że mnie madama zrozumiała! Nie umiem tego powiedzieć po francusku. Andrade puścił lejce Raquel i silnie trzepnął klacz po zadzie. Zwierzę, przerażone, ruszyło galopem. Na szczęście Solange była dobrą amazonką. Natychmiast odzyskała władzę nad koniem. Koniecznie chciała się uwolnić
od tego koszmarnego starucha i jak najszybciej dotrzeć do… do tego więzienia, które sama sobie wybrała. Względną pewność siebie odzyskała dopiero, kiedy minęła wjazd do Casa de la Loma i znalazła się na zaniedbanym terenie, na którym stał dwór, zagrody i stajnia, przybudówka dla służących i dwa skromne domki rodzin Onofre i Pedro, nadzorcy wytwórni win. Solange przypomniała sobie przepiękny park otaczający Château Gironde, zaprojektowany przez sławnego ogrodnika według wskazówek jej matki. Ku swojemu zaskoczeniu poczuła w sercu ból tęsknoty. Dawniej rodzice musieli zmuszać ją do nudnych wizyt w château. Teraz we wspomnieniach wydawały się wizytami w raju… Pomyślała, że może mogłaby kogoś zmusić do posadzenia jakichś ozdobnych roślin, które rozweseliłyby ten ugór… Może powinna poprosić Rodolfo o ogród różany, taki, jaki spodobałby się maman? Przed stajnią minęła gromadę dzieciaków, wiecznie biegających po podwórku. Czworo z nich miało, jak zwykle, brudne kolana pod krótkimi majtkami, a fartuszek dziewczynki z warkoczykami był poplamiony ziemią. Dzieciaki Pedro wychodziły na dwór rano i nie wracały do domu przed nocą. Czasem do ich zabaw przyłączał się Toñin, o ile pozwalały mu na to zajęcia w stajni. Ten biedny chłopak miał dopiero jedenaście lat. Solange przyjrzała się im uważnie. Nigdy nie przyszło jej do głowy pytać, ile mają lat, ale chyba dosyć, żeby już chodzić do szkoły, zamiast spędzać cały dzień na zabawie i brudzeniu się. Początkowo myślała, że są na wakacjach, ale żadna szkoła chyba nie dawała dzieciom tak długich wakacji! A skoro nie chodziły do szkoły, jak mogły się nauczyć czytać, pisać czy liczyć? Solange postanowiła wypytać Rodolfo o te zaniedbane dzieciaki. Chyba zacznie znajdować sobie zajęcia, które pozwolą jej skrócić długie godziny nudy…
[69] Salut, Solange. T’es amusée dans la ville? (fr.) – Witaj, Solange. Dobrze się bawiłaś w mieście? [70] Jota (hiszp.) – popularny taniec.
9
W zarzuconym na ramiona płaszczu, w którym zazwyczaj chodziła po domu, Solange wyszła z sypialni na śniadanie. Jak co dzień Rodolfo wstał o wiele wcześniej od niej i o tej porze już od dłuższego czasu pracował w biurze z Evaristo. Jeszcze nie zdecydowała się powiedzieć mu o tym, co powiedział jej ten cały Andrade. Bała się, że mąż zabroni jej samotnie jeździć konno, a te przejażdżki stanowiły przecież jedną z jej niewielu rozrywek. Wiedziała jednak, że prędzej czy później będzie musiała opowiedzieć Rodolfo o spotkaniu z tym obmierzłym starcem. Kiedy maman udzielała jej lekcji na temat, jak to określała, „sztuki rządzenia mężem”, zwykła mówić, że żona powinna umieć doskonale zarządzać tajemnicami. Każda zamężna kobieta ma prawo zachowywać dla siebie drobne wykroczenia, dające jej chwile radości, czy to będzie kupno nowego kapelusza, czy inna przyjemność, może bardziej zmysłowa – nigdy jednak nie powinna ryzykować utraty zaufania swojego małżonka, ponieważ to mogłoby narazić na niebezpieczeństwo jej pozycję. Solange była zdecydowana za wszelką cenę stosować się do matczynych rad, jednak nie miała zamiaru wcielać ich w życie już dzisiaj rano. Wiedziała, że po spotkaniu z Evaristo Rodolfo przez kilka godzin będzie ponuro milczał. Nie chciała wywoływać między nimi kolejnego zatargu, podobnego do tego o złocistą suknię. Przeszła przez hol wejściowy do kuchni. Już przyzwyczaiła się do jedzenia tam śniadań – w cieple palenisk, wśród śpiewek Ramoniki,
w zapachach sosów bulgoczących w garnkach i woni grzanek na patelni z odrobiną oliwy, które Solange maczała w maśle przynoszonym dla niej z obory. Nie były to takie śniadania, jakie jadała we Francji, ale odpowiadały jej bardziej niż grzanki z patelni, których spróbowała pierwszego dnia. Mimo że teraz wstawała wcześniej, bo w końcu w tym domu nie miała powodu przesiadywać długo w noc, kiedy rano wchodziła do kuchni, zawsze zastawała tam Dionisio siedzącego przy drewnianym stole, z ogromnym kubkiem kawy w rękach, a u jego nóg Sandokána, który na jej widok machał ogonem. Solange wzruszało, jak Dionisio się rumienił, gdy wchodziła – i nawet się zaśmiewała, gdy na jej widok wstawał tak gwałtownie, że zalewał sobie kawą koszulę. Nigdy się jej nie naprzykrzał. Był zawsze umyty, po francusku pytał, czy dobrze spała i dalej opróżniał kubek, patrząc na nią spod oka, podczas gdy Pepita, wzdychając, pobłażliwie potrząsała głową. Solange polubiła brata Rodolfo. Zupełnie dobrze czuła się w jego towarzystwie. W każdym razie rano. Inaczej było wieczorem, kiedy Dionisio wracał z miasteczka zupełnie pijany. Wtedy miała ochotę złapać go za poplamiony winem gors koszuli i szarpać tak długo, aż by zareagował. Jeżeli tego nie robiła, to tylko dlatego, że w tym stanie wydawał się jej zbyt nieprzyjemny. Tego ranka była tak wygłodniała, że z przyjemnością w milczeniu jadła śniadanie. Dionisio również nie nawiązywał rozmowy. Zawsze tak było. To ona musiała zainicjować kontakt. Jeśli tego nie robiła, starszy Montero ograniczał się do krótkiego przebywania w towarzystwie tej pięknej, młodej kobiety. Sama jej bliskość pomagała mu znieść te parę godzin bez picia. Tylko Ramonica wyśpiewywała cicho „Medalion”, gdyż kiedy nie śpiewała, czuła się jak konający ptaszek i była pewna, że nie uda się jej żadna potrawa. Nagle ciszę kuchni przerwał głos Pepity: – Dzień dobry, Doña Soláns.
– Dzień dobry, Pepito. – Solange spojrzała surowo na okrągłą gosposię, która jak zwykle pospiesznie wpadła do kuchni. Już zrezygnowała z tłumaczeń, żeby służące nie zwracały się do niej tym śmiesznym imieniem, chociaż nadal się to jej nie podobało. – Doña Soláns – powtórzyła Pepita – Onofre przywiózł dla pani jakąś paczkę z poczty! Mówi, że to z Francji… Zanim Pepita zdołała skończyć zdanie, Solange już rzuciła serwetkę na stół i zerwała się na równe nogi. – Gdzie? – W saloniku… Dziewczyna dosłownie przefrunęła przez hol i czym prędzej wpadła do saloniku. O tej porze służące jeszcze nie rozpaliły pieców ani kominka. Dzisiaj Solange to jednak nic nie obchodziło. Otuliła się płaszczem i rzuciła w stronę paczki. Sprawdziła, kto ją wysłał. Marcel. Jej opiekun, jej przyjaciel… najlepszy brat na świecie. Solange zamrugała, by pozbyć się mgiełki łez z oczu i nożyczkami, przygotowanymi przez Pepitę, rozcięła sznurki, a następnie opakowanie. Ukazał się koszyk pleciony z drewna. Z trudem go otworzyła. – Oh, mon Dieu! – krzyknęła na widok zawartości. Wyjęła kilka paczek papierosów. Następnie otworzyła płaską paczkę owiniętą w cieniutki papier. Był w niej szal z miękkiego jedwabiu koloru bladofioletowego, z trochę ciemniejszym wzorem z kwiatów. Solange wydała okrzyk radości, a po nim kolejny, jeszcze głośniejszy, kiedy odkryła w paczce płyty z muzyką. Były tam dwa najnowsze nagrania Josephine Baker Blue Skies i Bye Bye Blackbird. Solange oglądała tę fascynującą kobietę, kiedy Marcel zabrał ją do Folies Bergère z okazji dziewiętnastych urodziny. Od tego czasu minęło tylko dziesięć miesięcy, a ona miała wrażenie, że spędziła w Hiszpanii całe wieki.
Wyjęła pierwszą płytę z okładki i podeszła do starego gramofonu, który kazała przenieść tutaj z biura. Tam i tak nikt go nie używał. W końcu posłucha takiej muzyki, jaka się jej podoba! Położyła płytę na tarczy gramofonu, ustawiła igłę i zakręciła korbą. I was blue, just as blue as I could be. Every day was a cloudy day for me. Then good luck come knocking at my door, Skies were grey but they’re not grey anymore… Blue skies smiling at me, Nothing but blues skies do I see…[71] Głos Baker przeniósł Solange do sali kabaretu Folies Bergère… Szła pod ramię z Marcelem, który tej nocy wydawał się jej najelegantszym mężczyzną na świecie – we fraku uszytym na miarę, z wąskim blond wąsikiem wywiniętym nad górną wargą, z włosami precyzyjnie zaczesanymi do tyłu, z cygarniczką w palcach. Palił tak, jak tylko on potrafił… Solange cieszyła się jak dziecko na widok zawistnych spojrzeń niektórych wykwintnych dam, ale jeszcze bardziej radowały ją pełne podziwu spojrzenia młodych mężczyzn. Rękami drżącymi z emocji wyjmowała kolejne płyty. Było tam kilka charlestonów, między nimi jej ulubiony Yes Sir, That’s My Baby. Ileż to razy tańczyła w Paryżu przy tej piosence… Omal nie rozpłakała się na widok I’m in Love Again Sola S. Wagnera w wykonaniu Cole’a Portera. Jak daleko były teraz te zgiełkliwe przyjęcia w domu Porterów, na których tak świetnie bawiła się z przyjaciółmi! Pod płytami znalazła butelkę swoich ulubionych perfum, owiniętą dla bezpieczeństwa w kilka warstw papieru, a także książki – Charlotte Brönte,
Virginii Woolf, Colette, wreszcie Marcela Prousta… Uśmiechnęła się. Marcel zawsze wysyłał jej książki. Ustawiła je na stoliku. Nagle pomiędzy nimi odkryła grubą kopertę, na której brat napisał jej imię. Rozcięła ją nożyczkami, wyjęła list i opadła na kanapę, żeby przeczytać te pięć kartek. Choć czuła radość, była też nieco rozczarowana. Ogromnie ucieszyły ją wiadomości od brata, ale przecież ciągle jeszcze czekała choćby na jedno słowo od maman… Marcel zaczął list od bezpośredniego pytania, czy jest szczęśliwa z petit espagnol. Następnie dzielił się anegdotami o kilku wspólnych znajomych i życiu w Paryżu, posługując się swoim zwykłym lekkim stylem, tryskającym ironią, która czasem zmieniała się w sarkazm. Po ploteczkach obszernie opisywał, że zaczął starać się o rękę Hélène Dupont, którą Solange z pewnością sobie przypomina. Po wojnie ojciec tej panny zbił ogromny majątek na produkcji maszyn do pisania i cały Paryż już wie, że ma ochotę połączyć swoją młodszą córkę z rodziną Montaignac. Hélène też uważała się za dobrą partię dla ich rodziny, w związku z czym „operacja żona” powinna zakończyć się powodzeniem. Marcel trochę narzekał, że oto nadchodzi dla niego czarna godzina złożenia głowy pod Ewangelię, ale jeszcze przedtem, tego lata, miał zamiar wybrać się do Hiszpanii i odwiedzić młodszą siostrzyczkę. Bardzo chciał zobaczyć miejsce, w którym teraz mieszka. Niemal pod koniec listu Marcel zaznaczył – jakby mimochodem – że rodzice nadal są nieco obrażeni na Solange za jej niedorzeczne małżeństwo. Zwłaszcza maman, która kilka dni na zmianę albo się wściekała, albo wpadała w rozpacz. Co nie znaczy – wyjaśniał Marcel – żeby Rodolfo się jej nie podobał, przecież dobrze wie, że rodzice go polubili. Chodzi o to, że chcieli wydać swoją córkę za kogoś z arystokratycznego rodu. Jego też początkowo złościł ten absurd, ale gniew mu już przeszedł. Wstawił się nawet za nimi do rodziców, tłumacząc to ich l’amour[72] i w końcu zyskał ich
przebaczenie. Udało mu się nawet zdobyć obietnicę, że w przyszłości wybiorą się do niej z wizytą. Na razie jednak Solange musi zadowolić się przyjęciem u siebie starszego brata, który już niedługo skończy 27 lat! Oczywiście zawiadomi telegramem o dacie swego przyjazdu. Maman obiecała poza tym, że niedługo odpowie Solange na listy. Przysięga, że tak jest… na imię samej Josephine Baker! Solange opuściła kartki na kolana. Wyobraziła sobie Marcela z poważną miną, jaką zwykł przybierać zawsze, kiedy próbowała wymóc na nim jakąś obietnicę. Roześmiała się, równocześnie ocierając łzy tęsknoty, o jaką przyprawił ją list brata. Płyta już dawno się skończyła. Pociągając nosem, Solange wstała i na chybił trafił wybrała kolejną. Wyjęła ją z okładki, zdjęła płytę Baker z gramofonu i nastawiła nową. Dopiero wtedy zorientowała się, że to jej ulubiony charleston. Kiedy rozbrzmiały pierwsze akordy, w niepamięć poszło wszystko, co ją tak nudziło i męczyło w tym domu: koszmarne przyjęcie u Amalii, głupie sprzeczki z Rodolfo, nawet spotkanie w winnicy z tym staruchem, który ją tak obraził. Zdjęła płaszcz i zaczęła poruszać ramionami w takt muzyki, krzyżować nogi jak wachlarz i kręcić biodrami… Znów była w Paryżu. Tańczyła dla przyjaciół, którzy podziwiali jej ciało w sukni ze złocistych cekinów, czoło ozdobione wstążką z kamieniami i głęboki dekolt, piła gin fizz i pienisty szampan, paliła i śmiała się na ulicy, mając w nosie wszystkie staroświeckie przesądy, które matka próbowała jej wpajać od dzieciństwa. Tyle, że teraz nie była w Paryżu. Znajdowała się w zimnym saloniku w Casa de la Loma, a przez półotwarte drzwi Dionisio podziwiał jej każdy ruch, bojąc się nawet mrugnąć, żeby Solange go nie zauważyła i nie przestała tańczyć…
[71] Byłam smutna, tak smutna, jak tylko mogłam być. Każdy dzień był dla mnie pochmurny. Wtedy szczęście przyszło do mnie i zapukało do mych drzwi, Niebo było szare, ale nie będzie takie nigdy więcej… Błękitne niebo uśmiecha się do mnie, Nic oprócz błękitnego nieba nie widzę… [72] L’amour (fr.) – miłość.
10
Rodolfo zapalił papierosa starą zapalniczką ojca, którą znalazł w szufladzie jego biurka. Była o wiele praktyczniejsza niż delikatna zapalniczka z Paryża, zwłaszcza na powietrzu. Odchylił się w krześle, głęboko zaciągnął i bardzo powoli wydmuchiwał dym, starając się uspokoić. Rozmowa z Evaristo jak zwykle zdenerwowała go i zmęczyła. Stary administrator ojca co prawda szukał sposobu, by go ożywić, ale przegląd rodzinnych finansów zawsze na nowo budził w Rodolfo panikę, że nie będzie umiał odzyskać utraconej płynności finansowej i że siedmiomilowymi krokami zdążają ku nędzy. Dlaczego dotychczas nie pojawiły się te przeklęte akcje, które można by sprzedać i zyskać choćby trochę grosza? Od powrotu z Paryża Rodolfo poruszał się po omacku. Czuł, że los go oszukał. Znów głęboko się zaciągnął. Smak dymu przypomniał mu, że chociaż nadal używał podarowanej przez Marcela cygarniczki, francuskie papierosy już dawno mu się skończyły. A razem z nimi dobre czasy. I swoboda… Przez drzwi przeniknął do biura dźwięk gramofonu. Rodolfo natychmiast rozpoznał charlestona, którego Solange tańczyła w domu Porterów, kiedy pierwszy raz ją ujrzał. To przypomniało mu coś, co tego ranka po kilku niezdecydowanych próbach opowiedział mu Evaristo. Poczuł się jeszcze bardziej przygnębiony. Skąd ta muzyka? Nie mogła pochodzić z żadnej płyty ojca. On słuchał tylko kupletów – i to najczęściej w wykonaniu Raquel
Meller. Zgasił papierosa w popielniczce, wstał i wyszedł z biura. Pierwszym, co zobaczył, kiedy wyszedł na korytarz, był jego brat, zaglądający do saloniku w pozie, która przywodziła na myśl tresowanego psa. Brakowało tylko wywieszonego języka i podskakiwania. Nawet Sandokán, który siedział obok niego na tylnych łapach, robił bardziej ludzkie wrażenie niż Dionisio w tej chwili. Rodolfo ostrożnie podszedł bliżej, chociaż brat był tak oczarowany, że chyba nie zareagowałby, nawet gdyby dom walił mu się na głowę. Rodolfo podszedł jeszcze bliżej i spojrzał przez drzwi do saloniku. Od razu odkrył przyczynę fascynacji. Solange tańczyła jak w ekstazie. Znajdowała się teraz w świecie swoich marzeń, którego część stanowił chyba Dionisio w tym swoim idiotycznym stanie lewitacji. Tymczasem Rodolfo był z tego świata wyłączony. Poczuł wściekłą zazdrość. Dionisio nie miał prawa stanowić części życia jego Solange! Cierpiał nad tym, co wojna zrobiła z bratem. Przypomniał sobie, jak wtedy, pięć lat temu, przyjechał z Madrytu, żeby się z nim zobaczyć i zastał go zwiniętego w kłębek na kanapie w saloniku, opatulonego grubą kołdrą, niegolonego od wielu dni, z policzkami przypominającymi dziury w twarzy, wychudzonego jak cień i niezdolnego zatrzymać spojrzenia na niczym konkretnym. Niemniej z czasem do jego cierpienia doszło nowe uczucie – poczucie winy. Rodolfo walki w Maroku pozwoliły uniknąć ojcowskie łapówki. Od swojego powrotu z Paryża starał się opiekować Dionisio tak, jak tego chciał ojciec w swojej ostatniej woli, jednak coraz większe nagromadzenie zobowiązań, do których nie czuł się przygotowany, zaczęło go odsuwać od brata. Nie mógł równocześnie podnosić z ruin posiadłości i poświęcać się
wyrywaniu brata ze szponów alkoholizmu. A już na pewno nie kiedy Dionisio patrzy na jego żonę z taką pożądliwością! – Co tu robisz? Dlaczego szpiegujesz Solange? – napadł na niego. Sam się przestraszył ostrości swojego głosu. Pies podniósł się czujnie i pewnie rzuciłby się na Rodolfo, gdyby Dionisio nie wydał mu jednego ze swoich niezrozumiałych rozkazów. Czerwony jak pomidor spuścił wzrok i wyjąkał: – Rodolfo… Ja nie… Dionisio był naprawdę zawstydzony. Oblizał wargi, które nagle mu wyschły. Marzył o tym, żeby mieć teraz w ręku butelkę wódki. Rodolfo wyczytał w jego spojrzeniu pragnienie alkoholu i to wyprowadziło go z równowagi. – Do diabła! – wybuchnął. – Tak dalej być nie może! Byłeś mężczyzną, którego wszyscy szanowali. Miałeś jakieś cele w życiu, miałeś odziedziczyć winnice, miałeś się ożenić z dziewczyną z dobrej rodziny… – przerwał wyliczanie, by nabrać tchu. – Uczyłeś mnie, jak się pije z botijo[73], jak się strzela z procy, jak jeździ konno… Podziwiałem cię! – Oczy Rodolfo zamgliły łzy wściekłości. – A teraz już nie poznaję w tobie swego brata. Widzę tylko… – Rodolphe, s’il te plait… Solange stała w progu i patrzyła to na jednego, to na drugiego. Oczarowanie muzyką zniknęło już z jej twarzy. – Nie nazywaj mnie „Rodolphe” – zwrócił jej uwagę Rodolfo z żalem w głosie. – Już nie jesteśmy w Paryżu! Tutaj nie możesz się pokazywać na koniu, w spodniach i umalowana tak, jakbyś była jakąś… jakąś śpiewaczką kabaretową! Evaristo mi powiedział, że od wczoraj w całym miasteczku się o niczym innym nie mówi! Przyzwoitość podpowiadała Dionisio, że powinien odejść, jednak nie był
w stanie się ruszyć. Solange prowokująco podniosła podbródek. – Nic mnie nie obchodzi, co o mnie mówią! Zawsze robię to, czego chcę! – Ale mnie obchodzi! – odparł Rodolfo. Jego głos nabrał tonu prośby. – Jesteśmy skazani na życie tutaj… Muszę się zajmować wytwórnią i tymi cholernymi winnicami. Jak chcesz, żeby mnie szanowali, skoro robisz ze mnie pośmiewisko w okolicy? Solange opuściła powieki. Walczyła z łzami, które nagle poczuła w gardle. – Nie chcę ci zaszkodzić, chéri – mruknęła, pokonana. – Jestem taka sama, jak wówczas, kiedy się poznaliśmy. A wtedy mówiłeś, że mnie podziwiasz, bo jestem kobietą wyzwoloną. Już zapomniałeś? – Tutaj nie jesteśmy wolni. Ani ty, ani ja. Rodolfo odwrócił się i przeszedł przez hol, mijając Pepitę, która obserwowała całą scenę, nie odważając się nawet odetchnąć. Zdjął z wieszaka kurtkę i wyszedł z domu, trzasnąwszy za sobą drzwiami. Nie mogąc już dłużej powstrzymać łez, Solange schowała się w saloniku.
[73] Botijo (hiszp.) – skórzany bukłak na wino lub wodę, z którego pije się, wlewając płyn z daleka wprost do gardła.
11
Jakiś hałas przy drzwiach sprawił, że Solange się zerwała. Podniosła wzrok. Policzki miała mokre od długiego płaczu, oczy ją piekły i czuła, że nos i wargi ma spuchnięte. Zobaczyła Dionisio siedzącego obok niej, bardzo blisko. Zdziwiło ją, że nie towarzyszy mu Sandokán, który, jak słyszała, drapał lekko do zamkniętych drzwi. Odsunęła się trochę, o kilka centymetrów, ściągnęła płaszcz na piersi i otarła łzy z oczu ze zwyczajową kokieterią. Pomyślała, że musi wyglądać okropnie. Ona, która co rano tyle wysiłku wkładała w wyszykowanie się… Zerknęła na szwagra. Miał czyste ubranie i był ogolony, co dla niego było dużym osiągnięciem. Gęsta czupryna jednak ciągle prosiła się o solidne przycięcie. Podbródek bez śladu zarostu i małe skaleczenie na prawym policzku świadczyły o tym, że golił się dzisiaj rano. Solange powstrzymała niechęć i nie odsunęła się, kiedy Dionisio położył jej rękę na ramieniu. – Nie płacz, Solange. Wszystko będzie w porządku. Nowa fala łez ponownie zaczęła rujnować jej makijaż. Otarła oczy, czym usunęła resztki tuszu. – W Paryżu byliśmy tacy szczęśliwi… – szepnęła ochryple. Smutek sprawił, że jej francuski akcent się nasilił. – Ale od kiedy przyjechaliśmy tutaj, Rodolfo jest taki dziwny… Dionisio uznał, że powinien wystąpić w obronie brata, jak to zawsze robił od czasu, kiedy miał pięć lat i kiedy Pepita z wielką ostrożnością pokazała
mu to maleństwo, płaczące i owinięte w szydełkowy kocyk. Chronił Rodolfo aż do dnia, w którym, ubrany w za duży na niego mundur z drapiącej tkaniny, wsiadał do pociągu jadącego do Saragossy, gdzie przyłączył się do batalionu udającego się do Maroka. Ale po masakrze, która zdziesiątkowała hiszpańskie wojska pod Rif, nie potrafił już chronić nikogo… nawet samego siebie. – Jest bardzo zdenerwowany. Nie miał zostać dziedzicem winnic ojca. Nigdy się nie interesował wyrobem wina ani tą ziemią… Od małego marzył, żeby móc wyjechać i poznać świat… Dionisio zamilkł i utkwił wzrok w czubkach butów. Wiedział, że musi się napić – a to sprawiało, że w obecności Solange czuł się brudny. Wspomnienie winnic przypomniało jej spotkanie z tym starym niemiłym człowiekiem, który potraktował ją jak prostytutkę. Spojrzała na szwagra, który siedział obok ze zwieszoną głową. Biedak z pewnością czuł się bardzo winien, że to za jego sprawą Rodolfo musiał wrócić na swoją ziemię. Żal jej się zrobiło i jego, i tej zmarnowanej przyszłości, utopionej w winie. Otarła oczy, wytarła nos mokrą chusteczką i spytała: – Kto to jest Severo Andrade? – Andrade? – Dionisio podniósł wzrok, zaskoczony nagłą zmianą tematu. – To właściciel ziemi graniczącej z Winnicą Bachusa, tam, gdzie znaleźli naszego ojca… martwego. – Cofnął niechętnie rękę, dotychczas wspartą na ramieniu Solange. Za bardzo podobało mu się wrażenie, jakie budziło w nim ciepło bijące od tej dziewczyny. – Dawno temu obaj z ojcem byli dobrymi przyjaciółmi. Służyli nawet razem w wojsku na Kubie, kiedy jeszcze należała do Hiszpanii. Andrade wrócił z Antyli ożeniony z Kubanką… podobno była bardzo piękna, przynajmniej tak mówią. Umarła bardzo młodo, kiedy ich córeczka, Mariana, miała raptem kilka miesięcy. Spadła ze schodów, czy coś takiego… Wtedy, o ile wiem, ojciec i Andrade stali się wrogami. Ale nikt
w tym domu nie wie dlaczego. – Mariana… – szepnęła Solange. – W domu Amalii Rodolfo poznał mnie ze swoją przyjaciółką z dzieciństwa imieniem Mariana. To ta sama? Dionisio przytaknął. – Z pewnością. Już od dziecka ona i Rodolfo bez przerwy się razem bawili. Zawsze myślałem, że się tak lubią, bo oboje stracili matki, kiedy byli bardzo mali. Solange wzruszyła ta umiejętność obserwacji u szwagra. – A jak umarła wasza matka? Wzruszył ramionami. – Nigdy nam nic o tym nie mówili. Wiem tylko, że zachorowała zaraz po urodzeniu Rodolfo. – Dionisio na chwilę przerwał, żeby uporządkować w głowie wszystko, co chciał powiedzieć Solange. Pomimo alkoholizmu zachował resztki charakteru człowieka metodycznego, jakim zawsze był. – Ani mnie, ani Amalii nawet nie pozwolili jej zobaczyć. Malutkim Rodolfo zajęła się Pepita, a reszta służby miała nas pilnować, żebyśmy nie przeszkadzali matce. Któregoś dnia udało mi się wymknąć i pobiec na pierwsze piętro, żeby ją zobaczyć. Drzwi sypialni, do której ją przeniesiono po porodzie, były otwarte na oścież, ale jej łóżko – puste. Byłem jeszcze bardzo mały, ale nadal pamiętam, że prześcieradła były zabrane, a kołdra wywieszona przez okno, żeby ją wywietrzyć. W wiele lat później udało mi się dowiedzieć od Pepity, że matkę przewieziono wtedy do Saragossy do dobrego lekarza… i że umarła w drodze. Solange i Dionisio skrzyżowali spojrzenia. Zauważyła, że on i Rodolfo są do siebie fizycznie bardzo podobni, chociaż oczy szwagra były o wiele jaśniejsze. Prawie zielone… Wykorzystał tę ciszę i spytał: – Dlaczego Andrade cię tak interesuje?
Solange zastanowiła się, czy powinna mu o tym powiedzieć. Po chwili namysłu uznała, że może z nim być szczera. Lubiła go. Głęboko odetchnęła i opowiedziała o całym wydarzeniu, starając się nie wyjawić, że nadal boi się tego człowieka. – A to stary skurwiel! – huknął Dionisio, kiedy Solange skończyła. – Powinnaś o tym powiedzieć Rodolfo. – Nagle twarz mu się zachmurzyła. – Tylko już więcej nie wychodź sama, bardzo cię proszę! Andrade to wariat i zawsze był strasznie kłótliwy. Chodzi o to, żeby nie zrobił ci krzywdy. To zainteresowanie jej bezpieczeństwem sprawiło, że Solange się uśmiechnęła – pierwszy raz od czasu kłótni z Rodolfo. – Dlaczego mnie podglądałeś, kiedy tańczyłam? – Ja… wiesz… nie to, że lubię patrzeć… – jąkał się. – Ale usłyszałem muzykę i wyszedłem zobaczyć, skąd dochodzi… Już dawno nie widziałem nikogo tak tańczącego… a ty tańczysz wspaniale… Jego oczywista wrażliwość skusiła Solange do podjęcia śmiałej decyzji. – Ile masz lat? Zaskoczony nowym tematem rozmowy Dionisio odparł cicho: – Dwadzieścia dziewięć… – A ile lat temu wróciłeś z Maroka? Przełknął ślinę. Zaczynał się niepokoić tym, do czego zmierzała ta rozmowa. – Repatriowali mnie w styczniu dwudziestego drugiego. – Nie uważasz, że już najwyższy czas, żebyś przestał się upijać? – Solange wiedziała, że mówi do niego jak do małego dziecka. I że wkracza na niebezpieczny teren. Nie mogła się jednak cofnąć. – Kiedy się umyjesz i ogolisz, jesteś bardzo przystojnym mężczyzną. Wiesz o tym? Dionisio zaczerwienił się jak rak. Zrozumiała, że jej słowa poskutkowały.
– Powinieneś iść do fryzjera, żeby przyciął ci włosy. Wyglądasz jak człowiek z Cromagnon… Ręce Dionisio zaczęły drżeć, ale tym razem nie z powodu pragnienia alkoholu. Ścisnął je w pięści, żeby Solange się nie zorientowała. – Kiedy jesteś trzeźwy, lubię z tobą rozmawiać – rzekła zdecydowanie z żartobliwym uśmiechem, który jeszcze bardziej go zmieszał. – Ale kiedy zaczynasz pić, zmieniasz się w jakąś obrzydliwą istotę… zupełnie jak w tej powieści… wiesz, o doktorze Jekyllu i Mr Hydzie. Dionisio był tak zmieszany, że zaczął się śmiać. W młodości świetnie się bawił, czytając tę książkę. Solange zaskoczył jego radosny śmiech i to, jak rozjaśniła mu się twarz. - Elle est bien culottée cette française![74] – zażartował. Teraz to ona parsknęła śmiechem. Rozbawiona dobrym humorem Dionisio, rozkazała tonem karcącej malucha nauczycielki w szkole: – Musisz rzucić picie! Jeżeli sobie postanowisz, uda ci się! Ja ci pomogę… Twarz Dionisio znów się zachmurzyła. – Zawsze dostajesz to, czego chcesz, prawda? Kiwnęła głową. – Zawsze. Kiedy czegoś chcę, nie pozwalam, żeby coś czy ktoś mi w tym przeszkodził. Dionisio delikatnie pogładził policzek Solange. Ależ była młoda! I jaką miała jedwabistą cerę… Kiedy zdał sobie sprawę z tego, co robi, opuścił rękę i odsunął się od szwagierki. – Dziecko z ciebie. Obyś nim jeszcze pozostała długo, długo… Solange dostrzegła w jego spojrzeniu taki smutek, że nie mogła się powstrzymać:
– Co ci się stało, wtedy, w Maroku? Mnie możesz wszystko opowiedzieć. Zerwał się na równe nogi i spojrzał na nią z góry. Patrzył coraz bardziej ponuro, w końcu niemal groźnie. – Nie chcę o tym mówić, Solange… Nie mogę. Odwrócił się i czym prędzej wyszedł z saloniku.
[74] Elle est bien culottée, cette française (fr.) – Ależ ta Francuzka jest odważna.
12
Była już prawie pora obiadu, kiedy Rodolfo pchnął ciężkie drzwi Casa de la Loma. Kiedy tylko wszedł do holu, poczuł aromat bulionu i sztufady, które Ramonica trzymała na ogniu, i zdał sobie sprawę, jak bardzo jest głodny. Nic nie jadł od śniadania, a minęło już przecież wiele godzin. Po tej absurdalnej dyskusji z Solange wyszedł z domu tak rozzłoszczony, że wyładował się na stajennym, bo chłopak niedostatecznie szybko osiodłał Pinto. Potem galopował po ścieżkach wśród winorośli jak wariat, nie patrząc, dokąd jedzie, tak, że Pinto okrył się potem, a jemu też się zrobiło gorąco. Ta galopada spowodowała, że gniew ustąpił i teraz Rodolfo bardzo martwił się tym, co powiedział w złości. Powinien jak najszybciej poprosić Solange o wybaczenie. Nie musiał jej długo szukać. Głos Josephine Baker zaprowadził go prosto do saloniku. Solange leżała na kanapie, niemal niewidoczna pod sportowym płaszczem, który nosiła w domu, kiedy było jej bardzo zimno, i z kocem na kolanach. Jeszcze ciągle miała zaczerwienione oczy. Nie umalowała się ponownie, więc była bardzo blada. Resztę poranka spędziła, słuchając płyt, które przysłał jej Marcel i raz po raz na nowo czytając list od brata – umiała go już na pamięć. Z tęsknotą wspominała bujne życie, jakie wiodła w Paryżu. Mogłaby wytrzymać nudę w tym domisku, a nawet i to, że Rodolfo był stale zajęty pracą, byle całowali się tak jak dawniej, byle jego palce badały każdy
łańcuch górski, każdą płaszczyznę jej ciała z takim samym oddaniem jak tam, w studiu na strychu w Paryżu, gdzie godziny biegły błyskawicznie, niczym konie na hipodromie, by jak najszybciej dotrzeć do mety. To by jej wystarczyło – nie żałowałaby tego, co pozostawiła za sobą. Ale chociaż ciało Rodolfo szukało jej ciała w godzinach poobiedniej sjesty albo wówczas, kiedy oboje szli do sypialni na noc, a ona chętnie odpowiadała na te awanse, nie odczuwała już takiego drżenia jak dawniej. Zaczynała nie znosić tej pustyni, do której trafiła, idąc za Rodolfo. Tutaj każdy błahy problem rósł tak, że zmieniał się w prawdziwy mur oddzielający ich od siebie. Dziś rano miała wrażenie, że ten fascynujący mężczyzna o migdałowych oczach, przewyższający urodą samego Rudolfa Valentino, został tam – na poddaszu w studiu na bulwarze Montparnasse, a ona teraz śpi z kimś zupełnie innym, kto ma jego rysy, mówi i chodzi tak samo jak on, kocha się z nią pod prześcieradłami, ale to już nie jest ten sam człowiek. Nadal go kochała, nadal pragnęła sprawiać mu przyjemność, wywoływać uśmiech, który kiedyś często rozjaśniał mu czoło, teraz stale zachmurzone, chciała, żeby śmiał się jak dawniej ze szczęścia. Nie wiedziała już jednak, jaką drogą trafić do jego duszy. Słysząc, że Rodolfo wchodzi do pokoju, podniosła głowę i spojrzała na niego. W jej oczach dostrzegł tyle smutku, że poczuł gulę w gardle. Zamknął za sobą drzwi. Bardzo powoli podszedł do Solange i kucnął przed nią. Poszukał jej wzroku i wziął jej ręce w swoje. – Wybacz, chérie. Zachowałem się skandalicznie. Obiecuję, że to się nie powtórzy. Podniósł jej dłonie do ust i okrył pocałunkami. – Nie bądź niemądry… siadaj tutaj – szepnęła apatycznie żona. – Jakie masz zimne usta… Podniósł się i położył obok niej. Płyta z piosenką Baker już się skończyła,
ale żadne z nich nie miało ochoty znowu jej nastawiać ani też zmienić na inną. – Próbuję wszystko jak najlepiej załatwić – mruczał Rodolfo z odrzuconą głową, jakby mówił sam do siebie. – Chcę być dobrą głową rodziny, chcę się zaopiekować bratem, jak sobie tego życzył w testamencie nasz ojciec, ale nic z tego nie wychodzi. Solange na widok tak zgnębionego męża zapomniała o własnych smutkach. – A kiedy patrzę na Dionisio i widzę, w co się zmienił, czuję tutaj taki straszny ból – tu Rodolfo uderzył się prawą ręką w pierś. Wyspowiadanie się przed Solange pomagało mu. – To on powinien być dziedzicem tych winnic i wytwórni, jest najstarszy! Mnie ojciec obiecał pieniądze na urządzenie się w Saragossie jako adwokat. A wiesz, co z tego wszystkiego jest najlepsze? Mojemu bratu to się podobało. Już jako dziecko uwielbiał oglądać winogrona, sprawdzać, czy dobrze dojrzewają, czy się nadadzą na winobranie, czy nie atakuje ich jakiś pasożyt… Najemni robotnicy się go bali, bo kiedy nie przycinali szczepów jak należy, on wiedział o tym wcześniej niż ojciec. I zgodził się, by go zabrali do Maroka, żeby tam służył za cel Maurom pod Annual… Solange widziała ból w oczach Rodolfo. A także iskierkę gniewu. Mimo to odważyła się zaprotestować: – Ale, Rodolphe… skoro go powołali, nic nie mógł na to poradzić. – Mógł się jakoś uwolnić, jak na przykład ja – odpowiedział. – Ojciec miał takie stosunki… i gotów był zapłacić, ile trzeba, żeby tylko nie wysyłać synów do Maroka. – Oblizał wargi. Poczuł nagle suchość w ustach. – Tyle, że Dionisio tego nie chciał. Powiedział, że gdyby się zgodził na takie szachrajstwo, nie mógłby chodzić z podniesioną głową. Słysząc to, Solange poczuła ciepłe drżenie w dole brzucha i, speszona,
dotknęła go rękami. – Twój brat postąpił bardzo szlachetnie – wyszeptała. Rodolfo skrzywił się z melancholią. – W tym kraju szlachetność służy tylko temu, żeby inni cię zniszczyli. Przez tę szlachetność mój brat wrócił do domu zmieniony w strzęp samego siebie… i nie wiem, czy kiedykolwiek się z tego podniesie. Spojrzała na męża z nagłym rozdrażnieniem. – Uważasz mnie za głupią, prawda? Sądzisz, że ponieważ lubię się bawić, śmiać i czuć szczęśliwa, nie potrafię myśleć? Widząc żonę tak rozgniewaną, Rodolfo chciał ją objąć, ale cofnęła się tak, że musiał się zadowolić położeniem rąk na jej policzkach. Odwrócił jej twarz ku swojej. – Oczywiście, że nie, chérie! – krzyknął i pocałował ją w usta, wysuszone od długiego płaczu. – Jak możesz mówić coś takiego? – Jesteś taki inny od czasu, kiedy tu przyjechaliśmy… Nigdy mi nie mówisz o tym, co cię martwi. Rodolfo westchnął i wzruszył ramionami. – Ojciec zostawił po sobie tyle problemów… – I co, myślisz, że nie zauważyłam, że nie wszystko ci dobrze idzie? Zaufaj mi, s’il te plaît. Chcę być dla ciebie dobrą żoną, więc nie zostawiaj mnie samej sobie! Solange zaczęła głaskać go po twarzy. Przyszło jej na myśl, że w tej chwili Rodolfo był bardzo podobny do Dionisio. Kiedy tylko ktoś próbował dostać się do ich dusz, obaj zamykali się w sobie. Byli jak te ślimaki w skorupie, które jako dziecko zbierała na plaży w bretońskim miasteczku Dinard, gdzie jej matka lubiła spędzać lato. – Lepiej, żebyś o tym nie wiedziała. Uwierz mi.
Solange nie spodobała się ta odpowiedź. – Nikt w tym domu ze mną nie rozmawia. Ty jesteś stale zajęty swoimi sprawami. Pepita i służące robią, co chcą. Tylko twój brat… się mną interesuje. Wszyscy pozostali traktują mnie jak lalkę! – Nie mów tak, Solange – bronił się gwałtownie. – Kocham cię! Dalej jesteś moim złocistym aniołem! Poznanie ciebie było najlepszą rzeczą, jaka mnie spotkała w życiu! Będę starał się kontrolować swoje złe humory i rozmawiać z tobą o tym, co się dzieje, obiecuję ci! Ale nie teraz. Zresztą już pora na obiad. Po prostu umieram z głodu. Znowu spróbował ją objąć – tym razem pozwoliła. Nagle przypomniała sobie, że Dionisio nie chciał rozmawiać o Maroku, a to wzbudziło w niej jeszcze większą ciekawość. Rodolfo powinien wiedzieć coś o tym, co wydarzyło się wtedy na wojnie. – Rodolphe… Zaczął obsypywać pocałunkami jej szyję. Ciało dziewczyny przeszło rozkoszne mrowienie. – Hmm…? – spytał, nie odrywając warg od jej szyi. – Powiedz, co przytrafiło się Dionisio w Maroku. Rodolfo był zaskoczony. Nie miał ochoty rozmawiać na ten temat. – Dlaczego chcesz to wiedzieć? – To twój brat i mieszka w tym domu. Chociaż uważacie mnie za głupią, obserwuję go i… Rodolphe, on tak pije, bo się stale czymś trapi, a przyczyna tego zmartwienia jest w Maroku… jestem tego pewna! Uśmiech zagościł na twarzy Rodolfo. – Widzę, że moja pani naczytała się książek tego faceta, co tłumaczy sny i teraz chce poddać naszego Dionisio… jak to się nazywa? Psycho…? – Psychoanalizie – dokończyła. – A ten „facet” nazywa się Sigmund
Freud i jest wielkim uczonym. Gdyby tu był ktoś taki jak on, z pewnością pomógłby Dionisio wyleczyć się z choroby. Rodolfo raczej wątpił w te zapewnienia, ale za nic na świecie nie chciał znowu zdenerwować Solange. – Właściwie niewiele o tym wiem – zaczął niechętnie. – W tamtych czasach byłem na studiach w Madrycie, a Dionisio nigdy o tym nie mówi. Wiem tylko tyle, że walczył w wojsku broniącym Igueriben… – Przyszło mu na myśl, że Solange z pewnością nigdy nie słyszała tych nazw i dodał: – Igueriben, to była pozycja bardzo blisko Annual… a oba te miejsca są o kilka godzin drogi od Melilli… Melilla to hiszpańskie miasto na północy Afryki. Można się dostać z jednego do drugiego ścieżką, dobrą chyba tylko dla kozic górskich, biegnącą przez przełęcz. Sprawa polegała na tym, że Maurowie zdziesiątkowali konwój z zaopatrzeniem, który szedł do Igueriben i oblegali tę pozycję przez szereg dni, aż do chwili, kiedy nasi nie mieli już jedzenia ani wody. Mówi się, że oblężeni zaczęli już pić własny mocz… – Mon Dieu… – szepnęła Solange ze wstrętem. – W końcu z pomocą przyszedł im kolejny konwój, jednak zanim dotarł na miejsce, został zaatakowany przez Maurów. Oblężeni już uznali, że wszystko przepadło, w rozpaczy wyszli z Igueriben. I natychmiast po wyjściu zza murów zostali zmasakrowani. Tylko kilku udało się dotrzeć do Annual… między innymi mojemu bratu. – I… ranili go? Rodolfo przytaknął. – Któregoś dnia, wieczorem, przynieśli z centrali telefonicznej w Cariñenie telegram do ojca, w którym pisano, że Dionisio jest w wojskowym szpitalu w Melilli w bardzo ciężkim stanie. Ojciec prowadził poszukiwania przez Silvestre, w końcu przydało się na coś nasze powinowactwo z tym nieznośnym Jednorękim. Dowiedział się, że Dionisio
został ciężko ranny podczas ewakuacji z Annual… Musiała tam być straszna jatka. – Jatka? Rodolfo roześmiał się mimo woli. – No, rzeź, masakra. Wycofywano się z Annual w koszmarnym chaosie. Ludzie padali jak muchy. Albo zastrzeleni przez wrogów, albo nawet rozjechani kołami wozów swoich własnych wojsk i zadeptani kopytami zwierząt pociągowych, uciekających w panice. Mówi się, że tam zginęło dziesięć tysięcy ludzi. – Oh, mon Dieu – szepnęła znów Solange. – Kiedy mieli odtransportować Dionisio do kraju, ojciec pojechał po niego samochodem do Saragossy. Brat wtedy jeszcze nie całkiem się wyleczył z ran. Przykro było na niego patrzeć. Zostały z niego skóra i kości… Prawie nic nie mówił, nie jadł. Jeżeli wstawał z łóżka, trzeba mu było pomagać w schodzeniu po schodach, bo był za słaby, żeby robić to samodzielnie. Kiedy przyjechałem z Madrytu go zobaczyć, już nic nie pozostało z tego brata, którego tak podziwiałem i wielbiłem przez całe życie. Wyglądał jak duch, który wstał z grobu. – Jak możesz tak mówić? Przecież był nadal twoim bratem. – Nie znałaś go przed Marokiem… Teraz to tylko żałosny cień tego, kim był – podkreślił Rodolfo ze smutkiem. – Nocami miał koszmary i budził nas wszystkich swoim krzykiem… Wreszcie zaczął pić. Najpierw robił to w sekrecie, a kiedy zorientowaliśmy, było już za późno. Całymi dniami chodził pijany jak bela. Ojciec próbował z nim rozmawiać, zbadać, dlaczego to robi, ale nie zdołał z niego wydobyć żadnych szczegółów tego, co wydarzyło się podczas wojny. Brat tylko powtarzał bez ustanku, że jedynie wino odpędza od niego zmarłych. Dwa lata temu jakiś wieśniak podarował mu szczeniaka, wychudzonego i półmartwego kundla. Dionisio wykarmił go
krowim mlekiem, a teraz to psisko chodzi za nim wszędzie jak cień. Nawet śpią razem. W taki sposób przeżyliśmy pięć długich lat… i dalej tak będzie. Aż w końcu Dionisio doprowadzi się piciem do poważnej choroby. Solange nie mogła powstrzymać uwagi, którą już od jakiegoś czasu miała na końcu języka. – Wiesz co, myślę, że jesteś wielkim egoistą. Dionisio potrzebuje naszej pomocy. – Przerwała na chwilę i dodała gwałtownie: – Gdyby mój brat Laurent wrócił z wojny… Z pewnością byśmy mu pomogli, nawet, gdyby wpadł w alkoholizm! – Nie masz pojęcia, co to znaczy widzieć go pijącego dzień po dniu i nie móc nic na to poradzić – bronił się Rodolfo. Nagle skrzywił się z sarkazmem. – Chociaż… zauważyłem, że ostatnio pije tylko wieczorami. W końcu chyba dojdę do wniosku, że to twoja obecność w tym domu mu pomaga… Ostatnie stwierdzenie Rodolfo ponownie wywołało rozkoszne ciepło w ciele Solange. Głęboko odetchnęła, żeby się uspokoić. Nagle przypomniała sobie o przesyłce otrzymanej dziś rano. Wydobyła list Marcela i wręczyła Rodolfo. – Patrz. To od mojego brata. Przysłał mi paczkę z prezentami. Papierosy, książki, perfumy i… płyty. Pisze, że chce nas odwiedzić tego lata. Rodolfo aż serce podskoczyło. Chęć zobaczenia przyjaciela zmieszała się z zakłopotaniem na wspomnienie jego zawstydzających awansów… Nie wiedział, co powiedzieć. – Chcesz posłuchać Josephine Baker? W tym czasie przeczytasz, co pisze. – Lepiej przeczytam to po obiedzie i oboje z przyjemnością posłuchamy Baker – rzekł Rodolfo, zrywając się z kanapy. – Umieram z głodu. – D’accord – przystała z rezygnacją. W tym momencie przypomniała sobie to, co powiedział jej ten wstrętny Severo Andrade. Powinna zaraz
przekazać to mężowi. Domyślała się, że może go bardzo rozgniewać, jeżeli nadal będzie to ukrywała, a on dowie się z innego źródła. Złapała go za ramię i zatrzymała. – Zaczekaj, muszę ci powiedzieć, co mi się wydarzyło wczoraj z… z waszym sąsiadem. – Chwilę milczała, po czym zdenerwowana na widok wyrazu twarzy Rodolfo dodała: – Z tym… Andrade. Odetchnął głęboko. Skoro ten natręt się pojawił, to wieści, którymi uraczył Solagne, musiały być naprawdę ważne. Pociągnął ją łagodnie ku sobie, żeby wstała. – Opowiesz mi o tym przy obiedzie. Teraz jestem taki głodny, że każde słowo o tym typku rozzłości mniej bardziej niż zwykle. Chodźmy, chérie. Z pełnym żołądkiem będzie mi łatwiej zachować spokój.
13
Minęły
dwa tygodnie od powrotu Solange i Rodolfo z Saragossy.
W wytwórni win Montero panował spokój. Nadzorca Pedro palił przy wejściu skręconego przez siebie papierosa, czekając na właściciela. Właśnie wydał polecenia dwóm zaufanym pracownikom. Mieli zająć się myciem winotłoczni, szorowaniem magazynów i butelek, a poza tym uporządkowaniem całego terenu. Co prawda do winobrania pozostawało jeszcze kilka miesięcy, ale Pedro był człowiekiem metodycznym i wolał wykonać potrzebne prace z wyprzedzeniem, kiedy w wytwórni panował jeszcze spokój po wysłaniu do Francji ostatnich wagonów ciężarowych z ładunkiem wina do produkcji coupage. Teraz czekała go, jak co dzień, długa sesja zapoznawania młodszego Montero ze szczegółami winiarstwa i zarządzania rodzinną wytwórnią. Zadanie, które mu się bynajmniej nie uśmiechało… Nie mógłby powiedzieć, że jego nowy pan był złym uczniem. Miał dobrą pamięć, szybko wszystko pojmował i potrafił przyjmować cudze rady. Nie można by go też w żadnym wypadku nazwać gburem, takim, co to za wszelką cenę chce narzucić własną wolę tylko dlatego, że jest właścicielem. Pedro jednak czuł instynktownie, że Don Rodolfo nie wkłada duszy w to, co on mu wyjaśnia. Ani w nic, co ma związek ze sprawami jego zmarłego ojca. Czuło się na milę, że wolałby być gdzieś indziej… Z pewnością tam, w tym dalekim mieście, z którego przywiózł sobie tę piękną Francuzkę, o której
plotkowało całe miasteczko (mężczyźni z lubieżnym podziwem, a kobiety złośliwie). A kiedy ktoś ulokuje serce w innym miejscu, jego interesy mizernieją, i biada tym, co w służbie u niego zarabiają na chleb... Pedro całe życie pracował u Don Fausto. Przed nim to samo robił jego ojciec, przybyły z La Manchy, który pewnego pięknego dnia zjawił się tu jako wynajęty do winobrania robotnik i który potem stał się nadzorcą. Ojciec przyprowadzał go, jeszcze jako dzieciaka, do pomocy przy winobraniach i przez resztę roku zatrudniał w wytwórni, gdzie Pedro musiał wykonywać każde zadanie, jakiemu mógł podołać jego dziecięcy organizm. Tam wchłonął w siebie całą wiedzę ojca o winach. Kochał czerwonawą jałowość, jakiej nabierała tutejsza ziemia zimą, zielonkawy nalot na winoroślach, który pojawiał się już od marca, a nawet nielitościwy północny wiatr, kiedy wiał i huczał w uszach natrętnie jak trzmiel. Teraz Pedro miał już ponad czterdzieści lat, żonę i pięcioro dzieci do wyżywienia, a przy tym wielką niepewność tego, co będzie jutro. Wiedział doskonale, że bogate plony i nadmiar ofert niosą za sobą obniżenie cen wina. Już od dawna był świadom, że interesy rodziny Montero wyraźnie zniżkują. Ostatnim ciosem w serce była pospieszna sprzedaż młyna. Gorzelnia też szła słabo, a wytwórnia win jeszcze funkcjonowała tylko dzięki sprzedaży wina do Francji. Ale… co się stanie, jeżeli Don Rodolfo nie będzie umiał utrzymać dobrych stosunków z francuskimi przyjaciółmi swojego ojca? Już z daleka dostrzegł zbliżającego się kłusem jeźdźca. Pedro nie miał już zbyt ostrego wzroku, ale po sylwetce konia i zachowaniu jadącego na nim człowieka poznał, że to jego pan. Zaciągnął się ostatni raz, rzucił niedopałek na ziemię i przydeptał. Westchnął przy tym. Och, gdyby starszy syn Don Fausto tak się nie stoczył… O, ten z pewnością byłby godnym następcą ojca! Rodolfo przywitał się z nadzorcą skinieniem głowy, zsiadł z konia i podał mu lejce, żeby przywiązał Pinto. Tego ranka czuł się, jakby przygniatała go
jakaś ciężka płyta. Na widok twarzy właściciela Pedro czym prędzej odprowadził konia na podwórze wytwórni i przywiązał tam, gdzie zazwyczaj przywiązywało się muły podczas załadunku i wyładunku wozów. – Jak tam dzisiaj? – spytał niechętnie Rodolfo, idąc za nimi. – Bardzo spokojnie – odpowiedział nadzorca. Dlaczego pan codziennie pytał o to samo? Nie widzi, że tu się prawie nic nie dzieje? Nagle jakiś donośny głos, jakby dochodzący z dna beczki, krzyknął z wyraźnym francuskim akcentem: – Niech nam Bóg da dobry dzień! Rodolfo i Pedro odwrócili się równocześnie w stronę bramy wejściowej. W progu stał Rémy Bouillon. Tłuściutki, z krótkimi grubymi nogami, z rękami na biodrach, z gęstym wąsem dzielącym na dwie części jego rumiane oblicze i w welwetowej czapce wydał się Rodolfo żywym portretem swojego brata Aristide’a. Rémy podszedł do nich wielkimi krokami perszerona. Uśmiechnął się właściwym sobie uśmiechem poczciwego potwora i klepnął Rodolfo po plecach tak mocno, że tamten poczuł się jak dywanik pod trzepaczką. Wizyta Francuza obudziła w nim iskierkę radości – zaskoczyło go to. Kiedy Bouillon przychodził z wizytą do ojca, prawie na niego nie zwracał uwagi. Widział w nim tylko starego grubasa, który rozmawiał z ojcem ze śmiesznym akcentem. Wiedział, że Rémy bardzo młodo owdowiał, jeszcze przed przeprowadzką do Hiszpanii, i że już się ponownie nie ożenił… i niewiele więcej. Ale w obecnej sytuacji coś mu mówiło, że pod tą powłoką roboczego konia kryje się ktoś, komu mógłby zaufać. – Rodolfo, synu! Już dawno cię chciałem odwiedzić, ale musiałem jeździć po Francji… – Rémy mówił po hiszpańsku niemal doskonale, tylko z lekkim francuskim akcentem i wtrącał czasami aragońskie zwroty, które
przyswoił sobie w ciągu tylu lat pobytu w tych stronach. – No wiesz, interesy… Musiałem wyjechać zaraz po pogrzebie twojego ojca, ale przynajmniej w tych ciężkich chwilach mogłem być przy Dionisio. Biedny chłopak i tak ma ciężkie życie z tymi swoimi demonami… – Rémy ukradkiem otarł łzę. Przejął się na wspomnienie pogrzebu przyjaciela, który odbył się w jeden z najzimniejszych dni w ciągu kilku ostatnich lat, w lodowatej zawiei śnieżnej, zrywającej mężczyznom czapki z głów. – Nie masz pojęcia, jak mi brakuje twego ojca… To był wspaniały człowiek… mój najlepszy przyjaciel na tej ziemi. Rodolfo poczuł ściskanie w dole brzucha. Musiał siłą powstrzymywać się od płaczu. Spojrzał ukradkiem na Pedro, który stał w pewnej odległości, nie wiedząc, czy odejść, czy pozostać. Nie chcąc, żeby nadzorca był świadkiem jego wzruszenia, Rodolfo położył dłoń na ramieniu Rémy. – Co pan myśli o pogawędce w kasynie, Don Rémy? Tutaj mogę panu tylko zaproponować koniak, który ojciec trzymał zawsze w biurze. I nie wiem, jak teraz… – Mów mi „Rémy”, mój chłopcze. Nie jesteś już młokosem w krótkich spodenkach, którego Severo Andrade przeganiał, kiedy cię przyłapał z Marianitą. Wspomnienie dziecięcych zabaw z Marianą i jej ojca, którego nienawidził jeszcze bardziej od czasu, kiedy Solange opowiedziała mu o niemiłym spotkaniu w winnicy, sprawiło, że Rodolfo poczuł się bardzo niezręcznie. Nie wiedział, co odpowiedzieć. – Lepiej porozmawiajmy w biurze, Rodolfo – zaproponował Francuz. – Koniak na pewno wciąż smakuje tak samo dobrze. Rodolfo skinął głową. Zwrócił się do nadzorcy, który nadal czekał na polecenia.
– Potem zajmiemy się tym, co zwykle, Pedro. – Jak pan sobie życzy, Don Rodolfo. Młodszy Montero wszedł razem z Rémy do małego biura, w którym ojciec załatwiał interesy wytwórni. Wszystko pozostało takie jak dawniej, było jedynie bardziej zakurzone, bo ostatnio nikt nie pomyślał o przysłaniu tu którejś ze służących, żeby posprzątała. Rodolfo zaglądał do biura ojca tylko od czasu do czasu, żeby przejrzeć jakieś dokumenty, zwykle w towarzystwie Pedro. Otworzył szafkę, w której ojciec trzymał butelkę koniaku i kilka kieliszków na wypadek ewentualnych gości. Wybrał dwa, dmuchnął, żeby oczyścić je z pyłu i nalał Rémy potężną porcję trunku koloru miodu, który tak cenił Don Fausto. Podał kieliszek Francuzowi. Ten już rozsiadł się na jednym z krzeseł stojących przed biurkiem. Zdjął czapkę i rozpiął grubą welwetową kurtkę, odsłaniając czarną kamizelkę, trochę na niego za ciasną. Teraz, kiedy było widać jego gęstą czuprynę, podobieństwo do łysego Aristide’a niemal zniknęło. Rodolfo nalał sobie trochę koniaku, odstawił butelkę na stół i usiadł obok gościa. Pociągnął łyk. Koniak ciągle był bardzo dobry. Oczywiście! Chociaż wydawało mu się, że mieszka tu już całą wieczność, od dnia, kiedy niespodziewanie został sierotą, nie minęło więcej niż cztery miesiące. Gość wypił solidny haust i oblizał wargi. Odwrócił butelkę, by obejrzeć etykietę. – Francuski… tak myślałem – mruknął zadowolony. – Twój ojciec znał się na koniakach. Lepszego nie dostalibyśmy w kasynie. – Wypił jeszcze trochę ze smakiem, wydał westchnienie zadowolenia i zagadnął: – Mój brat był bardzo dumny z twoich postępów. Napisał mi, że wydałeś mu się szybkim i utalentowanym chłopcem… chociaż podobno często spóźniałeś się do pracy. Rodolfo poczuł się jak skarcony szczeniak i zaczerwienił się aż po
cebulki włosów. – Ale ja cię doskonale rozumiem, Rodolfo! – Rémy roześmiał się tubalnie pod gęstym wąsem. – Taki chłopak jak ty i Paris la nuit[75]… Oh là là! Ja też, kiedy byłem w twoim wieku, potrafiłem korzystać z nocnego życia Paryża… Ah, le Moulin Rouge, Mistinguette, le can-can… Teraz wszyscy mówią o tej Murzynce, co tańczy prawie nago… Jak ona się nazywa? – Josephine Baker – odpowiedział melancholijnie Rodolfo. – Widzisz? Po tych szczegółach orientuję się, jak bardzo się zestarzałem. Dwadzieścia pięć lat temu znałem imiona wszystkich vedettes[76] Paryża, nawet kiedy mieszkałem tak daleko. – Trzymał kieliszek w dłoniach, żeby ogrzać płyn. Był znawcą tego trunku. – Słyszałem, że związałeś się małżeństwem z jakąś bardzo bogatą rodziną… – Nie ożeniłem się z Solange dla majątku jej rodziców – odparł niezadowolony Rodolfo. Nie podobały mu się te insynuacje. – Synu, nie bierz na serio głupot, które wygaduje stary – pospiesznie przeprosił Rémy. – Nie przyszedłem tu po to, żeby się wtrącać w twoje życie! Ach… Do diabła! Lepiej od razu przejdę do rzeczy. Celem mojej wizyty u ciebie jest rozmowa na temat pewnych spraw, o których powinieneś wiedzieć… O których być może już wiesz… Trzeba było od tego zacząć – pomyślał Rodolfo, jeszcze trochę zły. Rémy zaczął z uśmiechem: – Kościoły w Cariñenie i Aguarón stęskniły się za wami. Ludzie mówią, że żaden z synów Fausto Montero nie bywa na mszy. Boję się, że już niedługo odwiedzą was obaj proboszczowie, żeby ciebie i Dionisio sprowadzić z powrotem na drogę cnoty… w swoich parafiach. Rodolfo prychnął z lekceważeniem. Ani przez chwilę nie przyszło mu do głowy, żeby pójść na mszę. Wzruszył ramionami. – Dobrze, któregoś dnia może tam wpadnę.
Rémy znowu się roześmiał. On też nie był wierzący, ale co niedziela chodził do kościoła w Aguarón, żeby mieć dobre stosunki z księdzem i z miejscowym społeczeństwem. Odetchnął głęboko i nagle jego głos nabrał ostrożności: – Zakładam, że wiesz, iż niektórzy winiarze i wytwórcy win z tych stron spotykają się co jakiś czas. Chodzi o to, żeby jednoczyć się w obronie naszych win i uniknąć oszukańczych praktyk, które mogłyby zagrażać ich dobremu imieniu. Rodolfo nic o tym nie wiedział. Poczuł się głupio. Obracał kieliszek w palcach, nie wiedząc, co powiedzieć. Rémy zauważył jego zdenerwowanie. Odstawił prawie opróżniony kieliszek na biurko, zaczął szperać po kieszeniach kurtki i wyjął paczkę papierosów, którą podsunął Rodolfo. – Gaulois’y, tytoń francuskich patriotów i bohemy! – zażartował. Widząc zachwyt na twarzy młodzieńca, dodał: – Możesz sobie wziąć wszystkie, jeżeli je tak lubisz. Ja sobie zawsze przywożę papierosy z Francji. To nie znaczy, że nie doceniam tutejszych, ale… w ten sposób funduję sobie porcję miłych wspomnień. – Dziękuję, Rémy! – Uśmiech podkreślił zachwyt Rodolfo. – I ja robiłem tak samo… ale już mi się skończyły. Wziął paczkę, wyjął cygarniczkę i zrobił gest, jakby chciał oddać papierosy Rémy, żeby też się poczęstował. – Nie teraz – odmówił tamten. – Za dużo paliłem dziś rano. Sprawisz mi prawdziwą przyjemność, jeżeli je zatrzymasz. Rodolfo znów uśmiechnął się jak dziecko, które właśnie dostało jakiś smakołyk. Położył pudełko na biurku. Zapalił i z rozkoszą się zaciągnął. Rémy po pokonaniu tej nagłej przeszkody ciągnął dalej: – Myślę, że chciałbyś się włączyć do tej grupy, synu. Twój ojciec bywał na tych spotkaniach, teraz powinieneś zająć jego miejsce.
– Ale to nic w rodzaju straży obywatelskiej? – zauważył Rodolfo podejrzliwie. Od czasu kiedy na kilka miesięcy przed wyjazdem do Paryża mąż Amalii próbował go namówić, żeby przyłączył się do grupy fanatycznych, drętwych patriotów, z którymi co wieczór spotykał się w kawiarni Ambos Mundos, nie ufał tego rodzaju ugrupowaniom. – Nie, synu, jasne, że nie! Taki stary liberał jak ja nigdy by ci nie doradzał mieszania się w te prawicowe milicje. – Przerwał na chwilę. Po paru sekundach rzucił niezdecydowanie: – Nie wiem, czy powinienem ci to mówić, ale moim obowiązkiem jako przyjaciela twojego ojca jest przestrzec cię, że Severo Andrade zatruwa całą okolicę uwagami na temat ruiny domu Montero i niedołęstwa następcy Don Fausto. Próbuje wszystkich nastawić przeciwko tobie, dając do zrozumienia, że zaciągasz długi, których nie będziesz mógł spłacić. – To kłamstwo! – zawołał Rodolfo. – Mój ojciec z pewnością nie zostawił spraw w tak dobrym stanie, jakbym chciał, ale nikogo nie prosiłem o pożyczkę, a rodzina Montero zawsze spłacała swoje długi… – mówił szybko, równocześnie zadając sobie w duchu gorzkie pytanie, ile jeszcze czasu wytrzyma. – Wiem, Rodolfo – próbował go uspokoić Rémy. – Ale ludzie zawsze są gotowi uwierzyć w najgorszą wersję tego, co się mówi o innych. A Andrade to mistrz obmowy! – Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. – Ten człowiek już od lat knuje przeciwko twojemu ojcu po to, żeby przejąć wasze winnice. Teraz próbuje z tobą. Powinieneś na niego bardzo uważać. Na ostatnim zebraniu Andrade i twój ojciec… no, po prostu doszło do rękoczynów. Trzeba ich było rozdzielać! Ten wariat nawet groził twojemu ojcu, że mu któregoś dnia rozwali łeb! – Rémy westchnął. Ciągle jeszcze był pod wrażeniem tamtych wydarzeń. – Wyglądali jak dwaj bandyci.
– A słyszałem, że swego czasu byli przyjaciółmi – zauważył Rodolfo, kiedy już się uspokoił. Nie wyobrażał sobie swojego ojca i Andrade jako przyjaciół. – Trudno w to uwierzyć, co? – Przejść od przyjaźni do nienawiści jest bardzo łatwo – stwierdził filozoficznie Rémy. – Co ojciec opowiadał wam o znajomości z nim? Chłopak wzruszył ramionami. – Tylko tyle, że razem służyli w wojsku na Kubie i że Andrade wrócił już ożeniony z matką Mariany. – Adelina… To była naprawdę piękna kobieta. A jej córka jest żywym portretem matki. Ta Kubanka była tak piękna, że rozkochała w sobie nieprzytomnie i twojego ojca, i Andrade… Ale cóż, wybrała Andrade i te dwa koguciki wróciły do Hiszpanii jako najbardziej zagorzali nieprzyjaciele… – Nagle Rémy zamilkł, wyciągnął rękę po kieliszek i wypił pozostałą odrobinę. – Kobiety potrafią wywierać na nas fatalny wpływ, chłopie – stwierdził. – Przejdźmy do innych spraw. Mam ci jeszcze parę rzeczy do powiedzenia. – Chciałby pan jeszcze trochę koniaku? Rémy odmówił ruchem ręki. – Dziękuję, Rodolfo. Przede mną jeszcze długi dzień. Znasz Constantino? Tego, którego nazywają Costa? Chłopak jest mniej więcej w twoim wieku. Może pamiętasz go z czasów, kiedy mieszkałeś w Aguarón? – W tej chwili nie kojarzę… Zresztą ojciec nie chciał, żebyśmy kolegowali się z dzieciakami z miasteczka. – Costa też rzadko tu bywał. Wyjechał, kiedy był jeszcze bardzo młody. Mówią, że pracował przy winobraniach w całej Hiszpanii i że był przez wiele lat robotnikiem w winnicach Penedés. A także robotnikiem w warsztatach tkackich w Sabadell. W pamięci Rodolfo pojawił się raptem obraz chłopca, chuderlawego,
czarniawego, z lokiem na czole, który czatował na niego na ulicy, żeby rzucać kamieniami, kiedy rodzina jeszcze mieszkała w Aguarón. Ten diabełek prześladował go przez wiele dni, aż go w końcu zapędził w kąt pod pralnią, ku radości piorących tam kobiet. Na wspomnienie tego upokorzenia jeszcze dzisiaj czuł wstyd. – Wrócił teraz, pełen idei tych anarchistów, którzy przeniknęli do Katalonii, i chce je tu rozpowszechniać. Trzeba powiedzieć, że chłopak jest bardzo bystry i że słucha się go z przyjemnością… – Powiedziałbym, że go pan podziwia – wtrącił ironicznie Rodolfo. – Synu, on broni interesów robotników dniówkowych, wy, właściciele, bronicie waszych spraw, a tacy pośrednicy jak ja szukają korzyści z prowizji, na którą pracują. Każdy walczy w tej grupie, w której znalazł się z racji urodzenia albo z racji zasług, ale to nie przeszkadza, by szczerze podziwiać każdą mądrą głowę, czy należy ona do naszej grupy, czy nie. W każdym razie nie trać go z oczu, żeby ci nie podburzył ludzi przed winobraniem! Rozumowanie Rémy rozśmieszyło Rodolfo. Wreszcie zrozumiał, dlaczego ojciec tak cenił tego Francuza. Nic nie uchodziło uwadze starego Pelorrubio[77]. Rémy uśmiechnął się, poklepał po udach i wstał na tyle szybko, na ile pozwalała mu jego tusza. – Dobrze, chłopcze, stary już powinien iść. Mam dziś jeszcze tyle spraw… Rodolfo zerwał się z krzesła tak gwałtownie, że uderzył kolanem w biurko. Powstrzymał przekleństwo. – Odprowadzę… – Nie fatyguj się, synu. Znam dobrze drogę… Nagle Rodolfo wpadł do głowy pewien pomysł. – Może pan przyjdzie któregoś dnia do nas na obiad? Solange na pewno
z przyjemnością porozmawia z rodakiem. – Nie wiem, czy twoja małżonka byłaby zadowolona z rozmowy z takim prostakiem jak ja. – Rémy roześmiał się przez zęby. – Te paryżanki z dobrych rodzin są wyjątkowe. Ale z przyjemnością przyjmuję zaproszenie. Bardzo bym chciał poznać tę piękność, którą poślubiłeś. – Nie ma pan pojęcia, jak się cieszę! Co pan powie na jutro? Obiad jemy o drugiej. – Doskonale. Stawię się. Rémy ruszył w stronę drzwi. Kiedy był już przy wyjściu z biura, odwrócił się i powiedział cicho: – Rodolfo… Gdybyś potrzebował pomocy, nieważne jakiej… pamiętaj, że możesz zawsze liczyć na prawdziwego przyjaciela twojego ojca. Powiedziawszy to, zszedł po schodach. Rodolfo wrócił do biura, opadł na krzesło, na którym przedtem siedział, wyjął gaulois’a i pogrążył się w niespokojnej medytacji.
[75] Paris la nuit (fr.) – Paryż nocą. [76] Vedettes (fr.) – gwiazdy, artystki. [77] Pelorrubio (hiszp.) – rudzielec.
14
Majowy poranek był chłodny, ale bezwietrzny – zapowiadał się ciepły dzień. Na błękitnym niebie ledwie rysowały się strzępki chmurek, ciągle zmieniające swoje kształty. Winorośle pokryły się już liśćmi i malowały zielenią cały krajobraz, aż do łańcucha gór Algairén. Rodolfo pomyślał – zarówno z podziwem, jak ze smutkiem – że oto wokół Casa de la Loma zamyka się szmaragdowe więzienie. Ostatnio nabrał zwyczaju wczesnego wstawania, by odbyć konną przejażdżkę w pobliżu domu. Czasem przedłużał wyprawę aż do Aguarón, a stamtąd do starej pustelni świętego Krzysztofa. Tam siadał na kamiennej ławeczce i napawał się zapachem gór, szczególnie intensywnym o tej porze. To koiło jego nerwy i dawało choć trochę poczucia wolności, które jednak znikało tuż po powrocie do wytwórni win albo gorzelni. Rzeczywistość nie pozostawiała miejsca na marzenia. Mimo że było jeszcze za wcześnie na owocowanie winorośli, obserwował szczepy codziennie i zawsze z niepokojem. Oby winobranie się udało i klienci z Francji kupili, jak dotychczas, większość wina! Francuzi, sprzedaż alkoholi z gorzelni i wynajem mieszkań w Saragossie – to były filary egzystencji rodziny Montero. Wystarczy, że zabraknie któregoś z nich, a przyszłość zacznie się rysować całkiem czarno. Podczas ostatniego spotkania z Evaristo administrator zapewnił Rodolfo,
że jest już bliski odzyskania kopii dokumentu własności tych przeklętych akcji firmy okrętowej, ale Rodolfo już stracił ducha. Coraz mniej wierzył w możliwość odzyskania tych pieniędzy. Dawniej zawsze wyśmiewał się ze spirytystów i innych szarlatanów, mamiących ludzi możliwościami rozmowy ze zmarłymi, zwłaszcza zaś z tych, którzy nie mogli pogodzić się ze stratą ukochanej osoby. Teraz przeciwnie – z przyjemnością wziąłby udział w takiej sesji, gdyby zapewniono go, że skontaktuje się z ojcem. Dręczyło go tyle pytań… Czasem wyjmował z sejfu poplamiony krwią kamień, znaleziony w Winnicy Bachusa, obracał go w dłoniach i próbował uporządkować pytania, które kłębiły mu się w głowie. Nigdy jednak nie znajdował konkretnych odpowiedzi. Coraz częściej podejrzewał tylko, że ojciec nie umarł na skutek nieszczęśliwego wypadku... Rémy, który miał doskonałe stosunki z właścicielami winnic i wytwórni wina w ich okręgu, wprowadził go na zebrania, odbywające się co pewien czas. W większości uczestniczyli w nich ludzie ze wsi, w wieku jego ojca, z wieloletnim doświadczeniem w hodowli winorośli, ci, którym Severo Andrade usiłował narzucić swoje zdanie. Grupa podzieliła się na dwie frakcje: na zwolenników Andrade (ci byli w mniejszości) i na dystansujących się od jego fanfaronad. Niemniej wszyscy okazywali jednakową nieufność wobec młodego Montero. Co mógł wnieść do ich spotkań ten szczeniak, wykształcony w internacie w mieście, którego ojciec wysłał potem na studia do Madrytu? Od pierwszej chwili Rodolfo napotkał na mur zazdrości i był zmuszony bronić się przed ciągłymi prowokacjami wroga swojego ojca. Niechęć, jaką odczuwał względem Andrade, rozbudziła jednak w Rodolfo nieznaną dawniej umiejętność dawania odpowiedzi, które zamykały usta staremu draniowi i ostatecznie zasiały w pozostałych właścicielach winnic ziarno szacunku dla młodego Montero.
Rémy przyszedł na obiad do Casa de la Loma i od razu zrobił doskonałe wrażenie na Solange. Odtąd często ją odwiedzał i bawił opowiadaniami o swoich młodzieńczych wyprawach (odpowiednio wygładzonymi, tak, by nie zranić uczuć młodej damy z wyższego towarzystwa) do Paryża. Opowiadał tak zabawnie, że czasem nawet Dionisio opóźniał godzinę wyjścia do knajpy i siedział z nimi razem w saloniku, gdzie pił podawaną przez Solange kawę, uśmiechnięty i jeszcze trzeźwy. Pewnego dnia Rodolfo usłyszał z holu, jak jego brat i Solange zaśmiewają się z perypetii Rémy, który opowiadał, jak starał się zdobyć względy tancerki kankana z Moulin Rouge, i poczuł w żołądku ściśnięcie kompletnie nieracjonalnej zazdrości, tak silne, że żółć podeszła mu do gardła. To nie w porządku, że Dionisio spędzał tyle czasu z Solange, podczas gdy on musiał samotnie walczyć z tyloma problemami! Tego ranka od chwili, kiedy wyjechał konno z domu, kłusował przed siebie tak pogrążony w myślach, że dopiero w ostatniej chwili zauważył, że znalazł się tuż przy pustelni świętego Krzysztofa. Tego ranka nie miał jednak zaznać spokoju, na który zazwyczaj liczył, siedząc przy tej małej kaplicy z XVI wieku. Czekała go wielka niespodzianka. Na kamiennej ławeczce, tej samej, na której zwykle siadywał, zauważył kobietę. Była młoda, z ciemnymi włosami ostrzyżonymi à la garçonne, ubrana w plisowaną spódniczkę, żakiet z grubej wełny i pantofle na płaskich obcasach. Paliła papierosa w cygarniczce, a jej ruchy były równie niepewne, co buntownicze. Obok leżał skórzany plecak i słomkowy kapelusz. Rodolfo był tak zaskoczony, że zatrzymał Pinto. Co młoda dziewczyna mogła robić tu, w pustelni, o tej porze, tak wcześnie rano? Dziewczyna poczuła jego obecność i szybko się odwróciła. Mariana.
Rodolfo zeskoczył z konia i stanął przed nią, uśmiechnięty od ucha do ucha. – Mariana! Co za niespodzianka! Zerwała się, kiedy tylko poznała jeźdźca. Jej policzki okrył lekki rumieniec. – To ja jestem zaskoczona – szepnęła speszona. – Nie wiedziałam, że przyjeżdżasz do tej pustelni. Rodolfo odrzucił lejce, podszedł bliżej i ucałował ją w oba policzki. Teraz, kiedy nie było Amalii z jej przestarzałymi poglądami i dostrzeganiem brudu wszędzie tam, gdzie go nie ma – odważył się to zrobić. Jeszcze ciągle zaskoczona nagłym pojawieniem się Rodolfo, Mariana przesunęła dłonią po włosach, z powrotem siadła na ławeczce i nerwowo się zaciągnęła. Rodolfo usiadł obok. – Co rano wyjeżdżam konno i niemal zawsze docieram aż tutaj – wyjaśnił. – Spokój dobrze mi robi. Poza tym tu jest Bóg, którego mi potrzeba. – Sięgnął do kieszeni welwetowej kurtki i wyjął paczkę gauloise’ów otrzymaną od Rémy. Mimo że postanowił palić je tylko przy specjalnych okazjach, w paczce zostało już niewiele. Podał pudełko Marianie. – Chcesz? Wskazała na swoją cygarniczkę. – Dziękuję, mam jeszcze. Może potem… Rodolfo wyjął jednego dla siebie, włożył do czarnej cygarniczki i zapalił. – Mieszkasz u ojca? Skinęła głową. – Teraz często go odwiedzam. Chociaż nie chce się do tego przyznać, starzeje się, zresztą jego służąca też. Więc przyjeżdżam tu z własną pomocnicą, żeby zaprowadzić w domu trochę porządku. Niestety nie jestem aż tak dobrą córką, żeby przez cały dzień znosić jego złe humory. Czasem
muszę uciec. A poza tym przy nim nie mogę palić. Rodolfo się rozejrzał. – Przyjechałaś konno? Mariana obdarzyła Rodolfo swoim uśmieszkiem psotnego duszka. – Nie mam konia, a ojciec nigdy by mi nie pozwolił jeździć na swoim. – Wzruszyła ramionami. – Nie szkodzi. Mój mąż był doskonałym jeźdźcem i zobowiązał się nauczyć mnie jeździć, ale jakoś mi to nie szło. Nie wierzę tym zwierzętom. – Czyli… przyjechałaś autem? – spytał Rodolfo i natychmiast zorientował się, że gada głupstwa. W pobliżu nie było żadnego auta. Poza tym droga do pustelni nie nadawała się do tego, żaden pojazd by się tędy nie przedostał bez kompletnego zniszczenia opon. Teraz to Mariana parsknęła śmiechem. – Co ty gadasz! Piechotą! To doskonały spacer. Przychodzę tutaj tak samo jak ty, po odrobinę spokoju. Rodolfo aż syknął przez zęby na myśl o ponad trzech kilometrach, jakie Mariana już pokonała i o tych, które będzie musiała zrobić, idąc z powrotem. – I nie boisz się chodzić sama po polach? A gdybyś tak spotkała jakiegoś łajdaka? Albo wściekłego psa? Podniosła plecak, otworzyła i ostrożnie coś z niego wyjęła. Na ten widok Rodolfo drgnął i odsunął się od Mariany. – Nie bój się, jest zabezpieczony. Zawsze go noszę, kiedy wychodzę na spacer. Dzięki temu czuję się pewniej… Zaczął oglądać broń. – Skąd… to wzięłaś? – To Lebel, regulaminowy rewolwer wojska francuskiego z Wielkiej Wojny. Mój mąż był kolekcjonerem broni. Kiedy owdowiałam, pozbyłam się
wszystkiego… z wyjątkiem tej jednej sztuki. – Mariana westchnęła i dodała cicho: – Ernesto tak bardzo lubił broń, że czasami potrafił we mnie… celować. Rodolfo przełknął ślinę. – Co ty opowiadasz? Mariana głęboko odetchnęła, zanim odpowiedziała. Miał wrażenie, że w tej chwili podejmuje niełatwe zadanie. – Ernesto był bardzo przystojny i uroczy… prawdziwy arystokrata… aż do chwili, kiedy wchodził do domu. Wtedy stawał się zupełnie kim innym. Wyładowywał na mnie całe swoje okrucieństwo… a zapewniam cię, że miał go w sobie bardzo dużo. Rodolfo przypomniał sobie instynktowną awersję, jaką poczuł na widok ślubnego zdjęcia Mariany wiszącego w jej saloniku. – Robił ci… krzywdę? Wargi Mariany zacisnęły się w wąską linię. – Ojciec i ciotka wydali mnie za mąż za bestię – szepnęła. – A ja… nie mogłam nikomu powiedzieć, co się dzieje w naszym domu. Kto by mi w to uwierzył? Nie wiedział, jak zareagować. Uznał, że najlepiej będzie zachować milczenie. Butem zgasił niedopałek papierosa. – Tego wieczoru, kiedy zjawił się u mnie jakiś kapitan, żeby powiadomić mnie, że mój mąż zginął podczas desantu w Alhucemas, byłam o włos od roześmiania mu się w twarz. Nie masz pojęcia, ile mnie kosztowało powstrzymanie się od tego! – Delikatny uśmiech rozjaśnił rysy Mariany. – Śmierć Ernesto przywróciła mnie do życia. Podczas pogrzebu nie umiałam nawet okazać smutku… – Rzuciła Rodolfo pełne niepokoju spojrzenie. – Teraz już wiesz, dlaczego takie panie jak twoja siostra nazywają mnie „wesołą wdówką” i nie zapraszają na swoje przyjęcia.
– Amalia to wredna indyczka – oburzył się Rodolfo. – Ona urodziła się dziwolągiem. A jej kumoszki… wcale nie lepsze. Dobrze, że nie bywasz w takim towarzystwie. Mariana wyjęła z cygarniczki niedopałek, rzuciła go na ziemię i długo zadeptywała. Zaczęła zadawać sobie pytanie, czy nie była z Rodolfo zbyt szczera. Ostatecznie nie widzieli się prawie dziesięć lat. Ale rozmowa z nim sprawiała, że czuła się tak dobrze jak w dzieciństwie, gdy się razem bawili. Położyła rękę na ramieniu przyjaciela. – W ciągu ostatnich lat bardzo często o tobie myślałam. O historyjkach, które wymyślaliśmy, kiedy chowaliśmy się w winoroślach, kiedy rozmawialiśmy o tym, że chcemy być już dorośli, kiedy… – Mariana przerwała. Zacisnęła wargi, jakby chciała w nich zamknąć to, co chciała powiedzieć. – Byliśmy tacy naiwni… Wzruszył ramionami. Nagle zaczerwienił się jak burak. Przypomniał sobie pocałunek, który skradł Marianie. Już chyba co najmniej pół życia temu… – Byliśmy dziećmi… – stwierdził tylko po to, by coś powiedzieć. Mariana zdjęła rękę z jego ramienia i odchrząknęła. – Opowiedz lepiej o sobie. Jak się poznaliście z Solange? Twarz Rodolfo się rozjaśniła. Zobaczył siebie ponownie w rezydencji Porterów. Marcel zostawił go wtedy na chwilę samego, żeby podejść do Borysa Kochno, a on bawił się obserwowaniem tłumu wytwornych gości krążących po salonie. Orkiestra zaczęła grać charlestona… Goście, którzy rozproszyli się, kiedy Cole Porter śpiewał swoją piosenkę, zaczęli się z powrotem gromadzić na zaimprowizowanym parkiecie pośrodku sali. Podskakiwali, wymachiwali rękami i nogami i zaśmiewali się, podnieceni tańcem i alkoholem krążącym w żyłach. Solange była najpiękniejszą z tancerek. To ona poruszała się z największym wdziękiem, to ona błyszczała
jak posąg ze szczerego, dwudziestoczterokaratowego złota i to ona się do niego uśmiechała – do niego, nieznajomego mężczyzny w pożyczonym fraku! – pokazując mu swoje białe ząbki laleczki. Jak opisać słowami olśniewającą magię tamtej chwili? – Zobaczyłem ją pierwszy raz na bardzo eleganckim przyjęciu, na które zabrał mnie Marcel, mój serdeczny przyjaciel z Paryża – powiedział krótko. – Solange tańczyła charlestona i była prześliczna. Wyglądała jak wróżka z tych baśni, które mi czytałaś, kiedy byliśmy dziećmi… Mariana patrzyła na swoje stopy, którymi zaczęła poruszać, jakby chciała zdeptać coś leżącego na ziemi. – Paryż jest piękny? – Jest niesamowity! – wykrzyknął z entuzjazmem. – Wszystko tam jest majestatyczne. Na każdym rogu spotykasz pomniki, bulwarami stale płyną potoki aut… Nigdy tylu nie widziałem, nawet w Madrycie. Z metra bez przerwy wychodzą tłumy ludzi. W kawiarniach możesz brać udział w dysputach wszelkiego rodzaju, nawet po hiszpańsku. Podczas jednej z nich poznałem pewnego chłopaka z Calandy, który mieszkał w tym samym internacie jezuitów co ja. Wiem, że nadal mieszka we Francji i poświęcił się filmowi. – Rodolfo przerwał, żeby odsapnąć. – W Paryżu jest więcej kabaretów niż w Madrycie, a przedstawienia są chyba najbardziej odważne ze wszystkich, jakie widziałem. W tym mieście możesz się poświęcić malarstwu, pisaniu, w ogóle robieniu tego, co ci się zamarzy… i nikt cię za to nie będzie krytykował, jak na przykład tutaj. Widziałem obrazy i czytałem poezje, za które w Hiszpanii autor poszedłby do więzienia! Wierz mi, Mariano, że w porównaniu z Paryżem Saragossa to wioska. Tutaj wszyscy tylko patrzymy, co robi nasz bliźni, żeby natychmiast go oczernić! Och, Paryż to chyba jedyne miejsce na ziemi, w którym czułem się naprawdę wolny.
Rodolfo zdał sobie sprawę, jak bardzo się zapalił. – Zawsze się emocjonuję, kiedy mówię o Paryżu. Spędziłem tam najlepsze miesiące mojego życia z Solange. – Zapalił papierosa i zaciągnął się z westchnieniem. – Od kiedy tu mieszkamy, kłócimy się o każde głupstwo. – Powinieneś jej dać czas… musi się przyzwyczaić. Jestem pewna, że biedactwo strasznie się nudzi w waszym wielkim domu. Rodolfo znów pogrążył się w smutnym milczeniu. Rozmowa z Marianą nie rozwiązywała jego problemów, ale przynajmniej poprawiła mu nastrój. Nagle zaczął jej się zwierzać z tego, co dręczyło go od zeszłej nocy: – Wiesz, co mi wczoraj powiedziała? Że chciałaby uczyć czytać i pisać dzieci Pedra i Onofre. Mówi, że skoro nikt nie posyła ich do szkoły, ona się zajmie ich nauką. Pytam, co sobie wyobraża, dając lekcje dzieciakom, które od jutra już będą pracowały w polu i nie potrzebują żadnej nauki. – Ależ bardzo pochwalam jej decyzję! – zawołała Mariana z wielką pewnością siebie. Rodolfo spojrzał na nią spod oka, zaskoczony. – Przecież te dzieci mają prawo do wiedzy! Nie wiem, jak możesz pozwolić, żeby wychowywały się w twoim domu i nie robić nic, żeby uniknąć tego, że kiedy dorosną, będą ludźmi bez żadnego wykształcenia. Analfabetyzm to jedna z wielu plag, jakie mamy w Hiszpanii! A ty się skarżysz, że tutaj jest inaczej niż w Paryżu! Jeżeli nie zrobimy nic, żeby to się zmieniło, jak nasz kraj może nadrobić braki nagromadzone od tylu stuleci? Rodolfo przełknął ślinę, ciągle zaskoczony. – Mój Boże, Mariano… Kiedy na ciebie patrzę, nadal widzę tę dziewczynkę, z którą chowałem się w winoroślach, ale równocześnie… tak się bardzo zmieniłaś… – Chciał zażartować, by zmniejszyć napięcie powstałe między nimi. – Brakuje tylko, żebyś mi powiedziała, że jesteś jedną z tych sufrażystek, które chodzą po ulicach i mówią o prawie głosu dla kobiet!
Oczy Mariany zaczęły ciskać błyskawice. – A nawet jeśli, to co? – odparła. – My, kobiety, mamy mózgi tak samo jak mężczyźni i wiemy, jak ich używać. Mamy pełne prawo, żeby głosować! – Spojrzała na niego i dodała uszczypliwie: – Chyba nie powiesz, że jesteś jednym z tych, którzy aprobują dyktaturę, w jakiej żyjemy, i uważają Primo de Rivera za zbawcę ojczyzny? Roześmiał się nerwowo. – Nie interesuję się polityką. – Ale powinieneś! To, o czym decydują „wyższe sfery”, dotyka nas wszystkich. – Widzę, że nie tylko w Paryżu nie brak zbuntowanych dziewcząt – zażartował Rodolfo bez większego przekonania. Wolałby, żeby ich rozmowa miała inny przebieg… Ale Mariana uśmiechnęła się i pogłaskała go lekko po dłoni. – Oj, Rodolfo! Mieszkałeś w tak nowoczesnym mieście i tak za nim tęsknisz, a w sprawach, które dotyczą kobiet i wieśniaków, myślisz tak samo jak nasi ojcowie. Zachowujesz się jak jakiś kacyk! Te słowa mu się nie spodobały. – No… – mruknął przez zęby – spodziewałem się trochę więcej zrozumienia ze strony przyjaciółki z dzieciństwa. Mariana nie chciała, by Rodolfo się na nią obraził. Postarała się go ponownie ułagodzić. – Słuchaj, nie psujmy dyskusjami naszego ponownego spotkania! A żeby okazać ci moją dobrą wolę, ofiaruję się pomóc Solange w jej lekcjach. Jedna z moich znajomych w Saragossie jest nauczycielką. Na pewno pomoże mi zdobyć elementarze do nauki czytania dla tych dzieci. – To nie żadna prośba o pokój, to pułapka! – Rodolfo mówił to żartobliwie, ale nadal był trochę obrażony brakiem zrozumienia ze strony
Mariany. – Chociaż… może to i dobry pomysł. Jeżeli Solange zajmie się tymi lekcjami, będzie się lepiej czuła… – I w ten sposób przysporzy ci mniej trosk… – podsunęła mu. Rodolfo udał, że nie usłyszał aluzji. Wolał zmienić temat. – Może przyjdziesz do nas w południe na obiad? Solange na pewno bardzo się ucieszy! Doskonale się bawiła, kiedy poszłyście razem na zakupy, wtedy, w Saragossie. Ciągle mi opowiada o waszej eskapadzie. Mariana z szerokim uśmiechem skinęła głową. – W domu ojca już zaczęli szykować obiad. Może lepiej wpadnę na chwilę wieczorem? – Dobrze, wyślę po ciebie Onofre z samochodem, a… – Rodolfo nagle przerwał: – Wydaje mi się, że twojemu ojcu może się nie podobać, że odwiedzasz nas w Casa de la Loma. Nie wiem, czy mówił ci o naszych nieporozumieniach. Prawdę mówiąc, nie lubimy się. – Ojciec mi już nie może niczego zabronić – rzuciła. – Odwiedzam go, bo to teraz mój obowiązek, skoro się starzeje, ale jeżeli postanawiam odwiedzić ciebie i Solange, nie może mi w tym przeszkodzić. – Wobec tego o szóstej? Mariana skinęła głową i rzuciła mu znowu uśmiech, tak serdeczny, że między obojgiem znowu zapanował pokój.
15
Rodolfo się nie omylił. Kiedy zaraz po przyjściu do domu powiedział Solange, że Mariana przyjechała na kilka dni do ojca i odwiedzi ich dziś wieczorem, żona wydała okrzyk radości, zaczęła skakać jak rozradowana dziewczynka i rzuciła się mężowi na szyję. Obsypał pocałunkami jej szyję, zachwycony, że jego blond aniołek jest taki zadowolony. Przy obiedzie Solange wesoło szczebiotała. Dionisio wpatrywał się w nią z zachwytem. Już prawie od dwóch tygodni niemal codziennie siadał razem z nimi do obiadu. Sandokán przysiadał obok jego krzesła, a pan karmił go kawałeczkami mięsa. Obecność brata budziła w Rodolfo sprzeczne uczucia. Z jednej strony cieszył się, że Dionisio zaczyna z powrotem jadać o regularnych porach, zaś z drugiej wydawało mu się, że robi to, bo chce być jak najbliżej Solange. Od jakiegoś czasu miał wrażenie, że zauważa pomiędzy nią a bratem jakąś delikatną więź, złożoną z przemilczeń i potajemnych spojrzeń, które sprawiały, że podejrzewał między nimi coś więcej. Czuł w sobie niedorzeczną, rosnącą zazdrość. Nie uspokajał go nawet fakt, że Dionisio bywał teraz trzeźwy nawet do wieczora. Kiedy służące sprzątały stół, Solange rozmawiała z Pepitą, żeby poleciła Ramonice zrobić słodycze, którymi chciała ugościć Marianę. Jeszcze ciągle czuła się niepewnie, kiedy próbowała dyktować jakieś zajęcia Pepicie czy kucharce. Pytała samą siebie, co powiedziałaby maman, gdyby zobaczyła, jak jej córka radzi sobie w tym koszmarnym domu. Matka jak dotąd nie
odpowiedziała na jej listy. Solange bardzo to smuciło. Tęskniła za rodzicami i za Marcelem, a przede wszystkim za wesołym paryskim życiem, kiedy żaden dzień nie był podobny do poprzedniego. Chciało jej się płakać, gdy przypominała sobie nieprzerwaną rozkosz podczas spotkań z Rodolfo w tamtym studiu, które wydawało się płynąć nad dachami Paryża jak dywan Aladyna. Teraz czuła się pogrążona w stylu życia, przeciw któremu buntowała się od dnia, kiedy odeszła ze szkoły zakonnic. Po wszystkich zmartwieniach, jakich dostarczyła biednej maman swoim niegrzecznym zachowaniem i złośliwymi uwagami na temat młodych ludzi, z którymi chciała ją połączyć, teraz uwikłała się w ponurą egzystencję pani domu. Nie królowała w żadnym paryskim wytwornym hôtel particulier, nie przyjmowała gości w czwartki, nie pojawiała się na premierach w operze, wsparta na ramieniu męża, i nie urządzała niezwykłych przyjęć, tylko sterczała tutaj, w tym ciemnym i źle umeblowanym domu, który odebrał jej całą radość życia! Żeby nie zagubić się w melancholijnych, obsesyjnych medytacjach, wypełniała dni pisaniem listów do matki, do Marcela i kilku przyjaciółek. Mimo strachu, jakiego napędził jej Severo Andrade, kiedy spotkała go w winnicy, nadal prawie codziennie jeździła na konne przejażdżki. Zaczynała nawet podziwiać pejzaż otaczający dom rodziny Montero. Liście porastające już szczepy przykryły nagość skalistej ziemi. Jadąc na Raquel, nie miała już wrażenia, że żyje na pustyni. Lubiła patrzeć na pobliskie szczyty łańcucha górskiego Algairén zawsze, kiedy słońce zaczynało się za nimi chować i malowało całe niebo kapryśną czerwienią i różem, zmieszanymi z szarością chmur. Piękno takich chwil napełniało ją słodką melancholią, zmieszaną z tęsknotą za paryskimi przyjemnościami, z których zrezygnowała. Czytała teraz tak dużo jak nigdy przedtem. Skończyła już powieści przysłane przez Marcela i rozpraszała nudę książkami pożyczanymi od
Dionisio. Któregoś ranka, przechodząc obok sypialni szwagra i zastawszy otwarte drzwi, weszła ostrożnie i natknęła się na Sandokána, który śledził każdy jej ruch. Dionisio, stojąc przy otwartym oknie, szybko przerzucał kartki książki, jakby szukał czegoś konkretnego. Solange była zaskoczona, że ten pokój, zazwyczaj zamknięty na cztery spusty, nie był bynajmniej śmierdzącą norą alkoholika, usianą pustymi butelkami i lepkimi plamami z wina, ale miejscem, gdzie oprócz mebli typowo sypialnianych stało biurko z lampką i krzesłem, wysokim fotelem i licznymi książkami na oszklonych półkach szaf bibliotecznych zakrywających dwie ściany. Dionisio, który ku jej zaskoczeniu był już ubrany, a nawet ogolony, uśmiechnął się na jej widok i spytał po francusku, czy jej czegoś nie trzeba. Pierwszy raz w życiu Solange, stojąca w progu, oniemiała. Myślała tylko, widząc go w świetle, że zeszczuplał, może dlatego, że ostatnio nie upijał się do nieprzytomności. Dionisio przypisał milczenie Solange zaskoczeniu jego biblioteką. Podszedł do niej i powiedział bardzo miłym głosem, że gromadził te książki jak skarby przez wiele lat, że ma nawet dużo francuskich i że byłby szczęśliwy, mogąc je jej pożyczać. Odwzajemniła jego uśmiech, odwróciła się na pięcie i odeszła prędko korytarzem. Kiedy zbiegała po schodach, postanowiła, że wydobędzie Dionisio ze studni pijaństwa, choćby miała go stamtąd wyciągać za uszy. Dziesięć po szóstej wieczorem Onofre zatrzymał hispano-suizę przed domem i otworzył tylne drzwiczki señoricie Marianie, jak zwykł nazywać w duchu córkę Severo Andrade, mimo że wszyscy wiedzieli, że już jest wdową po wysokim wojskowym zabitym w Maroku. Trini i Lali położyły już na beżowym stoliku w salonie haftowany obrusik, należący do wyprawy małżonki Don Fausto, ustawiły również filiżanki do kawy z cienkiej porcelany oraz talerz z biszkoptami i obwarzankami z muszkatem, przygotowanymi przez Ramonikę po obiedzie.
Solange wolałaby ugościć Marianę czymś bardziej wyrafinowanym, ale ani kucharka nie umiała tego zrobić, ani ona nie znała przepisu. Pepita, uprzedzona szczekaniem psów o przybyciu samochodu, wyszła przywitać gościa. Zazwyczaj spotykała się z Marianą w Aguarón, kiedy tamta bywała w domu ojca. Lubiła tę dziewczynę, której pełne wdzięku rysy tchnęły pogodą prawdziwie szlachetnej kobiety. Dzisiaj też jej się spodobała: była ubrana z wytworną prostotą w ciemnozieloną suknię o doskonałym kroju, pasującą zamożnej wdowie, bez żadnych frywolnych dekoltów czy ozdóbek, jakie przywiozła ze sobą Doña Soláns. Pomyślała, że gdyby tak jej Rodolfico ożenił się z taką kobietą… Kiedy Mariana weszła do holu, spotkała Dionisio, który właśnie wybierał się do Cariñeny w towarzystwie psa. Czuł już suchość w gardle i marzył o winie. Wytrzymał bez picia od chwili powrotu zeszłego wieczoru – był wtedy pijany do szpiku kości. Teraz ręce już mu się trzęsły. Przed chwilą wpadł do swojej sypialni na duży łyk wódki, żeby się opanować. Od czasu, gdy w ich domu zamieszkała ta Francuzka, której przejrzyste oczy przypominały mu morze obmywające mury Melilli – jedyne piękne wspomnienie z podróży po północnej Afryce – walczył ze sobą, żeby nie pić, i kiedy był w towarzystwie Solange, starał się zachować chociaż odrobinę godności. Ale w miarę upływu dnia powstrzymywanie się od sięgnięcia po butelkę z wódką, którą chował w szafie, stawało się coraz trudniejsze. Kiedy jadł obiad z bratem i szwagierką, popijając wodą duszone potrawy Ramoniki, chęć porwania kieliszka wina pitego przez Rodolfo odbierała mu resztki apetytu. Powstrzymywało go jedynie czujne spojrzenie Solange. Teraz, kiedy zapadł już wieczór, jego wola była bardzo słaba, a pragnienie alkoholu i lęki coraz silniejsze. Tylko wino pozwalało mu zasnąć tak mocno, że nocne mary zabitych pod Rif nie nawiedzały go w sennych koszmarach – tak realistycznych, że krzyczał przez sen i budził się skąpany we własnym pocie.
Dionisio powitał Marianę przelotnym ukłonem i zwinął się czym prędzej. Czekała go jeszcze długa wyprawa do miasteczka. Marianę mile zaskoczył wygląd Dionisio. Od czasu, kiedy opowiadał jej o nim Bartolomé, a ojciec wygłaszał złośliwe komentarze na temat obu braci Montero, spodziewała się zobaczyć postarzałego, źle pachnącego człowieka z twarzą obrzękłą od wina i nosem jak truskawka. Tymczasem Dionisio, mimo że ubrany niedbale, był czysty i nadal wyglądał bardzo przystojnie. Prawda, że był zdenerwowany i spłoszony, a ręce mu się trzęsły, ale natychmiast je schował do kieszeni spodni. Mariana widywała weteranów wojny w Maroku wyglądających o wiele gorzej niż on. Lali zajęła się jej płaszczem, rękawiczkami i kapeluszem. Kiedy Pepita chciała ją zaprowadzić do saloniku, Solange wybiegła naprzeciw gościa. Miała na sobie sukienkę z niebieskiego aksamitu z ciemniejszymi lamówkami, którymi wykończone były rękawy i spódniczka. Na wysokości piersi wyhaftowane były turkusowe kwiaty, a biodra opasywała wstążka tego samego koloru. Suknia była z zeszłorocznej kolekcji i Solange, ubierając się przed lustrem, pomyślała, że w Paryżu nigdy nie przyjmowałaby przyjaciółki w modelu innym niż najnowszy. Mariana zauważyła, że Solange bardzo odrosły włosy. Ściągała je do tyłu szpilkami, które wyglądały jak zrobione z białego złota i były ozdobione drobnymi brylancikami. Wyglądała równie ślicznie jak wtedy, kiedy poznała ją w Saragossie. Przez moment pozazdrościła jej eterycznej urody, arystokratycznego wyglądu i wspaniałej sukni, która musiała kosztować fortunę. W tym momencie zauważyła jednak, że w przyjaciółce zaszła jakaś zmiana. Na tym wygorsetowanym przyjęciu u Amalii wydała jej się dziewczyną pełną życia, pewną siebie, nawet wyzywającą – była po prostu promieniem słońca w ponurym otoczeniu. Teraz Solange otaczała aura rezygnacji. Robiła wrażenie chudszej, niemal mizernej, jakby mieszkanie
w tym domu stopniowo wysysało z niej życie. Teraz Mariana nie czuła już ani odrobiny zazdrości. Podbiegła do Solange i uściskała ją. Dobrze wiedziała, co to znaczy więdnąć w cieniu nieszczęścia… – Ależ jestem szczęśliwa, że cię widzę, Mariano! – wykrzyknęła Solange. Mariana już zapomniała o francuskim akcencie Solange, wydał jej się naprawdę uroczy. – I ja się bardzo cieszę! – odparła. Solange chwyciła ją pod ramię i zaprowadziła do saloniku. Tam było najmilej. Majowe słońce cały dzień wpadało do pokoju przez okno, zatem nie było tak zimno jak w reszcie domu. Obie panie usiadły na ciężkiej kanapie. Mariana ujęła w ręce dłonie Solange i mocno je uścisnęła. Ten gest wywołał uśmiech na poważnej buzi Francuzki. – Dziś rano spotkałam Rodolfo przy pustelni – powiedziała Mariana. – Co za przypadek, że się spotkaliśmy w takim samotnym miejscu, prawda? – Nie znam tej pustelni… – mruknęła Solange. – Chociaż codziennie rano jeżdżę konno. Mariana puściła dłonie nowej przyjaciółki. – To kapliczka, bardzo stara i maleńka, w lesie, już niedaleko gór. Tam się spokojnie oddycha! Poproś Rodolfo, żeby cię tam zaprowadził. Solange ukradkiem się uśmiechnęła. Po co ma opowiadać gościowi, że Rodolfo jest teraz zawsze bardzo zajęty swoimi sprawami? Weszła Lali z porcelanową kawiarką, więc nie musiała niczego wyjaśniać. Służąca, starając się poruszać jak najwytworniej, podała kawę. Nie codziennie bywali tu tacy goście jak Doña Mariana, która mieszkała w mieście i była bardzo dobrze sytuowana… przynajmniej tak mówiono w miasteczku. – Ja to zrobię, Lali – powiedziała Solange.
Lali lekko dygnęła, jak ostatnio nauczyła ją nowa pani, i zostawiła je same. Pani domu wstała, podeszła do bocznego stolika i nalała kawę do filiżanek delikatnymi ruchami, których tak długo się uczyła w szkole zakonnic dla panien z dobrych domów. – Pijesz z cukrem i mlekiem? – Tylko pół łyżeczki… i bez mleka. Solange dodała cukru i podała jej filiżankę. Przysunęła talerz ze słodyczami, ale Mariana z uśmiechem odmówiła. Wypiła łyk. – Opowiadaj, co u ciebie! Przyzwyczaiłaś się już do życia tutaj? Solange jeszcze bardziej się zachmurzyła. Dopiero po dłuższej chwili odpowiedziała: – Tutaj jest… tak zupełnie inaczej niż w Paryżu… – Nudzisz się, prawda? Solange z powrotem usiadła na sofie obok Mariany. Uniosła ramiona zrezygnowanym gestem. Z jednej strony chciałaby zwierzyć się ze swoich wątpliwości, jakie zaczynały ją ogarniać wobec monotonii życia w tym domu, opowiedzieć przyjaciółce o tym, jak Rodolfo jest stale pogrążony we własnych myślach, o tym, że długie okresy samotności byłyby nie do zniesienia, gdyby nie rozmowy z Dionisio i ze starym Rémy… Jednak… gdyby się komuś głośno poskarżyła, musiałaby przyznać się sama przed sobą, że nie jest szczęśliwa. Mariana spróbowała poprowadzić tę rozmowę inaczej. – Wierz mi, doskonale cię rozumiem. Pamiętaj, że ja się tu wychowałam. Na pewno w Paryżu prowadziłaś o wiele zabawniejsze życie… Z ust Francuzki wyrwał się gorzki śmiech. Zanim zdała sobie sprawę z tego, już opowiadała Marianie o wspaniałych przyjęciach ciągnących się aż
do świtu w wytwornych rezydencjach Paryża. Wspominała, jak spędzała noce na wędrówce z jednego przyjęcia na drugie, tak, że zabawa właściwie nigdy się nie kończyła, o cudownym wieczorze, kiedy brat zabrał ją do Folies Bergère z okazji jej dziewiętnastych urodzin, o Josephine Baker, hebanowej bogini, którą czcił bez wyjątku cały Paryż, o nocnych klubach, w których młoda dziewczyna mogła bez wyrzutów sumienia przesiadywać, pić i palić z przyjaciółmi, podczas gdy czarni muzycy z Ameryki grali dzikie melodie, od których serce zaczynało bić żywiej, a w duszy budziło się pragnienie, by pić życie wielkimi haustami… Kiedy mówiła, stawała się ponownie tą śmiałą, zbuntowaną dziewczyną, która rozkochała w sobie Rodolfo. Mariana poczuła – już drugi raz tego samego dnia – podziw dla tego niezwykłego miasta, w którym nigdy nie była. – Tutaj wszystkie dni są takie same – stwierdziła Solange, znowu melancholijnie. Po krótkim zastanowieniu dodała: – Tak, nudzę się, i to bardzo… Mariana wypiła kawę i odstawiła filiżankę na okrągły stolik ustawiony przy kanapie. Zauważyła, że Solange nie tknęła swojej. Talerz z biszkoptami i ciasteczkami też był nienaruszony. Położyła rękę na ramieniu swej nowej przyjaciółki i powiedziała poufale: – Rodolfo mówił mi dzisiaj rano, że chcesz uczyć pisać i czytać dzieci pracowników… – Nie spodobał mu się ten pomysł – przerwała Solange z rezygnacją. Dalej mówiła już jednak z większym zdecydowaniem: – Te dzieci nie chodzą do szkoły. Cały dzień bawią się przed domem. Toñin, najstarszy, już pracuje w stajni. Kiedy dorosną, nawet nie będą umiały się podpisać! A skoro nie umieją czytać, każdy zdoła ich oszukać. Co złego w tym, że będę ich uczyła? Dlaczego nawet Rodolfo uważa, że nadaję się tylko do zabawy?
– On tak nie myśli – starała się bronić przyjaciela Mariana. – A co do lekcji, nie będzie problemu. Mówiliśmy o tym tam w pustelni i przekonałam go chyba, że to doskonały pomysł. A ja ci z przyjemnością pomogę. Mam przyjaciółkę nauczycielkę. Na pewno będzie mogła zdobyć elementarze i inne materiały… A nawet jeżeli nie, to będzie wiedziała, gdzie można je kupić. Jeżeli chcesz, mogę zgromadzić to wszystko i przywieźć, kiedy znowu przyjadę odwiedzić ojca. A odwiedzam go bardzo często. – Uścisnęła rękę Solange. – Możesz na mnie liczyć. Zanim przyjaciółka mogła odpowiedzieć, otworzyły się drzwi i do saloniku wszedł Rodolfo. Wracał ze spotkania z innymi właścicielami wytwórni win, miał też ostrą rozmowę z Severo Andrade, więc nie był szczególnie chętny do pogawędki. Niemniej, słysząc głos Mariany z saloniku, postanowił wejść i sprawdzić, czy ta wizyta choć trochę ożywiła Solange. Kiedy wszedł, obie wpatrywały się w niego uważnie. – Przepraszam, że przeszkodziłem, moje panie – przeprosił. – Siadaj z nami, Rodolphe – poprosiła żona. – Rozmawiamy o tych lekcjach, które chcę dawać dzieciom… – Lepiej zostawię to w waszych rękach – wykręcił się. Nadal nie był przekonany. Podszedł do stołu, wziął sobie dwa ciasteczka i ugryzł jedno. – Świetnie je robi ta nasza Ramonica! – wykrzyknął. – Muszę was niestety zostawić, moje kochane. Mam jeszcze dużo do zrobienia. Solange, kiedy Mariana będzie chciała wyjść, powiedz Pepicie, żeby poszukała Onofre, on ją odwiezie. – Tu zwrócił się do swojej przyjaciółki: – Dopiero co znowu dyskutowałem z twoim ojcem. Nie chcę cię obrazić, ale jest uparty jak muł, żeby nie użyć gorszego porównania. Uśmiechnęła się pobłażliwie. – Wcale mnie nie obrażasz. Znam swojego ojca. Rodolfo się uśmiechnął.
– Nie masz pojęcia, jak się cieszymy z twojej wizyty, Mariano! Dodał szybkie „do zobaczenia” i wyszedł, zajadając ciastko. Obie panie wróciły do omawiania swoich planów uruchomienia szkółki Solange. Kiedy już wyczerpały ten temat, Solange nastawiła na gramofonie płyty Josephine Baker przysłane przez Marcela. Słuchając ich, Mariana aż otwierała usta ze zdumienia. Później to ona opowiedziała Solange kilka historyjek o Saragossie, na przykład o wielkiej imprezie, zorganizowanej 24 kwietnia, kiedy to sławny aragoński tenor, Miguel Fleta, przejeżdżał ulicami miasta w towarzystwie małżonki, z którą kilka dni wcześniej wziął ślub w Salamance. Wstrzymano ruch, a przechodnie zatrzymywali się, żeby podziwiać słynnego śpiewaka. Teraz zaś całe miasto przeżywa nadchodzącą wizytę Primo de Rivera, dyktatora, który rządzi Hiszpanią od zamachu stanu 13 września 1923 – o tym Mariana mówiła ciszej i niechętnie. Dodała też, niemal szeptem, że wśród środków, jakie podjął Primo de Rivera zaraz po przejęciu władzy, była deklaracja stanu wojennego, zawieszenie nietykalności osobistej, swobody zgromadzeń i stowarzyszeń oraz przekazanie dużej części pospolitych przestępstw sądom wojskowym. Początkowo głosił, że będzie sprawował władzę tylko przez trzy miesiące, ale jest dyktatorem już od czterech lat. I aby przyjąć tego wstrętnego człowieka, miasto postanowiło wykończyć imponujący pomnik Alfonsa I Walecznego, dodając wreszcie lwa z brązu, którego tam brakowało i który już od ponad roku stał zapomniany w ogrodzie odlewni Averly. Posąg został wzniesiony w 1925 roku na Cabezo de Buenavista[78] i górował nad parkiem Primo de Rivera, nazwanym tak na cześć dyktatora. Kiedy po dwóch godzinach Mariana podniosła się, żeby wyjść, słońce zaczynało się już chować za pasmem gór. Solange odprowadziła przyjaciółkę do bramy. Zrobiło się chłodno i zaczął wiać przykry wiatr z północy. Solange nienawidziła gwałtowności tego wiatru, który szczypał w uszy i wywoływał
ból głowy. Kiedy Mariana wsiadała do hispano-suizy i machała ręką na pożegnanie, Solange postanowiła się spokojnie rozejrzeć po pustym terenie wokół domu. Oprócz dwóch smętnych winorośli, rosnących pod najbliższą ścianą, które zazieleniły się w tym samym czasie co szczepy na polach i teraz bardzo się rozrosły, była tam tylko sucha, piaszczysta ziemia. Dlaczego nikomu nie przyszło do głowy, żeby tu posadzić ogród, który na pewno bardzo rozweseliłby tę samotnię? Nagle przyszło jej do głowy, że upiększając to miejsce, mogłaby rozwiązać problem, który tak ją dręczył…
[78] Cabezo de Buenavista (hiszp.) – Szczyt „Piekny Widok”.
16
Minęło piętnaście dni od wizyty Mariany. Dionisio, siedząc naprzeciwko Rodolfo i Solange, walczył, by jedzenie jakoś przeszło mu przez wysuszone gardło. Miał ciężką głowę i nawet najprostszy ruch, jak podniesienie łyżki do ust, kosztował go tyle wysiłku, że już dwa razy rozlał zupę. Zeszłego wieczoru znowu tak się upił, że Lucio musiał go, jak dawniej, przywieźć do domu na swoim wozie, zwiniętego w kłębek, jakby był tobołkiem. Mimo znieczulenia alkoholem nad ranem miał tak okropne koszmary, że obudził się z krzykiem. Sandokán natychmiast zaczął wyć, co śmiertelnie przeraziło i brata, i Solange. Teraz czuł się tak, jakby przejechał go pociąg na linii Cariñena– Saragossa. Marzył o wypiciu czegokolwiek, co zawierałoby alkohol i uspokoiło nieco drżenie rąk, przez które zaraz na początku obiadu wylał szklankę wody. Widząc go w tym stanie, Rodolfo kazał Trini zabrać ze stołu butelkę stołowego wina. Fakt, że brat ponownie zmieniał się w pijaka, zdenerwował Rodolfo. Zwłaszcza, że w ciągu ostatnich tygodni wydawał się powoli wracać do normalności. Solange była zmartwiona. Już od wielu dni miała wobec niego pewien plan, który chciała mu przedstawić, kiedy obaj bracia będą razem. Teraz, bojąc się, że Dionisio znowu będzie stale pijany i brudny, czyli tak obrzydliwy jak wtedy, kiedy go po raz pierwszy zobaczyła, uznała, że nadszedł właściwy moment. Wypiła łyk wody, głęboko odetchnęła i zaczęła:
– Rodolphe… Zaniepokoił się, jak zawsze, kiedy Solange zwracała się do niego tak pieszczotliwie. – Nigdy nie zauważyłeś, że wokół tego domu nic nie rośnie? Kompletna pustynia… Wzruszył ramionami. Nie miał czasu na zajmowanie się takimi sprawami. Dionisio podniósł wzrok znad talerza i z zaciekawieniem spojrzał na szwagierkę. Podziwiając ją, czuł się trochę lepiej. – Powinniśmy mieć ogród, taki jak w Château Gironde – ciągnęła Solange. – Pamiętasz, jaki jest piękny? Co za niedorzeczny pomysł – pomyślał Rodolfo. Nie wystarczy, że musi się zmagać z kłopotami finansowymi, z ciągłymi zatargami z Andrade i z gnuśnością Evaristo w poszukiwaniu dokumentów tych nieszczęsnych akcji? I co, do diabła, zrobił jego ojciec z pieniędzmi ze sprzedaży młyna? Przyszło mu do głowy, że po obiedzie powinien rzucić okiem na dokument kupna– sprzedaży. Solange wyczytała irytację w jego oczach i szykowała się do kolejnego kroku, zanim mąż nie zamknie sprawy krótkim „nie”, kiedy usłyszała bełkot Dionisio: – Ja… się… tym zajmę, Solange. Będziesz miała… swój ogród. Rodolfo westchnął z rezygnacją. – Na tej ziemi nic ci nie zakwitnie. Tym bardziej teraz, kiedy zaraz zaczną się upały. – Ale jest dużo roślin, które wytrzymują nasz klimat – odparł Dionisio. Nagle odzyskał trochę pewności siebie. Solange wyczuła, jaki musiał być przedtem, zanim wojna w Maroku zniszczyła jego przyszłość. – Prawda, że czerwiec to nie najlepsza pora na sadzenie roślin, ale może coś mi się uda. – Znowu zwrócił się do Solange. – Ale nie spodziewaj się zachwycającego
ogrodu! To nie będzie podobne do ogrodów w Wersalu! Uśmiechnął się do Solange, a ona odpowiedziała mu tym samym. Rodolfo znowu poczuł się jakby obco w ich towarzystwie. – Zgoda – odezwał się. – Sadź sobie, co zechcesz. Przecież to ty masz dyplom inżyniera rolnika! Do końca obiadu Solange i Dionisio rozmawiali o swoim przyszłym ogrodzie, podczas gdy Rodolfo opróżniał talerze z coraz większą niechęcią. Wszystko nagle nabrało smaku siana. Kiedy już zjedli deser, rzucił serwetkę na stół i wstał. – Idę na chwilę sprawdzić dokumenty – rzucił w stronę Solange. – Niedługo przyjdę do sypialni, chérie. Skinęła mu głową z uśmiechem i dalej snuła plany z Dionisio. Rodolfo wszedł do biura, ciągle jeszcze przygnębiony widokiem Solange i Dionisio, z takim entuzjazmem rozmawiających o tym głupim projekcie. Westchnął, wydobył papierosa i zapalniczkę i zapalił. Trzymając papierosa w palcach, podszedł do ściany, o którą była oparta stara drewniana szafka na dokumenty. Pomyślał, że pamiętał ten mebel jeszcze jako dzieciak, a potem jako dorastający mężczyzna. Raz w roku ich ojciec stawiał swoich synów obok tej szafki i zaznaczał na boku, o ile urośli. Jak bardzo tęsknił za tym starym awanturnikiem… Zaciągnął się i otworzył pierwszą szufladę, szukając dokumentu kupna– sprzedaży młyna, który Evaristo właśnie stąd wyjmował podczas ich pierwszej rozmowy. Tego ranka był tak oszołomiony i zgnębiony, że nawet nie zajrzał do dokumentu. Myślał, że pamięta, iż Evaristo go tam z powrotem schował. A może to on sam go tam położył? Dłuższy czas szperał w papierach, jednak nie znalazł nic, co dotyczyłoby tej transakcji. Zaskoczony, zamknął szufladę, mówiąc sobie, że papier musiał się gdzieś zawieruszyć. Pewnie jest w innej teczce. Teraz szukał już spokojniej.
W końcu uznał, że spyta o to Evaristo następnym razem, kiedy się spotkają. Podszedł do biurka. Zgasił papierosa w popielniczce, wyszedł z biura i czym prędzej wszedł na piętro, do sypialni. Solange już czekała na niego w łóżku. Jeszcze ciągle nie rozumiała, dlaczego w tym domu istnieje zwyczaj poobiedniej sjesty. Tylko służące nie kładły się wtedy spać. Z drugiej strony właśnie wtedy mogła chociaż przez chwilę pobyć z Rodolfo sam na sam i spokojnie poswawolić, zwłaszcza teraz, kiedy temperatura nie wymagała już pakowania się pod kołdry. Solange zazwyczaj odpowiadała na pieszczoty męża i nigdy nie odmawiała położenia się z nim, ale już nie znajdowała w jego ciele tej rozkoszy, jaką wzbudzał w niej w Paryżu, kiedy pragnął szukać coraz to nowych wrażeń w każdym zakątku jej ciała… Czasami myślała, że miłość to skrzynia pełna skarbów, która wydaje się niewyczerpana – aż do chwili, kiedy pewnego dnia odkrywasz, że zostało już tylko kilka klejnocików i mały woreczek monet… Stłumiła westchnienie. Wolałaby dalej rozmawiać z Dionisio o projektowanym dla niej ogrodzie niż iść do sypialni. Rodolfo otworzył drzwi i wszedł do środka. Podszedł do łóżka jak miłośnik, który kieruje się w stronę niszy, by znaleźć świętość, którą uwielbia z całej duszy. Podniósł prześcieradło przykrywające Solange i zajął się kontemplowaniem swojego złocistego anioła, przejęty podziwem na widok cudu, jakim dla tego domu, zagubionego wśród pól, była taka kobieta jak ona, kobieta, która co noc spała u jego boku i ofiarowywała mu nieporównywalną z niczym rozkosz swego ciała. Zdjął ubranie, położył się obok niej i zaczął pieścić jej piersi. Był tak pochłonięty pragnieniem dania jej rozkoszy, że nie zauważył jak bardzo nieobecna była.
17
Rodolfo
wysiadł z auta i przemknął pod ścianą deszczu do kasyna
w Aguarón, gdzie tego wieczoru miało się odbyć zebranie. Rémy przysłał mu rano wiadomość, o której ma się zacząć. Wraz z uwagą, że temat zebrania może być gorący, wobec czego lepiej będzie się przygotować. Rodolfo zdjął czapkę i otrzepał ubranie z wody. Jak na koniec czerwca pogoda była pod psem. Wszedł po stromych schodach i otworzył drzwi na piętrze, które miały chronić przed wiatrem. Kasyno, otwarte w 1912 roku w wielkim domu naprzeciw kościoła, cieszyło się dużą popularnością wśród mężczyzn z sąsiednich miejscowości. Lubili się tam spotykać, żeby omawiać ceny wina, wymieniać się wrażeniami na temat najlepszego momentu przycinania winorośli, szukać rady, w jaki sposób pozbywać się plag zagrażających ich sadzonkom, albo po prostu spędzić czas na grze w karty czy w domino. Tam nawet zimą było cieplutko, a latem grube mury chroniły przed upałem. Rodolfo ogarnął wzrokiem wnętrze lokalu, w którym tak często bywał jego ojciec. Wpadał tu na partyjkę domina albo na pogawędkę z Rémy przy kieliszku koniaku – trunku, którym obaj bardzo lubili zwilżać gardło. Rzędy prostokątnych stołów ustawionych tak, że dotykały siebie, wyglądały jak galeony na biało-czarnej kamiennej posadzce, przypominającej szachownicę. O szyby okien, wysokich jak w kaplicy, dzwoniły krople deszczu. Z powodu złej pogody zebrało się niewielu klientów. Wokół Severo Andrade z jednej
strony stołów zgromadziło się pięciu mężczyzn. Brakowało wielu, których Rodolfo uważał za spokojnych ludzi, w przeciwieństwie do Andrade i jego popleczników. Z nadzieją myślał, że może przyjdą później. Kiedy podszedł do zgromadzonych i ich rozpoznał, wiedział już, że to spotkanie nie będzie ciekawe. Rozpoznał gęstą, przetkaną siwizną czuprynę Rémy. Przyjaciel ojca, który siedział naprzeciwko Andrade z rękoma skrzyżowanymi na wydatnym brzuchu, dał mu znak, żeby usiadł na wolnym krześle obok niego. Na zniszczonych stołach było już widać kieliszki koniaku i kilka z orujo. Rodolfo przywitał się ze wszystkimi, zdjął marynarkę i powiesił ją na oparciu krzesła, po czym usiadł obok Rémy. Ten uśmiechnął się do niego serdecznie pod wąsem. – Synu! Cieszę się, że mogłeś przyjść. Andrade nie umiał powstrzymać się od złośliwego komentarza. Obrzucił Rodolfo płomiennym spojrzeniem czarnych oczu i wycedził: – Śliczny syneczek… – Odwrócił się w stronę Rémy. – To ty mu powiedziałeś, żeby dzisiaj przyszedł? Rémy przytaknął, nie przestając się pojednawczo uśmiechać. – To nie jest miejsce dla szczeniaków! – parsknął Andrade. – Nie wiesz, że ten, co sypia z dzieciakami, wstaje posikany jak dzieciak? Przyjaciele Andrade uczcili tę wypowiedź głośnym rechotem. – Ten, jak mówisz, „szczeniak” jest właścicielem większej winnicy niż ma większość z was, nie mówiąc o wytwórni win i gorzelni – odpowiedział spokojnie Rémy. – Poza tym ktoś tu musi zachować rozsądek, bo wy wszyscy już dawno zwariowaliście. – Ej, Francuzie! Bez takich! Bo… Rémy zerwał się z krzesła i już miał odpowiedzieć, ale uprzedził go Rodolfo. – Rozumiem, że ci, co sikają w łóżko, to staruszkowie… tacy jak pan,
panie Andrade. Wybuch śmiechu wśród zgromadzonych kompletnie wyprowadził Andrade z równowagi. Zerwał się i obiegł stół, żeby rzucić się z pięściami na Rodolfo. Powstrzymał go Basilio Ramirez, krzywonogi pięćdziesięciolatek, łysy i z czerwoną twarzą, którego winnice ciągnęły się aż do Cosuenda, pobliskiej miejscowości, też w zagłębieniu łańcucha górskiego, tyle że bardziej na zachód. Rodolfo prawie nie znał Ramireza, ale zawsze odnosił wrażenie, że ten gość jest rozsądniejszy od Andrade i jego popleczników. – Spokój, Severo! Przyszliśmy tu rozmawiać o ważnej sprawie. Jeżeli chcesz mu złoić skórę, zrobisz to później. I nie tu, a na ulicy. Wśród zebranych rozległ się pomruk aprobaty. Zacisnąwszy zęby, Andrade wrócił na swoje miejsce. Wydobył woreczek z tytoniem i bibułkę i pożółkłymi od tytoniu palcami zaczął skręcać papierosa. Maximino, chłopak z kasyna, podszedł do stołu. – Czego pan sobie życzy, Don Rodolfo? – Daj mi koniak. Dwaj mężczyźni, którzy właśnie weszli i usiedli przy stole, poprosili o to samo. Rodolfo był zdziwiony, że tego wieczoru przyszło tak mało ludzi. Na ogół w zebraniach brali udział wszyscy posiadacze winnic i wytwórni win wokół Cariñeny. Andrade zapalił papierosa, zaciągnął się i zaczął: – Więc… sprawa dotyczy tego, że mamy wichrzyciela, który jątrzy w okolicznych miejscowościach. Wielu z was go zna. To facet z Aguarón, w wieku tego tutaj… – Tu pogardliwie wskazał głową na Rodolfo. – Nazywają go Costa. Był dzieciakiem, kiedy uciekł ze wsi, co omal nie zabiło jego matki. Teraz znowu tu wrócił… Jeszcze większy oszołom niż przedtem. Lubi gadać z najemnymi robotnikami i wciskać im do głów, że ich wykorzystujemy, że ich jest wielu i że jeśli się połączą, będzie to siła
wystarczająca, żeby żądać większej dniówki za winobranie… – Widziałem go któregoś dnia w Cosuenda – wtrącił Basilio. – Wszyscy słuchali go z rozdziawionymi gębami! Ten chłopak mówi lepiej niż ksiądz! Rodolfo i Rémy wymienili spojrzenia. – Nie możemy stać z założonymi rękami, kiedy ten lis włazi nam do kurnika! – wściekał się Andrade. Jego czarne oczy miotały iskry złości, a pomarszczone policzki poczerwieniały. – Trzeba mu dać nauczkę! – zawołał jeden z nowo przybyłych, serdeczny przyjaciel Andrade, z którym Rodolfo zamienił w życiu może kilka słów. Podszedł Maximino z tacą z trzema kieliszkami. Rozstawił je na stole i odszedł. Rémy szybko przywołał go ponownie. – Koniak Don Rodolfo zapiszesz na mój rachunek – polecił cicho. – Trzeba działać, i to natychmiast! – nalegał Andrade. – Nie możemy czekać do winobrania. Nas też jest niemało. Mamy dość siły, żeby wyperswadować temu typkowi chęć wichrzenia! Kiedy damy mu dobry wycisk, ucieknie stąd z podwiniętym ogonem! – Wybuchnął śmiechem, od którego aż zadrżały ściany kasyna. – Pod warunkiem, że nie ja sam jeden… Rodolfo niespokojnie kręcił się na krześle. Niepokoiło go to, że Costa mógłby sabotować ich winobranie, bo to byłby dodatkowy problem, i to niemały, ale nie miał zamiaru uczestniczyć w linczu! Oburzony zwrócił się do Andrade: – Nie uważam, żeby pobicie jakiegoś człowieka rozwiązało te problemy! To po prostu bestialstwo, do jakiego uciekają się tylko tchórze! – Odezwał się grzeczny chłopaczek! – syknął szyderczo Andrade. – Poczekaj, będziesz widział, jak twoje winogrona gniją, bo robotnicy odmówią zbierania, żeby wyciągnąć więcej pieniędzy! Rodolfo nie miał zamiaru dać się zastraszyć staremu kogutowi. – Jeżeli ten Costa zacznie mnie nękać, zetrę się z nim jak mężczyzna
z mężczyzną. Nie muszę mieć do tego grupy zabijaków, którzy uważają, że mają przewagę, bo są w stadzie! Nie tak mnie uczył ojciec! – Więc skoro jesteś taki odważny, przypomnij sobie może, jak Costa gonił cię z kamieniami po wsi – rzucił Andrade i wypił swoje orujo. Zebrani przyjęli to wybuchami śmiechu. Rodolfo poczerwieniał z wściekłości. Mógł się domyślić, że ten człowiek wyciągnie na światło dzienne jego dziecięce upokorzenia! Szukając odpowiedniej odpowiedzi, wypił łyk koniaku. Rémy uznał za stosowne interweniować. – To, co proponujecie, mogłaby planować banda morderców – zauważył. Tego wieczoru mówił z wyraźniejszym niż kiedykolwiek francuskim akcentem. – Rémy ma rację – wtrącił nagle Casio Ridruejo, suchy staruszek, który dotąd nie otwierał ust. – W każdym razie na mnie nie liczcie. Nie przyłożę ręki do pobicia kogokolwiek. Andrade rzucił Rémy wściekłe spojrzenie. – Nikt z nas nie przyjdzie na pogrzeb tego żabojada… – wycedził. – Daj mu spokój – skarcił go Basilio Ramirez. – Już od dawna jest jednym z nas. Poza tym ja stoję po stronie jego i Rodolfo. Musi być jakiś inny sposób, żeby ukrócić działania tego wichrzyciela. Natychmiast zapanowała ogólna wrzawa. Wszyscy zaczęli mówić równocześnie. Argumenty w obronie potrzeby solidnego lania zaczęły stopniowo ustępować miejsca głosom przeciwko tak ostrej nauczce. Rodolfo zauważył, że Rémy patrzy na niego i dyskretnie podnosi prawą rękę, wskazując drzwi. Bez wahania zerwał się z krzesła. Miał dość. Zanim się pożegnał, chciał jeszcze odgryźć się Andrade za przypomnienie upokorzenia z dzieciństwa. Na widok wyrazu jego twarzy wszyscy zamilkli. – Nie tylko się nie zgadzam na to, co planujecie zrobić – rzucił w twarz
staremu – ale jeżeli się dowiem, że temu panu Costa spadł z głowy choć jeden włos, pójdę do kwatery Guardia Civil i zadenuncjuję pana jako prowokatora. Ogorzała twarz Andrade przybrała barwę purpurową. – Uważasz, że sierżant ruszy dupę, bo jakiś bandzior zarobił parę kopniaków? Nie bądź głupi! – Pan mnie prowokuje! – nie ustępował Rodolfo. Rémy, który też wstał, wziął Rodolfo pod ramię. – Idziemy stąd. Basilio Ramirez i Casio Ridruejo też odsunęli krzesła i podnieśli swoje otyłe sylwetki. – Nie chcę o niczym wiedzieć – potwierdził Ramirez. – Ten Costa mi się nie podoba, ale nie jestem przecież mordercą! Ridruejo przytaknął w milczeniu. Rémy popchnął Rodolfo w kierunku wyjścia. Tamci dwaj wyszli za nimi. Kiedy znaleźli się na ulicy, deszcz już nie padał. Zapach wilgotnej ziemi mieszał się z dymem unoszącym się z kominów i zwierzęcym odorem z pobliskich zagród. Ramirez i Ridruejo pożegnali się i szybko odeszli ulicą Mayor. Rémy wyjął z kieszeni paczkę gaulois’ów. – Papierosa? Francuskiego? Rodolfo wziął jednego. Nie był zadowolony, że Rémy zaciągnął go na to zebranie, ale nie mógł się oprzeć tym papierosom. Wywoływały tak cudowne wspomnienia… Francuz podał mu zapałkę. Rodolfo głęboko się zaciągnął i wydmuchnął dym nosem. Niestety krótkie wspomnienie Paryża nie złagodziło jego złości. – Dlaczego chciał pan, żebym przyszedł na to bezsensowne zebranie? – Bo wiedziałem, że się im przeciwstawisz – odparł odważnie Rémy. –
Żeby zapobiec potwornościom proponowanym przez Andrade, potrzebny jest człowiek z głową, który pociągnie za sobą niezdecydowanych. To właśnie ty. Rodolfo się roześmiał. Ten Francuz zawsze potrafił go zaskoczyć. – Prawdziwy konspirator z pana! – Jestem tylko starym facetem, który dużo w życiu widział – odparł Rémy z chytrym uśmieszkiem. – Większość tych ludzi szanuje cię bardziej, niż myślisz, synu. A dzisiaj pokazałeś im, że masz własne zdanie i że potrafisz go bronić. Jedyne, czego ci brak, to umiejętności trzymania na wodzy… – przerwał i zamyślił się, po czym dodał triumfująco: – Własnego temperamentu! Tak, to właściwe słowo. Jeżeli to osiągniesz, zobaczysz, pójdą za tobą jak stado baranów! Musimy powstrzymać kamarylę[79] tego Andrade. Stary drań robi się z każdym dniem coraz bardziej szalony. – Sam mam dosyć własnych problemów i nie chcę się mieszać do żadnych intryg. Francuz uznał, że lepiej nie nalegać. W milczeniu palił papierosa. Rodolfo podniósł głowę i spojrzał w niebo. – Nareszcie się wypogadza. Co za deszczowy dzień! – Deszcz dobrze zrobi winoroślom. Nadchodzą najgorętsze miesiące – uciął Rémy. Klepnął młodego Montero w plecy. – Zapraszam do siebie na kieliszek koniaku. Zapewniam, że mój jest leszy niż ten w kasynie. Rodolfo wydobył z kieszonki zegarek. Pokręcił głową. – Bardzo panu dziękuję, ale za chwilę powinien już tu być Onofre, żeby zawieźć mnie do domu. Chcę spędzić resztę wieczoru z Solange. Obawiam się, że ostatnio trochę ją zaniedbuję. – Ach, cudowna Solange! – wykrzyknął Francuz. – Słusznie robisz. Paryżanka z wyższego towarzystwa nie jest przyzwyczajona do spokojnego życia w Casa de la Loma. Potrzebuje więcej rozrywek. Pamiętaj o tym. – Uśmiechnął się. – Może znowu ją odwiedzę któregoś dnia…
Rodolfo poczuł niemiłe ukłucie w żołądku. Włożył do ust papierosa i zaciągnął się, żeby uspokoić nerwy. Po chwili zobaczył hispano-suizę skręcającą na rogu od strony kościoła. Rzucił na ziemię już prawie wypalony papieros i przydeptał go. Pożegnał się z Rémy, a kiedy Onofre zatrzymał auto obok nich, Rodolfo otworzył drzwi, nie czekając, aż zrobi to szofer i opadł na skórzane siedzenie. Marzył o powrocie do domu i zatopieniu się w ramionach Solange. Onofre jechał drogą prowadzącą do Cariñeny i kierował się w stronę Casa de la Loma. W tylnym okienku widział twarz pana i zastanawiał się, w jakim jest nastroju. Doszedł do wniosku, że musi być zmęczony, ale nie zdenerwowany. Kiedy ujechali kilkadziesiąt metrów, wziął kopertę leżącą na siedzeniu obok kierowcy i podał ją Rodolfo, nie puszczając kierownicy. – Don Rodolfo, przepraszam pana tysiąckrotnie… Ten list był dzisiaj rano w skrzynce. Znalazłem go dopiero za drugim razem. Rodolfo pochylił się w stronę Onofre i wziął kopertę. – Nic nie szkodzi, ale powinieneś bardziej uważać. To może być coś ważnego. – To się już nie powtórzy, Don Rodolfo. Pan z powrotem opadł na siedzenie. Obejrzał kopertę, szukając nadawcy. Oddział Banco de Aragón w Huesca. Co za operacje wykonywał jego ojciec w tym biurze? Zawsze pracował z oddziałem w Cariñenie! Ostrożnie rozerwał kopertę i wyjął kartkę. Był tak zaintrygowany, że czym prędzej przebiegł oczyma tekst, podczas gdy auto podskakiwało na błotnistej drodze. Kiedy dotarł do końca strony, nie mógł uwierzyć w to, co przeczytał. Zaczął czytać z powrotem, tym razem wolniej. Nie, nie pomylił się. Dyrektor oddziału Joaquín Morales Acín powiadamiał Don Fausto Montero, że fundusze na bieżącym koncie, otwartym tego a tego dnia celem
wypłacania miesięcznej pensji pani Valerianie Algairén Sierra, wystarczyły jedynie na pokrycie pierwszych trzech miesięcy, w związku z czym bank prosi o dalsze instrukcje. Rodolfo opuścił list na kolana i próbował uporządkować myśli. Zgodnie z tym, co napisał Morales, jego ojciec płacił co miesiąc okrągłą sumkę jakiejś nieznajomej kobiecie. Kwotę, która pozwalała na beztroskie życie osobie niezbyt rozrzutnej, ba!, nawet całej rodzinie. Od kiedy ojciec utrzymywał tę kobietę? Westchnął. Powinien był się domyślić, kim była owa Valeriana Algairén Sierra. Podniósł oczy. Przed przednią szybą auta majaczyła imponująca sylwetka domu, który powstał dzięki nieustępliwości jego rodziciela. Potrząsnął głową i szepnął cichutko: – Ojcze, tylko mi nie mów, że to była twoja utrzymanka…
[79] Kamaryla (hiszp.) – klika.
18
Następnego
wieczoru Onofre otworzył tylne drzwiczki hispano-suizy
i pomógł wyjść Marianie. Ukradkiem podrapał się w kark. Kiedy Don Rodolfo oznajmił mu, że jego małżonka ma zamiar uczyć czytania i pisania Toñina oraz dzieci Pedro, nie był zachwycony. Ten bezsensowny pomysł miał zrabować Toñinowi mnóstwo czasu, którego nie będzie mógł poświęcić na pracę w stajniach ani na pomaganie przy myciu auta państwa czy w naprawianiu ciężarówki. Poza tym kto to widział, żeby dzieci umiały więcej niż ich rodzice? Może Pedro uważa, że to dobrze, żeby jego dzieci się uczyły czytać i pisać… ale jemu się to wcale a wcale nie podobało. Tylko kto miałby odwagę występować z protestami przed Don Rodolfo… Onofre parsknął. Lekcje czytania i pisania… Kto to widział coś podobnego? – Pamiętaj o torbie – zwróciła mu uwagę Mariana, wysiadając. Poruszyła w Saragossie niebo i ziemię, żeby zgromadzić przybory szkolne potrzebne Solange i nadal z entuzjazmem odnosiła się do tego projektu. Bardzo chciała zobaczyć minę Solange, kiedy pokaże jej wszystko, co zgromadziła! Włożyła sukienkę z ciemnozielonej organdyny z koronkowym kołnierzem. Dotykając jej materiału, pomyślała o wykwintnych strojach, jakie zwykle nosiła Solange. Ileż by dała za to, żeby móc zachwycić – chociażby tylko jeden raz – strojem o tak wyjątkowym
kroju, który podkreślałby kobiece kształty, a przy tym nie był wulgarny! Mariana nie należała do kobiet myślących wyłącznie o pięknych sukniach, chociaż starała się być zawsze dobrze ubrana, nawet w domu. Jej mąż, Ernesto, wymagał od niej zawsze nieskazitelnego wyglądu, chciał, żeby „polerowała swoje wiejskie wulgarności”, jak zwykł mawiać, kiedy chciał ją urazić. Mając w pamięci te uwagi, którym często towarzyszyły okrutne komentarze, Mariana obecnie ubierała się z – jak mówiły jej koleżanki – rozsądną elegancją. Kiedy jednak porównywała się z Solange, z jej delikatną urodą nimfy i tymi strojami haute couture[80], jakich nigdy wcześniej nie widziała, czuła się ubrana jak prostaczka. Postawiła na długi sznur pereł, związany w węzeł na wysokości piersi, i letni kapelusz. – Nie omieszkam, señori… Doña Mariana – odparł Onofre, urażony do żywego. Czy kiedykolwiek zapomniał o którejś z rzeczy państwa? – W tej chwili ją niosę. Mariana podeszła do głównego wejścia. Zaskoczył ją widok Dionisio, który z podwiniętymi rękawami i w rozpiętej koszuli kopał w wieczornym słońcu ziemię pomiędzy domem a jednym z murków otaczających posesję. Wielki pies o sierści koloru cynamonu przyglądał mu się, leżąc w cieniu taczek. Ułożył się na leżących na ziemi drewnianych listewkach, obok kilku winorośli, rosnących tu smętnie i bez porządku. Przypuszczała, że Dionisio próbuje zbudować pergolę z drewna, żeby rozpiąć na niej pnącą się winorośl, co miało następnie stworzyć ocienione miejsce, pod którym można będzie usiąść i odpoczywać w chłodzie. Zobaczyła, że z ziemi wystają świeżo wetknięte sadzonki. Te, które posadzono rzędem, wyglądały na projekt żywopłotu, inne, nieco dalej, miały wygląd przyszłego rosarium. Było tam też kilka niewielkich krzewów, chyba rozmarynu i mięty. Mariana nie znała się zbyt dobrze na ogrodnictwie. Roślinami,
ozdabiającymi jej mieszkanie w Saragossie, zajmowała się służąca. Mimo to zadała sobie pytanie, czy środek lata jest odpowiednią porą na zakładanie ogrodu. Weszła po schodach do drzwi. Pepita już czekała na nią w przedsionku. Przyjazd gościa wcześniej niż ryk silnika zapowiedziało szczekanie psów. – Dobry wieczór, Doña Mariana. – Witaj, Pepito – odpowiedziała uprzejmie. – Jak się masz? – Bardzo dobrze, señora, dziękuję. Z półcienia holu wyłoniła się Solange, ubrana w powiewną suknię w kwiaty o różowym odcieniu. Od chwili, kiedy dostała telegram zapowiadający odwiedziny Mariany, bardzo się niecierpliwiła. Zapominając o swoim zwykłym opanowaniu, rzuciła się Marianie na szyję i ucałowała w oba policzki. Kiedy się rozłączyły, przyjrzały się sobie. – Jak pięknie wyglądasz! – wykrzyknęła Mariana, chcąc zrobić jej przyjemność. Solange przesunęła dłonią po włosach. Nic już nie zostało z fryzury, jaką zrobił jej fryzjer w Saragossie. Teraz Lali rano zwijała jej włosy karbówkami i odczesywała do tyłu dwiema szpilkami z drogocennymi kamykami. Czasem związywała je na wysokości karku w piękny kok, którego zdjęcie znalazły w starym egzemplarzu Heraldo de Aragón. – Straszne mam włosy, prawda? Czuję się jak czupiradło… Mariana wzięła jej ręce w swoje. – Solange, jesteś prawdziwą pięknością. Nie mogłabyś brzydko wyglądać, choćbyś chciała. A w tej fryzurze wyglądasz cudownie. Uśmiech zagościł na twarzy Francuzki. Komplement podniósł ją na duchu, osłabionym długimi godzinami nudy i tęsknoty za swoim dawnym radosnym życiem, coraz większej i coraz bardziej gorzkiej. To nie znaczy, że nie dostrzegała starań Rodolfo – robił, co mógł, by wywołać uśmiech na
twarzy żony i rozbudzić jej ciało rozkoszami, które wspólnie odkryli w Paryżu. Jednak okazywanie entuzjazmu przychodziło Solange coraz trudniej. Zaprowadziła Marianę do saloniku, gdzie Lali już ustawiła serwis do kawy z cienkiej porcelany i talerz z maślanymi ciasteczkami z muszkatem. Oszklone drzwi, wychodzące na ganek, były otwarte. Solange siadła na kanapie i dotknęła miejsca obok siebie, zapraszając gościa. Mariana spojrzała przez okno z uśmiechem. Mogły stąd widzieć Dionisio machającego łopatą. – Pamiętam, że kiedy ojciec Rodolfo zaangażował architekta z Saragossy do budowy tego domu, ludzie ze wsi śmiali się z niego, że robi takie ogromne okna – zauważyła Mariana. – Mówili, że zimą będzie przez nie przenikał północny wiatr, a w lecie będzie straszne nasłonecznienie. Ale niewątpliwie są piękne i dają wiele radości. Przypuszczam, że wystarczy, że zamknie się okiennice w godzinach najostrzejszego słońca. Weszła służąca z kawą. Solange poleciła jej postawić dzbanek pośrodku stołu. Kiedy Lali wyszła, Solange napełniła filiżankę Mariany i dodała pół łyżeczki cukru. Nadal pamiętała, jak Mariana pija kawę. Podała przyjaciółce filiżankę i nalała też sobie. – Co się stało, że Dionisio wziął się za ogrodnictwo? – chciała wiedzieć Mariana, nadal patrząc na działania starszego brata Rodolfo. Biała cera Solange się zaróżowiła. Kobieta usiadła. – Och, to był mój pomysł. Wspomniałam, że bardzo bym chciała mieć ogródek, który rozweseliłby tę pustynię, a on zaproponował, że go posadzi. Wkłada w to dużo wysiłku. – Zawsze był z niego dobry chłopak – zażartowała Mariana. Wypiła łyk kawy i odstawiła filiżankę na stolik. – Od kiedy ma zajęcie, o wiele później wychodzi do knajpy i chyba mniej pije – dodała Solange, jeszcze ciągle zarumieniona. Z nagłą determinacją
dodała: – Zaproponowałam mu, żeby w ogóle rzucił picie! Mariana położyła rękę na ramieniu Solange. – To, co robisz dla Dionisio, jest naprawdę wspaniałe. Był bardzo dobrym chłopcem, zanim wysłali go do tego strasznego Maroka. Kiedyś słyszałam, że miał się żenić z córką notariusza z Madrytu, ale gdy wrócił z Melilli w tak okropnym stanie, narzeczona przyjechała go zobaczyć i zaraz potem z nim zerwała. – Wszyscy go opuścili – mruknęła Solange z goryczą. – Masakra w Annual zniszczyła życie wielu mężczyznom, Solange. Dionisio nie jest jedyny – stwierdziła Mariana dobitnie. – Kilka razy w tygodniu pomagam w stołówce dla bezdomnych i nie wyobrażasz sobie, ilu żebraków opowiada nam o tym, co przeżyli podczas wojny… To znaczy jeżeli uda nam się ich namówić, żeby opowiedzieli coś w miarę składnie. Są wśród nich tacy, którzy po powrocie do ojczyzny nie byli w stanie zawiązać sobie sznurowadeł, tak im się ręce trzęsły. Wielu z nich nie ma nawet miejsca, w którym można by ich pochować. Prawie nie śpią, przeraża ich byle trzaśnięcie drzwiami. Kiedyś jeden z nich zaczął krzyczeć i wić się po podłodze jadalni, bo na ulicy jakiś chuligan rzucił petardę. Są lekarze, którzy mówią, że weterani z Maroka cierpią na tę samą traumę co żołnierze walczący w okopach podczas Wielkiej Wojny, ale nikt nie wie, co z tym zrobić. Dionisio ma przynajmniej dach nad głową… Solange wzruszyła ramionami. – Tutaj nikt się nim nie zajmuje. Chyba tylko jego pies Sandokán. – Jak ten pirat z powieści Emilio Salgariego? – Mariana nerwowo się roześmiała. Temat rozmowy sprawił, że zaczęła czuć się niezręcznie. Solange w odpowiedzi uśmiechnęła się z wysiłkiem. Dla niej rozmowa o Dionisio też była trudna. Nieskończoną ilość razy pytała samą siebie, dlaczego Dionisio wrócił do domu w aż tak pożałowania godnym stanie. To,
że odmawiał opowiadania o Annual, kiedy go o to pytała, w najwyższym stopniu pobudzało jej wyobraźnię. Czasami myślała, że zachowywał się tam bohatersko, że wychodził naprzeciw niebezpieczeństwom. Innym razem wyobrażała go sobie ociekającego krwią, lejącą się groźnych ran na piaszczystą ziemię… To tak ją przerażało, że szukała towarzystwa Dionisio tylko po to, by wynagrodzić mu przebyte cierpienia. – Rodolfo naprawdę się martwi o brata, Solange – zaprotestowała Mariana. – Kłopot w tym, że nie wie, jak mu pomóc. Usłyszały stuknięcia w drzwi. Spojrzały w tamtą stronę. Onofre, jeszcze ciągle w liberii, wniósł do pokoju dużą skórzaną torbę. – Jeżeli wolno, Doña Sole… Solange z rezygnacją skinęła głową. Przestała już poprawiać tych, którzy ją nazywali „Doña Sole”, albo „Doña Soláns”. – Pepita mi powiedziała, że mam to tutaj przynieść. – To materiały do twojej szkoły, Solange – wyjaśniła Mariana na widok zdziwionej twarzy przyjaciółki. – Oh! Magnifique! – Francuzka zerwała się z kanapy. – Połóż to tutaj, Onofre. – Spojrzała na przyjaciółkę. – Co za radość! Kiedy Onofre się oddalił, jego pani otworzyła torbę i zaczęła wyjmować z niej elementarze, zeszyty i ołówki. Mariana jej pomagała. Obie były tak pochłonięte tym zajęciem, że aż podskoczyły na dźwięk głosu Rodolfo. – Widzę, że wszyscy są dziś wieczorem strasznie zajęci. Dionisio nie odrywa oczu od swojego ogródka, a wy… – Spojrzał, co też Solange i Mariana porozkładały na mozaikowej podłodze. Dziewczęta wstały. Solange zarzuciła ręce na szyję Rodolfo i ucałowała go w usta. Przytulił ją silnie do siebie, szczęśliwy, że oto na chwilę odzyskał swoją promienną dziewczynę z Paryża. Czasami myślał, że był egoistą, odbierając jej życie pełne wspaniałych możliwości. Miał do zaoferowania
tylko monotonne dni w nieznajomym kraju. Powinien był przewidzieć, że Solange nie będzie pasowała do jego ojczyzny. Ale gdyby odradził jej wyjazd z Francji, straciłby ją na zawsze. A tego by nie zniósł. Solange oderwała się od Rodolfo. – Mariana przywiozła wszystko, co potrzebne do szkoły, Rodolphe. Jutro już mogę zacząć! Czy to nie cudowne? Przytaknął z uśmiechem. – Droga Mariano – powiedział z pompatyczną powagą. – Nie masz pojęcia, jak bardzo jesteśmy ci wdzięczni za pomoc. – Ależ to nic takiego – mruknęła. – Wiecie przecież, że zawsze możecie na mnie liczyć. Solange już klęczała na podłodze i z powrotem pakowała torbę. Rodolfo odchrząknął. – Słuchajcie, dziewczęta, muszę was opuścić. Potem porozmawiamy o tym, ile cię to wszystko kosztowało, dobrze, Mariano? Wyszedł, nie czekając na odpowiedź. Wielkimi krokami przeszedł korytarz i wpadł do biura. Tam opadł na krzesło przy biurku i z kieszeni kamizelki wyjął list dyrektora banku w Huesca. Zdążył go już przeczytać nieskończoną ilość razy od chwili, kiedy go dostał wczoraj wieczorem. Rozłożył list i znowu zabrał się do lektury. Komu jego ojciec płacił tak znaczną pensję? Czy te pieniądze miały jakiś związek z tym głupim pójściem ojca do Winnicy Bachusa, wtedy w zimowy wieczór, kiedy stracił życie? Może kogoś spotkał, tam, w winnicy, która sąsiadowała z posiadłością Severo Andrade? Może ten stary rozbójnik miał jakiś związek ze śmiercią ojca? Rodolfo z westchnieniem opadł na oparcie krzesła i otworzył pierwszą szufladę biurka. Wyjął wieczne pióro i kartkę papieru listowego ojca. Był na niej nadrukowany emblemat jego winnicy – kolorowa kiść winogron.
Ponieważ nie wiedział, co ma odpowiedzieć temu Joaquínowi Morales, pomyślał, że najlepiej będzie umówić się z nim na spotkanie w filii banku w Huesca, porozmawiać i wypytać o kobietę, której wysyłali pieniądze. Może nawet uda mu się porozmawiać z nią osobiście? Przeczytał pismo z banku i sprawdził datę ostatniej wpłaty. Raptem siedem dni temu. W każdym razie do następnego terminu zostawały jeszcze trzy tygodnie. Odkręcił wieczne pióro i zaczął pisać.
[80] Haute couture (fr.) – krawiectwo elitarne, „z najwyższej półki”.
19
Rodolfo obudził się o świcie, jak codziennie. Odwrócił się do Solange, pogłaskał ją po włosach, mocno uścisnął i ucałował w szyję. Ona, nie otwierając oczu, szepnęła coś przez sen, zwinęła się w kłębek i spała dalej. Rodolfo sięgnął do nocnego stolika i wziął zegarek, który zawsze kładł na marmurowym blacie. Było wpół do siódmej. Odrzucił prześcieradło i ostrożnie wstał, żeby nie przeszkadzać Solange. Lekko przesadzał. O tej godzinie nie obudziłoby jej nawet trzęsienie ziemi! Umył się w miednicy i włożył czyste rzeczy przygotowane wieczorem przez Pepitę: bieliznę, bawełnianą koszulę, odpowiednią na upał, który z każdą godziną stawał się większy, welwetowe spodnie i kamizelkę, do kieszonki której włożył zegarek, a łańcuszek zaczepił o pasek spodni. Kiedy spojrzał w lustro, z odrobiną melancholii przypomniał sobie frak, który podarował mu Marcel, żeby Rodolfo mógł z nim chodzić na eleganckie przyjęcia… Zapakował go do bagażu przywiezionego z Paryża, teraz więc wisiał w szafie, zabezpieczony kulkami naftaliny w pokrowcu uszytym przez Pepitę na rzadko używane ubrania. Wątpił, czy znowu będzie miał okazję go włożyć… Wyszedł z sypialni, powoli zamknął drzwi i zszedł po schodach. Wszedł do kuchni. Poczuł aromat świeżo zaparzonej kawy i opiekanych tostów. Ramonica z energią przystąpiła do swoich obowiązków. Nastawiła już bulion i teraz wałkowała ciasto na chleb na drewnianym, posypanym mąką stole,
podśpiewując pod nosem, żeby Pepita się nie zorientowała: Y por mi eterna tristeza Y por mi sino fatal, Era una flor sin aroma, Flor de mal![81] Rodolfo powstrzymał śmiech. Widok tej kobiety o potężnych kształtach, wałkującej ciasto i wyśpiewującej kuplety ze słodyczą godną samej Raquel Meller, wydał mu się nieprawdopodobnym anachronizmem. Wyjął kubek z szafki, podszedł do kuchni i wziął cynowy dzbanek z kawą. Nalał sobie potężną porcję, dodał łyżeczkę cukru i siadł przy stole, jak najdalej od kucharki i kłębów pyłu z mąki. Ramonica podniosła wzrok. Była tak skupiona na robocie, że nie usłyszała wejścia pana. Na jego widok przestała śpiewać, jakby przełknęła pozostałą część piosenki. Pomyślała przy tym, że Don Rodolfo mógłby robić więcej hałasu, a nie chodzić po domu bezszelestnie jak kot! – Życzę dobrego dnia, Don Rodolfo. Nie wolałby pan zjeść śniadania w jadalni? Nie poplami się pan… Potrząsnął głową. Nie miał ochoty na jedzenie. – Tu mi dobrze, Ramoniko. Napiję się tylko kawy. – Jak tam pan chce, señor – mruknęła, patrząc na niego z ukosa. Pan wygląda dzisiaj bardzo dziwnie – myślała, ugniatając ciasto czerwonymi rękami. Tak się tym zajęła, że na chwilę zapomniała o obecności pana i z powrotem zaczęła podśpiewywać. Rodolfo w milczeniu pił kawę. Słychać było tylko potężny, chociaż trochę fałszywy głos kucharki, plaskanie jej rąk wyrabiających ciasto i bulgotanie rosołu na piecu. Nagle do kuchni wpadły Lali i Trini, zanosząc
się od śmiechu. Ramonica spojrzała na nie nieprzyjaźnie. – Śpiochy! O której przychodzicie? Już miałam iść po mleko do Moisesa do obory. Dziewczyny wyjaśniły, zerkając spod oka na reakcję pana, że Pepita kazała im zamieść i umyć podłogę na parterze, zanim państwo wstaną. Rodolfo nie miał ochoty włączać się do rozmów służących. Opróżnił kubek, wstał i bez słowa wyszedł z kuchni. Na dworze było jeszcze rześko, chociaż wszystko wskazywało na to, że w ciągu dnia zrobi się bardzo gorąco. Na błękitnym niebie nie było widać ani jednej chmurki. Poczuł silny aromat tymianku i rozmarynu, a także mięty. Przypomniał sobie, że Dionisio posadził te aromatyczne zioła w ogródku, który urządzał dla Solange. Skąd wziął rośliny? Rodolfo narzucił sukienną kurtkę, która kiedyś należała do ojca, usiadł na wejściowych schodach, słomkowy kapelusz odłożył na schodek i zapalił papierosa. Już od wielu dni nie używał odłożonej teraz do szuflady czarnej cygarniczki, prezentu od Marcela. Paląc, myślał o winogronach, w których pokładał swoje nadzieje i które oglądał teraz każdego ranka. Pedro w czasie udzielanych mu lekcji w wytwórni win omawiał między innymi objawy chorób, jakie mogą uszkodzić winorośl. Mówił też, w jaki sposób je wykrywać. W miarę jak zbliżała się pora winobrania, Rodolfo coraz dokładniej sprawdzał rośliny. Wiedział, że nadzorca też codziennie robi obchód winnic, tyle że zaczyna od drugiej strony. Ufał doświadczeniu Pedro, który potrafił wykryć każdy problem dużo wcześniej niż on. Niemniej, gdy tak rozpatrywał opowiadania Evaristo albo kiedy siedział i myślał samotnie w biurze ojca, zawsze dochodził do tego samego wniosku: jeżeli winobranie się nie uda, a on nie zdoła zaspokoić zamówień francuskich klientów, do których w zeszłym roku dołączył też ojciec Solange – pieniądze z wynajmu mieszkań w Saragossie
i wpływy z gorzelni nie wystarczą na utrzymanie rodzinnego domu Montero. W takim wypadku trzeba będzie ograniczyć wszystkie możliwe wydatki, poczynając od zwolnienia którejś ze służących, a może też pozbycia się eleganckiego auta, które kupił Don Fausto. Może trzeba będzie zacząć jeździć dwukółką? Nie mógł sobie nawet wyobrazić, jak Solange czułaby się w takim wiejskim powoziku. Wstał i poszedł w stronę stajni. Czekał tam już na niego zaspany Toñin i osiodłany Pinto. Rodolfo uśmiechnął się do chłopca. Syn Onofre zaczął ostatnio gwałtownie rosnąć i teraz wyglądał jak pająk z wąskim tułowiem, z którego wyrastały nieskończenie długie ręce i nogi. – Dziękuję ci, Toñinie. Chłopak uśmiechnął się, ukazując dwa rzędy nierównych zębów. Rodolfo tego ranka objechał wszystkie winnice należące do rodziny. Zsiadał z konia i powoli spacerował pomiędzy szczepami, obserwując z wręcz obsesyjnym niepokojem ich dojrzewanie, malutkie grona powstające pod liśćmi i teraz rosnące w oczach, chociaż nadal nie tak szybko, jak by tego chciał. Po obejrzeniu ostatniej winorośli zaczął odczuwać gorąco. Zdjął kurtkę i przytroczył ją do siodła. Wyjął zegarek i sprawdził, która godzina. Było już po dziewiątej. Miał aż nadto czasu, żeby pojechać do Aguarón i zajrzeć do pustelni świętego Krzysztofa, zanim upał naprawdę się zacznie. Zostawiwszy za sobą miasteczko, ruszył ścieżką, napawając się pięknem krajobrazu. Jak okiem sięgnąć, wspaniała zieleń winnic łączyła się w oddali z ciemną zielenią łańcucha gór. Przypomniał sobie konne przejażdżki w góry z Dionisio. Był wtedy małym chłopczykiem w krótkich majtkach, natomiast brat już się golił co dzień rano, a nawet zaczął palić! Rodolfo uśmiechnął się tęsknie. Jechał już jakiś czas, kiedy zobaczył w oddali czerwonawy dach małego kościółka i otaczające go cyprysy, po jednym z każdej strony wejścia.
Marzył, żeby usiąść na kamiennym murku, spokojnie zapalić i pozbyć się wspomnienia o niemiłym spotkaniu w kasynie. Co jeszcze wymyśli ten stary szaleniec Andrade? Z radością dostrzegł Marianę siedzącą w cieniu jednego z cyprysów. Rozmowa z przyjaciółką z dzieciństwa zawsze poprawiała mu humor. Nie miał nikogo innego, komu mógłby opowiedzieć o swoich zmartwieniach. Brat błądził gdzieś w oparach alkoholu, Solange… cóż, nie chciał jej niepokoić swoimi wątpliwościami i lękami. Ponownie zadał sobie pytanie, jakim cudem tak dobra i słodka kobieta może być córką tego awanturnika. Mariana, słysząc stukanie kopyt o ziemię, podniosła oczy i uśmiechnęła się radośnie na widok Rodolfo. Tak samo jak pierwszy raz, kiedy się tu spotkali, miała na sobie szeroką spódnicę i płaskie pantofle. Teraz jednak była w białej, lekkiej bluzce odsłaniającej ramiona. Twarz osłaniała od czerwcowego słońca słomianym kapeluszem z szerokim rondem. Obok niej Rodolfo zobaczył żakiet i plecak, z którego wtedy wyjęła rewolwer nieboszczyka Ernesto. – Widzę, że z ciebie ranny ptaszek! – zawołał. Zeskoczył z konia, zdjął kapelusz, palcami przeczesał włosy i zawinął rękawy koszuli aż po łokcie. – Ależ upał! Chociaż jeszcze tak wcześnie… Mariana rzuciła mu nerwowy uśmiech i zaciągnęła się papierosem. – Tak to już jest o tej porze roku. Rodolfo usiadł obok niej, wyjął swoją paczkę, wydobył papierosa i zapalił. – Już nie używasz tej eleganckiej czarnej cygarniczki? – spytała Mariana. Wzruszył ramionami. – Tutaj to nieważne. Zresztą ostatnio tak dużo palę, że nie chce mi się tracić czasu na wkładanie i wyjmowanie papierosa z cygarniczki…
Milczeli dłuższą chwilę, każde otulone dymem swojego papierosa, jakby w ten sposób osiągali tak poszukiwany spokój. – Widziałam wczoraj, jak Dionisio pracował w ogródku Solange – powiedziała w końcu Mariana. – Dobrze wyglądał. – Zajął się tym naprawdę poważnie – przyznał Rodolfo. – Dzisiaj Solange zaczyna uczyć dzieci, prawda? – Dziś wieczorem. Wtedy Toñin ma już mniej roboty. – Dobrze jej to zrobi – zauważyła Mariana. – Biedaczka musi się okropnie nudzić w Casa de la Loma. Widać, że była przyzwyczajona do innego życia… Nagle z ust Rodolfo popłynęły słowa, jak spiętrzona woda z otwartego zbiornika: – Wiem, że zostawiam ją samą na długo, wiem, że często wracam do domu w złym humorze i odpowiadam jej niezbyt grzecznie. Wiem, że nie jestem już tym wesołym, zabawnym Rodolfo z Paryża. Zapewniam cię, że z największą radością przeniósłbym się z nią razem do miasta i zapewnił jej takie życie, jakie wiodła, kiedy się poznaliśmy. Ale niestety przyszło mi zostać spadkobiercą ojca i powinienem spełniać swoje obowiązki, opiekując się domem i rodziną Montero, bo jeżeli mi się to nie uda, wszyscy będziemy zrujnowani. – Nie powinieneś widzieć tego w ciemnych barwach – zapewniła go Mariana. – Są tacy, którzy zabiliby, byle tylko zdobyć takie winnice i wytwórnię jak te, które ci zostawił ojciec. To naprawdę piękny spadek. – Spadek… z trucizną kłopotów – bronił się Rodolfo. – Gdybym chociaż mógł liczyć na Dionisio… – Na chwilę popadł w zadumę, której Mariana nie odważyła się przerwać. W końcu dodał: – Od jego pobytu w Maroku minęło już pięć lat. Fizycznie jest zdrowy. Gdyby postarał się nie pić, mógłby mi bardzo pomóc. A Bóg wie, że tego potrzebuję.
– No, przestać pić nie jest tak łatwo, kiedy się jest… – Mariana przerwała, bojąc się zrobić przykrość Rodolfo. – Kiedy się jest alkoholikiem – dokończył. – W każdym razie mam wrażenie, że upija się mniej od czasu, kiedy zaprzyjaźnił się z Solange. Okazuje się, że moja pani potrafi osiągnąć to, co nie udało się naszemu ojcu. Mariana wzięła głęboki oddech, po czym zaczęła spokojnie: – Wiem, jakim piekłem był Annual. Nie zapominaj, że jestem wdową po wojskowym. Wielu przyjaciół Ernesto zginęło tam lub podczas oblężenia Igueriben. Innych przewieziono do kraju ze strasznymi okaleczeniami albo na wpół oszalałych. Powinieneś dziękować Bogu, że Dionisio nie wrócił jako kaleka! – Wiem – przyznał z gestem rezygnacji. – Uwierz mi jednak: mam tyle problemów, że czasem brak mi do niego cierpliwości. – Zgasił papierosa i odrzucił ręką kosmyk włosów, który mimo użycia pomady opadał mu na czoło. – Nie wiem, jak mi się uda wyjść cało z tego dołka, w jakim teraz jestem. Milczała niezdecydowana. Nie wiedziała, co ma powiedzieć, żeby go pocieszyć. Głos Rodolfo wyrwał ją z zadumy: – Co ze mnie za bezmyślny facet! Zawracam ci głowę swoimi kłopotami! Opowiedz mi coś o sobie. Wychodzisz znów za mąż? Taka młoda i piękna kobieta jak ty ma z pewnością mnóstwo pretendentów do ręki! Mariana się roześmiała. – Jest kilku, między innymi twój przyjaciel Bartolomé, ale oddalam ich wszystkich bez wyjątku. – Nie powinnaś odrzucać Czworookiego – zażartował Rodolfo. – To niezła partia. – Nie myślę już nigdy więcej wychodzić za mąż! Zaskoczony jej stanowczością przyjrzał się uważnie przyjaciółce. Rysy
Mariany stwardniały. Nie pozostało w nich nic z dawnej słodyczy. – Nie mówisz poważnie – wymamrotał. – Mówię bardzo poważnie! Ernesto zostawił mi trochę pieniędzy, pobieram rentę, która pozwala mi swobodnie żyć, a nawet mieć służącą. Mogę wieść własne życie i nie zrezygnuję z tej wolności tylko po to, żeby inny mężczyzna znowu mnie bił, kiedy wpadnie w zły humor, jak to robił mój mąż! – Nie wszyscy przecież jesteśmy tacy – zaprotestował Rodolfo. – Wydali cię za mąż bardzo młodo i nie miałaś szczęścia. Ale jeżeli sama wybierzesz, na pewno będziesz potrafiła odróżnić ziarno od plew. – To nie takie proste. Jeszcze przed naszym ślubem, kiedy Ernesto przychodził do mnie w konkury, był naprawdę przemiły i wychodził ze skóry, żeby tylko sprawić mi przyjemność. Ale już niedługo po ślubie zaczął mnie obrażać, bić pod lada pretekstem i celować do mnie z którejś ze swoich broni, kiedy mnie… – Mariana chwilę się zawahała – ….kiedy leżeliśmy w sypialni. Bawiło go, kiedy płakałam, bo bałam się, że mnie zabije. Byłam w siódmym miesiącu ciąży, kiedy strasznie mnie pobił. Tamtej nocy uderzył mnie tak mocno, że straciłam przytomność. Rodolfo zamarło serce. Nigdy mu nie przyszło do głowy, że Mariana mogła być w ciąży z tym mężczyzną. Zawsze zakładał, że po prostu nie mieli dzieci. Mariana mówiła dalej, chwilami przerywając, ze wzrokiem wbitym w czubki swoich pantofli. – Obudziłam się w szpitalu. Obok mojego łóżka siedziała pielęgniarka. Powiedziała mi, że poroniłam, że straciłam dużo krwi, ale najgorsze było widzieć udawane zmartwienie Ernesto i jego opowiadania, że weszłam na schody, żeby zetrzeć pajęczynę w salonie, bo nie ufałam naszym służącym… Po jakimś czasie przyszedł lekarz… Powiedział, że już nigdy więcej nie będę
mogła mieć dzieci. – Uniosła głowę i spojrzała na Rodolfo wilgotnymi oczyma. – Ernesto zrobił ze mnie kobietę… ze skazą. Nie mam zamiaru znowu wkładać głowy w paszczę lwa. Milczał. Co miał powiedzieć? Wiedział przecież, że Mariana ma rację. Nagle zerwała się z murku. Wygładziła spódnicę, chwyciła żakiet i zarzuciła na ramię plecak. Rodolfo, zaskoczony, też się podniósł. – Nie powinnam ci była tego wszystkiego opowiadać – szepnęła. – Pomyślisz, że jestem nieszczęśliwa, a to nieprawda. Kiedy żyję tak jak teraz, czuję się dobrze. – Jak mógłbym tak o tobie pomyśleć? – oburzył się Rodolfo. – Kocham cię jak siostrę… – Roześmiał się cicho. – Amalia się nie liczy. Ją to chyba mój ojciec znalazł w koszyku w rzece, jak Mojżesza! Uśmiechnęła się z wdzięcznością. – Muszę wracać do miasteczka. Ojciec na pewno się niecierpliwi. Ostatnio jest nie do zniesienia. – Pojadę z tobą. – Lepiej nie. Gdyby zobaczyli nas razem, od razu zaczęłyby się plotki. Nie chcę, żeby tutaj też nazywali mnie „wesołą wdówką”. Odwróciła się i szybko odeszła. Rodolfo usiadł z powrotem. Ciągle był jeszcze zaskoczony wyznaniami swojej starej przyjaciółki. Patrzył, jak jej oddalająca się sylwetka stopniowo maleje, aż zniknęła mu z oczu. Zanim zdecydował się na powrót do domu, musiał wypalić jeszcze trzy papierosy.
[81] I przez ten mój wieczny smutek I mój fatalny los Byłam zawsze kwiatem bez zapachu, Kwiatem zła!
(tekst znanej piosenki hiszpańskiej).
20
Kiedy Rodolfo dojeżdżał do Casa de la Loma, słońce stało już wysoko i upał był coraz większy. Wyjął chustkę i otarł pot spływający mu z czoła pod słomkowym kapeluszem. Pociągnął za dewizkę, żeby wyjąć zegarek z kieszeni spodni i spojrzał na tarczę: było południe. Nic dziwnego, że się tak zgrzał. Chciał wejść do domu, schronić się w cieniu i koniecznie czegoś napić. Kiedy tylko wejdzie do holu, poprosi Pepitę, żeby przyszykowała mu dużą, bardzo dużą szklankę lemoniady. Schował zegarek i podniósł wzrok. Był coraz bliżej. Przed nim wznosił się mur otaczający posiadłość Montero, a za murem dom, który teraz kusił obietnicą cienia i chłodu. W tym momencie z bramy wyszedł jakiś mężczyzna. Skradał się, jak ktoś, kto wie, że robi coś zakazanego. Kiedy zobaczył Rodolfo, przyspieszył. Był młody, przystojny i, sądząc po ubraniu, ze wsi. Miał na sobie sukienne spodnie, ściągnięte zniszczonym paskiem, pasiastą koszulę zapinaną pod szyją, sukienną czapkę i stare płócienne pantofle. Skrzyżowali spojrzenia i Rodolfo zobaczył w oczach chłopaka iskierkę buntu, a może nawet nienawiści. Wtedy przypomniał sobie tego chuderlawego, czarniawego chłopaka z lokiem na czole, który przy najmniejszej okazji rzucał za nim kamieniami, kiedy jeszcze rodzina Moreno mieszkała w Aguarón. Mały Costa – ruchliwy jak żywe srebro chłopiec, który stał się wichrzycielem. To jego Andrade miał zamiar nauczyć rozumu. Co robił w ich posiadłości? Zawrócił konia i pojechał za Costą. Tamten się zatrzymał, stanął przed
Rodolfo i spojrzał wyzywająco. Rodolfo chciał zsiąść z konia, ale zmienił zdanie. Powiedział sobie, że lepiej będzie rozmawiać z góry. W głębi duszy młody Costa budził w nim niejasny lęk. Jak wtedy, kiedy jako dziecko obrzucał go kamieniami. – Co robiłeś w moim majątku? – spytał, nie tracąc czasu na wstępy. Costa zagłębił ręce w kieszeniach spodni. Ubranie miał stare i zniszczone, ale dokładnie wyprane. Ciemne oczy lśniły pod czarnymi brwiami, wygiętymi w delikatny łuk, niemal kobiecy. W tym spojrzeniu był gniew, nagromadzony w ciągu wielu lat, i pasja, która zmuszała go do walki od czasu, kiedy był bosym chłopakiem z brudną buzią… Już wtedy zadawał sobie pytanie, dlaczego synowie Fausto Montero chodzą dobrze obuci, ubrani jak książątka i uczą się w miejskiej szkole z internatem, podczas gdy jemu kiszki grają marsza z głodu, a zimą ma odmrożone nogi w powykrzywianych butach, odziedziczonych po starszych braciach. Kiedy wyrósł i zaczął mu się sypać wąs, uciekł z wioski. Pracował przy winobraniu w winnicach La Rioja, w Katalonii i w Galicji. Jeden sezon przepracował w warsztatach tkackich w Sabadell, tam nauczył się czytać i pisać podczas wieczornych lekcji, prowadzonych przez starego nauczyciela – anarchistę. Wciąż nie rozumiał, dlaczego jedni zabierają dla siebie wszystkie przywileje, zostawiając jedynie nędzne okruchy dla takich nędzarzy jak on. Kiedy już płynnie czytał, po prostu pożerał dzieła Marksa, Engelsa i Bakunina. I pewnego dnia zrozumiał, że został obdarzony inteligencją właśnie po to, żeby tych paniczyków pokonać ich własną bronią: słowem i machinacjami. Roześmiał się krótko, ironicznie i powiedział, nie podnosząc głosu: – Proszę, cherlawy Rudolfik zmienił się w kacyka! – Potrząsnął głową i dodał z kpiną w głosie: – Szkoda, że właśnie tobie przypadły winnice po ojcu! Rodolfo z trudem hamował gniew. Dlaczego wszyscy wątpią w to, że
mógłby dobrze kierować winnicami Montero? – Nie odpowiedziałeś na pytanie. Co takiego zostawiłeś u mnie w domu? – Nie muszę się nikomu tłumaczyć z tego, gdzie chodzę – odpowiedział Costa. Rodolfo zwrócił uwagę, z jaką łatwością i jak umiejętnie Costa wymawiał słowa, nie zacinając się ani nie zjadając końcówek, jak wtedy, kiedy był dzieckiem. Z pewnością nauczył się tego podczas swoich wędrówek po świecie… – Musisz, jeżeli się włóczysz po mojej posiadłości – rzekł, starając się zachować spokój. – Ja w każdym razie nie mam nic przeciw temu, żebyś chodził po wsiach i rozmawiał z najemnymi robotnikami. Ty bronisz swego, ja mojego. To naturalne. Ale uprzedzam, że jeżeli jeszcze kiedyś zobaczę cię w moim domu, poszczuję psami. Oczy Costy zwęziły się w ciemną linię, jaką tworzyły jego długie rzęsy. – Te stare, bezzębne zwierzaki? – zakpił. – Nie dałyby rady nawet mnie ugryźć. – Uprzedziłem cię. – Niedaleko pada jabłko od jabłoni – wycedził Costa przez zęby. – Jesteś taki sam jak twój ojciec. Wyzyskiwacz, który żyje, bogacąc się potem i pracą innych! Twój stary zasłużył na to, żeby mu rozwalili głowę kamieniem! Tak samo ty… To stwierdzenie odebrało oddech Rodolfo. Zeskoczył z konia i stanął przed Costą. Z grzbietu Pinto Costa robił wrażenie niskiego, ale okazało się, że są równego wzrostu. Wyprostował plecy i odrzucił w tył głowę, by wzbudzić szacunek. – Co wiesz o śmierci mojego ojca? Costa wzruszył ramionami i skrzywił się sarkastycznie. – To, co wszyscy. Że spotkał się w winnicy z Severo Andrade i dostał to,
na co zasłużył. Już przedtem wiele razy groził, że rozbije mu głowę. Rodolfo stał jak sparaliżowany. Już od jakiegoś czasu podejrzewał, że za śmiercią ojca kryło się coś niejasnego, ale kiedy Costa to potwierdził, w dodatku tak obojętnie, serce Montero zaczęło bić gwałtownie i niespokojnie. – Lepiej, żebyś nie miał z tym nic wspólnego, inaczej przysięgam, że nie spocznę, póki nie cię zobaczę za kratkami – powiedział, cedząc słowa. Widząc drwiące spojrzenie Costy, Rodolfo musiał walczyć ze sobą, żeby nie złapać go za klapy i nie potrząsnąć. Rémy miał rację – Costa był bardzo inteligentny. Próbował się z nim droczyć jak kot z myszą. Rodolfo o mało nie wpadł w pułapkę! Włożył lewą stopę w strzemię i wskoczył na konia. Zanim odjechał, powtórzył: – Ostrzegłem cię. Jeżeli cię jeszcze zobaczę, jak wychodzisz z mojego domu, nie będę już tak łagodny jak dziś. Costa uniósł prawą dłoń i dotknął daszka czapki. – Wedle rozkazu, Don Rodolfo… – Łagodny ton, którym wypowiedział te słowa, dodatkowo zirytował Montero. Odwrócił wzrok. Czuł się głupi i poniżony. Przypomniał sobie, jak Mariana któregoś razu zwróciła mu uwagę, że zachowuje się jak kacyk… wspomnienie wywołało na jego twarzy uśmiech goryczy. Gdyby zobaczyła, jak Costa się z nim drażni, z pewnością nigdy by już tak nie powiedziała. Przejechał bramę i skierował się do stajni. Toñin natychmiast zajął się koniem. Pod bramą Onofre suszył hispano-suizę po umyciu. Szofer szczycił się tym, że jeździ najczystszym autem w całej okolicy, co w gruncie rzeczy nie było trudne, jako że poza Saragossą mało kto miał samochód. Rodolfo podszedł do niego. – Onofre, widziałem, że wychodził stąd ten Costa, ten, o którym mówią,
że jest anarchistą. Szofer zwinął ściereczkę, jakby była mokra, i próbował ją wyżąć. – Ja… Don Rodolfo… – Głośno przełknął ślinę. – Nie wiem… Rodolfo był pewien, że Onofre dobrze wiedział, co sprowadziło Costę do Casa de la Loma. Szofer nie umiał kłamać. – Onofre, możesz sobie mnie uważać za durnia – zwrócił się do niego spokojnie – ale nie powinieneś mnie oszukiwać. Co ten typ tutaj robił? – Don Rodolfo… ja… – Onofre nie miał zamiaru pakować się w kłopoty, ale wiedział, że musi odpowiedzieć. – On tu przychodzi… do Lali. – Lali uwodzi tego drania? Onofre wzruszył ramionami. – Myślę, że to on się za nią ugania, ona nie… rozumie pan, señor… – Nie, nie rozumiem – zdenerwował się Rodolfo. – Jeżeli tu jeszcze raz przyjdzie, a mnie nie będzie, masz go wygnać! I powiedz to też staremu Pedro! – Wedle rozkazu, Don Rodolfo. Patrząc w ślad za oddalającym się panem, Onofre postanowił, że gdyby Costa znowu się pojawił, on postara się nie być wtedy w pobliżu. Nie miał najmniejszej ochoty nikogo wypędzać. A już na pewno nie takiego zabijakę jak Costa. Zajął się z powrotem doprowadzaniem reflektorów auta do nieskazitelnej czystości. Rodolfo okrążył dom i skierował się do głównego wejścia. Zobaczył, że Dionisio pracuje w ogrodzie, jak zawsze pod czujnym okiem Sandokána. Schylony nad wyrywanym właśnie suchym badylem, nagim torsem zdawał się rzucać wyzwanie palącemu słońcu. Rodolfo zauważył, że chociaż pora roku temu nie sprzyjała, większość roślin posadzonych przez brata nie zmarniała i że niebawem upiększą one pusty plac, który zawsze otaczał ich dom. Nawet winorośle, teraz rozpięte na drabinkach, prezentowały się
o wiele ładniej. Rodolfo przyjrzał się bratu i aż przetarł oczy, zaskoczony. Przez chwilę zdawało mu się, że widzi swojego brata takiego, jakiego tak bardzo podziwiał w przeszłości… Kiwnął mu głową i wszedł po schodkach do domu. Kiedy tylko wszedł do holu, usłyszał Blue Skies Josephine Baker. Już od jakiegoś czasu Solange godzinami słuchała przysłanych jej przez brata płyt, zwłaszcza piosenek Baker. Rodolfo zaczynał ich nie znosić, przypominały mu pobyt w tym porywającym mieście, pobyt, który z każdym dniem wydawał się bardziej odległy. Nic jednak nie mówił, żeby nie psuć żonie tych niewielu rozrywek, jakie miała, mieszkając w tym domu. Odwieszał właśnie kapelusz, kiedy Solange wypadła z pokoju jak burza. W prawej ręce trzymała kartkę papieru. Przebiegła hol i zawisła mężowi na szyi, czuląc się jak kotka. Rodolfo ucałował jej czubek głowy. – Rodolphe – zamruczała, a jej oddech łaskotał go w szyję. – Marcel napisał! Przyjeżdża swoim nowym bentleyem 6,5 litra! – Nazwę auta wymówiła z francuska. – Przyśle depeszę z dokładną datą przyjazdu. – Solange odsunęła się od Rodolfo i zaczęła podskakiwać jak mała dziewczynka. – Czy to nie cudowne? Nie wiedział, co odpowiedzieć.
21
Był pierwszy wieczór lipca. Rodolfo wyjechał do Aguarón na spotkanie z Rémy w kasynie. Od starcia z Andrade odbył szereg rozmów ze starym Francuzem. Rémy już go nie namawiał, żeby starał się grać pierwsze skrzypce wśród miejscowych winiarzy. Wydawał się zadowolony, że obaj zapobiegli machinacjom Andrade i nie dopuścili do napaści na Costę. Chwaląc się swoją wiedzą, opowiadał mu o sprawach związanych z handlem winem we Francji oraz dawał rady na temat hodowli winorośli, uzupełniając wiedzę, jaką przedtem dzielił się z nim stary Pedro. Rodolfo był wdzięczny za pomoc przyjacielowi ojca. Sam zaczynał mu w pełni ufać. W saloniku Casa de la Loma Solange zebrała elementarze leżące na stole i ułożyła jeden na drugim. To samo zrobiła z zeszytami, w których jej mali uczniowie bazgrali pojedyncze litery jeszcze ciągle sztywnymi palcami, z trudem trzymający ołówek. Powstrzymała westchnienie. Wreszcie skończyła dzisiejsze lekcje… Kiedy postanowiła uczyć dzieci tutejszych pracowników, nie wyobrażała sobie, że dawanie lekcji może być aż tak wyczerpujące. Z drugiej strony poczuła się potrzebna i była ogromnie zadowolona, kiedy po kilku dniach pracy nawet najmniejsze dzieci umiały już czytać pojedyncze wyrazy, a niektóre nawet krótkie zdania. Największą wytrwałość w nauce okazywała Lali.
Służąca przyszła do niej któregoś wieczoru, kiedy Solange czytała w saloniku liścik z radami, jakich udzieliła jej przyjaciółka Mariany, nauczycielka. Lali, najwyraźniej zestresowana, kręciła w palcach róg nakrochmalonego fartuszka. – Pozwoli pani, Doña Solange? Francuzka podniosła wzrok i uśmiechnęła się z zadowoleniem. Lali była jedyną osobą w tym domu – oczywiście oprócz Rodolfo i Dionisio – która prawidłowo wymawiała jej imię. Była o wiele sympatyczniejsza niż tępawa Trini czy wieśniaczka Ramonica i na pewno nie tak wścibska jak Pepita. Lali starannie wykonywała swoją pracę i bardzo szybko się uczyła. – O co chodzi, Lali? Policzki służącej gwałtownie się zaczerwieniły, głos jej drżał. – Ja… señora… ktoś mi powiedział, że pani będzie uczyła czytać i pisać dzieci z… – Lali musiała przerwać, żeby nabrać oddechu. Nerwy utrudniały jej mowę. – Doña Solange, proszę mi wybaczyć śmiałość… przyszłam panią poprosić… żeby pani pozwoliła i mnie się uczyć. – Nie umiesz czytać? Dziewczyna pokręciła głową. – Nie, Doña Solange, tacy ludzie jak ja nie chodzą do szkoły, zwłaszcza dziewczęta… Musimy się uczyć prowadzenia domu… i chowania dzieci. – Lali znowu zabrakło tchu, wreszcie wyrzuciła z siebie: – Proszę, señora, proszę nie myśleć, że jestem bezczelna, ale tak bardzo chciałabym się uczyć… – Rozmawiałaś z Pepitą? – Nie, señora. – Twarz Lali, która już prawie wróciła do naturalnej barwy, znów nabrała żywej czerwieni. – Ciotka na pewno by mi powiedziała, że mam kiełbie we łbie, ale… gdyby pani pozwoliła mi chodzić na te lekcje i powiedziała jej to, na pewno by ustąpiła, Doña Solange… Ja… ja obiecuję,
że nie zaniedbam żadnej pracy w domu! – W porządku, Lali – zgodziła się Solange, wzruszona zapałem dziewczyny. – Możesz zacząć jutro razem z dziećmi. Porozmawiam z Pepitą. W oczach Lali błysnęły łzy. Dziewczyna otarła je rogiem fartuszka, teraz już wygniecionego jak ścierka – przez cały czas nie przestawała kręcić go w palcach. – Dziękuję, Doña Solange. Niech panią Bóg błogosławi. Przysięgam, że nie zaniedbam żadnej swojej pracy! – Mon Dieu… – westchnęła Solange, bojąc się, że Lali gotowa zaraz wybuchnąć płaczem. Cudze szlochanie sprawiło, że poczuła złość. – Każ tu przyjść ciotce. Porozmawiam z nią już teraz. I zmień fartuszek, żeby Pepita nie zobaczyła, jak go pogniotłaś! Wspomnienie tego, jak bardzo Lali się przejęła, wywołało uśmiech Solange, kiedy w metalowej skrzynce układała ołówki, zatemperowane przez dzieci przed końcem lekcji. Obecność służącej na zajęciach okazała się bardzo pożyteczna, gdyż Lali pilnowała porządku, obdzielając kułakami te dzieci, które nie uważały i myślały o niebieskich migdałach. Solange schowała przybory szkolne do szuflady w szafce, wróciła do stołu i zapaliła papierosa – jednego z tych, które Rodolfo zamawiał w Saragossie. Zaciągnęła się pierwszy raz i skrzywiła z niechęcią. Nie odpowiadał jej smak tego tytoniu, tak odmienny od francuskiego. Chociaż w gruncie rzeczy nigdy nie lubiła papierosów. Obracanie w palcach wytwornej cygarniczki było po prostu jedną z form buntu, sposobem na potwierdzenie, że się jest kobietą wyzwoloną, która sama podejmuje decyzje i nie pozwala się trzymać w złotej klatce, jak na przykład maman. Wydmuchała kłąb gorzkiego dymu i zadała sobie pytanie: gdzie się podziała ta „kobieta wyzwolona”? Napiła się lemoniady. Już dawno zażądała, żeby Ramonica co wieczór
przygotowywała dzbanek tego napoju i zanosiła go do saloniku. Uczniom dobrze robiło odświeżanie gardła, wysuszonego podczas ćwiczeń czytania. Kucharka nie była zadowolona z tego żądania i nie ukrywała swojej niechęci. W kuchni dawała upust żalom, mrucząc, że co to za pomysł, dawać lemoniadę tym brudnym łobuzom, którzy mogą najwyżej przynieść wszy do pańskiego domu. Nie pojmowała też, dlaczego Lali chce się uczyć czytać. Może uważa się za lepszą niż reszta służby? Niemniej Ramonica bardzo uważała, żeby nie narzekać na Lali przed Pepitą. Nie chciała jej do siebie zrazić krytykowaniem siostrzenicy. Solange wypiła całą szklankę lemoniady i wstała, żeby otworzyć okno. W godzinach najsilniejszego słońca pozostawiała je zamknięte, by uniknąć zbytniego gorąca. Ciągle nie przyzwyczaiła się do letnich upałów, z powodu których, jeżeli chciała się wybrać na konną przejażdżkę i nie dostać przy tym porażenia słonecznego, musiała wstawać bardzo wcześnie. Z każdym dniem coraz mniej rozumiała zwyczaje tego kraju, do którego przybyła w nadziei przedłużenia sobie szczęścia, jakie odkryła przy Rodolfo w jego małym studiu w Paryżu. Czasem fantazjowała na temat powrotu do Francji, ponownego rozpoczęcia życia towarzyskiego, którego się wyrzekła… ale, co zaskakujące, wtedy przychodził jej na myśl Dionisio i… traciła ochotę do wyjazdu. Gdyby wróciła do Paryża, co by się z nim stało? Pił teraz o wiele mniej… Nie mogła go zostawić własnemu losowi, gdy ten biedak zaczynał odzyskiwać choć trochę godności. Za dużo ludzi odwróciło się od niego! Odsunęła zasłony, które zaczęły powiewać w lekkim wieczornym wietrze. Tak, w ogrodzie był Dionisio. Ubrany tylko w stare, wymięte spodnie, szedł, niosąc w każdej ręce ocynkowane wiadro. Solange wiedziała, że wieczorami brał wodę ze studni, żeby podlać swój nowo narodzony ogródek.
Uważnie spojrzała na szwagra. Praca na wolnym powietrzu sprawiła, że wyszczuplał. Był lepiej umięśniony. Przełknęła ślinę i zaciągnęła się ponownie. Wróciła do stołu, nalała sobie jeszcze lemoniady, wypiła i znowu spojrzała przez okno. Dionisio musi być bardzo spragniony w takim upale! Wiedziona impulsem napełniła czystą szklankę i wyszła z nią na taras, wznoszący się o metr nad ziemią. Zeszła po czterech schodkach. Mężczyzna był pochylony nad maleńkim krzaczkiem różanym i właśnie miał go podlać. Kiedy Solange znalazła się na tym poziomie, co on, przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć. Stała bez ruchu, ze szklanką, która zaczęła pokrywać się rosą… Sandokán, którego już się nie bała, podszedł i siadł u jej stóp. Dionisio się wyprostował. Widząc, że cień nad krzakiem róży to Solange, wypuścił wiadro z rąk i woda oblała mu zakurzone sandały. Nawet się nie poruszył. – Solange… – wyszeptał, czerwony jak burak. Wyciągnęła rękę ze szklanką. – Przyniosłam ci trochę lemoniady. Tak gorąco… Dionisio uśmiechnął się od ucha do ucha. Wziął szklankę i jednym haustem wypił połowę. – Czemu nie wejdziesz do domu i trochę nie odpoczniesz? – szepnęła, nie wiadomo dlaczego zakłopotana. – Tyle czasu pracujesz w ogrodzie, a jest taki upał… Dionisio wzruszył ramionami. Kiedy stał tak blisko, Solange po raz pierwszy zauważyła blizny na jego piersiach. Niektóre z nich były małe i okrągłe, inne przecinały ciało liniami, jakby były zrobione nożem. Na lewym ramieniu też zauważyła okrągłe ślady. – Muszę skończyć podlewanie. Bez tego w tym upale wszystko wyschnie na kość.
Dotknęła jego ramienia i poczuła dreszcz. – Usiądź ze mną na chwilę, choćby tu na schodkach… Już nie protestował. Poszli w stronę domu i usiedli na pierwszym stopniu. Dionisio dopił to, co zostało w szklance i zaczął ją obracać w palcach. Solange kończyła papierosa. – Chcesz jednego? – spytała, wskazując papierosy. Ale już po chwili się poprawiła: – To dziwne! W tej chwili uświadomiłam sobie, że nigdy nie widziałam, żebyś palił. – Już tego nie lubię. Dosyć miałem tytoniu w Maroku. Rozmowa się urwała. Dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu. W końcu Dionisio zaczął: – Dobrze mi robi ta praca w twoim ogrodzie. Nie myślę wtedy o… – Tu przerwał na kilka sekund. – O… piciu i o… innych rzeczach. Wczoraj przez cały dzień nie wypiłem ani kieliszka… Ale… – Przełknął ślinę. – To bardzo trudne… – Wiem, że jeżeli tak postanowisz, rzucisz picie. Patrzyła na niego spod oka z uśmiechem. Z falującymi, związanymi w kok włosami wyglądała może mniej wytwornie niż wtedy, gdy zobaczył ją po raz pierwszy, ale w tej chwili wydała mu się piękniejsza niż kiedykolwiek. Nagle poczuł się brudny i nieszczęsny, co w jej obecności często mu się zdarzało. Już był o krok od wstania i pójścia po koszulę, wiszącą na rączce taczek, ale nie był w stanie oddalić się od niej nawet na te kilka kroków… – Ten ogród… pierwszy raz robię coś pożytecznego od chwili powrotu z Maroka. – Zrobisz jeszcze wiele dobrych rzeczy! Musisz tylko uwierzyć w siebie. Wiesz, jaką nazwę wymyśliłam dla tego ogrodu? Potrząsnął głową, a Solange oświadczyła: – Ogród Dionisio.
Zareagował wybuchem śmiechu. – Nie podoba mi się. Dionisio to ohydne imię. Nadali mi je ze względu na pamięć o dziadku! – Wolałbyś Denys? – Też nie. Solange zastanawiała się kilka minut. Dionisio obracał w dłoniach pustą szklankę. – Mam! – zawołała. – Może nazwiemy go Ogród z marzeń. D’accord? – O wiele lepiej – uznał. Spojrzał na Solange z uśmiechem. Oboje ponownie zamilkli. Ta nowa cisza była przepojona niepokojem. Słychać było tylko dźwięki cykad, powiew zrywającego się północnego wiatru i głos Onofre besztającego syna. Nagle Dionisio szepnął: – Byłem… byłem… tak długo przywalony tymi trupami… tymi, co… co się wślizgują do moich snów, kiedy śpię… Serce Solange mocno zabiło. Szeroko otwartymi oczyma patrzyła na szwagra. Dlaczego mamrotał tak bez związku? Może to skutek tylu godzin bez picia? A może za długo pracował w słońcu? Dionisio zrozumiał, że ją wystraszył i zaczął się tłumaczyć: – To było w Rif… kiedy walczyłem w Maroku. Odetchnęła z ulgą. To przynajmniej miało jakiś sens. – Spytałaś mnie kiedyś, co się wydarzyło w Maroku, pamiętasz? Nadal chcesz, żebym ci to opowiedział? Teraz, kiedy Dionisio miał ochotę się zwierzyć, Solange nie była pewna, czy chce to słyszeć. Nie mogła się jednak cofnąć. Skinęła głową. Głęboko odetchnął, jakby zbierał siły. Bardzo chciał się otworzyć przed Solange, ale nie chciał jej spłoszyć. W ciągu ostatnich miesięcy przyzwyczaił się do drobnych zajęć, jakie mu zlecała, do jej ukradkowych spojrzeń, kiedy
jedli w towarzystwie Rodolfo, i do tkliwości, jaką czuł, kiedy była blisko. Nie chciał tego wszystkiego stracić, obciążając ją swoimi koszmarami. Ale nie mógł się już wycofać. – Ja… zostałem skierowany razem z innymi do obrony pozycji w Igueriben w lipcu 1921. Igueriben to był garnizon w górach Rif. Stanowił jeden ze strategicznych punktów obronnych, które otaczały obóz wojskowy Annual. Wznieśliśmy go na szczycie nagiego wzgórza, kiedy je w czerwcu zajęliśmy. Było nas ponad trzystu pięćdziesięciu, oficerów i żołnierzy, stłoczonych jak śledzie w beczce za fortyfikacjami, które zbudowaliśmy, żeby bronić się przed Maurami. Ci nieszczęśnicy kryli się w wąwozach otaczających pozycję i codziennie nękali nas haubicami. Igueriben było pustym terenem, bez drzew ani innej roślinności, były tam tylko kamienie, pył i żar. Co gorsza, najbliższy zbiornik znajdował się o cztery kilometry od nas… – O jakim zbiorniku mówisz? – przerwała mu Solange. – O studni, do której trzeba było chodzić, żeby nabrać wody do picia – wyjaśnił Dionisio. – Kiedy trzeba było uzupełnić zapas, grupa żołnierzy wybierała się po wodę na mułach. Wielu z nich nie wracało… Albo towarzysze ich przynosili, ciężko rannych, tak, że wkrótce potem umierali. – Przerwał. Okazało się, że opowiadanie o tym było trudniejsze, niż przypuszczał. – Igueriben było zasadzką, w której Maurowie trzymali nas przez cztery dni, aż zaczęło się nam kończyć jedzenie i amunicja. Pierścień oblężenia nie dopuszczał do nas kolumn z zaopatrzeniem idących z Annual, nie mogliśmy też go przekroczyć, żeby wybrać się do studni, bo wystarczyło wysunąć głowę spoza osłony… i byłeś martwy. Zapewniam cię, że głód jest trudny do zniesienia, ale pragnienie… nie potrafię znaleźć słów, żeby opisać, co to znaczy mieć język spuchnięty i przyrośnięty do podniebienia, a wargi pełne ran i tak spierzchnięte, że nie da się powiedzieć nawet słowa…
Byliśmy już w takiej rozpaczy, że zaczynaliśmy pić wodę kolońską, którą niektórzy z nas przechowywali jak skarb, że opróżnialiśmy kałamarze, jeżeli została w nich chociaż odrobina atramentu, wreszcie byli i tacy, co ssali piasek, żeby wywołać choć odrobinę śliny. W końcu piliśmy nawet nasz własny… – Tu przerwał, niezdecydowany, ale skończył, wyrzucając z siebie te straszne słowa, jak ktoś, kto się chce uwolnić od gniotącego mu serce ciężaru: – Nasz własny mocz, zmieszany z cukrem. – C’est dégoutant…[82] – szepnęła Solange. – Mam nie mówić? Potrząsnęła głową przecząco. – Ależ nie! Musisz z siebie wyrzucić to, co w sobie dusisz od tylu lat. Dionisio się uśmiechnął. Powstrzymał pragnienie objęcia jej i przytulenia do pełnej blizn piersi. – 21 lipca był już piąty dzień oblężenia. Maurowie byli tak blisko nas, że słyszeliśmy dokładnie, jak nam wymyślają i proponują poddanie się. Był potworny upał, który jeszcze zwiększał pragnienie. Koledzy wokół mnie padali jak muchy. Nigdy nie zapomnę tego smrodu trupów mężczyzn i zwierząt, rozkładających się wszędzie, bo przecież nie byliśmy w stanie ich pochować! Tego dnia zobaczyliśmy, jak zbliża się kolumna złożona z wielu naszych żołnierzy, ale Maurowie ich dopadli… Ci, którzy przeżyli, musieli się znowu wycofać do Annual. Nam pozostało już tylko trochę pocisków armatnich i mnóstwo trupów… niepogrzebanych trupów. Wówczas nasz komendant, Benitez, zarządził odwrót. Kazał nam podpalić namioty i zniszczyć wszystko, co mogłoby się przydać wrogowi. Kiedy już nic nie zostało i główna kolumna żołnierzy, którzy nieśli rannych, była gotowa do wyjścia, komendant wydobył pistolet i wystawił go przez okienko, ogłaszając poddanie się. Był pierwszym, który zginął. – Dionisio otarł łzy, które kręciły mu się w oczach. – Byłem pewien, że nie przeżyję. Wszyscy przez tyle dni
widzieliśmy, jak dookoła umierają nasi towarzysze, i czekaliśmy, aż przyjdzie nasza kolej. Jednak kiedy zaczęła się ta masakra, wbijałem bagnet we wszystko, co znalazło się blisko mnie. Przypomniałem sobie swoją ziemię, nasze winnice… i nie chciałem umrzeć, nie zobaczywszy ich chociażby jeszcze raz w życiu! Myślę, że to właśnie dało mi siły do wyrwania się z tłumu, który rżnął nożami, podrzynał gardła i ucinał głowy wszystkiemu, co nosiło hiszpański mundur. Solange poczuła, że ma gęsią skórkę i zaczęła sobie ukradkiem rozcierać ramiona. Dionisio nie zauważył, jak bardzo była przejęta. Znowu otarł oczy i ciągnął: – Biegłem, pochylony do przodu. Kilka razy trafili mnie w pierś i straciłem dużo krwi, ledwie trzymałem się na nogach, ale zdołałem dobiec tam, gdzie wycofywała się kolumna idąca nam z pomocą, ta sama, na którą napadli Maurowie. Tam zemdlałem i już nic nie pamiętam, odzyskałem przytomność dopiero w obozie w Annual. Dali mi łyk wody… Kiedy człowiek jest odwodniony, niebezpiecznie jest pić od razu dużo. Sanitariusz dał mi jakiś zastrzyk i już nie pamiętam nic poza jakimś niewyraźnym obrazem, że leżę na ziemi, otoczony rannymi, jęczącymi z bólu i majaczącymi. – To ci umarli z twoich koszmarów? Zaprzeczył ruchem głowy. Solange usłyszała, jak głośno przełknął ślinę. – Musiałem znowu zemdleć, a może po prostu zasnąłem. Kiedy się obudziłem, był dzień. Pierś mnie bolała. Ledwie mogłem oddychać. Uniosłem trochę głowę i zobaczyłem, że mnie obandażowano… i że dwaj sanitariusze niosą mnie na noszach. Położyli mnie na wozie ciągniętym przez muły, znowu razem z umierającymi i rannymi. Słyszałem ich jęki. Jakiś kapitan, z obandażowaną głową i częścią twarzy, zdołał powiedzieć, że pozycję w Annual mają ewakuować. Nazwał to „natychmiastowym
odwrotem”. Pamiętam upał, znowu to przeklęte pragnienie, kurz, który dostawał się do nosa i gardła, kołysanie się wozu, zderzanie się jednych z drugimi i ból, jaki czułem przy każdym uderzeniu… W drodze ten zabandażowany kapitan zebrał sily, podniósł się i oparł o bok wozu. Opowiadał mi potem, którędy jedziemy. Słyszałem tylko świst pocisków, jakimi ostrzeliwał nas nieprzyjaciel ze szczytu góry, stukot kopyt mułów i turkot kół wozów z amunicją, jadących kamienistą drogą, głosy maszerujących i wlokących się noga za nogą… Od czasu do czasu jęk kogoś trafionego przez kulę. Z każdą chwilą wzmagał się hałas, krzyki, wściekłe głosy rozkazów, starających się zaprowadzić porządek w tym chaosie. W pewnym momencie kapitan obok mnie z powrotem się osunął i usłyszałem, jak szepcze: „Szerzy się panika. Jesteśmy w wąskim jarze i wszyscy, ludzie i zwierzęta, chcą się za wszelką cenę stąd wydostać, żeby uciec przed ogniem wroga. A kiedy ruszy ta lawina, niech nas Bóg ma w swojej opiece, chłopcze”. Dionisio zamilkł i przez chwilę obracał szklankę w ubrudzonych ziemią palcach, zatopiony w okropnych wspomnieniach. Solange była tak zgnębiona, że nie potrafiła nic powiedzieć. Postanowiła czekać, aż Dionisio znowu zacznie mówić. – I wtedy – ciągnął Dionisio drżącym głosem – usłyszałem bardzo blisko świst strzału. Spojrzałem na kapitana. Oko, które nie było zabandażowane, miał otwarte… nie mrugał. Zabili go. Kolejne strzały były coraz bliższe. Żołnierz po mojej lewej stronie nagle jęknął. Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem, że i jego zabili. Wtedy wóz się wywrócił i… zrobiło się całkiem czarno. Solange zdała sobie sprawę, że ręką dotyka ramienia Dionisio. – Kiedy się ocknąłem, słońce stało już wysoko. Chciałem się poruszyć, ale nie mogłem. Leżałem pod ciałami innych żołnierzy. Wszyscy patrzyli na
mnie oczyma wychodzącymi z orbit, szklanymi i tak bardzo spokojnymi… To były trupy, które wkrótce zaczęły się rozkładać. Jednym z nich był ten oficer z obandażowaną głową. Próbowałem zrzucać ich ciała z siebie, ale nie starczyło mi sił – były za ciężkie. Poczułem wilgoć na skórze. Kiedy się trochę uniosłem, zobaczyłem, że to krew. Nie wiedziałem, czy moja, czy tych innych. Zacząłem krzyczeć, ale nikt nie reagował. Żołnierze, oficerowie i muły – wszystko to uciekało w rozsypce, pieszo czy na wozach lub ciężarówkach, tratując wszystko, co napotkało na drodze. Godziny mijały, upał się wzmagał, a razem z nim moje pragnienie… i muchy. Przeklęte pragnienie! Odór krwi i pokrywających mnie ciał nie pozwalał oddychać. Ale najgorsze były te szklane oczy, których nie można było zamknąć. – Dionisio westchnął głęboko. – Nie wiem, ile czasu minęło. Chwilami traciłem przytomność, a kiedy ją odzyskiwałem, znowu napotykałem te puste spojrzenia trupów… Serce nadal mi biło, ale nie miałem już w sobie sił, żeby uczepić się życia, nawet na wspomnienie winnic. Zazdrościłem tylko zmarłym, którzy uwolnili się z tego piekła. Kiedy Dionisio opowiadał, Sandokán uważnie śledził każdy ruch swojego pana. Podszedł bliżej, wyciągnął szyję i delikatnie polizał go po twarzy. Dionisio odstawił szklankę na ziemię i zaczął drapać psa za uszami. – Nagle usłyszałem czyjś krzyk: „Tu jest jeden żywy! Wyciągnijcie go, prędzej!”. Otworzyłem oczy. Jakiś mężczyzna w mundurze podpułkownika patrzył na mnie z wysokości końskiego grzbietu. Chyba znowu zemdlałem, bo pamiętam jedynie, że byłem w wojskowym szpitalu w Monte Arruit, o jakieś trzydzieści kilometrów od Melilli, i głos wojskowego lekarza, mówiący komuś, że mam rany od noża i od kul w piersi i ramieniu, wszystkie poważne, chociaż niekoniecznie śmiertelne, ale że powinienem niedługo umrzeć z powodu odwodnienia i osłabienia. – Dionisio znowu wzruszył ramionami. – W końcu Maurowie otoczyli też Monte Arruit. Miałem
szczęście, bo włączono mnie do niewielkiego konwoju rannych, którym w ostatniej chwili udało się uciec i dostać do Melilli. Mimo tego, co mówił tamten lekarz, przeżyłem i rany, i zmęczenie, a nawet atak dyzenterii. Odesłano mnie do ojczyzny… A ze mną razem przybyli wszyscy zabici, którzy odtąd nie odstępowali mnie w nocnych koszmarach. – Dlatego tyle pijesz, n’est-ce pas? W milczeniu kiwnął głową. Dalej drapał Sandokána, który położył mu się u nóg jak mały kotek. – Gdyby nie ten zwierzak… Od czasu, kiedy śpi razem ze mną, trochę mniej boję się zasypiać. Solange, nie będąc w stanie wymówić słowa, ścisnęła go tylko mocniej za ramię. Dzięki tej spontanicznej spowiedzi Dionisio zaczynał odczuwać spokój. Niepokoiła go jedynie reakcja Solange. Ile mógł, złagodził swoje koszmarne przeżycia w Rif, swoją walkę w szeregach zdezorganizowanych wojsk kolonialnych, gdzie żołnierzami byli w większości niepiśmienni wieśniacy i robotnicy, których jedynym grzechem było to, że pochodzili z rodzin zbyt biednych, by mogły wykupić swoich synów z tego piekła. Nie opowiedział jej o swoim bólu, kiedy widział, jak koledzy, z którymi jeszcze przed sekundą dzielił się kroplami wody kolońskiej czy moczu w naczyniu, wydają ostatnie tchnienie, trafieni pociskami wroga. Ani o tym, jak musiał bezsilnie patrzeć na bolesną, nieskończenie długą agonię swojego przyjaciela Paco, chłopca z Saragossy, który pracował na Głównym Rynku przy wyładunku towarów i któremu towarzysze wojenni zmienili imię na Franchón, ponieważ „paco” było określeniem na strzelców wroga. Ani o tym, jak musiał dzień i noc spędzać otoczony rozkładającymi się trupami jego dobrych towarzyszów walk, bo teren obozu był bardzo mały, a ataki nieprzyjaciela nie pozwalały chować nieboszczyków poza obozem. Nie wspomniał jej także
o polujących na padlinę wielkich ptaszyskach, które siadały na trupach i wyrywały z nich dziobami kawałki ciała. Ci, którzy jeszcze żyli, byli zbyt słabi, żeby je spłoszyć. Milczał też o tym, że spośród trzystu pięćdziesięciu czterech żołnierzy osaczonych w Igueriben nie przeżyło nawet dziesięciu, a on miał poczucie winy, bo się uratował, podczas gdy kości pozostałych nadal pokrywały skały Rif… Unikał zagłębiania się w opowiadanie o tym, jak do płuc wdzierał mu się straszny fetor wydawany przez rozkładające się ciała, zmieszany ze smrodem brudnych ciał żywych, atakowanych przez wszy, które dostawały się im nawet do nosów i uszu, a także o doprowadzającym do szału odorze strachu, o ataku dyzenterii, który omal go nie zabił w szpitalu w Melilli, kiedy rany zaczynały się już powoli goić, o łzach, które zawsze lały mu się z oczu, kiedy umęczony gorączką w łóżku szpitalnym i czekający już tylko na śmierć, wspominał zieleń, jaką latem pysznią się jego ukochane winnice na piaszczystej ziemi, na której się wychował. Te same winnice i ta sama ziemia, które wydały mu się dziwne, a nawet wrogie, kiedy zobaczył je znowu z samochodu ojca, którym wracał do domu, tak wychudzony, że wyglądał jak worek kości i nie miał siły, żeby przejść choćby trzy kroki… Jak mógłby opowiedzieć o tym wszystkim tej młodej, pięknej i bogatej dziewczynie, która chyba nie wiedziała, co to jest cierpienie? – Wystraszyłem cię, prawda? – Ależ nie – odparła Solange, chociaż powiedziała to z mniejszą pewnością siebie, niż chciała. – Jesteś pierwszą osobą, z którą rozmawiam o… o tym – dodał Dionisio, znowu czerwony jak mak. – Wiesz co, Solange? Powiedziałem ci kiedyś, że jesteś jak dziecko, ale… tak nie jest… Ty jesteś aniołem! Solange poczuła gulę w gardle. Nie mogła wypowiedzieć słowa. Czuła, jak oczy zachodzą jej mgłą. Co za ironia! Ten człowiek, zniewolony przez
alkohol i dręczące wspomnienia… ten mężczyzna sprawiał, że poczuła w dole brzucha drżenie, którego słodycz wydała jej się wręcz nieprzyzwoita. Dlaczego przy Rodolfo nie czuła się już, jakby wędrowała ponad warstwą chmur? Dionisio przestał pieścić Sandokána i nakrył dłonią rękę Solange, którą jeszcze trzymała go za ramię. Siedzieli tak dobrą chwilę, otuleni promieniami słońca, nie poruszając się i nie widząc, że Pepita, która weszła do saloniku zabrać szklanki i dzbanek z lemoniadą, patrzyła na nich z werandy, trzęsąc głową ze zdumienia. Czy mężczyźni z rodziny Montero nigdy się nie nauczą rozsądku, jeżeli chodzi o kobiety?
[82] C’est dégoutant (fr.) – To obrzydliwe.
22
Marcel wpadł do Casa de la Loma jak huragan. Sześć dni wcześniej listonosz z centrali telefonicznej w Cariñenie przywiózł Solange telegram, wysłany z Barcelony, w którym brat zawiadamiał, że przyjedzie 14 lub 15 lipca. O wpół do siódmej wieczorem czternastego Pepita wydawała akurat w kuchni polecenia kucharce, kiedy usłyszała gwałtowne szczekanie psów, a po chwili odgłos silnika samochodu. To nie mogło być auto rodziny Montero, bo Onofre czyścił je akurat w cieniu garażu, gdzie trzymał je razem z ciężarowym fordem. Gospodyni natychmiast zostawiła kucharkę w pół słowa i pobiegła do głównego wejścia. Udało jej się zobaczyć chmurę pyłu, wijącą się drogą prowadzącą od Cariñeny. Nagle ta chmura wpadła przez bramę i zatrzymała się przed domem. Kiedy kurz opadł, ujrzała niezwykły pojazd, w kolorze – o ile można się było zorientować pod warstwą pyłu – granatowym. Pepita gwałtownie zatrzepotała powiekami, jakby właśnie ujrzała sztuczkę magiczną w kabarecie. Był to kabriolet, długi, ale dość wąski, o wiele węższy od hispano-suizy państwa. Linia auta przywodziła na myśl pędzącego charta. Rzęsy Pepity zaczęły jeszcze szybciej trzepotać, kiedy z wozu wysiadł mężczyzna, przeciągnął się jak kot, podrapał po plecach, spojrzał na dom i szybko skierował się do głównego wejścia. Nieznajomy był ubrany w szary prochowiec, falujący z każdym jego krokiem. Oczy miał ukryte za ogromnymi okularami, nadającymi mu wygląd
owada, a na głowie nosił jakiś dziwny beret, ni to czapkę, ni to kapelusz. Zanim wszedł na pierwszy stopień, otrzepał się palcami rąk w rękawiczkach, żeby zrzucić z siebie czerwonawy kurz drogi. Następnie energicznie i zdecydowanie wszedł po schodach. W drzwiach zderzył się z grubą matroną z czerwonymi policzkami, w której oczach mieszało się zdumienie i niepokój. – Och, proszę mi wybaczyć, jeżeli panią wystraszyłem, madame! – Marcel zdjął swoje owadzie okulary. – Przejechałem tyle kilometrów w tym stroju, że się z nim nieomal zrosłem! – Zdjął rękawiczki i beret. Kiedy Pepita już opanowała zaskoczenie na widok gościa i jego akcentu, mogła podziwiać rozczochraną czuprynę, tak jasną, że w wieczornym słońcu robiła wrażenie całkiem złotej. – Jestem Marcel de Montaignac. Przyjechałem z wizytą do Rodolfo Montero i jego żony Solange… Solange to moja siostra. Pepita znowu zamrugała. Myślała, że kiedy mężczyzna zrzuci ten okropny prochowiec i umyje twarz, pewnie się okaże, że z tymi jaśniutkimi włosami i oczyma barwy wody morskiej, jest bardzo przystojnym kawalerem. Zauważyła podobieństwo między nim a Doñą Solange. Na myśl o pani powiedziała: – Ach, Don Marcel! Spodziewaliśmy się pana. Proszę, proszę wejść! Zaraz powiadomię Doñę Soláns. Marcel uniósł brew, słysząc, jak kobieta wymawia imię jego siostry. Rozejrzał się. Chociaż Solange w listach opisywała mu ten dom, spodziewał się, że musiała przesadzać i że zastanie tutaj coś podobnego do skromniejszych châteaux w Médoc. Ale to domisko z czerwonej cegły, wznoszące się po środku pustej przestrzeni, rzeczywiście wydało mu się niegościnne, a jego wygląd przywodził na myśl pospolitą imitację niektórych nowoczesnych budynków, jakie widział w Barcelonie. Przechodząc
obok
werandy,
spostrzegł
młodego
mężczyznę,
podlewającego kubłami wody rządek sadzonek otaczających dom, niewątpliwie dopiero co posadzonych. Stojący obok pies zaczął szczekać, patrząc w stronę schodów i szczerząc zęby. Człowiek podlewający rośliny był bardzo podobny do Rodolfo, tylko nieco wyższy. Marcel pomyślał, że to musi być ten zbłąkany brat. Solange dużo o nim pisała w listach. Jednak, jak na alkoholika, wyglądał bardzo dobrze. Miał opalony tors, muskularne ramiona… Mężczyzna się wyprostował, uciszył psa, spojrzał na nowo przybyłego i przywitał go szybkim skinieniem głowy. Kiedy Marcel chciał mu odpowiedzieć tym samym, mężczyzna był już z powrotem skupiony na swojej pracy. Marcel wszedł do domu. Solange już czekała przy wejściu. Słyszała szczekanie psów, a potem hałas silnika i wreszcie głos brata z jego niedającym się z niczym pomylić francuskim akcentem. Kiedy zobaczyła, że wchodzi, podbiegła do niego, zarzuciła mu ręce na szyję i obsypała pocałunkami. Kiedy w końcu się od niego oderwała, jej oczy pokryte były mgłą, którą szybko otarła. Marcel przyjrzał jej się uważnie. Zeszczuplała i wyglądała na przygaszoną, jakby wisiał nad nią jakiś cień. Bardzo mu się nie spodobała jej fryzura. Solange była o wiele za młoda na to, żeby nosić włosy ściągnięte w kok jak wieśniaczki, które widział, kiedy przejeżdżał przez wioski, w obszernych spódnicach i ramionach okrytych chustkami z grubego materiału. Prawie nie była umalowana. Nałożyła tylko trochę ciemnego cienia wokół oczu i umalowała usta. Widać było, że zrobiła to w ostatniej chwili. Ta młoda dziewczyna przed nim była jego siostrą, ale z garçonne pragnącej pić życie jak koktajl z szampana pozostała tylko powiewna sukienka w kwiaty, w charakterystycznym stylu Maison Chanel. Reszta zniknęła jak dym. Teraz
to on mocno ją przytulił. Solange pozwoliła na braterskie pieszczoty. Od czasu śmierci jej ukochanego brata Laurenta podczas Wielkiej Wojny, jej powiernikiem i ucieczką stał się Marcel. Po jakimś czasie wysunęła się z ramion brata. Na pewno był spragniony, a w tym prochowcu musiało mu być strasznie gorąco. Czując na sobie badawcze spojrzenie Marcela, dotknęła ręką włosów i z zafrasowanym uśmiechem spytała po francusku: – Uważasz, że bardzo brzydko wyglądam? – Ależ nie! Tylko trochę… po wiejsku – próbował zażartować. Zdjął prochowiec. Miał na sobie biały dziany sweterek z krótkim rękawem, jakie ostatnio lansowali gracze w polo, i spodnie z paskiem, eleganckie, chociaż teraz wygniecione. Solange rozejrzała się w poszukiwaniu gospodyni, która niewzruszenie obserwowała ich spotkanie. – Pepito, proszę, niech przyniosą szklankę lemoniady mojemu bratu… – Już idę, Doña Soláns. Poślę Onofre po bagaż Don Marcela. Wyciągnęła ręce w stronę Marcela. – Proszę mi dać swój… – tu spojrzała z powątpiewaniem na prochowiec – swój płaszcz, señor. Podał jej go bez słowa. Onieśmielała go ta kobieta. Wyglądała jak dojrzałe, rumiane jabłko na krótkich łapkach. Pepita zniknęła w cieniu korytarza, niosąc prochowiec tak, jakby miał ją ugryźć. Marcel otarł z czoła krople potu, zanim dosięgły jego brwi. Chciał się dowiedzieć, czy w jego pokoju będzie jakaś łazienka, w której mógłby się odświeżyć… Było mu okropnie gorąco. Solange odpowiedziała ze spuszczonymi oczyma, że na pierwszym piętrze jest tylko jedna łazienka, ale za to z dużą wanną. Zaraz powie
służącym, żeby przyniosły ciepłej wody i przygotowały mu kąpiel. – Il est bien primitif cet endroit![83] – wyrwało mu się i natychmiast dodał niby żartem: – Nie wiem, czy zdołam wybaczyć Rodolphe, że cię tutaj zabrał, do miejsca tak… – Tu przerwał. Już miał zamiar powiedzieć „niegodnego”, ale to wydało mu się zbyt brutalne. – Do miejsca tak… niewłaściwego dla ciebie. Gdzie twój książę? – Poszedł do wytwórni win… a może do gorzelni. Nie jestem pewna. – Solange przez chwilę milczała, po czym spojrzała bratu w oczy. – Marcelu, to ja chciałam tu z nim przyjechać. Nie mogłam znieść myśli, że go stracę na zawsze… – Czy przynajmniej cię uszczęśliwia? Powrót Pepity w towarzystwie Lali, niosącej dużą szklankę lemoniady na srebrnej tacy, uwolnił Solange od odpowiedzi. Zanim znowu spuściła głowę, Marcel zdążył zobaczyć chmurę zaciemniającą jej spojrzenie.
[83] Il est bien primitif cet endroit (fr.) – No, tutaj jest jednak bardzo prymitywnie.
23
Słońce powolutku chowało się za łańcuch gór Algairén, a po czerwonym niebie pełzły kłębuszki maleńkich, podobnych do ślimaczków chmurek. Lekki wietrzyk na próżno usiłował złagodzić upał. Solange i Marcel siedzieli na krzesełkach na werandzie, na którą wychodziły okna saloniku. Dwa tygodnie temu Solange przypadkowo odkryła, że w szopie za domem leży sterta starych mebli ogrodowych, które matka Rodolfo kupiła w Saragossie zaraz po ślubie, żeby je ustawić na patio domu w Aguarón: stolik z marmurowym owalnym blatem z nóżkami z kutego żelaza o barokowych kształtach – z tych, co to gromadzą na sobie każdy pyłek kurzu – oraz sześć krzeseł w tym samym stylu. Meble były w dobrym stanie, z wyjątkiem obić, które po tylu latach już się zniszczyły. Służące przez cały tydzień czyściły je z kurzu i pajęczyn, by przywrócić im dawny blask. Pepita uszyła pokrowce na poduszki z płótna, którym pokrywano wozy. Kiedy ogrodowe meble wyglądały już przyzwoicie i stanęły na tarasie, Solange po skończeniu lekcji z uczniami, którzy zresztą robili duże postępy, wychodziła z książką na świeże powietrze. Lubiła patrzeć, jak Dionisio pracuje w ogródku i serce biło jej szybciej za każdym razem, kiedy się prostował, szukał jej spojrzenia i serdecznie się do niej uśmiechał. Świeżo wykąpany i przebrany w spodnie koloru kości słoniowej i białą bawełnianą koszulę z rękawami zawiniętymi po łokcie, Marcel pił już trzecią tego wieczoru szklankę lemoniady, usiłując ukryć niezadowolenie. To nie
znaczy, że spodziewał się, że w tym domu podadzą mu koktajl z szampana, gin fizz, albo nawet zwykłą Bloody Mary, ale kiedy wyjął buteleczkę z ginem w obecności brata Rodolfo, Solange dyskretnie dała mu znak, żeby ją schował. A kiedy zostali tylko we dwoje, szepnęła mu do ucha, z płonącymi policzkami, że Dionisio już od trzech tygodni nie tknął alkoholu. Opowiedziała mu o jego cierpieniach w czasie wojny w Maroku, które próbował zabijać ciągłym upijaniem się do nieprzytomności, i podkreśliła, że rzucenie picia wymagało od niego wielkiej siły woli i że nie powinni mu tego jeszcze bardziej utrudniać. Kiedy Dionisio odstawił wiadro, którym podlewał rośliny, zakrył tors i wszedł po schodach na werandę, żeby usiąść razem z nimi, w ubrudzonych ziemią pantoflach, spodniach podwiniętych tak, że odsłaniały łydki, w koszuli wsuniętej pospiesznie w spodnie i z opadającą na spocone czoło czupryną, nie zrobił na Marcelu dobrego wrażenia. Wydał mu się bardzo prostacki w porównaniu z Rodolfo. Szybko zmienił jednak zdanie, gdy Dionisio spojrzał mu oczy i odezwał się płynnym francuskim. Marcel natychmiast wyczuł, że ma do czynienia z kulturalnym człowiekiem… który jest po prostu bardzo udręczony. Zaś po tym, w jaki sposób patrzył na Solange, domyślił się jeszcze czegoś… Bardzo go to zaniepokoiło, chociaż właściwie nie umiałby racjonalnie wyjaśnić, co spowodowało to wrażenie. Kiedy został sam na sam z Solange, odstawił szklankę na stół, wyjął papierośnicę i podał siostrze. Odmówiła. Nie lubiła palić. Nie wiedziała nawet, gdzie zapodziała cygarniczkę, której używała w Paryżu. – Jak się ma Hélène? – spytała. Kąciki jej warg wygięły się figlarnie. – W ostatnim liście pisałeś, że wasza sprawa pomyślnie się układa, prawda? Marcel nie odpowiedział od razu. Zapalił papierosa, zaciągnął się i ze spokojną elegancją wydmuchiwał dym.
– Zanim wyjechałem, poprosiłem ją o rękę. Masz do czynienia z zaręczonym mężczyzną! Solange nie mogła wymówić słowa. Od dzieciństwa wyczuwała, w którą stronę zmierzają preferencje seksualne Marcela, ale zawsze wiedziała, że w końcu ożeni się z jakąś panną – ładną, dystyngowaną, a przede wszystkim bardzo bogatą. Teraz jednak, kiedy małżeństwo było już nieuchronne, bolało ją, że brat musiał tak skapitulować. W oczach Marcela zalśnił błysk rezygnacji, kiedy dodał: – Nasze zaręczyny ogłosimy jesienią. Teraz wszystkie rodziny, które się liczą, spędzają lato w Biarritz albo w Deauville. Maman chce urządzić wielkie przyjęcie. Wiesz, jak jej zależy na takich rzeczach. – W głębi duszy martwię się, że musisz wziąć ślub z rozsądku – szepnęła Solange, bojąc się sprawić bratu przykrość. – Czy Hélène wie, że nigdy jej nie pokochasz? Gorzki błysk mignął na twarzy Marcela. Wzruszył ramionami. – Cóż to jest miłość? Zaślepienie, które popycha cię do podejmowania decyzji, których żałujesz, kiedy tylko odzyskasz rozsądek. Solange spuściła wzrok. Słowa Marcela odebrała jako złośliwy komentarz na temat własnego pospiesznego ślubu. – Hélène jest piękna, odebrała doskonałe wykształcenie, a jej rodzina jest bogatsza niż nasza – ciągnął. – Jest młoda i zdrowa i z pewnością może mi dać mnóstwo dzieci. Idealna małżonka dla mężczyzny z moją pozycją… jak mówi nasz kochany ojciec. Solange otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, i zaraz je zamknęła, ale niewypowiedziane słowa paliły jej język. Po kilku sekundach znowu spróbowała. Ale głos jej się łamał, kiedy mówiła: – Marcel… już od dawna chciałam cię o to spytać. Czy… czy się na mnie gniewasz, że… że odebrałam ci Rodolphe?
Montaignac lekko drgnął, ale już po chwili odzyskał zimną krew. Nie miał zamiaru rozmawiać z nią o tym, co czuł do Rodolfo. Często myślał o nim, zanim zasnął. Uśmiechnął się półgębkiem i powiedział z udawaną frywolnością: – Powinnaś więcej korzystać ze słońca, siostruniu. W Paryżu teraz nikt nie chce być blady. Jean Patou wypuścił na rynek nowy olejek, który przyspiesza opalanie i wszyscy go kupują jak zwariowani. To ostatni krzyk mody. Solange pożałowała swojej szczerości. Powinna była nadal robić to, co robiła od chwili, kiedy odkryła, co różni jej brata od innych mężczyzn – obserwować i milczeć. To nie był odpowiedni moment do zwierzeń w sprawie Rodolfo. Spojrzała w inną stronę i skupiła wzrok na pracy Dionisio w ogrodzie. – Tutaj słońce bardzo pali – odpowiedziała – a my oboje mamy bardzo jasną cerę. Wzrok Marcela pobiegł za jej spojrzeniem. Mężczyzna znowu się zaciągnął i spytał nagle: – Ile lat ma ten facet? Solange spojrzała na niego, nie rozumiejąc. – Kto? – Brat naszego Rodolphe. Ton protégé[84]. – Dwadzieścia dziewięć – szepnęła. Jej twarz przybrała barwę purpury. – Prawie tyle, ile miałby teraz Laurent… – Nie pomyślałam o tym – skłamała Solange. Marcel palił w milczeniu, aż papieros wypalił się do końca. Wyjął niedopałek z cygarniczki i zgasił go w popielniczce.
– Ale on to nie Laurent. Nie zapominaj o tym. – Dlaczego mi to mówisz? – Rób sobie co chcesz, ale choćbyś nie wiem jak pomagała temu Dionisio, nie wrócisz życia Laurentowi. Wiem, że był twoim ukochanym bratem. Przez te wszystkie lata próbowałem go zastąpić, ale teraz już wiem, że nigdy nie zdołam zapełnić pustki, jaką po sobie zostawił. A już nasz ojciec… o, ten się stara mi o tym codziennie przypominać! – Nie jesteś niczyim zastępcą! – wykrzyknęła gwałtownie Solange. – Ty jesteś po prostu Marcel, najelegantszy, najzabawniejszy i najlepszy mężczyzna na świecie! Nagłe przygnębienie Marcela natychmiast zniknęło. Zastąpił je uśmiech pełen zadowolenia. – Wiem, jak bardzo cierpiałeś z powodu śmierci Laurenta – ciągnęła siostra. – Byłam wtedy jeszcze zupełnym dzieckiem, ale… czy myślisz, że nie widziałam, jak za nim płaczesz, kiedy myślałeś, że nikt nie patrzy? – Laurent był moim idolem. Podziwiałem go tak, jak już potem nigdy nikogo… – szepnął Marcel. – Kiedy żegnaliśmy się pod koniec jego ostatniej przepustki do domu, obiecał, że nauczy mnie prowadzić samolot, kiedy tylko wojna się skończy… cóż, po zawieszeniu broni już nie wrócił. – Upił łyk kwaśnej lemoniady, która piekła go w język, uśmiechnął się i dodał: – Zapomnij o wszystkim, co ci powiedziałem. Nie wiem, skąd mi się wziął taki zły humor. Pewnie od tutejszego upału. A może to ten napój. Czuję po nim tylko gorycz w żołądku. – O mnie się nie martw. To, co robię dla Dionisio, nie ma nic wspólnego z Laurentem. Dionisio po prostu mnie potrzebuje. Od czasu, kiedy wrócił z Maroka, nikt nie wiedział, jak mu pomóc… ale ja go wyciągnę z tej studni! Marcel spojrzał Solange w oczy i zobaczył w nich blask, który go zaniepokoił o wiele bardziej niż możliwość, że Dionisio przypomina jej
zmarłego brata. Ukrył niepokój, zapalając kolejnego papierosa. Podjął się tej podróży w nadziei, że będzie mógł zawieźć maman uspokajające wiadomości, które pomogą jej pogodzić się z nieprzemyślanym ślubem Solange, jednak to, co zaobserwował w tym domu, nie podobało mu się. Gdyby mógł zaciągnąć Solange z powrotem do Paryża, choćby zakneblowaną i ze związanymi rękami i nogami, zrobiłby to, nie myśląc o Rodolfo. Jego uczucia dla niego nie zmieniły się od tamtego wieczoru, kiedy zobaczył go pierwszy raz na tarasie kawiarni Le Dôme, gdy serce omal nie wyskoczyło mu z piersi jak rozbrykany źrebak. Był jednak odpowiedzialny za swoją młodszą siostrę. Miała raptem dwadzieścia lat i już zdołała popełnić bardzo poważny błąd. Usłyszeli tętent końskich kopyt i spojrzeli oboje w stronę bramy. Po chwili zobaczyli Rodolfo jadącego na Pinto. Montero natychmiast spostrzegł majestatycznego bentleya zaparkowanego pod domem, nadal pokrytego kurzem i błotem. Zobaczył też Solange, siedzącą na werandzie w towarzystwie wysokiego blondyna, ubranego z niedbałą elegancją w jasny strój. Marcel. Serce tak mu podskoczyło, że aż się przestraszył. Nie wiedział, czy ma iść do stajni odprowadzić Pinto, czy zsiąść z niego już teraz, pod werandą. W końcu zdecydował się na to pierwsze. Wolał opóźnić moment wymówek, którymi Marcel go z pewnością przywita. Przede wszystkim, że ożenił się z Solange za plecami rodziny. Poza tym chciał opanować strach przed własną reakcją na spotkanie z przyjacielem. Po pewnym czasie wchodził już po schodach na taras. Starał się robić to niezwykle powoli. Nawet nie spostrzegł Dionisio, który miał niebawem skończyć pracę, a teraz stał bezczynnie z wiadrem w ręku, walcząc z pokusą, żeby pobiec do własnej sypialni i wódką ugasić pragnienie alkoholu, jakie
rozbudził w nim ten mężczyzna przybyły z wytwornego świata, do którego należała także Solange. A jeżeli ją stąd zabierze? Dionisio doskonale wiedział, że dziewczyna dotąd nie przyzwyczaiła się do życia w ich domu. Czasami w nocy myślał, że oto pewnego ranka zejdzie na śniadanie do kuchni i Pepita oznajmi mu, że Solange wróciła do Paryża. Co wtedy zrobi bez tej jedynej osoby, dla której chciał żyć? Jeżeli walczył z pragnieniem picia i potrafił stawić czoła nocnym koszmarom bez pomocy alkoholu, to tylko po to, by móc wyczytać w błękitnych oczach Solange pewność, iż potrafi z powrotem stać się człowiekiem, jakim był przedtem. Rodolfo zobaczył, że Marcel wstaje i czeka na niego, paląc nerwowo papierosa. Jego policzki się zaróżowiły. Kiedy Rodolfo stanął przed nim, nie wiedział, co powiedzieć ani w którą stronę spojrzeć. Twarz go paliła. W końcu to Marcel przełamał pierwsze lody. – Wyglądasz na bardzo opalonego – zażartował po hiszpańsku, w języku, którym zawsze rozmawiał z Rodolfo. – W Paryżu wzbudziłbyś sensację. Tam opalenizna to teraz oznaka dystynkcji. – Objął przyjaciela gorącym uściskiem i wyszeptał: – Ah, Rodolphe, mon ami… Rodolfo poczuł w sercu ciepło, które natychmiast zlikwidowało uczucie ogłuszenia. Poklepał Marcela po plecach. Ucieszył się na jego widok bardziej, niż sobie to kiedykolwiek wyobrażał.
[84] Ton protégé (fr.) – Twój protegowany.
24
Kiedy Rodolfo zszedł na śniadanie o wpół do siódmej rano, nie mógł uwierzyć własnym oczom. Przy stole w kuchni siedział Marcel i pił kawę z wielkiego kubka z taką swobodą, jakby to był kieliszek szampana na eleganckim przyjęciu w Paryżu. Przed nim stała taca z ogromnymi herbatnikami, najwyraźniej świeżo wyjętymi z pieca. Rodolfo zauważył, że już brakowało trzech. W powietrzu unosił się dziwny, ale miły aromat – mieszanina zapachu bulionu, który już kipiał w kociołku, świeżo zaparzonej kawy i cynamonu. Ramonica krzątała się, podśpiewując prawie niedosłyszalnie, żeby nie przeszkadzać temu francuskiemu panu, tak dobrze wychowanemu. Przywitała pana i zajęła się robotą. – Marcel! Jakim cudem tak wcześnie? Tamten podniósł zaspaną twarz, mrugnął powiekami, jakby chcąc odpędzić sen i obdarzył przyjaciela lekkim uśmiechem. – Chciałbym ci towarzyszyć, kiedy wyjedziesz na objazd winnic. Bardzo chciałbym, żebyś mi pokazał, skąd się bierze wasze wino. Rodolfo siadł obok przyjaciela. Przypomniał sobie, że wczoraj przy kolacji mówił coś o swoich porannych objazdach i teraz wyrzucał sobie własne gadulstwo. Pomysł spędzenia całego ranka z Marcelem trochę go niepokoił. – Oczywiście – wymamrotał, nie umiejąc ukryć braku entuzjazmu. – Najadłeś się? Bo nie wrócimy zbyt prędko. – Przerwał na chwilę, obejrzał
przyjaciela od stóp do głów i dodał: – Jak jeździsz konno? – Lepiej niż Tom Mix – odparł obojętnie Marcel. Wspomnienie o amerykańskim aktorze znanym z westernów sprawiła, że Rodolfo się uśmiechnął – pierwszy raz tego ranka. – Ach, Rodolphe! – wykrzyknął Marcel z pewną fanfaronadą w głosie. – Zjadłem kilka tych ciastek, które Ramonicá właśnie wyjęła z pieca… Prawdziwe delicje… Macie wspaniałą kucharkę. Rodolfo roześmiał się w duchu ze sposobu, w jaki Marcel wymówił imię kucharki – z mocno wibrującym, gardłowym „r” i z akcentem na ostatnim „a”. Pulchna Ramonica z dumy nadęła się tak, że wyglądała jak jeden z jej herbatników. W pół godziny później obaj wyjeżdżali konno przez bramę. Toñin osiodłał dla Marcela konia Dionisio, spokojne zwierzę, które chłopiec utrzymywał w formie, wyprowadzając codziennie na przejażdżkę. Rodolfo przekonał się, że jego przyjaciel jest dobrym jeźdźcem, nie tylko skończonym dandysem. Marcel miał na sobie jasne spodnie i kolejny sweter, tym razem w stylu graczy w polo. Rodolfo pożyczył mu długie buty do chodzenia po winnicach i słomkowy kapelusz, mający chronić jego jasną cerę od słońca. Najpierw pojechali do wytwórni win, gdzie Pedro nie mógł wyjść ze zdumienia na widok tego Francuza o wytwornych ruchach i z blond czupryną tak nieposkromioną, że nawet słomkowy kapelusz się na niej nie trzymał. Marcelowi wytwórnia wydała się staroświecka. Jego zdaniem wymagała całkowitej renowacji. Zachował jednak swoje wrażenia dla siebie, by nie urazić przyjaciela. Po wyjściu obaj wyruszyli na dłuższą przejażdżkę po tej części winnic Montero, które rozciągały się od Aguarón do Cariñeny. Od czasu do czasu Francuz zsiadał z konia i podnosił liście winorośli, żeby oglądać – z miną znawcy, która drażniła Rodolfo – już uformowane grona
winogron, które nie nabrały jeszcze charakterystycznej fioletowej, niemal granatowej barwy. Czasem klękał, brał do ręki garść ziemi i przesypywał ją między palcami. W miarę, jak upał wzrastał, Marcel zaczął się pocić. W końcu czoło miał zroszone, a sweter przyklejony do pleców. – Widzę, że tutaj nie przywiązujecie winorośli drutami, jak to robimy w Médoc… – zauważył, kiedy spokojnie jechali ścieżkami wśród winnic. – Ach, nie wiem, jak się nazywa ten hiszpański system… – Mówisz o robieniu pergoli z winogron. – Rodolfo zaczął się czuć niepewnie wobec wiedzy o hodowli winorośli, jaką Marcel wydawał się posiadać. Nie przypominał sobie, żeby okazywał takie zainteresowanie winem, kiedy bawili się w Paryżu. – Tak, to to. Taki system ma wiele zalet: ułatwia przycinanie i zbieranie, poza tym mówią, że winogrono lepiej dojrzewa, bo dzięki temu ma więcej słońca. No, i łatwiej sprawdzać, czy nie ma żadnych szkodników ani chorób… – Widzę, że wiesz teraz bardzo dużo o hodowli winorośli – zauważył ironicznie Rodolfo. – Ostatnio często jeżdżę do Château Gironde, żeby się tego uczyć. Mam nadzieję, że kiedy pokażę ojcu, że wiem, jak wyrabiać dobre wino, przekona się, że moim przeznaczeniem nie jest bank. Żeby nie zagrzebać się żywcem w liczbach, jestem gotów nawet zrezygnować z mojego ukochanego Montparnasse. W każdym razie muszę prędko zmądrzeć, inaczej ojciec na zawsze zakręci mi kurek z pieniędzmi… a to byłaby katastrofa. – Marcel zamilkł. Nie wiedział, czy ma opowiedzieć przyjacielowi o swoich zaręczynach z Hélène. W końcu postanowił o tym nie wspominać. Nie miał ochoty rozmawiać o swojej narzeczonej, poza tym przypuszczał, że Solange i tak podzieli się z mężem wiadomością o zaręczynach brata. Rodolfo nie przerywał milczenia. Co za paradoks! Marcel był gotów się
zakopać w winnicach i poświęcić swoje wesołe życie w Paryżu, podczas gdy on chętnie sprzedałby duszę diabłu, byle tylko móc wrócić do tego cudownego miasta… Zatrzymał Pinto i zsiadł z konia. – To jest Winnica Bachusa – oznajmił, wskazując prawą ręką obszar, na którym szczepy winorośli ciągnęły się rzędami aż do podnóża gór. – Z tych winogron pochodzi nasze najlepsze wino. Zawsze kończę objazd tutaj, bo to najbliżej domu. Już miał dodać, że tu właśnie znaleziono ciało ojca, ale w porę się pohamował. Nie wydało mu się właściwe opowiadanie o tym przyjacielowi, który był również jego klientem. Marcel też zeskoczył z konia. Otarł czoło pod kapeluszem. Puścił lejce i podszedł do najbliższego krzaczka. Pochylił się, podniósł liście i uważnie oglądał grona, tak, jak przedtem robił przez cały ranek. – Wyglądają bardzo dobrze. – Schylił się i zgarnął trochę ziemi, którą potem dość długo oglądał. – Ta ziemia jest trochę podobna do naszej w Médoc: są tu kamyki, które chronią winorośl i zatrzymują wilgoć. Tutaj mógłbyś hodować naszą odmianę cabernet-sauvignon. – Przerwał, po czym podniósł wzrok i dodał: – Jeżeli pozwolisz, chciałbym ci coś powiedzieć. Rodolfo, zaniepokojony, skinął głową. Ciekawe, co Marcel teraz powie… – Wczoraj wieczorem, przy kolacji… Nie chcę ci robić przykrości, ale… wasze wino… to grenache, prawda? – My tutaj nazywamy je garnacha. Marcel przyjął poprawkę z uśmiechem. – Ma dobry smak. Kłopot w tym, że język i podniebienie od niego cierpną. Jest za gęste i bardzo szybko idzie do głowy. Niemniej wiem, że garnacha może dać świetny rezultat pod warunkiem, że się ją dobrze obrobi. Znajomy mego ojca ma winnice z tą odmianą na brzegach Rodanu. Kilka lat temu zaczął mieszać garnachę z syrah i używać dębowych beczek do
dojrzewania wina. Wypróbował ostatnie roczniki i okazały się znakomite. Może posadzisz tu szczepy cabernet-sauvignon? Z czasem będziesz miał z nich dobre wino, nawet będziesz mógł robić coupage z cabernet i garnachy. Jestem przekonany, że w każdym wypadku rezultat może być bardzo dobry. Otworzył dłoń, wysypał ziemię i otrzepał ręce. – Wiem, że wino z naszej rodzinnej winnicy nie może się równać z tym z Médoc – odparł Rodolfo, nie próbując nawet ukryć lekkiej złośliwości. – Zdaję sobie sprawę, że moglibyśmy je ulepszyć, że nasza wytwórni jest przestarzała… ale wiem także, że teraz nie ma pieniędzy na kupowanie beczek czy nowoczesnych maszyn… a już na pewno na eksperymentowanie. Poza tym gdybym pozwolił winu dojrzewać w dębowych beczkach przez kilka lat, a potem rozlewał je do butelek, jak to robi twój przyjaciel Philippe de Rothschild, musiałbym je sprzedawać za cenę złota. Kto by je ode mnie kupił? Nasi francuscy klienci chcą tylko wina do coupage, a w Hiszpanii kupują je właściciele tawern albo po prostu do domów, za niską cenę, żeby mieć czym zwilżyć gardło i utopić smutki. A co do sadzonek cabernetsauvignon… skąd mam je wziąć? – To bardzo proste, mon ami. Wyślę ci je! Rodolfo parsknął. – Nie będę mógł ci za nie zapłacić. Ojciec pozostawił interesy w bardzo złym stanie. Od wiosny codziennie oglądam winogrona i modlę się, żeby jak najszybciej nadeszła pora winobrania, żeby się nie wydarzyło nic, co mogłoby zaszkodzić plonom w tym roku. Jestem już zmęczony zamykaniem się co wieczór w biurze i robieniem rachunków, które nigdy nie wychodzą mi tak, jak powinny… – Te szczepy to będzie mój ślubny prezent! – przerwał mu zdecydowanie Marcel. – Pobraliście się z Solange w takiej tajemnicy, że nie miałem czasu
nawet pomyśleć o prezencie. A więc postanowione. Nie odmawiaj mi, s’il te plaît. Rodolfo próbował znaleźć w słowach Marcela delikatną wymówkę, jakiej się można było spodziewać po takim dyplomacie jak on. Z drugiej strony rozumiał, że rodzina Montaignac poczuła się głęboko urażona jego ślubem z Solange. Nawet on sam zaczynał myśleć, że pobrali się zbyt nierozważnie. Kochał Solange i nie potrafił sobie nawet wyobrazić, jak puste byłoby jego życie, gdyby musiał wracać do domu, wiedząc, że ona tam na niego nie czeka, ale… może należało postąpić inaczej? Mężczyzna nie powinien uciekać z tak młodziutką dziewczyną, nie zwracając uwagi na uczucia jej rodziny. Niestety niespodziewana śmierć ojca nie pozwalała mu wtedy jasno myśleć. – Chciałbym cię tylko w zamian poprosić o jedną rzecz… – dodał przyjaciel. – Mów – powiedział Rodolfo. Nie był pewien, o co chodziło. – Pozwól Solange jechać na kilka dni do Saragossy. Paryżanka musi od czasu do czasu odetchnąć miejskim powietrzem, pójść na zakupy, do fryzjera, do atelier swojej krawcowej… Nie możesz trzymać takiej kobiety jak ona w zamknięciu w tym domu, jakby była staruszką. To ją unieszczęśliwia. – Czy Solange mówiła ci, że nie jest ze mną szczęśliwa? – Niepewność Rodolfo zmieniła się w zdenerwowanie. – Ależ nie! Dobrze znam swoją siostrzyczkę, wystarczy, że na nią spojrzę. Słowa Marcela sprawiły, że Rodolfo poczuł się winny. – Potrzebuję czasu na wyregulowanie sytuacji tej posiadłości, Marcelu… Na brata, który wie więcej ode mnie o produkcji wina, nie mogę liczyć. Przypuszczam, że Solange już ci powiedziała, że to alkoholik. Teraz sam
muszę dźwigać wszystkie problemy. Nie mogę się stąd wyrwać, żeby zabrać Solange do Saragossy! – Ależ ja to zrobię za ciebie! – wykrzyknął Marcel z energią, tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Spędzimy dzień lub dwa w mieście, ona się zabawi i wróci tu o wiele weselsza. Uwierz mi, Rodolphe, że Solange musi się jakoś rozerwać, inaczej się rozchoruje.
25
Kiedy Marcel przy kolacji zaproponował Solange spędzenie kilku dni w mieście, twarz dziewczyny rozjaśniła się. Tymczasem Dionisio spochmurniał. Żadne z tych dwojga nie było w stanie przełknąć jeszcze choćby kęsa – z zupełnie różnych powodów. Solange od razu zaczęła robić plany pójścia do fryzjera i zakupów. W tym momencie zmarszczyły się brwi Rodolfo, który w duchu zaczął obliczać, ile go ta wyprawa będzie kosztowała. Głos Solange wyrwał go z ponurych myśli. – Muszę się zapowiedzieć Marianie. Nie wiesz, Rodolfo, czy ona ma telefon? – Skąd mam to wiedzieć, chérie? Byłaś w jej domu dłużej niż ja. – C’est ne pas grave[85]. – Solange zwróciła się z uśmiechem do brata. – Zaprowadzisz mnie do niej, n’est-ce pas, Marcelu? Mariana ci się spodoba. Jest zachwycająca. Rodolphe i ona przyjaźnili się w dzieciństwie. – Przypomniała sobie wieczór w domu Amalii, kiedy poznała Marianę, i jej uśmiech natychmiast zgasł. – Rodolphe, nie poprosisz mnie, żebym odwiedziła twoją siostrę, dobrze? Parsknął śmiechem. – Oczywiście, że nie! Amalia i Jednoręki zepsuliby wam całą wycieczkę. Tylko nie spacerujcie za często po Paseo de la Independencia. Gdybyś się tam na nią natknęła, przez całe lata wymawiałaby nam, że nie raczyłaś ich
odwiedzić. Na buzi Solange znowu zagościła radość. – Oh, Marcelu, comme nous allons nous amuser![86] Brat odpowiedział jej uśmiechem, tak samo Rodolfo. Obydwaj cieszyli się, widząc Solange tak zachwyconą. Następnego ranka Marcel prowadził już swojego bentleya, umytego i błyszczącego dzięki pracowitym rękom Onofre, w stronę Saragossy. Obok niego siedziała siostra i Lali. Solange uparła się, żeby zabrać ze sobą ulubioną służącą – miała jej pomagać przy ubieraniu i czesaniu. Ściśnięta pomiędzy nimi dwojgiem Lali jeszcze ciągle nie mogła uwierzyć we własne szczęście. Nie tylko jechała eleganckim, lśniącym automobilem do miasta, w którym dotychczas była tylko raz, ale w dodatku była ubrana w letni kostiumik z ciemnoczerwonego dżerseju, podarunek od pani, która już nie miała ochoty go nosić. Poza tym – jakby tego było mało – siedziała teraz obok najpiękniejszego i najbardziej eleganckiego mężczyzny, jakiego widziała w ciągu swojego osiemnastoletniego, pracowitego żywota. A co to będzie, jak opowie o swoich przygodach Trini i Ramonice! Na pewno nawet ciotka, której wcale nie podobał się pomysł tej wycieczki, będzie umierała z zazdrości! Marcel prowadził szybko i z widocznym mistrzostwem nawet po najbardziej kamienistych ścieżkach, a zawieszenie wozu doskonale wytrzymywało najgorsze wyboje. Z powodu upału nie włożył prochowca i nie nakrył głowy. Miał na sobie tylko swoje „owadzie” okulary. Podał też podobne każdej z pań, żeby zabezpieczyły oczy przed ewentualnym uderzeniem kamienia. W hotelu wykąpią się i obmyją z kurzu drogi. Do Saragossy dotarli w dwie godziny, a Lali wydawało się, że podróż trwała za krótko. Ulokowali się w Gran Hotel de Europa na placu de Constitución, skracając drogę przez ulice Independencia i Coso. Był to
najelegantszy hotel w mieście. Mieszkali w nim członkowie rządu, kiedy przyjeżdżali tu z oficjalną wizytą. Pokoje Marcela i Solange miały balkony, wychodzące na Paseo de la Independencia. Lali przydzielono pokoik w części przeznaczonej dla służby klientów hotelu. Po pięciu miesiącach mieszkania we dworze Montero, gdzie służące musiały wnosić na piętro kubły ciepłej wody z kuchni, kiedy ktoś chciał wziąć kąpiel, Solange bawiła się jak dziecko gorącym strumieniem wody z kranu nad wanną i moczyła się w niej bardzo długo. Wyszła dopiero, gdy Marcel zaczął walić do drzwi łączących ich pokoje, prosząc, żeby się pospieszyła, jeśli nie chce, by jej brat umarł z głodu. Zjedli obiad w hotelowej restauracji, której francuska kuchnia cieszyła się niebywałym uznaniem w Saragossie. Solange chciała, żeby Lali towarzyszyła im przy tym pierwszym posiłku. Służąca przeżyła najbardziej ekscytującą godzinę życia, ale także najbardziej stresującą. Krępowała ją liczba kieliszków i srebrnych nakryć ułożonych na białym haftowanym obrusie, wykwintne ruchy kelnera, który mierzył wzrokiem jej zniszczone robotą dłonie, wreszcie sam fakt, że obsługiwała ją inna osoba. Kiedy już zjedli deser i Solange dała Lili wolne na resztę dnia, dziewczyna poczuła ulgę, a zaraz po tym straszny lęk przed godzinami bezczynności, jakie ją czekały. Ciotka uczyła ją od maleńkości, że siedzenie z założonymi rękami może przynieść tylko nieszczęście. Marcel wsunął jej do ręki dwa złożone banknoty i poradził, żeby poszła do kina, a na kolację zjadła coś słodkiego z gorącą czekoladą. To już ją całkiem oszołomiło. Czyżby Don Marcel uważał, że mogłaby pójść sama do kina albo do kawiarni? Jak jakaś upadła kobieta? Dziwni są ci cudzoziemcy! W rezultacie spędziła godzinę sjesty na odkręcaniu i zakręcaniu kranu w umywalni w małej łazience dla służby na końcu korytarza, zafascynowana oglądanym cudem – woda wypływała bez konieczności uruchamiania
pompy, bez wyciągania jej ze studni, bez napełniania dzbana w źródle, jak to się robiło na wsi. Dopiero o siódmej odważyła się wyjść na ulicę. Cały wieczór spędziła na spacerowaniu po Paseo de Independencia, od placu de Constitución do placu Aragón i z powrotem. Czasem szła pod kolumnadami, czasem w cieniu drzew zdobiących centralny deptak, po którym chodzili piesi. Tam, oczarowana, podziwiała kapelusiki i sukienki niektórych eleganckich dam, zupełnie niepodobne do ubrań, jakie nosiły kobiety na wsi. Solange pamiętała drogę do domu Mariany i przekonała Marcela, żeby udali się tam pieszo, mimo przytłaczającego upału. Bardzo pragnęła się zobaczyć z przyjaciółką, a także przedstawić jej swojego brata. Była pewna, że natychmiast się polubią. Kiedy przechodzili obok numeru 14 na Paseo de la Independencia, gdzie znajdowało się eleganckie kino Salón Doré, Solange się nagle zatrzymała. Za szybą dostrzegła kolorowy plakat przedstawiający Rudolfa Valentino w pełnym majestacie hinduskiego radży, z czarnymi włosami ukrytymi pod turbanem, wykończonym nad czołem ozdobą z białymi piórami, które zachwyciłyby niejedną gwiazdę music-hallu. Nad portretem napis czerwonymi literami przypominał przechodniowi o niezwykłej ulotności życia: „Radża z Dharmagar – wielka premiera przedwcześnie zgasłego aktora Rudolfa Valentino”. Marcel zmarszczył nos z niesmakiem. – To bardzo stary film! Byłam na nim z tobą dawno temu w Paryżu. Pamiętasz? Solange skinęła głową, nie odrywając oczu od aktora, którego tak uwielbiała jako nastolatka. Jego rysy miała zobaczyć w nieznajomym, który patrzył na nią oczarowany, kiedy tańczyła charlestona w salonie Porterów w Paryżu… Nagle zrozumiała, jak naiwna była.
– Nie jest zbyt podobny do Rodolphe, prawda? – Nasz Rodolphe jest o wiele przystojniejszy – mruknął Marcel. Głos miał przesiąknięty smutkiem. – Idziemy? Solange ujęła brata pod ramię i odetchnęła spokojnie dopiero, kiedy zostawili za sobą tę część deptaka, na której mieszkała ta koszmarna Amalia i jej nie mniej okropny mąż. Była szósta, kiedy stanęli przed drzwiami Mariany – drzwiami z masywnego drewna, ozdobionego rzeźbami i z dużym brązowym judaszem pośrodku. Raptem onieśmielona Solange zadzwoniła. Otworzyła im wiekowa służąca, która natychmiast rozpoznała gościa i przywitała niezgrabnym dygnięciem, od którego aż zatrzeszczały jej kolana. Marcelowi bardzo się spodobało urządzenie mieszkania, eleganckie, a przy tym jasne, niepodobne do ciemnych i prymitywnych pokoi, w których mieszkała jego biedna Solange. Oboje usiedli na kanapie. Mariana pojawiła się po krótkiej chwili. Marcel przedstawił jej się w swój subtelny sposób. Wydała mu się miła, miała piękne kocie oczy i była bardzo nowoczesna w porównaniu z innymi kobietami, które widział w Hiszpanii. Gdyby nie brakowało jej pewnego poloru, z pewnością byłaby kusząca. Jej sukienka z zielonej organdyny mogłaby być lepiej skrojona, miała też za dużo materiału przy dekolcie i w ramionach. Jej pantofle z paseczkiem dookoła kostki, zapinanym na klamerkę, w stylu Marie Jane, które robiły furorę wśród paryżanek – tyle, że pantofle Mariany były o wiele mniej wytworne – wyglądały na pantofle światowej kobiety. Sytuację ratowały również słomkowy kapelusik cloché, okrywający modnie obcięte, krótkie czarne włosy, a także długi sznur pereł zwisający na piersi. Solange poderwała się i podbiegła do Mariany. Przywitały się, delikatnie całując w policzki, tak, że ich niemal nie dotykały. Marcel też się podniósł – powoli i z godnością. – Co za szczęście, żeś przyjechała, Solange! – wykrzyknęła Mariana.
– Tak bardzo chciałam cię zobaczyć! Przedstawiam ci mego brata Marcela. Przyjechał z Paryża, by spędzić z nami kilka dni. Marcel zbliżył się, pochylił, podniósł do ust prawą dłoń Mariany i złożył na niej delikatny pocałunek, dodając kilka uprzejmych słów. Pani domu była najwyraźniej pod wrażeniem jego elegancji i manier. – Wybacz, że przychodzimy bez zapowiedzi, nie wiedziałam, jak cię uprzedzić – szczebiotała Solange, po chwili jednak zauważyła, że Mariana jest ubrana do wyjścia i dodała: – Och, ty pewnie chciałaś wyjść… – Tylko na niewielkie zakupy i mały spacer… – Marianę zaczęło krępować uważne spojrzenie tego mężczyzny, tak bardzo podobnego do Solange. Jego arystokratyczne maniery, jasny, doskonale uszyty garnitur, dobrze uczesane i wypomadowane włosy oraz kanotier, trzymany w lewej ręce, sprawiły, że poczuła się jak szara myszka. – Nic takiego, co nie może poczekać do jutra. Napijecie się zimnej lemoniady? Na pewno wam gorąco. Dzisiaj naprawdę jest straszny upał. Marcel wzdgrynął się lekko na myśl o gorzkim napoju robionym przez Ramonikę, jednak przyjął propozycję z najczarowniejszym z uśmiechów. Skoro to paskudztwo kucharki nie przebiło mu jeszcze żołądka tak, że w końcu umrze jak ten nieszczęsny Rudolf Valentino, zniesie każdy napój, jaki mu podadzą. Mariana wyszła na chwilę z saloniku, aby wydać polecenia służącej. Kiedy wróciła, przyjrzała się uważniej Solange. Uznała, że jest szczuplejsza i bledsza, jak wypłowiała fotografia. Być może winę ponosiło uczesanie… Było dla niej stanowczo za poważne. – Chciałabyś pójść może ze mną na zakupy i do fryzjera? – spytała. – Toni zamyka zwykle bardzo późno. – O, tak! – buzia Solange rozjaśniła się na słowo „fryzjer”. – Koniecznie muszę coś zrobić z tymi włosami… Czuję się zupełnie jak wieśniaczka.
– Ależ wyglądasz ślicznie! – zaprzeczyła Mariana, bardziej z grzeczności niż z przekonania. – Dobrze. Więc najpierw coś zjemy, a potem pójdziemy do Toniego. Jak się ma Rodolfo? Na twarzy Solange pojawił się cień smutku. – Jest bardzo zajęty przez cały dzień. Na szczęście mogę rozmawiać z Dionisio… Stara służąca wniosła tacę z dzbankiem z lemoniadą, trzy szklanki i półmisek z herbatnikami. Mariana, ciągle jeszcze onieśmielona dystyngowanym wyglądem Marcela, mężczyzny w całym znaczeniu tego słowa światowego i bardzo przystojnego, czuła się tak skrępowana, że zaczęła mówić o letnich wyprzedażach w sklepach na ulicach: Don Jaime, Alfonso i Coso. Rozmowa zeszła na Felisę, krawcową i na jej nadzwyczajne ręce. Marcel słuchał i od czasu do czasu potakiwał. Nagle wpadł na pomysł, który, jak sądził, z pewnością ucieszy Solange. Ubranie Mariany mówiło, że dzieło Felisy bardzo odbiega od słynnych projektantów z Paryża. Jednak pójście do salonu krawieckiego z pewnością rozweseli jego siostrę. – Solange! A może zamówisz u tej coutourière[87] nowe sukienki na lato? To będzie mój ślubny prezent dla ciebie! Dotychczas nie miałem czasu nic ci podarować. Siostra zeskoczyła z kanapy, pochyliła się nad bratem i zaczęła go całować w policzki. – Jesteś najlepszym bratem na świecie! Kiedy Solange w końcu go puściła, Marcel zwrócił się do Mariany: – Będzie pani łaskawa nam towarzyszyć? – Oczywiście. Pójdziemy tam zaraz po fryzjerze. – Doskonale. Wobec tego jutro Solange zabierze mnie do salonu i zapłacę tam za to, co sobie wybrała – zadysponował Marcel.
Po pół godzinie cała trójka wyszła na ulicę. Panie poprawiły usta w lustrze w korytarzu, włożyły kapelusze i rękawiczki. Marcel, wchodząc na chodnik, nakrył głowę kanotierem. – Drogie panie! Będzie lepiej, jeżeli zostawię was teraz same. Damy lepiej się bawią w sklepach bez balastu, jakim jest obecność mrukliwego mężczyzny. – Rzucił Marianie najbardziej czarowny z uśmiechów i spytał: – Uczyni nam pani ten zaszczyt i zje dzisiaj z nami kolację, Mariano? Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Z pewnością nie będzie mogła nic przełknąć pod uważnym spojrzeniem tego mężczyzny, ale mimo że próbowała coś wymyślić, nie przychodziła jej do głowy żadna przekonująca wymówka, żeby odmówić zaproszeniu. – O tak, przyjdź, proszę cię! – błagała Solange. – Będzie tak zabawnie! – Zabiorę panią moim autem i odstawię potem do domu zdrową i całą – zamruczał Marcel. – Tak, oczywiście… – szepnęła i spuściła oczy. – To będzie dla mnie prawdziwa przyjemność. Wieczorem wszyscy troje jedli kolację w restauracji hotelowej. Mariana włożyła czarną aksamitną sukienkę, tę samą, którą nosiła kilka miesięcy temu, na przyjęciu u Amalii. Zachowywała ją na szczególne okazje i zawsze czuła się w niej dobrze, jednak w towarzystwie Solange i Marcela uznała, że wygląda jak szary wróbelek obok pięknych i barwnych ptaków. Przy kolacji robiła wszystko, co możliwe, żeby nie dopuścić do skrzyżowania spojrzenia ze wzrokiem Marcela. Odetchnęła, kiedy rodzeństwo odwiozło ją bentleyem do domu i znów się znalazła w bezpiecznym wnętrzu własnego mieszkania. Po powrocie do hotelu Solange była bardzo zmęczona, ale tak szczęśliwa, jak nie była od wielu miesięcy. Wieczorem w salonie krawieckim Felisy wybrała sobie trzy modele, oparte na wzorach ostatnio sprowadzonych
z Paryża. Kiedy – już w nowym uczesaniu – spojrzała w lustro, z powrotem spojrzała na nią ta radosna Solange z Paryża, z ładnie umalowaną twarzą i karminowymi wargami. Nagle zadała sobie pytanie, co też powie Dionisio, kiedy zobaczy ją tak ubraną i uczesaną. Pewnie ugną się pod nim kolana… Dlaczego pomyślała teraz o swoim szwagrze, a nie o Rodolfo? Marcel odprowadził ją do drzwi jej pokoju, włożył potężny klucz do zamka i otworzył. Zanim siostra weszła do środka, położył jej rękę na ramieniu i powiedział po francusku, starając się mówić jak najtaktowniej: – Oboje wiemy, że kocham Rodolfo w sposób bardzo szczególny. – Chciał się figlarnie uśmiechnąć, ale spoważniał. – Pokochałem go o wiele wcześniej, niż ty…i to się nigdy nie zmieni. Niemniej jesteś moją młodszą siostrzyczką i nie chcę, żebyś była nieszczęśliwa… – Westchnął głęboko i ciągnął dalej: – Gdyby zmęczyło cię to życie i postanowiłabyś wrócić do Paryża, napisz do mnie… albo, jeszcze lepiej, wyślij telegram. Wtedy od razu przyjadę i cię zabiorę do domu. Obiecujesz, że to zrobisz? Skinęła głową, zaskoczona, że słowa brata bynajmniej jej nie zmieszały. Wręcz przeciwnie – poczuła ulgę, a nawet odrobinę nadziei. Pocałowała go w policzek i weszła do swojego pokoju. W sześć dni później Marcel wyjechał do San Sebastián. Miał tam odpoczywać przez tydzień w hotelu Maria Cristina, rozkoszować się luksusem, którego był pozbawiony w domu Rodolfo, a także odwiedzić kilku krewnych przed powrotem do Château Gironde, gdzie chciał nadal zgłębiać sekrety wyrobu wina. W czasie pobytu w Casa de la Loma odbył szereg interesujących rozmów z Dionisio. Polubił tego mężczyznę, dręczonego w snach widmami przeszłości, co było widać w jego ruchach i spojrzeniu. Poznał też swojego rodaka Rémy, z którym spędził wiele zabawnych chwil, mimo różnicy wieku i środowiska. Z tej wizyty zabierał ze sobą wspomnienie miłego poranka na objeździe winnic we dwójkę z Rodolfo – wspomnienie
nieco zaćmione niepokojem, jaki wzbudzał w nim smętny stan ducha młodszej siostry, którego przyczyny doszukiwał się w niebezpiecznym przywiązaniu do Dionisio…
[85] C’est ne pas grave (fr.) – To nieważne. [86] Comme nous allons nous amuser (fr.) – Jak się będziemy dobrze bawili. [87] Coutoutière (fr.) – krawcowa.
26
Rodolfo rozpiął kamizelkę. Zdjął ją i położył obok siebie na siedzeniu auta, przy marynarce i kanotierze, który kupił sobie w Paryżu. Od miesięcy nie miał okazji go nosić. Chustką otarł pot z czoła. Wyjechali razem z Onofre o siódmej rano w kierunku Huesca i w tej chwili dojeżdżali już do miasta. Upał był coraz większy, ale Rodolfo naprawdę niepokoiło tylko spotkanie w Banco de Aragón. Minęły już prawie dwa miesiące od dnia, kiedy umówił się na spotkanie z Joaquínem Morales Acín, dyrektorem oddziału w Huesca. Musiał je jednak przełożyć z powodu wizyty Marcela. Później ustalili listownie kolejny termin spotkania z dyrektorem i poznania osobiście kobiety, która pobierała od ojca tak hojną pensję. Rozważał możliwość poproszenia Solange, żeby mu towarzyszyła, bo uważał, że taka podróż byłaby dla niej pewną rozrywką. Od trzech tygodni, czyli od dnia wyjazdu Marcela, była zamknięta we własnym świecie, z którego wychodziła tylko wtedy, kiedy w pobliżu był Dionisio. Nawet w sypialni, kiedy się kochali, odpowiadała na jego namiętne pieszczoty pasywnością, niepodobną do jej naturalnej zmysłowości. Kiedy wieczorami Rodolfo wracał na Pinto do domu, często znajdował ją siedzącą z Dionisio na schodkach wiodących na taras. Pili lemoniadę i gawędzili, tak tym zaabsorbowani, że nie zauważali jego przybycia, złączeni jakimiś niewyjaśnionymi więzami, które sprawiały, że Rodolfo czuł w gardle gorycz,
której potem długo nie mógł się pozbyć. Po długich rozmyślaniach postanowił jednak pojechać do Huesca sam. Dla Solange taka podróż byłaby zanadto męcząca. Potem tak sobie ułoży sprawy, żeby znowu zabrać ją na kilka dni do Saragossy. Kiedy ujrzał rysujące się na horyzoncie pierwsze domy miasta Huesca i był coraz bliżej odkrycia tajemnicy Valeriany Algairén Sierry, zapragnął nagle zapomnieć o całej sprawie i wrócić tu z Solange. Musiał jednak pilnie ustalić, czy miesięczne wpłaty mają być nadal wysyłane, czy nie. Rozluźnił trochę krawat i wsunął palce pod kołnierzyk koszuli, żeby odkleić go od spoconego ciała. Przypomniał sobie, że przewidująca Pepita wczoraj wieczorem upierała się, że przygotuje mu małą walizeczkę z bielizną na zmianę, gdyby zrobiło się za późno, żeby tego samego dnia wracać do Cariñeny i gdyby musiał zostać na noc w domu Amalii… Skrzywił się na samą myśl o tym. Jakoś sobie poradzi, nie korzystając z gościnności siostry. Mimo że Onofre jeszcze nigdy nie był w Huesca, bez trudu znalazł Coso Bajo, gdzie znajdowała się siedziba Banco de Aragón. Była to główna ulica tego niewielkiego miasta, pełna eleganckich sklepów, znanych ciastkarni i biur kilku banków. Rodolfo, zapinając kamizelkę i poprawiając krawat, z niewielkim entuzjazmem oglądał domy, niemal wszystkie dwupiętrowe. Niektóre miały ozdobne balkony, zwisające nad ulicą jak radosne ptasie gniazda. Polecił Onofre stanąć przy numerze dwanaście. Z westchnieniem włożył marynarkę. Naprawdę mu się nie uśmiechało chodzenie w niej w taki upał. Wyjął z kieszeni banknot i przez oparcie podał szoferowi. – Weź to i odpocznij trochę… może napij się kawy. Nie musisz wysiadać, żeby mi otworzyć. Onofre rozpłynął się w podziękowaniach. Rodolfo wyskoczył z auta, obciągnął na sobie marynarkę, odpowiednio układając fałdy, tak, jak
w Paryżu robił to Marcel, pozapinał guziki i energicznym krokiem ruszył do wejścia banku. Im prędzej rozwiąże tę sprawę, tym szybciej będzie mógł wrócić do Solange. Młoda sekretarka, której płynne ruchy i modnie obcięte włosy kontrastowały z zakrywającą kolana skromniutką granatową sukienką z obniżoną talią i koronkowym kołnierzykiem, zaprowadziła go do poczekalni. Joaquín Morales Acín nie dał na siebie długo czekać. Dynamicznie wbiegł do poczekalni, uścisnął rękę Rodolfo i zaprosił go do obszernego biura. – Proszę siadać, Don Rodolfo. – Ceremonialnie przygładził wąsy, których gęstość wynagradzała mu brak włosów. Nieliczne pasma przykleił do głowy brylantyną. Nie dało to zbyt wdzięcznego efektu. W nadziei, że gość zajmie krzesło, sam siadł za biurkiem. – Pozwoli pan, że mu złożę wyrazy współczucia z powodu odejścia ojca. Nie wiedzieliśmy o tym. – A ja nie wiedziałem o… – Rodolfo był tak zdenerwowany, że wstępy bankiera zaczęły go irytować. – O tej comiesięcznej dotacji, którą mój ojciec polecał wysyłać pani… czy pannie… nie przypominam sobie jej imienia. – Pani – pospieszył z wyjaśnieniem Morales. – Doña Valeriana Algairén Sierra… – Zamrugał i dodał: – Czeka na pana w sali zebrań. Zwykle przychodzi wcześnie, żeby odebrać swoją należność. Dzisiaj powiedzieliśmy jej, że przedtem powinniśmy wyjaśnić pewną ważną sprawę. – Dyrektor wyjął zegarek z kieszonki, sprawdził godzinę i westchnął. – Czeka tam na pana już godzinę. – Nie mogłem przyjechać wcześniej – tłumaczył się Rodolfo, czując się jak uczniak przepraszający nauczyciela. – Czy ta dama wie, że mój ojciec nie żyje? Morales wzruszył ramionami.
– Od nas na pewno nie. Lubimy załatwiać takie sprawy bardzo dyskretnie. Ale być może dowiedziała się z innego źródła… tego nie potrafię powiedzieć. Rodolfo, nie będąc w stanie znieść niepewności, rzucił: – Nie przeciągajmy niepotrzebnie oczekiwania. Proszę mnie do niej zaprowadzić, potem zdecyduję, czy nadal będę jej płacić, czy nie. – Oczywiście. – Morales wstał. Obszedł stół i skierował się do wyjścia. – Pan będzie uprzejmy pójść za mną… Rodolfo poszedł w stronę wskazaną przez pana z wąsami. Mimo determinacji miał jakieś złe przeczucie, które sprawiało, że czuł skurcz w żołądku, jakby dziobanie złowróżbnego ptaka. Morales prowadził go przez szereg korytarzy, niekończących się i przypominających labirynt. Wreszcie dyrektor stanął przed jakimiś podwójnymi, rzeźbionymi drzwiami, kilka razy zastukał palcami z grzeczności, otworzył je energicznie i machnął prawą ręką, zapraszając Rodolfo do środka. – Szanowny panie… Przy wielkim stole z ciemnego drzewa, błyszczącego i otoczonego licznymi krzesłami, siedziała jakaś pani. W tej ogromnej sali wyglądała jak zagubiona myszka. Była wyraźnie zdenerwowana, kiedy podniosła się na widok dyrektora wchodzącego z młodym i dobrze ubranym mężczyzną, obracającym nerwowo w palcach słomkowy kapelusz. Rodolfo przyjrzał się utrzymance ojca. Spodziewał się zobaczyć wulgarną dziewczynę o bujnych kształtach, może jakąś trzeciorzędną kuplecistkę, biorąc pod uwagę uwielbienie ojca do śpiewaczek kabaretowych, ale… ta kobieta musiała mieć około pięćdziesięciu lat. Jej uroda już przeminęła, chociaż w młodości nieznajoma musiała być bardzo ładna. Właściwie nadal taka była. Twarz ledwie dotknięta zmarszczkami, włosy
przetkane siwizną, zaczesane do tyłu w wytworny kok, z falami dokładnie ułożonymi na wysokości skroni. Kloszowy kapelusz o rondzie większym niż dyktowała moda robił wrażenie staroświeckiego, podobnie jak szary dwuczęściowy kostium z wciętym żakietem i spódnicą sięgającą kostek, dużo dłuższą niż się ostatnio nosiło. Ale strój był bardzo czysty i wyprasowany. Uwagę Rodolfo zwrócił jednak przede wszystkim fakt, że rysy tej kobiety wydały mu się znajome, chociaż nie potrafił dokładnie określić, gdzie ją widział lub do kogo była podobna. Nieznajoma również przyglądała mu się z niepokojem. Nagle jej twarz nabrała barwy wybielonego prześcieradła. Podniosła rękę do piersi i opadła z powrotem na krzesło. – Boże mój… – wyszeptała cichutko. Morales w obawie, że dostała zawrotu głowy, podbiegł, by jej pomóc. Od chwili, kiedy dostał pierwszy list od tego młodzieńca z wiadomością o śmierci Fausto Montero i informacją, że teraz to on zajmuje się rodzinnymi interesami, jego bankierska intuicja podpowiedziała mu, że ta sprawa będzie miała swój dalszy ciąg. A teraz ta dama gotowa zemdleć i skomplikować mu jeszcze bardziej i tak niepomyślny poranek! – Doña Valeriana, czy mam wezwać lekarza? Dama potrząsnęła przecząco elegancko uczesaną głową. – To niepotrzebne, dziękuję – odparła spokojnie. – Ale będę wdzięczna za szklankę wody, jeżeli pan pozwoli… – Oczywiście! – Morales natychmiast odbiegł do drzwi. Zanim wyszedł, spojrzał ukradkiem na tych dwoje. Coś w tej całej sprawie podejrzanie pachniało… Tknięty ponurym przeczuciem Rodolfo podszedł do kobiety. Był w dalszym ciągu przekonany, że ją zna, ale jeszcze ciągle nie wiedział skąd. Nie odrywając ręki od piersi, nadal blada jak widmo, odetchnęła,
spojrzała Rodolfo głęboko w oczy i szepnęła: – Ty jesteś Dionisio… czy Rodolfo? Poczuł, że siły go opuszczają. Najpierw zmiękły mu kolana, potem ramiona i jakaś niewidzialna ręka zaczęła mu gnieść piersi. Zląkł się, że zemdleje, że padnie na podłogę jak tłumok, a ten pan z wąsami, wracając, potknie się o jego ciało i wyleje na niego szklankę z wodą. Rozluźnił węzeł krawata i rozpiął wszystkie guziki kamizelki. Odsunął jedno z krzeseł. Opadł na nie, ogarnięty słabością, jakiej nie doświadczył dotąd nigdy w życiu. Już wiedział, gdzie przedtem widział twarz tej kobiety. – Matko…?
27
Siedząc obok Sandokána na najwyższym stopniu schodów prowadzących do domu, Dionisio podniósł dzbanek, który dopiero co napełnił wodą ze studni. Otworzył usta, podsunął je wprawnie pod strumień wody i pił dłuższą chwilę, nie roniąc ani kropli. Kiedy już zaspokoił pragnienie, odstawił naczynie na bok. Przypomniał sobie, jak w dzieciństwie Rodolfo i on rywalizowali ze sobą, który z nich zdoła tak pić dłużej i nie ochlapać się. Braciszek zawsze w końcu miał zmoczony przód ubranka, oczy pełne łez i był o krok od wybuchu złości. Wtedy Dionisio starał się go nauczyć, jakich sztuczek trzeba użyć, żeby skierować strumień wody dokładnie pomiędzy wargi i łykać z odchyloną w tył głową, a przy tym się nie zakrztusić. W owym czasie Rodolfo starał się dorównać mu we wszystkim, pragnął jego towarzystwa i dumny jak paw chwalił się przed innymi chłopcami zdumiewającymi umiejętnościami swojego starszego brata. Teraz było inaczej. Widział w nim tylko pijaka, którym musiał się zajmować na mocy poleceń testamentowych ojca. Dionisio opuścił głowę. Przyglądał się swoim zakurzonym pantoflom i owłosionym łydkom, wyłaniającym się spod podwiniętych nogawek spodni. Po raz pierwszy od lat poczuł ochotę ubrania się w porządny garnitur z kamizelką, wyczyszczone do połysku buty i kapelusz, jak w czasach studiów w Madrycie. Wtedy siostry jego przyjaciół rumieniły się, kiedy przyjaciele zapraszali go do siebie na obiad, a kobiety występujące
w kabaretach, w których często kończyły się ich studenckie zabawy, zawsze kręciły się wokół niego jak ćmy zwabione światłem lampy. Wszystko to przepadło… wraz z krwią, którą przelał w Maroku, z gangreną ran zmarłych przyjaciół, których twarze widywał w nocnych koszmarach, z panicznym lękiem, który nadal czuł przy najmniejszej okazji i z wieczną ociężałością spowodowaną winem. Zdawał sobie jednak sprawę, że coś zaczęło się zmieniać. Już od półtora miesiąca nie wypił ani kropli alkoholu. Często dręczyła go chęć wypicia solidnego łyku wina czy wódki, ale powstrzymywał ją całą siłą woli. Od czasu, kiedy się nie upijał, zaczął dostrzegać wokół siebie drobiazgi, których w stanie upojenia w ogóle nie zauważał. Ponownie docenił smak duszonych potraw Ramoniki. Cieszył się, kiedy twarz pieściły mu promienie porannego słońca. Czuł zieleń ukochanych winorośli i różnorodność zapachów, których przedtem jego otępiały nos w ogóle nie wyczuwał… A przede wszystkim kwiatowe perfumy Solange i cudowny, naturalny zapach jej ciała… Odzyskana jasność umysłu nie pozostawiała miejsca na wątpliwości – zakochał się po uszy w pięknej Francuzce, więdnącej w tym domu jak kwiat przesadzony na jałową ziemię. Nigdy tak bardzo nie pragnął kobiety, nawet swojej dawnej narzeczonej, która zerwała z nim, kiedy zobaczyła, w jakim stanie wrócił z Maroka. Wiedział, że szwagierka nie jest dla niego dostępna, ale już sama jej bliskość wydobywała go z bagna wina i z nocnych koszmarów, które dręczyły go od piekielnych pięciu lat. Codziennie starał się być trzeźwy w nadziei, że nadejdzie wieczór, a z nim chwila, kiedy będzie mógł porozmawiać z Solange, gdy ona, okryta powiewnymi letnimi sukienkami z Paryża i z ustami umalowanymi na kolor dojrzałej czereśni, wyjdzie do niego, zaproponuje mu lemoniadę i siądą razem na schodkach tarasu. Tak blisko siebie, że często musiał hamować straszliwe pragnienie ucałowania jej ust. Przy Solange był wolny od bolesnych wspomnień,
zwierzał jej się nawet z niektórych dawnych marzeń, na przykład tych dotyczących produkcji wina, które byłoby dumą winnic ojca i ich ziemi. A Solange zdawała po prostu spijać słowa z jego ust, nigdy nie tracąc swego karminowego uśmiechu, nie odwracając od niego błękitnych oczu…. Dzięki niej z powrotem zaczynał wierzyć w przyszłość. Jak mógł nie kochać tej kobiety, która przywróciła mu chęć do życia? Już dawno przestał wierzyć w Boga, teraz jednak modlił się każdej nocy, prosząc, by pozwolił mu uwielbiać Solange, chociaż nigdy nie będzie mógł pieścić jej piersi ani ścierać pocałunkami karminu z jej warg, ani gładzić palcami jej jędrnej skóry… Już nie potrafił wyobrazić sobie życia bez niej. W ciągu ostatnich dwóch tygodni nabrał zwyczaju wychodzenia rano z domu i oglądania owocujących winorośli. Od dziecka fascynował go widok zmieniających się kolorów winogron, z zieleni na ciemną czerwień z granatowym nalotem – procesu, który nie następował równocześnie na całej kiści, ale po kolei, owoc po owocu, zmieniając się w ten sposób w ciągu kilku dni w mozaikę złożoną z owoców o rozmaitych odcieniach. Robił ten obchód piechotą, z Sandokánem idącym za nim krok w krok. Taki spacer wśród winorośli pomagał mu nie myśleć o alkoholu, pokonać nękające go upiory i stopniowo odzyskiwać zdrowie ciała, takie, jakim cieszył się przed piekłem Rif i przeklętymi pijaństwami, w które popadł po powrocie. Kilka razy podczas tych długich spacerów spotkał Pedra, nadzorcę, który potwierdził jego obserwacje – tegoroczne zbiory zapowiadały się znakomicie. Na niektórych winoroślach wypatrzyli ślady mączniaka, ale udało im się zwalczyć grzyb cieczą bordoską. Perspektywa udanego winobrania stała się dla Dionisio niespodziewanym źródłem radości. Znów czuł się potrzebny. Czasem rozważał możliwość poproszenia Rodolfo o pozwolenie na udział w pracach przy winnicach, ale hamował go strach przed wzrokiem brata, który przecież w niego nie wierzył.
Tego ranka zszedł do kuchni wypić swój kubek kawy i zastał tam Solange, jedzącą w ponurym milczeniu przygotowane przez Ramonikę grzanki. Pomyślał, że może pogniewała się na Rodolfo za to, że jej nie zabrał ze sobą w podróż do Huesca. Jak zawsze, kiedy widział ją pogrążoną w myślach, nie odważył się zacząć rozmowy. Obydwoje jedli w milczeniu, a potem Solange wyszła z kuchni bez słowa. Dionisio zastanawiał się, czy przeszło jej to przygnębienie. Nagle drgnął na dźwięk muzyki rozlegającej się z domu. To była piosenka, przy dźwiękach której Solange kiedyś, wiele miesięcy temu, tańczyła w saloniku, kiedy to Rodolfo przyłapał go na podglądaniu żony przez półotwarte drzwi i rozgniewał się na niego. Twarz Dionisio rozjaśniła się uśmiechem. Muzyka była kolejną radością, jaką tu wniosła obecność Francuzki. Zanim umarł ojciec, jedyną muzyką słyszaną w tym domu były kuplety Raquel Meller, które go zasmucały, bo przypominały mu zabawy ze studenckich czasów, kiedy życie wydawało się jeszcze radosne… Podniósł się, otrzepał spodnie z kurzu i dyskretnie podszedł do tarasu, na który wychodziły okna saloniku, gdzie Solange spędzała mnóstwo czasu. Spojrzał z ukosa na Sandokána. Pies jak zwykle szedł za nim. Oby nie zaczął w tej chwili szczekać! Gdyby szwagierka po raz kolejny zorientowała się, że obserwuje ją z ukrycia, pomyślałaby, że jest jakimś zboczeńcem… Ostrożnie podszedł do otwartego okna. Solange podskakiwała w rytm muzyki, obracała się w kółko, wyciągała przed siebie ramiona i tupała rytmicznie w szalonym tańcu, którego Dionisio nie znał. Widząc ją tak ożywioną, uśmiechnął się szeroko. Taka właśnie musiała być Solange, którą Rodolfo poznał w Paryżu – radosna i wolna jak skowronek. Zupełnie inna niż ta mizerna kobieta, którą stopniowo się stawała.
Z powrotem opanował go strach, że pewnego dnia ta dziewczyna zniknie z jego życia. Nagle Solange odwróciła się i odkryła go stojącego na tarasie jak salonowy piesek, który podziwia swoją panią. Oczy dziewczyny rozbłysły, uśmiechnęła się szeroko. Dionisio chciał czym prędzej uciec, ale nie mógł. Nogi jakby wrosły mu w posadzkę tarasu. – Dawno tu jesteś? – spytała. – Ja… nie… – Czerwony jak mak Dionisio był w stanie tylko bełkotać. – Nie chciałem cię szpiegować. Tylko… – Przerwał, nie wiedząc, czy powinien powiedzieć to, co przyszło mu na myśl. Wreszcie zdobył się na odwagę: – Tylko bardzo lubię patrzeć, jak tańczysz… Śmiech Solange przypomniał mu brzęk kieliszków z cienkiego szkła podczas trącania się nimi w czasie toastu. Dziewczyna podeszła do okna, wysunęła ręce, chwyciła szwagra za ramiona i wciągnęła do salonu. Dotknięcie jej chłodnych dłoni sprawiło, że Dionisio poczuł jakby elektryczny wstrząs, który go obezwładnił. Był jak mysz w pazurach bawiącej się kotki. – Umiesz tańczyć charlestona? Potrząsnął głową, niezdolny wymówić słowa. – Więc teraz się nauczysz – stwierdziła stanowczo. Dionisio zatrząsł się ze strachu. On miałby tańczyć z Solange w tym małym saloniku? Od czasu, kiedy nie pił, z powrotem nabrał zwyczaju kąpania się, dokładnie się golił i często chodził w miasteczku do fryzjera, który obcinał mu włosy, ale… będąc tak blisko niej, odnosił wrażenie, że jest brudny. Miał na sobie stare spodnie z wieloma kieszeniami, bluzę, która dawniej należała do ojca i płócienne pantofle poplamione czerwoną ziemią. W takim stroju nie mógłby się poruszać przytulony do niej! Potrząsnął głową, nie będąc w stanie
wydusić z siebie niezdecydowanie.
rozsądnego
słowa.
Solange
rozbawiło
jego
– Sois pas bête! C’est très facile, tu le verras![88] Płyta się skończyła i igła przez jakiś czas krążyła po ostatnich rowkach. Solange przełożyła ją z powrotem na początek. „Yes sir, that’s my baby…”[89] – zaczął śpiewać męski głos, przepełniony optymizmem. Dziewczyna wypchnęła Dionisio na środek salonu, stanęła obok niego i powiedziała: – Patrz, co ja robię, i naśladuj mnie, d’accord? Jej bliskość sprawiła, że Dionisio poczuł się przejęty, rozgrzany i okropnie wystraszony. Nie miał już sił nawet na kiwanie czy potrząsanie głową. Ona znowu wybuchnęła dźwięcznym śmiechem. W rytm muzyki cofnęła prawą nogę w tył, a lewą zaczęła tupać, też ją cofając. Potem zrobiła krok naprzód, tym razem lewą nogą, a prawą tupała, idąc do przodu. – Widzisz? – zawołała. – To cały sekret charlestona. Trzeba się tylko nauczyć dobrze kroków, zanim doda się do nich ruchy rąk. Zrobię to jeszcze raz… a potem ty! Solange powtórzyła kroki. Dionisio przełknął ślinę, widząc, jak jej błękitna, batystowa sukienka faluje wokół łydek i odsłania kolana za każdym podskokiem… Słyszał już od Solange, że to jedna z sukienek podarowanych jej przez brata, kiedy byli oboje w Saragossie, i którą kilka dni później Onofre przywiózł razem z innymi sukniami z salonu krawieckiego. Zaparło mu dech, gdy zobaczył ją rano, ubraną jak na spacer po Lasku Bulońskim… Nawet jej dziwna powściągliwość nie zakłóciła złocistej urody, od której mało nie zwariował, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy. Kiedy nadeszła jego kolej, zrobił to, co chciała. Byłby w stanie zatańczyć na środku ulicy Mayor w Cariñenie, byle tylko być blisko niej. Był jak pies tresowany przez linoskoczka. Kiedy skończył, Solange z zachwytu zaczęła
klaskać. – Magnifique! Świetnie się ruszasz! Myślę, że będziesz doskonale tańczył charlestona. Dionisio nie zaczerwienił się bardziej tylko dlatego, że do jego twarzy spłynęła już chyba cała krew. Oboje próbowali kroków, powtarzając je bez zmęczenia. Solange jeszcze kilka razy puszczała płytę na nowo, aż uznała, że jest zadowolona z kroków powtarzanych przez Dionisio. Wtedy zaczęła mu tłumaczyć, w jaki sposób skoordynować ruchy ramion tak, żeby wyglądały na powiewne. Tłumaczyła to wszystko z taką samą cierpliwością, z jaką uczyła czytania i pisania liter swoich małych uczniów w tym samym pokoju. Dionisio szybko opanowywał charlestona, skupiając się na tym, by podobać się swojej nauczycielce. Miał poczucie rytmu, ruszał się z wdziękiem, nawet go to bawiło i uszczęśliwiało. Solange w myślach porównywała go z Rodolfo, który beznadziejnie się gubił, kiedy taniec robił się bardziej skomplikowany. To, że szwagier wygrał ten absurdalny pojedynek, kompletnie ją zaskoczyło. Zdjęła płytę, która ją już znudziła, i założyła nową, jedną z tych, które Marcel wysłał jej w pierwszej paczce. Dionisio i Solange wkrótce podskakiwali jedno naprzeciw drugiego, wymachując rękami i nogami, potrząsając głowami i śmiejąc się. Nie mogli oderwać od siebie oczu. Pies obserwował ich niespokojnie spod okna wychodzącego na taras. Perfumy Solange, zmieszane z zapachem, jaki wysiłek wywołał na jej ciele, otumaniły Dionisio, oplątując go słodkim upojeniem, jakby obietnicą… której w końcu uległ. Zbliżał się do Solange coraz bardziej i nagle jego usta spoczęły na jej wargach, jak pszczoły nęcone pyłkiem kwiatu… Przypominały mu cukier i miód, dojrzałe winogrono, które jako dziecko zrywał z krzaka tuż przed winobraniem, nadzieję zmieszaną z goryczą, że to dla niego owoc zakazany…
Kiedy uświadomił sobie, co zrobił, cofnął się, bardzo zawstydzony. Był potworem! Nieszczęsnym potworem. Jak mógł pocałować żonę brata? On, nieszczęśnik, który dla wszystkich był tylko przeszkodą? Po takim wyskoku Solange na pewno nim pogardzi, przestanie zwracać na niego uwagę, a jej wzgarda z powrotem wtrąci go w zimną samotność czyśćca. – Tak mi przykro, Solange… – wymamrotał. Język plątał mu się pod ciężarem winy. – Nie wiem, jak mogłem tak stracić kontrolę… Błagam cię, wybacz! Obiecuję, że już nigdy nie zrobię nic podobnego! Patrzyła na niego uważnie niepokojąco zamglonymi oczyma. Kąciki ust się podniosły, dopiero co całowane wargi się rozchyliły i ukazały przepiękne zęby. Dionisio wpatrywał się w nie nieruchomy, nie wiedząc, czy ma odejść, czy też czekać na wybuch gniewu. Nagle Solange podeszła do Dionisio, położyła dłonie na jego policzkach, wspięła się na palce i zaczęła go całować. Jej zwinny język wił się po nadal zawstydzonych ustach Dionisio, kiedy mężczyzna coraz mocniej ją obejmował, bojąc się, że to z pewnością sen, jakaś pijacka halucynacja, z której się zbudzi u siebie w łóżku, skacowany jak strzęp samego siebie, z wbitym w siebie troskliwym wzrokiem Sandokána, jak tyle razy w ciągu ostatnich dwóch lat… Ale nie, to nie było delirium. Smak ust Solange, jej niepokojący aromat, jej szczupłe ramiona zarzucone na jego szyję, poruszanie się młodzieńczego, jędrnego ciała, które się do niego tuliło… to wszystko była prawda! Ta paryska piękność nie tylko nie dała mu w twarz, żeby ukarać za zuchwałość, ale z rozkoszą go całowała. Jego! Wiejskiego opoja, z którego latami szydzili klienci miejscowej karczmy! Musiał się hamować, żeby nie zawyć jak pies z czystego szczęścia. Kiedy oderwali się od siebie po chwili upojenia, nie odważyli się powiedzieć słowa. Płyta się skończyła, igła znowu kręciła się po ostatnim
rowku, ale żadne z nich nie miało ochoty jej dotknąć. Z zaróżowionymi policzkami, z opuszczonymi ramionami, z ciałem osłabionym zamroczeniem i zaskoczeniem, Solange wpatrywała się w czubki własnych pantofli na obcasach. Jak to możliwe, że ten mężczyzna wywoływał tak rozkoszny dreszcz w jej brzuchu? Dlaczego mimo tego, co się przed chwilą zdarzyło, obecność Dionisio sprawiała, że czuła się kimś… lepszym? Oblizał wargi, pragnąc wyryć w pamięci nawet najmniejszy ruch Solange. Wiedział, że od tej chwili będzie mu wolno tylko radować się wspomnieniem tego pocałunku. – Solange… – szepnął drżącym głosem. – To… to było najlepsze, co mi się przydarzyło w całym moim życiu, ale to… to jest złe. Zachowałem się jak kanalia. Jesteś żoną mojego brata! – Musiał przerwać, bo tonął we wzburzonych falach uczuć. – To się nie powtórzy… Nie powinno się powtórzyć! – Znowu słowa stanęły mu w gardle. Dlaczego wypełniał tę nieznośną ciszę mówieniem bzdur, skoro kochał tę kobietę z pasją człowieka, który dojrzał iskierkę nadziei po przebyciu piekła? Solange zwróciła na niego morskie oczy i wyszeptała cichutko: – To będzie nasz sekret, d’accord? – Na jej wargach zagościł niepewny uśmiech. – Je dois penser[90]… Wyciągnęła ręce i pogłaskała policzki Dionisio. Odwróciła się i wybiegła z saloniku bez słowa czy spojrzenia. Stał nieruchomo na środku pokoju. W uszach słyszał bicie własnego serca, zmieszane z trzaskiem igły gramofonowej uwięzionej w ostatnim rowku płyty. Podobnie jak on – w swojej absurdalnej miłości.
[88] Sois pas bête! C’est très facile, tu le verras! (fr.) – Nie bądź głupi! To bardzo łatwe, zobaczysz! [89] Yes sir, that’s my baby (ang.) – Tak, to moja ukochana, proszę pana. [90] Je dois penser (fr.) – Muszę to przemyśleć.
28
Rodolfo zaczął szukać w kieszeni marynarki, aż znalazł paczkę papierosów. Bardzo powoli zapalił. Jego palce przypominały w tej chwili woreczki z żelatyną. Nieznajoma, która okazała się jego matką, patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma, blada jak papier i drżąca ze zdenerwowania. Nawet w tej chwili wyglądała jak młoda, piękna dziewczyna, o której opowiadał mu ojciec z bólem, z jakim mówi się o umarłych, kiedy syn zastał go na oglądaniu jej portretu, który wisiał nad kominkiem. Palił papierosa, nie mówiąc ani słowa, aż całego otulił go dym, a wielka sala zebrań była tak pełna żalu i pretensji, że i matka niespokojnie się poruszyła. – Jestem Rodolfo… – mruknął w końcu. – Tak, ten, który znał swoją matkę tylko ze starej fotografii, która nadal wisi nad kominkiem u nas w jadalni. Gwałtowny rumieniec zastąpił bladość na twarzy kobiety i zmusił ją do spuszczenia wzroku. W sali nadal czuć było obecność żalu i urazy, dopiero trzy delikatne puknięcia do drzwi sprawiły, że oboje się poderwali. Weszła krótkowłosa sekretarka ze szklanką wody. Za nią wsunął się Joaquín Morales. Rodolfo wydało się, że wąs nad jego górną wargą lekko drży. Sekretarka podała szklankę Valerianie. Kobieta zacisnęła ją w drżących palcach, podziękowała i zaczęła pić drobnymi łykami. – Jak się pani czuje, señora? – zwrócił się do niej dyrektor. – Jeżeli
trzeba, mogę kazać posłać po lekarza. Czym prędzej potrząsnęła głową. – Już mi lepiej, dziękuję. To pewnie upał. Dzisiaj jest bardzo ciężki dzień… Czy mogliby państwo zostawić nas samych? – Ależ oczywiście! – odpowiedział Morales, niezbyt zadowolony, że traktuje się go jak woźnego. Dał znak sekretarce i oboje wyszli w milczeniu. Kiedy znów znaleźli się sam na sam, Valeriana wzięła głęboki oddech i spojrzała Rodolfo w oczy. – Twojemu ojcu się coś stało, prawda? Inaczej nie byłbyś tutaj. Rodolfo nagle usłyszał w głowie głos Severo Andrade. „Jesteś taki sam jak twoja matka” – powiedział mu kilka miesięcy temu ten stary despota. Co takiego mógł odziedziczyć po tej szukającej wrażeń kobiecie, która potrafiła porzucić dzieci i ukrywać się pod fałszywym nazwiskiem? Zauważyła jego pogardę i odwróciła wzrok. – Umarł… w lutym – odparł Rodolfo przez zęby, jakby świadomie rozgryzał słowa przed ich wypowiedzeniem. Między rzęsami kobiety zabłysła mgiełka. Zacisnęła wargi, przełykając ślinę i łzy. – Niech się pani nie martwi o swoje pieniądze, señora – rzucił Rodolfo trochę agresywnie. – Skoro mój ojciec tak chciał, będzie je pani nadal otrzymywać… W każdym razie, dopóki będę je w stanie pani płacić! Sytuacja nie jest dobra… – Tu przerwał gwałtownie. Po co mówi o swoich finansowych kłopotach tej kobiecie, która, chociaż się okazała jego matką, jest mu przecież kompletnie nieznajoma? Tymczasem ona całkiem się opanowała. Otarła z oczu resztki łez. Podniosła oczy i spojrzała na niego z nagłym gniewem. – Uważasz, że obchodzą mnie tylko pieniądze, które mi wysyłał?
– A co innego? Proszę mi tylko teraz nie wmawiać, że kochała pani mego ojca… – Nie waż się mnie osądzać! – zdenerwowała się. – O niczym nie wiesz. – O, tu ma pani zupełną rację, señora. Nie wiem o niczym. Dorastałem w przekonaniu, że moja matka umarła niedługo po moim urodzeniu. Teraz, kiedy pani tu stoi przede mną, cała i zdrowa, byłbym wdzięczny, gdyby mi pani wyjaśniła, dlaczego na naszym rodzinnym grobie leży płyta z pani prawdziwym imieniem, i dlaczego wszyscy przez tyle lat starali się, żebyśmy uwierzyli, że nasza matka nie żyje? Mówiąc to wszystko, znowu sobie przypomniał swoje pierwsze spotkanie z Severo Andrade. „Nie znasz nawet połowy prawdy, chłopaku” – rzucił mu wtedy w twarz ten staruch, gdy Rodolfo wspomniał o zmarłej matce. Czyżby ten despota wiedział coś o tajemnicy, czy też to był tylko jeden z jego podstępów? Kobieta wpatrywała się we własne dłonie, pokryte małymi brunatnymi plamkami. Po chwili niezdecydowanego milczenia podniosła głowę i spojrzała wprost w pełną żalu twarz Rodolfo. – Nie jest mi łatwo o tym mówić… – Jest mi pani winna to wyjaśnienie… mnie, a także innym swoim dzieciom… W tym momencie Rodolfo pomyślał o Amalii. Co by powiedziała ta obłudna bigotka, gdyby poznała prawdę o swojej matce? Wyobraził sobie jej oburzoną minę i poczuł złośliwą uciechę. – A jak oni się mają… Amalia i Dionisio? – Na jej twarzy z powrotem zagościł wyraz niepokoju. – Dawniej… dawniej twój ojciec mnie czasami odwiedzał i opowiadał mi o was. Nawet mi kiedyś pokazał wasze fotografie, ale już wiele lat temu przestał przyjeżdżać. Ostatnią rzeczą, jakiej się od niego dowiedziałam, było, że Amalia się zaręczyła z jakimś kapitanem… i że
twojemu ojcu się on nie spodobał. – Teraz jest pułkownikiem, emerytowanym po powrocie z Maroka, bez jednej ręki… Mnie też się nie podoba – wyrwało mu się. – Nie ma nikogo, kto by go znosił przez dłuższy czas. Safanduła! – A twój brat? – Dionisio? Walczył w Maroku, został bardzo ciężko ranny podczas ewakuacji Annual, był o krok od śmierci. Ale od czasu, kiedy go repatriowano pięć lat temu, jest bez przerwy pijany. – Rodolfo wzruszył ramionami. – Ostatnio wydaje się, że jest z nim lepiej… ale jeszcze ciągle nie jest taki, jakim był przedtem. – Ty dobrze wyglądasz – szepnęła z cieniem uśmiechu. – Zajmujesz się administracją winnic i innymi interesami? Rodolfo poczuł, że jego gniew zaczyna mijać. Już miał jej opowiedzieć o czasach, jakie spędził w Paryżu, a tym wieczorze, kiedy poznał Marcela, o pierwszym spotkaniu z Solange na przyjęciu u Cole’a i Lindy Porterów i o tym, jak życie ich obojga zmieniło się od czasu, kiedy zamieszkali w Casa de la Loma… Pomyślał jednak, że to ona mu powinna opowiedzieć o wielu sprawach. Wyprostował się i spojrzał na nią surowo. – Mimo że próbuje mnie pani zagadać, nadal jest mi pani winna wyjaśnienie. Kobieta znów podniosła do ust szklankę i wypiła kilka łyków. Rodolfo pomyślał, że pije jak wróbelek zanurzający dziobek w kałuży. Odstawiła szklankę na mahoniowy stół, głęboko odetchnęła i zaczęła mówić – tak cichym głosem, że Rodolfo z trudem rozumiał jej pierwsze słowa. – Kiedy wyszłam za mąż, miałam zaledwie siedemnaście lat. Mój ojciec był kupcem, przede wszystkim tekstylnym, chociaż prowadził też inne interesy i w rezultacie zrobił duży majątek. Po urodzeniu mnie matka nie mogła już mieć więcej dzieci. Wiem, że ojciec życzył sobie chłopca, który
z czasem mógłby po nim dziedziczyć, ale w końcu pokochał mnie jak szalony. – W kącikach warg kobiety ukazał się lekki uśmiech. Zaczęła mówić coraz pewniejszym głosem. – Jako dziecko byłam zamożna i kochana. Brałam lekcje fortepianu i śpiewu, chodziłam do szkoły prowadzonej przez zakonnice, do której uczęszczały najlepiej urodzone panienki z Saragossy… Ojciec uważał, że nic nie może być dla mnie za dobre. Moje najlepsze przyjaciółki pochodziły z najbogatszych i najbardziej znanych domów w mieście. Ich bracia flirtowali ze mną, kiedy dziewczęta zapraszały mnie na obiad do swoich domów. Mówili, że jestem piękna jak anioł, a niektórzy nawet twierdzili, że pewnego dnia się ze mną ożenią. A ja… ja byłam pewna, że moje życie zawsze będzie takie… Przerwała, zwilżyła wargi językiem i wypiła kolejny łyk wody. Teraz, kiedy Rodolfo jej słuchał, pomyślał, że melodyjny sposób wymawiania zdań i sposób ich układania świadczą o bardzo dobrym wykształceniu i wychowaniu. – Ale… wkrótce po moich siedemnastych urodzinach całe to życie z dnia na dzień rozsypało się w gruzy – ciągnęła. – Nadal nie wiem, dlaczego ojciec zbankrutował. Odtąd nie było już obiadów w domach bogatych przyjaciółek, damy z wyższego towarzystwa nie odwiedzały mojej matki, żeby rozmawiać z nią o działalności charytatywnej przy filiżankach gorącej czekolady, podczas gdy ja grałam dla nich nokturny Chopina. Już nie jeździliśmy na lato do San Sebastián, skończyły się wytworne kolacje w jadalni, w której czasem zbierało się nawet trzydzieści osób. Panowie ubrani w najelegantsze fraki, panie obwieszone klejnotami… A ja podglądałam to wspaniałe towarzystwo z ukrycia… Nagle wszyscy zaczęli nas unikać, jakby w naszym domu zapanowała dżuma. Rodolfo pomyślał o swoim własnym nieszczęściu po śmierci ojca, o tym, jak z dnia na dzień zmieniło się jego beztroskie życie, i poczuł coś w rodzaju
współczucia. Ona ciągnęła dalej cicho, nieco monotonnie: – Po kilku tygodniach mój ojciec umarł na atak serca, a matka została sama, po uszy w długach, których nie była w stanie spłacić. Musiała za grosze sprzedać meble, kilka wartościowych obrazów, wszystkie klejnoty, lokal, w którym mieścił się sklep i biura firmy, wreszcie nasze piękne mieszkanie na Paseo de la Independencia. Ale mimo to pozostały jeszcze jakieś niepopłacone długi. W końcu zamieszkałyśmy w jakiejś klitce, w której była tylko malutka kuchenka i pokoik, w którym jadłyśmy i spałyśmy, a matka szyła, żeby zarobić na jedzenie. Poprosiła nawet o pożyczkę szwagierkę, z którą nigdy nie utrzymywały dobrych stosunków, żebym mogła zacząć chodzić do szkoły pisania na maszynie, bo wtedy zaczęto tych maszyn używać w biurach… – Valeriana z westchnieniem wyciągnęła przed siebie ręce i poruszyła palcami, długimi i nadal zwinnymi. – Od grania utworów Chopina przeszłam do pisania na maszynie… – I wtedy pojawił się Fausto Montero… – wtrącił Rodolfo sarkastycznie. Na twarzy kobiety pojawił się ciepły uśmiech, oczy zajaśniały. – Zbliżył się do mnie któregoś wiosennego wieczoru na ulicy. Chociaż określenie „zbliżył się” nie jest dokładne. Wychodziłam właśnie ze szkoły stenotypistek, która mieściła się na Coso. Lało jak z cebra, a ja nie miałam parasola. Kiedy doszłam do Independencia i chciałam skręcić w inną stronę, poślizgnęłam się na bardzo zniszczonych podeszwach butów i upadłam. Przejechałyby mnie konie ciągnące tramwaj, gdyby jakiś mężczyzna mnie nie podniósł i nie postawił na chodniku. Zdarłam sobie skórę z łokcia, a nieznajomy zaprowadził mnie pod podcienie, osłonił własnym parasolem, podwinął mi rękaw i chusteczką oczyścił ranę. Potem otrzepał mi żakiet z błota i zaprowadził do kawiarni, żebym się uspokoiła. „Żeby mi przeszedł strach”, jak powiedział. W końcu siedliśmy przy stoliku w kawiarni Ambos Mundos. On pił koniak, ja gorącą czekoladę. – Przerwała na kilka sekund, po
czym mówiła dalej z goryczą: – Co prawda uczono mnie, że pokazywanie się w kawiarni z nieznajomym to bardzo poważny błąd dla „señority”, coś okropnie niewłaściwego, coś, co może mieć fatalne skutki dla jej reputacji… Ale ja byłam wtedy jeszcze całkiem oszołomiona. A poza tym nie byłam już „señoritą”, tylko biedną dziewczyną, która wkrótce musiałaby szukać pracy jako maszynistka albo brać do domu szycie jak matka. A on był młody, dość ładny i rozpływał się w grzecznościach wobec mnie, czego już od wielu miesięcy nikt nie robił. – Wzruszyła ramionami pod staromodnym kapeluszem. – Przypuszczam, że w moim dawnym życiu nawet bym się do niego nie odezwała. Podziękowałabym za pomoc i pobiegła do domu, do naszego eleganckiego mieszkania, tego, które matka musiała sprzedać za grosze… i nie pozwoliłabym się zaprowadzić do Ambos Mundos temu mężczyźnie, miłemu, ale mało wytwornemu, o raczej wiejskim wyglądzie, mówiącemu szybko i niewyraźnie. Ale w moim dawnym życiu nie uczyłabym się pisania na maszynie ani nie nosiłabym bucików ze zniszczonymi podeszwami… A kiedy zaczął nalegać, że odprowadzi mnie do domu, z powrotem poczułam się jak bogata señorita, chociaż okropnie wstydziłam się, że ten pan zobaczy podwórko domu, w którym zajmowałyśmy klitkę, i nie chciałam się na to zgodzić, ale… Valeriana przerwała, żeby nabrać tchu. Rodolfo mimo woli się uśmiechnął. Ojciec nigdy nikogo nie zdobywał „na siłę”. Musiał być pod wielkim wrażeniem tej pięknej dziewczyny o dobrych manierach, jeszcze niemal dziecka… Co za ironia losu, że zaprowadził ją do tej samej kawiarni, w której teraz ten nieznośny Jednoręki wygłasza perory o polityce w gronie swoich beznadziejnych koleżków! – A więc panią odprowadził… – podsumował, nie starając się ukryć drwiny w głosie. Skinęła głową z miną, która wydała się Rodolfo pełna czułości.
– Tak, wtedy wieczorem i w dwa następne. Czekał na mnie na rogu, tam, gdzie upadłam i prowadził do Ambos Mundos. Podczas naszego ostatniego spotkania powiedział mi, że jest jedynym z czterech braci, który przeżył i że po śmierci ojca odziedziczył rodzinne winnice w okolicy Cariñeny. Część z nich była blisko Longares, a pozostałe ciągnęły się przez Aguarón w kierunku gór. Przyjechał do Saragossy, żeby zakończyć transakcję z jakimś francuskim klientem i musiał następnego ranka wracać do Aguarón, gdzie mieszkał ze starą matką i służącą w rodzinnym domu. Prosił, żebym zgodziła się na kolejne spotkanie, a ja... przystałam na propozycję. Rodolfo rzucił gniewnie: – Wyobraziła sobie pani, że to potencjalny mąż, który wydobędzie panią z biedy… Kobieta ponownie wzruszyła ramionami, jakby w ogóle nie przejęła się jego sarkazmem. – To był pierwszy człowiek, który potraktował mnie jak damę, od czasu, kiedy stałam się biedna – szepnęła. – I… tak… miałam przeczucie, że ten mężczyzna w końcu poprosi mnie o rękę i, gdyby to zrobił, byłam zdecydowana przyjąć jego oświadczyny. Nie czekałam długo. Po czterech miesiącach naszych spotkań za każdym razem, kiedy przyjeżdżał do miasta w interesach, powiedział mi nagle, impulsywnie, jak to on, że jest we mnie zakochany od pierwszej chwili… i poprosił, żebym została jego żoną. Opowiedziałam mu o swojej sytuacji, ale stwierdził, że nic go nie obchodzi to, że jestem biedna, i że doskonale obejdzie się bez posagu. Kiedy braliśmy ślub w kościele w Aguarón, miał dwadzieścia siedem lat, a ja dopiero co skończyłam siedemnaście. – Czy pani go wtedy kochała? – Wtedy? Nie… Zakochałam się w nim o wiele później… Za późno… Kobieta zatopiła się w milczeniu, którego Rodolfo nie odważył się
przerwać. Podniosła szklankę z wodą i nerwowo wypiła do końca. Ze smutną miną odstawiła ją na stół. – Przynieść pani więcej? – zaproponował Rodolfo. Potrząsnęła głową. Teraz naprawdę się uśmiechnęła. Jej rozjaśniona twarz przez moment stała się twarzą tej młodej kobiety z fotografii, którą Rodolfo tak często oglądał w dzieciństwie. – Widzę, że ojciec wychował cię na prawdziwego eleganta. Rodolfo usiłował zobaczyć w jej spojrzeniu ślad kpiny czy ironii, ale nic takiego nie znalazł. W pokoju znowu zapanowała cisza. Chociaż złość i żal mijały, Rodolfo miał wrażenie, że czas się zatrzymał i spiętrzył, żeby zatopić go jak nieszczęsnego rozbitka. Po paru minutach znowu zaczęła: – Życie w Aguarón było… – przerwała, szukając odpowiednich słów. – Było tak, jakby mnie zamknięto w klatce. Spodziewałam się, że będę żyła jak moja matka, kiedy byliśmy bogaci, ale… chociaż twój ojciec nie żałował pieniędzy, żeby mnie uszczęśliwić… nawet kupił pianino, żebym mogła grać i mieć z tego rozrywkę… Rodolfo, zdziwiony, zaczął sobie przypominać. Nigdy nie widział pianina w swoim domu. Ojciec musiał się go pozbyć, kiedy udawał wdowca… – Nie mogłam się przyzwyczaić do życia na wsi. Nie rozumiałam tutejszych ludzi, a moja teściowa była władcza… bałam się jej. Tyranizowała mnie aż do śmierci. Umarła w trzy dni po narodzinach Dionisio. Moja matka też wkrótce zmarła… na apopleksję. Byłam pogrążona w smutku. Ponieważ rządami w domu zajęła się Pepita, nudziłam się i chyba coraz bardziej drażniłam twojego ojca. Mieszkaliśmy wtedy na ulicy Mayor. Wiem, że potem twój ojciec kazał zbudować wielki dom pomiędzy Aguarón a Cariñeną… – Przerwała, żeby odetchnąć. – Moją jedyną przyjaciółką była Adelina, Kreolka, którą Severo Andrade przywiózł z Kuby. Przepiękna kobieta, zawsze roześmiana i rozśpiewana… Śpiewała piosenki ze swojego
kraju, ale wiem, że w środku usychała… podobnie jak ja. Pewnie dlatego tak bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Kiedy wspominam Adelinę, dziękuję Bogu, że przyjął ją do siebie, zanim ta biedaczka zdołała się dowiedzieć o tym, co… o tym, co zrobiłam z jej mężem. Rodolfo poczuł, że ogarnia go panika. Zaczął się gwałtownie pocić. Zdjął marynarkę i rzucił ją niedbale na stół. – Chyba mi pani nie powie, że się związała z tym… starym gratem – parsknął bez tchu. – Wtedy nie był stary – uściśliła z błyskiem w oku, który dodatkowo rozzłościł Rodolfo. – Był bardzo przystojny, namiętny, bardzo pewny siebie. Czułam się przy nim o wiele bardziej ożywiona niż przy twoim ojcu. Mając dziewiętnaście lat urodziłam już dwoje dzieci, starałam się zadowolić męża, którego ceniłam, ale nie kochałam ani nie umiałam zrozumieć. Nadal gorąco pragnęłam takiego życia, jakie wiodłabym, gdyby mój ojciec nie został zrujnowany. Severo Andrade nie przestawał mnie uwodzić, aż w końcu… mu uległam. Przez pewien czas przychodził w tajemnicy do stajni, kiedy wiedzieliśmy, że twojego ojca nie będzie w domu, i tam, pośród koni… – Proszę mi oszczędzić szczegółów! Proszę mi tylko powiedzieć, czy pani związek z tym potworem trwał długo… Twarz kobiety znowu pokryła się szkarłatem. Valeriana zaprzeczyła ruchem głowy. – Odsunęłam się od niego, kiedy odkryłam, jaki jest naprawdę. Kiedy mu powiedziałam, że nie chcę go więcej widzieć, uderzył mnie w twarz, nazwał głupią dziwką i przysiągł, że się zemści… ale nie zrobił tego i w końcu dał mi spokój. Mimo zdrady nadal bardzo przyjaźniłam się z Adeliną. Była taka zabawna, z akcentem tak słodkim jak trzcinowy cukier z jej rodzinnej Kuby. Bywała u mnie w domu, a ja u niej, kiedy wiedziałam, że jej mąż pracuje w winnicy. Jednak pewnego dnia zdarzyło się nieszczęście…
– Słyszałem, jak we wsi mówiono, że złamała kark, spadając ze schodów… – mruknął Rodolfo. Potrząsnęła gwałtownie głową. – To był on! On ją zabił! Rodolfo nie był bynajmniej zaskoczony tym, co usłyszał. – Kto? Andrade? Kobieta przytaknęła. – Był bardzo skory do gniewu i od razu brał się do rękoczynów. Walczył z całym światem i wiem, że bił Adelinę za byle głupstwo. Biedaczka stale była posiniaczona… – Twarz kobiety zmarszczyła się. – Mężczyźni często biją swoje żony, to stale się zdarza, ale twój ojciec nigdy nie podniósł na mnie ręki… Rodolfo pierwszy raz odczuł, że ta kobieta jednak w końcu pokochała jego ojca. Ale dlaczego wobec tego zniknęła, a on udawał, że umarła? – Kiedyś wieczorem przyszłam do Adeliny, myśląc, że jej męża nie ma w domu. Chciałam zobaczyć maleńką Marianę, miała wtedy dwa miesiące. To było pierwsze dziecko Adeliny po kilku poronieniach, więc szalała ze szczęścia. Ja byłam wtedy w ciąży z tobą. Brakowało dwóch tygodni do porodu, w każdym razie tak twierdził lekarz. Otworzyłam drzwi… wiesz, że tam się nigdy nie zamyka drzwi na klucz. Kiedy tylko weszłam do holu, zanim zawołałam Adelinę, usłyszałam głos Severo Andrade… Odpowiadała mu krzykiem, nie bała się. Jej też nie brakowało charakteru. W pierwszym odruchu chciałam wyjść stamtąd czym prędzej i uciec do domu, żeby ten człowiek mnie nie zobaczył. Ale spojrzałam w stronę schodów. Stali tam oboje, na samym szczycie, szarpiąc się i krzycząc w półcieniu piętra. Byli tak zaciekli, że mnie zamurowało. Nie wiem, jak długo patrzyłam z holu na ich kłótnię, bojąc się nawet mrugnąć. Nagle Adelina krzyknęła, że Severo jest gorszy od samego diabła i że gdyby była mądrzejsza, na pewno wybrałaby
jego przyjaciela Fausto. Severo odpowiadał jej strasznymi wyzwiskami, rzucił się na nią, w końcu uderzył pięścią w twarz. Wtedy wydarzyło się coś, co do tej pory prześladuje mnie w nocnych koszmarach… Adelina straciła równowagę i upadła. Potoczyła się po schodach z wygiętą głową, jak szmaciana lalka. W końcu spadła na podłogę w holu, prawie u moich stóp, z szeroko otwartymi oczyma i strumykiem krwi sączącym się z ust. Rodolfo otarł pot z czoła. W sali panowała atmosfera strachu, który jego matka nadal czuła, nawet po tylu latach. – Severo zbiegł na dół, wołając ją po imieniu – ciągnęła. – Ukląkł obok niej, widziałam, jak chwyta ją za przegub ręki i dotyka szyi palcami. Potem ją uniósł i objął. Słyszałam, jak szeptał: „Nie odchodź w ten sposób, przeklęta dziwko!”. Musiałam stamtąd uciec. Starając się być cicho, szłam do wyjścia, ale kiedy chciałam otworzyć drzwi, zobaczył mnie. Wstał i natychmiast miałam go przed sobą, wielkiego jak gigant. Myślałam, że mnie też zacznie bić, ale powiedział mi tylko do ucha: „Jeżeli powiesz komuś o tym, co tu widziałaś, postaram się, żeby cała wieś się dowiedziała, że twój mąż to rogacz. Zrobię tak, że nikt cię nie będzie nazywać inaczej, tylko kurwą, i że w końcu Fausto wyrzuci cię na ulicę, bo tylko na to zasługujesz…”. Odsunął się ode mnie i głośno zawołał służącą. Remedios długo się nie pokazywała. Myślę, że biedaczka się wymknęła, kiedy tylko usłyszała ich kłótnię. Ja wróciłam do domu przerażona i tak nieprzytomna, że kręciło mi się w głowie. Nazajutrz… urodziłam ciebie. – Czy uciekła pani stamtąd przed Andrade? – odważył się spytać Rodolfo. Ze smutkiem skinęła głową. – Chciałabym, żebyś myślał, że tak było. Ale teraz, kiedy cię poznałam, chcę zyskać twój szacunek. Nie warto więc kłamać. Nie uciekłam ze strachu przed Andrade. To, co zobaczyłam u niego w domu, to była tylko kropla,
która przepełniła czarę. Uciekłam, myśląc, że gdzieś indziej znajdę swoje miejsce na ziemi. Teraz wiem, że bardzo się myliłam. – Jak się pani udało uciec? – Od lat podkradałam część pieniędzy, jakie twój ojciec dawał mi na dom i w ten sposób zebrałam pokaźną sumkę. Po urodzeniu ciebie, a poród był długi i ciężki, stale miałam gorączkę, która zatrzymała mnie w łóżku na wiele dni. Kiedy lekarz już pozwolił mi wstać, udałam, że nadal źle się czuję, aż w końcu twój ojciec, bojąc się, że mogę mieć anemię albo jeszcze coś gorszego, zażądał, żeby zobaczył mnie pewien znany lekarz z Saragossy. Ale ponieważ nie mógł wyjechać z domu, bo była akurat pora winobrania i musiał stale pilnować roboty, zarządził, że pojedzie ze mną Pepita. Sam zawiózł nas wozem na stację. W mieście wzięłyśmy dwa pokoje w pensjonacie na Coso z myślą, że nazajutrz pójdziemy do lekarza. Tej nocy uciekłam. Piechotą poszłam przez ulicę don Jaime i przez Puente de Piedra aż na Dworzec Północny, z małą walizeczką z bielizną na jeden dzień i z pieniędzmi, jakie zaoszczędziłam. Postanowiłam wsiąść do pierwszego pociągu, jaki będzie wyjeżdżał, nieważne dokąd. W końcu się znalazłam w Madrycie. Rodolfo zdjął kamizelkę i położył obok marynarki. Nie wiedział już, czy gorąco, jakie czuł, powodowała letnia temperatura czy rewelacje matki, która wyglądała jak pogrążona w złym śnie. – Miałam piękny głos. – Kobieta mówiła płynnie, jakby dopiero teraz czuła, że może opowiedzieć swoją historię. – Uczyłam się przecież śpiewu i umiałam grać na fortepianie. Byłam młoda i, pomimo trzech ciąży, nadal ładnie wyglądałam. W Madrycie udało mi się dostać do grupy kabaretowej: byłam tam chórzystką. Wiele gwiazd kabaretu tak zaczynało, więc myślałam, że i ja się wybiję. Tyle że aby osiągnąć sukces na scenie, trzeba czegoś więcej niż tylko dobrego głosu i wdzięcznej twarzyczki. Nie miałam tego
daru, który sprawia, że publiczność wyłowi cię spośród tych wszystkich skąpo ubranych dziewcząt i zwróci na ciebie uwagę. Poza tym nie dopisywało mi szczęście. Całe lata jeździłam z miasta do miasta, ze wsi do wsi, jako chórzystka na tle gwiazd kabaretu, pokazując nogi. Zawsze ze strachem, że ktoś, że nawet twój ojciec mnie rozpozna, kiedy występowaliśmy w teatrach w Saragossie. Tymczasem spotkaliśmy się w Barcelonie, dwanaście lat po tym, kiedy go opuściłam. Zaskoczony tym nowym biegiem spraw, Rodolfo podniósł wzrok. Była tak pogrążona we wspomnieniach, że nawet nie zauważyła, że na nią patrzy. – Miałam wtedy nawet solówkę. Właściciel zespołu myślał, że zaczynam być już za stara, żeby występować jako chórzystka. A ponieważ wiedział, że umiem grać na fortepianie, pomyślał, że z łaski pozwoli mi śpiewać nieprzyzwoite piosenki z własnym akompaniamentem na pianinie, z gołymi nogami i dużym dekoltem. „Piękna Valérie i jej zadziwiające pianino”! Debiutowałam tym numerem w teatrze Eldorado w Barcelonie, tam, gdzie Raquel Meller odniosła taki niesamowity sukces swoim „Medalionem”. Nie wzbudziłam zachwytu. – Smutek zmieszany z niechęcią sprawił, że jej głos osłabł. – Kiedy tej nocy wychodziłam z teatru wyjściem dla artystów, zobaczyłam twojego ojca. Stał pośród wielbicieli czekających na wyjście solistek. Przyglądał mi się uważnie. Nie z wyrzutem ani z nienawiścią, robił raczej wrażenie przygnębionego. Nie wiedziałam, czy uciekać, czy się odezwać. W końcu podeszłam do niego bardzo powoli, byłam przestraszona. „I to dla tego mnie porzuciłaś?” – to były pierwsze słowa, jakie wyszły z jego ust. Nie umiałam mu na to odpowiedzieć. Co mogłabym rzec? Wtedy zaproponował mi pójście do kawiarni, jednej z tych, które były w pobliżu teatru otwarte aż do świtu. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie jak wtedy pierwszy raz w Ambos Mundos… tyle że tej nocy w Barcelonie byliśmy już dużo starsi, bardzo rozczarowani i oboje piliśmy koniak. Myślałam, że
zasypie mnie wyrzutami, że mnie będzie znieważał, ale powiedział tylko, że przyszedł oglądać spektakl kabaretowy po tym, kiedy zakończył pewien interes i że przeżył największe w życiu wrażenie, kiedy zobaczył mnie w kostiumie „Pięknej Valérie”. Nawet się śmiał… tyle że w tym śmiechu nie było ani odrobiny radości. Potem zapytał, czy jest mi dobrze w teatralnym świecie… Tak jakby nie było widać, że ze mnie taka artystka… z trzeciego rzędu! Ale wiem, że w jego pytaniu nie było złośliwości. Po prostu taki był. Długo gawędziliśmy wtedy w kawiarni… i tej nocy się w nim zakochałam. Po jej bladych policzkach popłynęły łzy. Rodolfo zastanawiał się, jak czuł się ojciec, znajdując w tym barcelońskim kabarecie kobietę, którą tak bardzo kochał… występującą w takim numerze! Nie mógł mówić, w gardle miał gulę. Ona wytarła oczy wyjętą z torebki ładną chusteczką i mówiła dalej: – Świt już dawno minął, kiedy twój ojciec zaproponował mi, żebym rzuciła kabaret. Był gotów płacić mi co miesiąc pensję, dzięki której będę mogła wygodnie żyć, pod warunkiem, że umieści mnie tam, gdzie nikt mnie nie zna, pod fałszywym nazwiskiem, i że nigdy, pod żadnym pozorem nie wybiorę się do Saragossy ani oczywiście do Cariñeny czy do Aguarón, tam, gdzie Pepita i on wmówili wszystkim, że umarłam podczas podróży do Saragossy, w drodze na wizytę u lekarza. Poza tym powiedział, że aby chronić swoje dzieci, da mi do podpisania dokument, w którym zrzeknę się jakiegokolwiek dziedziczenia, które mogłoby mi się należeć, kiedy jego zabraknie. – A pani czym prędzej to podpisała… – podsumował Rodolfo złośliwie. – A czy miałam inny wybór? Uciekłam w świat w poszukiwaniu wolności, którą ostatecznie znienawidziłam. Bo wolność ma swoją cenę, a ja przez wiele lat co wieczór ją płaciłam… nie pieniędzmi, ale znoszeniem impertynencji, szyderstwa, pijackich zalotów i, co najgorsze, ataków
bogatych elegancików, którzy uważali, że mają prawo brać mnie do łóżka, bo jestem chórzystką w kabarecie! Oczywiście, że się na to zgodziłam! Gdyby to było możliwe, wróciłabym z twoim ojcem… W sali znów zapanowało milczenie. Rewelacje tej kobiety po prostu zaparły Rodolfo dech. Wyjął zegarek i otworzył kopertę. Siedzieli tutaj już przeszło godzinę. Czuł zmęczenie. Marzył o tym, żeby wyjść na zewnątrz i odetchnąć świeżym powietrzem. – A co do tego, że Andrade zabił żonę… – mruknął przez zęby. – Nigdy nie słyszałem żadnych takich pogłosek we wsi… Musiał dobrze ukryć całą sprawę… – Ten człowiek to wcielony diabeł! – krzyknęła głosem pełnym nienawiści. – Wiedział, jak postępować z ludźmi i umiał bardzo zręcznie uwodzić kobiety, ale w środku był samym złem. Potrafił tylko krzywdzić! Rodolfo pomyślał o Marianie. W jej żyłach płynęła krew tego łotra, ale była najsłodszą istotą, jaką w życiu spotkał. Oboje znów popadli w niewygodne milczenie, wreszcie kobieta odchrząknęła i spytała niepewnie: – Jak… umarł? Rodolfo nie musiał pytać, o kogo chodzi. – Pewnego zimnego wieczora wyszedł, nikt nie wie dlaczego, i już nie wrócił. Następnego dnia rano go znaleźli w Winnicy Bachusa. Miał wielką ranę w głowie i był zalany krwią. Powiedziano mi, że już wtedy musiał nie żyć od wielu godzin. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma. Rodolfo wyczytał z nich, a także z milczenia, że nie miała odwagi wyrazić tego słowami. – Myśli pani, kto go mógł zabić, prawda? – spytał, by zachęcić ją do mówienia. – Ty też o tym myślisz – szepnęła z lekkim uśmiechem. Rodolfo przytaknął.
– Początkowo myślałem, że mógł nieszczęśliwie upaść i więcej się nad tym nie zastanawiałem. Ale pewnego dnia, niedługo po jego śmierci, kiedy byłem w winnicy, natknąłem się na duży kamień, taki, którego używa się do budowy murów. Był na wpół zakopany w ziemi pomiędzy szczepami, jakby ktoś go chciał schować. Moją uwagę zwróciło to, że robotnicy dniówkowi dopiero co przekopywali ziemię, więc nie mogli zostawić tak dużego kamienia. W dodatku był pokryty czymś czerwonawym, koloru zaschłej krwi. Przyszło mi na myśl, że to tym kamieniem uderzono mojego ojca i że jego śmierć to nie był wypadek. Od tej chwili nie przestaję sobie zadawać pytania, kto go mógł zabić i dlaczego… – Twój ojciec był dobrym człowiekiem – powiedziała. – Szczerym i bez obłudy. Zbyt szczerym, żeby dostrzegać zawiść i złośliwość. Poza tym był strasznie uparty. Narobił sobie wielu wrogów, dlatego że zdecydowanie obstawał przy swoim. – Jak Severo Andrade… Uśmiechnęła się z zadowoleniem. – Stali się wrogami z powodu Adeliny. Obaj starali się o nią na Kubie, ale Adelina wybrała Severo. Rodolfo pomyślał, że Andrade dwa razy wygrał z ojcem. Najpierw w młodości, kiedy rywalizowali o względy tej dziewczyny, a potem po wielu latach, kiedy Andrade uwiódł ojcu żonę. Nienawiść, jaką wzbudzał w nim ten człowiek, jeszcze się wzmogła. – Myśli pani, że Andrade mógł mieć coś wspólnego ze śmiercią mojego ojca? Powoli pokiwała głową. – Musiałoby się bardzo dużo zmienić w tym diable, żeby nie był w stanie zabijać, zarówno z zimną krwią, jak w złości. – Zmarszczyła nos, jakby jadła bardzo kwaśną cytrynę i dodała: – Evaristo nadal dla was pracuje?
– Tak – odpowiedział Rodolfo, zdziwiony, że wspomniała starego administratora. – To dziwak, zresztą zawsze taki był, ale bardzo mi pomaga. Ma zadziwiającą znajomość liczb i wie, gdzie leży każdy dokument… Oprócz tego, który jest mi teraz najbardziej potrzebny – dodał w myśli. – Bez Evaristo zwariowałbym już pierwszego dnia. Jednak, mimo jego pomocy, ciągle jeszcze jestem zdezorientowany. Nie jest mi łatwo wszystko ogarnąć. – Nie ufaj Evaristo. Nie jest lojalny! – stwierdziła zdecydowanie. – Ojciec mu ufał. Dlaczego ja miałbym go podejrzewać? Jeszcze nie skończył zdania, kiedy przyszły mu na myśl działania ojca, których dokumentację administrator starał się zdobyć już od lutego, a także zaginiona umowa kupna–sprzedaży młyna. A jeżeli ta kobieta ma rację? Evaristo znał swoją pracę i miał w małym palcu wszystkie procedury administracyjne. To, że potrzebował tylu miesięcy na zdobycie zwykłych kopii, nie było logiczne. Jakim cudem przedtem na to nie wpadł? – Twojemu ojcu podobały się wszystkie decyzje tego człowieka – odparła. – Uważał go za swojego najlepszego przyjaciela, tymczasem Evaristo był zawsze zawistny i chciwy. Znienawidziłam go od pierwszego wejrzenia. Patrzył na mnie jak na ladacznicę i sprawiał, że czułam się jak intruz. Od początku miałam wrażenie, że robił jakieś machinacje za plecami twego ojca i że go okradał… A ten biedak z niczego sobie nie zdawał sprawy! – Potrząsnęła głową. – Nigdy nie umiał dobierać sobie przyjaciół… – Przerwała i dodała z gorzką ironią: – Z żoną też nie poszło mu najlepiej. – Czy udało się pani go ostrzec? – Kiedyś chciałam mu powiedzieć o swoich podejrzeniach, ale odpowiedział, że nie powinnam się mieszać do spraw mężczyzn, więc nie wróciłam już do tego tematu. – Dotknęła chusteczką oczu i schowała ją do
torby. – Zrób to dla mnie: bardzo uważaj na każdy dokument, który Evaristo daje ci do podpisu i nie przestawaj go pilnować. – Nagle uniosła głowę i spojrzała w oczy Rodolfo tak szybko, że nie zdążył odwrócić wzroku. – Mówiłeś, że masz kłopoty z pieniędzmi. Ja… zgromadziłam przez te lata trochę oszczędności, poza tym daję lekcje gry na fortepianie zamożnym dziewczynkom z Huesca. Mogę się obejść bez twojej pensji… – Señora! – przerwał Rodolfo, mimo woli wzruszony tym niespodziewanym gestem. – Mój ojciec chciał, żeby pani dostawała te pieniądze i będzie je pani miała… W każdym razie dopóki będę je mógł pani płacić. Nie mówmy o tym więcej. Wstał od stołu. Musi stąd wyjść, jeżeli nie chce się udusić unoszącą się tu mieszanką melancholii i rozczarowania.Włożył kamizelkę, marynarkę zarzucił na lewe ramię i sięgnął po kapelusz. – Nie zobaczę cię już, prawda? – szepnęła. W oczach miała smutek, którego nie próbowała już ukrywać. – To raczej niemożliwe, señora. Opanowany nagłym oszołomieniem, które sparaliżowało mu język, Rodolfo krzywo się uśmiechnął, odwrócił i wyszedł, nie patrząc już na niespodziewanie odnalezioną matkę… Ciągle jeszcze nie wiedział, czy czuł dla niej coś w rodzaju szacunku, czy tylko pogardę.
29
Stan ducha Rodolfo, fatalny od czasu, kiedy obaj z Onofre wyjechali z Huesca, w miarę, jak hispano-suiza zbliżała się do Saragossy, jeszcze się pogarszał. Upał z każdą chwilą bardziej dawał się we znaki. Rodolfo wyszedł z Banco de Aragón, nie wkładając marynarki. Kiedy tylko wsiadł do auta, zrzucił też kamizelkę, a w połowie drogi zerwał z siebie krawat i rozpiął kilka guzików koszuli. Mimo to był spocony i współczuł Onofre ubranemu w liberię, która ocierała mu kark. Sugerował mu, żeby zdjął kurtkę, ale od czasu, kiedy Don Fausto wiele lat temu podniósł go do godności szofera, Onofre stał się bardzo drażliwy na punkcie form i odmówił, niemal obrażony. Rodolfo milczał przez większość podróży, rozmyślając o spotkaniu w banku. Wiedział, że reakcją Amalii i Jednorękiego na odnalezienie matki będzie absolutne przerażenie. Myślał również, że siostrę zdenerwuje zwłaszcza wiadomość, że jest córką kobiety, która porzuciła męża i dzieci, żeby skończyć jako marna aktorka kabaretowa… Ale Dionisio? Rodolfo dobrze widział, jak brat walczy, żeby przestać pić. Czy zdoła przyjąć do wiadomości tak wstydliwy sekret, czy z powrotem wpadnie w szpony taniego wina? Od czasu rozmowy w banku Rodolfo myślał o Evaristo jak najgorzej. Dawniej również nie pałał do niego szczególną sympatią, ale potrafił docenić pracowitość i lojalność administratora. Po rozmowie z kobietą, której nie chciał nazywać matką, zaczynał jednak wątpić w jego uczuciwość. Rodolfo
sięgnął po marynarkę, wyjął z kieszeni chustkę i otarł pot z czoła. Ależ był głupcem! Czy Evaristo knuł coś za jego plecami, czy nie, on sam powinien był zająć się szukaniem dokumentów, a nie tracić sześć miesięcy, nie kiwając nawet palcem w tej sprawie! Nagle przypomniał sobie Bartolomé. Czworooki już od ponad roku pracował dla znanego adwokata w Saragossie i miał stosunki, których zazdrościli mu wszyscy koledzy, o wiele dłużej pracujący w tym zawodzie. Stał się nawet członkiem Casino Mercantil. On na pewno będzie wiedział, od czego zacząć poszukiwania! Rodolfo postanowił wykorzystać tę podróż na wizytę w jego kancelarii. Wydobył zegarek z kieszeni i sprawdził godzinę. Była trzecia po południu. O tej porze w biurze nie będzie nikogo. Pomyślał, że powinien zajrzeć tam po piątej. A może kancelaria będzie zamknięta? W sierpniu ważni ludzie uciekali przed upałami do swoich letnich willi albo do wód… Zdecydował w końcu, że poszuka go w domu. Kiedy auto jechało już po ulicy Arrabal w Saragossie w stronę Puente de Piedra, żeby przekroczyć rzekę Ebro i przejechać przez miasto, Rodolfo postanowił zatrzymać się w hotelu. Nocowanie w domu Amalii, jak nakazywała rodzinna tradycja, uznał w zaistniałej sytuacji za nie do pomyślenia. Poza tym w ten sposób będzie miał więcej czasu na rozmowę z przyjacielem. Będzie nawet mógł zaprosić go na kolację. Już od dawno nie rozmawiał z nikim spokojnie. – Onofre… – Słucham, Don Rodolfo. – Wysadź mnie na Coso, przed hotelem Florida. Mam w Saragossie kilka spraw do załatwienia i tam przenocuję. Ty jedź do domu i powiedz Doñi Solange, że wrócę pociągiem jutro rano. – Poczuł smutek na myśl, że tej nocy nie zaśnie w ramionach Solange, ale nie mógł opóźniać sprawy Evaristo. – Liczę na to, że będziesz czekał na mnie na stacji. Znasz rozkład
jazdy. – Jak pan każe, Don Rodolfo… Od chwili, kiedy zabrał swojego pana spod banku, Onofre zadawał sobie pytanie, dlaczego pan wyszedł stamtąd taki załamany, jednak nie dał po sobie poznać, jak bardzo jest tym zaintrygowany. Kiedy Rodolfo wszedł do recepcji hotelu Florida, trzymając w ręku małą walizeczkę, zdał sobie nagle sprawę, że wybrał hotel na tej samej ulicy, na której mieszkała jego matka, kiedy dwadzieścia cztery lata temu uciekła z domu. Przypomniał sobie Pepitę. Jak mogła zareagować ta biedaczka, wtedy młodziutka, która nigdy nie opuściła rodzinnej wsi, na wieść, że jej pani uciekła, zostawiając ją samą w mieście? Czy to ona wymyśliła wybieg z jej śmiercią, czy też był to pomysł ojca? Recepcjonista, suchy i dojrzały jak dzwonko tuńczyka, nie drgnął nawet na widok młodego człowieka z małą walizką, krawatem w prawej ręce oraz marynarką i kamizelką na lewym ramieniu. Tego dnia było naprawdę bardzo gorąco. Wybrał dla Rodolfo pokój z widokiem na Coso, podkreślając, że będzie tam miał bieżącą wodę i własną łazienkę. Dał mu się wpisać do księgi gości i wręczył klucz. Kiedy tylko Rodolfo znalazł się we własnym pokoju na pierwszym piętrze, powiesił kapelusz na wieszaku przy drzwiach. Postawił walizkę, powiesił marynarkę na oparciu krzesła, a na niej krawat, zrzucił koszulę, buty i spodnie i w bieliźnie położył się na łóżku. Leżąc na wznak, z rękami pod głową jakiś czas się wpatrywał w sufit. Nie miał ochoty jeść ani palić, a już z pewnością decydować, co ma zrobić z niewygodną prawdą o własnej matce. Hałas ulicy, wpadający przez otwarte okno wraz z falami gorąca, przypomniał mu gwar bulwaru Montparnasse. Jak bardzo odległe to były czasy… Wstał z łóżka i podszedł do okna. Zaciągnął drewnianą żaluzję, żeby
uniknąć kolejnych fal gorąca. W półmroku poszukał zegarka w kieszeni spodni. Sprawdził godzinę. Była za kwadrans piąta. Przeleżał w łóżku całą godzinę! Wszedł do łazienki i nalał do wanny letniej wody. Ponad pół godziny moczył się i mydlił, korzystając z luksusu bieżącej wody – czegoś, o czym w oddalonym od cywilizacji Casa de la Loma nie było mowy. Wytarł się do sucha i założył świeże ubrania. Zszedł do recepcji, włożył kapelusz i wyszedł na Coso. W dalszym ciągu panował nieznośny upał. Kiedy dotarł na plac Constitución, wszedł do Café Royalty, z okien której widać było wznoszący się pośrodku pomnik Męczenników, a także Gran Hotel de Europa. Zjadł przekąskę, przypatrując się jadącym tramwajom, wozom, autom i nielicznym przechodniom. Plac został w zeszłym roku wybrukowany i teraz wyglądał bardzo okazale. Rodolfo poprosił o filiżankę kawy, w końcu o kieliszek koniaku. Siedział tam, paląc jednego papierosa za drugim i popijając bursztynowy napój, który zawsze przypominał mu ojca, wielkiego miłośnika tego trunku. O szóstej zapłacił i wyszedł. Kancelaria, w której pracował Bartolomé, mieściła się w jednej z rezydencji na Paseo de la Independencia, po przeciwnej stronie niż dom Amalii, najbliżej placu Constitución. Okrążył pomnik Męczenników i ruszył przez Paseo. Chciał wierzyć, że o tej porze siostra z pewnością huśta się w fotelu w swoim saloniku, wzdychjając i wachlując się, a Silvestre dzieli się radykalnymi poglądami politycznymi z koleżkami w Ambos Mundos, jednak na wszelki wypadek uważnie przypatrywał się przechodniom. Za nic na świecie nie chciałby teraz spotkać swojego szwagra. Udało mu się pomyślnie dotrzeć do celu. Wszedł na patio i przeszedł przez elegancki hol o lśniącej posadzce z marmuru. Kiedy czekał na windę, żeby wjechać na drugie piętro, nagle z budki, jak królik z kapelusza, wyskoczył portier. Był to elegancki, mniej więcej czterdziestoletni
mężczyzna w mundurze podobnym do generalskiego. Na jego widok Rodolfo stanął na baczność. – W czym mogę pomóc, kawalerze? – Idę do kancelarii Don Alberto Nogalesa. Portier spojrzał na niego, jakby nie był przy zdrowych zmysłach. – Nie ma nikogo, señor. W sierpniu Don Alberto zawsze zamyka biuro na trzy tygodnie. Kancelaria będzie otwarta dopiero w przyszłym tygodniu. Mimo że Rodolfo liczył się z taką możliwością, był zawiedziony. Rozchmurzył się na myśl, że może przecież odwiedzić Bartolomé w domu. Przyjaciel mieszkał niedaleko, w obszernym mieszkaniu na ulicy Alfonso, dokąd jego rodzina przeprowadziła się po tym, kiedy firma jego ojca dużo zarobiła, wykonując wiele prac dla miasta. Wrócił na plac Constitución i z powrotem na Coso Alto, by dojść do ulicy Alfonso. W holu budynku sprawny portier, choć mniej wytworny i wygadany od poprzedniego, poinformował go, że rodzina Contreras jest na wakacjach w Salou i że Don Bartolomé wyjechał do Santander, by złożyć uszanowanie rodzicom swojej narzeczonej. Rodolfo wyszedł z powrotem na ulicę, zaskoczony małżeńskimi planami przyjaciela i wściekły na siebie. Jak mógł przypuścić, że Bartolomé zostanie w mieście podczas takich upałów, w samym środku lata? Nie powinien był odsyłać Onofre do domu. Teraz nie miał auta, a było już za późno, żeby wracać pociągiem. Nic w tym fatalnym dniu mu się nie udawało, w dodatku musiał samotnie spędzić resztę dnia i noc. Przy tym to, czego się dzisiaj dowiedział, coraz bardziej go dręczyło. Uznał, że najlepiej będzie napisać list do Bartolomé i poradzić się w sprawie swoich wątpliwości dotyczących Evaristo, po czym znowu tu przyjechać, żeby zbadać rejestry handlowe. Miał nadzieję, że Solange zechce mu towarzyszyć. Niezdecydowany, zatrzymał się na środku chodnika. Był zakłopotany
i rozpaczliwie chciał z kimś porozmawiać, nie miał jednak zamiaru pójść do Amalii. Najpierw musiał przemyśleć to, czego dowiedział się od matki, dopiero później postanowi, jak to powiedzieć rodzeństwu. I wtedy przypomniał sobie o Marianie. Ruszył przez Paseo de la Independencia w przeciwną stronę niż plac Constitución, znów obawiając się, że może spotkać siostrę lub szwagra. Dotarł jednak na plac Aragón, nie spotykając rodziny. Przeszedł przez plac na Paseo de Sagasta. Spodobał mu się spokój, panujący na tej ulicy wysadzanej drzewami, z pięknymi domami i rezydencjami o najwyżej trzech, czterech piętrach, z uroczymi balkonami i wykuszami. Przed domem Mariany grupa dzieci w cieniu drzewa kopała starą piłkę. Ominął je i wszedł do środka. Szybko przywitał się ze starą portierką, która mu się przyjrzała, ale nie spytała, dokąd idzie. Wszedł na pierwsze piętro, zatrzymał się przed drzwiami i nacisnął dzwonek. Usłyszał kroki i już po chwili ktoś otworzył. Rodolfo zobaczył utkwiony w siebie wzrok sztywnej służącej. Zdjął kapelusz i przedstawił się, mówiąc, że przyszedł odwiedzić panią. Służąca zaprowadziła go do saloniku, w którym kilka miesięcy temu byli razem z Solange. Rodolfo nie usiadł. Starał się nie patrzeć na ślubne zdjęcie Mariany. Wygląd jej zmarłego męża zawsze budził w nim nieufność, a teraz, kiedy już wiedział, jak ten bydlak ją traktował, tym bardziej go denerwował. Po krótkiej chwili weszła Mariana. Miała na sobie lekką białą suknię o prostym kroju, zapinaną z przodu i jedwabny szal, również biały, który włożyła na głowę jak diadem, żeby odgarnąć włosy z czoła. Na widok Rodolfo oczy jej zabłysły. – Rodolfo, co za niespodzianka! – Widząc go samego, spytała zdziwiona: – Dlaczego Solange nie przyszła? – Musiałem w pewnej sprawie wyjechać do Huesca…
Rodolfo przerwał w połowie zdania. Przypomniał sobie jeszcze jedną przykrą prawdę, którą dziś poznał. Musi bardzo uważać, żeby nie rozmawiać z Marianą o śmierci jej matki. Nie powinien poruszać tego tematu… Przyjrzała mu się uważnie. Był blady, miał smutne oczy, a w kącikach ust gorycz. – Widzę, że masz jakieś zmartwienie… – szepnęła. – Chyba nie stało się nic… złego? Rodolfo tylko się uśmiechnął i wzruszył ramionami. Mariana wskazała niską kanapę pod swoim ślubnym portretem. – Siadaj i opowiadaj, co się stało. Tak jak wtedy, kiedy byliśmy mali. Posłuchał. Otuchy dodała mu myśl, że może rozmawiać z przyjaciółką jak w tamtych dawnych czasach, kiedy życie składało się z samych pewnych rzeczy, a problemy były czymś zupełnie obcym, nigdy nie wychodziły poza biuro ojca. – Chcesz się napić kawy czy wolisz koniak, żeby się uspokoić? – spytała. – Wolałbym kawę. Już dzisiaj piłem koniak. Mariana wyszła na korytarz i zawołała służącą, która musiała być blisko, bo zaraz usłyszał jej kroki. Poprosiła o kawę i ciastka. Wróciła i usiadła naprzeciwko Rodolfo w jednym z foteli, modnie zakładając nogę na nogę. Spojrzała wyczekująco. On, wciśnięty w kąt kanapy, wyjął paczkę papierosów. – Pozwolisz? Z uśmiechem podsunęła mu popielniczkę. Rodolfo przypomniał sobie, że widział ją z papierosem i chciał poczęstować, ale odmówiła. Zapalił, zaciągnął się i szepnął: – Dorastałem, wierząc, że matka umarła niedługo po moim urodzeniu. Całe dzieciństwo oglądałem jej starą fotografię, która nadal wisi nad kominkiem w jadalni. Czasami nawet czułem się winny, że oddała swoje
życie w zamian za moje. – Rodolfo przełknął gorzką ślinę i dodał nieco głośniej: – Dzisiaj odkryłem, że moja matka żyje. Mariana ze zdumienia otworzyła szeroko oczy. Spodziewała się, że Rodolfo opowie jej o jakimś zatargu z bratem albo sporach z Solange, ale czegoś takiego – nigdy. Zaciągnął się głęboko kilka razy i mówił dalej: – Ta kobieta porzuciła męża i dzieci. A żeby uniknąć tego, że wszyscy w okolicy się dowiedzą, ojciec rozgłosił kłamliwą wiadomość o jej śmierci… pomogła mu w tym Pepita. – Rodolfo potrząsnął głową. – Gdyby ktoś mi opowiedział podobną historię, powiedziałbym, że jest bezczelny. Weszła służąca. Kiedy podawała kawę, Rodolfo i Mariana milczeli. Dopiero kiedy wyszła, Rodolfo wypił łyk parującego, czarnego płynu, odetchnął głęboko i opowiedział Marianie o tym, jak dowiedział się, że jego ojciec przez wiele lat co miesiąc płacił dużą kwotę jakiejś kobiecie mieszkającej w Huesca. O tym, że w związku z tym posądził ojca o posiadanie kochanki. Opisał swoją podróż do Huesca i rozmowę z tą kobietą – dojrzałą, rozczarowaną, która ukrywa się pod fałszywym nazwiskiem i która, jak się okazało, jest jego matką – do niedawna tylko cudowną wróżką z dziecięcych baśni. Kiedy skończył, zgasił papierosa w popielniczce, dopił kawę i opadł na kanapę. Mariana była pod takim wrażeniem, że nie mogła znaleźć słów. Usiadła obok Rodolfo i położyła mu rękę na ramieniu. Ten gest przyniósł mu większą ulgę niż milion słów. – I teraz… jak mam o tym opowiedzieć rodzeństwu? – mówił dalej po chwili. – No, Amalia, prawdę mówiąc, mnie nie martwi. Ta małpa chyba sama to załatwi. Myślę nawet, że prawie na pewno pojedzie do Huesca i wydrapie oczy tej kobiecie. – Roześmiał się sarkastycznie. – Ale co
z Dionisio? Już od kilku tygodni nie pije… Ta wiadomość może go powalić! Nie wiem, co mam robić. – Przede wszystkim powinieneś o tym powiedzieć Solange – zasugerowała w końcu Mariana po chwili zastanowienia. – Przypuszczam, że twoja siostra by mnie skrytykowała, gdyby słyszała to, co teraz mówię, ale myślę, że każdy mężczyzna powinien wszystkie ważne decyzje podejmować razem z żoną… – Skrzywiła usta. – Choć Ernesto nigdy w niczym się mnie nie radził... – Poklepała Rodolfo po ramieniu. – Tak, przede wszystkim porozmawiaj z Solange. Jest bardzo młoda, ale bynajmniej nie głupia. Poza tym bardzo się stara pomóc Dionisio. Na pewno we dwoje dojdziecie do jakiegoś mądrego wniosku. Napięta twarz Rodolfo się rozluźniła. Wziął ręce Mariany w swoje i uścisnął z wdzięcznością. – Nie masz pojęcia, jak mi pomogło, że ci opowiedziałem tę straszną historię! – wykrzyknął. – Jak to wspaniale, że nasza przyjaźń nie skończyła się mimo tylu lat, które spędziliśmy osobno… Jesteś dla mnie o wiele bliższą siostrą niż Amalia!
30
Solange
położyła się sama do łóżka, które razem z Rodolfo wybrali
w Saragossie wiele miesięcy temu. Kiedy dotknęła prześcieradeł, pachnących i chłodnych – bo pomimo całodziennego upału w nocy do sypialni wlewało się chłodne powietrze z gór – z powrotem zobaczyła twarz Dionisio. Nigdy nie sądziła, że tak się jej spodoba smak jego ust, jego zapach, dotyk jego ciała… Od kiedy całowali się w saloniku, unikała spotkania z Dionisio. Zanim stawi czoła dreszczom pożądania, jakie czuła, kiedy była blisko niego, musi poważnie zastanowić się nad swoim życiem w tym domu. Już od wielu tygodni próbowała się zająć tysiącem drobiazgów, żeby pozbyć się wątpliwości, które ostatnio zagościły w jej myślach. Chciała kochać Rodolfo z takim samym zaangażowaniem, jak wówczas, kiedy swawolili na wąskim łóżku na poddaszu na bulwarze Montparnasse. Pragnęła stać się taką żoną, jaką, jak przypuszczała, wszyscy chcieli ją widzieć – kobietą umiejącą zarządzać domem i wspierającą męża. Chciała przestrzegać obyczajów, których nie rozumiała – tylko po to, żeby zrobić przyjemność mężczyźnie, w którym zakochała się w Paryżu. Nie mogła jednak walczyć z pustką we własnym wnętrzu, która robiła się coraz większa, ani z uczuciem, że popełniła błąd, podążając za Rodolfo aż tutaj. Z każdym dniem coraz bardziej tęskniła za Marcelem i jego serdecznym uśmiechem, za rodzicami, którzy nadal nie odpowiadali na jej listy, za wizytami u tante Mathilde
i rozrywkami, które teraz, kiedy wspominała je podczas długich godzin nudy, wydawały jej się o wiele wspanialsze, niż były naprawdę. Miłość, jaką okazywał jej Rodolfo, szukając jej ciała w sypialni, już nie zaspokajała jej tak jak dawniej. Na próżno szukała w jego oczach tego nieskończonego zachwytu, który w Paryżu sprawiał, że czuła się jak bogini. Natomiast tego ranka pocałunek Dionisio z powrotem obudził w niej radość i poczucie, że jest bezgranicznie uwielbiana. Wstała. Podeszła do nocnego stolika. W słabym świetle księżyca, który oświetlał szczyty gór Algairén, zaczęła szperać w szufladce, aż znalazła ostatnią paczkę papierosów, przywiezioną jeszcze z Paryża, i małą złotą zapalniczkę. Zbliżyła się do fotela, niedawno pokrytego na nowo kretonem w kwiaty, który sama wybrała w Saragossie. Kiedy fotel był już odnowiony, kazała ustawić go przy oknie. Mogła stąd patrzeć na winorośle, których rzędy ciągnęły się aż do podnóża gór, a nocą – w rozgwieżdżone niebo. Siadła w fotelu i zapaliła papierosa, bez cygarniczki. Zaciągnęła się łapczywie, aż zaczęło jej się robić niedobrze. Wyrzuciła niedopałek przez okno. Siedziała dłuższy czas bez ruchu, wpatrzona nieobecnym wzrokiem w wyraźnie widoczne w nocy gwiazdy, z paczką papierosów i zapalniczką na kolanach. Wtedy w pełni zdała sobie sprawę, czego pragnie. Zerwała się tak szybko, że papierosy i zapalniczka spadły na podłogę. Nie zadała sobie jednak trudu, żeby je podnieść. Podbiegła do komody, gdzie Lali codziennie wieczorem zostawiała dzbanek wody świeżo wyciągniętej ze studni i dwie szklanki. Solange miała już napełnić jedną, kiedy przyszło jej na myśl, że kubek mleka najlepiej uspokoiłby jej nerwy. Postanowiła zejść do kuchni. O tej porze nie mogła jej już obsłużyć żadna ze służących. Wszystkie poszły do domku dla służby, gdzie miały swoje sypialnie, ale uznała, że sama sobie poradzi. W sypialni się dusiła – wyjście dobrze jej zrobi. Poprawiła nocną koszulę z jedwabiu barwy kości słoniowej, podeszła do
łóżka i pociągnęła za wyłącznik w kształcie gruszki. Pokój rozjaśniło słabe światełko. Mimo że mieszkała tu już długo, ciągle nie mogła się przyzwyczaić do tak słabego oświetlenia. Wsunęła stopy w pantofle i zapałką zapaliła świecę, której zazwyczaj używali oboje z Rodolfo, kiedy wychodzili nocą z sypialni. Trzymając wysoko lichtarz, ostrożnie szła po kamiennych płytach korytarza, jak lunatyczka. Cisza panująca w domu wydała się jej upiorna. Kiedy już minęła korytarz, podniosła wzrok. Przeraziła się tak, że omal nie wypuściła świecy z rąk. Z uchylonych drzwi swojego pokoju patrzył na nią Dionisio. Nogawki starych spodni zwisały mu nad stopami, obutymi w pośpiechu w płócienne pantofle. Rozpięta koszula odkrywała częściowo pierś. Obok stał oczywiście Sandokán. – Co ty tu robisz? Wzruszył ramionami z uśmiechem, jak dzieciak, którego przyłapano na kradzieży cukierków. – Nie spałem… i usłyszałem, że otwierasz drzwi sypialni. Chciałem tylko sprawdzić, czy się dobrze czujesz. Serce Solange zaczęło bić szybciej. – Ależ oczywiście, że się dobrze czuję! – zawołała, żeby ukryć zmieszanie. – Schodzę do kuchni po szklankę mleka. – Pójdę z tobą. Dionisio chwycił Sandokána za kark i wepchnął go z powrotem do sypialni. Zamknął drzwi i wrócił do Solange. – Tak będzie lepiej, przynajmniej się o niego nie potkniemy. Moglibyśmy spaść ze schodów! Solange nagle uświadomiła sobie, że Dionisio i ona są teraz w domu zupełnie sami, a on wyszedł z sypialni bez narzucenia czegoś na koszulę.
Poczuła dreszcz. – Nie trzeba. Mogę pójść sama. Dionisio spokojnie wyjął jej z ręki lichtarz. Wziął ją za ramię, żeby podprowadzić do schodów, jednak dotknięcie jej ciała zrobiło na nim takie wrażenie, że natychmiast ją puścił. Rozsądek mówił mu, że powinien trzymać się z dala od Solange, jak to robił przez cały dzień, jednak pragnienie przebywania blisko niej było zbyt silne. – Kiedy byłem mały, odkryłem, gdzie nasza kucharka chowa obwarzanki i mleko, które zostało po całym dniu – szepnął, żeby jakoś opanować demona pokusy. – Rodolfo i ja często schodziliśmy w nocy i urządzaliśmy sobie ucztę. Pewnie Ramonica chowa teraz jedzenie w tym samym miejscu. Pokażę ci… – Zaczął schodzić po schodach. – Idziemy? Pozwoliła mu się prowadzić. Chciała wrócić do sypialni i zamknąć drzwi na klucz, żeby nie móc wyjść, jednak równocześnie bardzo pragnęła towarzystwa Dionisio. Serce waliło jej tak, jakby miała w piersi tysiąc bębnów, a w dole brzucha czuła pożądanie – tak silne, jak tego wieczoru, kiedy pierwszy raz wchodziła na poddasze do studia Rodolfo… Była na niego wściekła. Dlaczego pojechał do Huesca bez niej? Głos Dionisio przerwał te rozmyślania. – Trzymaj się poręczy, wtedy w tym mroku się nie potkniesz. Posłuchała. Schodzili na dół w milczeniu. Każde starało się stłumić pożądanie… Na dole Dionisio poszedł przodem, oświetlając jej drogę do kuchni. Zaczynał żałować, że zaproponował jej swoje towarzystwo. Sama bliskość Solange tak go wzburzała, że zaczął coś pleść bez ładu i składu, żeby choć trochę opanować podniecenie. – Kiedy ojciec kazał tu założyć elektryczność, nie zakładał jej we wszystkich pokojach ani w korytarzach, bo była za droga. Czasem potrafił
być strasznym skąpcem. Pchnął drzwi. Promienie księżyca, wpadające przez okno, zmieszane ze słabym światłem świecy nadawały kuchni widmowego wyglądu. Dionisio włączył światło. – Tak lepiej, prawda? Solange, skrępowana, skinęła głową. Z każdą sekundą coraz bardziej pragnęła całować Dionisio. Co się z nią działo? Zawsze przecież była panią samej siebie. Kiedy oddawała się Rodolfo, już przedtem zdecydowała, że to właśnie on będzie tym pierwszym, który da jej cielesną rozkosz. Więc dlaczego od chwili, kiedy poczuła na swoich wargach usta Dionisio, miała wrażenie, że to właśnie jego ciało jest tym właściwym? Zrezygnowana, szła za szwagrem do drzwi spiżarni. Kiedy Dionisio je otworzył, zawiasy zaskrzypiały. Ze świecą w ręku weszli do długiego, wąskiego pomieszczenia bez światła elektrycznego. Ściany były zastawione półkami z dzbanami, słojami i półmiskami z jedzeniem, przykrytymi czystymi ściereczkami. Były tam dwa okienka. W jednym z nich stała chłodziarka. Dionisio ją otworzył. Solange w półmroku dostrzegła wiszące kiełbasy, pojemniki, których zawartości nie mogła rozpoznać, wreszcie jakieś jarzyny. Dionisio wyjął szklany słój z mlekiem. Zamknął z powrotem chłodziarkę, odwrócił się i podniósł ściereczkę przykrywającą jedną z tac stojących na półce. – Głodna jesteś? Tu są ciasteczka, chyba dzisiejsze. Potrząsnęła przecząco głową. Nerwy zacisnęły jej żołądek, nie byłaby w stanie zjeść nawet kęsa. Dionisio spróbował przecisnąć się pomiędzy nią a półkami, szukając kubka, ale przestrzeń była tak wąska, że poczuła na piersi jego ramię. Zadrżał. Przez jedwab koszulki poczuł nawet jej sutki. Już nie był w stanie się cofnąć.
Z najwyższym wysiłkiem postawił słój i lichtarz na półce. Kiedy miał już wolne ręce, położył je delikatnie na policzkach Solange. Dziewczyna zadrżała. – Powinienem był zostać na górze… – wyszeptał Dionisio. Przysunął się bliżej i ucałował czoło Solange, potem jej powieki, w końcu nosek. – Myślałem, że będę w stanie się opanować, ale nie mogę walczyć z tym, co czuję. Kocham cię tak, jak nigdy nie kochałem nikogo w życiu! I pragnę cię. Nie możesz sobie wyobrazić, jak bardzo cię pragnę! Wiem, że to źle… ale nie potrafię tego opanować… Jego wargi, ciepłe i miękkie, opadły na usta Solange. Nie broniła się. Wiedziała, że tak musi być, że już nie zdoła uciec przed tym mężczyzną, którego sama wydobyła z dna… Stała wciśnięta pomiędzy ciało Dionisio a zapełnione jedzeniem półki. Całowali się, smakując każdą kroplę śliny, dotyk zderzających się języków ześlizgujących się na zęby, dreszcz na szyi pod dotknięciem warg… W końcu oboje stracili oddech i musieli się rozdzielić, by odetchnąć. Po chwili znów porwał ją w ramiona i zaczął szukać jej ust, by wycisnąć na nich pocałunek, jeszcze dłuższy niż poprzedni. Solange czuła jego tors na swoich piersiach, jego duże dłonie, walczące z szeleczkami koszulki, by ją zsunąć z jej ramion. Myślała, że umrze z czystej rozkoszy. Nie odrywając warg od jego ust, pomogła mu opuścić śliskie okrycie na dół. Czuła, jak koszulka opada jej na stopy i odsunęła ją na bok nogą. Wiedziała, że Dionisio rozpiął spodnie, które opadły mu na płócienne pantofle z podeszwą ze sznurka. Wtedy Solange zarzuciła mu ramiona na szyję, stanęła na palcach i gdy poczuła ruch jego członka, podskoczyła i objęła mu biodra nogami, by mógł łatwiej w nią wejść. Trzymał ją mocno za pośladki i namiętnie uderzał, tak mocno, że stojące nad nimi słoiki zaczęły się chwiać. Trzy z nich się przewróciły i rozbiły o posadzkę z ogłuszającym trzaskiem. W ogóle nie zwrócili uwagi na hałas,
na odpryski szkła rozsypane w całym pomieszczeniu ani na ziarnka ryżu, soczewicy i cieciorki, które rozsypały się po posadzce. Istniały tylko ich ciała, uwikłane w siatkę potu, westchnień, rozkoszy i lęku przed uczuciem, które było silniejsze od rozsądku. Kiedy wreszcie się rozdzielili, oboje wiedzieli, co będzie później. Nie musieli nic mówić. Dionisio wciągnął spodnie. Schylił się, podniósł z podłogi koszulkę Solange, otrzepał z warstwy szkła, ostrożnie wygładził i podał jej. Zakryła nagość, wzięła lichtarz i pozwoliła, by Dionisio wziął ją na ręce jak małą dziewczynkę i wyniósł ze spiżarni, starając się nie skaleczyć stóp o rozbite szkło. Zanim wyszli z kuchni, Solange wyciągnęła rękę i zgasiła światło. Żadne z dwojga się nie przejęło bałaganem, jaki zostawili po sobie. Solange nawet przez minutę nie pomyślała o tych szczegółach, którymi może zająć się służba, zaś Dionisio był pewien, że przesądna Ramonica na pewno znajdzie jakieś tajemnicze wyjaśnienie dla stłuczonych słoików. Najwyżej poleci Onofre sprawdzenie okienek, czy nie przedostał się tamtędy jakiś kot… Dionisio zaniósł Solange po schodach do drzwi swojej sypialni. Ona, nadal w jego ramionach, przekręciła zatrzask. Nie zwracając uwagi na Sandokána, który przyjął ich z entuzjazmem i chciał lizać stopy swemu panu, Dionisio zaniósł swój cenny ciężar na łóżko i położył na prześcieradłach tak ostrożnie, jakby układał delikatną porcelanę. Wziął Sandokána za obrożę i podprowadził do drzwi. Psu bynajmniej nie spodobało się to, co go czeka, ale był zbyt posłuszny, żeby się sprzeciwiać. Dionisio otworzył drzwi i wypchnął go na korytarz. Zwierzę zaprotestowało cichym piskiem. Nie był przyzwyczajony do rozstań ze swoim panem. Ten pogłaskał go czule po karku i za uszami. – Przykro mi, kolego. Wiem, że to niesprawiedliwe, ale cóż… musisz mnie zrozumieć… – szepnął i zamknął drzwi.
Wrócił do łóżka i serce gwałtownie mu podskoczyło. Solange ponownie pozbyła się koszulki i czekała na niego, leżąc na wznak, z rękami pod głową. Patrzył na nią z niewiarygodnym zachwytem. Już od wielu lat nie widział nagiej kobiety, a tym bardziej takiej śnieżnej piękności jak Solange. Wiedział jednak, że teraz, kiedy już zaspokoił pierwszą żądzę, powinien dawać jej rozkosz delikatnie i z czułością, jakby składał ofiarę jakiejś bogini. Objął rękoma twarz Solange, przysunął usta do jej warg i ucałował. Rozgrzany słodkimi dreszczami, przebiegającymi mu po plecach i napełniającymi krwią członek, Dionisio zsunął usta na gładką szyję dziewczyny, potem całował linię pomiędzy piersiami, wreszcie zaczął pić ich delikatny zapach. Przysunął usta do jej piersi i zaczął lekko przygryzać sutki. Stamtąd zsunął się niżej, w złocisty gąszcz jej łona, obsypał je lekkimi pocałunkami, w końcu jego język spełnił marzenie dostania się do esencji tej kobiety, która uratowała go z Tartaru, wydobyła z piekła. Z gardła Solange wyrwały się jęki. Jej ciało prężyło się coraz bardziej i silniej. Palce wbiła we włosy Dionisio i odchyliła mu głowę w tył. – Prends-moi, mon amour![91] Nie dał się prosić. Położył się na Solange i zagłębił w czeluść między jej białym udami, jak ktoś, kto bierze na siebie śmierć – słodką i upragnioną. Ona silnie objęła nogami jego biodra. Ich jęki mieszały się ze sobą, ich ciała płonęły od pieszczot. Oboje spływali potem, ale to podniecało ich jeszcze bardziej. Niestrudzenie smakowali siebie nawzajem, aż zaskoczył ich blady świt i usłyszeli pisk Sandokána, który drapał w drzwi pazurami. Solange nagle poczuła wyrzuty sumienia. Zaraz zacznie się tu schodzić służba. Pod żadnym pozorem nie wolno im zobaczyć, jak wychodzi z pokoju Dionisio! Oderwała się od niego, zeskoczyła z łóżka i narzuciła koszulkę. Pocałowała go szybko w usta i pospieszyła do drzwi, nie dając mu czasu na żadną reakcję. Kiedy
tylko otworzyła, do pokoju wpadł Sandokán. Uważając, czy nie słyszy głosów służących, Solange wślizgnęła się do sypialni, którą dzieliła z Rodolfo. Całe szczęście, które przeżyła tej nocy, zmieniło się teraz w ocean wstydu…
[91] Prends-moi, mon amour (fr.) – Weź mnie, kochany.
31
Rodolfo wysiadł z auta, nie czekając, aż Onofre otworzy mu drzwiczki, i pobiegł w stronę schodków prowadzących do wejścia. Wbiegł na górę po dwa stopnie, pchnął drzwi i przebiegł przez hol. Wpadł do saloniku. Był strasznie śpiący, oczy go piekły, a w głowie szumiało. Niemal całą noc nie spał, rozmyślając nad tym, czego się dowiedział w Huesca, a także, jak najlepiej będzie o tym powiedzieć Dionisio. Jednak najgorsza była tęsknota za Solange. Od czasu, kiedy przyjechali tu z Paryża, przyzwyczaił się zasypiać w jej ramionach i patrzeć na nią, gdy wstawał dzień. Była taka śliczna i złocista, nawet z rozczochranymi włosami i zakopana w prześcieradłach jak jedwabnik. Bez niej pokój w hotelu Florida wydał mu się tak niegościnny, że wstał, jeszcze zanim zaczęło się rozjaśniać. Rezygnując nawet ze śniadania, wziął taksówkę, która zawiozła go na stację Cariñena na ulicy Santander. Tam musiał dość długo czekać na pociąg, a w drodze przysypiał w niewygodnej pozycji, w dodatku twarde deski drewnianego siedzenia sprawiły, że czuł się jak połamany. Wpadł do saloniku, rozcierając sobie obolałe plecy. Zdziwiła go panująca tam cisza, brak muzyki, której Solange tak lubiła słuchać. Zastał ją rozciągniętą na kanapie z rozmarzonym wyrazem twarzy. Była blada, prawie nieumalowana, a pod oczyma miała cienie, które ciemnoczerwonym wargom nadawały jakby żałobny odcień. W rękach
trzymała otwartą książkę, ale jej wzrok zdawał się wpatrzony w jakiś punkt na ścianie. Kiedy zauważyła jego obecność, odwróciła się i spojrzała na niego, tak wystraszona, jakby zobaczyła ducha. Zaskoczony tym dziwnym przywitaniem Rodolfo czym prędzej usiadł obok niej. Ujął w dłonie jej twarz i pocałował. Jej usta pozostały zimne – poczuł się tak, jakby całował lalkę. – Tak bardzo się za tobą stęskniłem, chérie! Solange zmusiła się do uśmiechu. Nie odważyła się spojrzeć mężowi w oczy. Rodolfo dotknął jej czoła prawą ręką. Było zimne jak lód. – Dziwnie wyglądasz. Nie jesteś czasem chora? Zaprzeczyła ruchem głowy i znów spróbowała się uśmiechnąć. – Jestem tylko śpiąca. Bardzo źle spałam. – Ach, to ja spałem naprawdę bardzo źle! – wykrzyknął. – Nie potrafię bez ciebie żyć. Pogłaskał ją po policzku. Solange zamknęła książkę, żeby czymś zająć ręce… ręce, które tej nocy pieściły ciało Dionisio… – Gdzie się podziewa mój brat? Drgnęła. Serce zaczęło jej szybciej bić. – Chyba wyszedł obejrzeć winogrona… Wiesz, że ostatnio lubi rano spacerować. – Trzeźwy? – zapytał. Solange skinęła głową, nie odrywając oczu od książki. Bała się, że Rodolfo wyczyta w jej spojrzeniu zdradę, której z każdą chwilą wstydziła się coraz bardziej i bardziej. Od wczesnej młodości wiedziała, że w świecie, z którego pochodzi, w którym większość małżeństw była zawierana z rozsądku, niewierność nie jest uważana za dramat, oczywiście o ile miłosne spotkania odbywały
dyskretnie i nie stwarzały niebezpieczeństwa dla związków pomiędzy rodzinami. Ona jednak związała się z Rodolfo z miłości, przyrzekła mu wierność, a tymczasem zdradziła go z jego własnym bratem! Jak będzie dalej z tym żyć? Była pewna, że jeżeli Rodolfo się dowie, nigdy jej tego nie wybaczy. Ale najgorsze ze wszystkiego było to, że nie mogła przestać myśleć o Dionisio. Co ma teraz zrobić? – Wczoraj miałem okropny dzień! – zawołał Rodolfo. – Muszę ci opowiedzieć o tym, czego się dowiedziałem w Huesca, ale… – W jego oczach zaigrał figlarny błysk. – A co, jeżeli przedtem pójdziemy na górę, do sypialni? Szaleję z chęci, by popieścić mojego złocistego aniołka… i pożreć go pocałunkami… zaczynając od… Rodolfo zsunął usta na szyję Solange, szukając obojczyka. Tymczasem ona przypomniała sobie ogień, jaki na jej ciele wzniecały pocałunki Dionisio, jego zwinny język, liżący skórę, którą mu ofiarowała, żar jego torsu pełnego blizn, kiedy przyciskał go do jej piersi i obłęd, który odbierał jej rozum, kiedy brał ją kilka razy z zapałem, dzięki któremu wróciła do życia… Nie, nie mogła się dzisiaj oddać Rodolfo! Kiedy tylko wstała rano, wykąpała się i wyperfumowała bardzo dokładnie, ale była pewna, że gdyby zagłębił twarz między jej uda, odkryłby ślad swojego brata. Cofnęła się. – Nie teraz… Nie czuję się dobrze, chéri. Odsunął się od niej i przyjrzał uważnie. Po raz pierwszy Solange odmawiała mu zbliżenia. Musiała się czuć naprawdę źle… – Zaczynasz mnie martwić. – Zwrócił uwagę na smutek, w jakim była pogrążona. A jeżeli to złe samopoczucie nie było tylko fizyczne? – Chyba nie miałaś znowu przykrości od tego nieszczęśnika Andrade? Pokręciła głową, nie podnosząc oczu. – Obraziłaś się, bo pojechałem do Huesca bez ciebie? – Rodolfo podniósł
jej twarz, podkładając rękę pod podbródek, chciał jej spojrzeć w oczy. – Dlatego? – Ależ nie! – mruknęła Solange. Zmusiła się do spojrzenia mu w oczy i nie mogła znieść miłości, jaką w nich wyczytała. Poczucie winy wylało się z niej lawiną łez. Nie mogąc pohamować szlochu, ukryła twarz w dłoniach. Rodolfo je oderwał i objął ją. – Mon amour… – szeptał. – Musiałem tam pojechać! To była ważna sprawa… kiedy ci opowiem, co odkryłem, zrozumiesz. Oderwała się od niego. Czuła się taka podła, taka splamiona tym, co zrobiła… – Nie jestem obrażona… po prostu zmęczona – szepnęła cicho. – Pójdę do kuchni, poproszę Ramonikę, żeby zaparzyła ci kwiat lipowy. Wspomnienie miejsca, w którym Dionisio i ona dopełnili tego, co zaczęli rano pocałunkiem, sprawiło, że pobladła jeszcze bardziej, ale Rodolfo już zerwał się z kanapy i nie mógł tego zauważyć. Wieczorem podszedł do brata, kiedy ten podlewał ogród, i powiedział, że chce z nim porozmawiać w saloniku. Dionisio był naprawdę przestraszony. Wylał byle jak wodę na rośliny, rzucił wiadra na ziemię i poszedł za bratem. Solange czekała na nich, siedząc na kanapie, jeszcze bardziej przygnębiona niż rano. Rodolfo już jej opowiedział zdumiewającą historię o swojej matce. Przemilczał jednak wszystko, co było związane z Severo Andrade i śmiercią jego żony Adeliny. Żeby jeszcze bardziej skomplikować sytuację, prosił, żeby pomogła mu wszystko wytłumaczyć bratu. „Twoja obecność pomoże mi o tym wszystkim mu powiedzieć, chérie” – powiedział. Mimo, że wszelkimi sposobami próbowała się wykręcić, w końcu zrezygnowała, a nawet udało jej się odzyskać pewną równowagi. Kiedy
jednak Dionisio wszedł do saloniku za Rodolfo i ich spojrzenia się spotkały, nie mogła powstrzymać gwałtownego drżenia całego ciała. Oboje natychmiast odwrócili wzrok, ale Rodolfo zdołał zauważyć błysk tego tajemnego porozumienia, które czasami dostrzegał pomiędzy bratem a Solange, i które budziło w nim niejasne poczucie zazdrości. Zmusił się do odrzucenia wszystkiego, co mogłoby mu przeszkodzić w zadaniu, jakie sobie postawił. Dionisio wiadomość o tym, że jego matka żyje, przyjął obojętnie, co zaskoczyło zarówno Rodolfo, jak i Solange. Przez cały dzień przypominał sobie każdą minutę, którą spędził z Solange, tęskniąc za żarem jej delikatnej białej skóry, smakiem jej ust i słodką wilgocią jej łona… W miarę, jak godziny mijały, czuł się coraz bardziej nieszczęśliwy, że to zrobił, i coraz bardziej zrozpaczony, mając pewność, że Solange nigdy nie będzie naprawdę jego. Kiedy poszedł za Rodolfo do saloniku i zobaczył ją tam, pomyślał, że brat odkrył ich zdradę, że może wyznała mu ją sama Solange – i szykował się na przyjęcie wymówek, awantury, a nawet uderzeń, biorąc pod uwagę impulsywność Rodolfo. Uderzeń, na które w pełni zasłużył. Kiedy w końcu usłyszał prawdę o swojej matce, o mały włos nie parsknął śmiechem. Co go mogła obchodzić jakaś kobieta, o której zachował raptem kilka ciepłych wspomnień, już zresztą zatartych, skoro płonął z miłości do żony własnego brata?
32
Dwa
dni później na stacji w Cariñenie wysiedli z pociągu Amalia
i Silvestre. Onofre zajął się ich walizkami i poprowadził do hispano-suizy zaparkowanej przed wejściem na dworzec. Otworzył tylne drzwiczki i stanął na baczność, podczas gdy państwo wsiadali do auta, po czym włożył do środka ich bagaże. Silvestre, kiedy tylko usiadł obok Amalii, przesunął dłonią po czole. Jego nudna żona ciosała mu kołki na głowie od chwili, kiedy poprzedniego ranka otrzymała depeszę od Rodolfo, w której prosił ich o przyjazd do Casa de la Loma, ponieważ ma dla nich jakąś ważną wiadomość. Odtąd domysły Amalii rosły w zawrotnym tempie, a każdy kolejny był coraz bardziej bez sensu – od zmiany testamentu ojca na jej korzyść, do ciąży tej Francuzki. Wobec tej lawiny różnych pomysłów Silvestre aż zaniemówił z podziwu. Ostatnim pomysłem jego małżonki, kiedy dojeżdżali już do Cariñeny, był wypadek Dionisio spowodowany pijaństwem. Wyobraźnia podpowiadała jej, że brat leży teraz ciężko ranny w swojej sypialni, a może już, kiedy przyjadą, zastaną tylko jego zwłoki, przygotowane do czuwania przed pogrzebem… Amalia uroniła kilka łez w wykrochmaloną chusteczkę i włożyła do ust fiołkowy cukierek, żeby osłodzić sobie tragedię, jaka ich bez wątpienia czekała. Silvestre pytał sam siebie, czy zniesie swoją żonę i obu szwagrów razem przez cały dzień bez możliwości schronienia się w Ambos Mundos. Cóż, przynajmniej czekała go przyjemność podziwiania pięknych piersi tej
Francuzki… Kiedy o wpół do pierwszej auto zajechało przed dom, był już piekielny upał. Mimo że przez całą drogę Amalia bez przerwy się wachlowała, w swojej skromnej brunatnej sukni, przypominającej worek z rękawami, była spocona jak mysz. Silvestre też był zgrzany – nic dziwnego, w kamizelce i marynarce! Nie miał jednak ochoty ich zdejmować, ponieważ mógłby to zrobić tylko z pomocą żony, a wstydził się tego w obecności szofera. Kiedy Onofre otworzył tylne drzwi wozu, Amalia wyskoczyła na zewnątrz najszybciej jak mogła i na ile pozwalała jej tusza. Z kolejnym cukierkiem w ustach weszła na schody, wydając trwożne westchnienia. Nie czekając na Silvestre, który został w tyle, pchnęła drzwi i weszła do holu. Tam natknęła się na Pepitę, która, jak zwykle, wyszła, żeby powitać gości. – Doña Amalia… – Pepita nigdy nie lubiła córki Don Fausto, nawet, kiedy ta była dzieckiem. Wiedziała, że ta niechęć jest wzajemna. – Pani brat właśnie wrócił z winnicy. Wszedł na górę do sypialni się orzeźwić, ale zaraz zejdzie. Zaraz powiadomię Doñę Soláns. Pepita wydała się Amalii bardzo spokojna, biorąc pod uwagę tragedię, jaka właśnie spotkała całą rodzinę. Obrzuciła ją zatem surowym spojrzeniem. Nie rozumiała, dlaczego jej ojciec powierzył rządy domu tej wścibskiej babie ze wsi ani dlaczego Solange się jej natychmiast nie pozbyła. Och, oczywiście, ta frywolna dzierlatka myśli pewnie tylko o pokazywaniu się na wpół nago, jak to zrobiła podczas przyjęcia, które Amalia urządziła tak pieczołowicie, a które ona i Rodolfo kompletnie zepsuli, spędzając cały wieczór z tą… wesołą wdówką. Jeszcze dotąd miała do nich pretensję o taki afront. Pepita nie musiała nic mówić Solange, która zwlekała z wyjściem z saloniku, żeby nie musieć samotnie witać swojego nieznośnego szwagrostwa z Saragossy. Rodolfo usłyszał głos siostry i czym prędzej zbiegł ze schodów. Zauważył, że Amalia bardzo utyła od czasu ich ostatniego
spotkania. Z kolei Jednoręki wydał mu się chudszy, jakby jego ciało przeniosło się w ciało żony… Pochylił się nad Amalią. – Pozwól, że cię ucałuję, siostrzyczko! Amalia odskoczyła od wylewności.
niego.
Nie znosiła takiej ostentacyjnej
– Ten biedny Dionisio… a ty, jakby nigdy nic! – parsknęła. – Gdzie go trzymacie? Rodolfo witał się akurat z Silvestre. Odwrócili się obaj. – Ależ, kobieto… – upomniał żonę Silvestre. Rodolfo nie wiedział, o co chodzi, ale nie przywiązywał wagi do słów Amalii. Zawsze była trochę zwariowana. – Nie wiem, gdzie teraz jest, ale na pewno zje obiad razem z nami. Solange udało się doprowadzić do tego, że już się nie upija. Zauważyliście ogródek, który założył przed domem? Amalia potrząsnęła głową. Przecież była taka zdenerwowana! Jak mogła zwrócić uwagę na jakiś tam ogródek? – Nie zwracaj uwagi na to, co mówi twoja siostra – zakpił Silvestre. – Ma zbyt bujną wyobraźnię. W tym momencie otworzyły się drzwi wejściowe i do holu wszedł Dionisio. Amalia wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. Domniemany zmarły nie tylko był całkiem żywy, ale też elegancko ogolony, z włosami ułożonymi brylantyną, w czystym ubraniu i – co ją najbardziej zdumiało – kiedy podszedł, żeby ją ucałować, jego oddech wcale nie pachniał przetrawionym alkoholem. Jak zwykle przyjęła oschle ten objaw uczucia. Skoro Dionisio miał się dobrze, o co chodziło w wiadomości od Rodolfo? Odwróciła się do niego.
– O czym chciałeś nam powiedzieć? – Może lepiej przejdźmy do jadalni – odpowiedział. – Onofre zaniesie waszą walizkę do gościnnego pokoju. A może wolelibyście się przedtem odświeżyć? Ale Amalia była zbyt niecierpliwa, żeby tracić czas. Ponownie potrząsnęła głową. – Wobec tego chodźmy – uciął Rodolfo. – Ramonica zrobiła dzisiaj krokiety, że palce lizać! Pomysł przygotowania przekąski, która miała złagodzić szok po usłyszeniu nowiny, pochodził od Solange. Kiedy jej maman urządzała swoje wspaniałe kolacje, z których słynęła na cały Paryż, zanim podała pierwsze danie, zawsze podejmowała gości jakimś smakołykiem. Rodolfo westchnął. Martwił się o Solange, ciągle jeszcze robiącą wrażenie ogarniętej dziwaczną melancholią, którą go powitała, kiedy wrócił z podróży do Huesca. Jadła jak ptaszek, a czasami widział, że piękne oczy miała zaczerwienione, jakby skrycie płakała. Zauważył kątem oka, że Solange podchodzi do nich jakoś niepewnie. Chciał po nią pójść, ale Amalia była szybsza. Rzuciła się ku szwagierce, chcąc wziąć ją w objęcia. Następnie oparła jej ręce na ramionach i odsunęła trochę, żeby się jej przyjrzeć. Nie podobała jej się leciutka sukienka w kwiaty, bez rękawów i z dekoltem, który częściowo odsłaniał piersi. Jak Rodolfo mógł się godzić na to, żeby jego żona się tak frywolnie ubierała? – Kochane dziecko! – Znowu obejrzała Solange od stóp do głów. – Ależ ty jesteś chuda! Czy mój koszmarny braciszek nie daje ci jeść? Dionisio najchętniej by stamtąd uciekł. Dopiero co zostawił Sandokána pod opieką Toñina, żeby obecność psa nie przeszkodziła Amalii i Jednorękiemu w jedzeniu, i czuł się źle bez tego psa, który zawsze mu towarzyszył, nawet w najtrudniejszych chwilach. Przyszedł na wspólny
posiłek, chcąc pomóc Rodolfo w niewygodnym zadaniu powiedzenia Amalii tego, czego dowiedział się o ich matce, ale teraz zadawał sobie pytanie, czy da radę ukryć swoje uczucie dla Solange, bo tej wiedźmie, jego siostrze, nigdy nie umykało nic, co dotyczyło cudzych słabości. Przełknął ślinę. Miał wielką ochotę zwilżyć wyschnięte gardło łykiem wódki, ale opierał się pokusom, żeby nie zawieść Solange, jedynej istoty na świecie, która wierzyła w jego poprawę. Rodolfo poprowadził wszystkich do jadalni. Im prędzej wyjaśni całą sprawę, tym lepiej. Popatrzył na swoje rodzeństwo i na Solange. Żadne z nich nie wydawało się spokojne. Amalia natychmiast po wejściu do pokoju zauważyła, że nad kominkiem nie wisi już stara fotografia ich matki. Dlaczego ją zdjęto? Chciała o to spytać Rodolfo, ale ją uprzedził. – Siadajcie. Na pewno jesteście zmęczeni po podróży. Zaprowadził ich do stołu przykrytego obrusem, który Pepita kładła tylko przy specjalnych okazjach. Służące ustawiły piękne naczynia i kieliszki z cienkiego kryształu. Pośrodku stołu stał wielki półmisek pełen krokietów oraz miseczki z oliwkami i plasterkami kiełbasy. Silvestre nie dał się prosić. Nie dość, że musiał bardzo wcześnie wstać, a potem wysłuchiwać niekończącego się ględzenia Amalii w pociągu, to teraz był tak głodny, że bał się, że zemdleje. Amalia siadła obok męża i gwałtownie się wachlowała. Ależ był upał! Rodolfo siadł naprzeciw nich, a Solange przycupnęła na krześle po jego prawej stronie. Czuła się pewniej, kiedy od szwagrostwa dzieliła ją cała szerokość stołu. Dionisio usiadł po lewej ręce brata. Kiedy nie widział Solange, łatwiej mu było udawać obojętność. Weszła Lali i chciała nalewać gościom wino. – Ja to zrobię. – Rodolfo wstał z krzesła. – Lali, kiedy będziesz wychodzić, zamknij drzwi. Służąca posłuchała, zaskoczona równie jak Amalia, która zastanawiała
się, dlaczego Rodolfo zajmuje się nalewaniem wina, podczas gdy ta jego Francuzka siedzi pogrążona w apatii jak mumia. Doszła do wniosku, że w tym domu brak kobiecej ręki zdolnej zaprowadzić porządek. Rodolfo podniósł butelkę wina, obszedł stół dookoła i zatrzymał się przed Silvestre. – Odrobinkę, co, szwagrze? To z Winnicy Bachusa. Silvestre podniósł kieliszek i pozwolił, by Rodolfo mu nalał. Lubił to wino, poza tym poprawiało smak jedzenia, które pewnie nie będzie zbyt smaczne. Coś mu mówiło, że za uprzejmością Rodolfo wobec gości coś się kryło. Poza tym dlaczego kazał zamknąć drzwi? – Kieliszeczek muszkatelu, siostrzyczko? Wiem, że lubisz. Amalia przytaknęła. Rodzinny muszkatel, słodki i łagodnie rozpływający się w ustach, był prawie jak likier. Poza tym uważała go za trunek właściwy dla dam. Rodolfo podał jej kieliszek i wrócił na swoje miejsce. Spojrzał na Solange. – A ty co wolisz, chérie? Uniosła rękę i pokręciła głową. Pragnęła tylko uciec od krytycznego wzroku Amalii i pożądliwych spojrzeń tego faceta bez ręki. Rodolfo nalał sobie wina i postawił butelkę z dala od Dionisio. Po co kusić los. Usiadł z powrotem. Silvestre wziął krokiet i połknął go w okamgnieniu. Był wyśmienity! Zjadł kolejny kawałek i wypił łyk wina. Kiedy już zaspokoił pierwszy głód, zwrócił się do szwagra: – Rodolfo, teraz, kiedy już nas przyjąłeś, zakończ te uniki i powiedz w końcu, dlaczego nas tu wezwałeś. Rodolfo ucieszył się, że szwagier ułatwia mu przeprowadzenie rozmowy. Podniósł kieliszek, wypił łyk i zaczął: – Muszę wam coś powiedzieć o naszej matce. – Popatrzył na Amalię, która sączyła muszkatel i wpatrywała się w niego badawczo i z niepokojem.
– Długo zastanawiałem się, czy powinienem się z wami podzielić tą wiadomością, czy nic nie mówić, ale doszedłem do wniosku, że powinniście wiedzieć. Solange i Dionisio wiedzą o wszystkim, już im to opowiedziałem. – Wziął głęboki oddech i mówił dalej: – Niedawno dowiedziałem się, że nasz ojciec co miesiąc płacił duże pieniądze, poprzez Banco de Arragón, pewnej kobiecie, która mieszka w Huesca. Myślałem, że miał tam jakąś utrzymankę… – Och, mój Boże… – jęknęła Amalia, już lekko niepewnym głosem. Silvestre odebrał jej już prawie pusty kieliszek i odstawił na stół. Położył rękę na jej tłustym, miękkim ramieniu. Mówił sobie, że jeżeli stary traktował kochankę tak, jak się zajmował innymi sprawami, nie wróży to dobrze. – Poprzez dyrektora oddziału banku udało mi się doprowadzić do spotkania z tą kobietą. Trzy dni temu pojechałem do Huesca, żeby z nią porozmawiać – ciągnął Rodolfo, nie odrywając oczu od Amalii. Zaczynał się zastanawiać, czy dobrze zrobił, opowiadając jej o tym. – Nie spotkałem tam bynajmniej jakiejś kabaretowej piosenkarki za trzy grosze. Nie, to nie była żadna młoda kobieta. To była… – Przerwał na chwilę, by odetchnąć, po czym wypalił: – To była nasza matka. Oszukano nas, mówiąc, że umarła niedługo po moim urodzeniu. Amalia poczuła gorąco, które natychmiast zabarwiło jej twarz na czerwono. Wachlowała się gwałtownie. Silvestre zacisnął szczęki tak mocno, że widać było zarys kości. Rodolfo skorzystał z chwili milczenia i zaczął im po kolei opowiadać o tym, co wyznała mu ta kobieta, kiedy siedzieli w sali zebrań w banku. Oczywiście nie wspomniał ani słowem o tym, że miała romans z Andrade, ani o śmierci Adeliny, zresztą tak samo, jak podczas rozmowy z bratem i z Solange. Kiedy opowiadał to Amalii, cała ta historia wydała mu się jeszcze bardziej plugawa niż przedtem, więc postanowił pominąć niektóre szczegóły. Kiedy mówił, rumieniec siostry stał się niemal
purpurowy. Z kolei Jednoręki robił się coraz bardziej blady. Dionisio nalał sobie szklankę wody z dzbanka i wypił jednym haustem. Solange nie wiedziała, gdzie podziać oczy. Nie znosiła Amalii, ale w tej chwili zrobiło się jej nawet żal szwagierki. Rodolfo opowiadał o spotkaniu rodziców po latach w Barcelonie (pomijając fragment o paskudnym numerze kabaretowym „Piękna Valérie i jej niezwykły fortepian”), kiedy Amalia nagle zaczęła dyszeć i chwyciła męża za ramię. – Nie mogę oddychać – stęknęła. – Niedobrze mi… moja torba… sole… Oczy stanęły jej w słup i upadła do przodu, uderzając czołem o talerz, na szczęście pusty. Solange tak się przeraziła, że zerwała się z krzesła i przewróciła je. Silvestre na próżno próbował swoją jedyną ręką podnieść głowę Amalii z talerza. Dionisio zareagował szybciej niż Rodolfo. Podniósł się, okrążył stół, odsunął krzesło siostry i chwycił ją w ramiona. Pomyślał przy tym, że waży więcej niż worki z ziemią, z których robili w wojsku fortyfikacje… – Poszukaj soli trzeźwiących – zwrócił się do szwagra. – Położę ją na kanapie w saloniku. Rodolfo podbiegł do drzwi i otworzył. Widząc Amalię, zwisającą bezwładnie z ramion Dionisio, Solange przypomniała sobie, jak dwie noce temu to ona leżała w jego ramionach, tyle że w zupełnie innej sytuacji… Zatęskniła za nim, ale równocześnie miała straszne poczucie winy. W chwilę później wszyscy byli już w saloniku przy zamkniętych drzwiach. Otoczyli Amalię, która ciągle jeszcze leżała nieprzytomna, biała jak papier. Po przeszukaniu wszystkich drobiazgów w torbie żony Silvestre znalazł w końcu flaszeczkę z solami. Kucnął przy kanapie i zbliżył otwartą buteleczkę do jej nosa. Amalia często mdlała, kiedy tylko się czymś przejęła,
był zatem przyzwyczajony. Teraz jednak omdlenie trwało tak długo, że zaczął się niepokoić. Zastanawiał się, czy istotnie ten lekkomyślny Rodolfo musiał im opowiedzieć tę całą historię o matce… Czy aż tyle by go kosztowało utrzymanie całej sprawy w tajemnicy? Pozostali patrzyli jedno na drugie, nie wiedząc, co robić. Rodolfo zastanawiał się, czy nie wsadzić Amalii do auta i zawieźć do Cariñeny do lekarza. Amalia w końcu otworzyła oczy. Patrzyła na nich, jakby ich nie poznawała. Potarła czoło, na którym już zaczynał się formować wielki guz, i uniosła trochę głowę. – Nie wstawaj, kochanie! – powiedział rozkazująco Silvestre i położył ją z powrotem. Popatrzyła na flaszeczkę z solami i nagle wszystko sobie przypomniała. Skrzywiła się i rozpłakała. Przez jakiś czas w pokoju było słychać tylko jej szlochanie. Pozostali patrzyli na nią bezradnie. Silvestre się wyprostował – rozbolały go nerki. Solange wyjęła z kieszonki chusteczkę, podeszła do kanapy i podała ją Amalii, która najpierw zaczęła ją wąchać jak pies gończy, a dopiero potem przyjęła. Gdzie ta dziewczyna kupiła takie perfumy, dobre dla ladacznicy? Z pewnością w Paryżu, tym mieście nałogów i deprawacji… – Boże mój, co za okropność! – jęknęła, kiedy już osuszyła łzy. – Jeżeli moje przyjaciółki się dowiedzą o podobnym bezeceństwie, nie będą chciały słyszeć o znajomości ze mną! Umrę ze wstydu! Macie mi obiecać, że ta sprawa nie wyjdzie poza ściany tego domu! – Żadne z nas tego nie chce – stwierdził ponuro Rodolfo. Silvestre patrzył na niego nieprzychylnie. Kiedy zdecydował się starać o rękę Amalii, myślał, że wejdzie do rodziny co prawda wiejskiej, ale zamożnej i z perspektywami, a nie do domu wariatów, gdzie nikt na niego nie zwracał uwagi, poczynając od starego skąpca, który zapisał córce jakieś
nędzne grosze. – A nie obawiasz się, że ta… – chciał powiedzieć „dziwka”, ale w porę się powstrzymał – Że ta… kobieta zażąda części spadku? Powinieneś był się zabezpieczyć. – Nie ma obawy – odparł Rodolfo. – Moja matka kuplecistką trzeciej kategorii! – jęczała Amalia z kanapy. – Prostytutka bez serca! Jak ojciec mógł ją utrzymywać po tym, co nam zrobiła? Musiał nie być przy zdrowych zmysłach! Co za okropność, Boże! – Wyrwała Silvestre z ręki flaszeczkę z solami, przytknęła ją do nosa i głęboko wciągnęła ostry zapach. – Przynieś mi kieliszeczek muszkatelu, Rodolfo. – Picie to nie najlepsze lekarstwo na uspokojenie nerwów, kochanie – mitygował ją Silvestre. – Chcesz skończyć tak jak…? Zamilkł, ale nie mógł nie spojrzeć przy tym w kierunku Dionisio. Ten pobladł, podbiegł do drzwi i wyszedł, trzaskając nimi. Solange nie była w stanie powstrzymać oburzenia z powodu tak nietaktownej uwagi. – Nie powinieneś był tak mówić w obecności Dionisio! – rzuciła Jednorękiemu. Jak zawsze, kiedy się denerwowała albo gniewała, zaczynała mówić z silniejszym francuskim akcentem. – Już ponad miesiąc nie pije! Jesteście odrażający, ty i Amalia! Wybiegła z pokoju tak rozgniewana, jak kilka sekund przedtem Dionisio. Silvestre odwrócił się do Rodolfo, który jeszcze nie był w stanie uwierzyć w wybuch Solange. – Powinieneś lepiej pilnować żony – syknął Jednoręki przez zęby. – Co to za zachowanie! Rodolfo już miał mu ostro odpowiedzieć na taką obrazę, ale podeszła do nich Amalia, pragnąć odegrać rolę rozjemczyni, która jej szczególnie odpowiadała.
– Uspokójcie się, proszę! – powiedziała. – Rodolfo, biegnij i uspokój Solange. Kto by pomyślał, że tak się liczy z uczuciami Dionisio… – Znowu powąchała sole. – Głowa mi pęka… Rodolfo wyszedł do holu. Poszukał żony w jadalni, potem wbiegł na piętro, myśląc, że może się schroniła w sypialni. W końcu wyjrzał przez okno na zewnątrz. Upał był naprawdę piekielny. Solange siedziała w słońcu na schodkach prowadzących do wejścia i rozpaczliwie płakała. Rodolfo usiadł obok niej, objął ramieniem i przyciągnął do siebie. Był tak zaskoczony jej zachowaniem, że nie wiedział, co powiedzieć. Po dłuższej chwili Solange otarła łzy rękami i szepnęła: – Nie jestem w stanie znosić ani twojej siostry ani tego okropnego Silvestre. – Och, to para hipokrytów – mruknął. – Już nie wiem, czy dobrze zrobiłem, że opowiedziałem im o matce. Chyba powinienem był milczeć. Solange słabo się uśmiechnęła. – Nieprawda, Rodolfo, zrobiłeś słusznie. Ta kobieta to przecież także matka Amalii. Pocieszyła go pewność, brzmiąca w słowach Solange. – Gdzie Dionisio? – Nie wiem. Szukałam go, ale… – Wzruszyła ramionami. – Mam nadzieję, że nie zrobi żadnego głupstwa. Rodolfo wstał i wziął ją za rękę. – Wracajmy do środka. Tutaj grozi nam porażenie słoneczne. Przysunęła się do niego i pozwoliła się podnieść. Kiedy weszli do holu, trzymając się za ręce, zobaczyli, że Dionisio schodzi po schodach ze zmarszczonym czołem. Solange i Rodolfo przyjrzeli mu się uważnie. Wtedy Dionisio znowu zaczął schodzić, co prawda wolniej.
Kiedy był już na dole, wahał się, czy się do nich odezwać, czy minąć. W końcu stanął przed nimi nie wiedząc, co powiedzieć. Solange wysunęła nosek i ukradkiem powąchała. – Nie piłeś czasem? – zapytała spokojnie. Napięcie w twarzy Dionisio złagodniało. Potrząsnął głową. – Nie mam zamiaru marnować półtora miesiąca poświęcenia dla tego błazna! Lekki uśmiech Solange, słodycz, jaka mignęła w jej oczach, wreszcie radość, która nagle rozjaśniła oblicze brata, nie uszły uwadze Rodolfo. Przełknął ślinę, żeby opanować panikę, którą zaczynał odczuwać. Co za uczucie łączyło Solange i Dionisio, uczucie, które otulało ich aurą, do której on nigdy nie miał wstępu? Czyżby tej nocy, kiedy spał w hotelu w Saragossie…? Nie odważył się nawet w myśli sformułować do końca podejrzenia, które zakiełkowało mu gdzieś w głębi mózgu. Mocniej ścisnął dłoń Solange i odciągnął ją od Dionisio. Tego popołudnia specjalny obiad, przygotowany przez Ramonikę, pozostał nietknięty. Silvestre i Amalia nie chcieli zjeść nawet kęsa ani tym bardziej zostać na noc w domu Rodolfo.
33
Pozostałe dni sierpniowe upłynęły Rodolfo na porannych przechadzkach, podczas których sprawdzał stopień dojrzałości winogron – i na niepokoju z powodu stanu ducha Solange. Po kilku dniach, podczas których odmawiała mu pieszczot, utrzymując, że źle się czuje, zaczęła się z nim z powrotem kochać, chociaż Rodolfo podejrzewał, że nie cieszyła się z ich igraszek tak bardzo jak dawniej. Nie widywał jej już co prawda z zaczerwienionymi oczyma, ale często była melancholijnie zamyślona. Poza tym straciła apetyt i prawie nic nie jadła, co znów obudziło w Rodolfo podejrzenia, jakie poczuł w dniu omdlenia Amalii. Im bardziej wmawiał sobie, że to musi być jakaś bezpodstawna i w dodatku szkodliwa obsesja, tym częściej, gnany ponurym niepokojem, starał się rano jak najprędzej wracać z winnicy, a kiedy wieczorem przychodził do domu z wytwórni win albo z kasyna w Aguarón – niespokojnie patrzył w kierunku schodów na taras, bojąc się, że być może zobaczy tam Solange i Dionisio pogrążonych w rozmowie przy szklance lemoniady. Pewnego dnia uświadomił sobie, że już od wielu dni widywał Solange i Dionisia razem tylko przy stole podczas obiadu i kolacji, a i wówczas rzadko na siebie patrzyli czy rozmawiali. To jednak wcale go nie uspokoiło. Takie dziwne zachowanie jeszcze bardziej zwiększyło jego zazdrość. Kiedy po scenie z Amalią w domu wreszcie zapanował spokój, Rodolfo napisał długi list do Bartolomé w sprawie okoliczności sprzedaży młyna,
a także akcji, w które ojciec zainwestował niemało pieniędzy, wreszcie zaginionych dokumentów, których Evaristo wciąż nie znalazł. Rodolfo prosił przyjaciela o poradę, jak ma działać, jak ich szukać. W zależności od tego, jaką odpowiedź da mu Bartolomé, będzie pewnie musiał znów jeździć do Saragossy, żeby zbadać rejestr kupiecki. Być może Solange będzie mogła z nim pojechać… Zabrałby ją do kinematografu, zjedliby kolację w tej restauracji w Gran Hotel de Europa, tam, gdzie w lipcu mieszkała z Marcelem – ciągle opowiadała cuda o tym hotelu. Oczywiście taka przejażdżka oznaczała dodatkowe koszty, które w tym momencie nie były pożądane, ale mimo wszystko byłoby warto je ponieść, byle wydobyć ją z tego przygnębienia. Kiedy spotkał się z Evaristo w biurze, żeby sprawdzić dzisiejszy stan pobierania opłat za wynajem mieszkań w Saragossie i żeby dowiedzieć się, jak przedstawiają się dochody z inwestycji ojca na giełdzie, starał się nie okazywać braku zaufania, jaki w nim teraz wzbudzał ten człowiek. Zanim podejmie jakąkolwiek decyzję, powinien sprawdzić, czy powtarzane przez matkę podejrzenia mają jakieś podstawy. Dionisio nabrał ostatnio zwyczaju wstawania bardzo wcześnie, kiedy rankiem jeszcze było rześko i nie za gorąco. Wtedy długo spacerował po winnicach. Wiedział, że spokój panujący na polach i fizyczny wysiłek są najlepszymi sojusznikami w opanowaniu jego trudnej miłości i pragnienia picia, które go dręczyło, kiedy tylko przestawał się pilnować. Wieczorami pracował w ogrodzie do ostatecznego zmęczenia, żeby nie próbowały wracać do niego koszmary senne na temat Annual. Jednak, mimo że usilnie starał się unikać Solange – podobnie zresztą, jak ona unikała jego – nie potrafił wybić sobie z głowy dręczącego poczucia winy. Kiedy już obszedł wszystkich winiarzy w okolicy, których życie zależało przecież od winogron, o których teraz w wiejskich lokalach przy kartach czy
kościach mówiło się niemal ciągle, czwartego września rano nadzorca Pedro poinformował swojego pana, że już niebawem będzie najlepszy moment do rozpoczęcia winobrania. Prosił, żeby można było je zacząć w ciągu dwóch dni. Odważył się nawet przypuścić, że tegoroczne zbiory zapowiadają się znakomicie. Wieczorem Rodolfo pojechał razem z Pedro na pocztę do Cariñeny wozem ciągniętym przez muły. Onofre był akurat zajęty naprawą silnika ciężarówki i młodszy Montero uwolnił go tego dnia od odbierania listów. Kiedy byli już na ulicy Mayor, zsiadł z wozu, zaś nadzorca pojechał dalej, na główny plac miasteczka, gdzie w porze winobrania zbierali się robotnicy szukający zatrudnienia. Miał im powiedzieć, że w najbliższych dniach będą mogli znaleźć pracę w majątku Montero. Kiedy po dwudziestu minutach Rodolfo wychodził z poczty z listami, usłyszał za plecami głos, dobrze mu znany i zdecydowanie nienawistny: – Proszę, proszę, nasz śliczny chłopczyk! Odwrócił się niechętnie. Przed nim stał, przyglądając mu się złośliwie, stary Andrade. Dawno go już nie widział. Po ich starciu w kasynie w Aguarón starał się unikać starego. Miał dość własnych kłopotów, nie miał ochoty zadzierać z wrogiem ojca. Nagle uświadomił sobie, że Andrade też nie bywał zbyt często w miejscach spotkań winiarzy. Rodolfo postanowił odejść. Dziś wieczorem zupełnie nie miał ochoty na spory. Tamten jednak zastąpił mu drogę i podszedł tak blisko, że ich twarze nieomal się zetknęły. Rodolfo zorientował się, że stary jest pijany. Zauważył też, że przybyło mu mnóstwo zmarszczek, a skórę ma poszarzałą jak stara ścierka. Wyobraził go sobie trzydzieści lat temu, jak zrzuca jednym uderzeniem ze schodów młodą Kubankę, w której zakochany był jego ojciec… i poczuł taką odrazę, że aż się cofnął.
– Adwokat warchołów! – parsknął Andrade, sycząc jak zwykle. – Gdybyś się nie wtrącił, ty i ten Francuz, wtedy w kasynie, już dawno wygarbowalibyśmy skórę tego Costy i nie byłoby tych wszystkich zamieszek z robotnikami do pracy przy winobraniu! Jeszcze zobaczysz, jak to miło, kiedy cię zostawią z niezebranymi winogronami, bo Costa im zrobił pranie mózgów… – Splunął na ziemię tuż przed Rodolfo. – Brakuje ci rasmia[92], nie masz dosyć wewnętrznej siły, żeby ich zmusić do pracy i cały zbiór ci się zmarnuje! Lepiej sobie zatrudnij jakichś niedołęgów! – Daj mi przejść, Andrade. Nie mam ochoty na głupstwa. Tamten się zaśmiał. Przypatrywał się Rodolfo przymrużonymi oczami, czarnymi i małymi jak punkciki. – Wiem, że znowu zacząłeś się podsuwać do Mariany. Chcesz jej zawrócić w głowie bzdurami? Nie wystarczy ci ta ladacznica z Francji? – Proszę nie obrażać mojej żony! – rzucił Rodolfo z wściekłością. Andrade złapał go za ramię. – Odczep się od Mariany, albo… Rodolfo się wyrwał. – Albo co? Zostaw mnie w spokoju, stary wariacie! – Już ci kiedyś powiedziałem: nie chcę mieć przy mojej córce owocu ze zgniłej jabłoni! Wściekłość Rodolfo nie miała granic. – Tutaj jedynym zgniłkiem jest pan! – wrzasnął. – Myśli pan może, że nie wiem, jak zginęła Adelina i kto ją zabił? Andrade pobladł jak papier pod siatką zmarszczek. Po paru sekundach wybuchnął śmiechem. Dwaj robotnicy w sukiennych spodniach i płóciennych pantoflach, którzy szli ulicą, zatrzymali się i patrzyli na nich. Ktoś stanął dalej i coś mówił. Nienawiść pomiędzy Andrade a rodziną Montero bywała już tematem plotek w wielu knajpach.
– Rozumiem już… – mruknął Andrade, pokazując zęby, zżółkłe od lat i tytoniu. – Znalazłeś tę dziwkę, twoją matkę, która poza tym, że jest paskudną kurwą, jeszcze kłamie! Nigdy nie uwierzyłem w bajeczkę o jej śmierci, jaką rozpowiadał twój ojciec. Dałbym sobie uciąć szyję, że znalazłeś ją w jakimś burdelu… bo tylko to chyba potrafi robić! A nie opowiadała ci czasem ta suka, jak się skręcała z rozkoszy, kiedy ją…? Rodolfo rzucił worek z listami, złapał starego za koszulę i szarpnął z całej siły. Andrade dalej ryczał ze śmiechu, zadowolony, że wyprowadził z równowagi tego szubrawca, którego takim uczuciem już od dziecka obdarzała jego głupia córka! Nagle czyjeś silne ręce chwyciło Rodolfo za ramiona i oderwały go od Andrade. – Don Rodolfo, proszę wybaczyć, ale musimy wracać, zanim się ściemni. Chłopak się odwrócił, jakby wyrwany z koszmarnego snu. Spojrzał na przeciwnika – stary chudzielec, dla którego nie warto było tracić nerwów. Podziękował Pedro za interwencję skinieniem głowy i opuścił ręce. Był jednak w takim napięciu, że nadal miał dłonie zaciśnięte w pięści. – Wynoś się do diabła, Andrade! Ciągle się śmiejąc, stary wsunął ręce w kieszenie spodni i odszedł. Rodolfo podniósł z ziemi worek z pocztą i poszedł za Pedro w stronę, gdzie stał ich wóz. W miarę jak oddalał się od Andrade, zaczynał wstydzić się swojego wybuchu gniewu. Zamyślony wsiadł na kozioł wozu. Wyjął paczkę papierosów i poczęstował nadzorcę. Ten wziął papierosa z przyjemnością. Papierosy pana było o wiele lepsze od tych, które zwykle palił. Rodolfo zapalił oba swoją zapalniczką. Przejechali pół drogi, paląc w milczeniu, wreszcie Pedro się odezwał: – Don Rodolfo, kiedy byłem na placu, był tam też Abel, ten z karczmy… Opowiedział mi coś, co pana powinno zaciekawić. Rodolfo nie miał wielkiej ochoty na rozmowę. Zaciągnął się i spojrzał
z ukosa na Pedra. Nadzorca był przekonany, że kiedy pan dowie się o plotce krążącej po miasteczku minie mu apatia. – Mówią, że ci, co kupili od pana ojca młyn, są z Saragossy. A pan wie, kto jest administratorem tej fabryki? – Skąd mam wiedzieć? – mruknął Rodolfo, już zaciekawiony. – Don Evaristo.
[92] Rasmia (hiszp.) – aragońskie określenie siły, tężyzny.
34
Piętnastego września nad górami Albairén zawisły rankiem szare chmury, ciężkie jak kurtyna teatralna. Powietrze zrobiło się wilgotne i duszne. W całej okolicy nie było ani jednego winiarza, który nie obserwowałby tych chmur przez cały ranek, z gorączkową nadzieją, że może jednak przejdą bokiem, że deszcz spadnie po drugiej stronie gór, bo tutaj mógłby spowodować nieodwracalne szkody. Patrząc spod oka na niebo, Pedro zwrócił uwagę Rodolfo, że takie chmury przynoszą grad, i odradził mu wyjazd konno, żeby nie zaskoczyła go burza. Przy obiedzie Rodolfo nie był w stanie nic przełknąć, zarówno z powodu upału, jak i zdenerwowania. Równie mało jadł Dionisio, zaniepokojony tym, co zobaczył, kiedy zaraz po wstaniu rano z łóżka podszedł do okna. Solange też wpatrywała się w ołowiane niebo, a widok zachmurzonej twarzy Rodolfo jeszcze pogarszał brak apetytu, który dręczył ją od dnia, kiedy przespała się z Dionisio. W porze sjesty nikt w domu nie odpoczywał. Solange poszła do saloniku. Chciała po prostu być sama, z dala od Rodolfo, a także od Dionisio i od wewnętrznego wzburzenia, które budziła w niej sama jego bliskość. Dionisio wyszedł na dwór z psem i usiadł na schodkach prowadzących do domu. Sandokán się do niego przytulił, czekając na pieszczoty. Pan podrapał go za uszami, wiedząc, jak pies to lubi. Po chwili obok brata siadł Rodolfo i poczęstował go papierosem. Dionisio nie lubił palić. Smak tytoniu
przypominał mu trudne godziny oczekiwania poprzedzające nieprzyjacielskie ataki w Rif. Wziął jednak jednego, żeby nie urazić brata. Siedzieli w napiętym milczeniu, paląc. Obaj wiedzieli, o co idzie gra. O wpół do piątej upał już był nie do zniesienia. Chmury stały się tak ciężkie i ciemne, że wydawało się, że zaraz nastanie noc. Po niebie przelatywały błyskawice, coraz bliżej i bliżej. Rodolfo zauważył, że mu brakuje papierosów. Podniósł się ze schodka, żeby wejść do domu po więcej. Kiedy otwierał drzwi, ciemności rozświetlił oślepiający blask. Dionisio i Sandokán równocześnie się zerwali. Rodolfo spojrzał w niebo. – Ten był bardzo blisko – mruknął. Grzmot, ogłuszający i gwałtowny, nie dał na siebie długo czekać. Dionisio skulił się i zakrył głowę rękami. Sandokán zaczął wyć. Spadły pierwsze krople deszczu, wielkie jak dojrzałe winogrona. Dionisio podniósł się i obaj z Rodolfo czym prędzej weszli do domu. Pies biegł za nimi z podwiniętym ogonem i skulonymi uszami. Przebiegli hol i weszli do jadalni. Rodolfo gwałtownie rozsunął zasłony. Kiedy wracał, zobaczył, że Dionisio jest blady i cały się trzęsie. Sandokán też robił wrażenie wystraszonego, kulił się i chował jak mysz. Rodolfo zrobiło się żal brata. Musiał strasznie cierpieć w Maroku, skoro tak go przerażał byle grzmot… – Chcesz, poproszę Pepitę, żeby ci zaparzyła kwiat lipowy? Dionisio potrząsnął głową. Zaciskał zęby i pięści. Odsunął stojące przy stole krzesło i opadł na nie. – Zaraz mi przejdzie… – wymamrotał. Po raz pierwszy od powrotu z Maroka przeżywał burzę, nie będąc pijany. – Czy tak właśnie było… na wojnie? – chciał wiedzieć Rodolfo. Brat skinął głową, patrząc na niego spod oka. Rodolfo nigdy dotąd nie pytał go wprost o przeżycia w Rif… Na dworze deszcz z każdą sekundą padał coraz gęściej. Zaczął wiać silny
wiatr, który sprawiał, że grube krople deszczu dzwoniły o szyby. Usłyszeli kolejny grzmot, jeszcze potężniejszy niż poprzedni. Z sercem ściśniętym udręką Rodolfo podszedł do okna. Na tle nieprzeniknionych ciemności widać było tylko ścianę deszczu. Czerń nieba przecięła kolejna błyskawica, która oświetliła cały pokój. Rodolfo podskoczył i wrócił do stołu. Czy winogrona wytrzymają taką straszną ulewę? Wkrótce uderzenia deszczu o szyby zaczęły być bardziej intensywne, jakby ktoś rzucał w nie żwirem. – Grad! – krzyknął Dionisio. Z trudem opanowując panikę, jaką budziły w nim grzmoty, zerwał się z krzesła i podbiegł do okna. – Boże, co za olbrzymie gradziny! Przed śmiercią ojca Rodolfo w ogóle nie interesował się winogronami, mimo iż to one właśnie stanowiły podstawę utrzymania ich rodziny, opłacały studia jego i Dionisia… Kiedy w mieście była burza, martwił się najwyżej tym, że deszcz może mu zniszczyć pantofle albo kapelusz. Jeżeli był akurat w Casa de la Loma, chował się po prostu w swojej sypialni i czekał, aż się wypogodzi. Teraz mógł tylko patrzeć, nie mogąc nic poradzić na to, jak w falach deszczu toną nadzieje wielu miesięcy… Opanowała go rozpacz. Chwycił się za głowę i zaczął nią trząść. – Niech to diabli! A niech to diabli! Wydał bolesny okrzyk i rzucił się do drzwi. Omal nie przewrócił Solange, która akurat przyszła ich szukać, równie blada i wystraszona jak Dionisio. Roztrzęsiony i zaślepiony gniewem wobec niszczycielskich sił przyrody, Rodolfo odsunął Solange i wybiegł do holu. Zanim Dionisio miał czas zareagować, usłyszał trzask zamykanych drzwi wejściowych. – Co z nim jest? – spytała Solange. – Dlaczego wychodzi w taką burzę? Dionisio pragnąłby jej powiedzieć coś, co by ją uspokoiło, jednak strach sparaliżował mu mowę. Wiedział aż za dobrze o skutkach, jakie niesie
ze sobą taki grad. – Grad… – wyszeptał. – Zniszczy zbiory, jeżeli już tego nie zrobił… – Mon Dieu… Jeszcze złapie tam zapalenie płuc! Dionisio podszedł do niej i pogłaskał jej policzek. Spróbowała się słabo uśmiechnąć. Byli teraz tak blisko siebie, że nie był w stanie pohamować impulsu objęcia jej twarzy rękoma i dotknięcia jej ust swoimi. Rozchyliła wargi i przez kilka sekund smakowali siebie nawzajem, obojętni na burzę i na niebezpieczeństwo, że zobaczy ich Pepita albo sam Rodolfo. Dionisio zdał sobie nagle sprawę, że postępuje bardzo nierozsądnie. Odsunął się od Solange. Oblizała wargi, by zatrzymać jego smak. Oboje wiedzieli, że ten pocałunek ożywił ich uczucia, które od wielu dni starali się stłumić. – Idę, sprowadzę tego wariata z powrotem. Wielkimi skokami przebiegł hol. Kątem oka dostrzegł okrągłą sylwetkę Pepity, która, żegnając się znakiem krzyża, wybiegła z kuchni. Starał się uspokoić, mówiąc sobie, że nie mogła ich zobaczyć. Pociągnął za klamkę i gwałtownie otworzył drzwi. Kolejna błyskawica oświetliła kawały lodu spadające z nieba. Były wielkie jak kurze jaja. Po chwili znów rozległ się grzmot. Dionisio się pochylił, spuścił głowę i zakrył ją rękami. Chwilę stał bez ruchu, walcząc z chęcią powrotu do domu, ucieczki do sypialni i zakrycia głowy poduszką. Sandokán, który wybiegł za nim, zawył i schował się pod okrągłym stolikiem, na którym gospodyni zazwyczaj zostawiała listy. Dionisio musiał kilka razy głęboko odetchnąć, żeby opanować strach. Opuszczenie rąk i odwrócenie się w stronę, gdzie, jak przypuszczał, stała Solange i widziała, jak atakuje go przerażenie, kosztowało Dionisio wiele wysiłku. Myślał, że nim wzgardzi, ponieważ nie potrafił opanować strachu. Patrzyła na niego spokojnie, nie ruszając się, nawet nie mrugając, ale w jej twarzy dostrzegł cień dezaprobaty. Przełknął ślinę. Mówił sobie, że
w Maroku przeżył o wiele groźniejsze chwile. Tutaj to była tylko burza, nie pociski wroga, okrutnego i zdradzieckiego. Teraz nadeszła chwila pokonania własnych wspomnień, które dręczyły go od tak dawna! Rzucił przelotne spojrzenie na Solange, nabrał powietrza w płuca i znowu ruszył na zewnątrz. Schody były zasypane gradzinami. Musiał schodzić bardzo powoli, żeby się na nich nie poślizgnąć. Kiedy już był na dole, stanął i próbował dostrzec sylwetkę brata poprzez grad padający na głowę i ramiona. Ten wariat na pewno pobiegł do najbliższej winnicy, by sprawdzić szkody. Próbował biec w stronę bramy, ale to nie było łatwe. Jego płócienne sznurkowe pantofle, kiedy tylko dotknęły lodu, natychmiast ugrzęzły w błocie. Kiedy wreszcie wydostał się poza teren domu, nie widział prawie nic, poza ścianą ciągle padających z nieba białych lodowych kul, bez litości tłukących go po głowie i plecach. Nagle zobaczył Rodolfo. Brat stał tam, gdzie zaczynały się winorośle. Patrzył w niebo. Jedną ręką zasłaniał głowę przed gradzinami, drugą, zaciśniętą w pięść, wymachiwał bezradnie. Dionisio rzucił się w jego stronę. Nogi grzęzły mu w błocie, które zabrudziło mu spodnie aż do kostek. Cudem tylko nie upadł, kiedy jeden z pantofli utonął w mokrej ziemi. Nie tracił czasu na szukanie. Szedł naprzód, mimo że kamyki, gradziny, zielsko i zdarte liście winogron kleiły mu się do gołej stopy. Kiedy już był blisko Rodolfo, usłyszał, jak tamten woła: – Przeklinam cię! Więc dlatego mnie żywcem pogrzebałeś wśród tych winnic? Żeby zniszczyć naszą ostatnią nadzieję? Co z ciebie za Bóg? Dionisio spróbował go chwycić za ramiona i zaciągnąć siłą z powrotem do domu, ale Rodolfo mu się wyrywał. Powoli odwrócił głowę i spojrzał na brata zaczerwienionymi oczyma. Włosy miał przemoczone i przyklejone do głowy, z rany nad prawą brwią sączyła się krew zmieszana ze łzami,
płynącymi strugami po policzkach. – Chodźmy do domu, Rodolfo. W końcu zostaniesz ranny… albo obu nas trafi piorun! Rodolfo powoli podniósł rękę i wskazał winorośle. Grad połamał liście, które teraz zwisały w strzępach, zachlapane czerwonym błockiem. Najbardziej jednak ucierpiały same kiście winogron. Te, które nie spadły na ziemię, wyrwane przez wiatr, miały poobrywane winogrona. Dionisio musiał zebrać całą siłę woli, żeby się też nie rozpłakać. – Nic nie zostało… – jęczał Rodolfo. – To koniec… Dionisio wziął brata za ramię. Mimo smutku zauważył, że grad zaczął padać już mniej intensywnie. Również wielkość gradzin była teraz mniejsza, powoli się zmieniały w grube krople wody. – Chodźmy do domu… Brat się szarpnął. – Zostaw mnie w spokoju! – krzyknął, szlochając i czkając na przemian. – Nie musiałbym tu być! To ty! Ty miałeś odziedziczyć te przeklęte winnice! Kto ci kazał się sprzeciwić ojcu, kiedy ci chciał załatwić zwolnienie z wyjazdu do Maroka? Gdybyś nie wrócił jako nieszczęsny pijak, teraz… Dionisio poczuł, że ogarnia go ślepa wściekłość. Chwycił brata za przód koszuli i potrząsnął nim, nie wiedząc, co robi. – Milcz! Spełniłem swój obowiązek! Nie pozwolę, żeby mnie obrażał jakiś młokos, co sobie wygodnie został w domu, kiedy inni ginęli w tym piekle! Masz mnie za idiotę? Myślisz, że mnie nie boli to, że straciłem swoje dziedzictwo? Od małego kocham te winnice, którymi ty tak gardzisz! – Odetchnął głęboko i huknął: – Nie waż się już nigdy tak do mnie mówić! Nigdy! Słyszysz? Kiedy zdał sobie sprawę, że potrząsa bratem z przesadną gwałtownością, puścił go tak nagle, że tamten zachwiał się jak marionetka. Rodolfo patrzył
na brata szeroko otwartymi oczyma, a tymczasem po twarzy spływała mu krew pomieszana z deszczem i barwiła na różowo jego białą, przemoczoną koszulę. Dionisio złapał go za ramię i pociągnął za sobą, teraz już delikatniej. Tym razem brat pozwolił się ciągnąć, nie stawiając oporu, zwyciężony własnym płaczem – teraz już cichszym i smutniejszym. – Otrzyj te łzy, zanim Solange cię zobaczy! – rozkazał Dionisio, prowadząc brata w kierunku Casa de la Loma w strugach deszczu, w który teraz się zmienił grad. – Jak tylko znajdziemy się pod dachem, obejrzę ci skaleczenie i każę przygotować gorącą kąpiel… żebyś nam nie złapał zapalenia płuc! Zaskoczony niezwykłą energią okazywaną przez brata Rodolfo otarł ręką oczy, starając się zetrzeć ostatnie ślady słabości. Głośno pociągnął nosem, po czym rzekł: – Ty też masz krew… tam… Dionisio dotknął ręką miejsca, które mu wskazywał brat i zobaczył, że ma palce poplamione krwią. Gradzina otworzyła mu starą ranę na skroni. – Więc jesteśmy tak samo skrzywdzeni – stwierdził kpiąco. – Kiedy deszcz ustanie, wyjdę z Pedro i sprawdzę, czy coś się uratowało. Jeżeli chociaż jeden szczep jest cały, będziemy dalej walczyć, żeby uratować winobranie! Czy to rozumiesz? Pochylił się i wyciągnął z błota pantofel, który przedtem zgubił. Rodolfo kiwnął głową. Nagle stanął jak wryty w ulewnym deszczu. – Dionisio… – szepnął. Ledwo było go słychać w szumie deszczu i huku wiatru, ale brat doskonale zrozumiał to, co Rodolfo mówił: – Proszę cię, wybacz mi to, co ci powiedziałem. To było… małoduszne. Szeroki pojednawczy uśmiech rozjaśnił mokrą twarz Dionisio. Chwycił rękę Rodolfo i dalej go prowadził do domu.
Wtedy Rodolfo zrozumiał, że jego starszy brat właśnie wrócił na zawsze do domu ze świata umarłych.
35
Burza trwała jeszcze wiele godzin. Zniszczyła winorośle, potłukła szyby i podtopiła ściany kilku magazynów. Następstwem były powodzie, których ofiarami padło wiele zwierząt zagrodowych. Narzędzia rolnicze, trzymane w otwartych szopach, znajdowano bardzo daleko, odrzucone tam przez nurt wody. Ruch na drogach został sparaliżowany, wóz z pocztą z Ricla musiał wracać do Cariñeny zaraz po wyjeździe. Niektóre z gradzin ważyły koło czterystu gramów! Starzy ludzie twierdzili, że nigdy nie przeżyli podobnej burzy. Z winnic rodziny Montero całkowicie zniszczone były te ciągnące się pomiędzy Casa de la Loma a Aguarón. Niemniej, kiedy Dionisio, Rodolfo i Pedro obchodzili nazajutrz teren, zbudziła się w nich iskierka nadziei. Winnice pomiędzy Cariñeną a Longares co prawda ucierpiały, ale grad nie zniszczył wszystkich winogron. Dionisio i nadzorca byli zdania, że będzie można uratować ich część pod warunkiem, że natychmiast zacznie się je zbierać. Rodolfo, który prawie nie spał, martwiąc się z powodu tej klęski, nalegał, żeby Pedro tego samego dnia był w magistracie w Cariñenie, tam, gdzie zwykle zbierali się robotnicy sezonowi szukający pracy, i żeby zabrał do wytwórni win Montero wszystkich gotowych do roboty. Trzeba było wyprzedzić innych winiarzy, a zwłaszcza Severo Andrade. Mijając jego winnice, stwierdzili, że doznały poważnych szkód, ale Rodolfo uważał, że
stary jest gotów wymyślić każdą intrygę, byle mu zaszkodzić. Mieli zacząć winobranie jak najwcześniej, obawiając się upału w południe i deszczu, który Pedro przewidywał na wieczór. Dionisio poszedł razem z Pedro, zostawiając Rodolfo zadumanego nad sprawami pogody. Rodolfo zaprowadził konie na podwórze wytwórni win i czekał w biurze, aż obaj wrócą z robotnikami. Był tak zdenerwowany, że w krótkim czasie wypalił wszystkie papierosy, jakie miał przy sobie. Kiedy mu się skończyły, nalał sobie koniaku, który ojciec trzymał w szafie. Jednak gdy wysączył kieliszek, poczuł szum w głowie i schował butelkę. Nigdy nie był szczególnym znawcą koniaku. Po jakimś czasie usłyszał męskie głosy i zbliżające się kroki. Podszedł do okna. Dionisio i Pedro wracali drogą prowadzącą z miasteczka. Za nimi szła grupa mężczyzn w różnym wieku. Coś w ich gestach i w wyrazie twarzy sprawiło, że się zaniepokoił. Jego zły humor jeszcze wzrósł, kiedy wśród mężczyzn rozpoznał Costę. Skierował się do drzwi, ale zanim wyszedł na schody, zderzył się z Dionisio i z Pedro, którzy biegli na górę. Dionisio wpadł do biura i usiadł na biurku. – Mamy kłopoty. Rodolfo poczuł gulę w gardle. Co znowu się stało? Wrócił do stołu i opadł na krzesło, na którym przez tyle lat siadywał jego ojciec. Pedro wyjął chustkę z kieszeni sukiennych spodni, zdjął czapkę i otarł pot z czoła. – Ci ludzie chcą, żeby pan im zapłacił więcej niż płacił pana ojciec, Don Rodolfo – powiedział ze złością. – To wszystko wina tego Costy. Od czasu, kiedy wrócił do miasteczka, nic innego nie robi, tylko podburza ludzi. Rodolfo wyładował wściekłość uderzeniem pięścią w stół. Zerwał się i dwoma susami był już przy drzwiach. – Ten typ usłyszy jeszcze ode mnie! Jeżeli uważa, że nam zdoła
zniszczyć winobranie, niech uważa! Dionisio i Pedro wymienili niespokojne spojrzenia. W zaistniałej sytuacji nie interesował ich jakikolwiek konflikt z robotnikami. Dionisio wstał od stołu i wyszedł w ślad za bratem. Dogonił go, kiedy tamten był już w połowie schodów. Zatrzymał Rodolfo, chwytając za ramię i powiedział spokojnie: – Zapłać im tyle, ile chcą. Jeżeli odmówią, stracimy o wiele więcej. Rodolfo powoli się odwrócił. Spojrzał bratu w oczy i przełknął ślinę. – Posłuchaj mnie – powiedział szeptem, tak, żeby go Pedro nie usłyszał. – Toniemy, już tkwimy po szyję w wodzie. Próbowałem ci to wyjaśnić zaraz, kiedy tylko wróciłem z Paryża, ale wtedy nie byłeś w stanie tego pojąć. Wiedz, że dom Montero jest o krok od ruiny. – Tym bardziej trzeba ustąpić – sprzeciwił się Dionisio. – Nie mam na to, żeby im ustąpić – odpowiedział Rodolfo. – A dam sobie rękę uciąć, że ten cały Costa nas wyżyłuje do cna! – Myślę, że się mylisz – mruknął brat. Rodolfo nie odpowiedział. Odsunął się i zbiegł po schodach na dół. Dionisio poszedł za nim ze ściśniętym sercem. Na końcu wlókł się Pedro, który dotychczas trzymał się na uboczu. Kiedy stanęli przy bramie wytwórni win, zobaczyli, że Rodolfo stoi naprzeciwko grupy robotników w zdecydowanej pozie, z szeroko rozstawionymi nogami i kciukami zatkniętymi za pasek spodni. Dionisio był pod wrażeniem władczości promieniującej teraz z młodszego brata. Wydawało się, że od wczorajszej burzy błyskawicznie dojrzał. Rodolfo spoglądał po kolei na każdego z mężczyzn. Było ich około trzydziestu. Niektórzy już wiekowi. Większość z nich widywał każdego roku podczas winobrania na ziemiach ojca. Byli krzepcy, z dużymi rękami usianymi odciskami i z twarzami ogorzałymi od pracy na powietrzu. Mimo upału mieli czapki wsunięte głęboko na głowy. Zabłocone, płócienne
sznurkowe pantofle wyglądały spod zniszczonych sukiennych spodni podwiniętych do kolan, żeby się za bardzo nie nurzały w błocie. Kiedy Rodolfo zatrzymał wzrok na twarzy Costy, który się po swojemu zimno, z wyrachowaniem uśmiechał, poczuł wściekłość. Wiedział jednak doskonale, że aby stawić czoła człowiekowi tak inteligentnemu jak Costa, trzeba zachować spokój. Ze wszystkich sił hamował gniew. Odetchnął głęboko i zaczął drżącym głosem: – Widzę tu dzisiaj wiele znajomych twarzy… Dionisio, który stanął po prawej stronie brata, zauważył, że podbródek mu dygocze. Spojrzał po zebranych, zwłaszcza na Costę. Jeśli ten człowiek zauważy u Rodolfo najmniejszą oznakę słabości, wszystko przepadło. Po drugiej stronie pana stanął Pedro. Dziś rano zaczął nabierać szacunku dla tego młokosa. – Wielu z was przez wiele lat pracowało przy winobraniach dla mojego ojca. – Głos Rodolfo zaczynał stawać się coraz pewniejszy. Dionisio odetchnął z ulgą. – Braulio, Cosme, Manuel… Wymienieni niespokojnie się poruszyli. – Santiago, Francisco, Daniel, Remigio, Frutos, Apolonio… – Rodolfo rozstawił nogi jeszcze szerzej i wbił stopy mocno w ziemię, okazując siłę. W środku był przerażony. Z przyjemnością uciekłby stąd, gdzie pieprz rośnie… – Widzicie, że was wszystkich pamiętam? Wszystkich razem i każdego z osobna. Ale chcę, żebyście wiedzieli, że dzisiaj mnie zawiedliście. Kilku mężczyzn zakasłało z niechęcią. Costa podniósł podbródek i uśmiechnął się z sarkazmem. – Nie spodziewałem się, że nam zadacie cios w plecy – ciągnął Rodolfo. – W każdym razie nie po was! Czy mój ojciec kiedykolwiek postępował z wami niesprawiedliwie? Czy wam nie płacił więcej niż inni? Już nie
pamiętacie, jak wam pomagał, jeżeli któryś zachorował i nie mógł pracować? Wśród zebranych rozległ się szmer uznania. Niektórzy starsi kiwali głowami potakująco. Nagle rozległ się głęboki, drwiący głos: – Komicy w kabaretach są lepszymi aktorami niż ty! Costa wyzywająco podszedł o półtora kroku do Rodolfo. Tamten czuł wrzący w piersi gniew, pohamował się jednak i ciągnął dalej, jakby w ogóle nie dosłyszał tej złośliwej uwagi: – Jeżeli wam nie odpowiada dzienna stawka, jaką płacimy, możecie oczywiście iść do innej winnicy i zostawić nas samych z winobraniem, ale… czy już zapomnieliście, że wczorajsza burza zniszczyła większość winnic i nie ma już właściwie czego zbierać? Pomyśleliście o tym, co dacie jeść swoim rodzinom, jeżeli teraz stąd odejdziecie? Dionisio wstrzymał oddech. Nie podobał mu się tok rozumowania Rodolfo. On położyłby nacisk na czymś innym. Docenił jednak odwagę brata. – Nie myśl, że nas zastraszysz próżnymi groźbami! – zawołał Costa. – Jesteś po prostu wyzyskiwaczem! Nędznym złodziejaszkiem! Wtedy wściekłość Rodolfo wybuchła jak bomba. Nie pozwoli, żeby ten typ szkalował go w obecności robotników! Nie jest już słabowitym dzieciakiem, za którym Costa rzucał kamieniami na ulicy Aguarón! Stanął twarzą w twarz z przeciwnikiem. – Powtórz to jeszcze raz i to wyraźnie, jeżeli jesteś mężczyzną! – Powtórzę to tyle razy, ile będzie trzeba! – zawołał tamten. – Jesteś złodziejaszkiem, który nie jest w stanie nawet sam zapiąć sobie rozporka! Zrobił nieprzyzwoity gest, który rozśmieszył kilku młodych robotników. Starsi wyczuwali, że starcie pomiędzy Costą i panem już nie dotyczy ich roszczeń i że wyraźnie steruje w kierunku osobistych dawnych pretensji. Sprawa nie szła w dobrą stronę, zatem postanowili pozostać na uboczu. Costa
z triumfem spojrzał na pozostałych, po czym znów zwrócił się do Rodolfo: – Jako dobry paniczyk pewnie zaraz wezwiesz Guardia Civil i poprosisz, żeby mnie zamknęli w lochu? Dionisio zobaczył, że brat jest o włos od utraty cierpliwości. – Nie daj się sprowokować – szepnął mu do ucha. – On tylko chce, żebyś wybuchnął, chce cię poniżyć wobec ich wszystkich. Chciał go pohamować, dyskretnie chwytając go za ramię, ale nie zdążył. Rodolfo rzucił się na Costę i uderzył go pięścią tak mocno, że tamten niemal padł na jednego ze starszych robotników, który złapał go w pół i postawił na nogi. W oczach Costy zalśniło pragnienie zemsty. Odwrócił się do Rodolfo i walnął go pięściami w twarz i w żołądek. Rodolfo stracił równowagę. Upadł na wznak, prosto w bajoro, które utworzyło się po burzy tuż przed wejściem do wytwórni win. Costa rzucił się na niego i zaczął z wściekłością bić pięściami. Rodolfo poczuł w ustach smak krwi. Widział, jak Dionisio i Pedro odciągają od niego Costę. Powinien mu oddać za te wszystkie ciosy, zanim go od niego oderwą i zostanie tu jak tchórz! Ugiął kolana i, robiąc wielki wysiłek, zepchnął z siebie Costę. Kiedy już nie czuł na sobie jego ciężaru, jednym skokiem się podniósł. Przesunął dłonią po ustach. Spojrzał na nią: była splamiona krwią. – Nie wtrącajcie się! – krzyknął na brata i na Pedro, którzy chcieli przytrzymać Costę. – To sprawa między nim a mną! Zaskoczeni jego rozkazującym głosem, odsunęli się w milczeniu. Costa wykorzystał chwilę ich zmieszania, żeby ponownie doskoczyć do przeciwnika i walnąć go wściekle w podbródek. Złość, nagromadzona latami wobec tych, którzy od pokoleń żyli z pracy cudzych rąk, teraz była skierowana przeciwko Rodolfo, przedmiotu jego dziecięcych złości. Pragnął tylko jednego – ośmieszyć go wobec robotników, którzy dziś rano złożyli swój los w jego ręce.
Rodolfo się zachwiał. Widział, że Costa szykuje się do nowego ataku. W tym momencie przypomniał sobie czasy studiów w Madrycie, kiedy za namową przyjaciela zapisał się na lekcje boksu. Trwało to zresztą tylko pół roku. Ten sport – jeżeli to można nazwać sportem – wydawał mu się zbyt brutalny. Jednak wobec nieuchronnego ciosu swojego wiecznego wroga przypomniał sobie radę emerytowanego boksera, który prowadził tam zajęcia. „Jeżeli zobaczysz, że przeciwnik jest od ciebie silniejszy, użyj czubka głowy, żeby go zmylić”. Pochylił się nagle i ręka Costy wylądowała w powietrzu. Korzystając z zaskoczenia przeciwnika Rodolfo gwałtownie się wyprostował i wbił mu prawą, a następnie lewą pięść w brzuch. Zobaczył, że tamten otwiera usta i próbuje łapać powietrze. Usłyszał odgłos wymiotów i szmer zaskoczenia ludzi, którzy w osłupieniu obserwowali ten niezwykły spektakl. Costa szybko odzyskał równowagę. W oczach płonął mu morderczy gniew. Podniósł obie pięści i rzucił się na Rodolfo. Tamten zaczął podskakiwać – niemal jakby tańczył – czekając na kolejny atak. Ponownie skorzystał z rady starego boksera: „Nigdy nie stój spokojnie jak ciamajda, kiedy czekasz na cios. Poruszaj się, jakbyś tańczył, nie aż tak, żeby się zmęczyć, ale dość, żeby przeciwnikowi zrobiło się mdło”. Podskoczył do Costy i ponownie uderzył go w brzuch. Costa kaszlnął, stęknął, zawył i rzucił się na Rodolfo, żeby go powalić. Obaj upadli na ziemię. Turlali się w błocie, spleceni uściskiem, jak kochankowie w momencie największej namiętności. Costa nie walczył już z właścicielem winnic po to, żeby podnieść płacę robotnikom. Widział tylko wystrojonego chłopczyka w wytwornym ubranku i skórzanych bucikach, podczas gdy on chodził boso! Rodolfo zaś walczył po to, żeby zemścić się na fanfaronie, który kiedyś wcisnął go w kąt przy pralni i zrobił z niego pośmiewisko przed praczkami! Nie miał zamiaru dopuścić do tego, żeby
Costa pokonał go w obecności mężczyzn, którzy pracowali dla jego ojca. Prędzej pozwoli się zabić. Podczas tej krótkiej chwili, która Dionisio wydała się wiecznością, Rodolfo i Costa turlali się w błocie, mimo wszystko cały czas zadając sobie ciosy. Ich ubrania były pokryte błotem, a twarze coraz bardziej pobite i pokrwawione. Dionisio wiele razy był o krok od wtrącenia się i rozdzielenia walczących, ale zawsze w ostatniej chwili się powstrzymywał. Wiedział, że Rodolfo by mu nie wybaczył, gdyby wmieszał się do ich walki. Zresztą on sam też nie miał ochoty ośmieszyć się wobec robotników, którzy, gdyby zaczął ratować brata, uznaliby go za przegranego. Patrzył więc tylko zrezygnowany na ten przykry spektakl, nie reagując. Starał się jednak bardzo uważać, gdyby sytuacja wymknęła się spod kontroli. Tamci tłukli się dalej, obserwowani przez coraz bardziej zdumionych zebranych. Nagle Rodolfo udało się znaleźć nad Costą i unieruchomić go. Ten, już zresztą zdradzający oznaki wyczerpania, próbował się uwolnić, jednak Rodolfo zaczął go bić z taką furią, że Costa mógł tylko wykorzystywać resztki sił, uchylając się przed niekończącymi się ciosami. – Dość już, Rodolfo! Dionisio chwycił brata za ramiona, żeby oderwać go od przygniecionego Costy. Rodolfo się opierał i dalej zadawał ciosy. Na znak Dionisio dołączył do niego stary Pedro. Obaj odciągnęli Rodolfo od ofiary, pomogli mu wstać i oparli o ścianę wytwórni win. Dionisio zobaczył, że do rany, którą zadała bratu gradzina, doszły inne, na policzkach. Miał też rozciętą wargę i zsiniały nos. – Zostań z nim! – zawołał do Pedro. Stary skinął głową. Ciągle jeszcze nie mógł uwierzyć, że jego pan, którego zawsze uważał za fircyka z miasta, potrafi się bić z podobną zawziętością. Dionisio sprawdził, w jakim stanie jest Costa, któremu już dwaj
młodsi mężczyźni pomagali się podnieść. Był równie zmaltretowany jak Rodolfo, ale jego rany nie robiły wrażenia groźnych. Zanim przyjaciele go odciągnęli, Costa zmierzył Dionisio spojrzeniem pełnym lodowatej nienawiści. Dionisio wrócił do brata, który, oparty o ścianę, powoli odzyskiwał równowagę. Jeden ze starszych mężczyzn, którego nazywano Frutos, zbliżył się do nich. Zdjął czapkę. Obracał ją w powykrzywianych, pełnych odcisków palcach z popękanymi, czarnymi paznokciami. W końcu rzekł: – Don Rodolfo, zaczynajmy winobranie. Rodolfo próbował się do niego uśmiechnąć spuchniętymi wargami, które jeszcze ciągle krwawiły. Polecił Pedro odprowadzić robotników do winnic i bez zwłoki zaczynać pracę. Nagle znaleźli się sami, we dwóch z Dionisio, który pomógł bratu wejść na piętro do biura. Kiedy już tam byli, posadził brata na krześle przed biurkiem. Wyjął czystą chusteczkę z kieszeni spodni i podszedł do jednej z szaf. – Podejrzewam, że zostało jeszcze trochę koniaku, który ojciec tu trzymał… Rodolfo potwierdził lekkim skinieniem głowy. Nawet ten ruch sprawił mu ból. Dionisio otworzył butelkę i dokładnie zwilżył chusteczkę. Potem podsunął ją do ust Rodolfo. Był jeszcze ciągle tak zdenerwowany, że nawet zapach koniaku nie obudził w nim chęci napicia się. – Nie podobało mi się to, co mówiłeś do tych ludzi – mówił, obmywając mu skaleczenia. – Zacząłeś doskonale, ale w końcu wyszedłeś na wyzyskiwacza. Co do tego Costa miał rację. Brat wzruszył ramionami, podniósł butelkę i wypił łyk, który palił go w ustach jak ogień. Każdy ruch wywoływał jęk. Każda kosteczka ciała bolała go okropnie.
– Ale… uratowałem winobranie. – Niewątpliwie. Dobry jesteś, bracie! Rodolfo chciał się uśmiechnąć, ale zamiast tego tylko skrzywił się z bólu. – Odprowadzę cię do domu, a potem pójdę razem z nimi zbierać winogrona – mówił Dionisio. – Podejrzewam, że trzeba będzie wezwać lekarza. Wyglądasz jak uosobienie boleści. Mam nadzieję, że ten potwór nie złamał ci nosa… i że ty mu nie złamałeś żadnej kości. Bijesz się jak młody dzik… – Nie myślę wracać do domu i nie trzeba, żeby mnie oglądał Don Damián. Jestem obolały, ale bardzo dobrze się czuję. Od dziecka miałem ochotę sprać tego typa! W końcu mogłem z siebie wyładować to wszystko, co mnie od dziecka gnębiło… – Powinieneś zobaczyć, jak wyglądasz – odparł Dionisio. – Jesteś ubłocony po czubek głowy. Kiedy wyschniesz, będziesz wyglądał jak krokiet usmażony przez Ramonikę. Lepiej chodźmy do domu, zdejmiesz to zabłocone ubranie i umyjesz się. – Na to zgoda – przystał Rodolfo. – Pójdę się odświeżyć. – Nagle spojrzał bratu prosto w oczy. – A ty… ty wiesz za dużo na temat winiarstwa, żebyś się marnował, ścinając winogrona! Wolę, żebyś został przy mnie. Dionisio nie mógł się powstrzymać. Uśmiechnął się od ucha do ucha. – Cóż, jeżeli tego chcesz…
36
Rodolfo nie pamiętał, żeby kiedykolwiek w życiu pracował równie ciężko jak podczas tegorocznego winobrania. W ciągu wielu dni mężczyźni z twarzami osłoniętymi czapkami albo słomianymi kapeluszami pochylali się nad krzakami oszczędzonymi przez burzę, ścinali kiście winogron i wrzucali je do wiklinowych koszy. Kiedy kosze były pełne, inni brali je na ramiona i zanosili tam, gdzie czekały na nie wozy zaprzężone w muły, a w nich kosze ogromnych rozmiarów, wielkie i głębokie, do których zbieracze wrzucali zebrany owoc. Dionisio nadzorował winobranie, ale czasami on i Rodolfo ramię w ramię ścinali kiście winogron razem z robotnikami, żeby przyspieszyć pracę. Kiedy wóz wyładowany po brzegi wjeżdżał do wytwórni, trzeba było wyrzucać zawartość wielkich koszy na ogromny stół i rozkładać je tak, żeby pracujące tam kobiety oddzielały dobre ziarna winogron od tych, których już nie dało się uratować. W tej pracy bracia też pomagali, aż do ostatecznego zmęczenia. Rąk do pracy było stale za mało. Z Solange Rodolfo spotykał się teraz tylko podczas posiłków, które zjadał szybko, żeby jak najprędzej wrócić do winnicy albo do wytwórni. Nocą padał jak martwy na łóżko obok niej i natychmiast zasypiał. Był tak opętany myślą o jak najsprawniejszym przeprowadzeniu tego winobrania, którego celem było ratowanie z finansowego krachu domu Montero, że zaniepokojenie złym stanem ducha Solange zeszło na dalszy plan. Nadal czuł zazdrość, kiedy jedli
obiad lub kolację w towarzystwie Dionisio i gdy zdawało mu się, że on i Solange rzucają na siebie ukradkowe spojrzenia, ale robił, co można, żeby odsunąć od siebie jakąkolwiek wątpliwość czy podejrzenie. W tych dniach jego uwagę pochłaniał wyłącznie zbiór winogron. Dionisio był tak zajęty pomaganiem bratu, że nie starczało mu czasu ani na tęsknotę za piciem, ani na rozmyślanie o problemach, które mogłyby spaść na wszystkich z powodu jego niepohamowanej miłości do Solange. Zaraz po zjedzeniu kolacji po męczącym dniu pracy był w stanie poświęcić zaledwie kilka minut na podlanie ogródka, którego na szczęście grad nie zniszczył. Zaraz po tym biegł czym prędzej na górę do swojej sypialni, gdzie natychmiast zasypiał tak głęboko, że nie potrafiłyby go obudzić nawet najgorsze koszmary. Solange nadal była w stanie głębokiego niepokoju wewnętrznego. Z jednej strony czuła ulgę, że i Rodolfo i jego brat przez większość dnia byli poza domem. Dzięki temu nie musiała ciągle ukrywać tego, co czuła do Dionisio ani stawiać czoła poczuciu winy, jakie wywoływały w niej czułe gesty Rodolfo. Z drugiej strony – te długie godziny, które spędzała w samotności, przerywane tylko wieczornymi lekcjami dla dzieci, sprawiały, że wpadała w obsesyjne rozmyślania, podczas których pytała samą siebie, za każdym razem gwałtowniej, jaki sens ma jej życie w tym domu. W połowie września Rodolfo dostał list od Bartolomé. Przyjaciel potwierdzał, że sprawa, którą mu przedstawił, jest bardzo niepokojąca. Obiecywał sumiennie zbadać rejestr kupiecki w Saragossie. „Zostaw to mnie. Kiedy tylko coś znajdę, natychmiast do ciebie napiszę” – kończył się list, pełen terminów prawniczych. Był to dowód, jak głęboko przyjaciel tkwił już w zawodzie adwokata. Pod koniec miesiąca przysłał kolejny list, w którym sugerował, by Rodolfo i on się spotkali w Saragossie.
To, czego dowiedział się na temat młyna, należało omówić raczej osobiście, poza tym spotkanie pozwoliłoby im też pogawędzić przy dobrej kolacji, po tylu miesiącach niewidzenia się! Ponieważ Rodolfo widział, że praca w wytwórni win idzie właściwie i że w tej chwili może już zostawić kontrolę w rękach Dionisio i Pedro, odpisał Bartolomé, podając mu datę przyjazdu. 4 października wyjechał wczesnym rankiem do Saragossy swoją hispanosuizą. Ostatecznie jechał sam, bez Solange. Nie chciała mu towarzyszyć, tłumacząc, że się zanudzi na śmierć, kiedy on i jego przyjaciel będą rozmawiać o poważnych sprawach, i że wobec tego woli zostać w domu. Ta niespodziewana odmowa zepsuła mu humor. Naprawdę chętnie by z nią został, jednak temat młyna był naprawdę ważny, a rozmowy z Bartolomé nie podobna było odkładać. I tak już zbyt długo nie zajmował się tym problemem. Kiedy przyjechali do Saragossy, zamiast odesłać Onofre z powrotem do domu, postanowił wziąć w hotelu Florida dwa pokoje, dla szofera i dla siebie. Dzięki temu mógł wrócić następnego dnia rano, nie będąc zależnym od rozkładu pociągów. Co nie znaczyło, że jego sytuacja finansowa pozwalała na beztroskie wydanie dziewięciu peset za każdy pokój, ale odsyłanie Onofre do jakiegoś taniego pensjonatu wydawało mu się małoduszne. Poza tym nie mogli zamieszkać w domu Amalii, od której nie miał żadnej wiadomości od czasu wymiany nieprzyjemnych listów po ostatnim burzliwym spotkaniu rodzinnym w Casa de la Loma. Zanim wszedł na pierwsze piętro do swojego pokoju, żeby zostawić tam walizkę, dał wolny dzień kierowcy. Onofre postanowił odwiedzić młodszego brata, który wiele lat temu wyjechał do Saragossy do pracy w hucie. Rodolfo dał szczodry napiwek chłopcu, który zaniósł do pokoju jego małą walizkę. Pryszczaty czternastolatek krzyknął „dzięki, señor!”, wyszedł
na korytarz i zamknął za sobą drzwi. Rodolfo zdjął marynarkę i położył ją na łóżku razem z kapeluszem. Sam usiadł w fotelu przy oknie, dotknął prawej strony wargi, gdzie jeszcze ciągle widniał ślad po uderzeniu po walce z Costą. Zresztą na całej twarzy miał ślady pięści przeciwnika. Wiedział, że w tydzień po ich starciu Costa odszedł z miasteczka i udał się ponownie na wędrówkę. Rodolfo czuł, że zwyciężył w zażartej rywalizacji, jaka rozgrywała się pomiędzy nimi od dzieciństwa. Zapalił papierosa, oparł kark o zagłówek łóżka i przymknął oczy. Po harówce przy winobraniu i wielu godzinach pracy w wytwórni win, kiedy razem z Pedro i Dionisio pilnowali każdego etapu, od momentu dostarczenia wybranych winogron do wytwórni (trzeba było robić selekcję, żeby oddzielić te winogrona, które zniszczyła burza, następnie odrywać owoce od szypułek i wytłaczać je przed wrzuceniem do winotłoczni, żeby zaczęły fermentować), ciało Rodolfo było wdzięczne za każdą chwilę samotności i odpoczynku. Przy tak ciężkiej fizycznej pracy – do której nie był przyzwyczajony – i przy ciągłym napięciu nerwowym czuł się tak zmęczony jak nigdy dotąd. Kiedy z papierosa pozostał już tylko maleńki niedopałek, zgasił go w popielniczce i wstał. Sprawdził, która godzina. Było jeszcze za wcześnie, żeby myśleć o obiedzie. Na ten wieczór planował krótką wizytę u siostry celem „podtrzymania więzów rodzinnych”, ale postanowił ją odłożyć. Przedtem postanowił zjeść jakąś przekąskę w kawiarni. Po bardzo wczesnym śniadaniu czuł się głodny. Otworzył walizkę, wydobył neseser przygotowany przez Pepitę, znalazł grzebień i pomadę do włosów i ułożył fryzurę tak, jak go tego w Paryżu nauczył Marcel: zaczesał włosy do tyłu z przedziałkiem z boku i starał się nie przesadzić z pomadą, żeby włosy nie były posklejane. Włożył marynarkę, wcisnął na głowę kanotier i wyszedł z hotelu. Jakiś czas spacerował po Coso, ciesząc się widokiem tłumu przechodniów, wozów ciągniętych przez perszerony, przepełnionego
tramwaju i przejeżdżających nowoczesnych aut. Słońce jasno świeciło. Kupcy rozwijali plandeki, żeby ochronić towary przed płowieniem, bo ostre promienie mogły je zmarnować. Temperatura była już jednak jesienna. Na skrzyżowaniu z ulicą Alfonso jakiś niewidomy, siedząc na drewnianej ławce przed wejściem do Café Moderno, ubrany w czarną robotniczą bluzę, z twarzą niemal niewidoczną pod olbrzymią czapą i oczyma przesłoniętymi malutkimi ciemnymi okularami, grał „Medalion”, ostrożnie rozciągając i ściągając swój akordeon. Rodolfo rzucił kilka monet do cynowej miseczki, którą grający ustawił przed sobą na ziemi. Po tylu miesiącach spędzonych w niczym niezmąconej ciszy winnic, ta mieszanina dźwięków na Coso wydała mu się pasjonującą muzyką i napełniła go wigorem. Przeszedł przez plac Constitución, obszedł pomnik Męczenników i skierował się do Gran Hotel de Europa. Nie miał ochoty zostawać na tarasie, więc wszedł do kawiarni. Zajął stolik przy oknie. Natychmiast zjawił się elegancko ubrany kelner. Rodolfo zamówił kawę z mlekiem i maślaną bułeczkę – polubił je bardzo, kiedy studiował w Madrycie. Został zaraz sprawnie obsłużony. Podczas gdy zaspokajał głód, nie mógł się powstrzymać od podsłuchiwania rozmowy panów przy sąsiednim stoliku. Byli w średnim wieku, dosyć zaokrągleni i dobrze ubrani – słowem, wyglądali jak ludzie interesu. Mieli przed sobą kieliszki koniaku i rozmawiali o zbliżającym się święcie Matki Bożej z Pilar. Jeden z nich powiedział, że jedenastego października ma się odbyć w mieście uroczystość otwarcia nowej centrali telefonicznej. Wybrano tę datę, by nie zakłócić obchodów przewidzianych na dzień święta Pilar, 12 października, czyli wielkiego patriotycznego święta na cześć wojska, które walczyło w Afryce i rocznicy zakończenia wojny w Maroku. W tym celu do Saragossy mieli przyjechać między innymi minister sprawiedliwości, minister finansów i promowania rozwoju, poza tym także córki Primo de Rivera – Carmen i Pilar. Wszyscy oni mieli
zamieszkać w Gran Hotel de Europa. „Jakby nie można było inaczej” – wtrącił z satysfakcją kompan mądrali, który był chyba zagorzałym zwolennikiem tej instytucji. Przemądrzalec, niezadowolony, że nie pokazał swojemu przyjacielowi, jak wiele wie, dodał, że infantka Izabela będzie też obecna jako przedstawicielka króla i że zamieszka w pałacu arcybiskupim. Natomiast sam Primo de Rivera ma przybyć do Saragossy rankiem już w dniu święta Matki Bożej z Pilar i weźmie udział w kilku uroczystościach. Ma się ponadto odbyć uroczysty obiad dla ważnych osobistości w Sali Pompejańskiej Kasyna Kupieckiego, a wieczorem – defilada garnizonu pod Łukiem Triumfalnym, wzniesionym na placu Independencia specjalnie na tę okazję, oraz przemarsz weteranów wojny w Maroku. Rodolfo zastanawiał się, czy Dionisio otrzymał zaproszenie do wzięcia udziału w tym przemarszu. Na pewno nie – powiedział sobie. Cała korespondencja najpierw przechodziła przez jego ręce, a do brata na pewno nie przyszedł żaden list z oficjalnym nadrukiem. Poza tym nie wyobrażał sobie Dionisio ubranego w galowy mundur i czczącego wydarzenie, które zrujnowało mu życie… Przypomniał sobie, jak bardzo Amalia uwielbiała tego rodzaju teatry kukiełkowe! Oczywiście Jednoręki już się dobrze postarał, żeby zaproszono go na którąś z tych pompatycznych imprez, podczas których będzie się mógł otrzeć o ludzi dzierżących władzę. Przecież tak ich podziwia! Jak to powiedział Silvestre wtedy, kilka miesięcy temu? Że jak się nazywa ten nowo mianowany dyrektor nowej Akademii Wojskowej w Saragossie? Ach tak, Francisco Franco. Rodolfo nie miał najmniejszych wątpliwości, że Jednoręki będzie się lepił do tego Franco, kiedy tylko nadarzy się okazja. Przełknął ostatni kęs ciastka i wypił łyk kawy z mlekiem. Panowie
z sąsiedniego stolika zapłacili i wyszli, nie mógł więc słuchać dalszego ciągu plotek. Chwilę błądził wzrokiem po sali, o tej porze raczej pustawej. Sprawdził godzinę. Było już po wpół do dwunastej. Dobry moment na to, żeby wpaść do Amalii. Westchnął, niezbyt zachwycony perspektywą tej nieuniknionej wizyty, podszedł do baru, zapłacił i wyszedł na ulicę. Dziesięć minut później Amalia drgnęła na ostry dźwięk dzwonka i kroków Petry, idącej otworzyć. Pomyślała, że to musi być Silvestre wracający z porannego spotkania z kolegami. Nigdy nie używa własnego klucza! Wzruszyła ramionami i wróciła do swojej roboty. Siedziała zamknięta w gabinecie i przygotowywała zaproszenia na przyjęcie, jakie miała zamiar u siebie urządzić, by podjąć kilku oficerów, z którymi Silvestre był w wojsku w Afryce i którzy mieli wziąć udział w marszu weteranów w Saragossie. Zależało jej, żeby zaproszenia miały charakter osobisty i były ręcznie pisane przez nią samą. Chciała zaprosić wszystkich tych, których Silvestre uważał za śmietankę towarzyską armii z Afryki. Tak wiele oczekiwała od tego wspaniałego wydarzenia, że cała była w nerwach. Do tego miała wziąć udział w tańcach według obrazów Goyi, które miały się odbyć w dniu święta Matki Bożej z Pilar w budynku giełdy. W tym celu musiała zarządzić zrobienie niektórych poprawek w jej sukni mai; miała ją na sobie wiosną w teatrze Principal, ale się jakoś skurczyła… Westchnęła z rozkoszy na samą myśl o chwili, kiedy pokaże się w niej światu i powiedziała sobie, że tegoroczne święto Pilar będzie wyjątkowe… Kiedy do pokoju weszła Petra z wiadomością, że przybył brat pani, Rodolfo, była równie zaskoczona, co zaniepokojona. Czy przyjechał sam, czy może z tą dzierlatką, chodzącą półnago i palącą jak komin? Zakręciła wieczne pióro i schowała zaproszenia do szuflady małego biureczka z XVIII wieku, które Silvestre kupił jej zaraz po ślubie w jakimś sklepie z antykami. Uznała je za zbyt staroświeckie i niepasujące do reszty mebli, nowych
i błyszczących jak należy. Cieszyło ją jednak pokazywanie biureczka przyjaciółkom i opowiadanie przy tym, że Silvestre przeszukał całe miasto, by znaleźć taki mebelek, i nabył je, nie bacząc na koszty. Zamknęła szybko szufladę i nawet przekręciła kluczyk. Wolała, żeby Rodolfo nie widział jej zaproszeń. Bynajmniej nie miała ochoty gościć u siebie ani jego, ani tej Francuzeczki. Zepsuliby jej następne przyjęcie! Do czego doszliśmy… – mruknęła w duchu. – Zaproś go tutaj. – Spojrzała na porcelanowy zegar, zdobiący biureczko. – I przygotuj nam kawę. Petra natychmiast usłuchała. Znała na wylot nieznośny charakter swojej pani. Po chwili wszedł Rodolfo. Wydał się Amalii bardzo opalony. Nad prawą brwią widniała prawie już zaleczona rana. Miał też małe zadrapania na policzkach i przeciętą wargę, nie mówiąc już o siniakach na całej twarzy, które teraz nabrały zielonkawo-żółtej barwy. Amalia wstała z krzesła, podeszła do brata i chłodno podsunęła mu policzek do pocałowania. Rodolfo ucałował ją bez entuzjazmu. Zaraz po przyjściu miał ochotę uciekać. Dyskretnie obejrzał siostrę. Czy to możliwe, żeby jeszcze utyła od ich ostatniego spotkania w sierpniu? – Co się stało z twoją twarzą? – spytała zaciekawiona. – Mały wypadek podczas winobrania. Nic ważnego. – Uważaj, bo niedługo się zmienisz w prawdziwego wieśniaka… Z trudem powstrzymał chęć szarpnięcia jej za włosy. Wskazała mu krzesło, sama zaś złożyła swoje potężne ciało na kanapie. Rodolfo zajął najdalej od niej stojący fotel. Amalia wyciągnęła rękę, szukając dzwonka, którym wezwała nieszczęsną służącą. – Powiedziałam Petrze, żeby ci przygotowała gościnny pokój. Na długo przyjechałeś?
– Nie kłopocz się, siostrzyczko. Mieszkam w Hotelu Florida. Mam trochę spraw do załatwienia i nie chcę cię męczyć ciągłymi wyjściami i powrotami… – No, to chociaż zjedz z nami obiad… Rodolfo się zgodził, żeby nie pogarszać jeszcze bardziej i tak już napiętych stosunków. – Dlaczego nie zabrałeś ze sobą Solange? Odpowiedź nie nastąpiła natychmiast. – Wolała zastać w domu. Wyrobiony węch Amalii, wyćwiczony w wykrywaniu słabości innych, rozkoszowaniu się nimi i następnie obgadywaniu ich z plotkującymi przyjaciółkami podpowiedział jej, że w odmowie Solange kryło się coś dziwnego. Odkąd to frywolne dziewuszyska w rodzaju Solange wyrzekają się dnia rozrywki? Wejście Petry z kawą przerwało tę niemiłą rozmowę. Kiedy służąca wyszła, Rodolfo zajął się piciem wodnistej cieczy, której nie cierpiał, podczas gdy Amalia wyplatała setki komunałów – tylko po to, żeby pokryć utajoną wrogość. Wkrótce Rodolfo był już tak znudzony, że marzył nawet o tym safandule Jednorękim. Na szczęście ten, jakby ściągnięty myślami szwagra, wkrótce się pojawił. Był już po kilku koniakach w Ambos Mundos, więc wracał w pogodnym nastroju, który jednak wywietrzał natychmiast wobec niespodziewanej wizyty szwagra. Oboje z żoną krytykowali fakt, że Rodolfo nie zatrzymał dla siebie tajemnicy prostytucji ich matki, sprawiając tym ogromną przykrość Amalii, która jeszcze dotąd się z niej nie otrząsnęła. Silvestre przywitał się z Rodolfo wyraźnie niechętnie. Montero już żałował, że przyjął zaproszenie na obiad. Cóż, nie mógł się już wykręcić. Na szczęście Amalia zarządziła posiłek wcześniej. Umierała z pragnienia stracenia Rodolfo z oczu. Ze strony braci czekały ją z tylko przykrości – od
oburzających pijaństw Dionisio (bo nie wierzyła, że mógłby przestać pić) do bezczelnego zachowania Rodolfo. – Gdybym wiedziała, że przyjdziesz, kazałabym Petrze przyrządzić coś specjalnego – stwierdziła, kiedy służąca podała im duszone na oliwie ogóreczniki z kawałkami słoniny. – Silvestre i ja jadamy bardzo proste potrawy. Rodolfo zerknął z ukosa na tłuste policzki i podwójny podbródek siostry i szczerze zwątpił w jej chełpliwe słowa. Pił wino, żeby się ożywić, i jadł jarzyny, otwierając usta tylko po to, żeby włożyć w nie widelec. Na drugie były panierowane medaliony z morszczuka, którego smak nie dowodził zbytniej świeżości. Rodolfo jadł z obrzydzeniem, ratując się dużymi łykami wina. W obecnej sytuacji ani on, ani Jednoręki nie mieli najmniejszej okazji do wtrącenia chociaż słowa do potoku słów, jakie Amalia wylewała z siebie, nie przerywając ani na chwilę, choćby po to, żeby odetchnąć, czy coś zjeść. Kiedy już jedli owoce, podane przez Petrę na porcelanowej tacy, już obrane i pokrojone, Silvestre odłożył serwetkę na stół, zamienił z żoną spojrzenie, w którym Rodolfo, czując się dziś w tym domu gorzej niż zazwyczaj, odkrył chęć pozbycia się niewygodnego gościa. Wstał. – Szwagrze, może wypijemy razem kawę w Ambos Mundos… – Nie fatyguj się, Silvestre – mruknął Rodolfo. Podniósł się powoli, czując, że miękną mu kolana. Był zmęczony i trochę wstawiony. Znosił paplaninę Amalii, jedząc bez apetytu, a właściwie popychając każdy kęs cienkim winem, które ta skąpa baba kazała służącej kupować Bóg wie gdzie. – Muszę już iść. – Ależ nie pójdziesz, nie odmówisz wypicia kawy z mężem twojej siostry… Silvestre wziął go pod ramię i pociągnął w stronę wyjścia. Rodolfo z wielkim trudem starał się pożegnać z siostrą. Kiedy się zorientował, już był
w windzie. – Co ci się stało w twarz? – Mały wypadek podczas winobrania. – Rodolfo połapał się, jak mało przekonujące było to wyjaśnienie i dodał: – Upadłem. – Co ty powiesz… Przysiągłbym, że się z kimś pobiłeś. Masz strupy na rękach. Mnie nie oszukasz, szwagierku! Jednoręki przycisnął guzik na parter i parsknął śmiechem, który w małym pomieszczeniu windy zabrzmiał jak końskie rżenie. Rodolfo uznał, że powinien mu zawtórować i też się zaśmiał, choć niechętnie. – Jak się ma Solange? Mimo że Silvestre nadal był zły na Francuzkę za wyskok w tamto nieszczęsne południe w Casa de la Loma, na wspomnienie jej smakowitych kształtów lubieżnie się oblizał. – Dobrze, bardzo dobrze… – Kobiety są błogosławieństwem, ale jaki ból głowy potrafią nam spowodować… Czasami! – wykrzyknął komediancko Jednoręki. – Na szczęście istnieją kawiarnie… Rodolfo zmusił się do uśmiechu. Co za straszny błąd popełnił, zostając na obiedzie w domu siostry! Winda zjechała na parter, zatrzęsła się i zatrzymała. Silvestre otworzył drzwiczki. Położył swoją jedyną rękę na plecach Rodolfo i wypchnął go na zewnątrz. – O tej porze zawsze spotykam się z przyjaciółmi na pogawędkę. Niektórych poznałeś już przed wyjazdem do Paryża. Pamiętasz ich? Rodolfo kiwnął głową. Jak miał nie pamiętać tych typów przypominających inkwizytorów? Zupełnie nie miał ochoty na rozmowę z nimi, był jednak tak otumaniony, że nawet nie przyszło mu do głowy, że mógłby uciec. Pozwolił się zaprowadzić do Ambos Mundos, która była chyba generalną kwaterą Jednorękiego i jego kumpli.
– To porządni ludzie – mówił Silvestre. – Ludzie, którzy chcą skończyć z dekadencją w tym kraju. Ze strajkami robotników, z manifestacjami, z publicznym bałaganem wzniecanym przez anarchistów i komunistów… Musimy powstrzymać tę chorobę, zanim nas doprowadzi do ruiny! – Silvestre utkwił posępne spojrzenie w oczach Rodolfo. – Przyłącz się do nas, szwagrze! Potrzeba nam młodych, takich jak ty, którzy potrafiliby powstrzymać wiejskich agitatorów… Byłbyś w tym dobry, chociaż jesteś takim frankofilem i ożeniłeś się z Francuzką! Wybuch śmiechu Jednorękiego przyprawił Rodolfo o mdłości. W co, u diabła, on się pakuje? Rodolfo odburknął, że polityka go nie interesuje, ale szwagier już w ogóle nie zwracał na niego uwagi. Ambos Mundos było miejscem o największej renomie w Saragossie. Jej wielkie rozmiary (zajmowała cały parter bloku kamienic między dwiema ulicami) sprawiły, że nazwano ją „największą kawiarnią Europy”. Według jej miłośników stało tam trzysta osiem stolików – wszystkie z nóżkami z kutego żelaza i marmurowymi blatami. Sufit pokryty sztukaterią podtrzymywały wąskie kolumny z kapitelami ozdobionymi roślinnymi motywami. Kolumny te dzieliły lokal na poszczególne części, w których rzędami stały stoliki. Wielkie okna wychodziły na ogród na tyłach budynku, czyli na ulicę Ponzano, wąską i równoległą do Paseo de la Independencia. Bywali tu ludzie w każdym wieku, od młodziutkich do staruszków, od bogatych do… mniej bogatych, od konserwatystów do rewolucjonistów. Długie rozmowy uprzyjemniały różnorakie występy muzyczne. Rodolfo bardzo lubił to miejsce, w ciągu ostatnich lat jednak go unikał, żeby nie spotkać się ze szwagrem, który spędzał tutaj większość swoich bezczynnych dni. Kiedy weszli do Ambos Mundos tego południa, nie było akurat żadnego występu, ale w kawiarni już kłębiło się mrowie klientów, którzy poprawiali sobie trawienie koniakiem, likierami i hawańskimi cygarami – ich dym
wypełniał już wnętrze, tworząc gęstą mgłę. Batalia kelnerów spełniała wszystkie zachcianki gości. Zwykli kompani Silvestre zajmowali zestawione ze sobą dwa prostokątne stoliki obok jednej z kolumn pośrodku kawiarni. Kiedy Rodolfo znalazł się pośród nich, duch w nim opadł. Zawsze czuł się między nimi jak więzień przed trybunałem, którego zaraz skarzą na śmierć, i to się bynajmniej nie zmieniło. Jednoręki przedstawił go jako swojego szwagra, młodzieńca o wielkiej wartości, dziedzica rodzinnych winnic, który mógłby być pomocny w powstrzymaniu wiejskich wywrotowców. Żeby ukryć żółć, którą czuł za każdym razem, kiedy była mowa o podziale spadku, którego arbitralność uważał za oszustwo wobec swojej biednej żony, Silvestre zakończył przemowę kaskadą rechoczącego śmiechu. Po tym, co usłyszał, Rodolfo wręcz osłupiał. Umysł natychmiast mu się rozjaśnił. Jednoręki wskazał mu wolne krzesło, sam usiadł obok niego. Montero był na skraju wytrzymałości. Chciał jak najszybciej uciec. Zdjął kapelusz i położył sobie na kolanach. Przypatrzył się twarzom mężczyzn siedzących dookoła stolików. Znał ich prawie wszystkich z czasów, kiedy wiele lat temu Silvestre próbował wprowadzić go do swojego towarzystwa. Było wśród nich wielu wojskowych, którzy walczyli w Maroku – niektórzy już spensjonowani, jak Silvestre. Oni też go pamiętali, ale przyznał się do znajomości z nim tylko jeden. Mężczyzna mniej więcej pięćdziesięcioletni, kościsty, z zapadniętymi policzkami i z siwą hiszpańską bródką wokół warg tak cienkich, że niemal nieistniejących. Rodolfo zauważył, że to ten sam wojskowy, któremu wymknął się podczas tamtego arcynudnego przyjęcia u Amalii, żeby podejść do Mariany. Pięknie się zaczyna to spotkanie – powiedział sobie. – Ogromnie się cieszę, widząc cię ponownie między nami… Rodolfo, nieprawdaż? Zapytany skinął głową. Wsunął palce pomiędzy szyję a kołnierzyk
koszuli, żeby choć trochę odkleić materiał od ciała. Było gorąco, a on czuł, że dusi się w tym towarzystwie. Atmosfera była tu tak samo, a może nawet bardziej, niemiła niż dawniej. – Zmężniałeś od czasu, kiedy tu byłeś ostatni raz – kąśliwie stwierdził kościsty. Spojrzał na Silvestre i dodał: – Oby twój szwagierek mógł się nam przydać, Medina! Pozostali się roześmieli. Jednoręki, który akurat zamawiał u kelnera kawę i koniak dla siebie i dla Rodolfo, przyłączył się do zabawy. Rodolfo z przyjemnością by się im przeciwstawił. Powstrzymywało go tylko poczucie godności. Czy Silvestrre zabrał go na to spotkanie, żeby kumple się z niego wyśmiewali? – I panowie się zrobili starsi – odparł. – Tyle rozmyślań nad dobrem ojczyzny bez wątpienia musi dużo kosztować. Kościsty wykrzywił usta z niechęcią. Inni się uśmiechnęli – ale też niechętnie. Tylko Silvestre wydał z siebie coś na kształt gulgotu i poklepał Rodolfo po plecach. Ten żart odwrócił uwagę od Rodolfo i mężczyźni podjęli rozmowę, którą przerwało ich przyjście. Już od ponad pół godziny komentowali wydarzenia zaplanowane na dwunastego października, wizytę Primo de Rivera z kilkoma ministrami i wspaniałą defiladę, w której mieli uczestniczyć niektórzy obecni przy stole wojskowi. Chcieli pokazać całemu miastu dumę z walk w Afryce. Kościsty z bródką, nadal w czynnej służbie, powiedział: – Kilka dni temu rozmawiałem z Francisco Franco, wiecie, z tym, który ma kierować nową Generalną Akademią Wojskową. Wśród obecnych rozległ się szmer podziwu. – Widziałem go, jak się zachowywał w Maroku, i muszę powiedzieć, że to dzielny człowiek, o znacznych umiejętnościach organizacyjnych, przy tym wielki patriota – ciągnął. – Właśnie kogoś takiego nam potrzeba, żeby
naprawić nasz kraj. Ani ten gnuśny Primo de Rivera, ani rozpustnik Alfons XIII. Tylko człowiek zahartowany w bojach w Afryce może być w stanie opanować czerwonych wichrzycieli. Mówię wam, panowie, że z kimś takim jak Franco inny będzie los naszej Hiszpanii. Jeżeli będziemy mieli takiego człowieka na czele naszej sprawy, w tym kraju szaleńców i szubrawców bardzo dużo się zmieni! Pozostali przyjęli jego słowa z entuzjazmem. Rodolfo zerknął kątem oka na Silvestre. Wydawał się wręcz zachwycony słowami tego truposza. Rodolfo poczuł, że robi mu się niedobrze. Wypił kawę i łyk koniaku. Niestety, to tylko pogorszyło jego stan. Przyjaciele Silvestre wydali mu się jeszcze bardziej posępni niż dawniej. Poza tym instynkt mówił mu, że są nie tylko śmieszni, ale mogą również stać się niebezpieczni. Łyknął jeszcze koniaku i wstał. Jeżeli zostanie tu jeszcze choćby minutę, zwymiotuje na ten marmurowy stolik! Spojrzenia zebranych zwróciły się na niego z dezaprobatą. Rodolfo wyciągnął szyję, jak tylko mógł. Starał się, żeby jego głos zabrzmiał pewnie. – Panowie, muszę was opuścić. Mam spotkanie, którego nie mogę uniknąć. Rozmowa z panami była dla mnie prawdziwą przyjemnością. – Zwrócił się do Silvestre i klepnął go kilka razy w plecy. – Do następnego razu, szwagrze. Jednoręki skrzywił się na ten gest. Spodziewał się, że obecność tego sfrancuziałego szwagierka przysporzy dzisiejszemu zebraniu rozrywki, ale nie liczył na to, że chłopak okaże się taki ostry i że opuści ich tak szybko i z taką godnością. Rodolfo wsunął rękę do kieszeni marynarki, wyjął kilka banknotów i dość arogancko położył je na stole. – Ta kolejka na mój rachunek. – Włożył kanotier, przesunął wzrokiem po
każdym z obecnych ze słowami: – Panowie… Krążył pomiędzy stolikami w kierunku wyjścia, starając się powstrzymać nudności, coraz gwałtowniejsze. Zdołał wyjść na zewnątrz, ale zrobił zaledwie cztery kroki i musiał się oprzeć o najbliższą ścianę. Zwymiotował cały obiad, który z takim trudem zjadł w domu siostry. Przysięgał sobie, że jego noga jeszcze długo nie postanie w domu Amalii.
37
Po ataku mdłości Rodolfo niemal godzinę przesiedział w barze u wylotu ulicy Independencia. Wszedł tam, żeby uspokoić rozszalały żołądek kieliszkiem koniaku. Kiedy się lepiej poczuł, wrócił piechotą do hotelu. Wykąpał się, położył do łóżka i natychmiast zasnął. Był tak strasznie zmęczony, że obudził się dopiero dobrze po szóstej. Wyszykował się i wypił kawę na tarasie hotelu Royalty, który zawsze lubił, bo roztaczał się z niego widok na plac Constitución i początek pasażu Independencia z długim deptakiem i pojazdami. Kiedy już miał dość siedzenia, zapłacił i zaczął krążyć bez celu po niedalekiej ulicy Alfonso i innych przylegających do niej. W którymś ze sklepów kupił jedwabną chustkę dla Solange. Z radością ofiarowałby jej jakiś piękny klejnot, jeden z tych, które widział na wystawie jubilerskiego sklepu Aladrén, niestety budżet nie pozwalał mu na takie przyjemności. Myśl o Solange sprawiła, że przypomniał sobie niepokoje ostatnich tygodni. Odpoczynek po tylu dniach ciężkiej pracy rozjaśnił mu umysł. Zdał sobie sprawę z tego, czemu tak zawzięcie zaprzeczał przez tyle miesięcy: nigdy nie zdoła zapewnić jej takiego luksusu i rozrywek, jakimi cieszyła się w Paryżu, nawet gdyby sprzedał swoje winnice i zainstalował się w mieście jako adwokat. A Solange nie umiała się przystosować do spokojnego życia w Casa de la Loma. Co może zrobić, żeby ją zatrzymać i żeby jemu nie przytrafiło mu się to samo co ojcu?
Nagle przypomniał sobie o Marianie. A może wpaść do niej z wizytą? Wyjął z kieszeni kamizelki zegarek. Dochodziła ósma. Bartolomé, który lubił jeść kolację wcześnie, umówił się z nim o wpół do dziewiątej w restauracji Gran Hotel de Europa, najwyraźniej jego ulubionej. Cóż, rozmowę z Marianą trzeba będzie odłożyć na inny dzień. Z westchnieniem schował zegarek i poszedł do hotelu Florida, by zostawić w pokoju prezent dla Solange przed spotkaniem z przyjacielem. Po trzech kwadransach siedział już z Bartolomé przy stole nakrytym na dwie osoby i walczył ze sobą, by zjeść pierwsze danie zamówione przez przyjaciela. Widząc jego swobodne maniery i to, jak zwraca się do kelnerów, Rodolfo był pewien, że Bartolomé jest tu stałym klientem. Czworooki nadal usprawiedliwiał swój przydomek okularami w czarnej okrągłej oprawie, które zdejmował tylko do spania. Bez nich był ślepy jak nietoperz. Natomiast jego drugi pseudonim przestał mieć sens. Utył tak, że już nikomu przy zdrowych zmysłach nie przyszłoby teraz na myśl nazywać go Chudzielcem. Powodem było niewątpliwie zbyt długie przesiadywanie w biurze i załatwianie spraw kancelarii przy kolacyjkach z klientami, co Bartolomé potwierdził, kiedy Rodolfo zmierzył go badawczym spojrzeniem. Młody Montero, mimo że go zobaczył tak zmienionym, nie mógł pohamować odrobiny zawiści. Wyglądało na to, że Bartolomé z każdą chwilą umacnia swoje stanowisko jako adwokat i prowadzi takie życie, o jakim Rodolfo marzył podczas studiów w Madrycie… Nagle jednak przyszło mu do głowy coś dziwnego. Jakiś głosik w głowie pytał go, czy rzeczywiście wolałby spędzać dni na przerzucaniu papierków w jakimś smętnym biurze, czy jednak lepiej jest upijać się zielenią winnic pod cudownie błękitnym letnim niebem oraz słońcem, zachodzącym nad Algairén i barwiącym to niebo na różowo i czerwono? Bartolomé gawędził o tym i owym, prezentując zadziwiającą umiejętność
jedzenia i rozmawiania równocześnie, nie naruszając przy tym zasad dobrego wychowania. Opowiadał anegdoty z pracy w kancelarii, mówił też o swoich niedawnych zaręczynach z córką szefa. Rodolfo pomyślał, że przyjaciel musiał prowadzić mistrzowską grę. Znowu poczuł w żołądku kolec zawiści. Teraz nie mogło go ukoić nawet wspomnienie winnic. Starając się nie okazać niecierpliwości, udawał zainteresowanie gadaniną przyjaciela. Kiedy po zjedzeniu kolacji zamówili kawę i Rodolfo niecierpliwie czekał, aż Czworooki w końcu przystąpi do rzeczy, kolega położył sobie na kolanach skórzaną teczkę, którą po wejściu do hotelu ustawił obok krzesła. Otworzył ją powoli i wyjął plik papierów. Spojrzał na Rodolfo przez grube szkła okularów. – Ponieważ dostrzegam w tobie pewną niecierpliwość, powiem ci, co mi się udało odkryć. Nareszcie! – pomyślał Rodolfo z ulgą. Bartolomé wyjął kilka kartek i rozłożył je na stole. – Na początek spójrz na te dokumenty. To oryginały, jakie wydobył dla mnie z Rejestru Handlowego przyjaciel, który ma wobec mnie pewien dług wdzięczności. Obejrzyj je sobie, tylko bardzo ostrożnie, bo gdyby się poplamiły czy zniszczyły, mojemu przyjacielowi urwaliby głowę… a przy okazji i mnie. Dobrze znasz podpis ojca? – Oczywiście! Rodolfo uważnie obejrzał dokumenty. Zobaczył, że dotyczą kupna– sprzedaży młyna i że jest na nich data, poprzedzająca śmierć Don Fausto zaledwie o kilka dni. Kiedy zobaczył sumę, za jaką ten młyn sprzedano, omal nie zemdlał. Była po prostu śmieszna, minimalna! Czemu wobec tego Evaristo powiedział mu, że młyn był sprzedany na cztery miesiące przed śmiercią ojca? Przetarł ręką oczy. Poszukał nazwiska
nabywcy. Było nim jakieś stowarzyszenie, którego nazwy nigdy nie słyszał. W ich imieniu umowę podpisał… Evaristo. Rodolfo przypomniał sobie, co opowiadał mu Pedro. Podobno nowi właściciele młyna na swojego administratora wybrali właśnie Evaristo. To, że to pismo podpisał właśnie ten stary kruk, nie mogło go dziwić. Problemem było, że nie mógł znaleźć w piśmie nic fałszywego. Kelner podał kawę. Rodolfo odsunął dokumenty, żeby się nie zaplamiły, i spojrzał pytająco na Bartolomé. – Przeczytaj to jeszcze raz, tylko spokojnie – zaproponował Bartolomé, wrzucając do kawy cukier i spokojnie go mieszając. – My prawnicy wiemy, jak dokumenty potrafią mówić. Trzeba im tylko zadać odpowiednie pytania. – Nie trzymaj mnie na rozżarzonych węglach! – parsknął Rodolfo. – Od tygodni pracuję bez chwili odpoczynku na winobraniu i jestem zanadto zmęczony, żeby móc teraz „pytać o coś” dokumenty! Bartolomé upił łyk kawy i wyjął z teczki kolejny zwitek kartek. – Może to ci otworzy oczy. Rodolfo znowu skupił się na czytaniu dokumentu. Był to akt utworzenia stowarzyszenia, które kupiło od ojca młyn. Nagle odsunął kartki i wykrzyknął: – Cholerna kanalia! Sukinsyn! Goście, jedzący przy pobliskich stolikach, odwrócili głowy i z pretensją spojrzeli na Rodolfo. Zaczerwienił się. Bartolomé dopił kawę, ani na chwilę nie tracąc spokoju. – Teraz widzisz, jaka to gierka? – Co za bękart! – Rodolfo znowu nie wytrzymał. Bartolomé odstawił pustą filiżankę na spodek. – Zaraz wyjaśnię ci moją teorię, ale najpierw chciałbym, żebyś znowu się przyjrzał podpisowi ojca.
Rodolfo długo przyglądał się dokładnie podpisowi. W końcu wzruszył ramionami i podniósł głowę. – Musiałbym porównać z dokumentami, jakie mam w domu, ale… powiedziałbym, że mój ojciec zazwyczaj duże litery pisał większe, a jego „o” było bardziej okrągłe. Mimo zmęczenia zaczynał powoli rozumieć, dokąd prowadził go Bartolomé. Poczuł narastający gniew. Przyjaciel oczyścił okulary nieskazitelną chusteczką wyjętą z kieszonki marynarki i włożył je z powrotem na nos. – Ja to widzę następująco – zaczął. – Ten łajdak Evaristo tworzy sobie jakieś stowarzyszenie, którego jest i właścicielem, i administratorem. Przypatrz się dacie utworzenia firmy, a zobaczysz, że to było w listopadzie zeszłego roku. Rodolfo przytaknął i duszkiem wypił kawę, nie dodając cukru. Bartolomé dalej przedstawiał swój punkt widzenia w bardzo prawniczy sposób: – W lutym przygotowuje dokumenty do sprzedaży młyna swojej własnej firmie, za pięć groszy. Podrabia podpis twojego ojca i rejestruje całą transakcję przy pomocy wspólnika, notariusza. A już za dwa dni Don Fausto umiera, co jest bardzo dobrą okazją… – I w co najmniej dziwnych okolicznościach, o czym ci pisałem w liście – przerwał mu Rodolfo. – Tak, oczywiście, tak było. Radzę ci jednak, żebyś się teraz skupił na odzyskaniu tego młyna. Jeżeli wszystko dobrze rozegrasz, pozwolę sobie przewidywać, że masz duże możliwości, żeby to załatwić. Oczywiście, zawsze i we wszystkim możesz liczyć na moją pomoc. – Ten bękart… – syknął Rodolfo. – Kiedy sobie pomyślę, że ojciec go uważał za przyjaciela, bebechy mi się przewracają! – Wlał do szklanki wodę z dzbanka i wypił od razu połowę. – Mnie też oszukał. Mógłbym jak wariat
do końca życia szukać jakichś akcji, które, jak mówił ten stary kruk, mój ojciec kupił, by zainwestować pieniądze ze sprzedaży młyna! Jakby z tego były jakieś pieniądze! A ten dokument kupna–sprzedaży… – Aż sapnął ze złości. – Była nawet chwila, kiedy pomyślałem, że to może ja go zgubiłem. Zdajesz sobie sprawę, że od początku traktował mnie jak idiotę? Uważał nas wszystkich za zbyt głupich, żebyśmy go przejrzeli. Kiedy pomyślę, ile czasu obrabowywał mojego ojca… Bartolomé wzruszył ramionami. – Kiedy knuł swoje intrygi, ty byłeś daleko, a twój brat nie był w stanie nic odkryć. A zaraz potem twój ojciec umarł. Ten człowiek liczył na to, że po takim nieszczęściu będziesz kompletnie zdezorientowany i zanadto zajęty, żeby orientować się w sytuacji na tyle, by zacząć badać jego oszustwa. Rodolfo spojrzał na Bartolomé z nieśmiałym uśmieszkiem. – Zawsze byłem nieodpowiedzialnym smarkaczem, tak? Bartolomé parsknął śmiechem. – Nie więcej niż ja, Pepin czy którykolwiek chłopak w naszym wieku. – Wyjął z kieszeni marynarki skórzaną papierośnicę, otworzył ją i podsunął Rodolfo. – Bawiliśmy się i cóż z tego? To było dobre! Spójrz, jak dziś wyglądamy. Problemy obrastają nas jak grzyb drzewo… Rodolfo poczęstował się papierosem. – A jakież ty masz problemy? Bartolomé też wziął papierosa i zapalił oba elegancką srebrną zapalniczką. – Kiedyś ci opowiem… – Zaciągnął się i zaczął wydmuchiwać dym w wystudiowany sposób. – Reasumując, staraj się nie działać impulsywnie i dobrze się przygotuj do spotkania z tą kanalią. Pewnie jest bardzo bystry i śliski jak wąż. Więcej, powiedziałbym, że ten typ nienawidzi całej rodziny Montero. Musisz bardzo, ale to bardzo uważać. Tylko mi się zanadto nie
spiesz! Znam cię przecież dobrze, kochany Rodolfo!
38
Solange odrzuciła kołdrę, opuściła nogi na podłogę i wsunęła stopy w ranne pantofelki. Przeszedł ją lekki dreszcz. Noce zaczęły już być bardzo chłodne, musiała poprosić Lali, żeby dołożyła jeszcze jedną kołdrę. Sięgnęła ręką do wiszącego nad zagłówkiem łóżka wyłącznika w kształcie gruszki i zapaliła światło. W ciągu miesięcy, jakie spędziła w tym domu, nie zdołała się przyzwyczaić do nędznego oświetlenia, jakie dawała słaba żarówka w sypialni. Chwilę siedziała, dygocząc w koszulce z różowego jedwabiu, ozdobionej na piersi koronkami i tiulową wstążką. Wczoraj wcześnie położyła się spać, ale długo leżała, wsłuchując się w najmniejszy hałas w domu. Pepita i inne służące krzątały się w kuchni i w pokojach na parterze aż do całkowitego zapadnięcia nocy. Potem krzątanina zmieniła się w głuchą, śmiertelną ciszę, wskazującą, że dziewczęta i wścibska Pepita już poszły spać do swojej przybudówki. Na pierwszym piętrze też panowała cisza. Czy Dionisio również zasnął? Po tym, kiedy Rodolfo rano wyjechał do Saragossy, Solange poprosiła służące o nalanie gorącej wody do wanny i zrobiła sobie długą kąpiel, chociaż to też nie uspokoiło jej złego samopoczucia, jakie miała od czasu przespania się z Dionisio, czyli prawie od dwóch miesięcy. Wiedziała, że nie jest w stanie nadal żyć z Rodolfo, jakby nic się nie stało, i że prędzej czy później jej niewierność wyjdzie na światło dzienne. Co jednak mogła zrobić, żeby z powrotem odzyskać to, co połączyło ich w Paryżu, skoro jej serce
i ciało zajął Dionisio? Im bardziej starała się go unikać, im bardziej zdawała sobie sprawę, że on także ucieka przed jej bliskością, tym bardziej pragnęła wtulić się w jego ramiona, smakować pocałunki, drżeć pod jego namiętnymi pieszczotami i pozwolić mu wypełnić ją energią, od której wracała do życia po długiej śmierci… Jeszcze ciągle nie potrafiła sobie wytłumaczyć, dlaczego czuła coś takiego do zagubionego mężczyzny, który ledwie parę miesięcy temu topił złe wspomnienia w morzu alkoholu. Zbliżyła się do Dionisio tylko po to, żeby pomóc mu wyprostować życie złamane przez wojnę… A teraz nie potrafiła już istnieć z dala od niego. Wstała i podeszła do komody. Zapaliła świecę zostawioną przez Lali na marmurowym blacie. Podeszła do drzwi. Zgasiła elektryczność wyłącznikiem w ścianie. Odsunęła zatrzask i wyszła na korytarz ze świecą w ręku, aby oświetlić sobie drogę. Przeszła parę metrów, zatrzymała się i głęboko odetchnęła, by opanować gwałtowne bicie serca. Wiedziała, że to, co chce zrobić, jeszcze bardziej oddali ją od Rodolfo, jeszcze bardziej rozpali szaleństwo. Rozsądek mówił jej, że jeszcze ma czas zawrócić i zamknąć się w sypialni. Powinna się starać odzyskać tę miłość, dla której przybyła tutaj z Rodolfo, jednak pożądanie pokonało rozum, a nogi same poniosły ją w stronę pokoju Dionisio. Zatrzymała się pod jego drzwiami i wytężyła słuch. Z drugiej strony nie było słychać żadnego ruchu, zauważyła jednak promyczek światła pod drzwiami. Znowu nabrała powietrza, położyła rękę na klamce i z nagłą energią otworzyła drzwi. Usłyszała ciche warczenie Sandokána, nie przestraszyła się jednak. Już od jakiegoś czasu żyła z psem w przyjaźni. Sypialnię oświetlały dwie słabe żarówki w lampie na ścianie, tuż nad łóżkiem. Dionisio siedział, okryty do pasa, z plecami opartymi o poduszkę. Mimo że światło było bardzo słabe, uwidoczniało blizny na jego nagim torsie. W rękach trzymał otwartą książkę, nie był jednak w stanie skupić się
na lekturze. Kiedy do pokoju wtargnęła Solange, zerwał się i zatrzasnął książkę. Od chwili, kiedy dowiedział się, że Rodolfo wybiera się w krótką podróż do miasta, obmyślał tysiące wybiegów, żeby nie spotkać się z Solange i w ten sposób uniknąć pokusy. Zabrał nawet do wytwórni win posiłek, przygotowany przez Ramonikę, i zjadł go razem z robotnikami, siedząc na wozie. W porze kolacji udawał brak apetytu i poszedł na górę się położyć, ufając, że zmęczenie pomoże mu zasnąć mimo pustego żołądka. Jednak świadomość, że on i Solange są sami domu i że wystarczyło zrobić parę kroków, by z powrotem zatracić się w tym pachnącym raju otwierającym się pomiędzy jej udami, nie dawała mu spać. Już nawet kilka razy był o krok od zerwania się z łóżka i szukania jej… Teraz, widząc, jak podchodzi do niego ta wiotka sylwetka, której migoczące światło świecy nadawało różowe i złote blaski, już wiedział – czego by nie zrobił, dokąd by nie uciekł, nigdy nie zdoła się uwolnić od tej miłości! Książka wypadła mu z rąk i zleciała na podłogę obok Sandokána, który aż podskoczył ze strachu. Solange zatrzymała się przy łóżku. Odstawiła lichtarz ze świecą na nocny stolik i przez parę sekund wpatrywała się z góry w Dionisio. Jej twarz rozjaśnił uśmiech, ukazujący ząbki jak z kości słoniowej. Siadła na brzegu łóżka, objęła rękami twarz Dionisio i ucałowała go słodko i namiętnie. Serce Dionisio zaczęła bić gwałtownie, krew wrzała mu w całym ciele, a między nogami czuł tysiące dreszczy. Odgłos jego własnych westchnień wywołał w nim szalone pożądanie. Smakowali siebie nawzajem, ich języki się splątały, aż w końcu Solange się odsunęła i szepnęła – z silnym francuskim akcentem, jak zawsze, kiedy była przejęta: – Wiem, że źle robię, wiem, że zdradzam Rodolfo, ale muszę być z tobą. Dlatego właśnie nie pojechałam z nim do Saragossy. Myślę… – tu w jej oczach zalśniły łzy – myślę, że się w tobie zakochałam. – Nagle przerwała
i skupiła wszystkie siły na hamowaniu łez. – Chciałabym kochać Rodolfo tak samo jak dawniej, ale nie mogę przestać kochać i pragnąć ciebie… Nagle poczuła, że Sandokán liże jej stopę i zaczęła się śmiać. W ten sposób płacz zmienił się w śmiech. Dionisio nie mógł od niej oderwać zachwyconych oczu. Na jego twarzy też zajaśniał szeroki uśmiech. Jak to możliwe, że to stworzenie z marzeń sennych rzuciło spojrzenie swoich cudownych błękitnych oczu na niego, na widmo niedawno wydobyte z piekła? Była taka śliczna… Taka młodziutka… Jej niepokalana cera jeszcze nie miała czasu zgromadzić na sobie śladów życia. I to ona go kochała! Wyciągnął ręce i przytulił głowę Solange. Zaczął scałowywać słone łzy spływające jej po policzkach. – Uwierzyłaś we mnie i przywróciłaś mi chęć do życia – szepnął. – Kocham cię jak szaleniec, Solange. Zrobię wszystko, żebyś była szczęśliwa. Jeżeli poprosisz, żebym stąd odszedł i nie stawał pomiędzy tobą i Rodolfo, zaraz jutro rano zbieram rzeczy i… – Nie! – wykrzyknęła. – Nie zostawiaj mnie! Dionisio czuł w sobie zarazem euforię i paniczny lęk. Opuścił ręce. – Co zrobimy, kiedy mój brat tu wróci? Czubkami palców osuszyła resztki łez, których Dionisio nie scałował i oparła mu głowę na piersi. – Pomyślimy o tym jutro rano. Teraz mamy całą noc dla siebie… Podniosła głowę tak, żeby dotknąć ustami jego piersi i całować blizny. Jęknął, przejęty czułością i rozkoszą. Nagle Sandokán wstał, oparł przednie łapy na łóżku i próbował lizać na przemian to pana, to Solange. Zerwała się z lekkim krzykiem i chciała odsunąć psa, który jednak nie miał zamiaru odejść w kąt. – Wynoś się, Sandokán! Nie możesz tu siedzieć! Zaśmiewając się, Dionisio delikatnie odsunął i ją, i psa, po czym wstał.
Miał na sobie tylko spodnie od piżamy, o wiele za szerokie. – Pozwól, że ja to zrobię. Wsunął palce pod zniszczoną obrożę i wyprowadził psa na korytarz. Sandokán zawył żałośnie. – Dzisiaj będziesz mi musiał wybaczyć… – szeptał mu Dionisio do ucha, głaszcząc po łbie. – Dobry pies! Ale dzisiaj wolę ją… Rozumiesz mnie, prawda? Zamknął drzwi i czym prędzej wrócił do Solange, zdecydowany wykorzystać aż do ostatniej sekundy całą cudowną noc, jaką mu ofiarowała. A za swoją zuchwałość będą mieli czas zapłacić, kiedy wstanie nowy dzień…
39
Było już po jedenastej wieczorem, kiedy Rodolfo i Bartolomé pożegnali się na skrzyżowaniu ulic Coso i Alfonso, gdzie adwokat mieszkał z całą swoją rodziną. Tego ranka musiał asystować szefowi w sądzie, tak, że nie miał nawet chwili, żeby odpocząć. Rodolfo z przyjemnością wysączył razem z przyjacielem ostatni kieliszek koniaku, żeby jak najpóźniej znaleźć się w pokoju hotelowym, sam na sam ze swoją samotnością. Kolega był jednak nieugięty. To był pierwszy raz, kiedy jego przyszły teść zlecił mu ważną sprawę, powinien zatem zrobić szczególnie dobre wrażenie. Zrezygnowany Rodolfo szedł ulicą Coso w stronę hotelu. O tej porze nie było tu już gwaru i ruchu, które tak mu się podobały. Tuż przed wejściem do hotelu Florida minął tylko nocnego stróża. Nie mógł przestać myśleć o tym, co mu powiedział Czworooki. Ta intensywna medytacja podsyciła pragnienie zemsty na Evaristo i odzyskanie zrabowanego młyna… Tylko… jak to miał zrobić? Wszedł do hotelu i przeszedł przez hol. W recepcji był jedynie nocny portier, który drzemał i, zaspany, ledwie go pozdrowił, podając klucz. Rodolfo zaczął się wspinać po schodach. Im więcej myślał o samotności, jaka go teraz czekała z dala od Solange, tym wolniej szedł. Przypomniał sobie, jak po raz pierwszy prowadził ją na swoje poddasze na bulwarze Montparnasse… Właściwie to ona go prowadziła. Od początku wiedziała, czego od niego chce. Uśmiechnął się tęsknie. Od tamtego wieczoru upłynął
niecały rok, a on miał wrażenie, że to było całe wieki temu. Tak, jakby ten mężczyzna, dla którego Solange odsłoniła swoje drobne, jędrne piersi, swoje szczupłe biodra i niekończące się nogi – nie miał nic wspólnego z nim dzisiejszym. Czym prędzej przebiegł korytarz pierwszego piętra. Zatrzymał się przed drzwiami swojego pokoju z kluczem w dłoni. Wewnątrz czekało na niego puste łóżko, na którym przedtem spało już tysiąc nieznajomych osób. Być może też spędzali tu bezsenną noc, tęskniąc za kimś bardzo kochanym, a może też kochali się jak szaleni na tym materacu? Podniósł klucz, żeby włożyć go do zamka, kiedy nagle poczuł w żołądku paskudną gorycz, jakby jakiś włochaty czarny pająk pełzał mu w stronę przełyku… I już wiedział, co powinien zrobić. Ruszył korytarzem w przeciwną stronę, do pokoiku Onofre. Miał nadzieję, że szofer nie zasiedział się tej nocy w domu brata. Zastukał energicznie trzy razy. Przez chwilę, która wydawała mu się nieskończenie długa, nie zauważył żadnego ruchu za drzwiami. Kiedy miał już ponownie zapukać, usłyszał odgłos zbliżających się powolnych kroków, a potem szczęk klucza. Przed Rodolfo stał Onofre. Rozpięta koszula ukazywała tors, włochaty jak u niedźwiedzia. Rodolfo zauważył, że szofer jest bosy. Onofre najpierw się zdziwił, ale już po chwili zaczął zapinać koszulę. – Coś się stało, Don Rodolfo? – Jesteś w stanie jechać teraz z powrotem do domu? Już, w tej chwili? Onofre bezradnie skończył zapinanie koszuli i wyprężył się na baczność, jak go nauczono podczas służby w wojsku. – Oczywiście, señor. Auto ma dobre reflektory, a drogę znam na pamięć. Może będziemy jechali trochę wolniej niż za dnia, ale kiedy zajedziemy, będzie jeszcze czas, żeby się przespać.
– Doskonale! Zbierz swoje rzeczy, bo wracamy już do domu. – Wedle rozkazu, Don Rodolfo. Onofre zaczekał, aż jego pan zamknie za sobą drzwi. Z rezygnacją spojrzał dookoła na pokój z meblami z dobrego drewna, prostymi, ale eleganckimi. Tak marzył o spędzeniu nocy w sypialni hotelowej, jakby był prawdziwym panem! Takie przygody nie zdarzają się przecież codziennie. Co ugryzło Don Rodolfo, że chciał wracać w środku nocy, zamiast czekać, aż się rozwidni? Jasne, w Casa de la Loma czekała na niego ta ładna kobitka, co to ją sobie przywiózł z Francji, a wiadomo przecież, że takie dwa cycki ciągną człowieka bardziej niż dwa wozy… zwłaszcza jeżeli są takie fajne jak te, które ma Doña Sole. A może do uszu pana dotarły uwagi, jakie wymieniały Trini i Ramonica za plecami Pepity o tym, jak czasami patrzą na siebie ta Francuzka i Don Dionisio? Onofre wzruszył ramionami i zaczął składać swoje nieliczne manatki. Trzy godziny później hispano-suiza zatrzymała się przed bramą Casa de la Loma, którą Onofre albo Pedro zawsze zamykali na cztery spusty zaraz po zapadnięciu nocy. Z drugiej strony słychać było szczekanie psów-strażników, które spędzały noc przy stajni. Szofer wysiadł, by otworzyć, następnie wprowadził samochód do wnętrza ogrodu. Zahamował ponownie i wysiadł w celu zamknięcia bramy, by, korzystając z ciemności, nie wkradł się tu jakiś złodziejaszek. Rodolfo obserwował te zabiegi kierowcy, paląc nerwowo, i odetchnął z ulgą, kiedy w końcu światła auta znowu zapłonęły i oświetliły schody, prowadzące do domu. Nie czekał, aż Onofre otworzy mu drzwiczki. Wyskoczył z samochodu, papierosa rzucił na ziemię, chwycił walizkę i już biegł do drzwi po dwa stopnie na raz, gnany pragnieniem, które rosło w miarę zbliżania się do Cariñeny w ciemnościach nocy, rozjaśnianej tylko mocnymi reflektorami wozu. Psy przestały już szczekać. Przy drzwiach Rodolfo wydobył ciężki
klucz, który rano zdjął z haczyka przy wieszaku, prawie nie myśląc, co robi. Wsunął klucz do zamka i wszedł do holu. Onofre, widząc, że pan już jest w domu, wsiadł znów do hispano-suizy i odprowadził ją pod wiatę. Marzył o spaniu. Rodolfo zamknął drzwi, starając się nie robić hałasu. Zapalił światło wyłącznikiem, który był tuż przy wejściu. Słabe światełko na suficie usiłowało przebić się przez ciemności. Odwiesił klucz na miejsce i wszedł do kuchni po świecę, żeby oświetlić sobie schody do sypialni. Na szafce znalazł lichtarz z małym ogarkiem świecy, a obok niego zapałki. Zapalił poczerniały knot i wrócił do holu, by zgasić elektryczność. Kiedy już szedł w stronę schodów, serce zaczęło mu gwałtownie bić. W głębokiej ciszy nocnej, w aureoli światła świecy Rodolfo poczuł nagle niewytłumaczoną słabość w kolanach. Stanął, starając się uspokoić. Skąd to bezsensowne wrażenie zagrożenia, skoro już za parę sekund będzie mógł zasnąć w ramionach Solange, we własnym łóżku? Myśl o jej bliskości sprawiła, że poczuł się nieco lepiej. Odetchnął głęboko, by odpędzić udrękę, zatykającą mu płuca i ruszył dalej korytarzem. Dom nadal był pogrążony w głębokiej ciszy, która go tak dręczyła. Kiedy był na wysokości drzwi sypialni Dionisio, z ciemności wysunął się jakiś wielki cień i rzucił się w jego stronę. Rodolfo nogi ze strachu wrosły w podłogę, serce gwałtownie zabiło, a lichtarz o mało nie wypadł z ręki. Z trudem utrzymał równowagę, by nie upaść pod ciężarem tej wielkiej masy. Poczuł, że coś wilgotnego i ciepłego liże go po ręce, która nie trzymała świecy. W półmroku rozpoznał Sandokána. – Co ty tu robisz, bydlaku? – szepnął cicho. Struny głosowe nadal miał zdrętwiałe ze strachu. Odstawił walizkę pod ścianę. Pies stanął na czterach łapach i dalej lizał go rozpaczliwie. Rodolfo
odsunął rękę. Nie miał ochoty, by ten zwierzak go obśliniał. Jakim cudem Dionisio zostawił go na korytarzu na całą noc nieuwiązanego? Mógł przez niego spaść ze schodów! Nagle w głowie rozbłysły mu wszystkie podejrzenia, które tłumił w sobie w ciągu szybkiej nocnej podróży, wszystkie niejasności, które przez wiele tygodni starał się odsunąć, ukryć w najdalszym zakamarku mózgu. Całym sercem pragnął, by Solange spała teraz w ich wspólnym łóżku, przykryta po uszy i zwinięta w kłębek jak leniwa koteczka. Drzwi ich sypialni były otwarte na oścież. Serce Rodolfo biło z taką siłą, że miał wrażenie, że wyskoczy mu z piersi jak bomba. Wszedł do pokoju i trzema susami był przy łóżku. Nie uwierzył w to, co zobaczył. Sięgnął do wyłącznika nad zagłówkiem i zapalił światło, by się upewnić, czy słabe światło świecy nie robiło mu brzydkiego kawału. Prześcieradło i kołdra były odrzucone na bok. Na materacu widać było jeszcze odciśnięty ślad ciała Solange. Ale jej samej w łóżku nie było. Rodolfo poczuł w sobie taką słabość, jakby miał lada chwila zemdleć. Gwałtownie nabrał powietrza, by uspokoić ciężar w brzuchu. Solange musiała pewnie wyjść do łazienki – mówił sobie, żeby się uspokoić. Nie cierpiała przecież używać nocnika, uważając to za bardzo niehigieniczny i prymitywny zwyczaj. Powoli wracał mu oddech. Usłyszał kroki Sandokána i odwrócił się. Pies wszedł za nim do pokoju i już miał się zamiar ułożyć u jego stóp do spania. Dlaczego brat wyrzucił tego psa z pokoju, skoro ponad dwa lata nie rozstawał się z nim ani na chwilę? Odsunął od siebie ten zrozpaczony kłębek futra, wpatrzony w niego stęsknionym wzrokiem, i wyszedł z powrotem na korytarz. Nogi uginały się pod nim. Ręka, trzymająca lichtarz, też zdawała się tracić siły.
Kiedy stanął przed drzwiami sypialni Dionisio, nagły paniczny lęk zatrzymał go, tak, że stał tam przez… chyba przez całą wieczność. Wyrzucał sobie, że nie zatrzymał się na noc w Saragossie. Nawet miał się już odwrócić, położyć u siebie w sypialni i tam czekać na Solange, jakby nigdy nie miał żadnych podejrzeń. Wiedział jednak, że gdyby to zrobił, wyrzuty sumienia nie dałyby mu żyć. Sięgnął do klamki i bardzo powoli otworzył. Pchnął drzwi i ostrożnie wszedł do pokoju brata, trzymając przed sobą świecę, której migające światełko oświetliło najpierw oszklone półki, na których Dionisio trzymał książki, następnie fotel z wysokim oparciem i w końcu łóżko. Jego brat i Solange leżeli spleceni ramionami jak gałęzie bluszczu, pogrążeni w spokojnym śnie nasyconych sobą kochanków. Ich nagie ciała ledwie przykrywała zgnieciona pościel. Na twarzy Solange igrał uśmiech, którego Rodolfo nigdy jeszcze nie widział, kiedy ją obserwował we śnie. Stał nieruchomo pośrodku pokoju, nie mogąc oderwać wzroku od tego obrazu, który właśnie zwalił na ziemię filar, o który Rodolfo opierał swoje życie. Na próżno nakazywał myślom zmusić ciało do poruszenia, by przestało być groteskowym straszydłem, wpatrzonym we własne poniżenie. Nigdy się nie dowiedział, czy stał tak kilka minut, czy może tylko kilka sekund, do chwili, kiedy do pokoju jak burza wtargnął Sandokán, wskoczył na łóżko i jęcząc z radości, zaczął oblizywać twarz Dionisio, a potem Solange. Ona pierwsza zobaczyła Rodolfo. Jej oczy, o powiekach jeszcze podpuchniętych od snu, otwarły się szeroko i spoczęły na nim, najpierw zaskoczone, a następnie przerażone, w końcu przepełnione głębokim wstydem. Dionisio, kiedy zobaczył brata przy swoim łóżku, stojącego w kręgu światła świecy, tak spokojnego, że wyglądał jak duch – początkowo nie
wiedział, czy się obudził, czy tkwi w jakimś koszmarze. Chciał coś powiedzieć, ale głos uwiązł mu w gardle. Rodolfo, nie odrywając od nich wzroku, przełknął ślinę i nabrał powietrza w płuca, starając się za wszelką cenę odzyskać równowagę. Powinien zrobić coś, co mu pomoże odzyskać sponiewieraną godność wobec tych, którzy go tak podle zdradzili. Kiedy znów poczuł powietrze w płucach, razem z nim zbudził się gniew. To gniew podyktował mu słowa, które wymówił ostrym głosem: – Jutro rano idę jak zawsze do wytwórni. Kiedy wrócę w południe, nie chcę widzieć u siebie w domu żadnego z was. Zostawię wam w saloniku pieniądze na pociąg… – Zwrócił się do Dionisio, starając się nadać głosowi ton pogardy, by ukryć ból i rozczarowanie: – Kiedy się gdzieś osiedlisz, przyślij mi swoje dane, a ja ci wyślę to, co ci się należy ze spadku po ojcu. Teraz już nie pijesz, więc możesz dysponować tymi pieniędzmi. Ja nie chcę się zajmować niczym, co jest twoje. Odwrócił się i uciekł z pokoju. Wiedział, że gdyby tam pozostał jeszcze choćby sekundę, rozpłakałby się jak zrozpaczone dziecko. Nie wiedząc, co robi, zszedł po schodach i zamknął się w swoim biurze. Ręce tak mu drżały, że nie mógł utrzymać w spokoju lichtarza. Zapalił elektryczność i gwałtownym dmuchnięciem zgasił świecę. Odstawił lichtarz na biurko i podszedł do sekretarzyka, na którym stała srebrna taca z butelką koniaku i kilkoma kieliszkami. Otworzył butelkę, wziął kieliszek i napełnił go do połowy. Podszedł do foteli. Służące już przeniosły je spod okna przed kominek, w którym Rodolfo kazał napalić którejś nocy, kiedy się tu zamknął, żeby robić rachunki. Zatęsknił za ogniem, który rozproszyłby zimno, stopniowo opanowujące całe jego ciało. Miał ochotę położyć kilka polan i rozpalić sam, ale nie miał już sił. Poprzestał na opadnięciu na fotel z wysokim oparciem. Kieliszek z koniakiem postawił na stoliku obok i wyjął
z kieszeni marynarki paczkę papierosów. Drżącymi rękami z trudem wyciągnął jednego z paczki, a z jeszcze większym – zapalił. Szczęki zaczęły go boleć. Musiał bardzo długo mieć zaciśnięte zęby. Oczy spuchły mu od łez, które całą siłą woli powstrzymywał. Nikt nie powinien zobaczyć, że płacze z powodu tego, co się stało! Zaciągnął się głęboko trzy razy, to go jednak nie uspokoiło. Nagle usłyszał obok siebie czyjś niepewny głos: – Bracie… Odwrócił się. Dionisio stał w przyzwoitej odległości od niego i patrzył nieśmiało. Ubrał się jak najprędzej, czego dowodziła źle zapięta koszula i bose stopy. Włosy miał w nieładzie, pod oczyma sine cienie. Mimo tego nieładu i konsternacji malującej się na twarzy był w nim spokój, jakiego Rodolfo nigdy u niego nie widział, nawet wówczas, kiedy szedł na wojnę w Maroku. Dionisio odnalazł swoje szczęście, wydzierając mu jego własne… – Proszę, pozwól mi wyjaśnić… – szepnął Dionisio. Już zaczynał żałować, że tu wszedł. Powinien zaczekać, aż Rodolfo się trochę uspokoi i dopiero wtedy prosić o wybaczenie. Wściekłość sprawiła, że brat zgniótł papierosa w palcach tak, że go przełamał i część żaru spadła mu na but. Machnął nogą, by strącić popiół, rzucił niedopałek do kominka i ryknął: – Precz mi z oczu, jeżeli nie chcesz, żebym cię zabił! Dionisio ze spuszczoną głową ruszył w stronę drzwi. Rodolfo czuł pod powiekami piekący ból. To łzy, które za wszelką cenę chciały mu się puścić z oczu. Nie! Za żadne skarby nie okaże słabości wobec tych zdrajców! Podniósł kieliszek i wypił duszkiem, aż uznał, że zwalczył chęć płaczu. Odstawił kieliszek na stolik i odchylił do tyłu na oparcie. Pozostał tak dłuższą chwilę z zamkniętymi oczami, czekając, aż alkohol da mu choć trochę ukojenia.
Nagle poczuł dwie małe rączki, ciepłe i trochę wilgotne, które objęły jego dłonie. Podniósł powieki. Solange klęczała przed nim i patrzyła zapłakanymi oczami. – Rodolphe… proszę, przebacz mi. Ja nie… nie… – Była tak zdenerwowana, że mówiła niewyraźnie i z silnym francuskim akcentem. – Starałam się walczyć z tym, co czuję dla niego, ale nie mogę… – Powiedz, że kochasz mnie bardziej niż jego – przerwał Rodolfo błagalnie. – Powiedz tylko, że tak jest, a zapomnę o tym, co zobaczyłem. Zaczniemy wszystko od nowa, tak, jakby nic się nie stało. Powiedz to tylko… Solange! Rozchyliła usta, by coś powiedzieć, ale natychmiast je zamknęła. Niemal niedostrzegalnie pokręciła przecząco głową, a po policzkach zaczęły jej płynąć wielkie łzy. Płakała w milczeniu. Rodolfo poczuł pragnienie objęcia jej, przytulenia, całowania tych warg, które teraz stawały się tak odległe, i chciał ją błagać, żeby go nie porzucała. Pohamował się jednak. Wiedział już, że stracił Solange i że każda próba odzyskania jej tylko zwiększy jego upokorzenie. Brutalnie odtrącił jej ręce. – Wynoś się stąd! – wrzasnął. – Nie chcę cię już nigdy więcej widzieć. Od tej chwili jesteś dla mnie martwa! Solange wstała, otarła oczy, uniosła koszulę z przodu, żeby się w nią nie zaplątać i czym prędzej wybiegła z biura. Rodolfo podniósł kieliszek i rzucił nim o kominek. Szkło rozbiło się na drobne kawałki, a podłogę zalał deszcz koniaku.
40
Rodolfo zeskoczył z konia i rzucił lejce Pinto Toñinowi. Chłopak rozszerzył usta w szczerbatym uśmiechu. Miał nadzieję, że pan mu powie kilka słów i podziękuje, jak to zawsze robił. Jednak nieobecne spojrzenie Rodolfo nie spoczęło na nim nawet na chwilę. Toñin już rano doszedł do wniosku, że pan jest dzisiaj jakiś dziwny. Przyszedł do stajni wcześniej niż zwykle, ubrany niedbale, co nie było jego zwyczajem, włosy miał potargane, a twarz znękaną, jakby był chory, albo jakby przez całą noc nie zmrużył oka. Przez chwilę podejrzewał nawet, że pan chyba płakał, ale uznał, że to niemożliwe. Wiedział przecież, że prawdziwy mężczyzna nie płacze! Po paru godzinach zobaczył, jak jego ojciec wyprowadza auto państwa spod wiaty, ładuje do niego walizki i pudła na kapelusze i zatrzymuje je przed domem. Zaraz po tym z domu wyszli Doña Soláns i Don Dionisio. Dobrze ukryty w swoim punkcie obserwacyjnym Toñin zabawiał się oglądaniem francuskiej pani. Ubrana w ciemnoszary kostium podróżny, ze złocistymi włosami okrytymi zgrabnym filcowym kapelusikiem, z tymi zachwycającymi nogami, błyszczącymi jedwabiem, wydała mu się tak piękna, jak mogła być tylko królowa, a równocześnie tak smutna jak chory wróbelek… Don Dionisio troskliwie pomógł jej wsiąść do auta. Też był bardzo elegancki w ciemnym garniturze z kamizelką, krawacie i kapeluszu, który
zdjął, zanim usiadł obok Doñi Soláns. W otulającej ich oboje atmosferze skruchy chłopiec odkrył między nimi jakąś więź, której nie umiał sobie wytłumaczyć. Serce zabiło mu mocniej na myśl, że już nie będzie lekcji nagradzanych szklanką lemoniady w saloniku tej młodej i ślicznej pani, którą tak uwielbiał. Rodolfo oddalił się szybko, żeby nie widzieć badawczego spojrzenia Toñina. Nie chciał, żeby chłopak widział jego poniżenie. Po nieprzespanej nocy, spędzonej w fotelu w biurze, paląc jednego papierosa za drugim i od czasu do czasu szlochając, po tym, jak zamknął się na klucz, żeby nikt nie mógł być świadkiem jego słabości, czuł teraz, że słabnie ze zmęczenia i wycieńczenia. Nie jadł nawet śniadania. Oczy go piekły, szczęki bolały od zaciskania zębów, zaś ból nie pozwalał mu normalnie oddychać. W wytwórni win błąkał się po halach jak duch, nie zwracając uwagi na pracę robotników i odpowiadając bez sensu, kiedy Pedro pytał go o zdanie, przed wydaniem pracownikom poleceń. Przeszedł przez ogród posadzony przed domem przez Dionisio… dla Solange! Większość roślin już podniosła się po gwałtownym gradobiciu. Zżółkły tylko winorośle, upięte na kratce zrobionej przez starszego Montero. Niebawem stracą liście i zapadną w zimowy sen… Ogród z marzeń – pomyślał i poczuł, jakby w pierś wbiły mu się jakieś szpony, żeby wydrzeć z niej serce. Wszedł po wejściowych schodach, przejęty strachem. Co będzie, jeżeli otworzy drzwi i zobaczy, że Solange i Dionisio jeszcze nie wyjechali? Nie chciał patrzeć na Solange i znów zobaczyć jej oczu, w których już nie było miłości dla niego. Z drugiej strony – jeżeli ich już nie ma, jak zdoła stawić czoła nieobecności tej kobiety, która rozświetlała całe jego życie? Wszedł na górę i o mało nie potknął się o kudłatą masę, zwiniętą w kłębek na podłodze. Sandokán. Skoro pies nadal tu był, brat też musi
znajdować się w pobliżu! Żołądek wywracał mu się na myśl, że będzie musiał znosić jego obecność. Opadł bezwładnie na pierwszy stopień, obok psa. – Jakim cudem nie jesteś ze swoim panem, ty kudłaty bydlaku? Zwierzę spojrzało na niego z takim smutkiem, że Rodolfo się wzruszył i ostrożnie pogłaskał psi łeb. Nigdy nie lubił psów. Sandokán w odpowiedzi spróbował go polizać, Rodolfo jednak czym prędzej cofnął rękę. – Nie obśliniaj mnie. Powinieneś już chyba wiedzieć, że tego nie cierpię. Nagle drzwi otworzyły się z hałasem. Rodolfo aż podskoczył. Bał się podnieść oczy, żeby nie zobaczyć spojrzenia Solange, albo – jeszcze gorzej – wzroku Dionisio. Wiedział, że gdyby go teraz ujrzał, musiałby się z nim bić, a chociaż zżerały go gniew i ból, nie chciał walczyć z bratem. – Rodol… señor! Don Rodolfo! Wrócił pan w końcu! Poznał drżący głos Pepity. Odwrócił się i spojrzał w górę. Kobieta była blada i bezustannie wykręcała sobie tłuste dłonie. Przypomniał sobie, że wyszedł rano, nic nikomu nie mówiąc, nie dając gospodyni żadnych poleceń. Biedaczka musiała się nagle znaleźć w środku tej całej awantury. – Ja… ja nie wiem, co powiedzieć, señor. – To nic nie mów – uciął i dodał niemal bez tchu: – Już wyjechali? – Już jakiś czas temu Onofre odwiózł ich na stację. Pana brat powiedział, że przyjedzie po psa, kiedy będzie miał już gdzie mieszkać. – Pepita odetchnęła głęboko, nadal porywczo kręcąc palcami. – Wiem, że panu się to zwierzę nie podoba, więc je próbowałam wyrzucić z domu, ale ten pies nie chce się stąd ruszyć nawet, kiedy go popędziłam szczotką… Rodolfo nerwowo podrapał Sandokána za uszami i wstał. Przemknęło mu przez myśl, że i pies, i on zostali teraz równie samotni. – Zostaw go w spokoju. Biedak nic temu nie winien. – Poczuł, że do oczu napływają mu łzy. Przełknął je. Mruknął ze spuszczonymi oczami: –
Przygotuj moją dawną sypialnię. Nie będę w stanie nawet spojrzeć na tę drugą. Pepita nie wiedziała, co się stało w nocy w domu. Rano Dionisio oznajmił jej, że Doña Soláns i on wyjeżdżają stąd na zawsze. Reszty się domyśliła na podstawie przeczuć, które ją od dawna nawiedzały, kiedy widziała tych dwoje razem. Teraz w spojrzeniu swojego biednego chłopca odkryła ten sam wyraz bólu, jaki widziała w oczach Don Fausto, kiedy opowiedział jej, co się stało, gdy wróciła do wsi, jak Pan Bóg przykazał, po ucieczce jego señory. Żal jej było tego chłopca. Dlaczego mężczyźni z rodu Montero tak źle wybierają sobie żony? Otworzyła drzwi i odsunęła się, żeby przepuścić Don Rodolfo. Wszedł ze spuszczoną głową, powłócząc nogami, za nim wszedł Sandokán, który od razu wyczuł okazję odzyskania uprzywilejowanego miejsca między ludźmi. Mimo że Pepita zagroziła dziewczynom zwolnieniem, gdyby rozpowiedziały, co się zdarzyło w Casa de la Loma, wkrótce w okolicy rozeszła się pogłoska, że starszy z braci Montero uciekł z francuską żoną młodszego brata. Niektórzy twierdzili, że ich widzieli, jak wsiadali, trzymając się za ręce, do pociągu do Saragossy. Inni opowiadali o nieprzyzwoicie rozkochanych spojrzeniach, jakie rzucali na siebie owi uciekinierzy, czekając na przyjazd pociągu na peronie i siedząc na ławce pośród niezliczonej ilości waliz. Najodważniejsi twierdzili nawet, że na własne oczy widzieli, jak ci dwoje namiętnie się całowali na peronie. Pepita wszelkimi sposobami starała się, żeby te plotki nie dotarły do uszu Don Rodolfo. To samo robili Pedro i Onofre, którzy szanowali swojego pana. Również stary Rémy podjął się zadania strzeżenia przed plotkami syna swojego nieżyjącego przyjaciela. Niemniej nikt nie mógł zapobiec temu, że w końcu dowiedział się o tym, o czym szeptały złe języki i pogrążył jeszcze
bardziej w bolesnej tęsknocie za Solange i zżerającej go rozpaczy. W tydzień po tym, kiedy został sam, Rodolfo kazał wynieść z małżeńskiej sypialni łóżko, które dzielił z Solange i porąbał je przed domem siekierą na drobne kawałki. Potem rozpalił z tego drzewa ogromne ognisko, którym śmiertelnie wystraszył służące i wzbudził w Onofre, Pedro i Toñinie obawę, że ogień może się rozprzestrzenić. Codziennie rano jedynym powodem, żeby wstać z łóżka i pokazać się w wytwórni win, była dla Rodolfo zraniona duma. Nic go już jednak nie obchodziło ani winobranie, ani problemy finansowe, ani nawet zemsta, jaką zamierzał wywrzeć na Evaristo, którego teraz za wszelką cenę unikał. Kiedy dręczył go niepokój, zostawiał Pedro samego w pół słowa i uciekał konno aż do podnóża gór, prawie zawsze w towarzystwie Sandokána, który chyba uznał go za swojego nowego pana i stale chodził za nim jak wierny cień. W górach Rodolfo kucał pod dębem i gorzko płakał za swoją uwielbianą żoną, która wybrała jego brata. Pies tymczasem zlizywał mu z rąk łzy, jakby chciał mu pomóc. Jedynie solidna praca nadzorcy i jego niezłomna lojalność wobec rodziny uchroniły dom Montero przed katastrofą. Pewnego wieczoru, kiedy minęły już dwa tygodnie z okładem od kataklizmu, który wywrócił mu całe życie, Rodolfo skończył pracę w wytwórni nieco wcześniej niż zwykle. Bolała go głowa i był wykończony z powodu nagromadzonych zmartwień. Zostawił Pinto w rękach Toñina i ruszył w stronę domu z Sandokánem biegnącym obok niego ze spuszczonym łbem. Już miał wejść na schody, kiedy usłyszał odgłos powozu po tamtej stronie muru i się zatrzymał. Natychmiast ujrzał wjeżdżającą przez bramę dwukółkę z ciemnym daszkiem, skrzynią malowaną na czerwono i kołami tak błyszczącymi, jakby je dopiero co polakierowano. Powoził tęgi facet w średnim wieku, o okrągłej twarzy i siwych, równo przyciętych
włosach. Rodolfo od razu poznał Ciriaco, który prawie całe życie przesłużył u Severo Andrade jako nadzorca. Robił tam zresztą wszystko, co się nadarzyło – jak widać, bywał też woźnicą. Jak ten awanturnik mógł się odważyć wysłać jakiegoś zbira do jego majątku? Czyżby sam osobiście wybrał się tu tym powozikiem, żeby szukać zwady? Ciriaco zatrzymał muła przed domem, ściągając lejce i wołając „prrrr!”. Rodolfo zbliżył się do powozu, gotów stanąć twarzą w twarz z tym grubaskiem i z jego panem, na wypadek, gdyby ten jechał w części przeznaczonej dla pasażerów. W tym momencie drzwiczki się otworzyły i na zewnątrz wyskoczyła jakaś szczupła postać. Kiedy Rodolfo ujrzał Marianę, jego złość natychmiast zniknęła. Dziewczyna była otulona w ciemny płaszcz, włosy miała okryte filcowym kapelusikiem cloché, na nogach buciki na niedużym obcasie, z paskiem dookoła kostek. Pospiesznie przebiegła kilka kroków, które ich dzieliły. Nie zdołała ukryć niepokoju na widok zaniedbania Rodolfo, którego dotychczas zawsze widywała w schludnym stroju, nawet jeśli to były tylko płócienne spodnie i bawełniana koszula z zawiniętymi rękawami. Wydał jej się poza tym bardzo wychudzony, oczy miał podbite. Najbardziej jednak zmartwiło ją to, że z jego całej postaci, ze wszystkich ruchów promieniował ogromny smutek. Mimo to zdobyła się na serdeczny uśmiech, który wyraźnie poprawił humor jej przyjacielowi. – Co za radość, że cię widzę, Mariano! – zawołał. W obecności nadzorcy Andrade nie ośmielił się jej przywitać pocałunkami w policzki. – Wejdźmy do środka. Zaraz poproszę Pepitę, żeby podała nam kawę. – Spojrzał kątem oka na Ciriaco, a potem na swoją przyjaciółkę. – Może go odeślij do domu?
Onofre cię odwiezie. Mariana zastanawiała się chwilę, po czym skinęła głową. Podeszła do nadzorcy i zamieniła z nim kilka słów, których Rodolfo nie był w stanie dosłyszeć. Mężczyzna natychmiast trzepnął muła batem i zawrócił w stronę bramy. Kiedy Mariana weszła z Rodolfo do domu, powiedział jej cicho: – Wiesz o wszystkim, prawda? Mariana przytaknęła lekkim skinieniem głowy. Rodolfo puścił ją przodem po schodach. Widząc, jak wchodzi przed nim do domu, zatrzymał wzrok na jej łydkach i nie był w stanie nie pomyśleć w tej chwili o owym wieczorze w Paryżu, kiedy Solange zarządziła, że pójdą razem do jego studia, a on zachwycał się delikatną linią jej długich nóg, kiedy wchodzili razem aż na piąte piętro... Pomyślał, że nogi przyjaciółki, ubranej w suknię nieco dłuższą niż te, które nosiła Solange, też są piękne, chociaż w inny sposób. Zmuszały do myślenia o twardej ziemi, na której oboje się wychowali, o winie garnacha, jakie ich rodziny uprawiały od wielu pokoleń, i o mocy tych win o barwie ciemnej czerwieni zmieszanej z fioletem. Kiedy tylko weszli do holu, natknęli się na Pepitę, której świetny słuch już wyłowił hałas nieznanego pojazdu. Przywitała się z Marianą, dając prawdziwy pokaz szacunku, niepozbawionego jednak wylewności. Kiedy młoda pani zdjęła płaszcz i odwiesiła go, pomyślała jeszcze raz: „Oby jej Rodolfico ożenił się z taką dziewczyną, jak ta!”. – Pepito, podaj nam, proszę, kawę i coś słodkiego – zadysponował Rodolfo. – Dokąd mam podać, señor? – spytała ostrożnie. Od kiedy z domu wyjechali Don Dionisio i ta Francuzka (bo tak teraz nazywała tę zdradziecką cudzołożnicę, która zadała tyle cierpień jej
chłopczykowi i całej rodzinie), pan nawet nie zaglądał do małego saloniku, najwygodniejszego miejsca do przyjmowania gości. Rodolfo chwilę się zastanowił, po czym odpowiedział niepewnie: – Do… saloniku. Nie czekając, aż Pepita potwierdzi jego polecenie, rycerskim gestem wskazał Marianie drogę przed sobą. Weszli do sanktuarium Solange. Rodolfo poczuł gulę w gardle. Nadal leżały tam materiały, jakich Solange używała, dając lekcje dzieciom służby. Były też książki przysłane jej przez Marcela, a obok gramofonu leżała sterta płyt, których słuchała bez przerwy, aż do przesytu. Powiedział sobie, że któregoś dnia będzie musiał te wszystkie rzeczy wynieść na patio i spalić w takim samym ognisku, jakie zrobił z ich małżeńskiego łoża. – Siadaj, proszę. Mariana siadła na drugim końcu kanapy. Ją także onieśmieliło wspomnienie Solange, której ślad był widoczny w każdym przedmiocie w tym pokoju. Rodolfo siadł obok przyjaciółki i spojrzał na nią z bezbronnym uśmiechem. – To pierwszy raz, kiedy tu wszedłem, odkąd… – nie dokończył zdania i spuścił oczy, po czym dodał: – Może ci zimno? Każę napalić w piecyku. Mariana z uśmiechem potrząsnęła głową. – Nie trzeba. Jest mi ciepło. Zresztą muszę szybko wracać. – Nie widzieliśmy się od tak dawna… Nie spacerujesz już do pustelni? Na twarzy Mariany odmalował się smutek. – Bardzo mi teraz trudno wyrwać się z domu, od ojca. Przyjechałam już trzy tygodnie temu, razem ze służącą, żeby się nim opiekować… Rzadko wychodzę nawet za bramę domu. Kiedy mi opowiedziano o… o Solange, od
razu chciałam przyjechać, żeby cię zobaczyć, ale bałam się zostawić go samego na tak długo. Rodolfo przypomniał sobie wychudzoną twarz Andrade, kiedy na początku września spotkał się z nim w Cariñenie. – Co mu jest? Chory? – Umiera – odparła Mariana ze spokojem, który wywoływał dreszcz. – Miesiąc temu dostałam w Saragossie list od Don Damiana. Pisał, że stan ojca jest bardzo zły i że pozostały mu najwyżej dwa miesiące życia. – Wzruszyła ramionami. – Już ostatnio widziałam, że robi się coraz słabszy, stale kaszlał, ale myślałam, że to z powodu wieku i silnego kataru, którego się nabawił pod koniec lata. Jednak… – Przerwała na chwilę, a Rodolfo odniósł wrażenie, że powstrzymuje łzy. – Ojciec nie ma pojęcia, że wiem o tym wszystkim. Twierdzi, że wcale mnie nie potrzebuje i że zajmie się swoimi sprawami, jak tylko trochę odpocznie, ale… już nie wstaje z łóżka… widzę, jak gaśnie z dnia na dzień. Jego ciało i jego charakter. Zawsze był taki dumny… – Señor pozwoli? W drzwiach stanęła Lali. W rękach trzymała dużą tacę z filiżankami do kawy, kawiarką i talerzem z ciasteczkami muszkatołowymi. – Wejdź, Lali – odpowiedział Rodolfo. Służąca w milczeniu ustawiła wszystko na okrągłym stoliku i nalała kawę do filiżanek. Chcąc się pochwalić wytwornymi manierami, jakich nauczyła ją Doñi Solange, podała filiżankę gościowi. Mariana podziękowała z uśmiechem. Lali dygnęła i podała kawę Rodolfo. Tęskniła za swoją dawną panią i za wieczornymi lekcjami. Zrobiła wielkie postępy, a wiedziała, że teraz już nikomu nie zależy, żeby ona i dzieci doskonaliły to, czego nauczyła ich Doña Solange. – Kiedy będziesz wychodziła, zamknij za sobą – polecił Rodolfo. – W tej chwili, señor.
Lali bezszelestnie zamknęła drzwi. Mariana wypiła łyk kawy i odstawiła filiżankę obok ciasteczek. Odwróciła się do Rodolfo i spojrzała mu w oczy. – A jak ty się czujesz? Wzruszył ramionami. Odstawił pełną filiżankę. – Wróciłem z Saragossy o świcie, żeby jak najprędzej być znowu z nią… – wyszeptał, ponownie przeżywając każdy moment tej strasznej nocy – i… i zastałem ich razem… w… w łóżku u… – Nie był w stanie mówić dalej. Mariana, zaskoczona, przysunęła się do niego i uścisnęła mu ramię. Prawda, teraz, kiedy dowiedziała się jej z jego własnych ust, okazała się o wiele gorsza niż wymyślone szczegóły z ludzkich plotek. – Wyrzuciłem ich stąd – ciągnął Rodolfo. Między rzęsami zabłysły mu łzy. – Powiedziałem im, że nie chcę widzieć w moim domu żadnego z nich. Następnego dnia rano wyjechali. – Ukradkiem przesunął czubkami palców po oczach, odetchnął głęboko, jakby miał za chwilę zatonąć, i wymamrotał: – Solange go kocha, Mariano. Jak mam żyć, kiedy to wszystko zżera mnie tu, w środku? Dotknął piersi na wysokości serca. Nagle usta groteskowo mu się wykrzywiły, ich kąciki opadły w dół jak u płaczącego dziecka… i zalał się łzami. Strapiona tym nagłym wybuchem cierpienia Mariana wzięła go w ramiona i mocno przytuliła. Twarz Rodolfo przylgnęła do pięknej piersi przyjaciółki. Jego łzy zmoczyły przód szarozielonej sukni. Gładziła go po włosach. Siedzieli tak dłuższą chwilę w ciszy, którą mącił tylko ten żałosny szloch. W końcu Rodolfo odsunął się od niej gwałtownie, wyjął z kieszeni chustkę, otarł oczy i rzekł: – Przebacz, że ci się tak wypłakuję na ramię jak jakiś niedorajda – powiedział, zawstydzony tym objawem słabości. – Gdyby ludzie się dowiedzieli, jeszcze bardziej kpiliby z biednego rogacza, którego żona
opuściła, bo wolała jego brata! – Ależ Rodolfo, nikt się z ciebie nie śmieje! – krzyknęła stanowczo. – To, co się stało, może się zdarzyć każdemu, a jeśli ktoś z tego żartuje, to znaczy, że jest głupcem! – Objęła go za ramiona i czule przyciągnęła do siebie, chcąc, by zareagował. – Posłuchaj mnie: Solange jest zachwycającą dziewczyną, z dobrym sercem, tyle że nie pasowała do tych stron… ani do twojego życia. – Wbiła w niego spojrzenie. – Nie chcę, żebyś się sam nad sobą litował! Chcę, żebyś, kiedy będziesz wychodził z domu, szedł z wysoko podniesioną głową! Chcę, żeby ludzie widzieli takiego Rodolfo, jakiego znam: mężczyznę jak należy, za którego każda wrażliwa kobieta gotowa byłaby zabić! Jej twarz pokryła się szkarłatem. Jak mogła odezwać się tak nieprzyzwoicie w obecności Rodolfo? On tymczasem głośno się roześmiał. Chusteczką otarł powieki, ścierając ostatnie ślady własnej słabości. Schował chustkę do kieszeni i wyprostował się na kanapie. Mariana spojrzała na niego czule i zawołała: – Musisz wiedzieć, że zawsze będę stała u twego boku, kiedy tylko mnie będziesz potrzebował. Zawsze! Pamiętaj o tym! Rodolfo się uśmiechnął. Mówił sobie w duchu, że nadeszła pora, by odzyskać szacunek dla siebie samego, żeby z powrotem zacząć sterować własnym życiem. Zaś pierwszym zadaniem będzie odzyskanie młyna, który Evaristo zrabował ojcu. Powinien zacząć przygotowywać swoją zemstę na tym złodzieju, i to natychmiast. Już i tak stracił za dużo czasu.
41
Był zimny wieczór listopadowy. Na teren Casa de la Loma wjechał mały ford i zahamował przed schodami wejściowymi. Otworzyły się drzwiczki auta. Wysiadł z niego Evaristo, niezdecydowanie ciągnąc za sobą cienkie, pajęcze nogi. Po kilku tygodniach, podczas których Rodolfo prawie go nie wzywał, a nawet wydawał się go unikać, dziś rano przyjechał do niego Onofre z kartką od właściciela, w której ten prosił go do siebie o piątej po południu. To wywołało u adresata poważny niepokój. Poza tym bardzo nie lubił prowadzić auta po tych wąskich dróżkach, zwłaszcza po ciemku. A jeżeli spotkanie się przedłuży, będzie musiał wracać do Cariñeny nocą. Pchnął ciężkie drewniane drzwi i wszedł do holu. Natychmiast pojawiła się Pepita. Wykręcała dłonie tak, jakby chciała sobie powyrywać palce. Widok gospodyni zawsze krępował Evaristo, bo przypominał mu, że ta kobieta wiele lat temu dała mu kosza. Kiedy Pepita mówiła, że Don Rodolfo czeka na niego w biurze, robiła wrażenie bardzo zdenerwowanej. Evaristo przypisał to ucieczce Francuzki z tym pijakiem Dionisio, sprawie, o której nadal było głośno w okolicy, mimo że od ich wyjazdu minął już prawie miesiąc. Nie był tym bynajmniej zdziwiony, znając oddanie Pepity dla jej beniaminka, najmłodszego z rodziny Montero. Kiedy Evaristo wszedł do biura, pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, był
ciężki drewniany parawan, zastawiający cały róg pokoju. Zaśmiał się w duchu. Pewnie okazało się, że ten cały Rodolfo okazał się za mało męski i żona go rzuciła, bo jej nie zaspokajał. Któremu normalnemu facetowi przyjdzie do głowy ustawianie w biurze takiego ciężkiego rupiecia, który zajmuje mnóstwo miejsca, a wygląda jak wyciągnięty z jakiegoś lupanaru? Napalono w kominku, więc temperatura w pokoju była całkiem przyjemna. Rodolfo czekał na niego, siedząc za biurkiem, i patrzył z otwartą wrogością, co zaczęło trochę niepokoić Evaristo. Jego stosunki z synami Fausto polegały zawsze na uprzejmości na dystans (Evaristo nie umiał rozmawiać ani z dziećmi, ani z młodzieżą), a od kiedy Rodolfo został dziedzicem winnic, ograniczyły się do czysto profesjonalnych. Żyli jednak w zgodzie, a Rodolfo nigdy nie okazywał wobec niego niechęci. Nie czekając, aż poprosi go, by usiadł, odsunął krzesło i opadł na nie. – Jak tam sprawy, Rodolfo? Zagadnięty zapalił papierosa i zaciągnął się trzy razy, nie częstując administratora. Następnie spojrzał gościowi prosto w oczy. Pod tym ponurym spojrzeniem Evaristo ponownie poczuł ukłucie niepokoju. – Kazałem cię wezwać, żeby porozmawiać o bardzo ważnej sprawie – zaczął Rodolfo – i dlatego będę mówił bez wstępów. – Przerwał, żeby zaniepokoić Evaristo, a przy tym opanować własny temperament, który mógłby wybuchnąć zbyt prędko. Po paru sekundach znowu zaczął: – Wiem, jak sobie przywłaszczyłeś nasz młyn. Serce Evaristo podskoczyło w piersi jak piłka spadająca z dachu. Słowa Rodolfo kompletnie go zaskoczyły. Nigdy by się nie spodziewał, że rozmowa potoczy się w tym kierunku. Był jednak mistrzem w sztuce hamowania emocji i udało mu się ukryć lęk. Tylko gwałtowne mruganie powiekami zdradzało, że nie był tak spokojny, jak chciałby wyglądać.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz, Rodolfo. – Mówię o stowarzyszeniu, którego jesteś właścicielem i administratorem i które kupiło od mojej rodziny młyn za jakąś śmieszną cenę. Mówię o tym, że podpis mojego ojca na akcie kupna–sprzedaży jest sfałszowany. Mówię też o akcjach, w które według ciebie mój ojciec zainwestował pieniądze ze sprzedaży młyna i których nie mogłem znaleźć, z tej prostej przyczyny, że takie akcje w ogóle nie istnieją. – Przerwał, by opanować rosnący gniew. – Uważasz mnie za tak głupiego, że myślałeś, że się o tym nigdy nie dowiem? – Nadal nie rozumiem, co pan mówi – zdołał tylko powiedzieć Evaristo. – Od jak dawna okradałeś mojego ojca? – Nie mam zamiaru znosić pańskich zniewag, Rodolfo! – oburzył się Evaristo, zasępiony i coraz bardziej zdenerwowany. Nadal jednak panował nad sobą. – Jestem uczciwym człowiekiem, który pracą zarabia na życie! Zrobił gest, jakby chciał się podnieść, ale Rodolfo rzucił rozkazująco: – Siadaj! Powiedział to tak kategorycznie, że administrator usłuchał. Strach ścisnął mu żołądek. – Nie masz dowodów na nic z tego, co mówisz – wyrwało mu się cicho. Natychmiast sobie zdał sprawę ze swojego potknięcia. Zacisnął usta i zaczął gryźć dolną wargę. – Co do tego się mylisz. – Rodolfo się uśmiechnął. W ostatnich dniach razem z Bartolomé sumiennie przygotowywali plan postępowania i mieli wszystko dopięte na ostatni guzik. – Mogę udowodnić każdy krok twojego oszustwa. A na wypadek, gdybyś o tym nie pamiętał, przypominam ci, że znam się na prawie. Zapłacisz za wszystko, co nam zrabowałeś przez te lata! Evaristo w zadumie rozluźnił węzeł krawata i starał się uspokoić, gryząc paznokieć prawego kciuka. – Dlaczego zdradziłeś mojego ojca? Uważał cię za swojego przyjaciela!
Evaristo się skrzywił, po czym wybuchnął śmiechem. – Za przyjaciela? Mam w nosie przyjaźń jakiegoś Montero! Przez tyle lat pracowałem tylko po to, żeby twój ojciec gromadził pieniądze i… co dostałem w zamian? Poklepywanie po plecach, parę miłych słów i jakieś okruchy, kiedy miał napad hojności… Od czasu, kiedy byliśmy dziećmi, musiałem mu służyć, udając jego przyjaciela. A po tym, kiedy twoja matka uciekła z domu… – W oczach Evaristo zabłysła iskra okrucieństwa, kiedy wyjaśniał: – Bo może o tym nie wiesz, synku, więc ci teraz powiem: otóż twoja wielbiona matka nie umarła po wydaniu cię na świat. Uciekła, bo była zbyt kobieca dla tego świętoszka, jej męża! Rodolfo najchętniej zerwałby się teraz z krzesła, wybiegł zza biurka i dałby solidny wycisk temu ścierwu. Zależało mu jednak przede wszystkim na tym, żeby skłonić go do mówienia. Z wielkim trudem się opanował. Milczał, nie odrywając wzroku od Evaristo. – I to ja musiałem zapłacić za jej winy! – ciągnął Evaristo, jakby wypluwał z siebie truciznę. – Gdyby nie to, że ta dziwka uciekła, Pepita wyszłaby za mnie za mąż, nie musiałaby sobie marnować życia wychowywaniem was i nie stałaby się w końcu grubą, świętoszkowatą starą panną! – Oblizał wargi. W tej chwili przypominał Rodolfo jaszczurkę. – A kiedy ty siedziałeś w Paryżu, twój ojciec powiedział, że kiedy wrócisz, sam zajmiesz się administracją swojego majątku i nie będziesz mnie już potrzebował. „Mój Rodolfo zna się na prawie. Jest mądrzejszy od ciebie i ode mnie razem wziętych”, powiedział mi tego wieczoru. Miał zamiar mnie zwolnić, jak sługę, po tym, kiedy przez czterdzieści lat wyciskał mnie jak gąbkę! Nie mogłem pozwolić, żeby mnie tak po prostu wdeptał w ziemię! W mózgu Rodolfo nagle zapaliło się światełko. Ulotnił się z takim trudem zachowywany spokój. Jak mógł być tak ślepy? – To ty mu rozwaliłeś czaszkę, tam, w winnicy! – krzyknął. – Zabiłeś mi
ojca, żeby zdobyć nasz młyn! Jesteś nie tylko rabusiem, jesteś mordercą! – Tego głupka Fausto tak łatwo było oszukać… Powiedziałem mu kiedyś rano, że Severo Andrade chce się z nim spotkać w Winnicy Bachusa. A potem wspomniałem o tym, że chce mu coś powiedzieć o twojej matce. Wtedy twój ojciec zbladł jak ściana. Myślałem, że dostanie ataku apopleksji i w ten sposób zaoszczędzi mi trudu. – Uśmiech Evaristo jeszcze bardziej upodobnił go do kruka. – No, i o odpowiedniej porze ten nieszczęśnik poszedł na rzeź jak baran! – Ty ohydna kanalio! – syknął przez zęby Rodolfo. – Jak mogłeś z zimną krwią zabić człowieka? – Żebyś widział jego zaskoczenie, kiedy zamiast tego wariata Andrade zobaczył mnie! – wykrzyknął. Robił wrażenie diabła, tarzającego się w ohydnej rozkoszy. – Ten nieszczęsny czort tak mi ufał, że odwrócił się i chciał odejść. Rozwalić mu głowę kamieniem, który tam specjalnie przygotowałem rano, to była bułka z masłem! – Gówniany morderca! Przysięgam na wszystkie świętości, że zapłacisz za to wszystko! – Może i wiesz niemało na temat prawa, dzieciaku, ale musisz się jeszcze dużo nauczyć, zanim zdołasz się ze mną zmierzyć. Nie jesteś w stanie udowodnić niczego z tego, co ci powiedziałem. Jesteśmy tu sami. Czyli twoje słowo przeciwko mojemu. A wy, Montero, już nie jesteście tak potężni jak dawniej! – Evaristo wstał i dodał żartobliwie, by ukryć rosnące zdenerwowanie: – A teraz, Don Rodolfo, wybaczy pan, ale nie mogę mu poświęcić więcej czasu. Jestem człowiekiem bardzo zajętym, uczciwie zarabiającym na chleb. Rodolfo także wstał. Jego twarz rozjaśnił przebiegły uśmiech, który zaniepokoił administratora. – Zaczekaj chwilę, zanim odejdziesz, Evaristo. Chcę ci kogoś
przedstawić. – Rodolfo odwrócił się w stronę parawanu i zawołał: – Sierżancie! Możecie już wyjść! Oczy Evaristo zrobiły się wielkie jak koła u wozu, kiedy zza parawanu wyłonili się José Luis Contreras, sierżant Guardia Civil z Cariñeny, następnie jego podwładny José Ramirez, a w końcu Bartolomé, który jako student uczył się stenografii i teraz błyskawicznie zapisał całą słyszaną rozmowę. Żandarmi w swoich czarnych lakierowanych trójkątnych kapeluszach i oliwkowych pelerynach naprawdę budzili respekt. Evaristo pocił się jak ruda mysz. Padł na krzesło, wyjął z kieszeni chustkę i otarł nią czoło. Sierżant podszedł do niego, wziął za ramię i zmusił do wstania. – Tej nocy, Evaristo, będziesz naszym gościem na posterunku. Rodolfo stanął naprzeciw administratora. Z jego pychy nic już nie zostało. – Powinieneś był mi uwierzyć, kiedy mówiłem, że zapłacisz za wszystko, co nam zrobiłeś – powiedział. Z rozkoszą poniżał tego zdrajcę. Tamten przełknął ślinę i pozwolił się zaprowadzić żandarmom do drzwi. Nagle stał się łagodny i potulny jak baranek. – Don Rodolfo, zaraz zamkniemy go w celi i zadamy kilka pytań. Jutro tu przyjdę i wszystko panu opowiem. Don Bartolomé! Sierżant wyprężył się i oddał wszystkim wojskowy ukłon, przykładając dłoń do kapelusza. Zaraz po tym on i Ramirez wyszli z biura, prowadząc między sobą Evaristo. Bartolomé upchnął swoje krągłe ciało w jednym z foteli przy kominku. Kilka razy otwierał i zaciskał obolałą od stenografowania prawą dłoń. – Doskonale wyciągnąłeś wszystko z tego typa. Nawet udało ci się kontrolować własne nerwy! Powinieneś się przeprowadzić do miasta i otworzyć kancelarię adwokacką. Przecież zawsze właśnie tego chciałeś,
prawda? Rodolfo stanął przed kominkiem z łokciem opartym o cokół. Przypomniał sobie ten wieczór, kiedy Don Fausto oznajmił mu – w tym samym pokoju – że chce go wysłać do Paryża, by lepiej zapoznał się z handlem winami we Francji. Zrobiło mu się smutno. Od tamtej pory tyle rzeczy się wydarzyło… – Nie mogę. Chcę pokazać tym, którzy uważają mnie za niedorajdę, że jestem w stanie to wszystko uciągnąć. I… wiesz co? Teraz, kiedy zgłębiłem już chyba wszystkie tajniki produkcji wina, z każdym dniem bardziej lubię tutejsze życie. – Teraz, kiedy wyjaśniła się sprawa śmierci Don Fausto i Evaristo trafił już w ręce Guardia Civil, po raz pierwszy od dnia odejścia Solange Rodolfo poczuł radość z życia. – Kto wie… Jeżeli odzyskam młyn i rozwiążę swoje problemy finansowe, może któregoś dnia uda mi się wyprodukować wino, które oczaruje nawet tak doskonałe podniebienie jak twoje… Bartolomé się zaśmiał. – Jestem gotów wypróbowywać wszystkie twoje produkty! A może zanim zdołasz wyprodukować ten cudowny trunek, zaprosiłbyś mnie przed kolacją na kieliszek koniaku? Chyba zasłużyłem… Ręka mi prawie odpadła od tego stenografowania. – Już się robi, chłopie! Rodolfo z szerokim uśmiechem otworzył szafkę, w której nadal chował alkohol dla gości, jak robił to jego ojciec. Tak bohaterski wyczyn jak zdemaskowanie knowań tego starego kruka Evaristo – bez tracenia przy tym równowagi – z pewnością zasługiwał na małą uroczystość.
42
Evaristo w kwaterze Guardia Civil załamał się ostatecznie i opowiedział ze szczegółami o swojej zbrodni. Wiadomość o zatrzymaniu go, a potem odstawieniu do Saragossy, gdzie został osądzony i skazany na śmierć przez uduszenie za zabójstwo Fausto Montero, wywołała wielkie wzburzenie w okolicy. Ten gorący temat sprawił, że ostatecznie zaprzestano plotek o „rogach” najmłodszego syna rodu Montero. Przy pomocy Bartolomé Rodolfo zdołał udowodnić, że sprzedaż młyna była oszustwem – i sąd, któremu przedstawiono sprawę, wydał postanowienie anulowania transakcji i przywrócenia młyna dawnemu właścicielowi. Mimo że zemsta na Evaristo i odzyskanie tak cennej własności jak młyn były dla Rodolfo pocieszeniem, jego duszy daleko było do powrotu do dawnej radości. Wizyta Mariany, kiedy był najbardziej załamany, natchnęła go siłą potrzebną, żeby okazać się wobec ludzi mocnym i zdecydowanym, czasem nawet dumnym – jednak, kiedy kładł się do łóżka w swojej kawalerskiej sypialni, otoczony kompletną ciszą nocy, samotny w pustym domu, widział w ciemności jasną postać Solange, tańczącą charlestona… Ale już po chwili miejsce tego obrazu zastępował widok jej nagiego ciała w objęciach Dionisio. Chociaż Sandokán sypiał teraz na podłodze obok jego łóżka i miarowy oddech psa dawał Rodolfo trochę spokoju, bezsenność sprawiała, że torturowały go dźwięki, na które dawniej nie zwracał
najmniejszej uwagi – trzeszczenie drewnianych belek, stukanie łapek gryzoni biegających po strychu, wycie północnego wiatru siekącego okiennice czy ogłuszające bicie własnego serca. Wówczas czuł, jak z jego trzewi wypełza jakaś ciemna i lepka istota, która okręca mu się dookoła płuc i tamuje oddech, aż całe ciało zaczyna dygotać. Podczas jednej z takich nocy zrozumiał, że Dionisio szukał ucieczki w alkoholu, by ukoić największy strach ze wszystkich – bezsensowną panikę, która wypełza z najciemniejszych zakątków własnego „ja”. Tęsknił nie tylko za Solange, ale też za obecnością starszego brata. Podczas długich bezsennych nocy, kiedy nachodziły go najróżniejsze myśli, wspominał godziny spędzane w wytwórni win ramię w ramię z Dionisio i z robotnikami. Teraz w kadziach leżał już moszcz i Rodolfo wiedział, że chociaż zbiory były dużo gorsze od spodziewanych z powodu nawałnicy, będzie mógł przynajmniej zaopatrzyć francuskich klientów i zrobić wina, które sprzeda w okolicznych miejscowościach i do niektórych piwnic w Saragossie. Jednak ulga, którą na pewno czułby w innych okolicznościach, teraz była tylko bardzo marną pociechą. W początkach grudnia Onofre wrócił z poczty, wioząc w aucie wielką drewnianą skrzynię, którą od razu zaniósł do biura. Rodolfo, jak zwykle zajęty rachunkami, spojrzał na nią dopiero po dłuższym czasie. Zaskoczony tym widokiem wstał i obejrzał ją ze wszystkich stron, aż odkrył, kto ją wysłał. Marcel. Serce Rodolfo podskoczyło. Rozciął sznurki trzymające wieko i podważył je nożem do rozcinania listów. Wewnątrz była koperta i dużo małych przedmiotów, owiniętych w zgrzebne płótno. Odłożył kopertę na bok i wziął jeden z pakiecików. Płótno było wilgotne i zmoczyło mu dłoń. Zaciekawiony, rozwinął je ostrożnie. Był to zawinięty w wilgotną słomę
krzaczek winorośli. Rodolfo wziął kopertę, na której Marcel swoim wytwornym pismem napisał: „Pour Rodolphe”. Uśmiechnął się na wspomnienie tego ranka, kiedy przyjaciel obiecał, że wyśle mu pędy cabernet-sauvignon, żeby posadził je u siebie. Rozerwał kopertę i wyjął kartkę. Z listem w ręku siadł na fotelu przy kominku, w którym miło trzeszczały palące się szczapy. Czytał z bijącym sercem: Drogi przyjacielu, przede wszystkim wybacz mi, że będę pisał w moim języku. Wolałbym zwrócić się do Ciebie po hiszpańsku, tak, jak rozmawialiśmy wtedy w Paryżu, ale boję się, że zrobię zbyt wiele błędów. Wiesz przecież – to wina maman, że nie nauczyła mnie lepiej mówić w jej języku. Zapewniam Cię, że bardzo mi przykro, że sprawy pomiędzy Tobą i Solange tak się skończyły. Może chciałbyś wiedzieć – ona i Dionisio pojawili się u mnie zaraz po przybyciu do Paryża. Ulokowałem ich w Château Gironde, gdzie Twój brat okazał się dla nas wielką pomocą w wytwórni win. Już wcześniej wiedziałem, że wie na temat wina o wiele więcej niż my wszyscy razem. Ja tymczasem robię, co mogę, żeby uspokoić pretensje rodziców z powodu nowego wybryku Solange. Moja zwariowana siostrzyczka chce koniecznie wyjść za mąż za Dionisio, licząc przy tym na poparcie maman. Teraz, kiedy już nie udało jej się wydać Solange za bogatego paryskiego dziedzica, woli, żeby ona i Twój brat jak najprędzej się pobrali, zamiast dawać okazję do plotek, mieszkając w château i nie ukrywając swoich skandalicznych relacji. My z rodziny Montaignac jesteśmy bardzo liberalni, ale zawsze szanowaliśmy zasady naszej sfery. Dlatego maman mi poleciła zająć się przyspieszeniem Waszego rozwodu.
Dzisiaj rozmawiałem z naszym rodzinnym adwokatem. Powiedział, że jak najprędzej przygotuje odpowiednie dokumenty. Wyślę Ci je, kiedy tylko mi je dostarczy. Ufam, że zarówno Ty, jak i ja możemy to załatwić jak szlachetni ludzie, którymi przecież jesteśmy. W skrzynce przesyłam Ci obiecane szczepki cabernet-sauvignon. Już nie są prezentem ślubnym – potraktuj je jak podarunek od przyjaciela. Wybierz dla nich dobre miejsce i pamiętaj, że najlepiej, jeżeli zasadzisz je zimą, byle tylko już nie było śniegu. Możesz je doskonale przechować przez kilka miesięcy, jeżeli otulisz je ziemią, a przede wszystkim zapewnisz im wilgoć. Mam nadzieję, że prześlesz mi butelkę doskonałego wina, jakie w przyszłości wyprodukujesz z tych winorośli. Naprawdę boli mnie to, co zaszło między Tobą i Solange. Nie zasługujesz na coś takiego. Twój przyjaciel, który nadal Cię kocha Marcel Myśl, że Solange, jego złocista Solange pragnie wyjść za Dionisio, obudziła w Rodolfo tak gorzką złość, że zwinął list w kulkę i rzucił do kominka. Widząc jednak jak płomienie pożerają list Marcela, poczuł żal. Zerwał się i próbował szczypcami wydostać list z ognia, ale było już za późno. Trzy tygodnie później do Rodolfo przyszła koperta z dokumentami potrzebnymi do przeprowadzenia jego rozwodu z Solange, razem z karteczką od Marcela. Wyrażał w niej ufność, że Rodolfo jak najszybciej podpisze i odeśle te papiery, żeby cała sprawa została załatwiona elegancko. Rodolfo przez kilka dni zbierał siły, żeby podpisać dokumenty odbierające mu wszelką nadzieję, że Solange kiedyś do niego wróci. Kiedy w końcu je
wypełnił, był tak zgnębiony, że potrzebował kolejnego dnia przerwy. Wreszcie poczuł się na siłach, żeby pójść na pocztę do Cariñeny i nadać je poleconym listem. Na widok sękatych paluchów urzędnika, kiedy wrzucał jego list do worka, opanowała go taka pustka, że aby się nie załamać, musiał sobie przypomnieć słowa Mariany, kiedy go odwiedziła w Casa de la Loma. Nie widział jej od tamtej pory, jednak wiedział przez Onofre, że Severo Andrade lada dzień umrze. W połowie stycznia szofer powiadomił go, że już od wczorajszego wieczoru w domu Andrade trwa czuwanie przy ciele zmarłego pana domu. Rodolfo poszedł na pogrzeb do kościoła w Aguarón. Nie ze względu na starego despotę, który tyle cierpień przysporzył wszystkim wokół, ale żeby wyrazić swoje wsparcie dla Mariany w tak trudnej chwili. Zobaczył ją, jak siedzi w pierwszym rzędzie, ubrana w czerń i koronkowy welon, okrywający głowę i część twarzy. Towarzyszyła jej jakaś starsza, tęga kobieta. To mogła być tylko jej ciotka z Saragossy, którą Rodolfo widział tylko raz, wiele lat temu. Po mszy włączył się do żałobnego orszaku, który szedł za trumną na cmentarz, a kiedy już było po wszystkim, poszedł do domu Andrade na ulicy Mayor, by porozmawiać z Marianą. Nigdy dotychczas nie przestąpił progu tego domu. Od dziecka bał się Andrade tak bardzo, że starał się nawet nie przechodzić blisko drzwi, w obawie, że ojciec Mariany chwyci go za kark i zbije, bo zawsze mu tym groził, ilekroć go zobaczył obok dziewczynki. Teraz zdecydowanie otworzył i wszedł do holu. Od razu powędrował wzrokiem w górę, na podest schodów, gdzie Andrade uderzył nieszczęsną Adelinę podczas gwałtownej sprzeczki, tak, że aż straciła równowagę, spadła ze schodów i złamała sobie kark. Poczuł na plecach dreszcz. – Rodolfo! Podskoczył i odwrócił się. Mariana pojawiła się w jednych z kilku drzwi
wychodzących na hol i patrzyła na niego z apatycznym uśmiechem. Jej blada twarz wynurzała się z ciemności, gdyż czarny żałobny strój zlewał się z ciemnym otoczeniem. Rodolfo podbiegł do przyjaciółki i chwycił ją za ręce. Były zimne. – Mariano, przyjmij wyrazy mojego szczerego współczucia. Nie odwiedzałem cię przez cały ten czas, bo… – przerwał na chwilę, szukając odpowiednich słów. – Bo było mi trudno tu przyjść. Wiesz przecież, że twój ojciec i ja… – Nie wiedział, jak skończyć zdanie. Twarz Mariany rozjaśnił uśmiech. – Pamiętam stale, jak groził, że wybije cię kijem, kiedy nas razem zobaczy – powiedziała, chowając usta w szalu z grubej wełny, który miała na ramionach. – Chodź, pójdziemy do saloniku, tam stoi piecyk. Tu jest strasznie zimno. Rodolfo czuł się w tym domu tak, jakby z powrotem stał się chłopcem. Za chwilę z ciemności wyłoni się stary Andrade i zacznie na niego krzyczeć… – Nie chciałbym się narzucać. Musisz mieć tyle wizyt… – Wszyscy już sobie poszli – przerwała mu – a ciotka weszła na górę odpocząć. Poza tym ty mi się nigdy nie narzucasz. Odeszła w stronę drzwi, z których przed chwilą wyszła, i oboje udali się do niewielkiego saloniku. Pierwszą rzeczą, jaka zwróciła uwagę Rodolfo, była stojąca przy kominku kwadratowa sofa z oparciami z ciemnego drewna, obita ciemnoczerwonym aksamitem, która wyglądała, jakby została pomyślana, by pomieścić pośladki kardynała. Wokół okrągłego stolika, nakrytego aż do podłogi przykryciem równie kardynalskim jak poduszki na sofie, a dodatkowo jeszcze szydełkową serwetą, stały cztery krzesła z wysokimi oparciami. Kolejne dwa stały przy ścianie. W palenisku tlił się słaby ogień, który miał ogrzewać pokój. Mariana wskazała stolik.
– Siadaj tutaj. Remedios dopiero co dorzuciła do ognia. Ten dom jest taki zimny… Rodolfo usłuchał. Czuł się skrępowany jak Tomcio Paluch zabłąkany w legowisku potwora. Siadł na jednym z krzeseł, nie zdejmując płaszcza, i wsunął kolana pod przykrycie stołu. Poczuł miłe ciepło stojącego tam piecyka. – Poproszę Remedios, żeby zrobiła nam kawę. – Marianę najwidoczniej też zaczynała stresować obecność Rodolfo w domu jej ojca. – A może wolisz koniak? – Nie fatyguj się, Mariano! Nie mogę długo zostać. A poza tym… – Twarz Rodolfo zesztywniała. Odwrócił wzrok. – Nie będę ukrywał, jak trudno mi tutaj przebywać. Mariana kiwnęła głową i siadła obok niego, chowając pod okrycie stołu nogi w grubych wełnianych pończochach. Położyła ręce na kolanach i odetchnęła głęboko, po czym rzekła: – Mój ojciec nigdy nie był miłym człowiekiem… Dobrze wiem, jak potrafił krzywdzić innych… Wiem też już od dawna, że nie był dobry dla matki… – Głos Mariany przeszedł w szept. – Ale widzieć, jak gaśnie, patrzeć na tę straszną agonię… – Znowu odetchnęła. – To było bardzo trudne. – Chwilę milczała, po czym dodała: – Kiedy owdowiałam, nie czułam się ani w połowie tak źle jak teraz… No, ale nigdy nie widziałam, jak Ernesto umiera. Najzwyczajniej zniknął z mojego życia i zostałam… wolna. Rodolfo podniósł oczy i uważnie spojrzał na Marianę. Jej bladość, włosy uczesane w wyraźnym pośpiechu i nieumalowane wargi podkreślały intensywną zieleń oczu. Po prawym policzku przyjaciółki spłynęła jedna, ciężka łza. Wiedziony impulsem Rodolfo wyciągnął rękę i czubkami palców starł jej z twarzy tę słoną kroplę. Poczuł, jak Marianą wstrząsa dreszcz. Po raz pierwszy od chwili, kiedy zaskoczył Solange w łóżku z Dionisio, poczuł
w sercu ciepło. – Niedawno mi powiedziałaś, że zawsze będziesz stała u mojego boku – szepnął nieśmiało. – Pamiętasz? Skinęła głową. Jej blada cera nagle zabarwiła się purpurowo. Rodolfo dziwił się, jakim cudem przedtem nie zauważył, jaka jest piękna. Z tymi czarnymi włosami i rysami przywodzącymi na myśl siłę winorośli, wśród których się wychowali, w połączeniu ze słodyczą kubańskiej krwi matki… – Więc i ja obiecuję ci, że będę stał u twojego boku – powiedział Rodolfo, może trochę zbyt pompatycznie. – Zawsze! Zobaczył, jak z zielonych, sowich oczu Mariany zaczynają płynąć nowe łzy i spadają na podbródek. Znowu starł jej palcami, stwardniałymi teraz od pracy podczas winobrania, i zaczął pieścić jej policzki. Nie protestowała. Nie odwróciła się też, kiedy Rodolfo przysunął usta do jej twarzy ani wtedy, kiedy poczuła je na swoich – delikatne, lękliwe. Otaczał ją zapach mężczyzny, z którym wzrastała. Rodolfo natychmiast się cofnął, zaczerwieniony jak trzynastoletni młokos, który właśnie w upalny letni wieczór skradł dziewczynie, swojej najlepszej przyjaciółce, pierwszy pocałunek. W milczeniu spojrzeli sobie w oczy i oboje zrozumieli, że zranione serce Rodolfo może jednak ponownie pokochać.
1 Cariñena, maj 1930 r.
Rodolfo zsiadł z konia przed stajnią i oddał Pinto pod opiekę Toñina. Chłopak miał już prawie czternaście lat i był, jak na swój wiek, bardzo wysoki. Prócz tego, że nadal zajmował się końmi, brał udział w winobraniach, pracując jak dorosły mężczyzna, zaś Onofre uczył go prowadzić samochód państwa. Tej nauce chłopak oddawał się równie zajadle jak przedtem lekcjom czytania z piękną Francuzką, której twarzy już właściwie nie pamiętał, mimo że często w nocy starał się ją sobie przypomnieć. Nowa pani domu zaangażowała pewnego starszego pana, chudego i surowego, który przychodził kilka razy w tygodniu i uczył Toñina, dzieci Pedro oraz latorośle pracowników rodzinnych wytwórni wina. Do tych celów część magazynu przeznaczono na szkołę. Chłopiec lubił czytać książki, które pożyczał mu profesor – nawet marzył o tym, żeby pewnego dnia zostać nauczycielem – i z przyjemnością pomagał pilnować młodszych uczniów, żeby uważali na lekcjach. Jednak szkoła w magazynie nie miała już uroku tamtych wieczorów w saloniku, przesyconym zapachem perfum Francuzki. – Idziemy, Sandokán. Pies spojrzał z miłością na tego, którego już tak dawno uznał za swojego nowego pana. Zawsze biegł za Rodolfo, kiedy Montero rankiem wyjeżdżał konno na objazd winnic. Pan nie wyobrażał już sobie porannej przejażdżki
bez niego. Razem przecięli patio i skierowali się do domu. Przed wejściem na schody Rodolfo spojrzał w niebo. Lubił te majowe bezchmurne poranki, kiedy światło jeszcze było łagodne i złocistym deszczem pokrywało młode listki, wyrastające z krzaków winorośli. Krzewy różane, krzaki i pachnące zioła, które kiedyś posadził Dionisio, rozrosły się wspaniale na wiosnę. Kiedy Rodolfo mijał ów Ogród z marzeń, zadawał sobie czasem pytanie, co się dzieje z jego bratem. Czy on i Solange nadal mieszkają w Château Gironde? Dwa lata temu Marcel przysłał mu decyzję o rozwodzie, razem z krótkim liścikiem, w którym donosił, nie zagłębiając się w szczegóły, że jego siostra i Dionisio wzięli ślub, że ceremonia była bardzo skromna i odbyła się w château. Rodolfo od razu zaczął załatwiać przekazanie Dionisio pieniędzy należnych mu z tytułu legatu ojca. Odtąd nie miał już żadnych wieści od rodziny Montaignac. Nadal wysyłał im wino do produkcji coupage, jednak w korespondencji z firmą nie pisał nigdy do nikogo z rodziny, tylko do któregoś z pracowników. Mimo że przez długie miesiące nosił jeszcze w sercu urazę, już teraz nie czuł jej tak dotkliwie. Wspomnienie Solange stało się odległe jak piękny sen, którym człowiek cieszy się po przebudzeniu, pamiętając zawsze, że to tylko złudzenie. Po zdemaskowaniu zbrodni Evaristo, kiedy mógł już odzyskać młyn, który tamten wydarł ojcu podstępem, Rodolfo ciężko pracował nad poprawą podupadłych interesów pozostawionych przez Don Fausto. Gdy udało mu się już ustabilizować swoją sytuację finansową – między innymi przy pomocy wpływów z odzyskanego młyna – całym światem wstrząsnęła wieść o strasznym krachu na giełdzie nowojorskiej 24 października 1929 roku, zwanym przez wszystkich „czarnym czwartkiem”, który zrujnował niezliczoną ilość inwestorów i spowodował poważny kryzys ekonomiczny. Kryzys ten odbił się również echem w całej Europie, podcinając korzenie
raczkującemu rozkwitowi Hiszpanii z lat dwudziestych. Rodolfo miał już wówczas sprzedaną większość akcji, które jego ojciec kupował przez całe życie, a pieniądze zainwestowane w nieruchomości w Saragossie, co pozwoliło mu uniknąć poważnych strat. 27 stycznia 1930 roku, po długim okresie rządzenia, w morzu problemów, bez pomocy króla i wojska, zmęczony i chory na cukrzycę Primo de Rivera zrezygnował z władzy i wyjechał z kraju. Niedługo po tym umarł w Paryżu. Sukcesję po nim przejął Dámaso Berenguer, generał, który walczył w Afryce, a pod koniec lat dwudziestych wyróżnił się, kierując opozycją i łagodząc reżim swojego poprzednika. Był najbardziej liberalny z trzech kandydatów, chcących przejąć władzę po zmarłym dyktatorze. Jego rząd, który miał ponownie uczynić z Hiszpanii państwo konstytucyjne, okazał się słaby i nieskuteczny i w rezultacie nie zadowolił żadnej z sił politycznych. Zyskał też ogólne określenie „dykta-słabizny”. Mimo iż recesja ekonomiczna dotknęła także jego wielu klientów z Francji, Rodolfo zdołał zachować większość z nich, podobnie jak zrobił to jego ojciec w niespokojnych czasach Wielkiej Wojny. Mając wytwórnię win Montero i drugą, którą zyskał dzięki małżeństwu z Marianą, nieruchomości w Saragossie oraz młyn i gorzelnię – był w stanie utrzymać płynność finansową. Jeszcze daleko był od dobrobytu dawnych ojcowskich czasów, ale mógł ofiarować żonie wygodne życie i nadal płacić miesięczną pensję matce, której jednak nie miał ochoty więcej widzieć. Poznał już doskonale tajniki produkcji wina i – niejako bezwiednie – pokochał swoje życie wśród winnic. Do prac w biurze zatrudnił chłopaka z Cariñeny, umiejącego świetnie formułować pisma i dobrze piszącego na maszynie. Mimo to pilnowanie wszystkich interesów zajmowało mu bardzo dużo czasu, ponieważ nie chciał ich powierzać żadnemu administratorowi. Po doświadczeniach z Evaristo nie miał zamiaru składać spraw finansowych
w ręce kogoś obcego. Pchnął drzwi wejściowe. Kiedy tylko weszli na kamienne płyty posadzki korytarza, i on, i Sandokán równocześnie wyczuli smakowity aromat sztufady cielęcej, którą Ramonica potrafiła przyrządzać jak nikt inny. Rodolfo spojrzał na swój ręczny zegarek, który zastąpił dawny z dewizką. Była już prawie godzina obiadu. Podszedł do okrągłego stolika, na którym Pepita kładła korespondencję, przywożoną przez Onofre z miasteczka prawie codziennie. Pospiesznie przejrzał koperty. Jedna była z Francji. Charakter pisma wydał mu się znajomy. Już miał ją odwrócić, żeby zobaczyć, kto jest nadawcą, kiedy poczuł obejmujące go kobiece ramiona. Zostawił koperty i szybko się odwrócił. Mariana obdarzyła go uśmiechem psotnego duszka, który rozjaśniał mu życie, odkąd w końcu udało jej się przełamać niechęć do instytucji małżeństwa i zgodziła się za niego wyjść. Ślub odbył się rok temu, w kościele w Aguarón, a po nim wystawny bankiet na wolnym powietrzu przed Casa de la Loma. Wszyscy najwięksi notable z Cariñeny i Aguarón mogli spróbować specjalności przyrządzonych przez Ramonikę i cały zastęp jej pomocnic, a poza tym napić się najlepszego wina z wytwórni Montero. Mariana wniosła w życie Rodolfo stateczność swojego sprawiedliwego charakteru, bezwarunkową miłość i odziedziczone po ojcu posiadłości, dzięki którym stali się parą właścicieli najrozleglejszych winnic w okolicy. Rodolfo objął żonę i pocałował w usta. Nigdy nie miał dość jej zapachu ani poczucia, że zatraca się w jego ramionach, drżąc pod każdą z pieszczot. Mariana stała się teraz latarnią, której światło prowadziło go w ciemnościach. Była cieniem, który dawał mu schronienie i drzewem, o które mógł się oprzeć. Po śmierci Severo Andrade zaczęli żyć na nowo, coraz intensywniej. Dzięki życiu z Marianą Rodolfo stopniowo uleczył serce złamane przez zdradę Solange, odzyskał wiarę w siebie i znowu zaczął się uśmiechać. Zaś
pewnego pięknego dnia zdał sobie sprawę, że kocha swoją nową żonę. Miłość do Mariany była spokojniejsza i dojrzalsza niż namiętność, jaką wzbudziła w nim Solange w Paryżu. W Marianie znalazł o wiele więcej niż tylko żonę umiejącą przejąć rządy w domu, i to w sposób, którego Pepita nawet nie spostrzegła. Mariana już od dziecka znała tajniki produkcji wina od ojca i wiedziała o tym więcej niż Rodolfo. Pomagała mu sprawdzać rachunki w biurze, razem z nim czytała korespondencję i wspierała jego innowacyjne projekty, których nikt inny nie rozumiał. Na przykład pomysł hodowania winorośli cabernet-sauvignon po to, żeby następnie zmieszać je z winogronami odmiany garnacha, kiedy dojrzeją. Mariana była kimś więcej niż towarzyszką jego życia. Po odejściu Dionisio i oddaleniu się od niego Amalii po ich ślubie była też jego jedyną rodziną. Siostra nie miała zamiaru zaakceptować „wesołej wdówki” jako szwagierki. W ostatnich latach Rodolfo właściwie nie widywał ani jej, ani Jednorękiego. Wymieniali tylko banalne życzenia z okazji świąt Bożego Narodzenia, czasem jakiś list, równie nieistotny. Kiedy razem z Marianą jechali do Saragossy na kilka dni dla rozrywki przy okazji jakichś interesów Rodolfo, zatrzymywali się w mieszkaniu przy ulicy Sagasta, w którym Mariana dawniej mieszkała jako wdowa. Często wychodzili do teatru czy kina razem z Bartolomé i jego żoną. Rodolfo nawet przez myśl wtedy nie przechodziło, by odwiedzić siostrę. Wiódł spokojne życie bez nieznośnego zrzędzenia Amalii i politycznych ględzeń Jednorękiego i jego antypatycznych kumpli z Ambos Mundos. – Przyszedł do ciebie list z Francji – mruknęła niezdecydowanie Mariana. Rodolfo jeszcze raz ucałował jej wargi. – Wiem. – Wziął kopertę pozostawioną na stoliku i żartobliwie udał pretensję: – Ale nie dałaś mi nawet przeczytać nadawcy... Zdziwiła go poważna twarz Mariany. Głęboko odetchnęła, jak przed trudnym zadaniem, i rzekła:
– To od Dionisio.
2
Rodolfo chciał, by Mariana poszła z nim razem do saloniku. Musiał być pewny, że może liczyć na jej powściągliwość, kiedy będzie czytał list od brata. W głowie kłębiło mu się tysiące sprzecznych uczuć. W okamgnieniu zakiełkowała w nim gorycz, jaką czuł, gdy odkrył Solange śpiącą w ramionach Dionisio, i wściekłość zatruwającą mu życie przez tyle miesięcy od tamtej nocy. Równocześnie bardzo chciał się dowiedzieć, jak teraz żyje jego starszy brat, z którym jeździł konno po górach Algairén i który nauczył go wówczas tylu rzeczy, drobnych, ale ważnych dla dziecka… Usiadł na skórzanej kanapie. Mariana siadła obok. Niedługo po ich ślubie kazała pomalować ściany na jasnozielony, jabłkowy kolor. Poprosiła Pepitę o uszycie nowych firanek z pięknej, białej koronki i powiesiła zasłony z ciemnozielonego aksamitu. Poustawiała też wewnątrz piękne rośliny w donicach, którymi opiekowała się wyłącznie najsprawniejsza służąca, Lali. W rezultacie pokój wyglądał przytulnie, nawet z ciężką brązową kanapą i fotelami. Na bocznym stoliku nadal stał gramofon, jednak Mariana schowała wszystkie płyty Solange do skrzyni na strychu i zastąpiła je płytami z operami i muzyką klasyczną, które kupowali oboje podczas wizyt w Saragossie. Rodolfo rozerwał kopertę i wyjął kartkę papieru. Charakter pisma Dionisio był spiczasty, elegancki, taki, jakim podczas studiów w Madrycie
pisał listy do swojego młodszego braciszka i opowiadał mu zabawne historyjki z życia w stolicy… Rodolfo był tak zdenerwowany, że musiał na chwilę zamknąć oczy, by trochę się opanować, zanim zaczął czytać. Kochany bracie, z pewnością się zastanawiasz, dlaczego piszę do Ciebie po tak długim czasie i po tym, co między nami zaszło. Pewnie w tej chwili już zgniatasz tę kartkę w palcach i chcesz ją wrzucić do pieca Ramoniki. Mimo to będę pisał dalej, w nadziei, że jednak przeczytasz mój list do końca. Solange i ja nadal mieszkamy w Château Gironde, o czym, o ile wiem, powiadomił Cię już swego czasu Marcel. Obaj zajmujemy się tutejszą wytwórnią win i niebawem chcemy wypuścić na rynek nową markę. To znakomita mieszanka. Ma charakter, a przy tym aż pieści gardło jedwabistą słodyczą, pozostawiając po sobie lekki posmak owoców morwy, które – pamiętasz? – jako dzieci zrywaliśmy z krzaków. Mimo że atmosfera polityczna nie sprzyja lansowaniu wspaniałych win, marzymy, by nasze wino zostało docenione na najlepszych stołach i żeby z czasem zdobyło znak jakości Premier Cru[93]. Wśród winnic Château Gironde znalazłem w końcu spokój i szczęście, które zakłóca mi tylko wspomnienie krzywdy, jaką uczyniłem Ci przez swoją miłość do Solange. Wiem, że postąpiłem podle, ale ona wniosła w moje życie tyle światła, wydobyła mnie z piekła. Po prostu nie byłem w stanie walczyć z moim uczuciem dla niej… Oboje pamiętamy o Tobie i boli nas myśl, że być może jeszcze ciągle nas nienawidzisz. Chcielibyśmy, żebyś nam dał możliwość
przeproszenia Cię osobiście za to, co zrobiliśmy. A ja bardzo chciałbym odzyskać swojego młodszego brata. Solange i ja często mówimy o tym, żeby Cię odwiedzić i przeprosić, zawsze jednak powstrzymuje nas lęk, że nie będziesz chciał nas widzieć. Niemniej, jeśli mi odpowiesz, że pozwalasz nam przyjechać, pojedziemy jeszcze przed winobraniem. Natomiast jeśli nie chcesz o nas słyszeć, uwierz mi, jeżeli powiem, że potrafię Cię zrozumieć. Mam nadzieję, że mój wierny Sandokán ma się dobrze. Wiele razy chciałem po niego przyjechać, ale czułem się tak bardzo winny, że nie miałem odwagi. Niezależnie od tego, co zdecydujesz, napisz, proszę, do mnie. Sprawisz mi tym wielką radość. Dionisio PS Nie wypiłem ani kropli alkoholu.
Rodolfo podał list Marianie, która uważnie obserwowała męża, kiedy czytał. Najpierw pomyślał, że Marcel nareszcie uzyskał zgodę ojca na kierowanie Château Gironde. Dopiero później dotarła do niego cała treść listu. Zadawał sobie pytanie, czy byłby w stanie gościć ich u siebie, w nowym spokojnym życiu, i przyjąć przeprosiny, o które prosił brat. Co poczuje, jeśli znów zobaczy Solange? Czy jego miłość do niej nie zmartwychwstanie? Odetchnął głęboko. Nie chciał z powrotem ożywiać namiętności do kobiety, która wybrała jego brata. A Mariana? Nie chciał jej robić przykrości zmuszaniem do obecności w ich domu swojej dawnej wielkiej miłości.
Podniósł oczy i spojrzał na żonę. Mariana już przeczytała. Teraz kartka leżała na jej kolanach. Ona też obawiała się ponownego spotkania z Solange. Niepokoiło ją trochę, że obecność wytwornej, eleganckiej Francuzki sprawi, że ona sama wyda się Rodolfo szarą myszką – ale przede wszystkim martwiła się o spokój męża. Udało jej się wyleczyć jego rany po zdradzie Solange, przywrócić mu skrzywdzoną godność miłością, w którą przerodziła się ich niewinna, dziecięca przyjaźń. Wychodziła ze skóry, byle tylko zapomniał o pięknej Francuzce. Była z nim szczęśliwa, szczęśliwa po raz pierwszy w życiu! Jego czułość wymazała jej z pamięci wspomnienie brutalnych poczynań Ernesto. Rodolfo udowodnił jej, że mężczyzna może ożenić się z kobietą, nawet wiedząc, że ona nie może dać mu dziecka. Dzięki niemu odkryła, że męskie ciało może stać się niewyczerpanym źródłem rozkoszy, a nie bólu. A jeżeli, kiedy znów zobaczy Solange, ożyje w nim żar dawnej miłości? Z drugiej strony – jeżeli nie zgodzą się na to spotkanie, zawsze zostanie między nimi wątpliwość na temat uczuć Rodolfo… Poczuła jego rękę na swojej. – I co o tym myśli moja mądra kobietka? Mariana uśmiechnęła się, wzruszona. W tej chwili na pewno nie czuła się mądra. – A czego ty byś sobie życzył? Wzruszył ramionami. Nie wiedział. Miał ochotę zignorować list Dionisio, jednak, mimo zastrzeżeń i lęku, jaki wzbudziła w nim propozycja brata, wyczuwał, że nie powinien unikać ani jego, ani Solange. Uzyskanie jego przebaczenia było chyba dla nich bardzo ważne, a i on powinien przeprosić za sposób, w jaki wyrzucił ich z domu. Poza tym musiał na zawsze pozbyć się z pamięci widoku ich ciał objętych we śnie w łóżku Dionisio. – Czujesz się na siłach, żeby ich przyjąć? – spytał.
– Zrobię to, o co mnie poprosisz. Rodolfo przytulił się do Mariany i ucałował jej wargi. – Nadeszła pora, żeby zawrzeć pokój. Tego samego wieczoru napisał list do brata. Opisał swoje nowe małżeństwo z Marianą i to, jak udało mu się wydobyć z dna dom Montero. W kilku słowach wspomniał też, że on i Sandokán są teraz przyjaciółmi i codziennie rano chodzą razem na obchód winnic. Na koniec zapraszał brata, żeby odwiedził ich razem z Solange, proponując pierwsze tygodnie czerwca, bo wtedy nie będzie tak gorąco jak w sierpniu. „Uważam, że już nadszedł czas na pojednanie” – zakończył i podpisał się. Niebawem nadeszła entuzjastyczna odpowiedź Dionisio z zapowiedzią, że mają zamiar przyjechać z Solange samochodem, prosto do Casa de la Loma, do którego powinni dotrzeć pierwszego czerwca, jednak potwierdzą przedtem dokładną datę telegraficznie, z Biarritz. „Nie wyobrażasz sobie, jaką radość mi sprawiłeś, bracie, zgadzając się na naszą wizytę”. W miarę, jak maj zbliżał się do końca i termin ich wizyty był coraz bliżej, Rodolfo był coraz mniej pewny, czy dobrze zrobił. Jego uczucia oscylowały od chęci pogodzenia się z Dionisio do strachu przed ponownym zobaczeniem Solange. Kiedy kładł się spać obok Mariany, wątpliwości nie pozwalały mu zasnąć. Czy dobrze zrobił, godząc się na to spotkanie, czy lepiej byłoby jeszcze poczekać? Czy na widok Solange będzie w stanie zachować się tak, jakby nic się nie stało? Mariana też oczekiwała tej daty z lękiem, że obecność Solange zagrozi jej szczęściu, jednak była gotowa walczyć zębami i pazurami o swoje miejsce w sercu Rodolfo. Pepita, której pan zaczął dawać polecenia przygotowania gościnnego pokoju, osłupiała wobec takiej niedorzeczności. Przyjmować tych dwoje zdrajców, którzy przysporzyli tyle bólu jej biednemu Rodolfo! Nie mogła też
pojąć, jak Doña Mariana, taka mądra i skuteczna w załatwianiu domowych spraw, pozwala na taki absurd! Próbowała nawet wykorzystać przywilej, jaki dawał jej fakt, że wychowała Rodolfo, żeby mu przywrócić rozum. On jednak zbył ją tylko kilkoma miłymi słowami. Maj się skończył i nadszedł dzień, w którym Solange i Dionisio mieli się pojawić, jednak do Casa de la Loma nie nadszedł żaden telegram, którym mieli potwierdzić datę przyjazdu. Rodolfo i Mariana czekali cały dzień na chwilę, kiedy przed bramą ich domu zatrzyma się eleganckie auto z Solange i Dionisio w środku. Zapadła jednak noc i nic się nie wydarzyło. Zdziwieni, zjedli lekką kolację i poszli do sypialni, gdzie kochali się, przepełnieni mieszaniną niepokoju i ulgi. Następnego dnia Rodolfo postanowił pojechać do Cariñeny, by wysłać telegram do Château Gironde. Powtarzał sobie, że pewnie jakieś przejściowe problemy nie pozwoliły im wyjechać. Jednak niemiłe uczucie w żołądku przeczyło temu wyjaśnieniu. Kiedy już miał iść do stajni po Pinto, przez bramę wjechał na mule jakiś rudy chłopiec. Rodolfo natychmiast poznał Helio, syna naczelnika poczty, którego ojciec wysyłał do roznoszenia telegramów. Chłopiec podjechał pod schody wejściowe, zatrzymał swojego dziwnego rumaka i zeskoczył na ziemię. Podbiegł do Rodolfo i niezręcznym ruchem wręczył mu jakiś papier. – Don Rodolfo, przed chwilą przyszedł do pana ten telegram. Ojciec mówi, że z Francji. Nareszcie jakiś znak życia od nich – pomyślał Rodolfo. Wziął depeszę, a drugą ręką szperał w kieszeni spodni. Znalazł monetę i dał chłopcu, którego oczy zalśniły jak latarnie. – Dziękuję, Don Rodolfo! – zawołał i przyłożył rękę do czapki. – Z Bogiem!
Rodolfo odpowiedział mu roztargnionym kiwnięciem głową i zaczął czytać. Kiedy dotarła do niego treść telegramu, serce zaczęło mu bić tak gwałtownie, że musiał usiąść na schodku. SOLANGE I DIONISIO ZGINĘLI W WYPADKU W POBLIŻU BIARRITZ. STOP. OTRZYMALIŚMY WIADOMOŚĆ DZIŚ RANO Z ŻANDARMERII. STOP. JADĘ DO BIARRITZ, BY PRZEWIEŹĆ ICH CIAŁA. STOP. POGRZEB 7 CZERWCA O 11 W NOTRE-DAME, PARYŻ. STOP. POTEM POGRZEB W RODZINNYM GROBOWCU NA CMENTARZU PERELACHAISE. STOP. WYRAZY WSPÓŁCZUCIA. STOP. CHCIAŁBYM ŻEBYŚCIE PRZYJECHALI. STOP. MARCEL.
[93] Premier Cru (fr.) – najwyższa kategoria win.
3 Paryż, czerwiec 1 930 r.
Rodolfo wysiadł z pociągu zmęczony, z mózgiem przytępionym długą podróżą. Od otrzymania telegramu Marcela nie przestawał myśleć o Dionisio i Solange. Często przypominał sobie, jak wielkie wywarła na nim wrażenie, kiedy pierwszy raz ją zobaczył. Jej swobodne maniery, tak inne od zachowania dziewcząt w Hiszpanii, ten wieczór, kiedy umówili się przed Maison Chanel, ich pierwsza miłosna potyczka w studiu, a nawet bezsensowna kłótnia w domu Amalii z powodu złocistej sukienki… W międzyczasie w jego myślach pojawiały się krótkie wspomnienia o Dionisio, którego przez całe swoje dzieciństwo Rodolfo tak uwielbiał. Był dla niego bratem, który wiedział chyba wszystko i nauczył go tylu rzeczy! Jeszcze ciągle do niego nie docierało, że nigdy już się z nimi nie pojedna, nigdy więcej ich nie zobaczy. Przy wyjściu z dworca stały taksówki. Wsiadł do jednej i kazał kierowcy zawieźć się do hotelu Aiglon na bulwarze Raspail, na skrzyżowaniu z ulicą Edgar Quinet. Polecił mu go jakiś pan, z którym nawiązał rozmowę w pociągu. Wyglądało na to, że będzie niedaleko bulwaru Montparnasse i że pokoje są tam w sensownej cenie. Co prawda teraz mógłby pozwolić sobie na większy wydatek, ale nie miał zamiaru bawić się podczas tak smutnej podróży. Tym bardziej, że jechał sam. Mariana w ostatniej chwili postanowiła, że
nie będzie mu towarzyszyć, tłumacząc, że czułaby się nieswojowo wśród rodziny i znajomych Solange. Na próżno Rodolfo dowodził, że jadą się pożegnać także i z Dionisio, nawet starał się ją namówić, że pokaże jej Paryż – nic z tego. Z tajemniczym blaskiem w oczach Mariana obstawała przy swoim. Przypisywał jej zachowanie pośmiertnej, ale jednak zazdrości – i przestał się upierać. W hotelu Aiglon wynajął jeden z najskromniejszych pokoi. Sam wniósł na górę małą walizkę. Położył na łóżku kapelusz ze średnio szerokim rondkiem i wklęsłą fałdą przez środek główki, zwany fedorą, obecnie bardzo modny. Światowcy już nie nosili kanotierów, a Rodolfo, chociaż większość czasu przebywał w Casa de la Loma, nadal starał się być elegancki, tak jak przed laty wpoił mu to Marcel. Rozebrał się i wykąpał, żeby pozbyć się zmęczenia po podróży. Następnie się przebrał. Była zaledwie czwarta po południu, kiedy odwiesił klucz na haczyk w recepcji i wyszedł na ulicę. Miał przed sobą cały wieczór i noc, smutne i samotne. Przez chwilę myślał o telefonie do Marcela, ale natychmiast porzucił tę pomysł. Na pewno jest teraz razem z rodzicami, a baronostwo chyba nie byliby zachwyceni jego widokiem. Nadal widzieli w nim potwora – uwodziciela, który zabrał Solange przyszłe życie w luksusach, do jakiego ją przeznaczyli. Nie miał też ochoty na jedzenie czegokolwiek w jakiejś kawiarni na Montparnasse. W pociągu solidnie posilił się zapasami przygotowanymi przez Marianę i nie czuł głodu. Zresztą wieczór w kawiarni na Montparnasse przypomniałby mu dawne życie w Paryżu, co w obecnych okolicznościach jeszcze bardziej by go zasmuciło. Nagle wpadł na pomysł złożenia wizyty panu Bouillonowi. Tak! Wycieczka na Montmartre na pewno go ożywi. Piechotą poszedł aż tam, gdzie zazwyczaj był przystanek tramwaju na bulwarze Montparnasse. Węsząc jak pies, wyczuwał aromat, którym
przeniknięte było powietrze – zapach zaczynającego się lata, kwiatów, benzyny jadących po jezdni samochodów, wreszcie perfum kobiet, które mijał na chodniku… Taki sam zapach jak ten, kiedy całował się z Solange w Jardin des Tuileries, cztery lata temu. Obecnie talie damskich sukien były nieco wyżej, a same suknie bardziej dopasowane, by podkreślić kobiece kształty, zaś kapelusze straciły kształt dzwonka i teraz podkreślały artystyczne fale włosów, dłuższych niż dawniej. Spódnice sięgały kostek, nie pozwalając już mężczyznom oglądać damskich łydek, które Rodolfo tak podziwiał u paryżanek. Zdał sobie także sprawę, że w powietrzu nie było już atmosfery tej bezgranicznej radości życia, jaka panowała tu kiedyś. Ludzie szli raczej w milczeniu, trochę zamyśleni, jakby dręczył ich niepokój, zżerający od wewnątrz. Nie zauważył też pomiędzy przechodniami Amerykanów z charakterystycznym sposobem mówienia, nie do pomylenia z innymi, i hałaśliwym zachowaniem. Zupełnie jakby tamci artyści, którzy dawniej przebywali ocean, pełni marzeń o sławie, zostali kompletnie starci z powierzchni tego miasta… Na Montmartre wszystko pozostało po staremu. Rodolfo nieomal biegiem wszedł na szczyt uliczki i wkrótce stanął przed wejściem do firmy Bouillon et Fils. Zdyszany, zupełnie tak samo, jak pierwszy raz, wypalił połowę papierosa, żeby chwilę postać i odetchnąć, niedopałek przydeptał nogą i pchnął drzwi. Znany zapach wina i starego drewna sprawił, że poczuł się o wiele lepiej. Siedzący jak zawsze za biurkiem, z daszkiem nad głową i czarnymi zarękawkami, by ochronić mankiety nieskazitelnej koszuli, z twarzą skrzywioną jak po occie, która tak przeraziła Rodolfo owego pierwszego dnia, Saint-Michel przeglądał dokumenty z ołówkiem w ręku. Podniósł wzrok i obejrzał przybysza znudzonym spojrzeniem. Na widok Rodolfo w jego oczach odbiło się najpierw zaskoczenie,
a następnie radość. Odsunął krzesło, wstał, wybiegł zza biurka i rzucił się do niego. Zanim tamten zdołał zareagować, stary urzędnik już energicznie klepał go po plecach. Zarzucony pytaniami o życie w Hiszpanii, ledwie mając czas odpowiadać, Rodolfo kątem oka zauważył, że z biura pana Bouillona wychodzi wysoki, wybujały chłopak z naręczem papierów. Poznał Honoré. Wyrostek zmienił się w przystojnego młodzieńca, poruszał się zaś z energią, jaką wydawał się dawniej oszczędzać, kiedy wszystkie wolne chwile zabijał, bujając się na beczce. Nieśmiało patrząc na Rodolfo, chłopiec usiadł przy wolnym biureczku. Saint-Michel znowu zaczął klepać gościa po plecach i mruczeć pod wąsem coś, co miało być skierowane do szefa. Zaprowadził Rodolfo do drzwi, pięścią popchnął go energicznie do przodu, otworzył i wepchnął go do sanktuarium monsieur Bouillona. Aristide zareagował podobnie jak jego zastępca. Kiedy ochłonął z zaskoczenia, wstał, trzema susami przebiegł pokój i przywitał Rodolfo mocnym uściskiem dłoni. Potem posadził go na starym krzesełku dla gości i, zupełnie tak samo, jak w dniu pożegnania, wydobył czystą szklankę i wlał do niej sporą porcję wina rubinowego koloru. Podał je gościowi. – Spróbuj, spróbuj! Niedawno przywieźli je z Burgundii, jeszcze nie jest takie, jak powinno, ale ma dużą przyszłość… Będzie się sprzedawało jak świeże bułeczki, mówię ci. Rodolfo z uśmiechem spróbował. Było to normalne wino, docenił jednak dobrą podstawę, która po sumienniejszym przygotowaniu mogła dać doskonałą mieszankę. Pochwalił szczerze i odstawił szklankę na biurko. Nie powinien wyjść od Monsieur Bouillona pijany. Zauważył, że Aristide niewiele się zmienił. Jego łysina błyszczała tak samo jak dawniej, był krępy i krótkonogi jak przedtem. Tylko wąs zaczął mu trochę bieleć… Francuz, który już z powrotem zasiadł w swoim fotelu, zaczął mówić – jak zwykle pospiesznie. Kiedy dowiedział się, dlaczego Rodolfo
przyjechał do Paryża, szczerze mu współczuł. Następnie przeszedł do uskarżania się na kryzys, który po krachu na giełdzie nowojorskiej odczuwa się tu coraz silniej i który rujnuje kompletnie i tak trudne interesy z uczciwymi kupcami. Opowiedział mu o Barraud, cichym towarzyszu SaintMichela, który pewnego pięknego dnia umarł, siedząc za biurkiem, tak samo dyskretnie, jak żył. Do tego stopnia, że Saint-Michel przez dłuższy czas nie zauważył tragicznej śmierci, która nastąpiło dosłownie tuż obok niego. Teraz we dwóch wprowadzają w tajniki interesu młodego Honoré, który, kiedy podrósł, okazał się chłopakiem o otwartej głowie i zapowiadał się na dobrą pomoc dla zastępcy szefa. Nagle Aristide bez zapowiedzi przeskoczył na osobę Rémy. Brat opisywał mu w listach, jak dobrze Rodolfo administruje odziedziczonymi winnicami i zachwycał się, jak cudownie udało mu się wyprowadzić majątek z bardzo trudnej sytuacji po śmierci ojca. Pisał też o winnicy cabernetsauvignon, którą Rodolfo chciał ulepszyć rodzinne wina, co było bez wątpienia godnym pochwały projektem. – Zawsze wiedziałem, że drzemie w panu wspaniały winiarz, drogi chłopcze – podkreślił Aristide. Rodolfo wypił jeszcze łyk wina. Już zapomniał, jak prędko monsieur Bouillon mówi. Był przytłoczony jego gadaniną. – Czy mógłby mi pan kiedyś wysłać trochę butelek swojego wina? – zaproponował nagle Bouillon. Rodolfo, zaskoczony, znowu odstawił szklankę na stół. Tamten nie dał mu czasu na odpowiedź. – Rémy mi mówił, że ma pan dobrą garnachę, odmianę, której wielu francuskich winiarzy ciągle używa do coupage, ale moglibyśmy je przecież wylansować jako samodzielne wino stołowe. Jeżeli się pan zgodzi i da mi dobrą cenę, może mógłbym je sprzedawać moim klientom. Pewnie, sprzedaż
idzie coraz gorzej… Mnóstwo ludzi straciło pracę i nie ma pieniędzy, a ci, co jeszcze pracują, są tak wystraszeni, że nie wydają ani grosza więcej, niż to konieczne. Powiem panu, że my, Francuzi, jesteśmy wielkimi patriotami i wolimy nasze wina od zagranicznych, ale ja zawsze chętnie będę robił interesy z kimś młodym, kto zasłużył sobie na szacunek konkurentów… A tak o panu pisze mój brat, który bardzo pana podziwia. Rodolfo obdarzył uśmiechem swego dawnego szefa i już miał odpowiedzieć, ale Aristide znowu był szybszy. – Dobrze, mój drogi Rodolfo, czas to pieniądz… nawet w sprawach wina. Rodolfo roześmiał się w duchu. Tego dnia, kiedy pierwszy raz wszedł tutaj, właściciel powiedział mu dokładnie to samo. Bouillon zerwał się energicznie z fotela i wybiegł przed biurko. Rodolfo zrobił to samo. Już po chwili stali w drzwiach biura. – Proszę mi jak najszybciej przysłać te próbne butelki i propozycję cen. Zbadam sprawę i zaraz odpowiem. Dwa energiczne klepnięcia po łopatkach wypchnęły Rodolfo z powrotem do wspólnej sali i drzwi pokoju Aristide’a Bouilllona się zamknęły. Rodolfo pogadał jeszcze chwilę z Saint-Michelem, po czym pożegnał się z nim i z Honoré. Wyszedł na ulicę, ożywiony możliwością otwarcia nowej linii interesów z Francją. Przez jakiś czas spacerował po Montmartre bez celu. Kiedy stanął przed bistro, w którym kilka lat temu zwykle jadał, postanowił wejść na skromną kolację. Wróciwszy do Aiglon był już tak zmęczony, że natychmiast po położeniu się do łóżka głęboko zasnął.
4
W dniu pogrzebu niebo nad Paryżem było od wczesnego rana pokryte ołowianymi chmurami. Zimny wiatr zmienił wczorajszą obietnicę lata w zamierzchłe wspomnienie. Rodolfo wstał wcześnie, na śniadanie wypił kawę z mlekiem i zjadł croissanta w kawiarni hotelowej, po czym wyszedł poszukać najbliższej poczty wskazanej mu przez kelnera. Wysłał telegram do Mariany, donosząc, że podróż przeszła mu spokojnie i że teraz właśnie idzie na pogrzeb. Ponieważ miał czas i był zdenerwowany, aż na bulwar SaintMichel poszedł piechotą. Tam dla kurażu wypił jeszcze jedną kawę i przeszedł na drugą stronę Sekwany. Szedł brzegiem rzeki, aż dotarł do katedry Notre-Dame. Nie zatrzymał się, żeby podziwiać wspaniałą fasadę ozdobioną dwiema kwadratowymi wieżami i wielkim witrażem w kształcie rozety nad głównym wejściem. Przemknęło mu przez myśl, że teraz ciało Solange spoczywa obok ciała Dionisio, każde zamknięte we własnej trumnie – i poczuł w gardle bolesną kulę. Musiał pohamować łzy. Spojrzał na zegarek. Za kwadrans jedenasta. Wszedł do świątyni. Zdjął kapelusz i szybko się przeżegnał, bardziej z szacunku niż z pobożności, której w ogóle nie odczuwał. Przeszedł do przodu główną nawą. Dzień był tak pochmurny, że przez witraże przebijało niewiele światła, co tylko podkreślało żałobną atmosferę miejsca. W miarę, jak zbliżał się do ołtarza, zauważył, że pierwsze rzędy były już zajęte przez eleganckich ludzi. Damy, zarówno młode, jak i bardziej dojrzałe, wydały mu
się wspaniałe w doskonale skrojonych sukniach i kostiumach z czarnych lekkich tkanin. Na ich pięknie upudrowanych twarzach o spojrzeniach zamglonych woalkami, opadającymi z wytwornych kapeluszy, jedynym kolorowym elementem były szkarłatne od karminu wargi. Mężczyźni byli w ciemnych garniturach, których krój zdradzał, że zrobiono je na miarę u najlepszych krawców. Rodolfo w swoim zwykłym trzyczęściowym, już wielokrotnie noszonym garniturze, poczuł się nijako. Siadł na ławce w szóstym rzędzie, blisko głównego przejścia, postanawiając jak najmniej się rzucać w oczy. Wtedy zobaczył dwie trumny na katafalku. Ustawiono je pomiędzy ołtarzem a pierwszym rzędem ławek, jedną obok drugiej, bardzo blisko siebie. Rodolfo przełknął ślinę na myśl o tym, że w jednej z nich zaczyna się już rozkładać to cudowne ciało ze złota i kości słoniowej, ciało dziewczyny, którą tak kochał. A Dionisio? Po tylu cierpieniach przeżytych w Maroku, po latach, w których właściwie nie żył, upodlony przez alkohol i straszne wspomnienia, musiał umrzeć właśnie wtedy, kiedy nareszcie odnalazł szczęście, i to dokładnie w czasie, kiedy jechał do Hiszpanii pojednać się z bratem… Nagle przypomniał sobie tę noc, gdy zastał ich razem w łóżku w sypialni Dionisio. „Nie chcę cię już nigdy więcej widzieć. Od tej chwili dla mnie umarłaś!” – powiedział wtedy do Solange w gniewie. Skąd mógł wiedzieć, że niedługo będzie na jej pogrzebie? Kątem oka zauważył, że ktoś jedzie główną nawą w wózku inwalidzkim. Odwrócił się. W wózku siedział gruby starszy pan. Jego głowa, ledwie pokryta rzadkimi, szaroblond włosami, opadała na bok, ukazując ogromny, zwisający podbródek ropuchy. Rozpoznał Gérarda de Montaignac. Osobą popychającą wózek w kierunku pierwszych rzędów był Marcel. Za nimi szła
jasnowłosa dama, nieco podobna do barona, Rodolfo zatem doszedł do wniosku, że musi to być tante Mathilde. Wysoka i bardzo piękna młoda pani, poruszająca się z chłodną dystynkcją, podtrzymywała baronową uwieszoną na jej ramieniu jak przejrzały owoc. Ta dama, której dojrzałą piękność tak podziwiał Rodolfo w restauracji U Ciro, zachowała dawną elegancję, ale twarz jej była teraz pełna zmarszczek, wargi miała zaciśnięte bolesnym grymasem, a włosy całkiem białe, co tworzyło wyraźny kontrast z żałobnym strojem. Rodolfo aż wstrząsnął dreszcz. Nie chciał, by państwo Montaignac go zauważyli. Napotkał jednak wzrok Marcela. Poczuł ulgę, widząc, że oblicze przyjaciela się nie zmieniło. Nadal był opanowany jak dawniej i ubrany z taką sama dystynkcją. Zabrakło tylko jasnego wąsika nad górną wargą. Oprócz tego, gdyby nie głębokie cienie pod oczami i wzruszający smutek w spojrzeniu, byłby to ten sam Marcel, który przysiadł się do niego cztery lata temu na tarasie kawiarni Dôme. Teraz obdarzył przyjaciela smutnym uśmiechem i zrobił lekki gest ręką, którego Rodolfo nie zdołał zrozumieć. Cała grupa skierowała się do pierwszego rzędu. Tam Marcel zarządził, w jakiej kolejności mają usiąść i ustawił w przejściu wózek barona. Nagle odwrócił się i szybkim krokiem podszedł tam, gdzie siedział Rodolfo, jeszcze ciągle skrzywiony, jakby spadł na niego dach. Kiedy Marcel stanął przed nim z kapeluszem w ręku, zauważył, że czoło ma teraz nieco wyższe niż dawniej. Powoli podniósł się i pozwolił objąć gorącym uściskiem i poklepać po plecach. – Drogi Rodolphe… – W oczach Marcela ciepły blask zastąpił na chwilę smutek. – Dlaczego tu usiadłeś? Twoje miejsce jest z nami. Rodolfo skrzywił się i niechętnie poklepał przyjaciela po ramieniu. Zauważył, że sąsiedzi w ławce patrzą na nich, nie starając się nawet ukryć ciekawości.
– Nie przejmuj się. Tu mi dobrze. – I dodał ciszej: – Zresztą chyba twoi rodzice nie bardzo się ucieszą moim widokiem… – Ojciec cię nie rozpozna – odparł Marcel, także szeptem. – A matka już się na ciebie nie gniewa, że uwiodłeś Solange. Zapewniam cię. Rodolfo pomyślał, że w rzeczywistości to Solange uwiodła jego, ale nic nie powiedział. W tej chwili to i tak nie miało znaczenia. Marcel wziął go za ramię i pociągnął za sobą. – Przedstawię cię Hélène… mojej żonie. To ta piękność, która siedzi obok mojej matki. – Leciutko się roześmiał na widok zachmurzonej twarzy przyjaciela. – Tak, rozmawiasz ze szczęśliwym małżonkiem… ona przynajmniej tak uważa. Rodolfo zrezygnował z oporu i dał się zaciągnąć na ławkę państwa Montaignac. Z bliska baron wyglądał jeszcze gorzej, patrzył bezmyślnie jak wół i usta miał wykrzywione. Baronowa dała sobie ucałować ręce z wyszukanym chłodem i tylko skinęła mu głową na powitanie. Towarzysząca jej pani okazała się rzeczywiście tante Mathilde, która swego czasu kryła wybryki Solange. Małżonka Marcela z bliska promieniowała chłodem niczym bryła lodu, a uroda porcelanowej lalki czyniła ją jeszcze mniej ludzką. Marcel przedstawił jej Rodolfo jako swojego drogiego hiszpańskiego przyjaciela i brata Dionisio. Rodolfo się pochylił, lekko ucałował powietrze nad rękawiczką damy i rzucił kilka uprzejmych słów, które mu przypomniały tamte paryskie miesiące. Przyjęła je bez mrugnięcia okiem i natychmiast spojrzała w inną stronę. Rodolfo doszedł do wniosku, że musi nienawidzić przyjaciół męża. Na niego też nie patrzyła przyjaźnie. Czyżby Marcel opowiadał jej o ich wędrówkach po nocnych klubach Paryża? I o tym, jak chciał go całować w studiu, po tym, kiedy pomagał mu w przeprowadzce? Ostatecznie Rodolfo siadł pomiędzy tante Mathilde a Hélène, ze
wzrokiem wbitym w noski butów, żeby nie patrzeć na trumny, na których widok czuł straszne ściskanie w żołądku. Skoro tylko trzej księża, którzy pojawili się nie wiadomo skąd i stanęli przed ołtarzem, zobaczyli, że rodzina jest w całości, zaczęli odprawiać mszę.
5
Po mszy, tak długiej i męczącej, że Rodolfo myślał, że nigdy się nie skończy, dwaj potężni mężczyźni przenieśli trumny do karawanu z ciemnego drewna ze złotymi ozdobami, ciągniętego przez parę karych koni wystrojonych w pióropusze tej samej barwy. Karawan natychmiast ruszył na cmentarz. Kilka osób z tych, które były na mszy, też udało się tam razem z rodziną. Jakiś mężczyzna w garniturze o wyglądzie służącego podniósł barona z wózka i usadowił na tylnym siedzeniu starego rodzinnego renaulta, do którego wsiedli też baronowa, tante Mathilde i lodowata Hélène, która, zdaniem Rodolfo, nie wyglądała na zbyt przywiązaną do męża. On sam wsiadł do auta Marcela, bentleya o pojemności sześciu i pół litra, którym trzy lata temu jego przyjaciel podróżował do Hiszpanii. Znając zamiłowanie Marcela do motoryzacji, był nieco zdziwiony, że przyjaciel jeszcze dotąd nie zmienił go na nowocześniejszy i szybszy model. Wkrótce jednak doszedł do wniosku, że widocznie stan zdrowia ojca zmusił go do wyperswadowania sobie takich wybryków. Podczas jazdy prawie ze sobą nie rozmawiali. Marcel prowadził niezwykle powoli, nietypowo dla niego, w ponurym milczeniu. Na cmentarzu do środka weszła tylko rodzina, z wyjątkiem barona, którego zostawiono na zewnątrz pod opieką służącego. Gdy grabarze skończyli wstawiać do grobu trumny i prowizorycznie zasklepili grób cementem, baronowa zaczęła płakać tak rozdzierająco, że ani syn, ani Mathilde nie potrafili jej uspokoić. Kiedy wreszcie wszystko się
skończyło i niewielu obecnych zebrało się przy wyjściu z cmentarza, Rodolfo poczuł niezmierną ulgę. W tej chwili myślał tylko o jednym: jego brat i Solange nie żyją. Już ich nigdy nie zobaczy. Ta myśl powodowała straszny ból żołądka, który rozchodził się po całym ciele, tak, że Rodolfo miał nogi jak z ołowiu. Z tych smutnych myśli wyrwał go głos Marcela. – Damien zawiezie rodziców i Hélène do domu tante Mathilde. Zapraszam cię, zjemy coś… ze względu na dawne czasy. Ponieważ zrobiło się już za późno na pójście do restauracji, Marcel zaproponował, żeby przegryźli w café Dôme. – Co powiesz na kiełbaski Toulouse z purée z kartofli? – zaproponował, kiedy siedzieli w kawiarni, bo taras już był przepełniony. – Jadłeś to pierwszego dnia, kiedy cię zobaczyłem… Rodolfo pokręcił się na krześle, skrępowany. – Jeszcze pamiętasz… – mruknął. Marcel roześmiał się, ale bez zwykłej wesołości, z jakiej znał go Rodolfo. – Naturellement! Zwracałeś uwagę. Taki piękny i taki głodny… Rodolfo zaczerwienił się jak rak. – Ah, mon ami! Nic się nie zmieniłeś. Zawsze taki wstydliwy jak wtedy – zażartował Marcel. Zanim Rodolfo zdążył odpowiedzieć, do stolika podszedł kelner w czarnej kamizelce, białej koszuli i równie śnieżnym fartuchu. Był trochę podobny do Pierre’a, młodego kelnera, który ich dawniej obsługiwał, co sprawiło, że Rodolfo miał wrażenie, jakby te cztery lat od ich pierwszego spotkania w Dôme się nie wydarzyły. Marcel zamówił dwa talerze kiełbasek i dwa demi-blondes, czyli jasne piwa. – Mais je suis bête![94] – wykrzyknął nagle, kiedy kelner już odszedł. – Pewnie wolałbyś wino. Naprawdę straciłem głowę.
– Nieważne – uspokoił go pospiesznie Rodolfo. – Piwo lepiej orzeźwia. Przez kilka minut żaden nie wiedział, co powiedzieć, wreszcie Rodolfo odważył się zapytać o to, co interesowało go od chwili, kiedy zobaczył barona na wózku inwalidzkim. – Co się stało twojemu ojcu? Wargi Marcela straciły zmysłową linię i zmieniły się w wąską szczelinę. – Atak apopleksji. Nie potrafił znieść bankructwa. Rodolfo przełknął ślinę. – Bankructwa? Masz na myśli bank? – Prawdę mówiąc, wszystkie nasze interesy. Nawet mój szwagier stracił wielką część majątku… – Tu Marcel sarkastycznie się uśmiechnął. – Niewiele mi dało poszukiwanie bogatej żony. Po przerwie, spowodowanej tą bolesną uwagą, Rodolfo wyszeptał: – Myślałem, że Francji kryzys finansowy nie dotknął aż tak bardzo jak inne kraje. Marcel wzruszył ramionami. – Bank ojca zajmował się przede wszystkim firmami ze Stanów Zjednoczonych, mających swoje filie we Francji – wyjaśnił, przeciągając słowa. – Kiedy padła giełda nowojorska, większość tych firm wycofała swoje fundusze, żeby uzyskać płynność finansową. Równocześnie ci Amerykanie, którzy mieszkali w Paryżu, opróżnili swoje konta i wyjechali do Stanów, ponieważ krach ich zrujnował. Mieliśmy bardzo bogatych klientów, a także artystów, którzy w naszym banku złożyli oszczędności, za które żyli podczas pobytu w Paryżu, albo pieniądze przysyłane im przez rodziny. Straciliśmy ich wszystkich w ciągu kilku dni, a razem z nimi fundusze naszego banku. Ponieważ wszyscy naraz żądali swoich pieniędzy, przyszła chwila, w której mój ojciec nie był już w stanie stawić czoła lawinie próśb. W dodatku spekulował na giełdzie pieniędzmi swoich klientów i też stracił bardzo dużo.
W końcu, by móc oddać ludziom ich pieniądze, musieliśmy sprzedać rodzinne posiadłości… Marcel przerwał, żeby nabrać tchu. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów. Zrzucił marynarkę, powiesił ją na oparciu krzesła i poczęstował papierosem Rodolfo, który odmówił, zanadto przejęty, żeby teraz myśleć o paleniu. Marcel zapalił… zapałką. To uderzyło Rodolfo. Doskonale pamiętał jego papierośnicę i złotą zapalniczkę, które go tak olśniły, kiedy poznał Francuza… Ale najbardziej uderzył go widok Marcela palącego bez czarnej cygarniczki. Kiedy przyjaciel się zaciągnął, pojawił się kelner z dwiema serwetkami i sztućcami. Rozstawił wszystko na stoliku i się oddalił. – Zanim się zorientowaliśmy – ciągnął Marcel – fortuna rodu Montaignac rozpłynęła się w powietrzu. Cud, że udało nam się zachować Château Gironde. Cztery miesiące temu wszyscy się tam przenieśliśmy. – Przerwał z kompletnie przybitym wyrazem twarzy. – A teraz… bez radosnej Solange i bez przyjaźni Dionisio… to będzie życie jak na cmentarzu. Ojciec cały dzień siedzi u siebie, a maman też zamyka się z nim aż do ostatniej chwili, kiedy musi zejść na obiad z Hélène i ze mną. Mówi, że musi się opiekować mężem, ale tak naprawdę straciła po prostu chęć do życia. Po tym wszystkiem, co się wydarzyło, ja zostałem głową rodziny. – Zaciągnął się chciwie. – Szkoda, że nie możesz poznać mojego małego Gérarda… Uznaliśmy, że trzeba go zostawić w Château Gironde pod opieką niańki. Na szczęście już jutro wracamy. Bardzo go już chcę zobaczyć. W tym momencie syn to moja jedyna radość. – Ty… masz syna… – wyjąkał Rodolfo ze zdumieniem. – Tego się nie spodziewałem… Marcel uśmiechnął się złośliwie. – Kiedy to konieczne, jestem w stanie zadowolić i kobietę. Rodolfo zrobił się purpurowy. Na szczęście przyjście kelnera z wielką
tacą, na której przyniósł dwa talerze i piwa, pozwoliło mu nic nie mówić. Była to dla niego wielka ulga. – Życie potrafi być bardzo kapryśne – mruknął Marcel, kiedy z powrotem zostali sami. – Lubi z nami igrać. Po tych wszystkich latach, kiedy za wszelką cenę starałem się wyzwolić od przejęcia po ojcu banku… Okazuje się, że naszym jedynym źródłem dochodu jest château i że tylko ja zostałem, żeby nim zarządzać. – Zgniótł niedopałek w popielniczce. – Mam nadzieję utrzymać wszystkie ulepszenia, jakie wprowadził tam twój brat. To on był prawdziwym mózgiem Château Gironde. Merde alors![95] Ależ mi będzie brakowało was obu! Rodolfo nie wiedział, co powiedzieć. Spuścił oczy na talerz, wziął sztućce i ukroił sobie kawałek kiełbaski. Przez kilka minut obaj jedli bez apetytu, w ponurym milczeniu, w końcu Rodolfo się odezwał: – Powiedz mi: czy ci wszyscy eleganccy goście, którzy dzisiaj byli w katedrze, wiedzą, że jesteście… – Nie odważył się dokończyć. – Oczywiście. Kiedy w Paryżu ktoś bankrutuje, tego samego dnia wszyscy o tym wiedzą, aż do czyściciela butów z najgorszych nizin. – Marcel wzruszył obojętnie ramionami. – Przypuszczam, że tam przyszli, żeby potem plotkować i cieszyć się, że to nie oni popadli w ruinę. Ten uroczysty pogrzeb, to był pomysł maman, podobnie jak pochowanie Solange i Dionisio w grobie rodzinnym. Ja bym ich pochował w parku château, tam, gdzie czuli się tacy szczęśliwi, a żeby zadowolić maman, zamówiłbym mszę w kościele w Pauillac. Tam przynajmniej wszyscy uważają nas za ważnych ludzi. Rodolfo opanował smutek i uczucie poniżenia, jakiego doznał, kiedy zaskoczył Solange w ramionach Dionisio. – Czyli… byli szczęśliwi… – syknął przez zęby. Marcel położył mu rękę na ramieniu i uścisnął. – Wybacz, Rodolphe. Akurat tobie nie powinienem był tego mówić. Nie
mam dzisiaj spokojnej głowy. To wszystko tak mnie… – Ależ możesz ze mną mówić szczerze, Marcelu! – zapewnił go Rodolfo. – Nie jestem dzieckiem. Po paru sekundach zastanowienia Marcel zaczął: – Nigdy nie widziałem swojej siostry tak szczęśliwej. Nawet bankructwo nie wpłynęło na jej radość. A Dionisio ją uwielbiał. Nigdy jeszcze nie widziałem mężczyzny tak zakochanego jak on… Rodolfo czuł się tak, jakby rozcinano mu brzuch myśliwskim nożem. Nie potrafił dojść, czy ból ten wywołało dawne uczucie do Solange, czy po prostu to wina rozpaczy po jej odejściu. Wiedział tylko, że jej szczęście, o którym mówił Marcel, bolało aż do szaleństwa. Zajął się opróżnianiem talerza, chociaż każdy kęs stawał mu w gardle jak kawałek ołowiu. – Opowiedz mi o sobie, Rodolphe. Chociaż ostatnio nie rozmawialiśmy, wiem, że wino, które dostarczasz do château, z każdym rokiem jest lepsze. Rodolfo odłożył sztućce na pusty talerz. Wypił ostatnie krople swojego demi-blonde, odetchnął i opowiedział Marcelowi o swoim ślubie z Marianą, o zwiększeniu obszaru swoich winnic przez połączenie posiadłości Montero z odziedziczonymi przez Marianę po ojcu, o tym, jak ciężko pracuje, prowadząc rodzinne interesy, i o pomocy, jakiej udziela mu Mariana, w której znalazł nie tylko żonę troszczącą się o jego szczęście, ale też towarzyszkę życia pomagającą mu we wszystkim. Opisał winnicę, jaką założył z otrzymanych od Marcela winorośli cabernet-sauvignon, o które bardzo się troszczy, bo chce z nich w przyszłości stworzyć coupage z garnachą z Winnicy Bachusa. – Wnioskuję, że ty też jesteś szczęśliwy z tą zachwycającą Marianą – zauważył Marcel. Przed oczyma Rodolfo stanął jej obraz. Ujrzał jej kocie oczy i uśmiech psotnego duszka, przypomniał sobie namiętne pieszczoty, którymi nauczyła
się obdarzać go w łożu, pocałunki o smaku dojrzałych winogron, wspomniał ciepłą wilgoć, jaka otulała go, gdy zagłębiał się w tę słodką jaskinię… i zrozumiał, że jego reakcja na wiadomość o szczęściu Solange to była tylko złość. Jego serce należało teraz do Mariany. Po raz pierwszy w tym ciężkim dniu na twarzy Rodolfo pojawił się uśmiech. – Tak, jestem. Podoba mi się moje obecne życie i kocham Marianę całym sercem. – Nagle się zawahał i dodał: – Ale Solange nie zapomnę, nigdy… ani tych miesięcy spędzonych w Paryżu. – Ale się wtedy dobrze bawiliśmy, co? – wykrzyknął Marcel i zaśmiał się… niezbyt wesołym śmiechem. – To były dobre czasy… – Które już nie wrócą – dokończył za niego przyjaciel ze smutkiem. – Nigdy już nie będziemy żyli tak jak wtedy. Może mój mały Gérard zazna lepszych czasów, jeżeli będziemy mieli szczęście i ci wszyscy faszyści z Niemiec i Włoch nie wywołają nowej wojny… – Tu fuknął z niechęcią. – Ach, co to za potwór, ten cały Hitlerek ze swoim wąsikiem jak musze łapki… A pozory, jakie stwarza ten Mussolini, to przecież jedno wielkie kłamstwo! Jak tak dobrze pomyśleć, to raczej nasze wnuki, a nie dzieci, będą mogły się wreszcie cieszyć dobrobytem i pomyślnością. Rodolfo nie wiedział, co odpowiedzieć, i rozmowa stanęła jak woda w sadzawce. – Chcesz się napić kawy? – spytał w końcu Marcel. Rodolfo odsunął lewy mankiet koszuli i spojrzał na zegarek. Z ulgą stwierdził, że było po piątej. Ten obiad był taki smutny, że Rodolfo marzył tylko o powrocie do hotelu, spakowaniu swojego niewielkiego bagażu i wyjeździe do domu pierwszym porannym pociągiem. – Zrobiło się bardzo późno. Nie chcę cię dłużej zatrzymywać. Rodzina na pewno cię potrzebuje. A ja… chyba pójdę do hotelu odpocząć. Chcę jutro
wyjechać pierwszym pociągiem. Tęsknię za Marianą i… wiesz co? Paryż mnie już jakoś nie nęci. Wolę zachować we wspomnieniu takie miasto, jakie poznałem cztery lata temu. Marcel nie nalegał. Zdjął marynarkę z oparcia krzesła i wsunął rękę do wewnętrznej kieszonki. Wyjął portfel i coś, co wyglądało jak tekturka. Podał to Rodolfo. – Omal zapomniałem. Pomyślałem, że chciałbyś mieć po nich jakąś pamiątkę. To fotografia zrobiona zeszłego lata. Solange i Dionisio pozowali przed białym kabrioletem o opływowych liniach, ze znakiem firmowym słynnej marki Mercedes Benz na przedzie. On stał, niedbale oparty o drzwiczki auta, ubrany w jasne spodnie z paskiem i białą koszulę z rękawami zawiniętymi aż po łokcie, na szyi miał barwną apaszkę. Nie uśmiechał się do fotografa, tylko do pięknej blondynki, przytulonej do niego, owijającej się wokół jego ciała jak bluszcz i wpatrzonej w ukochanego z zachwytem. Solange włosy miała nieco dłuższe niż z czasów ich znajomości, uczesane w fale, które od jakiegoś czasu robiły tu furorę wśród kobiet. Również jej sukienka w białe kropki na materiale, który, jak sądził Rodolfo, był czerwony albo brązowy, została uszyta według najświeższej mody – podkreślała talię i biodra, równie zachwycające jak dawniej. Znowu poczuł gulę w gardle. Czym prędzej wsunął do wewnętrznej kieszeni marynarki ten kawałeczek wspólnego życia Solange i Dionisio. Marcel skinął na kelnera. – Pozwól mi cię zaprosić… Chłopak w fartuchu błyskawicznie stanął przy ich stoliku z rachunkiem w dłoni. Teraz, kiedy znał już sytuację rodziny Montaignac, Rodolfo źle się czuł, przyjmując zaproszenie Marcela, nic jednak nie powiedział. Nie chciał, żeby przyjaciel poczuł się poniżony. Kiedy Marcel podawał kelnerowi kilka banknotów, Rodolfo zauważył, że ktoś włączył płytę w stojącym na drugim
końcu baru gramofonie. Serce mu podskoczyło, kiedy rozpoznał głos Josephine Baker: I was blue, just as blue as I could be. Every day was a cloudy day for me. Then good luck came knocking at my door, Skies were grey but they’re not grey anymore… Blue skies smiling at me, Nothing but blues skies do I see… Ta sama piosenka, której Solange całymi dniami słuchała w saloniku. Oczy Rodolfo przesłoniły łzy wstrzymywane przez cały dzień. Ukradkiem otarł tę niepotrzebną mgłę, wśród której dojrzał obraz Solange – takiej, jaką zobaczył ją pierwszy raz w rezydencji Porterów, tańczącą charlestona w ogromnym salonie, jej śnieżnobiałą skórę i bogactwo złocistych włosów, które zapamięta na całe życie. Marcel wstał szybko od stołu, a obraz Solange rozpłynął się w powietrzu. Rodolfo niezdarnie podniósł się z krzesła, ponownie ocierając oczy, ostrożnie, żeby przyjaciel nie zauważył jego wzruszenia. – Gdzie się ulokowałeś? – chciał wiedzieć Marcel. – W Aiglon. – To bardzo blisko. Odwiozę cię… jak za dawnych czasów. Po dziesięciu minutach Marcel zatrzymał bentleya przed hotelem. Pożegnali się szybko. Tylko zwykłym uściskiem rąk, by uniknąć jeszcze większego smutku… – Powinieneś nas kiedyś odwiedzić, Rodolphe… Kiedy wszyscy będziemy w lepszych humorach. – Tak zrobię.
Obaj wiedzieli, że Montero nigdy nie przyjedzie do Château Gironde. Rodolfo po raz ostatni lekko poklepał Marcela po plecach. Wysiadł z bentleya i zatrzasnął za sobą drzwiczki auta. Włożył swoją fedorę, którą podczas jazdy trzymał na kolanach, odwrócił się i wszedł na chodnik. Kiedy już zrobił kilka kroków w kierunku hotelu, usłyszał nagle za sobą: – Rodolphe! Odwrócił się, podszedł z powrotem do bentleya i położył dłonie na wierzchu drzwiczek od strony kierowcy. Marcel uśmiechał się ze słodyczą zabarwioną smutkiem. – Bardzo cię kochałem… i nadal kocham. Rodolfo zabolało serce. – Ja ciebie też, Marcelu… ale nie tak. – Jesteś tego pewien…? Zanim Rodolfo zdołał coś powiedzieć, Marcel delikatnie, jakby ukradkiem, pogłaskał jego palce. Uśmiechnął się, pomachał prawą ręką na pożegnanie i odjechał.
[94] Mais je suis bête (fr.) – Ależ jestem głupi. [95] Merde alors! (fr.) – gówno.
6
Rodolfo wysiadł z pociągu na stacji w Cariñenie tak wygnieciony, że wyglądał jak owoc morwy. W ciągu ostatnich dni spędził więcej godzin, siedząc w wagonie, niż spacerując. Kiedy wracał z Paryża, przez całą długą drogę nie mógł przestać myśleć o absurdalnej śmierć brata i kobiety, którą kochał jak szaleniec… i to właśnie wtedy, kiedy oboje jechali do Casa de la Loma, żeby się z nim pojednać! Martwiło go też bankructwo rodziny Montaignac. Wolałby zachować w pamięci obraz radosnego Marcela, wprowadzającego go w tajniki życia bohemy Paryża i na salony wyższego towarzystwa, nie zaś tego przybitego mężczyzny, który stracił wszystko, co od urodzenia uważał za nienaruszalne… Co może czuć Marcel co noc, tuż przed snem, kiedy umysł się odpręża i człowieka nachodzą myśli, które w ciągu dnia rozsądek potrafi pohamować? Czy przywołuje w pamięci swoją siostrę, zmarłą w kwiecie wieku? Czy nie dręczą go strach i niepewność, spowodowane utratą rodzinnej fortuny? O czym może myśleć człowiek, który stracił tak wiele w tak krótkim czasie? Rodolfo pomyślał, że i jego życie nie ma nic wspólnego z tym, o czym marzył podczas studiów w Madrycie. Wierzył wówczas, że osiedli się w mieście jako adwokat i będzie podróżował po Europie, nigdy jednak nie należał do zamkniętego kółka tych najbogatszych, którzy rządzą światem i, gdyby nie Marcel, nawet by nie wiedział, że można garściami trwonić
pieniądze na luksusowe przyjęcia, nocne kluby i restauracje, w których kieliszek szampana kosztuje tyle, ile taki urzędnik jak Saint-Michel zarabia w miesiąc! Jak Marcel znosi to, że jest teraz wyłączony z tej paryskiej elity, do której należał do chwili bankructwa ojca? Nagle uderzyła go myśl, że umarli nie tylko jego brat i Solange. Umarła jego własna młodość i beztroska, a nawet szalona radość istnienia, właściwa dla tego etapu życia. Skończyły się czasy, kiedy wielkie marzenia jeszcze wydają się możliwe do spełnienia. Droga do dojrzałości nie przerażała go jednak. Tak długo, jak miał przy sobie Marianę, nie bał się przyszłości. Kiedy stał już na peronie z walizką w jednej ręce i marynarką w drugiej, przypomniał sobie, że nie wysłał do Mariany telegramu z wiadomością o powrocie, będzie więc musiał się rozejrzeć za jakimś sąsiadem z wioski, chętnym do zabrania go swoim powozem do Casa de la Loma. Przypadek zrządził, że w chwili, kiedy Rodolfo wychodził z dworca, obok przejeżdżał Pedro swoim wozem ciągniętym przez muły. Był na rampie kolejowej, dopilnowując wysyłki moszczu do Saragossy i akurat wracał do domu na obiad. Na widok pana zawołał głośno „prrrr!” i ten dźwięk wydał się Rodolfo niebiańską muzyką. Rzucił walizkę na wóz i wdrapał się na kozła obok nadzorcy. Pedro zauważył smutek pana, jego podbite oczy i wygnieciony garnitur, jakby kilka dni spał w ubraniu. Oczywiście, biorąc pod uwagę powód tej pospiesznej podróży za granicę, o czym wiedziała już przecież cała okolica, nic dziwnego, że pan tak żałośnie wyglądał. Próbował z nim pogawędzić, ale Rodolfo odpowiadał monosylabami. Pedro zrozumiał, że lepiej zostawić go w spokoju. Kiedy jechali drogą biegnącą wśród rzędów pięknie rozrośniętych winorośli w stronę Casa de la Loma, Rodolfo powoli odzyskiwał dobry humor. Nigdy już nie zobaczy Solange ani swojego brata… Ale życie
promieniało w zieleni liści wyrastających z gałęzi, pod których osłoną rosły i dojrzewały grona winogron. Tak miało być przez całe lato, aż grona osiągną ciemną czerwono-fioletową barwę i będą gotowe na winobranie. Tego cyklu dojrzewania nie powstrzymuje nawet śmierć… A pośród winorośli czekała na niego Mariana. Kiedy Pedro zatrzymał wóz przed schodami, prowadzącymi do domu, gotów zeskoczyć z kozła i podać panu jego bagaż, Rodolfo powstrzymał go ruchem ręki. Zeskoczył sam, zabrał walizkę, pożegnał się z nadzorcą i wbiegł po dwa stopnie naraz do domu, jak robił zawsze, kiedy się spieszył. Pchnął drewniane drzwi i wszedł w chłodny półmrok holu. Zanim oczy zdołały przyzwyczaić się do zmiany światła, skoczył na niego Sandokán. Pies już od jakiegoś czasu czekał na jego przybycie i leżał zwinięty w kłębek pod okrągłym stołem w holu. Wspiął się na tylne nogi i zaczął lizać Rodolfo, wydając jęki radości i machając ogonem jak pióropuszem. Pan odrzucił walizkę i zaczął go czule pieścić. Mimo początkowej niechęci pokochał psa, po którego brat nigdy nie przyjechał. Usłyszał wołanie Mariany: – Gdzie ty się podziewasz, Sandokán? Chodź tu! Rodolfo zobaczył Marianę. Stała w drzwiach biura, z zachwytem wpatrzona w nich obu. Ona też kochała tego psa i troszczyła się o niego z miłością. Przebiegła przez hol, chwyciła Sandokána za obrożę i odciągnęła od męża. – Teraz moja kolej! – zarządziła. Rodolfo dostrzegł w jej spojrzeniu i w serdecznym uśmiechu jakiś nieznany blask. To nie znaczyło, że od ślubu nie widywał często Mariany szczęśliwej, ale ten blask w jej oczach tego południa był jakiś inny, bardziej świetlisty niż kiedykolwiek. Ściśnięte dotąd serce jakby się rozszerzyło. Zarzuciła mu ramiona na szyję i gorąco ucałowała. Od wyjazdu Rodolfo do Paryża dni dłużyły się jej bez końca. Całym
sercem pragnęła, żeby czym prędzej wrócił z tej okropnej podróży. W pewnym momencie żałowała nawet, że nie pojechała razem z nim, jednak już po chwili przypomniała sobie o swojej tajemnicy i spokój powrócił. Teraz, kiedy była już pewna, że się nie pomyliła, czekała na chwilę, kiedy będzie mogła podzielić się swoją radością z tym mężczyzną, który przywrócił jej wiarę w miłość i czułość. Rodolfo objął Marianę mocno, czując się niemal jak Odyseusz, kiedy wreszcie dotknął stopą piasku plaży Itaki… Oderwali się od siebie dopiero, kiedy zabrakło im tchu. Mariana pogładziła go po policzku i wzięła za rękę. – Chodź, muszę ci coś powiedzieć… – szepnęła, a widząc nagły niepokój w oczach Rodolfo, czym prędzej dodała: – Coś dobrego. Dał się zaprowadzić do saloniku. Sandokán szedł za nimi jak cień i ułożył się na podłodze przy drzwiach. Już w środku Mariana puściła Rodolfo i posadziła go na kanapie. Zaniepokoił się. Usiadła obok niego, wzięła go za obie ręce i powiedziała cicho, ale zdecydowanie, z radością: – Nie byłam z tobą szczera, kiedy odmówiłam pojechania z tobą do Paryża. Ja… ukryłam przed tobą prawdziwą przyczynę, bo… bo nie chciałam się wybierać w tak ciężką podróż. Sama nie mogłam uwierzyć, że… że mogłoby mi się przytrafić coś takiego… i dlatego, żeby już nie mieć wątpliwości, poprosiłam do nas Don Damiana i… – Jesteś… chora? – spytał Rodolfo bez tchu. Potrząsnęła głową. Na jej twarzy zagościł uśmiech psotnego duszka. – Będziemy mieli dziecko, Rodolfo! Wpatrywał się w nią, nie mogąc się poruszyć ani przemówić, chociaż sparaliżowało go najczystsze szczęście, które natychmiast zastąpiło ból po śmierci Solange i Dionisio. – Ten lekarz, który przed laty powiedział mi, że już nigdy więcej nie zajdę w ciążę, pomylił się. To prawdziwy cud! Nasz cud…
– A kiedy? – przerwał jej Rodolfo cichutkim głosem. – Od trzech miesięcy nie mam… Don Damian mówi, że dziecko na pewno urodzi się w początkach stycznia. Rodolfo chwilę mrugał oczyma, bo łzy szczęścia zaćmiły mu wzrok. – To będzie najwspanialszy prezent gwiazdkowy, jaki dostałem w życiu. – Jeżeli zechcesz… – szepnęła, jakby wystraszona jego reakcją. – Jeżeli zechcesz, będziemy mogli nazwać syna Dionisio, przez pamięć twojego brata, a jeżeli to będzie dziewczynka… – Jeżeli dziewczynka, nazwiemy ją Mariana! I będzie taka piękna i mądra, jak jej mama! Rodolfo objął dłońmi twarz kobiety, która właśnie ofiarowała mu najcudowniejszy podarunek świata, choć oboje od początku byli pewni, że nigdy nie będą mieli dzieci. Z rozkoszą ucałował jej usta, potem wargami pieścił jej powieki, policzki i linię szyi. Wziął ją w ramiona i szepnął: – Kocham cię, Mariano. Och, jak bardzo cię kocham…
PODZIĘKOWANIA Dziękuję: Avelino – za jego miłość i wiarę we mnie. Mojej rodzinie – za to, że znosiła moje humory podczas pisania tej książki. Anie Liarás, wspaniałej wydawczyni – za jej mądre rady. Marii Cardona, Annie Seler-Pont i całej ekipie Pontas Literary & Film Agency – za ich zaufanie, poświęcenie i dobrą pracę. Patricii Sanchez – za to, że jest. Mojej przyjaciółce Juanie Carpio, która mówi po francusku jak anioł i tłumaczyła mi zdania, które Marcel i Solange wypowiadali w swoim języku. Alberto Báguena z Baru Arco w Paniza, który poświęcił cały ranek na oprowadzanie mnie po okolicznych winnicach, i skontaktował z fachowcami w tej dziedzinie. José Manuelowi Cebrian Sanchezowi z winnicy Bodegas Paniza, który pozwolił mi ją odwiedzić i z wielką cierpliwością odpowiadał na moje pytania. Silvii Tomé i Robertowi Ruesca z winiarni Quinta Mazuela w Cariñena, którzy szczegółowo wyjaśnili mi cały proces produkcji wina i opowiedzieli o przeszłości Cariñeny. Carlosowi Burgues z Bodegas Care – za jego pożyteczne wskazówki. I moim wiernym czytelnikom, którzy towarzyszą mi od lat.
NOTA OD AUTORKI Aby ta powieść miała odpowiedni klimat, rozmawiałam z fachowcami zajmującymi się produkcją wspaniałych mieszanek, jakie wychodzą teraz z wytwórni win w okolicach Cariñeny, oraz z innymi osobami z tych stron, na różne sposoby związanymi z winem. Żeby udokumentować tematy historyczne, a nawet inne, bardziej frywolne, ale nie mniej użyteczne, jak historia bielizny męskiej, czytałam książki wyliczone w bibliografii. Niemniej, chociaż ta powieść ma podstawę historyczną, nie wolno zapominać, że mówi o wydarzeniach fikcyjnych i że czasami my, pisarze, pozwalamy sobie na pewną dowolność, jak na przykład wprowadzenie do Cariñeny szczepów cabernet-sauvignon na długo zanim wydarzyło się to w rzeczywistości. Albo spotkanie Rodolfo w Paryżu ze swoim ziomkiem i rówieśnikiem, Luisem Buñuelem, z Philippe de Rothschildem, który zrewolucjonizował produkcję i komercjalizację win z Bordeaux, czy z Cole’em Porterem, Ernestem Hemingwayem, Josephine Baker i innymi. To tylko magia literatury. Oprócz wymienionych rzeczywistych postaci wszyscy pozostali bohaterowie tej powieści są wytworami wyobraźni. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych czy zmarłych, jest całkowicie przypadkowe.
BIBLIOGRAFIA Baudot François, La moda del siglo xx, Paryż, Editions Assouline, 2006. Barreiro Javier, Raquel Meller y su tiempo, Saragossa, Diputación General de Aragón, Departamento de Cultura y Educación, 1992. Casanova Julián, Gil Andrés Carlos, Breve historia de España, Barcelona, Ariel, 2012. Cole Shaun, The Story of Men’s Underwear, Nowy Jork, Parkstone Press Ltd, 2009. De Montparnasse, Kiki, Recuerdos recobrados, Madryt, Nocturna Ediciones, 2009. Faus Pujol, María del Carmen, El ferrocarril y la evolución urbana de Zaragoza, Ayuntamiento de Zaragoza, Área de Cultura y Acción Social, 1987. Flanner Janet, Paris Was Yesterday, Nowy Jork, HBJ Book, 1988. Franck Dan, Montparnasse und Montmartre, Künstler und Literaten in Paris zu Beginn des 20. Jahrhunderts, Berlin, Parthas Verlag, 2011. García-Nieto París, M.ª Carmen; Yllán Calderón, Esperanza, Historia de España 1808–1978, 4. Crisis social y dictadura, 1914–1930, Barcelona, Crítica, 1989. Gibson Ian, Luis Buñuel, la forja de un cineasta universal 1900–1938, Madryt, Aguilar, 2013. Glassco John, Memorias de Montparnasse, Madryt, Alfaguara, 2008.
czytelnia prasy: Heraldo de Aragón (czytelnia online: www.abc.es). Hemingway Ernest, París era una fiesta, Barcelona, Debolsillo, 2014. Hernández Latas, José Antonio, Lahuerta Víctor, Forcadell Carlos, Capalvo Álvaro, Zaragoza, años veinte. 81 fotografías de Roisin (1925–1931), Zaragoza, Institución Fernando el Católico, 2014. Iconos de la moda, El siglo xx, Gerda Buxbaum, Barcelona, Electa, 2007. Joseph Robert, Bordeaux und seine Weine, Monachium, Hallwag, 2003. La España de Alfonso XIII – wybór fotografii i tekstów, opr. Xavier del Hoyo Bernat, Institut d’Estudis Baleàrics, 2004. Leguineche Manuel, Annual 1921, Madryt, Alfaguara, 1996. McBrien William, Cole Porter, A Biography, Nowy Jork, Vintage Books (Random House, Inc), 1998. Moda – Desde el siglo xviii al siglo xx, Instituto de la Indumentaria de Kioto, Kolonia, Taschen, 2004. Núñez Diego, Los grandes vinos de Burdeos, Claves y secretos, Madryt, Vision Libros, 2007. Pérez Ortiz Eduardo, Dieciocho meses de cautiverio: de Annual a Monte Arruit, Manzanares el Real, Madryt, Interfolio, 2010. Rose Phyllis, Jazz Cleopatra, Josephine Baker y su tiempo, Barcelona, Tusquets Editores, Colección Andanzas, 1991. Ruiz Marín, Crónica de Zaragoza, año por año, tom II (1921–1939), Saragossa, Leyere Ediciones, 2003. Sabio Alcutén Alberto, Vino y viñedo en el Campo de Cariñena: los protagonistas de las transformaciones, 1860–1930, Daroca,Centro de Estudios Darocenses, 1995. Seco Serrano Carlos, La España de Alfonso XIII-El estado. La política. Los movimientos sociales, Madryt, Espasa Calpe, 2002.
Tusell Javier, Historia de España en el siglo xx-Del 98 a la proclamación de la República, Madryt, Taurus, kolekcja Taurus Minor, 2007. VV. AA., El crack de 1929, Historia, Madryt, Temas de Hoy, 1998. Weiss Andrea, Paris war eine Frau, Reinbeck bei Hamburg, Rowohlt Taschenbuch Verlag, 2014. ŹRÓDŁA ONLINE Campos M. A., Cariñena a principios del siglo www.elperiodicodearagon.com/noticias/la-cronica-del-campodecarinena/carinena principios-siglo-xx_472676.html.
xx,
Campos Martínez, José María, Regreso al lugar de la tragedia (II), Igueriben, www.elfarodigital.es/ceuta/cultura/11489-regreso-al-lugar-dela-tragedia-ii-igueriben.html. Davis Anna, The Queen Bohemia, www.theguardian.com/books/2007/feb/07/art.gender. „El
of
País”, ¡Oh, Valentino, Valentino!, www.elpais.com/diario/1976/08/22/sociedad/209512823_850215.html
Estella Álvarez, Concepción, Evolución del comercio exterior del vino del Campo de Cariñena, www. revistas.uned.es/index.php/ETFVI/article/view/2557/2430. F. C. Vía Estrecha 1887–1933, www.trencarinena.es. Horchner A. E., A Legend as Big as the Ritz, www.barfightsandbowties.tumblr.com/post/27263396980/a-legendasbig-as-the-ritz-vanity-fair-july. Ibarzo Aldea, Ángel Luis, El Ambos Mundos, uno de los lugares más populares de Zaragoza durante más de siete décadas, www.diario.ociourbanozaragoza.es/2013/05/28/elambosmundos-uno-de-los-lugares-mas populares-de-zaragoza-durante-
mas-de-siete-decadas. La
historia del gran Café Ambos Mundos de Zaragoza, www.eszaragoza.blogspot.com.es/2012/12/la-historia-delgrancafe-ambos-mundos.html.
Martínez Simancas Rafael, Regreso al lugar del www.abc.es/20110717/espana/abcp-regreso-lugardesastre20110717.html.
Desastre,
Marva Román, Rodolfo Valentino, su Vida y su Muerte, www.hemeroteca.abc.es/nav/Navigate.exe/hemeroteca/madrid.blanco.y.negro/1926/09 Olmo Guillermo D., Héroes de Igueriben, resistid unas horas más. Lo exige el buen nombre de España, www.abc.es/20110716/archivo/abci-heroesigueriben-201107160845.html. Rober Marcos, Igueriben: Viaje a la gloria y el infierno del ejército español en el Rif, www.elfarodigital.es/melilla/sociedad/49437-igueriben-viaje-ala gloria-y-el-inf iernodel-ejercito-espanol-en-el-rif.html.
Sabio Alcutén Alberto, La cultura del vino en Campo de Cariñena, www.aragon.es/estaticos/GobiernoAragon/Departamentos/PoliticaTerritorialJusticiaIn
Sanz Lafuente Gloria, Organización, protesta y movilización agraria entre 1880 y 1923, www.aragon.es/estaticos/GobiernoAragon/Departamentos/PoliticaTerritorialJusticiaIn Protesta.pdf. Ungidos Gonzalo, Kiki, la reina de Montparnasse, www.elmundo.es/suplementos/magazine/2007/418/1190973359.html.
Spis treści: Okładka Karta tytułowa Cariñena, 1927 1 2 3 4 Paryż, 1926 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 Cariñena, 1927 1 2 3 4
5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32
33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 Cariñena–Paryż, 1930 1 2 3 4 5 6 Podziękowania Nota od autorki Bibliografia Karta redakcyjna
TYTUŁ ORYGINAŁU: Un jardín entre viñedos Redaktor prowadząca: Ewelina Sokalska Opracowanie językowe tekstu: Studio Editio Projekt okładki: Mariusz Banachowicz Zdjęcie na okładce: © Gromovataya © mythja (Shutterstock.com) Un jardín entre viñedos © by Carmen Santos Sacristán, 2016 By Agreement with Pontas Literary & Film Agency Copyright © 2018 for Polish edition by Wydawnictwo Kobiece, an imprint of ILLUMINATIO Łukasz Kierus Copyright © for Polish translation by Ewa Morycińska-Dzius Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione. Wydanie elektroniczne Białystok 2018 ISBN 978-83-65601-90-2
Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku: www.facebook.com/kobiece
Wydawnictwo Kobiece E-mail:
[email protected] Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie www.wydawnictwokobiece.pl
Na zlecenie Woblink woblink.com plik przygotowała Katarzyna Rek