Tytuł oryginału THE MADWOMAN UPSTAIRS
Copyright © 2016 by Catherine R. Lowell All rights reserved
Projekt okładki Agencja Interaktywna Studio Kreacji www.studio-kreacji.pl
Zdjęcie na okładce © Ildiko Neer/Arcangel Images
Redaktor prowadzący Monika Kalinowska
Redakcja
Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8097-812-6
Warszawa 2016
Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02‒697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl
Moim wspaniałym rodzicom
Rozdział 1 Pierwszego wieczoru po przybyciu do Oksfordu dowiedziałam się, że pokój przydzielony mi przez akademik powstał w tysiąc trzysta sześćdziesiątym pierwszym roku jako miejsce kwarantanny chorych na dżumę. Drogę do mojej wieży wskazał mi portier. Gdy pokonywaliśmy piąty ciąg schodów, patrzył na mnie przepraszającym wzrokiem. Robił wrażenie nerwowego człowieka. Był niski i bez przerwy trajkotał, pokazując co chwila zęby ostre jak u rekina. Mówiąc z lekkim akcentem, poinformował mnie, że Stare Kolegium przyjęło w tym roku trochę za dużo studentów i w związku z tym dziekani upychają ich teraz, gdzie tylko się da. Ta wieża została dobudowana do Starego Kolegium. Dowiedziałam się, że mieszkało tu wiele ważnych i tragicznych postaci. Czy słyszałam o Tymoteuszu Groźnym? Albo o sir Michaelu Morehousie zwanym Szalonym? Potrząsnęłam głową. Bardzo mi przykro, ale jestem Amerykanką. Marvin, bo tak miał na imię portier, postawił moje torby na podłodze. Po długiej wspinaczce na górę oddychał z trudem, a w zagłębieniu przecinającym jego czoło pojawiła się cieniutka strużka potu. Zauważyłam, że stara się nie nawiązywać ze mną kontaktu wzrokowego. Nie potrafiłam stwierdzić, czy było mu głupio z powodu proponowanych mi warunków lokalowych, czy raczej miało to związek z faktem, że na dźwięk mojego nazwiska prawie się udławił i ciągle jeszcze nie wrócił do siebie. Rozejrzałam się pobieżnie po pokoju. Osoba odpowiedzialna za prowadzenie kwarantanny dobrze się wywiązała ze swoich obowiązków. Ze ścian złaziła czerwona farba, przez co całość przywodziła na myśl ogromne przekrwione oko. W rogu znajdował się zabudowany kominek, a nad nim upiorny obraz przedstawiający jakby na wpół podtopioną kobietę. – I jak, pani Whipple? – Marvin odezwał się z nieco wymuszonym optymizmem. Dolną połowę jego twarzy porastała nierówna gęstwina szalonych włosów, które przywodziły na myśl zapomniany ogród. – Czy
będzie tu pani dobrze? Nie wiedziałam, co powiedzieć. To nie był pokój w akademiku, tylko raczej miejsce, do którego posyła się ludzi, gdy w skrytości ducha uważa się ich za wariatów. – Myślę, że będzie mi tu bardzo dobrze – odparłam. – Kim jest kobieta na obrazie? Marvin spojrzał na malowidło. – To guwernantka. Piękna, prawda? – Może moglibyśmy ją stąd zabrać? Oczy portiera otworzyły się tak szeroko, jakbym zaproponowała mu kastrację. – Słucham? – Ona mi kogoś przypomina – wyjaśniłam. – Ależ pani Whipple, ona stanowi punkt programu… – Aha – odparłam, nie bardzo rozumiejąc. Potem na chwilę zapadła niezręczna cisza. Widać było, że Marvin chciałby już iść. Świadczyło o tym dobitnie subtelne drżenie jego górnej wargi. Wcale mu się nie dziwiłam. Ja też miałam ochotę uciec. Rozejrzał się raz jeszcze, po czym przypomniał o herbatce zapoznawczej, która następnego dnia miała się odbyć na dziedzińcu. Potem życzył mi dobrej nocy i zamknął za sobą drzwi. Po jego wyjściu zostałam sama z Guwernantką. Coś tu było nie do końca tak, jak być powinno. Podczas rozmów kwalifikacyjnych w grudniu zeszłego roku spędziłam na terenie kampusu dwie noce – dzięki czemu doskonale wiedziałam, że inni nie będą mieszkać w pokojach, które przepełnia woń stóp i rozmoczonego mięsa. Niektórzy mają nawet okna. Pokój, który wówczas zajmowałam, miał ściany w przyjemnym odcieniu błękitu. Inni musieli podzielać moje upodobanie do tego koloru, bo przez te dwie noce mój pokój stanowił miejsce popijawy wszystkich kandydatów na studia na wydziale literatury angielskiej. Siedzieliśmy na moim łóżku, wpatrzeni w bladoniebieską ścianę, i wspólnie rozważaliśmy o tym, że złożenie podania na studia w Starym Kolegium stanowi jedno z naszych najsmutniejszych życiowych doświadczeń. Dobrze się tam czułam, wśród tego błękitu, przynajmniej do momentu, w którym Shelly z Portsmouth zapytała, czy
faktycznie nazywam się Whipple i czy automatycznie daje mi to przewagę nad nimi wszystkimi. Od razu poczułam, że się rumienię. Shelly z Portsmouth była długonogim rudzielcem, a jej ramiona pokrywały tajemnicze pieprzyki. Powiedziałam jej wtedy: „Oczywiście, że nie”. Dotknęło mnie to, co powiedziała, więc dodałam jeszcze: „Życzę dobrej nocy, jestem trochę zmęczona”. Następnego ranka zaczęłam się jednak zastanawiać, czy Shelly z Portsmouth nie miała racji. Odkąd weszłam na rozmowę kwalifikacyjną, doktor Margaret King z wydziału anglistyki Starego Kolegium interesowała się tylko i wyłącznie moją rodziną. W sumie i tak długo zdołała się powstrzymać. Była to szczapowata postać, a ostro zakończone czarne buty tylko podkreślały flamingowatość jej krzywych nóg. Usta, jak również jeden z przednich zębów, miała pomazane dziewczęcym błyszczykiem, a wokół siebie roztaczała woń sztucznego melona. Zadawała mi pytania dotyczące Aphry Behn, o której niewiele potrafiłam powiedzieć. Rzuciłam jednak okiem po okładkach powieści leżących tu i ówdzie w jej pokoju – Belinda, Love in Excess, Emma – i na tej podstawie stwierdziłam, że to kobieta, pisarka i że nie żyje. Podjęłam próbę skierowania rozmowy na protofeminizm i przedstawiłam kilka umiarkowanie wnikliwych uwag na temat hegemonii mężczyzn. Egzaminatorka nie była chyba do końca zadowolona z mojej odpowiedzi, bo ostro zakończone buty zaczęły delikatnie stukać o ziemię. „No i oczywiście dzieła Behn utorowały drogę do twórczości sióstr Brontë”, powiedziała. To nawet nie musiało mieć wiele wspólnego z prawdą. Nazwisko Brontë wybrzmiewało jak werbel. Spiczaste buty przestały stukać, a jedna z flamingowatych nóg zawisła na drugiej, dzięki czemu prawa stopa zyskała możliwość swobodnego wymachiwania. Otworzyłam doktor King drogę do wystosowania pod moim adresem serii pytań, które nie raz już miałam okazję usłyszeć i na które potrafiłam wprawnie odpowiadać. W jakim stopniu życie sióstr Brontë miało wpływ na żywiołowość ich twórczości? Tak, pani Whipple, to faktycznie niezwykle słuszne i interesujące spostrzeżenie. Jak należy scharakteryzować wkład Emily Brontë w zakresie powstania współczesnej koncepcji powieści? Owszem, tak było – słusznie, słusznie.
Z czasem rozmowa nabrała bardziej osobistego charakteru. Domyślam się, że czyta pani doniesienia prasowe na temat sióstr Brontë, w szczególności zaś na temat żyjących członków ich rodziny? O, rany! Tristan Whipple był pani ojcem? Właściwie to muszę przyznać, że się zastanawiałam, czy to aby pani krewny… Pozwoli pani, że zapytam: byliście państwo ze sobą blisko związani? A tak, rozumiem. Pani ojciec był fascynującym człowiekiem. Jak zawsze, w tym momencie doktor Margaret King przeistoczyła się ponownie w uczennicę Maggie, która z fascynacją śledziła losy swoich literackich bohaterów. Siostry Brontë potrafiły cofać czas – i tak oto za ich sprawką również ona znów poczuła nastoletnią fascynację. W tej chwili nie pragnęła niczego więcej ponad to, aby włóczyć się po angielskich wrzosowiskach niczym Katarzyna i Heathcliff. Skinęłam głową i z uśmiechem na twarzy przystąpiłam do żerowania na moich przodkach, aż w końcu wspólnie roztrząsnęłyśmy najdrobniejszy szczegół Dziwnych losów Jane Eyre. Ale cóż ma znaczyć ten ślubny welon, pani Whipple? O rany, jakie to błyskotliwe spostrzeżenie! Czy pani ojciec też tak sądził? Jakie to strasznie niestosowne z mojej strony. Przepraszam panią, moja droga… Na tym etapie rozmowy zwykle zwracano się już do mnie per „kochanie”, ale „moja droga” też było do przyjęcia. Gdy to określenie padało, przestawałam się odzywać. Przecież „kochanie” nie mogło ujawnić, co tak naprawdę myśli o swoich krewnych. Na zakończenie rozmowy doktor King wstała, więc ja też podniosłam się z krzesła. Nawet na obcasach była kilkanaście centymetrów niższa ode mnie. Uśmiechnęła się, ale jakby tak nieśmiało, trochę jak przemądrzałe dziecko, które nie bardzo potrafi nawiązywać przyjaźnie. „Niech mi pani powie, Samantho – odezwała się dźwięcznym głosem – czy wszyscy Amerykanie są tacy wysocy?”. „Tylko ci wysocy”, odparłam. Ruszyłam w kierunku drzwi, a ona zawołała za mną: „Jeszcze tylko chciałabym zapytać… Czy pani również pisze?”. W przepraszających słowach udzieliłam na to pytanie odpowiedzi przeczącej, stwierdzając, że zasoby talentu w mojej rodzinie zostały
niestety wyczerpane przed półtora wiekiem. Mój ojciec stanowił pod tym względem wyjątek, a nie regułę. Doktor King podeszła do mnie, mocno stukając obcasami o twardą podłogę. Wydawało mi się, że zaraz znów się odezwie, ale ona tylko otworzyła drzwi i odchyliła głowę na lewo. Podobnie robiła moja matka w geście aprobaty. Tak naprawdę jednak to nie ja zrobiłam na niej takie wrażenie. Maszerując w trampkach po pastowanej podłodze, raz jeszcze uchyliłam w duchu rąbka kapelusza na cześć moich trzech nieżyjących krewnych. Nawet zza grobu potrafiły dokonywać rzeczy, które wykraczały poza moje możliwości. Telefon, który trzymałam na kolanach, rozdzwonił się agresywnie, informując o pojawieniu się trzech nowych e-maili. Okien w mojej wieży nie miałam, ale bezprzewodowy internet i owszem. Pierwsza wiadomość zawierała informację, że herbatka zapoznawcza odbędzie się o wpół do jedenastej na uniwersyteckim dziedzińcu oraz że prosi się o niewchodzenie na trawę. W drugiej wiadomości znalazłam idealną wymówkę, żeby tam nie iść. Mój promotor – doktor James Timothy Orville III – zaplanował na jutrzejszy poranek wstępne spotkanie, podczas którego miał omawiać cele i założenia programu seminarium, a także przedstawić mi listę różnych ważnych terminów do przejrzenia w wolnej chwili. Wiadomość podpisał inicjałem O. Ostatni list wysłała B. Howard z wydziału trustów i spadków British National Bank. Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Howard dzwoniła do mnie już raz tego wieczoru, zaraz po moim lądowaniu na Heathrow. Rozmawiałam z nią krótko i usłyszałam tylko, że skoro przyjechałam do Oksfordu, to najwyższa pora porozmawiać o dość dziwnym testamencie mojego ojca. Zdaję sobie sprawę, że to dla pani bolesne, pani Whipple, powiedziała przez telefon, wiem też, że dopiero dziś wieczorem przyjechała pani do Anglii – tak, odprawa celna będzie na pewno gdzieś na wprost – jak pani jednak wie, to bardzo delikatna sprawa i skoro teraz będzie pani przebywać w Oksfordzie, należałoby tę kwestię czym prędzej omówić. Czy pani mnie słyszy, pani Whipple? Pani Whipple? W tym momencie powiedziałam jej, że bardzo się spieszę i zadzwonię do niej później. Tak naprawdę zaś siedziałam w punkcie odbioru bagażu i przeżuwając gumową brytyjską kanapkę, wpatrywałam się w karuzelę walizek. Myśl o testamencie ojca wywoływała w mojej
głowie kompletną pustkę, przywołując jednocześnie ciągle żywe poczucie rozpaczy. Potrafiłam mniej więcej wyobrazić sobie, co zostało w tym testamencie napisane i że mi się to nie spodoba. Nie miałam ochoty o tym rozmawiać – ani z Marvinem, ani z Maggie Od Preparowania Zwłok, ani z panią B. Howard z British National Bank. Podeszłam do łóżka. Stara podłoga z desek skrzypiała pod moimi stopami jak pogruchotane kości. Na prostokątnej ścianie bezpośrednio pod Guwernantką zauważyłam kilka zadrapań i śladów po rylcu, który został mocno wciśnięty w kamień. Pośród zwykłych dziur dostrzegłam ludziki i kilka symboli przypominających rzymskie liczby. Po cichu liczyłam na to, że odnajdę gdzieś wśród nich nazwisko Byrona, ale udało mi się odczytać tylko inicjały J.H.E. Usiadłam i utkwiłam wzrok w Guwernantce. Przez dłuższą chwilę kobieta z obrazu i ja przyglądałyśmy się sobie nawzajem raczej bez życzliwości. Ona ściskała coś kurczowo w dłoni. Jakąś teczkę? Książkę? Biblię? Za jej plecami znajdował się na wpół zanurzony w wodzie maszt, na którym siedział duży ciemny ptak o skrzydłach skropionych pianą. W dziobie trzymał złotą bransoletkę. Wpatrywał się w guwernantkę, która z kolei spoglądała prosto na mnie. Miała jasne oczy i wychudzoną twarz, na której malował się wyraz właściwy raczej dla zwierzęcia zamkniętego w klatce. Dobrze ją pamiętałam. Kiedyś o niej czytałam – a przynajmniej słyszałam o kimś bardzo do niej podobnym. Daremnie byłoby mówić, że istoty ludzkie powinny zadowolić się spokojem – odezwała się kiedyś do mnie z kart jakiejś starej i okropnej książki – potrzebują działania – a jeżeli nie mogą go znaleźć, stwarzają je sobie1. Nie mogłam dłużej na nią patrzeć. Wyłączyłam lampkę stojącą na nocnym stoliku i zanurzyłam się w mroku. *** Słońce ma to do siebie, że w jego promieniach wspomnienia ubiegłego wieczoru nabierają łagodniejszych kształtów. Gdy jednak rano wyszłam na dwór, za nic nie mogłam go odnaleźć na niebie koloru bladego betonu. Na spotkanie z Jamesem Timothym Orville’em III włożyłam trzy
warstwy czarnych ubrań. W wiadomości z wczorajszego wieczoru przedstawił mi się jako badacz dziewiętnastowiecznej literatury angielskiej. Miałam szczerą nadzieję, że interesuje go również literatura dwudziestego wieku, bo w podaniu wyraźnie podkreśliłam moją żywą niechęć do epoki wiktoriańskiej. Jeśli James Timothy Orville III okaże się wielkim miłośnikiem George’a Eliota, to niewykluczone, że od razu przyjdzie mi zrezygnować ze studiów. O zmianie promotora nie mogło być mowy, podobnie jak o ponownym wyborze przedmiotów. Stare Kolegium słynęło z wyjątkowego braku elastyczności. W innych szkołach na Oksfordzie oprócz przedmiotów wiodących można było zaliczać również dodatkowe kursy i seminaria, natomiast studenci Starego Kolegium co tydzień odbywali godzinne sesje sam na sam z tym samym nauczycielem. Chodziło o nawiązanie silnej więzi, która w żaden sposób nie ucierpiałaby po zetknięciu z różnorodnością poglądów innych pedagogów. W praktyce oznaczało to, że cała moja edukacja – i moje zdrowie psychiczne w ogóle – spoczywa teraz w rękach jednego człowieka. Idąc przez kampus, starałam się za wszelką cenę omijać trawniki (czytałam gdzieś, że ostatniego studenta, który ośmielił się wejść na trawnik Starego Kolegium, przegonił stamtąd portier z kijem w ręce). Dotarłam do bramy wyjściowej. Poprzedniego wieczoru Marvin wyjaśnił mi, że wejście i wyjście to dwa różne punkty, których w żadnym razie nie należy mylić. Kilku pracowników administracyjnych wynosiło właśnie nakrycia stołowe na dziedziniec, zapewne z myślą o herbatce zapoznawczej. Z ulgą pomyślałam, że nie będę musiała w niej uczestniczyć. Takie spotkania integracyjne tylko utwierdzały mnie w przekonaniu, że bardzo się różnię od rówieśników. Ojciec uczył mnie we własnym zakresie aż do dnia swojej śmierci, w związku z czym przez piętnaście lat doświadczałam uroków zupełnie przyjemnego anachronizmu edukacji domowej. Piątkowe wieczory spędzaliśmy przy dmuchanym basenie, który stał na trawniku przed domem. Ojciec przyrządzał sobie margaritę, a potem czytał mi Shelleya aż do zmroku. Nie lubił go – moja matka z domu nazywała się Shelley – więc czytał każdy wers z jadowitym sarkazmem. O, unieś mnie jak falę, jak liść albo chmurę! Padam na ciernie życia! KRWAWIĘ!2. To był hermetyczny
dowcip, który nikogo poza nami nie bawił. Po co nam był ten dmuchany basen, tego nie pamiętam. James Timothy Orville III zaproponował spotkanie przy 28 Broad Street, jak się okazało − w piwnicznym pubie. Przy wejściu stały dwa wazony z kwiatami i naturalnych rozmiarów posąg przedstawiający Herewarda zwanego Banitą, trzymającego własną głowę nabitą na pal. Po przejściu przez drugie drzwi od razu znalazłam się przy barze, który wyrastał w bocznej części pomieszczenia jak krzywy ząb. Stała za nim samotna barmanka, ruda kobieta o dzikim spojrzeniu i ustach koloru niedogotowanej wołowiny. Wycierała naczynia. – Przepraszam, czy dobrze trafiłam? Czy to są Trzy Świnki? – zapytałam. Spojrzała na mnie obojętnie i podała mi kartę. Na górze widniał napis: „Łby Trzech Świnek”. Ucieszyłam się, że udało mi się dotrzeć na miejsce dwadzieścia sekund przed czasem. W środku zastałam kilku amatorów różnych trunków. Hałaśliwa para siedziała nad kawą po irlandzku − kobieta, na pierwszy rzut oka zajęta liczeniem zębów językiem, oraz mężczyzna o podwójnym podbródku, który zamiast śmiechu wydobywał z siebie szczekanie brzmiące jak odgłos pterodaktyla. Zaczęłam się rozglądać w poszukiwaniu podstarzałego mężczyzny o starannie przystrzyżonym szarym wąsie i ze złotym monoklem, czyli kogoś godnego nazwiska James Timothy Orville III. Mój wzrok zatrzymał się na postaci mężczyzny, którą dostrzegłam w odległym rogu pomieszczenia. Siedział; jedną rękę trzymał na stoliku, drugą na kolanie. W pierwszej chwili pomyślałam, że być może to jeden z towarzyszy Herewarda Banity – prawie jak żywy, ale wypchany. Gdy jednak zmrużyłam oczy i skupiłam wzrok, zauważyłam wyraźny ruch jego klatki piersiowej. Ja wpatrywałam się w niego, a on we mnie. Przymknął nieco oczy i nagle zaczęłam panikować, bo dotarło do mnie, że ten zupełnie niestary, niesiwy i niebrzydki człowiek to może być właśnie James Timothy Orville III. Przy jednym z pobliskich stolików rozległ się gromki śmiech. Kobieta w ostentacyjnym kapeluszu wciskała właśnie chusteczkę higieniczną do rękawa. Mój promotor – Boże, czy to naprawdę on? – miał okazję zobaczyć, jak potykam się o nogę stolika. Wyglądał trochę
jak dzika bestia z safari, która za wszelką cenę próbuje zachować anonimowość. Podeszłam do niego. Przez chwilę nie odzywaliśmy się do siebie. Miał szerokie, szlachetne czoło, które aż się prosiło o jakiś starannie wykaligrafowany napis. Ponieważ wciąż stałam nieruchomo, powiedział: – Proszę, niech pani siada. − Opadłam na krzesło. Był młody – na pewno jeszcze przed trzydziestką. Miał na sobie starannie dopasowany, czysty i odprasowany garnitur. – Jestem James Orville – przedstawił się. Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo zza naszych pleców wyłonił się kelner. Na chwilę zatrzymał się przede mną. Chyba czekał na zamówienie, więc powiedziałam: – Dla mnie tylko spienione mleko. Dziękuję. – Spienione mleko? – powtórzył. Kelner zwrócił się do mojego promotora, który ani na chwilę nie spuścił ze mnie wzroku. – Dwa razy ryba z frytkami i pinta, Hugh – powiedział. Hugh odszedł, a my dalej siedzieliśmy w ciszy. Orville cały czas mi się przyglądał. Nigdy wcześniej nie zwróciłam uwagi na to, jak trudno przyglądać się obu oczom jednocześnie. Zaczęłam się zastanawiać, jak to dotychczas robiłam. Orville sięgnął do torby i wydobył z niej cienką niebieską teczkę. Położył ją na stole, nawet na nią nie spoglądając. Na jego twarzy nie dało się dostrzec żadnego konkretnego wyrazu. Stało się dla mnie absolutnie jasne, że musi mieć na boku całą gromadkę nieślubnych dzieci. Wszystkie nazywają się Bartholomew. – No dobrze – powiedział, po czym się uśmiechnął… tak jakby. – Niech mi pani powie coś o sobie. Roześmiałam się nerwowo. – Dziękuję, nie mam ochoty. – To nie było pytanie. – Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, wolałabym nie mówić o sobie – stwierdziłam. – A pan jak się miewa? − Mrugnął. Założyłam lewą nogę na prawą, a potem zmieniłam układ na odwrotny. Wydawało mi się niezrozumiałe, że on jest taki młody, a ja jeszcze młodsza. Nie
odpowiedział. Przez kilka dobrych chwil żadne z nas się nie odzywało. – Co by pan chciał wiedzieć? – zapytałam w końcu, chociaż doskonale znałam odpowiedź na to pytanie. Podobnie jak Maggie Od Preparowania Zwłok będzie zainteresowany moim nazwiskiem. Będzie chciał rozmawiać o moim ojcu. Poruszy kwestię ognia, spuścizny, legendy. Będzie chciał wiedzieć, co Emily Brontë jadła na śniadanie piątego grudnia, jaki wiersz erotyczny napisała Anne w wolnej chwili i co Charlotte potajemnie wytatuowała sobie na szanownych czterech literach. Pokrewieństwo z trzema najsłynniejszymi nieboszczkami Anglii było dla mnie niczym przekleństwo. Przełknęłam ślinę i w końcu wydobyłam z siebie: – Urodziłam się w Bostonie. − Wyraz jego twarzy nie zmienił się ani na jotę. Jako dziecko najwyraźniej drapał trądzikowe wypryski, bo tuż nad prawym okiem miał rządek drobnych blizn. – Jestem jedynaczką – ciągnęłam. Cisza. Wzięłam głęboki oddech. – Chodziłam do kameralnej szkoły z internatem w stanie Vermont, o której pan prawdopodobnie nie słyszał, bo jest naprawdę bardzo mała. W Europie raczej nie bywałam, jeśli nie liczyć Paryża, bo tam mieszka moja była matka. Przepraszam, była żona. Mam na myśli byłą żonę mojego ojca. Moją matkę. Widujemy się raczej rzadko, ponieważ, jak już powiedziałam, mieszkam w Vermoncie. To znaczy w Bostonie, ale o tym już mówiłam. Jestem… – Pani Whipple! – przerwał mi Orville. – Tak? – Czy możemy już z tym skończyć? – Słucham? – Jestem pani promotorem, a nie terapeutą – powiedział, nieco znudzony. – W przyszłości proszę o tym pamiętać. – Przepraszam – odpowiedziałam. – I proszę nigdy nie przepraszać. – Proszę mi wybaczyć. – Niech mi pani opowie o sobie w sensie akademickim – ciągnął. – Chciałbym wiedzieć, co panią interesuje… poza przydługimi zdaniami. Dlaczego przyjechała pani do Oksfordu? – Każdy musi gdzieś być. – Czy to ma być śmieszne?
– Nie wiem, a było? − Z moich ust wydobył się nieco niezręczny śmiech, który spotkał się z głuchą ciszą. Zazdrościłam ludziom, którzy potrafią normalnie rozmawiać z ważnymi osobistościami. Mnie to nigdy specjalnie dobrze nie wychodziło. W bladym świetle twarz Orville’a wydawała się zupełnie pozbawiona wyrazu. – Przyjechałam studiować literaturę angielską − dodałam. – A to dlaczego? – Lubię książki. – Lubi pani książki. – Chcę przez to powiedzieć, że jestem zaprawiona w czytaniu. – Nie pytałem, czy jest pani oczytana. Pytałem, dlaczego zdecydowała się pani studiować literaturę angielską. Co spodziewa się pani w ten sposób osiągnąć? – Status bezrobotnej? – Słucham? – Żartuję – odparłam. – Żartuję. Spłonęłam rumieńcem. I nagle on nachylił się nad stolikiem, cały ciężar ciała opierając nad przedramionach. Wyglądał jak chirurg, który w połowie rutynowej operacji poszukiwania duszy w pacjencie stwierdził, że po prostu jej tam nie znajdzie. Zmarszczył brwi. – Jak pani rozumie sens literatury? Równie dobrze mógłby mnie zapytać, czy wierzę w Boga. – Filologia to dziedzina badań nad tym, co czyni nas ludźmi – odparłam, przytaczając odpowiedź zaczerpniętą z jakiegoś ustandaryzowanego testu. – Biologia człowieka to dziedzina badań nad tym, co czyni nas ludźmi – usłyszałam w odpowiedzi. – Proszę spróbować jeszcze raz. – Filologia to dziedzina, która bada cywilizację. – Historia to dziedzina, która bada cywilizację – poprawił mnie. – Filologia to badania nad sztuką. – Historia sztuki to dziedzina badań nad sztuką. Westchnęłam głośno. – Filologia snuje opowieści. – Jeśli nie ma pani nic mądrego do powiedzenia, to proszę się po prostu w ogóle nie odzywać.
Poszłam za jego radą. Orville odchylił się na krześle. Kelner imieniem Hugh wrócił i zamaszystym gestem postawił przed nami dwa talerze. Na każdym z nich znajdowała się ryba, która najpewniej zmarła śmiercią tragiczną poprzez utonięcie we własnym tłuszczu. Zapachniało dzikością – słony zapach prehistorii przywodził na myśl czasy, kiedy ludzie zjadali się nawzajem. Dla dopełnienia kelnerskiego dzieła Hugh pchnął po stole jeszcze pintę ale. Orville rozłożył sobie serwetkę na kolanach. Miał wąskie usta, które przecinały linią prostą mocno zarysowany podbródek. W tej chwili ściskał je tak mocno, że prawie całkiem zniknęły. Nie sprawiał wrażenia człowieka, który ma w zwyczaju bywać przedpołudniami w pubach z kiepskim oświetleniem. Powietrze w lokalu przepełniała woń piwa i niezliczonych podejrzanych schadzek. – Może spróbujemy podejść do tego inaczej – odezwał się. – Jakich pisarzy pani lubi? – Proszę wymienić kilku, a ja panu powiem, czy ich lubię – odparłam. Uniósł brwi. Przeszło mi przez myśl, że być może zachowałam się niegrzecznie. Jednym ruchem widelca odciął głowę swojej rybie. – Milton – powiedział. – Czy lubi pani Johna Miltona? – Nie. – Chaucer? – Nie – Thoreau? – Niech pan nie żartuje! Na chwilę zapadła cisza. Orville chyba się zastanawiał, czy aby nie ma do czynienia z pospolitym przestępcą. Włożył do ust niewielką, doskonale wydzieloną porcję jedzenia. – T.S. Eliot? – kontynuował. – Jane Austen? – Nie i nie, chociaż spróbować oczywiście nie zaszkodzi… – Coleridge, Keats, Wordsworth? – Nie, jakby i nie. Przerwał na moment. – Brontë? Zamilkłam. Miałam rację. Orville jednak chciał rozmawiać
o moich krewnych. I cóż w tym dziwnego? Przez chwilę spoglądaliśmy na siebie w poczuciu wzajemnego zrozumienia. On wiedział, kim jestem. Ja wiedziałam, że on wie. On wiedział, że ja wiem, że on wie. Skrzyżowałam ręce na piersi w geście, który mnie samej wydał się dziecinny. – To zależy. Która Brontë? – Charlotte. – Ech! – Czy to oznacza: nie? − Nie odpowiedziałam. Zgodnie z moimi przewidywaniami za sprawą nazwiska Brontë wiele się zmieniło. On nadal się marszczył, ale teraz jakby w wyrazie zaciekawienia. Z drugiego końca sali dobiegła mnie kolejna salwa śmiechu pterodaktyla. – Nie ceni pani żadnego pisarza? – zapytał Orville. – Cenię pisarzy – odparłam. – Ale ich nie lubię. – Dlaczego? – Z powodów osobistych. – To znaczy? – Wydawało mi się, że nie jest pan moim terapeutą… − Odłożył serwetkę na stół. Niemal się uśmiechnął. Niemal. Nagle rozpostarła się przede mną wizja roku akademickiego, który miał mi upłynąć pod mrocznym znakiem dyktatury. Każda kolejna chwila spędzona z Orville’em będzie mnie coraz bardziej upodabniać do wampirycznych dzieci o bladych twarzach, które pojawiają się w filmach, by szeptem wygłosić jakieś niepokojące prorocze słowa. – A pan mi o sobie nic nie powie? – zwróciłam się do niego. Ponownie uniósł brwi. Częściowo chyba liczyłam na to, że nic nie powie albo że się na mnie zdenerwuje. Ku mojemu zaskoczeniu odniósł się do mojej prośby raczej życzliwie. – A co by pani chciała wiedzieć? – usłyszałam. – Urodziłem się w Londynie, w rodzinie naukowców. Studia na Cambridge rozpocząłem w wieku piętnastu lat i skończyłem w wieku lat osiemnastu. Studiowałem również w Stanach. Od ośmiu lat pracuję w Starym Kolegium, gdzie zajmuję się kwestią strukturalnej i gramatycznej spójności tekstów oraz tezą, jakoby wyznacznik powieści idealnej stanowiła niewidoczność jej autora.
– Brzmi niesamowicie interesująco – odparłam. – Nie lubię stojącej wody i surowych ryb, ćwiczę tylko wczesnym rankiem. A Separate Peace to moim zdaniem jedno z najbardziej poruszających dzieł dwudziestego wieku. Skinęłam głową. Coś mi mówiło, że miał już okazję w ten sposób referować autobiografię wiele razy, w rozmowie z wieloma innymi studentami. Zastanawiałam się, ilu dokładnie miał już okazję uczyć – i ilu z nich w pewnym momencie padło ofiarą jego piekielnej urody. – Podjął pan studia na Cambridge w wieku piętnastu lat? – zapytałam, żeby mieć pewność, że się nie przesłyszałam. – Tak. – Naprawdę? Wcześniej się nie dało? Włożył do ust kolejny kawałek ryby. – Może niech mi pani powie, czym by się pani chciała zajmować w tym roku. – Postmodernizmem. – To bardzo niewielki wycinek literatury. – Przyświeca mu wszakże wspaniała idea, że książki nie muszą zawierać odpowiedzi, ponieważ życie nie ma sensu. − Wodził wzrokiem z jednej strony mojej twarzy na drugą, zupełnie jakby przeglądał puste kartki książki. A ja mówiłam dalej: – Czytał pan na przykład Biały szum? To… – Owszem, czytałem. – Przepraszam. – Niech pani przestanie przepraszać. Czy pani szczerze wierzy w to, że życie nie ma sensu? – A czy to byłby jakiś problem? – zapytałam. – Ile pani ma lat? – Dwadzieścia. Na chwilę zapadła cisza. Nachylił się w moją stronę, a ja instynktownie się odsunęłam. Spodziewałam się za chwilę usłyszeć pytanie, dlaczego rozpoczynam studia w wieku dwudziestu, a nie osiemnastu lat. On tymczasem powiedział: – Zapewne myśli pani o sobie, że jest bardzo skomplikowana. – Cóż…
– Jak mam to rozumieć? − Nie odpowiedziałam. – Źle pani interpretuje Biały szum i jak sądzę, postmodernizm w ogóle – powiedział, ponownie przykładając serwetkę do ust. – Ów pozorny brak sensu to w istocie przykład kunsztu pisarskiego. DeLillo dowodzi jedynie, że nie da się komunikować za pomocą środka komunikacji. Twierdzi, że świat jest zbyt skomplikowany, aby dało się go zrozumieć za pomocą języka, ten bowiem ma nadzwyczajnie prosty charakter. Znaczenie wykazuje właśnie poprzez brak jawnego znaczenia. Przypuszczam, że pani nie potrafi dostrzec jego „sensu”, ponieważ brak pani pasji. − Pasja. Jak ja nie lubię tego słowa! Ma ono w sobie coś nieuchwytnego – powiedziałabym wręcz, że jest zupełnie puste. Ludzie go używają, gdy chcą wierzyć, że mają w sobie więcej człowieczeństwa niż inni. Pobliska lampa zgasła z trzaskiem i twarz Orville’a nagle znalazła się w półmroku. Wyciągnął rękę po niebieską teczkę, która leżała przed nami (czyżby to było moje podanie?). Przejrzał ją, jakby miał do czynienia z książką z gatunku tych, które trzeba bardzo szybko przekartkować, aby zawarte w niej obrazki ułożyły się w spójną historię. – Będziemy się spotykać w czwartki, od wpół do ósmej do wpół do dziewiątej rano – oświadczył. – Na przyszły tydzień proszę się zapoznać z Kodeksem Postępowania Dyscyplinarnego Starego Kolegium, który na dniach powinien do pani dotrzeć. Proszę również przygotować analizę wiersza Porphyria’s Lover Roberta Browninga. Za pracę oddaną po terminie można uzyskać co najwyżej połowę przewidzianych punktów, a jeśli pani nie zdoła przygotować lektury, to proszę w ogóle nie przychodzić. Skinęłam głową. – Panie profesorze… – Tak? – Browning nie jest przedstawicielem postmodernizmu. – Wcale nie twierdzę, że jest. Pchnął teczkę w moją stronę i życzył mi miłego dnia. 1 Ch. Brontë, Dziwne losy Jane Eyre, tłum. Teresa Świderska, Świat Książki, Warszawa 2015, s. 134 (przyp. tłum.). 2 Fragment wiersza Oda do wiatru zachodniego w przekładzie Macieja Frońskiego (przyp. tłum.).
Rozdział 2 Ojciec tylko raz rozmawiał ze mną o spadku. Dobrze pamiętam tę rozmowę. Miałam wówczas czternaście lat. Było to rok po tym, jak matka od nas odeszła. Poza nią przez moje życie przewinęła się jeszcze tylko jedna kobieta, a mianowicie moja nauczycielka matematyki − Rebecca, która przychodziła w środy i w niedziele. W tamten pamiętny czwartek siedzieliśmy z ojcem na Wzgórzach – tak nazywał bibliotekę, którą urządził na wzór sypialni Heathcliffa z Wichrowych Wzgórz. To była jego prywatna świątynia, w związku z czym nagromadziły się tam całe góry różnych gratów, takich jak choćby nadmiarowe sosjerki, swetry z golfem, dodatkowe egzemplarze Państwa oraz laleczka wudu przedstawiająca Hemingwaya. Z jednego z parapetów zwisał zbiór ususzonych róż. Ojciec twierdził, że każda z nich symbolizuje list od znanego wydawcy, zawierający odmowną odpowiedź na propozycję publikacji jednego z jego wczesnych dzieł. Mnie przypominały one raczej nierozłożone spadochrony. Tamtego poranka śniadanie zjedliśmy na podłodze. Ojciec miał w zwyczaju omawiać ze mną o poranku różne istotne kwestie, na przykład szkodliwość przysłówków, zalety kremacji zwłok oraz legalne metody unikania podatków. Miał wtedy czterdzieści jeden lat. Mierzył prawie dwa metry. Kawę pijał z dodatkiem whisky. Ja miałam metr osiemdziesiąt i byłam nieznośna. – Sammy – powiedział. – Tak, tato? – Pewnego dnia umrę. – Podaj mi syrop. Na podłodze przed nami stał cały talerz domowej roboty naleśników. Zapadło mi to w pamięć, bo ojciec trochę za długo je smażył i w rezultacie nieco się przypaliły. Całe w brązowych i czarnych plamach, przypominały umaszczenie krowy. Podał mi syrop. – Jak trochę podrośniesz, dostaniesz ode mnie przestrogi doświadczenia.
– Przestrogi doświadczenia? – zdziwiłam się. – Zgadza się. – Dlaczego dopiero jak podrosnę? Tak naprawdę należało wtedy zapytać: Dlaczego przestrogi doświadczenia?, ale jak się jest młodym, to jakoś ciężko wpaść na to, że w dociekaniach należy skupić się w pierwszej kolejności na kwestiach absurdalnych. Odparł tylko: – Czternaście to paskudna liczba. Do tego sprowadziła się wtedy nasza rozmowa. Poprosiłam go, żeby więcej nic takiego nie mówił, bo wizja utraty ojca już dawno dręczyła mnie w koszmarach sennych. Moja matka mieszkała wtedy w Paryżu, gdzie zajmowała się projektowaniem sukni ślubnych. Został mi tylko on. Zresztą był świetny! Jego miękkie włosy tworzyły całkowity nieład, ta fryzura jednak doskonale dopełniała ogólnego fizycznego wizerunku pisarza, którego ciało miało w sobie na szczęście dość siły, żeby mnie przytulić i unieść. Na prawej łydce miał łysy placek i nosił kwadratowe okulary. Wyrosły mu, co prawda, tylko dwa zęby mądrości, ale charakteryzował się niezwykłą przenikliwością. Był wspaniały – tak wspaniały, jak wspaniały może być tylko ojciec, który już nie żyje. O ile mi wiadomo, poza nami nikt nigdy nie słyszał o przestrogach doświadczenia. Chciałam, żeby tak zostało. Cały świat od dawna podejrzewał, że rodzina mojego ojca skrywa jakieś tajemnice, a ciągłe dociekania mediów powoli zaczynały nas męczyć. Historycy chętnie podkreślali, że przez lata bardzo wiele „artefaktów” związanych z siostrami Brontë gdzieś zaginęło, a w każdym razie znajdowało się w nieznanym miejscu. Chodziło o kubki z czasów dziewczęcych, o obrazy, notatniki, ryciny, listy oraz kilka powieściowych brudnopisów z wczesnego okresu. To wszystko miało gdzieś „zaginąć”. Gdzież indziej mogło jednak się podziać, jeśli nie u mojego ojca. Tak przynajmniej sądzili ludzie. Ojciec był jedynym żyjącym krewnym Patricka Brontë, ojca słynnego rodzeństwa, który przeżył wszystkie swoje dzieci (oraz żonę) i rzekomo miał zachować dla potomności cenne przedmioty należące niegdyś do jego córek. Jedno z jego rodzeństwa
wydało na świat mojego prapradziadka (tak naprawdę owo „pra” należałoby powtórzyć jeszcze kilkukrotnie), przodka mojego uroczego, choć dość ekscentrycznego ojca. Publiczne spekulacje dotyczące zagubionej spuścizny po siostrach Brontë w ciągu ostatnich dwudziestu lat sięgnęły zenitu. Tajemnica spowijająca tę kwestię tylko podsycała ciekawość zaskakująco licznego grona fanatyków ich twórczości, rozsianych po całym świecie. Wszyscy ci ludzie czytali w dzieciństwie ich powieści i potem do końca życia darzyli je wielkim sentymentem. Tych ludzi łatwo dało się przekonać, że przeszłość sióstr Brontë – istot romantycznych i pełnych pasji – musi skrywać coś fascynującego (i oczywiście lukratywnego). Dziennikarze tylko dolewali oliwy do ognia! W każdym kolejnym nagłówku coraz wyraźniej pobrzmiewała nuta sensacji (10 zupełnie zaskakujących argumentów na potwierdzenie tezy, że Charlotte Brontë skrywała ogromny majątek), aż w końcu te wszystkie plotki zaczęły funkcjonować również w umysłach normalnych ludzi, którzy nigdy wcześniej nie słyszeli o pisarkach. Zamiast jednak przyjąć, że mój ojciec ma gdzieś w swoich zbiorach stare kubki i ryciny, przeciętny niedoinformowany pismak w redakcji plotkarskiej z góry zakładał, że Tristan Whipple ukrywa przed światem kopalnie złota, pierścienie wysadzane rubinami i egzemplarze Biblii Gutenberga. Same siostry Brontë jakby odeszły przez to wszystko w cień. Całe to zamieszanie nauczyło mnie dwóch rzeczy. Po pierwsze, jak się jest jednym z ostatnich przedstawicieli rodu Brontë, chcąc nie chcąc dziedziczy się po przodkach zaskakująco dużą i specyficzną grupę fanów. Po drugie zaś, jeśli się jest do tego przystojnym samotnym ojcem, ta grupa staje się jeszcze większa i jeszcze bardziej specyficzna. Gdy byłam dzieckiem, sława ojca wydawała mi się czymś zupełnie normalnym. Dla mnie niczym się to nie różniło od innych podstawowych prawd o życiu, które się poznaje w wieku pięciu lat. Niebo jest niebieskie, słońce znika za horyzontem na zachodzie, a ojcowie są bez przerwy pokazywani w telewizji. Mojego biednego ojca medialne zamieszanie doprowadzało jednak do szaleństwa. Zaczął odmawiać wywiadów i za wszelką cenę unikał wystąpień publicznych. Jego powieści stały się jeszcze bardziej zagadkowe. Pod koniec
godzinami przesiadywał za zamkniętymi drzwiami swojej pracowni, a po całym domu rozrzucał różne błyskotki, żeby dodatkowo skomplikować życie dziennikarzom, na wypadek gdyby któryś kiedyś włamał się do jego domu lub go odwiedził. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że w przekonaniu ludzi z zewnątrz mój ojciec po prostu oszalał. Jak na ironię, przez wszystkie te lata ani razu nie widziałam, aby wydobywał skądkolwiek jakiekolwiek pamiątki po rodzinie Brontë. Nie było żadnych kubków, żadnych pierścieni z rubinami, żadnych kopalni złota. Mojego ojca interesowały tylko powieści: Agnes Grey, Lokatorka Wildfell Hall, Dziwne losy Jane Eyre, Wichrowe Wzgórza, Shirley oraz Villette. Te jednak, o ile mi wiadomo, należą już do domeny publicznej. Ojciec studiował je przez całe swoje życie, rozbierając je na części pierwsze i analizując słowo po słowie. Darzył je wielkim podziwem, który większość ludzi zachowuje dla tajemniczych i mrocznych kobiet. Te powieści żyją, podczas gdy wszystkie inne książki są martwe. Rozumiesz? – przekonywał mnie. Wygłaszał mi wykłady na ich temat, czytał na głos ze sfatygowanych książek, jednocześnie zamieszczając na ich marginesach niezrozumiałe notatki. Pewnie wiedział coś, co dla reszty świata pozostawało tajemnicą, gdy jednak go o to pytałam, odpowiadał tylko: Sammy, ja cię po prostu próbuję nauczyć czytać. Zanim zmarł, zdążył rozkochać mnie w siostrach Brontë – ale na krótko i tylko niejako z rozpędu. Doszłam do wniosku, że skoro mój ojciec uważał za swoje życiowe powołanie dokonać dekonstrukcji ich powieści, to ja powinnam dokończyć jego dzieło. Być może faktycznie znajdowało się tam coś ważnego, co umykało mojej uwagi. Być może moim zadaniem – jako Ostatniej z Rodu – było to odnaleźć. Odkąd więc skończyłam piętnaście lat – aż do czasu, gdy stuknęło mi piętnaście i pół – z wielką gorliwością oddawałam się studiom nad siostrami Brontë. Śledziłam ich życie krok po kroku, usiłując poznać je jako nasze krewne, czyli tak, jak znał je mój ojciec. Przejrzałam kilka książek historycznych, które przetrwały pożar w bibliotece ojca. Pisałam wiersze i opowiadania w ponurym stylu Brontë. W zaciszu wyobraźni nawiązałam przyjaźń nie tylko z Anne, Charlotte i Emily, ale nawet z ich bratem hulaką, Branwellem. Pewnie wydawało mi się, że w ten sposób zdołam w jakimś
stopniu przywrócić mojego ojca do życia. Na nic się to jednak zdało. Do dziś nie rozumiem, co tak fascynowało ojca w jego trzech nieżyjących dalekich kuzynkach. Nie rozumiem, czego szukał. Pozostała mi po tym wszystkim klątwa wiedzy, którą na ich temat zgromadziłam. Czułam się trochę jak olimpijczyk, który już dawno zarzucił treningi i któremu w miejscu mięśni pozostał jedynie tłuszcz wokół ramion. Nadal wiedziałam o Charlotte, Emily i Anne rzeczy, których nikt o nikim nie powinien wiedzieć. Wiedziałam, jaki nosiły rozmiar buta i ile mierzyły wzrostu. Znałam ich banalne sekreciki. Potrafiłabym powiedzieć, na czym im zależało, a do czego nie przywiązywały wagi. Wiedziałam, że Emily miała pieprzyk na prawej stopie. Każda miłość ma jednak swoją cenę. Ja musiałam za to wszystko zapłacić świadomością, że moich tak bliskich przyjaciółek nigdy nie przyjdzie mi poznać osobiście. Dopiero w szkole z internatem miałam okazję spojrzeć na twórczość sióstr Brontë w kontekście akademickim. Do liceum zaczęłam chodzić w wieku szesnastu lat, byłam więc starsza od kolegów z klasy o dwa, a od niektórych nawet o trzy lata. Początkowo zabiegałam o to, aby rozpocząć naukę z rówieśnikami, ale podczas procedury rekrutacyjnej w rozmowie z władzami szkoły moja matka określiła edukację domową w wydaniu mojego ojca mianem „kompletnej katastrofy”. W jej przekonaniu rozpoczęcie nauki od nowa miało naprawić wszelkie szkody natury naukowej, które do tej pory niepotrzebnie poniosłam. Liczyłam na to, że pierwsza prawdziwa lekcja angielskiego poświęcona siostrom Brontë pomoże mi lepiej zrozumieć dalekie krewne, a przynajmniej zgłębić istotę wieloletnich poszukiwań prowadzonych przez mojego ojca. Rozczarowałam się. Podczas zajęć prowadzonych przez pana Martina po raz pierwszy miałam okazję się przekonać, co reszta świata wie na temat sióstr pisarek. Nikt się nie zastanawiał nad pieprzykami czy rozmiarem obuwia, wszystkich bowiem pochłaniały romantyczne hollywoodzkie filmy, kiepskie prezentacje w PowerPoincie i lalki dla małych dziewczynek. Siostry Brontë straciły w ten sposób swoje człowieczeństwo. Pan Martin przedstawił po kolei sylwetkę każdej z nich
– odzierając je przy tym z całego uroku. Dowiedzieliśmy się wtedy, że Charlotte była najstarsza, zyskała największą sławę i miała decydujący głos w rodzinie. Mierzyła metr pięćdziesiąt. Była silna, zdecydowana, godna podziwu. Miała duszę przedsiębiorcy. Prawdziwa dziewiętnastowieczna baba z jajami. To w jej głowie narodziła się koncepcja Dziwnych losów Jane Eyre. Pan Martin nie wspomniał, że jest to powieść z gatunku tych, które dzieci czytają z wielkim zachwytem, a których potem, w dorosłym życiu, za nic nie potrafią zrozumieć. O drugiej siostrze, Emily, dowiedzieliśmy się, że była istotą o bardzo bogatej wyobraźni, że miała w sobie pasję i coś szalonego. Była jak mała figurka z rozwianym ciemnym włosem, odsłoniętym biustem i płaszczem przemoczonym podczas długich wędrówek po targanych burzami angielskich wrzosowiskach. Jej największe dzieło, a zarazem jedyna powieść, to Wichrowe Wzgórza, uważane za najbardziej romantyczną książkę wszech czasów – wszak tylko przez tych, którzy nigdy uważnie jej nie przeczytali. I wreszcie Anne. Cicha, zapomniana Anne. Ostatnia z sióstr Brontë. Najmłodsza. Reformatorka społeczna bez sukcesów. Potulna. Przestrzegająca zasad. Słodka. Autorka najnudniejszej z powieści, czyli Agnes Grey – do której nikt nigdy nie zrobił streszczenia na potrzeby uczniów. Anne pozostawała w cieniu swoich znacznie bardziej utalentowanych sióstr. Jednym słowem − oferma. Pewnego dnia podeszłam do pana Martina i powiedziałam, że rozczarował mnie skrajnym brakiem zrozumienia dla mojej rodziny. Miał serdelkowate palce i twarz w kształcie serca, którą częściowo zasłaniała mu niepokorna broda. Na biurku trzymał plastikowe torby, którymi osłaniał sobie głowę podczas deszczu. – Moim zdaniem niesprawiedliwie potraktował pan Annie – powiedziałam. – O, umiesz mówić! – odparł z życzliwym uśmiechem. – A już myślałem, że złożyłaś śluby milczenia. Potrząsnęłam głową. – Uważam, że myli się pan co do Annie. Gdy się uśmiechnął, jego policzki przecięły głębokie rysy przypominające uskoki tektoniczne. Przechylił głowę.
– Annie? – Tak zwracali się do niej przyjaciele. – A skąd pani to wie? – Od taty. Gdy wspomniałam o ojcu, z twarzy pana Martina zniknął uśmiech, a w jego miejsce pojawiła się mina pod tytułem „Nie wiem, co powiedzieć. Ratunku!”. Dobrze znałam tę minę. Widziałam ją na twarzy wszystkich czternastolatek, które mieszkały ze mną w internacie. Nikt nie wiedział, co ma powiedzieć w związku ze śmiercią mojego ojca, więc nikt się do mnie nie zbliżał. – Nie przedstawia pan Anne tak, jak robił to mój ojciec – obwieściłam. – W pana ustach ona wydaje się nudna. Usiadł i gestem zaprosił mnie, żebym zrobiła to samo. Postanowiłam jednak stać. – A czy ojciec dużo pani opowiadał o Anne? – zapytał. Zmarszczyłam brwi. – Czy pan jest reporterem? – Na litość boską, oczywiście, że nie! Potem zamilkł, zapewne czuł się niekomfortowo. Zastanawiałam się, czy zaglądał do gazet. Gdyby plotki okazały się prawdziwe, to największa literacka spuścizna okresu współczesnego miała trafić w ręce nastolatki… Wzięłam głęboki wdech. – Czy wie pan cokolwiek na temat przestróg doświadczenia? – Na temat czego? – Przestróg doświadczenia. Proszę mi powiedzieć, co to jest… Spojrzał na mnie ze współczuciem jak na biedne, zagubione dziecko, które nie ma nikogo na świecie – po raz pierwszy dostrzegł we mnie prawdziwą przedstawicielkę rodu Brontë. – Samantho, może masz ochotę usiąść i porozmawiać? – zaproponował. Chciałam powiedzieć: „Raczej nie”, ale z moich ust padło: − Prędzej umrę. Po tych słowach wyszłam z sali. To właśnie w pierwszych miesiącach nauki w liceum zaczęła do
mnie docierać w sumie bardzo nieprzyjemna świadomość, którą przez lata skutecznie w sobie tłumiłam – że w przekonaniu dziennikarzy mój ojciec zostawił mi coś bardzo konkretnego, jakiś fizyczny skarb rodziny Brontë. Mylili się jednak. W spadku otrzymałam przestrogi doświadczenia. Zawsze uważałam, że nie mają one charakteru fizycznego, że to po prostu jedna z wielu ezoterycznych lekcji mojego ojca. Reporterzy być może sami by do tego doszli, gdyby widzieli jego przekrwione oczy i wiedzieli, że dolewał sobie whisky do kawy. Poza mną nikt nigdy nie widział wielkiego Tristana Whipple’a zalegającego na kanapie niczym rozgwiazda wyrzucona przez morze na brzeg. Ja tymczasem gdzieś w głębi duszy wiedziałam, że prezent, który zostawił mi na pożegnanie, to w istocie przestroga – żebym nie szła w jego ślady. Nie bez powodu B. Howard z British National Bank nie potrafiła zrozumieć jego testamentu i dlatego ja tak bardzo nie chciałam o nim rozmawiać. Byłam święcie przekonana, że po prostu nie ma o czym. Patrząc z perspektywy czasu, dochodzę do wniosku, że pewnie należało odwzajemnić uśmiechy pana Martina i spróbować się z nim zaprzyjaźnić. On tylko wykonywał swoją pracę, a ta polegała na wprowadzaniu dzieciaków w świat literatury. Wtedy jednak nic nie budziło we mnie tak wielkiej niechęci, jak jego wykład na temat Wichrowych Wzgórz. To książka skrajnych sprzeczności, mawiał. Natura kontra cywilizacja. Niebo kontra piekło. Miłość kontra przemoc. Chyba próbował nauczyć nas, jak się czyta ze zrozumieniem. Tyle że my nie czytaliśmy ze zrozumieniem. Ze zrozumieniem czytał mój ojciec, który poświęcał dwie godziny na analizę tytułów rozdziałów. Powiedziałam kiedyś panu Martinowi, że nie zrozumiał istoty książki, a on mi na to, że istota książki sprowadza się do tego, że nie można w pełni jej zrozumieć. Myślał zasadniczo inaczej niż mój ojciec i to przejście spod skrzydeł jednego na lekcje drugiego bardzo mnie konfundowało. Ostatecznie cały proces edukacji pozostawił w mojej głowie wielki biały szum. *** W czwartek rano po raz pierwszy udałam się do Domu Profesora Starego Kolegium. Był to miniaturowy zamek znajdujący się w samym sercu kampusu, pośrodku rozległego trawnika o rozmiarach godnych
jeziora. Od razu wiedziałam, o który budynek chodzi. Znałam go z plakatów, pocztówek i seriali BBC. Był to ogromny prostokąt ozdobiony kamiennymi wieżyczkami, którego strzegły cztery maszkarony z pianą w ustach. Stałam przed sztandarowym budynkiem Oksfordu, w którym przez lata doszło do tylu skandali, że obecnie generował piętnaście procent całego ruchu turystycznego w Anglii. Sama koncepcja osobnych kwater profesorskich nie wpisywała się w uniwersytecką tradycję Oksfordu. W większości college’ów nauczyciele pracowali i mieszkali razem ze studentami. W Starym Kolegium też tak było, ale tylko do tysiąc osiemset jedenastego roku, kiedy to pracownicy naukowi przenieśli się do tego wiekowego budynku. Chcąc uniknąć turystów, postanowiłam wejść do środka tylnym wejściem. Wiodła do niego ścieżka dalece mniej spektakularna, bowiem mocno porośnięta chwastami. Na tyłach budynku zauważyłam małą nieczynną studnię. Była stara i brzydka. Podczas poprzedniej wizyty nie zwróciłam na nią uwagi. Przypominała trochę przenośną toaletę, którą wypatrzyłam kiedyś na tyłach Buckingham Palace. Z pocztówek pewnie usuwa się ją za pomocą Photoshopa. Po kilku minutach dotarłam do ściany budynku i odnalazłam wejście. Ponury kamienny mur był mocno odrapany i w wielu miejscach uszkodzony, jakby nosił ślady wielokrotnego bombardowania. Po przekroczeniu progu znalazłam się w szerokim ciemnym korytarzu, którzy skojarzył mi się z eleganckim więzieniem. Pachniało tam rumem i starym miodem. Nad drzwiami wisiały dwie wypchane głowy bizonów, a w środku pomieszczenia stała stara urna, z której niczym rogi jelenia wyłaniało się kilka gałęzi. Gabinet Orville’a znajdował się na trzecim piętrze w zachodnim skrzydle, tak przynajmniej wynikało z ostatniego e-maila. Wspięłam się po imponującej klatce schodowej, szerokiej jak pokład jachtu, aż w końcu dotarłam tam, gdzie dotrzeć musiałam, czyli na wydział anglistyki. Nie dało się go nie zauważyć, a to za sprawą ogromnego napisu po łacinie, którego treść można by oddać słowami: „Z jednego przykładu wszyscy się uczymy”. Szłam długim pustym korytarzem, wzdłuż którego znajdowały się zamknięte drzwi opisane nazwiskami: Milton, Morris, Northington. W końcu: Orville. Drzwi były zamknięte.
Wisiała na nich kartka: „Trwa seminarium. Proszę nie wchodzić”. Usiadłam na jednym z rozklekotanych krzeseł, które znajdowały się w pobliżu, i czekałam. Po plecach spłynęła mi strużka potu. Wkrótce drzwi gabinetu Orville’a otworzyły się szeroko i na korytarz wyłoniła się łkająca ze złości studentka o szalonym spojrzeniu. Jej buty gniewnie stukały wraz z każdym kolejnym krokiem, a spływające na plecy włosy kołysały się rytmicznie. Wstałam ze swojego krzesła dopiero wtedy, gdy stopniowo cichnący odgłos zupełnie zanikł. Wytarłam dłonie o dżinsy i weszłam do słabo oświetlonego gabinetu Orville’a. Pachniało tam tak, jakby ktoś przed chwilą wędził mięso. Krwistoczerwone zasłony były starannie zaciągnięte. To nie był gabinet, raczej mała biblioteka, w której książki stoją na dwóch piętrach i można do nich dotrzeć, korzystając z wąziutkich drabinek i niepraktycznych balkoników. Sufit, którego wykonanie musiało pochłonąć sporą sumę, zdobiła gromadka nagich Greków. Taka biblioteka to dobry powód, żeby zdecydować się na małżeństwo. Orville siedział w pomarańczowym fotelu przy kominku. Nie uśmiechał się. Na stoliku przed nim leżał stos papierów, a także serwis do herbaty i Magna Carta kieszonkowych rozmiarów. Podeszłam do niego powoli. – Witam na pierwszym seminarium – powiedział. Tym razem twarz miał wygoloną aż do bólu, nie dało się na niej dostrzec nawet śladu popołudniowego zarostu. – Dziękuję. Wskazał gestem tacę stojącą na stoliku. – Kawy czy herbaty? – A ma pan gorącą czekoladę? – To nie jest restauracja. – Przepraszam. – Proszę usiąść. Gdzieś dalej. Tak, tam będzie dobrze. Będzie pani siedzieć tam. Ja będę siedzieć tutaj. Przeniosłam się z fotela obok niego na stojącą naprzeciwko kanapę. – Ładny gabinet – powiedziałam. – Owszem, ładny – odparł. – Musiałem stoczyć o niego zaciętą
bitwę. Ma absolutnie niezrównany widok na ogrody. Widziała pani? A, nie widziała pani, bo zasłony są zaciągnięte. – Te wszystkie książki należą do pana? – zagadnęłam. – Oczywiście, że tak. – Uniósł nieco podbródek, trochę jakby mówił o własnych dzieciach. – Co pan zrobił dziewczynie, która wyszła stąd przed chwilą? – Eliza nie skończyła Ulissesa, a ja traktuję moje seminarium bardzo poważnie. Jeśli sądzi pani, że nie podoła emocjonalnie temu wyzwaniu, to proszę od razu wyjść. – Podołam. – Świetnie. Zatem do dzieła. Proszę mi opowiedzieć o wierszu Porphyria’s Lover. – Oczywiście. Jest raczej kiepski. – Słucham? – Moim zdaniem to okropny wiersz. Naprawdę paskudny. Mrugnął. – Może spróbuje pani wypowiedzieć się bardziej elokwentnie? Ja czekałam. I on czekał. Założyłam nogę na nogę. O co mu chodziło? Przecież byłam eseistką, a nie publicznym mówcą. Jeśli chciał poznać moje zdanie, powinien przeczytać to, co po dwudziestu godzinach przemyśleń przelałam na papier i umieściłam w leżącej przed nim pracy. – Kiepski – powiedziałam. – To jest kiepski wiersz. Czy przeczytał pan mój esej? Orville przez chwilę mi się przyglądał, a potem sięgnął po leżącą przed nim pracę. Chwycił kartki kciukiem i palcem wskazującym, zupełnie jakby trzymał brudną ścierkę. – To ma pani na myśli? − Rzucił pracę w moją stronę. Spadła na stolik obok kanapy z dźwiękiem, który przypominał beknięcie po zjedzonym lunchu. Na próżno szukać by tam optymistycznych haczyków, do których przywykłam w liceum. Kartki tonęły w czerwieni. Uniosłam je. Pierwszy komentarz na prawym marginesie brzmiał: „Żałosne zdanie”. – Proszę mi przeczytać pierwszy akapit – polecił. – Nie mogę – odparłam. – Większość pan wykreślił. – Proszę przeczytać to, co zostało.
Z trudem łapałam oddech. Musiałam sobie przypominać, że przecież jestem w tym dobra. Przecież złożyłam podanie na Oksford, żeby tu studiować literaturę. Racjonalne, metodyczne, systematyczne analizy zawsze stanowiły moją mocną stronę. Poczułam wstępujące na twarz rumieńce i nagle przeszło mi przez myśl, że gdy za kilkadziesiąt lat będę stara i dopadnie mnie jakaś zaraza dwudziestego pierwszego wieku, to będzie to pestka w porównaniu z doświadczeniami z tego gabinetu. Odchrząknęłam i odczytałam na głos to, co sama napisałam: − „Wiersz Roberta Browninga zatytułowany Porphyria’s Lover wydaje się traktować o pięknie”. − Przerwałam. Orville zaczął delikatnie gładzić drewnianą poręcz swojego fotela, jak gdyby był to zaśliniony pysk olbrzymiego oswojonego tygrysa. Ponownie spojrzałam na kartkę i czytałam dalej: − „Piękno w tym wierszu okazuje się jednak równie iluzoryczne, jak zdrowie psychiczne autora”. Znów zrobiłam pauzę. − Czy mam czytać dalej? – zapytałam. – Nie, proszę, już nie. – O co chodzi? – Czy pani teksty zawsze są takie płytkie i banalne? – Tylko kiedy temat mi nie odpowiada. – Ludzie zwykle nie lubią tego, czego nie rozumieją. – Zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, odezwał się ponownie: – Może niech mi pani powie, co próbowała pani zawrzeć w swojej pracy. Poległem na stronie siódmej. Policzki mnie piekły. W moim liceum nauczyciele dbali o wysoką samoocenę ucznia i cenili jego opinie, więc nikt nie przygotował mnie na taką sytuację. Wpajano mi przekonanie, że szkoła to bezpieczne miejsce, w którym każde zdanie ma rację bytu. To była przestrzeń, w której Ofelię można było porównać do Dido, ale równie dobrze do prostytutki z filmu Pretty Woman – i nikt nie miał z tym problemu. Kiedyś potrafiłam sobie radzić w takich konfrontacjach, ale to było wtedy, gdy moją edukacją zajmował się ojciec. Te czasy dawno minęły. Wyszłam z wprawy, czułam się jak cheerleaderka, która przytyła sześćdziesiąt pięć kilogramów, a mimo to próbuje się wcisnąć w swój stary strój. Odchrząknęłam.
– Chciałam tylko powiedzieć, że to jest wiersz o zachowywaniu piękna. Wiersz sam w sobie nie jest piękny. – Jak to pani rozumie: że wiersz nie jest piękny? – Opowiada o mężczyźnie, który dusi swoją kochankę jej własnymi włosami. – Pani nie widzi w tym nic pięknego? – A pan widzi? Orville wstał i podszedł do kominka. Stanął, odwrócony do mnie plecami. Przypuszczałam, że utyskuje właśnie nad tym, jak bardzo marnuje się we mnie potencjał rodziny Brontë. – A co pani powie o skrajnie zmysłowej formie tego zabójstwa? – odezwał się. – Mężczyzna owija kobiecie jej własne włosy wokół szyi, traktując jej ciało jak dzieło sztuki, jak świątynię estetycznej przyjemności. Paradoksalnie piękno jest tak efemeryczne, że aby zachować je w całej jego doskonałości, trzeba je zniszczyć. Umknęły pani niuanse wiersza. – Jakie niuanse? – zapytałam. – Ten wiersz nie ma w sobie nic subtelnego. Jest napisany prostymi, jednoznacznymi, głupimi słowami. Narrator to obłąkaniec, morderca i wariat. Nawet nie mówi, że dostrzega atrakcyjność kobiety, którą zabija. Wyobraża pan sobie piękno, które nie istnieje. – Dla uzyskania lepszego efektu dodałam: – Z całym szacunkiem. Odwrócił się do mnie. – Czy pani naprawdę uważa, że piękno nie może istnieć w czymś, co nie wydaje się być piękne? Nie, pomyślałam. Może. Nie może. Postanowiłam nie odpowiadać na to pytanie. Powiedziałam tylko: – Zmienia pan definicję słowa „piękny”. – A pani zapomina o subiektywnej naturze piękna. – Niesłusznie twierdzi pan, że piękno to kwestia subiektywna. – Czyżby? – Dokładnie tak – powiedziałam. – Ludzie wiedzą, co jest piękne, i Browning to rozumie. Kpi sobie z pana. – Ze mnie? – zdziwił się Orville. – Tak, z pana. Ten wiersz jest brzydki i Browning to wie. Chciał
się przekonać, ilu pomylonych teoretyków uda mu się nabrać, ilu uda się wmówić, że ten wiersz zasługuje na ich analizy. − O, proszę! Obie brwi Orville’a uniosły się jednocześnie. – Jeśli jednak – ciągnęłam – wierzy pan w to, co mówi, to powinien pan dopatrywać się niedoskonałości w tym niesamowitym tekście, który panu przedstawiłam. – Rzuciłam moją pracę w jego kierunku. – Po prostu nie potrafił pan dostrzec wewnętrznego piękna w moim godnym ubolewania braku pasji. Na chwilę zapadła między nami cisza. Orville prawie się uśmiechnął. – Czy pani ma mnie za głupca, Samantho? – zapytał, ruszając w moją stronę. – Czy naprawdę chce pan poznać odpowiedź na to pytanie? – wypaliłam. Zatrzymał się. Ja znów spłonęłam rumieńcem. – No proszę – powiedział. – Wreszcie do czegoś dochodzimy. Od tego momentu seminarium rozpoczęło się na poważnie. Kolejna godzina upłynęła nam w atmosferze wyraźnie wyczuwalnego dyskomfortu. Orville stwierdził, że moje zdania są łagodne. Zastanawiał się też, czy mam pojęcie o zasadach tworzenia tekstów. Powiedziałam mu, że pozwoliłam sobie na swobodę wyrazu artystycznego. Ocenił, że niepoprawnie posługuję się cudzysłowem oraz że naprawdę powinnam zajrzeć do słownika. Wyjaśniłam mu, że nawet nie wiem, co to jest cudzysłów, i że ze swoimi postulatami powinien się zgłosić do mojej muzy. Sprawiał wrażenie skrajnie zadowolonego, jakby nie potrafił wyobrazić sobie nic przyjemniejszego niż spory na temat podziałów wierszy, średników i przysłówków. Zastanawiałam się, co myślą na ten temat kobiety obecne w jego życiu. Tamtego ranka nauczyłam się kilku rzeczy. Po pierwsze, że nadużywanie słowa „oraz” świadczy o braku eleganckiego stylu. Po drugie, że naprawdę istnieją ludzie, którzy nie znają definicji pojęcia „heteronormatywny”. Po trzecie, że mój sarkazm na niewiele się zdaje. Dziękuję bardzo. Dowiedziałam się też, że tylko Amerykanie tytułują wszystkich swoich promotorów mianem profesorów, że na Oksfordzie nie każdy taki tytuł nosi i że powinnam o tym pamiętać. Niby miałam nadzieję, że po pewnym czasie rytm seminarium mógłby podziałać na
mnie odprężająco, ostatecznie jednak od początku do końca siedziałam spięta. Orville był wręcz przerażająco elokwentny. Gdyby ktoś ograniczył jego słownik do dwunastu słów, on z całą pewnością znalazłby sposób na to, by znalazło się wśród nich określenie „dygresyjny”. – Ale jedno mnie ciekawi… – powiedział, gdy zbliżaliśmy się do momentu, który oznaczał koniec naszego spotkania. Przez chwilę się zastanawiałam, czy aby mu nie wytknąć, że zaczął zdanie od „ale”, ale ostatecznie ugryzłam się w język. – Jeśli pani pozwoli, chciałbym wrócić do pani tezy, jakoby narrator tego wiersza był szaleńcem. Spojrzałam na tarczę zepsutego zegara umieszczoną na szczycie drewnianej kolumny nad wahadłem. – Mamy jeszcze tylko trzy minuty – zauważyłam. Ani drgnął. – W takim razie proszę mówić szybko. Starałam się uporządkować myśli. – Narrator jest szaleńcem. Nad czym tu dyskutować? Dlatego niepoważnym wydaje się nazywanie tego wiersza arcydziełem. Ludzie mają w zwyczaju zakładać, że wszystko, co szalone, jest automatycznie głębokie. Ergo! – Ergo co? Zmarszczyłam brwi. – Ergo. To tyle. – Nie można powiedzieć „ergo” i niczego potem nie dodać. Poczerwieniałam. To była jedna z moich gramatycznych słabostek, które najpewniej bawiły mojego ojca do tego stopnia, że postanowił mi ich nie wytykać. – Ergo − pisarze powszechnie uważają, że szaleństwo jest równoznaczne z głębią. Mylą się. Czasami ludzie niespełna rozumu nie są udręczonymi artystami. Czasami są po prostu niespełna rozumu. Teraz Orville zmarszczył brwi. – Proszę wziąć pod uwagę wszystkie przypadłości, za sprawą których człowiek zdrowy na umyśle może oszaleć: miłość, pieniądze, krew, władza. Stan szaleństwa polega na wyolbrzymieniu dokładnie tych cech, które czynią nas ludźmi. Czyż zatem nie zgodzi się pani ze
stwierdzeniem, że szaleństwo to jedynie rzeczywistość pod lupą? – Nie, nie zgodzę się. – Była pani kiedyś zakochana? Zamrugałam. – Słucham? – Pytam, czy była pani kiedyś zakochana. – Nie wydaje mi się, żeby miał pan prawo zadawać mi takie pytania. Wyraz jego twarzy ani trochę się nie zmienił. – Pytam tylko dlatego, że wspomnienie miłosnego zauroczenia pomoże pani zrozumieć ten wiersz. – Co takiego miałabym zrozumieć? Jak to jest chcieć kogoś zabić? – Dokładnie. Namiętność może poprowadzić nawet najbardziej racjonalnego człowieka w zupełnie nieprzewidywalnym dla niego kierunku. Właśnie to próbował naświetlić nam Browning. Przypisał mordercy głos człowieka racjonalnego. Wtłoczył szaleństwo w ramy uporządkowanej i ustrukturyzowanej formy sztuki. On panią, Samantho Whipple, namawia do tego, aby dostrzegła pani w szaleństwie coś normalnego. Nie zdoła pani docenić wybitnej sztuki, jeśli nie nauczy się pani dostrzegać wartości szaleństwa. – Tej duszonej kobiecie pewnie trudno było docenić artyzm jej oprawcy – odparłam. – To fikcyjna kobieta. – Wszyscy tak twierdzą. Czekałam. Orville spojrzał na zegar. – No dobrze, Samantho. Wrócimy do tej rozmowy innym razem. Może pani iść. Wstał i udał się w kierunku czajnika, który znajdował się po przeciwnej stronie pokoju. Nie ruszyłam się z miejsca. Podniosłam tylko zmaltretowany esej i wrzuciłam go do torby. – A pan był kiedyś zakochany? – zapytałam. Orville spojrzał na mnie i roześmiał się gromko. – Jestem znacznie starszy od pani. – Chodzi mi o taką prawdziwą miłość – doprecyzowałam. – Taką, w imię której można kogoś udusić. − Odpowiedział mi tylko brzęk
naczyń. Nie bardzo wiedziałam, jak to zinterpretować. Oczyma wyobraźni widziałam hordę skrytych wielbicielek, które rzucają się na niego jedna po drugiej, wpadając w szprychy roweru służącego mu za środek transportu podczas przemieszczania się po mieście. – Pewnie jeszcze nie spotkał pan właściwej kobiety. – Uśmiechnęłam się słodko. – Kiedy już spotka pan tę, którą naprawdę chciałby pan zabić, to na pewno pan się zorientuje. Postawił na stoliku filiżankę ze świeżo zaparzoną kawą. Był bardzo postawnym mężczyzną i porcelana w jego dłoni wydawała się niezwykle krucha. – Nie ma pani planów na dalszą część dnia? – zapytał. Opuściłam powieki. Lekcja się skończyła i najwyraźniej w tym samym momencie w jego głowie przestawił się jakiś przełącznik. Nasza relacja przestała istnieć. Usiadł i rozłożył przed sobą gazetę. Taki nagły chłód ze strony nauczyciela wydawał mi się czymś zaskakującym. Mój ojciec zawsze był takim samym człowiekiem, bez względu na to, czy akurat prowadził wykład czy nie. Po zakończeniu pracy edukacyjnej zabierał mnie do sklepu, gdzie liczyliśmy kraby pływające w basenach. Orville tymczasem zamilkł. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że przed chwilą po prostu wypożyczyłam go sobie na godzinę. Przerzuciłam torbę przez ramię i wymknęłam się z pokoju.
Rozdział 3 Kilka tygodni później, w drodze na moją pierwszą kolację w głównej sali jadalnej, odkryłam, że oto zostałam bohaterką artykułu opublikowanego na pierwszej stronie studenckiej gazety „Hornbeam”. „OSTATNIA ŻYJĄCA PRZEDSTAWICIELKA RODU BRONTË PODJĘŁA STUDIA W STARYM KOLEGIUM” − nagłówek został wydrukowany śmiałym, czarnym tuszem. Gazeta rozpanoszyła się pod arkadami Starego Kolegium i już po chwili luźne arkusze fruwały na skrzydłach wiatru niczym jesienne liście. Na pierwszej stronie każdego egzemplarza widniało moje zdjęcie – zdjęcie zbyt wysokiej dziewczyny z równymi, iście amerykańskimi zębami. Kasztanowe włosy, brązowe oczy, makijażu brak. Autor artykułu, H. Pierpont, najwyraźniej znalazł gdzieś w internecie moje zdjęcie ze szkolnego rocznika. Wyglądałam na nim właściwie tak, jak w rzeczywistości, ale przy tym trochę jak facet. Podniosłam z ziemi egzemplarz gazety i przeczytałam: „Pani Samantha E. Whipple to jedyna żyjąca przedstawicielka rodziny Patricka Brontë (ojca trzech słynnych sióstr) i osierocona córka zmarłego Tristana Whipple’a (autora bestsellerów Wygodna fikcja, Tortilla na kominku oraz Oto książka!), a obecnie także studentka pierwszego roku na wydziale literatury angielskiej w Starym Kolegium. Jak twierdzi sir John Booker, niegdysiejszy wykładowca Uniwersytetu Cambridge, a obecnie kurator Domu Muzeum Rodziny Brontë, pani Whipple jest dziedziczką wielkiej spuścizny rodziny Brontë”. Z moich ust uszła odrobina powietrza, trochę jak z lekko dziurawego balonu. W myślach zaliczyłam niejakiego Pierponta do listy ludzi, którzy nie zasługują na mój szacunek. Przepraszam bardzo, ale jaka ze mnie sierota? Przecież mam matkę – i chociaż nie rozmawiamy zbyt często, to jednak jest to najzupełniej prawdziwa i żywa matka, kobieta o różowych policzkach i kręconych włosach. No i skąd pomysł „wielkiej spuścizny rodziny Brontë”? – Hej! Obejrzałam się, bo głos dobiegał zza moich pleców. Byłam tak
zdenerwowana, że wmaszerowałam po schodach, nie zważając na stojącą na nich kolejkę. Przepraszając wszystkich, tak ogólnie, ustawiłam się grzecznie na końcu ogonka. Studenci w czarnych pelerynach kojarzyli mi się albo z bardzo małymi dziećmi, albo z bardzo starymi ludźmi. Najwyraźniej poza mną wszyscy uznali za stosowne włożyć płaszcz od uniwersyteckiego mundurka. Ja stwierdziłam, że pada deszcz, więc postawiłam na żółte ponczo. Czekając w kolejce, zaczęłam się przyglądać stojącej bezpośrednio przede mną farbowanej blondynce. Najwyraźniej też nie przeczytała wiadomości w sprawie należytego stroju, bo miała na sobie koszulkę promującą postać Thora Młota. Tuż obok dostrzegłam wysokiego rudzielca, który bez większego powodzenia próbował zapuszczać brodę. Od razu stwierdziłam, że pewnie wkrótce zaczną się spotykać – ona nachylała się w jego stronę, a on pożerał ją wzrokiem. – Podobno jest nadziana – mówiła dziewczyna, trzepocząc rzęsami. W dłoni gniotła egzemplarz „Hornbeam”. – Na następne seminarium muszę przeczytać książkę jej ojca – rzucił chłopak. – Są trochę przereklamowane, nie? – Wiesz, jak umarł? – To chyba był wypadek, co? – Lubił sobie wypić. – Tak? – Jestem Thomas. – Ellen. Uścisnęli sobie dłonie. Rola Samanthy Whipple się skończyła – pomogła zagaić rozmowę, nie była już nikomu potrzebna. Raz jeszcze spojrzałam na „Hornbeam”, który wilgotniał od potu moich dłoni. „Wielka spuścizna rodziny Brontë”. Dawno nikt o tym nie wspominał… Samo określenie sformułował wiele lat temu znany profesor Cambridge, sir John Booker, na potrzeby wrogiego i niedorzecznego artykułu prasowego pod tym samym tytułem. Za „niedorzeczny” zawsze uważał go mój ojciec. Sir John twierdził, że mój ojciec przechowuje w swoich zbiorach ogromne ilości materiałów o charakterze pierwotnym, pozbawiając tym samym przedstawicieli
świata akademickiego rozkoszy analizowania tych źródeł. Zapamiętałam ten tekst przede wszystkim ze względu na reakcję ojca. Dzień po publikacji na łamach londyńskiego „Timesa” zastałam go w kuchni stojącego nad patelnią. Smażył bekon. Robił to tylko wtedy, gdy był zły. Ojciec był wegetarianinem, ale z upodobaniem obserwował, jak bekon ulega na patelni autodestrukcji, topiąc się we własnym tłuszczu – „jak wszyscy inni kłamcy, tchórze i idioci”. Tak mówił. Gdy do niego podeszłam, odwrócił się w moją stronę ze szpatułką w ręku i wyjaśnił, że sir John to świetny przykład człowieka, który po pierwsze, nie umie czytać, a po drugie, nie umie myśleć. Pamiętam, że tylko skinęłam głową, a potem poprawiłam mu kokardę przy fartuchu. Żadne z nas nie musiało nic mówić. Oboje wiedzieliśmy, co będzie dalej. Spadnie na nas grad pytań od dziennikarzy, fanów i krytyków. Znów zostaniemy pozbawieni pozorów prywatności, które z takim trudem sobie wspólnie wypracowaliśmy. Z czasem sir John zaczął funkcjonować w mojej świadomości wyłącznie jako „spadkobierca parszywej suki z rodu kundli”3 – tak nazywał go mój ojciec, cytując, jak mniemam, Króla Leara. Spojrzałam na telefon. Żadnych wiadomości. Przed wyjściem na kolację w końcu zebrałam się na odwagę, żeby zadzwonić do B. Howard. Miałam nadzieję, że może uda się nam wszystko uzgodnić przez telefon i więcej nie będę musiała z nią rozmawiać. Ona jednak rzeczowo i z chirurgiczną precyzją wyjaśniła mi, że chociaż bardzo jej z tego powodu przykro, będziemy musiały się spotkać i że powinno to nastąpić jak najszybciej. – Testament pani ojca jest wyjątkowo niejasny – stwierdziła, chcąc w ten sposób dać mi do zrozumienia, że i tak poświęciła już tej kwestii stanowczo za dużo czasu. – Przecież miała pani pięć lat, żeby się z nim zapoznać. – To zdecydowanie za mało… Powiedziałam jej, że jeszcze się z nią skontaktuję w sprawie terminu spotkania, ponieważ mam promotora tyrana, człowieka rodem z pełnej grozy germańskiej opowieści, który bardzo dużo mi zadaje. Teraz jednak, patrząc na numer „Hornbeam”, nagle pożałowałam, że jeszcze nie udało nam się spotkać. Blanche Howard w końcu
potwierdziłaby moje przypuszczenia, że ojciec nic mi nie zostawił. Mogłabym wtedy pójść do gazet i grzecznie wyjaśnić to, co właściwie nie wymagało wyjaśniania – że nie jestem nikim szczególnym. Na łydkach, do których ponczo nie sięgało, poczułam łagodny powiew wiatru. Kolejka zaczęła się przesuwać. Thor Młot i jej nowy chłopak śmiali się z czegoś pośród bezgłośnego deszczu. Ona wybuchała jak odkorkowywana butelka szampana. Flirtowała z wielką wprawą, zupełnie jakby w szkole średniej chodziła na zajęcia z utrzymywania kontaktów towarzyskich, które mnie z jakiegoś powodu ominęły. Zastanawiałam się, co tak naprawdę robiłam przez tych kilka lat… Podeszłam nieco bliżej reszty przemoczonych i gwarnych studentów. I nagle ogarnęło mnie dotkliwe poczucie osamotnienia, którego doświadcza się tylko w tłumie. Kolejka przesuwała się coraz szybciej, więc cisnęłam mój egzemplarz „Hornbeam” na ziemię, skazując go na dokonanie żywota w kałuży. *** Podczas kolacji siedziałam obok studenta trzeciego roku ze Szwecji, który mógłby śmiało pracować jako model bielizny. Mocny kark, wąska talia, wyraźnie zarysowana szczęka. Twarz miał łagodną, a przy tym bladą jak wewnętrzna strona ramienia. Nasza rozmowa przebiegła według następującego scenariusza: – Nie widziałem cię jeszcze – powiedział z wyraźnym akcentem. – Moc, lecz przyjaciół nie mieć – znaczy rządzić4 – odparłam. – Co? – Shelley – wyjaśniłam. Wyciągnął do mnie rękę. – Hans. – Nie, Percy Shelley – powiedziałam, ściskając jego dłoń. – To z niego ten cytat. Przepraszam. – A, no tak. – Angielski. – Akcent masz amerykański… – Studiuję angielski… – Aha. Matematyka.
Nie cierpię nawiązywać znajomości. Lata domowej edukacji nie pomogły mi w kształtowaniu kompetencji społecznych. Mój ojciec nigdy mnie nie poprawiał, gdy błędnie użyłam jakiegoś wyrażenia, ponieważ bawiły go moje językowe wpadki. W rezultacie szłam do szkoły z przekonaniem, że coś może być „trywolne”, a nie „frywolne”. Myliłam też „drażnić” z „udrożnić”. Żyłam w świecie, w którym ludzie nadal posługują się słowem „jowialny”. Przez cały okres nauki w liceum używałam wyrażeń typu „zaklinam cię”. Rozejrzałam się. Wielka Sala Jadalna liczyła czterysta siedemdziesiąt dwa lata. Urządził ją dziekan Starego Kolegium John Stuart VIII w drugim roku sprawowania urzędu. Kamień zdążył już poczernieć, trochę jakby budynek przez wieki palił ciągle to samo cygaro, strzepując proch na własne mury. Mdłe żółte światło oświetlało sześć długich stołów, przy których tego wieczoru studenci cisnęli się trochę jak zwierzęta usiłujące jedno przez drugie dopchać się do koryta. Wolne miejsca pozostały już tylko przy stole zarezerwowanym dla wykładowców, ustawionym prostopadle do pozostałych u szczytu sali. Na wszystkich ścianach wisiały obrazy przedstawiające angielskich królów i włodarzy Starego Kolegium. Portrety wypełniały całą przestrzeń trochę jak nierówno ustawione, niejednorodne nagrobki. Całość przywodziła na myśl rozgrywkę tetrisa, którą Michał Anioł rozgrzebał w dzieciństwie i pozostawił na ścianie, bo stracił do niej cierpliwość. Wybrałam miejsce, z którego miałam widok na północną ścianę. Spoglądał z niej na mnie Ryszard III dzierżący w dłoni udko kurczaka. Przyglądałam się twarzom zgorzkniałych mężczyzn na sąsiednich portretach i nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że właśnie przerwaliśmy im burzliwą kłótnię. Naprzeciwko mnie siedziały dwie dziewczyny, z których jedna miała chyba imię na A, a druga studiowała coś, co w skrócie nazywało się PPE. Ta od PPE przedstawiła się jako Marissa, chociaż mogło to być też Melissa. Albo Melinda. Abigail. Horacy? Hans tymczasem przedstawił mi w skrócie historię swojego życia. Dowiedziałam się, że lubi chiński rum i oprócz pierwszego ma jeszcze trzy imiona (wszystkie na literę E). Co któreś zdanie jego wypowiedzi kończyło się głośnym pomrukiem. Miał ojca Anglika, matka pracowała w firmie produkującej
wodę butelkowaną, a wszyscy ich znajomi zajmowali się organizacją pogrzebów. – Gdzie mieszkasz tu, na kampusie? – zapytał. – W wieży. – Ha! – Nie ma okien i pachnie dziczyzną. Po chwili milczenia na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech. – Masz na myśli tę wieżę? Mieszkasz w tej wieży? Skinęłam głową. – W takim razie to ty jesteś Brontë. Skinęłam głową jeszcze raz. Usta Hansa powoli rozciągnęły się w uśmiechu. – Przez lata nikt tam nie mieszkał. Mówi się tu o niej Wieża Wymierania. – Bo ktoś tam umarł? – Nie. Bo jest tak odizolowana, że nie ma tam szans na prokreację. – Jasne. – Mógłbym cię tam odwiedzić, gdybyś chciała. – Co? – No co? Przerwaliśmy, bo nagle w sali zapadła cisza. Przybyli wykładowcy. Odwróciłam się i zobaczyłam ponurą procesję ludzi w średnim wieku. Niska i przysadzista kobieta na jej czele poprowadziła pozostałych do środka. Mogłaby mieć na imię Geraldyna, a może Tomazja. Wyglądała jak typowa babcia w szlafroku. Minęło kilka minut, zanim dotarli do stołu. Gdy w końcu usiedli, stwierdziłam, że połowa miejsc pozostała pusta. Czyżby wykładowcy padli ofiarą jakiejś zarazy? Przysadzista profesor Geraldyna wygłosiła toast po łacinie i zaczęliśmy jeść. – Dlaczego oni tak poważnie wyglądają? – zwróciłam się do Hansa. – Masz przed sobą najtęższe umysły zachodniego świata. – Nie wyglądają na życzliwych. – Każdy z tutejszych nauczycieli musiał stoczyć walkę o to, aby wdrapać się na szczyt. To mało przyjemny proces. Życzliwości raczej się po nich nie spodziewaj.
Rozglądałam się dalej. W sali wypełnionej postaciami w czarnych togach każde wolne miejsce rzucało się w oczy jak luka po brakującym zębie. – Lista nieobecnych zdaje się być długa – stwierdziłam. – Pomór czy co? Hans spojrzał w tym samym kierunku. – Spożywanie kolacji w tej sali to przywilej. Można go stracić. Miałam wrażenie, że wypowiadał wcześniej to zdanie co najmniej kilkukrotnie. Zastanawiałam się, ile razy zdarzyło mu się w dzieciństwie dostać reprymendę. – A co takiego zrobili? Weszli na trawnik? Nie uzyskałam odpowiedzi. Może Hans mnie nie usłyszał. Najtęższe umysły zachodniego świata raczej nie muszą się obawiać czegoś tak przyziemnego, jak zwykła kara. Zwróciłam uwagę na to, że do nieobecnych zalicza się również mój promotor. Przypomniał mi się Kodeks Postępowania Dyscyplinarnego Starego Kolegium. Gruby zielony wolumin znalazł się w mojej skrzynce już tydzień temu. Dołączony list „zachęcał” mnie do zapoznania się z treścią kodeksu przed rozpoczęciem semestru. Nie znalazłam w nim jednak żadnych ograniczeń dotyczących kolacji w głównej sali jadalnej. Podzieliłam się tym spostrzeżeniem z Hansem. Roześmiał się. – Naprawdę przeczytałaś cały kodeks? – Nie. Próbowałam przez niego przebrnąć, ale nie dałam rady. Przede wszystkim w połowie był nadal napisany w języku staroangielskim. Poza tym tekst został wydrukowany śmiesznie małą czcionką, zupełnie jakby autor obawiał się, że na dwustu stronach nie uda mu się pomieścić wszystkich pomysłowych i arbitralnych kar grożących studentom i nauczycielom. Z przepisów, które udało mi się przeczytać (i zapamiętać), wynikało, że student usiłujący wcisnąć się do kolejki zostanie bezzwłocznie odesłany do swojego pokoju, a studenci i nauczyciele nie powinni zajmować miejsc w odległości mniejszej od ustalonej, jak również w żadnym razie nie powinni przebywać razem na osobności dłużej niż przez godzinę. Z moich obserwacji wynikało, że
większość tych zbrodni grozi „bezzwłocznym wydaleniem”. Odniosłam wrażenie, że uczelnia w przeszłości zmagała się z przeróżnymi naruszeniami i teraz próbowała powiedzieć swoim prawnikom: „Widzicie, próbowaliśmy!”. Hans i ja milczeliśmy przez dłuższą chwilę. Był bardzo przystojny (już chyba o tym wspominałam), w związku z czym nie potrafiłam znaleźć tematu do rozmowy. Polityka? Religia? Dobry dowcip? Zastanawiałam się, o czym rozmawiają przystojni ludzie. Gdzieś w trakcie drugiego dania wyratował mnie z opresji, przerywając panującą między nami ciszę. Wyjaśnił, że studiuje matematykę, ale tak naprawdę fascynuje go pisanie. Ja mu na to powiedziałam, że nie cierpię pisać. Nie dociekał dlaczego. Powiedział, że pracuje w trzech różnych miejscach i dwa razy w tygodniu gotuje i że jeśli chcę, mogę odwiedzić go we frontowej portierni (pieszczotliwie nazywanej przez niego frontiernią), gdzie również dorywczo pracuje. Zaznaczył, że nie ma tam centralnego ogrzewania i że w dachu są małe dziury, a jeśli spadnie śnieg, to nie da się tam dotrzeć – więc powinnam ciepło się ubrać i odpowiednio nastawić. Skinęłam głową. Na każdym kroku dowiadywałam się o Starym Kolegium tego samego: że to miejsce nieco przygnębiające i idealne zarazem. Powszechnie panowała tu chorobliwa obsesja na punkcie przestarzałych zwyczajów. Udzielała się ona nawet – a być może w szczególności – tym, którzy teoretycznie odnosili się do nich ze skrajną niechęcią. Pod koniec kolacji Hans powiedział: – Zauważyłem, że ciągle się w niego wpatrujesz. – W kogo? – W Jamesa Orville’a. Spojrzałam na niego zdumiona. – Co? Gdzie? On tu jest? – Nie. – Hans wskazał ręką w kierunku ściany. – To jest doktor Orville. – Co takiego? – Spojrzałam uważniej na portret wiszący nad naszymi głowami. – Myślałam, że to Ryszard III. Roześmiał się. – Byłaś blisko.
Utkwiłam wzrok w na wpół zjedzonym udku kurczaka, które mężczyzna na portrecie trzymał w dłoni. – Trochę za młody, żeby go portretować, nie sądzisz? – zagadnęłam. – W wieku dwudziestu lat został laureatem Międzynarodowej Nagrody w Dziedzinie Sztuk Pięknych i Literatury. – Nigdy o czymś takim nie słyszałam. – To bardzo poważna nagroda. – Na tyle poważna, żeby traktować go jak króla Anglii? Hans wzruszył ramionami. – To już kwestia subiektywna. – Nie rozumiem – powiedziałam. – Orville zasłużył sobie na to, żeby wieszać jego portret na ścianie, ale na miejsce przy stole już nie? Hans się zawahał. – Na to by wychodziło. Podano pudding, ale jakoś nie miałam na niego ochoty. Przeszkadzała mi świadomość, że patrzy na mnie nie Ryszard III, tylko Orville. W jego spojrzeniu dostrzegałam spokój. Wyglądał trochę tak, jakby nie mógł się zdecydować, czy powinien być dobrym władcą czy może raczej drugim Kaligulą. Bardziej wytrawny amator sztuki pewnie nie miałby problemu z rozstrzygnięciem tego dylematu. Ja tymczasem chciałam przede wszystkim zetrzeć z jego twarzy ten zuchwały uśmieszek. *** Rzecz miała miejsce wieczorem kilka dni później. Wracając z biblioteki do mojej wieży, znalazłam pod drzwiami mały pakunek. Poczułam się jak ponętna aktorka z lat czterdziestych ubiegłego wieku. Paczka była zawinięta w egzemplarz starego wydania „Hornbeam”. Gdy się do niej zbliżałam, zdawała się szeptać do mnie: „Gdzie byłaś, laleczko?”. Uznałam, że to pewnie spóźniony prezent urodzinowy od mojej matki, ale ona przecież coś mi już przysłała. Takie puchate papcie, z gatunku tych zupełnie niepraktycznych. Podniosłam przesyłkę. Nie była oklejona, więc ktoś najwyraźniej owinął ją w pośpiechu.
Na wierzchu znajdował się napis nakreślony czarnym markerem: „Proszę!”. Wniosłam paczkę do pokoju wypełnionego chłodnym powietrzem i położyłam ją na biurku. „Proszę!”. Czy należało to interpretować jako: „Proszę, kochanie” czy raczej jako: „Proszę, idiotko. To chyba twoje!”. Na paczce nie było żadnego adresu. Ani adresu odbiorcy, ani adresu nadawcy. Musiał ją więc przynieść ktoś, kto mieszkał na terenie kampusu. Gdy rozdarłam gazetę, z moich ust wydobył się cichy okrzyk. W środku znajdowała się książka. Od razu ją rozpoznałam. Nie z powodu tytułu – to była Agnes Grey – lecz z powodu plamy od tuszu nad imieniem Anne przed nazwiskiem autorki. Napis „Anne Brontë” znajdował się tuż pod wyblakłym portretem młodej kobiety, której twarz wypełniała całą okładkę. Ta książka – właśnie ten brzydki i poplamiony wolumin – stanowiła symbol mojego dzieciństwa. Kojarzył mi się z kawą po turecku i przypalonymi naleśnikami. Z Shelleyem przy dmuchanym basenie. Z cieniami niegdysiejszych przyjaciół, których przywoływałam z zakurzonego i zwilgotniałego literackiego cmentarzyska. Ta konkretna książka należała kiedyś do mojego ojca. Nie wiedziałam, co o tym myśleć. Agnes Grey. Przecież to niemożliwe! Kto niby miałby dostarczyć ją pod moje drzwi? Biblioteka ojca spłonęła wiele lat temu. Ktoś sobie ze mnie stroił żarty, choć w dość wyszukany i pokręcony sposób. Któż mógł wiedzieć, ile ta książka dla mnie znaczy, że lata temu czytaliśmy ją wspólnie z ojcem? Usiadłam. Całą moją uwagę pochłaniała teraz pani dyrektor, której oczy jakby nagle pojaśniały. Nie bardzo wiedziałam, co innego miałabym zrobić, więc złapałam za słuchawkę, wybrałam numer i wysłuchałam kolejnych dzwonków: pierwszego, drugiego, siódmego. – Claude, c’est toi? Głos mojej matki brzmiał lekko i łagodnie. Odzywał się z piwniczki z winem. W tle słychać było odgłosy przyjęcia: brzęk naczyń, śmiechy i epitety z gatunku tych życzliwych. Oczyma duszy zobaczyłam, jak cała Francja gromadzi się u mojej matki, aby spożywać ser w mieście połyskującym niczym tysiąc opali. – Cześć – powiedziałam.
– Alice? – Samantha. Na chwilę zapadła cisza. Zdziwiła się. Zwykle to ona dzwoniła do mnie, pierwszego dnia każdego miesiąca. Jej telefony były regularne jak faktury. Gdzieś w tle ktoś wybuchnął śmiechem. Potem moja matka powiedziała: – Sammy. Bonsoir! – Tak, hola! – odparłam. – Czy wysyłałaś mi może paczkę? – Możesz powtórzyć? – Paczkę? Czy wysyłałaś? – Mam nadzieję, że pasują. – Pytam o książkę. – Jaką książkę? – Nie ukradłaś kiedyś czegoś z biblioteki ojca? Na dłuższą chwilę znów zapadła cisza. – Poczekaj chwilę, przełączę się na inny aparat. Czekałam. Czekałam bardzo długo. – Już jestem – odezwał się głos z innej słuchawki. Wzięłam głęboki oddech. – Czy nie ukradłaś kiedyś czegoś z biblioteki ojca, jeszcze przed pożarem? – powtórzyłam. – Co to w ogóle za pytanie? – Odpowiedz. Muszę wiedzieć. – Nie, nie ukradłam. – Chyba sprawiłam jej przykrość. Poczułam dziwną, nie do końca namacalną satysfakcję, jakby przypadkowe pojawienie się Agnes Grey stało się pretekstem do zemsty za te wszystkie długie i nieusprawiedliwione nieobecności. Gdzieś daleko w tle pobrzmiewały naczynia. – Powiesz mi, co się dzieje? – zapytała matka, a gdy nie odpowiedziałam, dodała: – Sammy? – Nie mów tak do mnie, dobrze? Czuję się od tego jak owca. – Jak co? – Jak owca. – Posłuchaj, kochanie…
– Beeee. Zapadła cisza. Wiedziałam, że w tym momencie matka zaciska usta. Zawsze tak robiła. – Powiedz mi, co się stało? Wszystko u ciebie w porządku? Spojrzałam na Agnes Grey. – Mam halucynacje. – Może jeszcze raz się przeniosę. Pójdę do innego pokoju, żeby lepiej cię słyszeć. – Nie ma potrzeby. Muszę już kończyć. – Samantho? – Wszystko w porządku. – Ja… – Do usłyszenia! Rozłączyłam się. Otworzyłam tę figlarną Agnes Grey. Czułam się trochę tak, jakby leżało przede mną martwe ciało. To był egzemplarz mojego ojca. Zamiast podkreślać najważniejsze albo szczególnie udane zdania, ojciec miał w zwyczaju zapisywać komentarze w stylu: Proszę!, O, tu!, Jest! Przeczytałam pierwsze zdanie: „Każda prawdziwa historia kryje w sobie jakąś naukę. Jednak zdarzają się takie, w których ów klejnot niełatwo jest odnaleźć, a gdy nam się to wreszcie udaje, nasze znalezisko okazuje się być rozmiarów doprawdy błahych: niczym skurczone jądro orzecha stanowiące marną nagrodę za wysiłek włożony w rozłupanie chroniącej je skorupki”5. Rany! Zdążyłam już zapomnieć, jak bardzo nie lubię tej książki. Z rozpaczą uniosłam wzrok w stronę Guwernantki, która wisiała na ścianie i obserwowała mnie jak szpieg. Pomóż mi, pomyślałam. Ona jednak była zbyt pochłonięta losem topielicy. Jak ktoś raz zostanie guwernantką, to pozostaje nią już na zawsze. Ona również trzymała w dłoni książkę. Czyżby też tonęła za sprawą Agnes Grey? Spojrzałam na wolumin, który miałam w rękach. Czy to mógł być mój spadek? Czy ta osławiona spuścizna po moim ojcu to wydany w 1997 roku nakładem Penguina egzemplarz powieści, która przez lata stała na półce? Mój oddech przyspieszył, spłycił się. Czułam się trochę jak pacjent, który po okresie amnezji zaczyna odzyskiwać pamięć – i wcale
nie jest mu z tego powodu do śmiechu. Cała moja niegdysiejsza wiedza na temat sióstr Brontë spadła na mnie jak śmiercionośna lawina. Ich duchy wstawały z niespokojnej ziemi. Niemal słyszałam, jak dopytują, dlaczego na tak długo o nich zapomniałam. Wpatrując się w Agnes Grey, zaczęłam przywoływać z pamięci rzeczy, o których wolałabym zapomnieć: obłąkaną kobietę ze strychu, Grację Poole, pożar parafii, Thorp Green. Owszem, owszem, Thorp Green. O, rany! Lata całe nie myślałam o tym miejscu. Po raz drugi tego wieczoru sięgnęłam po telefon. Blanche Howard podkreślała, że o spadku powinnyśmy porozmawiać jak najszybciej. Nie spodziewałam się jednak, że jeśli będę się ociągać, na progu moich drzwi pojawi się książka. Nie miałam innego wyjścia. Musiałam w końcu umówić się na wizytę w banku. 3 Cytat ze sztuki W. Shakespeare’a Król Lear w przekładzie Stanisława Barańczaka (przyp. tłum.). 4 P.B. Shelley, Prometeusz wyzwolony, tłum. Leszek Elektrowicz, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1982, s. 95 (przyp. tłum.). 5 A. Brontë, Agnes Grey, tłum. Magdalena Hume, Wydawnictwo MG, Warszawa 2012, s. 7 (przyp. tłum.).
Rozdział 4 Agnes Grey to niewątpliwie najnudniejsza książka, jaka kiedykolwiek powstała. Opowiada historię niewiarygodnie mdłej dziewiętnastowiecznej guwernantki (Agnes), która na dwustu stronach rozwodzi się nad tym, jak to jest być niewiarygodnie mdłą dziewiętnastowieczną guwernantką. Sama fabuła, porażająco nudna, w mało zakamuflowany sposób opisuje życie samej Anne Brontë w raczej mało spektakularnym okresie − krótko po jej dwudziestych urodzinach. Jako córka szacownych, ale mało zamożnych rodziców Agnes obejmuje posadę guwernantki w domu łudząco podobnym do tego, w którym pracowała sama Anne. Tam poznaje rzeszę bardzo przyzwoicie ubranych czarnych charakterów. Są to frywolni materialiści z upodobaniem do satyry. Z jakiegoś powodu Agnes – a więc drogą dedukcji również Anne – nie udaje się jednak zawrzeć w swojej relacji żadnych ciętych komentarzy na temat tej rzeczywistości społecznej, w związku z czym samej powieści daleko do Dumy i uprzedzenia. Po zakończeniu lektury czytelnik odczuwa skrajny niedosyt i rozczarowanie, że Anne Brontë zmarnowała szansę na stworzenie wielkiego dzieła. Powieść przedstawia kobietę, której nie wolno wyrazić własnego zdania – i została napisana przez kobietę, której nie wolno było wyrazić własnego zdania. Od początku brakowało jej swobody. Współcześni krytycy nie robili autorce wyrzutów z tego powodu. Agnes dobrze się wpisywała we wzorzec młodej damy. Była cnotliwa, słaba i potulna. W przeciwieństwie do innych powieści napisanych przez siostry Brontë ta wywołała względnie niewiele kontrowersji. „Jest zdecydowanie przyjemniejsza niż Wichrowe Wzgórza Emily Brontë”, pisał jeden z recenzentów, podkreślając jednocześnie, że „nie pozostawia nieprzyjemnego wrażenia – ktoś wręcz mógłby rzec, że w ogóle wrażenia nie robi”. Biedna Anne. Swego czasu zdarzało mi się myśleć o sobie jako o jej kolejnym wcieleniu, podobnie jak ona żyłam bowiem w przytłaczającym cieniu starszych i bardziej znanych pisarzy. „Dziwne stworzonko”, tak mówiła o swojej młodszej siostrze Charlotte. George
Smith, wydawca sióstr Brontë, określił Anne jako „łagodną i spokojną, raczej pokorną osobę”. Twierdził, że w jej zachowaniu „widać dziwną potrzebę bezpieczeństwa i zachęty, której jakby stale się domaga, wywołując w ludziach współczucie”. Miałam osiem, może dziewięć lat, gdy ojciec po raz pierwszy usiadł ze mną do lektury Agnes Grey. Wszystkie książki sióstr Brontë traktował jak prywatne dzienniki, niezrozumiałe dla reszty świata. Zaczęliśmy akurat od Agnes Grey, ponieważ zdaniem ojca była to najbardziej „zakodowana” z powieści sióstr. Potem przeszliśmy do Wichrowych Wzgórz, które były rzekomo najbardziej „dosłowne”, w dalszej kolejności zajęliśmy się natomiast Dziwnymi losami Jane Eyre − jako książką najbardziej „niesprawiedliwą”. Dopiero potem ojciec stwierdził, że możemy zajrzeć do Lokatorki Wildfell Hall. Jego zdaniem zrozumienie tej książki wymagało uprzedniej lektury trzech pozostałych. „Jesteś gotowa?”, pytał. „Jesteś na nie gotowa?”. Mój ojciec nie miał formalnego przygotowania pedagogicznego. Nie realizował też żadnego konkretnego programu. Sam nigdy nie skończył studiów, co w moim przekonaniu wynikało po prostu z autentycznego braku zainteresowania. Żywił szczerą niechęć do współczesnej edukacji i jej pobłażliwych metod. Twierdził, że nauczyciele powinni stosować połączenie metody sokratejskiej i podstawowego szkolenia wojskowego. Zdołał stworzyć dla mnie namiastkę szkoły. Za biurko służył nam kuchenny stół, a zamiast wskaźnika ojciec posługiwał się bagietką. Jeśli na zorganizowanym przez niego ustnym egzaminie uzyskałam mniej niż osiemdziesiąt pięć procent punktów, kazał mi wyjść na dwór i grać w piłkę nożną. Zgodnie z filozofią ojca książki stanowiły coś więcej niż tylko bodziec rozwijający wyobraźnię czytelnika. Jego zdaniem zawierały konkretne wskazówki, mapy i wytyczne niezbędne do prawidłowego odczytania zawartej w nich treści. Mówiąc o wskazówkach, nie miał jednak na myśli ani metafor, ani symboli. Miał na myśli konkretne wskazówki. Dla mnie każda książka była jak mapa prowadząca do skarbu. Twierdził, że dobra książka pozostawia po sobie uważnemu czytelnikowi przydatną pamiątkę. Wystarczy tylko nauczyć się dostrzegać to, co się ma przed nosem. (Dobrze pamiętam te słowa, bo
powtarzał je z wielkim upodobaniem). Nasze lekcje na temat Agnes Grey mocno zapadły mi w pamięć. Ojciec wyjaśniał, że w tej książce warto przeczytać tylko tytuły rozdziałów. – Wyrecytuj mi je – powiedział. – Po co? – dociekałam. – Odczytaj je na głos, to się przekonasz. Siedzieliśmy przy kuchennym stole. Otworzyłam książkę na spisie treści. Ktoś (pewnie ja) poplamił kiedyś przeciwległą stronę czymś czerwonym i lepkim, może keczupem. Przeczytałam na głos tytuły rozdziałów: – Rozdział pierwszy: Plebania. Rozdział drugi: Pierwsze lekcje w sztuce kształcenia. Rozdział trzeci: Kilka następnych lekcji... – Już rozumiesz, o co chodzi… – przerwał mi ojciec. – Nie, nie rozumiem – powiedziałam. – Lekcje. Nie rozumiesz? – Słucham, co takiego? – To są lekcje? – Ale co? – No właśnie. Widzimy to tak samo? – W przenośni? – Dosłownie. – Słucham? – Świetnie! Dyskusja w tym stylu toczyła się przez cały dzień. „Kilka następnych lekcji. Rozumiesz to, Sam? Rozumiesz? Po co ona to napisała?”. Teraz po latach wydawało mi się, że zrozumiałam. Ta pozorna mdłość i układność Anne była z jej strony celowym zabiegiem. Bohaterka pracowała jako guwernantka. Nawet w dziewiętnastym wieku trudno o mniej wpływowe zajęcie dla kobiety. Tymczasem za sprawą tej powieści Anne zapewnia wieczne życie Agnes, która doniosłym, zdecydowanym i brzmiącym głosem przemawia w imieniu najmniej znaczących postaci. Blisko sto siedemdziesiąt lat później Agnes – a za jej sprawą także Anne – jako jedyna pozostała przy życiu
guwernantka może rzucać innym polecenia. Pierwsza lekcja. Kilka następnych lekcji. Stała się nauczycielką, której nie liczy się lat. Rola wiecznych uczniów przypada zaś jej czytelnikom. Pierwsza lekcja z pierwszej strony brzmi: „Każda prawdziwa historia kryje w sobie jakąś naukę. Jednak zdarzają się takie, w których ów klejnot niełatwo jest odnaleźć, a gdy nam się to wreszcie udaje, nasze znalezisko okazuje się być rozmiarów doprawdy błahych: niczym skurczone jądro orzecha stanowiące marną nagrodę za wysiłek włożony w rozłupanie chroniącej je skorupki. Czy podobnie będzie w przypadku mojej historii, niepodobna powiedzieć; choć nieraz myślę, że niektórym może ona przynieść jakiś pożytek, a innym dostarczyć przyjemności. Jednak w tej kwestii osąd pozostawiam światu”6. Ciekawy sposób, żeby zacząć książkę. Pewnie właśnie dlatego mój ojciec zanotował na marginesie: „CIEKAWE”. Anne na wstępie nazywa fikcyjną opowieść prawdą. Normalnie nie przypisywałabym słów Agnes autorce, ale ta książka to naprawdę jedna z najsłabiej zakamuflowanych autobiografii, jakie kiedykolwiek czytałam. Ta „prawdziwa” historia Agnes to w wielu aspektach historia Anne. Autorka chowa się za swoją bohaterką, ponieważ bardzo chce wyrzucić z siebie coś ważnego, a nie może przy tym ujawnić swoich prawdziwych intencji. Może jedynie prosić odbiorcę, aby czytał powieść uważnie. Dlatego właśnie odbieramy „nauki”, które pomagają nam odkryć trudno dostępny „klejnot”. Co takiego Anne ukryła w swoim tekście? Czy mój ojciec znał odpowiedź na pytanie, czy też zamykał się za drzwiami swojego gabinetu, aby ją odnaleźć? Jak każdy dobry nauczyciel Anne musiała wiedzieć, że odkrycia mają wartość tylko wtedy, gdy dokonuje się ich samodzielnie. Powieść kończyła się okrutnym żartem: „Dobrze więc, sądzę, że dość już powiedziałam”7. Ha! *** W następnym tygodniu dostałam e-mail od Jamesa Orville’a. Nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić, że korzysta z najnowszych technologii. Tak samo trudno byłoby mi uwierzyć, gdyby Odyseusz rozgryzł Google Maps.
Do: „Samantha J. Whipple”
[email protected] Od: „James Timothy Orville”
[email protected] Temat: Konieczne zmiany Pani Samantho! Na wstępie napiszę, że podobał mi się Pani esej na temat Raju utraconego. Ciągle jednak mam zastrzeżenia do budowy Pani zdań. Czy uczestniczyła Pani w zajęciach z zakresu twórczego pisania? Przypuszczam, że taki kurs mógłby uwolnić Pani teksty prozatorskie od banału. Pozdrawiam serdecznie, O Do: „James Timothy Orville”
[email protected] Od: „Samantha J. Whipple”
[email protected] Temat: RE: Konieczne zmiany Panie O! Przykro mi, że budowa moich zdań się Panu nie podoba. Czy może brał Pan pod uwagę taką mianowicie ewentualność, że należałoby je czytać na głos, i to z rosyjskim akcentem? Moim zdaniem to zwykle pomaga. Chodziłam już na zajęcia z twórczego pisania. Zdecydowanie mi się nie podobają. Pozdrawiam Samantha Do: „Samantha J. Whipple”
[email protected] Od: „James Timothy Orville”
[email protected] Temat: RE: RE: Konieczne zmiany Zważywszy na historię Pani rodziny, dziwi mnie, że nie lubi Pani
pisać. Chciałbym, aby oprócz normalnego zadania na przyszły tydzień przeczytała Pani również to, co siostry Brontë pisały jako małe dzieci. Znajdzie Pani te teksty w bibliotece pod hasłem „Brontë juwenilia”. Czytała Pani może The Chronicles of Angria? Albo The Tales of Gondal? Spodziewam się, że zapoznanie się ze strumieniem świadomości pomoże Pani uciszyć głos wewnętrznego krytyka. Nie udało mi się wymyślić żadnej grzecznej riposty, więc postanowiłam nie odpowiadać na tę wiadomość. Mój wewnętrzny krytyk rósł w siłę za sprawą jednego tylko czynnika – który nazywał się James Orville. Nic tak skutecznie nie tłamsi kreatywności jak zmarszczone czoło Brytyjczyka. I tak, owszem, czytałam młodzieńcze dzieła rodzeństwa Brontë. W całości. Dzieci rodziny Brontë podejmowały pierwsze próby literackie w bardzo młodym wieku, jeszcze zanim udało im się zdobyć zasób słownictwa niezbędny do pełniejszego wyrażania własnych myśli. Już w dzieciństwie czytałam te teksty wielokrotnie, od deski do deski. Sama nie miałam braci ani sióstr, więc w marzeniach przenosiłam się do mrocznego salonu rodziny Brontë i udawałam, że towarzyszę jej członkom w burzowe wieczory, że doświadczam całego tego chaosu i wybuchów złości towarzyszących powstawaniu pierwszych tekstów młodych pisarzy. W tych wyobrażeniach zawsze zajmowałam miejsce obok Anne, po wschodniej stronie stołu. Emily siedziała po mojej prawej stronie. Przed nami znajdował się pusty arkusz pergaminu – ponieważ jak się weszło do domu rodziny Brontë, to zawsze stawało się przed pustym arkuszem pergaminu. Od czasu do czasu Branwell albo Charlotte zajmowali miejsce przy kominku i recytowali swoje najnowsze arcydzieła. Branwella nigdy nie lubiłam. Był arogancki i napuszony, stale miał coś do powiedzenia i był na zabój zakochany w sobie. To był ten typ chłopaka, który w szkole średniej nie potrafi wykrzesać z siebie nawet odrobiny życzliwości. Wiódł żywot młodego mężczyzny w świecie, który istniał dla młodych mężczyzn. Dwunastoletnia Charlotte była w mojej wizji niską, raczej korpulentną dziewczynką, kłótliwą jak młoda przedstawicielka rodu wikingów. Tych dwoje często
odgrywało razem najnowsze przygody z Angrii, czyli świata powołanego mocą ich wspólnej wyobraźni – zdominowanego przez zawadiackich awanturników i polityczne intrygi rozpustnego Lorda Northangerlanda. Emily, Anne i ja siedziałyśmy przy stole z minami bez wyrazu, cierpliwie śledząc przebieg najnowszej odsłony przedstawienia. Wiedziałam, dlaczego Orville polecał mi przeczytać The Chronicles of Angria. Proza tworzona przez Charlotte i Branwella była dzika, pełna pasji, wolna od wszelkich ograniczeń. Stanowiła najdoskonalszy możliwy owoc pracy wyobraźni, w idealny sposób przeniesionej na papier za sprawą dwóch niczym nieskażonych mózgów. Historycy, którzy odkryli The Chronicles of Angria, uznali ten świat stworzony przez Charlotte i Branwella za słodki i zabawny. Z gramatycznego punktu widzenia ich przerażał, widzieli w nim jednak piękną formę dziecięcej twórczości. Orville pewnie się z nimi zgadzał, ja jednak zapatrywałam się na to inaczej. Każdy, kto miałby okazję spędzić trochę czasu w tamtym mrocznym salonie ze mną i pozostałymi dziewczętami, mógłby na własne oczy zobaczyć, z jak szczerą niechęcią Anne i Emily odnosiły się do twórczości przemądrzałego starszego rodzeństwa. Każdy mógłby wówczas zauważyć, że Anne i Emily codziennie po północy znikają gdzieś, by budować własną krainę wyobraźni. W łóżku, pod kołdrą, wymieniały się każdego dnia nowinkami z Gondalu, wspaniałego świata pojedynkujących się smoków, zniszczonych zamków, nawiedzonych domów, labiryntów, omenów, czarnych charakterów, klątw i zaklęć. Kraina wyobraźni zwana Gondal była dumą i radością Emily w większym stopniu niż poezja, którą miała tworzyć w przyszłości – nawet w większym stopniu niż Wichrowe Wzgórza. Minęło wiele miesięcy, zanim Branwell i Charlotte dowiedzieli się o jej istnieniu. Gdy w końcu do tego doszło, zaczęły się problemy. Cokolwiek historycy (czy też Orville) twierdzą na ten temat, ja doskonale wiedziałam, że Angria i Gondal nie są jedynie niewinnymi wytworami dziecięcej wyobraźni. Każda z tych krain była mocarstwem stworzonym z myślą o konfrontacji, a wszelkie dziwactwa powstawały w nich wyłącznie po to, aby w tej rywalizacji zwyciężyć. To było starcie, w którym Charlotte i Branwell mierzyli się z Emily i Anne. Czyja
fantazja okaże się ciekawsza? Kto ma lepiej ukształtowanych bohaterów, kto stworzy bardziej porywające, bardziej niesamowite opowieści? To była wojna między wyobraźniami, która trwała znacznie dłużej, niż którekolwiek z rodzeństwa mogło pierwotnie przypuszczać. Angria i Gondal legły u podstaw zasadniczego, choć skrywanego konfliktu obecnego w życiu rodziny Brontë. Które z dzieci okaże się najlepsze? Początkowo prym wiódł Branwell − dopóki nie wszedł w trzecią dekadę swojego życia i nie utopił talentu w alkoholu. Druga w kolejce była Emily, która jednak szybko straciła kontakt z rzeczywistością i chętniej żyła w świecie własnej wyobraźni niż w tym doczesnym. Pozostały już tylko Charlotte i Anne. Córka wikingów w starciu z Nikim. Komu uda się osiągnąć więcej? Która z nich – Anne czy Charlotte – zapewni rodzinie nieśmiertelność? Czy małe nieśmiałe dziecko w ogóle ma szanse mierzyć się z Wielką Charlotte? Rywalizacja między Anne i Charlotte toczyła się w milczeniu przez całe ich życie, stanowiąc ich najpilniej strzeżony sekret. Kiedyś próbowałam wytłumaczyć to wszystko matce, ale w pewnym momencie zrezygnowałam, bo dotarło do mnie, że moja bliska przyjaźń z nieżyjącymi krewnymi ojca napawa ją przerażeniem. Przyjechała wkrótce po pogrzebie, żeby zamieszkać ze mną w tej połowie domu, która ocalała z płomieni. Pewnie uznała, że odchodzę od zmysłów, jak wcześniej mój ojciec. Powiedziała: „Tacy wyobrażeni przyjaciele to nic dobrego, Samantho. To naprawdę nic dobrego”. Pewnie w jej odczuciu za bardzo upodabniałam się do ojca. Ona nie potrafiła znieść we mnie niczego, co przypominało jej o nim. W moim ojcu widziała coś radioaktywnego, co wybuchło i skaziło ludzi z jego otoczenia. Jako istota znajdująca się najbliżej, przyjęłam największy ładunek toksyczny. Trzeba jej oddać, że te obawy nie były całkiem bezzasadne. Krążyłam czasem godzinami po zniszczonej bibliotece ojca zupełnie jak oszalały tygrys zamknięty w klatce, który zawsze podąża dokładnie tą samą ścieżką. Z pożaru ocalał tylko odręczny napis na drzwiach biblioteki, który teraz głosił: „Jeśli będziesz wystarczająco ostrożny, nic złego ani dobrego nigdy”. Najwyraźniej ogień postanowił wymazać słowa „ci się nie przydarzy”. To był kilkumiesięczny okres, w którym zaczęłam pisać własne
teksty. Pewnie dałoby się to podciągnąć pod „twórcze pisanie”, o którym mówił Orville. Co wieczór tworzyłam nową opowieść, którą potem przedstawiałam matce. Zawsze sprowadzało się to do tego, że znajduję się w salonie rodziny Brontë i rozmawiam z Emily o roślinach, psach albo rozpustnym lordzie Northangerlandzie. Matka nagradzała moje występy oklaskami, a potem pytała, czy aby na pewno nie chcę zostać lekarzem. Rozumiałam, o co jej chodzi. To nie były dobre opowiadania. Nie miały szczególnie rozbudowanej fabuły, a poza tym – jak na poważną literaturę przystało – zawsze kończyły się śmiercią wszystkich bohaterów. Matka zaczęła się martwić. Im więcej pisałam, tym pewnie bardziej się obawiała, że w końcu zapiję się na śmierć i podpalę dom. Miałam do niej żal, że mi nie ufa. Od czasu do czasu celowo udawałam tiki nerwowe twarzy, żeby wyprowadzić ją z równowagi. Gdy teraz o tym myślę, stwierdzam, że pewnie należało się wykazać większą wrażliwością. Miała wtedy tylko trzydzieści siedem lat. Zdarzało mi się zastać ją nad dmuchanym basenem z podwiniętymi nogawkami dżinsów śpiewającą piosenki The Carpenters. Nie zdawałam sobie sprawy, jak strasznie jest jej smutno – a to dlatego, że kategoria „strasznie smutno” wydawała mi się moja na wyłączność. Jednego wieczoru siedziałam w jej wannie, a ona myła zęby. Miała na sobie bawełnianą nocną koszulę do kostek i szare skarpetki. W tle leciało We’ve Only Just Begun, najbardziej przygnębiająca piosenka, jaką znam. Jedna z tych, które wykorzystuje się jako tło muzyczne do prezentacji wspomnień po zmarłym i na dźwięk których człowiek od razu czuje się wdzięczny, że żyje – a jednocześnie dobitnie uświadamia sobie, że Karen Carpenter była anorektyczką i zmarła na atak serca w wieku trzydziestu dwóch lat. Czytałam jej właśnie moje najnowsze opowiadanie zatytułowane „Życie boli, droga matko”. Przerwała mi, jeszcze zanim zdążyłam dobrnąć do punktu kulminacyjnego: – Przestań. Proszę cię, przestań. – Odrobina pasty do zębów z jej ust wylądowała na lustrze. – Ale ja… – Przestań, do cholery! Zrozumiano?! – Straciła cierpliwość. – Gadasz jak zamachowiec samobójca.
Nigdy więcej o tym nie rozmawiałyśmy. Wkrótce potem przeniosłam się do szkoły z internatem, a moja matka pojechała do Francji. Jedna z nas bardzo chciała jak najszybciej wydorośleć, druga starała się zachować młodość. Przestałam pisać. Udawałam, że mam pretensje do matki, jednak tak naprawdę czułam ulgę. W głębi duszy wiedziałam, że brakuje mi talentu. Wiedziałam to tak samo, jak goście na przyjęciu weselnym często wiedzą, że młoda para nie wytrzyma razem nawet roku. Nie potrafiłam napisać nic, co nie miałoby autobiograficznego charakteru. Choćbym nie wiem jak się starała, główna bohaterka zawsze okazywała się wysoką brunetką, która skrycie marzy o tym, aby być kimś innym, niż jest. Nawet jeśli teoretycznie przedstawiałam bohaterkę jako niską blondynkę, to tak naprawdę ona i tak była wysoką brunetką. Czytałam wcześniej Nabokova, czytałam Miltona. Zachwycałam się tym, że potrafią kreślić postaci, które nie mają z nimi samymi absolutnie nic wspólnego. Czyżby przemawiał przez nich geniusz, którego reszta nas, nieudaczników, nie dostępuje? A może nawet w tych najbardziej niecodziennych postaciach dałoby się dopatrzyć czegoś, co zostało odziedziczone po autorze? Mój ojciec twierdził, że każdy bohater nosi w sobie coś ze swojego twórcy – i że czasem w związku z tym autor musi zaakceptować coś, czego w sobie wcześniej nie dostrzegał, i że to po prostu wymaga odwagi. W moim przypadku brak talentu literackiego stanowił nie tyle źródło rozczarowania, ile przyczynek do prawdziwej tragedii. Problem polegał na tym, że mój ojciec spoczął w grobie, a ja nie byłam w stanie wydostać go stamtąd mocą słowa pisanego. Nie potrafiłam znaleźć w sobie odpowiednio głębokich słów, aby powiedzieć coś na temat poniesionej straty, jego życia czy choćby związku między jednym a drugim. Jego śmierć nie miała w sobie nic pięknego, a ja nie potrafiłam udawać, że potrafię coś takiego dostrzec. Z drugiej strony, wiedziałam, że powinna się ona stać motywem dla sztuki, w przeciwnym bowiem razie nie zostanie odpowiednio uhonorowana. Pozostanie banalna i bezużyteczna, odejdzie w niepamięć. Irytowała mnie świadomość, że jego śmierć mogłaby pójść na marne. Zaczęłam z niechęcią myśleć o absolutnie wszystkich pisarzach, którzy kiedykolwiek chodzili po
ziemi. Hemingway, Roth, Poe, García Márquez. Homer też mnie denerwował, bo Odyseja była taka długa – i taka dobra. Ci wszyscy twórcy potrafili odnaleźć coś pięknego i uniwersalnego nawet w największych tragediach. Potrafili spojrzeć na akt porzucenia i dostrzec w nim trwałą formę więzi. Ze szczególną niechęcią zaczęłam się odnosić do kobiet pisarek. Burney, Austen, Browning, Shelley, Eliot, Woolf. Brontë, Brontë i Brontë. Odkryłam w sobie przerażająco szczerą niechęć wobec moich dawnych przyjaciółek − Emily, Anne i Charlotte. One miały talent, a oprócz tego wykazywały się odwagą, czyli cechą, którą podziwiałam w ludziach ponad wszystko, a której nie potrafiłam odnaleźć w sobie. W świecie, w którym dorastały, nie było miejsca dla kobiet pisarek, a mimo to wbrew wszelkim przeciwnościom losu tworzyły kolejne płomienne powieści. Mnie tymczasem się nie udawało, mimo że okoliczności mi sprzyjały. Żyłam w świecie, o którym Virginia Wolf nie marzyła nawet w swoich najbardziej szalonych feministycznych snach. Miałam własny pokój. Nie słyszałam na każdym kroku: Chcesz pisać? A cóż niby dobrego mogłoby z tego wyniknąć? Mnie świat mówił raczej: Pisz, jeśli chcesz. Mnie to jest zupełnie obojętne. Mimo wszystko nie potrafiłam wykrzesać z siebie nic wartościowego. Miałam pełną swobodę wyrażania swoich myśli, nie miałam jednak nic do powiedzenia. Nie potrafiłam korzystać z owoców intelektualnej emancypacji, o którą moje dalekie krewne walczyły z tak wielkim zaangażowaniem. Przyjęłam dar wolności, który przekazały mi Virginia Woolf, Charlotte Brontë i Mary Wollstonecraft – tylko po to, by im go zwrócić. Wiedziałam, że nigdy nie zostanie mi to wybaczone. *** Z Blanche Howard z British National Bank spotkałam się w chłodną listopadową sobotę w obskurnej kawiarni, która wyglądała trochę tak, jakby nikt jej nie remontował po bombardowaniach z okresu drugiej wojny światowej. Blanche się przedstawiła, po czym wymieniłyśmy kilka uprzejmych zdań na temat zachmurzenia w Anglii. Jej zdaniem nadchodziła surowa zima. Twarz miała bladą jak podbrzusze
rekina. Usiadłyśmy, a ona położyła na stole stare, wyblakłe pudełko po butach, którego rogi zostały zaklejone pomarańczową taśmą do pakowania. Wpatrywałam się w to pudełko, a ono wpatrywało się we mnie. Serce zaczęło mi walić jak młotem i przez chwilę myślałam, że zaraz wyskoczy z mojej piersi. Czyżby to miał być mój spadek? Przecież to niemożliwe. Blanche zamówiła kawę. Patrzyła przed siebie obojętnie, jak zamyślony gimnazjalista. – Proszę mi wybaczyć to pytanie – odezwała się nagle – ale czy pani ojciec wiedział, że umrze? – Nie sądzę, aby ktokolwiek planował dla siebie taką śmierć – odparłam. – Nie, oczywiście, że nie – zaprzeczyła bez cienia skruchy. Mówiła wysokim i dźwięcznym głosem, który brzmiał dokładnie tak samo jak przez telefon. Tak samo pewnie brzmiałyby sadzonki roślin, gdyby potrafiły mówić. – Pytam dlatego, że przyjechał do Anglii zaledwie miesiąc przed śmiercią – wyjaśniła. – Odwiedził Oksford, a potem pojawił się u nas. Wyjaśnił, że życzy sobie, aby jego spuścizna trafiła bezpośrednio w pani ręce, ale dopiero po tym, jak przybędzie pani do Oksfordu. Testament napisał odręcznie. Wiedziała pani o tym? Naprawdę bardzo trudno go odczytać. Czy chce go pani zobaczyć? – Niekoniecznie. – Mam go przy sobie. − Zanim zdążyłam ją powstrzymać, sięgnęła do torebki i wydobyła zalaminowaną kartkę papieru. Podała mi ją. Tak, owszem, to było nieczytelne pismo mojego ojca. Każde jego „f” przypominało niestarannie zapisany klucz wiolinowy, a małe „a” występowały bez góry. Ojciec nie pozostawił na kartce ani milimetra wolnego miejsca, całość przedstawiała się więc trochę jak solidna porcja czarnego spaghetti. Tu i ówdzie dostrzegłam swoje imię, jednak nie potrafiłam odnaleźć w tym tekście pełnych zdań. Spojrzałam na Blanche. Wzięła głęboki oddech, po czym wyrzuciła z siebie: – Teraz już pani rozumie, na czym polega mój problem. – Rozumiem, na czym polega pani problem. – Nie do końca wiem, czy to faktycznie miał być testament czy
jednak wiersz – przyznała. – A może dla pani ojca to jedno i to samo? Otrzymaliśmy od niego tylko kilka konkretnych wytycznych. Udało nam się jedynie ustalić, co, jak sama pani widzi, wymagało niemałego wysiłku, że jeśli cokolwiek mu się stanie, ten oto spadek ma trafić w pani ręce, ale tylko pod warunkiem, że będzie pani studiować na Oksfordzie. Skąd wiedział, że przyjedzie pani do Oksfordu? I dlaczego podejrzewał, że nie będzie mógł dać pani tego osobiście, ponieważ nie będzie go już wtedy wśród żywych? Nie odpowiedziałam. Nie potrafiłam rozstrzygnąć, czy pyta mnie o to, ponieważ potrzebuje tej informacji, czy też po prostu chce zaspokoić własną ciekawość. Nie miałam zielonego pojęcia, dlaczego mój ojciec zakładał, że podejmę studia na Oksfordzie. Nie wiedziałam też, że przyjechał tu przed śmiercią. Podano nam kawę, ale Blanche nie wzięła ani jednego łyka. Po prostu trzymała w dłoniach kubek i dmuchała na jego zawartość. – O czym pani teraz myśli? – zapytała. – Nie wiem – odparłam. – Zawsze twierdził, że Stare Kolegium to ostatnie miejsce, gdzie ciągle jeszcze można czytać z murów. – Cóż to miało znaczyć? – Nie mam pojęcia. Blanche westchnęła. – Domyślam się, że pani ojciec był człowiekiem pełnym tajemnic. – Z tego słynął. Przyłożyła usta do kubka i wzięła pretensjonalnie malutki łyczek. Odłożyłam testament ojca i poprawiłam szalik, który miałam owinięty wokół szyi niczym pętlę. Wspominałam liczne rozmowy, które odbyłam z nim na temat studiów. Raz rozmawialiśmy o tym, siedząc u niego w pracowni. Jedno z nas jadło twarożek, a drugie popijało whisky. Nagle on utkwił we mnie nieco mętny wzrok i powiedział, żebym usiadła (chociaż już siedziałam). Wyjaśnił, że tradycyjna angielska edukacja to ostatni promyk nadziei w świecie zdemontowanym przez rozmiękłe amerykańskie instytucje. „Umysł w pełni wykorzystuje swój potencjał tylko w warunkach konfliktu”, powiedział. „Tak samo jak odwaga może rozwinąć skrzydła tylko w obliczu konieczności”. Szkoła z internatem, którą wybrała dla mnie matka, na pewno by mu się nie spodobała.
Blanston Academy wypuszczała w świat delikatnych i wrażliwych mięczaków, takich jak – aż strach pomyśleć! – ja. Spojrzałam na Blanche. – O żadnej innej uczelni nigdy mi nie wspominał. Pewnie zawsze miałam tę myśl gdzieś z tyłu głowy. – A czy on studiował na Oksfordzie? – On w ogóle nie studiował. – Ale na pewno trochę się orientował w świecie akademickim. Wzruszyłam ramionami. – Być może. Blanche wyjęła z torebki notes, a wraz z nim plastikowy woreczek w połowie wypełniony małymi czekoladkami. – Widzi pani podpis na dole strony? – zapytała – Tak, właśnie tam. Pani ojciec podpisywał testament przy udziale świadka, zgodnie z obowiązującymi przepisami. Świadkiem była niejaka – Blanche wyjęła okulary i zajrzała do notatek – pani Rebecca Smith. To dla pani… Zmarszczyłam brwi. – Moja była nauczycielka matematyki. – Ach, tak. Była nauczycielka matematyki. Zapisała sobie coś w notesie. Rebecca Smith. To nazwisko nie funkcjonowało w mojej świadomości od wielu lat i wcale mi go nie brakowało. Jego dźwięk przenosił mnie z powrotem do miejsca, które źle pachniało i źle mi się kojarzyło. Blanche chyba spodziewała się wyjaśnienia, więc powiedziałam: – Rebecca przychodziła w środy i w niedziele. – Rozumiem. Nie można jej już zastać pod adresem, który podał pani ojciec. Z naszych ustaleń wynika zresztą, że pod tym adresem nigdy nie mieszkała żadna Rebecca Smith. Wie pani, gdzie ona obecnie przebywa? – Nie żyje. Blanche uniosła brwi. – Jak to nie żyje? – No… tak całkiem. Nie żyje. Brwi Blanche zbliżyły się do siebie. – Przepraszam. – Odczekała stosowną chwilę, a potem zapytała:
– Czy rozmowa o niej sprawia pani przykrość? − Postawiłam na chwilę wymownej ciszy. Mój ojciec uwielbiał Rebeccę. Z leżącego przed nią woreczka Blanche wybrała bardzo konkretną czekoladkę. Wyciągnęła po nią palec wskazujący i kciuk, które w tej konfiguracji wyglądały jak metalowy przyrząd stosowany w ekskluzywnych restauracjach. Poczęstowała mnie, ale pokręciłam głową. Blanche wrzuciła sobie czekoladkę do ust, jakby połykała tabletkę przeciwbólową. – Być może zainteresuje panią, co zostawił dla pani ojciec – powiedziała, wskazując na pudełko po butach. Z trudem przełknęłam ślinę. – Owszem, bardzo mnie to interesuje. – Zanim je pani otworzy, chciałabym o coś zapytać. – Proszę bardzo. – Jeśli przeczyta się jego testament uważnie albo po prostu w ogóle się go przeczyta, można dojść do wniosku, że pani ojciec podjął daleko idące starania, żeby zawartość tego pudełka pozostała tajemnicą i żeby zostało pani doręczone do rąk własnych. Nie chciał, żeby się pani po prostu na nie natknęła. Rozumie pani? Na sam koniec zapisał jeszcze jedną uwagę… O, tutaj… Ten przypis, zanotowany najwyraźniej w dużym pośpiechu. Spojrzałam w miejsce, które mi wskazała. Miała rację. Po prawej stronie kartki znajdował się wykrzywiony gryzmoł. Wyglądał trochę jak uwaga redaktora, który dopatrzył się brakującego zdania. – Nie potrafię tego odczytać – powiedziałam. – Wydaje mi się, że tu jest napisane: „Tylko żeby John tego nie dostał”. – Blanche uniosła na mnie wzrok. – Czy pani coś z tego rozumie? – John Booker? – zastanowiłam się głośno. Jej oczy nagle rozbłysły. – Zna go pani? Kto to jest? – Kiedyś wykładał w Cambridge. Teraz prowadzi muzeum rodziny Brontë w ich dawnym domu. – Domyślam się, że on i pani ojciec nie przepadali za sobą? – Uważasz mnie za gąbkę?8 – rzuciłam w zamyśleniu. – Słucham?
– Ojciec zawsze wypowiadał te słowa, gdy w rozmowie padało nazwisko sir Johna. Po chwili milczenia Blanche powiedziała: – Rozumiem. – Często mówił o nim: wielka góra mięcha. Blanche mrugnęła i zsunęła okulary na czubek nosa. Zapisała sobie coś, co pewnie nie było jej do niczego potrzebne. – Czy próbował się z panią kontaktować po śmierci pani ojca? – zapytała. – Sir John? Wielokrotnie. – I? – Ignorowałam go. Oczy Blanche otworzyły się jakby szerzej i tak już zostały. Odwróciłam wzrok, bo nagle poczułam niewytłumaczalny wstyd. Potem, nie mówiąc już ani słowa, Blanche położyła dłoń na pudełku po butach i przesunęła je po stole. Na jej twarzy malował się wyraz ulgi. Teraz to ja miałam problem, nie ona. Milczałam przez dłuższą chwilę. Pewnie nie byłam w stanie ukryć poruszenia, bo gdy się odezwała, w jej głosie usłyszałam coś, co brzmiało niemal jak współczucie: – Może niech pani weźmie głęboki oddech? To przecież tylko pudełko. – Pandora też tak myślała. – Wygląda pani tak, jakby spodziewała się w środku znaleźć zwłoki. – Nie wykluczam tego. Mój ojciec przez całe życie przywracał martwych temu światu. – Czy pani dobrze się czuje? Nie wygląda pani najlepiej. – Nic mi nie jest. Blanche zacisnęła usta. Przez moment wyglądała jak kalmar. Wyobrażałam sobie, jak wraca do domu i je gotowane ziemniaki, sałatkę z fasoli i kawałek dorsza – wszystko ułożone na talerzu w równoramienny trójkąt. W pewnym sensie jej zazdrościłam. To spotkanie to była dla niej tylko praca. Jak skończy, wróci do domu i będzie mogła już więcej o tym nie myśleć. Wzięłam głęboki wdech,
a potem powoli wypuściłam powietrze z płuc. – Dziękuję – powiedziałam łamiącym się głosem. – Okazała mi pani dużo życzliwości. Teraz otworzę pudełko. Ku mojemu zaskoczeniu ważyło tyle co nic. Czyżby było puste? Kluczem rozcięłam taśmę, która wydała odgłos przypominający rozdzierane ciało. W środku znajdowała się tylko jedna rzecz − stara, zniszczona czerwona zakładka ozdobiona srebrnymi cekinami. Z jej dolnej krawędzi zwisał połyskujący sznureczek. Na zakładce widniały słowa: „Czyste Szaleństwo to najwyższy Rozum”9, a tuż nad nimi znajdował się raczej mało pochlebny portret Emily Dickinson. Wyglądała tak, jakby starała się robić dobrą minę do złej gry, mimo że przed chwilą wbiła sobie w ciało zszywkę. To była pamiątka z dzieciństwa, której nie widziałam od wielu lat. Blanche spojrzała przez stół. Jej wąskie usta wyraźnie się wykrzywiły. – Cóż to znaczy? – O, cholera... – Przepraszam bardzo? – To zakładka z pary „ona i on”. – Co takiego? – Bliźniacze zakładki. On miał drugą. – Nie rozumiem. Z trudem znajdowałam słowa. – Ojciec oznaczał różne ważne fragmenty w książkach, których jeszcze nie czytałam, a potem chował je po domu, żeby zrobić mi małą niespodziankę. Gdy znalazłam książkę z tą zakładką w środku, wiedziałam, że chciał mi zrobić prezent. Blanche sprawiała wrażenie zaniepokojonej, trochę jakbym właśnie zapowiedziała nalot lotniczy. Jej oddech wyraźnie przyspieszył. – Pani ojciec podjął tak wielki trud, żeby zostawić pani zakładkę? Zajrzałam do starego pudełka po butach. Poczułam nieprzyjemny ścisk w klatce piersiowej. Odezwałam się cichym i łagodnym głosem: – Pewnie wiedział, że nikt inny by tego nie zrozumiał. – A pani to rozumie? – O, cholera... − Zrobiło mi się niedobrze, ale tak autentycznie
niedobrze. Czułam się tak, jakby ktoś znienacka zrobił mi pięścią dziurę w samym środku brzucha, a reszta mojego ciała powiewała wokół tej pustej przestrzeni. – Czy jest pani pewna, że nie zostawił mi żadnych pieniędzy? – zapytałam, spoglądając w górę. – Mam na myśli gotówkę… – Jestem pewna – odparła Blanche. – Miał bardzo duże długi. No i chyba też sporo stracił na rozwodzie. – No tak, moja matka żyje zupełnie komfortowo – powiedziałam. – A czy przypadkiem nie zostawił mi żadnych książek? Na przykład Agnes Grey? – Jak już powiedziałam, tylko to pudełko. – Nic więcej? Blanche spojrzała na mnie przepraszająco. – Nawet gdyby pani ojciec faktycznie coś jeszcze posiadał, to niekoniecznie miałaby pani do tego prawo, ponieważ o niczym więcej nie wspomina w testamencie. To pudełko, czyli ta zakładka, to wszystko, co pani od niego dostała. Przykro mi, Samantho. Przesuwałam zakładkę między palcami, przyglądając się Emily Dickinson, która raz się zamazywała, a raz pozwalała niedokładnie obejrzeć. Zastanawiałam się, czy powinnam iść z tym do gazet, powiedzieć światu prawdę – że cała wielka spuścizna rodziny Brontë to w istocie coś, co wyprodukowano w Chinach. Ostatecznie jednak odzyskałam trzeźwość myślenia. Reporterzy na pewno uznaliby, że coś przed nimi ukrywam. – Wygląda pani okropnie – odezwała się Blanche. – Czy na pewno wszystko w porządku? – Nie obrazi się pani, jeśli już pójdę? – Słucham? – Czy to już wszystko? – Wygląda pani, jakby zobaczyła ducha. – Tak, pójdę. Dziękuję, że znalazła pani dla mnie czas. – Oddałam jej testament i spakowałam swoje rzeczy. Wstając, wpadłam na stojące za mną krzesło. – Proszę mi wybaczyć moje zachowanie – powiedziałam. – Zostałam wychowana w Ameryce. Przez wilki. I przez mojego ojca. – Samantho…
Zderzyłam się z mężczyzną w cylindrze, a potem wyszłam z kawiarni prosto w świat, w którym wszystko miało kolor kartonu. *** Boże Narodzenie dwa tysiące szóstego roku. Padał śnieg. Na choince wisiały domowej roboty ozdoby, niegdyś jadalne, teraz zeschnięte. Moja matka opuściła dom we wzburzeniu dziesięć dni temu – z dokładnością niemal co do godziny. Podłoga w kuchni ciągle jeszcze nosiła ślady jej gniewu. Wyjście miało bardzo dramatyczny charakter. Zapamiętałam podniesiony głos pełen napięcia. Zapamiętałam echo mojego histerycznego szlochu i słów wypowiedzianych w poczuciu rozpaczy i osamotnienia, których teraz wolałabym sobie nie przypominać. Matka przytuliła mnie tak mocno, aż mnie zabolało, a potem zniknęła. Ojciec próbował mi wyjaśnić przyczyny ich rozstania, ale ja dokładnie wiedziałam, o co chodziło. Pobrali się, gdy mama była jeszcze bardzo młoda. Tak młoda, że pewnie by za niego nie wyszła, gdyby lepiej go znała. Nie rozumiała, że Tristan Whipple to alkohol, książki, rodzina Brontë i tygodnie nieobecności, niepoprzedzonej słowem wyjaśnienia, spędzane na tajemniczych wyprawach do Anglii. W dniu ślubu matka nie wiedziała, że ojciec ją opuści, nawet jeśli fizycznie będzie przy niej obecny. Że zdarzy mu się czasami po prostu zapomnieć, że ona też jest w domu. Jak już wspomniałam, to było Boże Narodzenie dwa tysiące szóstego roku. Ojciec zaprosił gościa, bynajmniej nie była to jednak moja matka. Tym gościem była Rebecca Smith, moja nowa nauczycielka, która właśnie przypłynęła statkiem z Anglii. Nie lubiła podróży lotniczych, bała się ich. Wydało mi się to dziwne, bo uczyła matematyki i zdarzało się jej użyć określenia „dosłownie” trzy razy w jednym zdaniu. Uważała, że nie ma w życiu nic, czego nie dałoby się rozwiązać za pomocą algorytmu. Dotyczyło to zarówno zadań domowych, jak i emocji czy temperatury wody w wannie. Kiedyś próbowała mi wyjaśnić istotę złych relacji za pomocą wykresu. Na osi y oznaczona została intensywność emocji, oś x symbolizowała tymczasem czas spędzany z dala od drugiej osoby. Dopiero ojciec powiedział mi, że
to bardzo mądra kobieta. Znał ją od lat. Poznali się w Anglii, gdy był jeszcze bardzo młody. Była od niego piętnaście lat starsza. Jakimś cudem zdołał ją przekonać, aby pomimo stanowczo zbyt wysokich kwalifikacji zgodziła się uczyć mnie algebry. Przyjechała akurat na gościnne wykłady na Harvard i na pewno nie potrzebowała dodatkowej pracy, ale mój ojciec najwyraźniej potrafił do niej dotrzeć, ponieważ przez następne półtora roku przychodziła do nas w środy i w niedziele, żeby uczyć mnie, że wszystko wokół to tak naprawdę jeden wielki wykres. Była urocza i zabawna, zadowolona z życia. Mój ojciec lubił takich uroczych i zabawnych, zadowolonych z życia ludzi. Rebecca lubiła mojego ojca, ponieważ oboje gustowali w kapuście i zgadzali się co do tego, że upadek prawdziwej cywilizacji nastąpił po wojnie peloponeskiej. Dosłownie. Zapamiętałam nasze pierwsze spotkanie. – Nazywam się Rebecca – powiedziała dźwięcznym głosem. – Jak książka? – zapytałam. – Jak imię. – Zna pani książkę Rebecca? – Nie. – Jest o kobiecie, która ma na imię… – Rebecca? – Czyli jednak ją pani czytała? Nie odpowiedziała. Na tym nasza rozmowa się skończyła. Nie wiem, czemu Rebecca Smith uznała, że powinna się u nas pojawić rankiem w Boże Narodzenie dwa tysiące szóstego roku. Dzień był chłodny i rześki. Prezent dla mnie ojciec schował pod choinką. Był rozmiarów małego fortepianu. Owinięty w różowe prześcieradło, stał tam już od dwóch dni. Ojciec powiedział, że mam nie zaglądać do środka, bo prezent jest radioaktywny i może implodować. Odliczałam więc dni do chwili, w której będę mogła go otworzyć. Jeśli miał zamiar rozwieść się z matką, to pewnie powinien mi sprawić duży i ostentacyjny prezent – żeby jakoś mi to wynagrodzić. Żałowałam tylko, że muszę go otwierać w obecności Rebekki, spodziewałam się bowiem, że ona uzna prezent za gest życzliwości ze strony mojego ojca, podczas gdy
w rzeczywistości chodziło raczej o przeprosiny. Siedzieliśmy, tworząc trójkąt wokół drzewka obwieszonego piernikami. Dziwnie to wyglądało. Ja zajęłam miejsce na podłodze przy prezentach, ojciec usiadł na kanapie, a Rebecca wybrała fotel przy kominku. Szczupłe ręce miała założone na piersiach, a na jej wąskiej twarzy malował się wyraz oczekiwania. Gdzieś w głębi duszy porównywałam ją do mojej matki, stwierdzając, że wypada zdecydowanie korzystniej. Może i była starsza, ale miała posągową urodę. Była nie tyle ładna, ile przystojna. Gdy w końcu ojciec pozwolił mi otworzyć prezent, ściągnęłam prześcieradło jednym ruchem niczym magik podczas sztuczki. Ku mojemu zaskoczeniu pod spodem nie znalazłam nic, co mogłoby być świątecznym podarunkiem. Moim oczom ukazał się stos plastikowych krzesełek, takich, jakie kawiarnie wystawiają dla małych dzieci. Czy to miał być jakiś chory dowcip? Spojrzałam na ojca niemal ze łzami w oczach. Na jego twarzy malował się szeroki uśmiech. Wskazał mi palcem podłogę. Dopiero gdy zajrzałam pod szaloną konstrukcję z krzeseł, znalazłam leżącą samotnie małą kopertę. Otworzyłam ją. Ze środka patrzyła na mnie Emily Dickinson. Ojciec dał mi w prezencie zakładkę. Wtedy naprawdę się rozpłakałam. Pewnie nie zdołałabym się uspokoić, gdyby ojciec szybko mnie nie przytulił i nie spojrzał na mnie z fascynacją w oczach. Powiedział: „Do cholery, Samantho! Nie rozumiesz?”. Próbował mi wyjaśnić, że zakładka miała być wskazówką, dzięki której znajdę prawdziwy prezent. Jeśli sobie poradzę z podchodami, znajdę drugą taką samą. Jeśli nie, prezent przepadnie na zawsze. – Odwagi! – powiedział. – Odnalezienie go wymaga odwagi. Rebecca siedziała w swoim fotelu, osamotniona i zagubiona. Oczy miała duże jak ślepia dorsza. Ten widok poprawił mi humor, poczułam bowiem, że uczestniczę w czymś, z czego ktoś inny został wyłączony. Raz po raz czytałam napis na zakładce. „Czyste Szaleństwo to najwyższy Rozum”. Czym prędzej opuściłam salon i udałam się do biblioteki ojca, znanej również jako Wzgórza. Wiedziałam, że to tam znajdują się
wszystkie jego tomiki z wierszami Emily Dickinson. Na Wzgórzach zawsze panował mrok, ale blade światło padające zza zasłoniętego okna wystarczyło mi, żeby przejrzeć zawartość najniższej półki ze wszystkimi jego ulubionymi książkami: Daniel Deronda, Epos o Gilgameszu, Portret damy. W końcu znalazłam! Dzieła Emily Dickinson. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że róg strony dwieście siedemnastej został zagięty. Na tej stronie na pomarańczowo zakreślono następujący fragment:
Euforia to przeniknienie W morze, ducha z wnętrza lądu, – Kole domów i przylądków kole, W wieczystość głęboką!
Jak my, na wzgórzach chowany, Czy żeglarz by pojął Upojenie to boskie Pierwszą milą słoną?10 Nigdy wcześniej nie czytałam tego wiersza, ale z łatwością odgadłam jego sens – a w każdym razie sens, jaki zapewne dostrzegł w nim mój ojciec. Określenia „wieczystość głęboka” używał w odniesieniu do naszej piwnicy (gdy szedł po zapasowe baterie, mówił czasem: „Wyruszam do Wieczystości”). Przeczytałam wiersz Emily Dickinson jeszcze raz. Czy żeglarz by pojął…? Wybiegłam z biblioteki i popędziłam do piwnicy, mijając po drodze rozbawioną Rebeccę i promieniejącego z radości ojca. Wieczystość Głęboka stanowiła składowisko różnego rodzaju niedziałających sprzętów elektronicznych i zepsutych rowerów. Na najdalszej ścianie wisiała tablica, na której tamtego dnia pojawiło się jedno zdanie: „Był jasny, zimny kwietniowy dzień i zegary biły trzynastą”11. George Orwell.
Wtedy powoli zaczęło do mnie docierać, co zamierzył sobie ojciec. Zaplanował dla mnie literacką akcję poszukiwania skarbów. Zabawa trwała aż do późnego popołudnia. Większość jego wskazówek stanowiły pierwsze zdania powieści, z których każde należało odczytać nie do końca dosłownie:
Through the fence, between the curling flower spaces, I could see them hitting. Poprzez sztachety, przez kędzierzawe kwietne przerwy, widziałem, jak uderzali12.
The sun shone, having no alternative, on the nothing new13. Wobec braku innych możliwości słońce świeciło na nic nowego pod sobą. In the beginning, sometimes I left messages in the street14. Na początku zdarzało mi się pozostawiać wiadomości na ulicy.
Ostatnie zdanie zaprowadziło mnie do studzienki kanalizacyjnej na środku ulicy. Ojciec okleił ją taśmą malarską w taki sposób, aby powstał na niej ogromny znak X. Rebecca zdążyła się znudzić, więc poszła się zdrzemnąć. Zostaliśmy z ojcem sami, wreszcie byliśmy w idealnym składzie. Podniosłam ciężkie metalowe wieko. Czyżby ojciec oczekiwał, że zejdę do środka? „Odwagi”, powiedział wcześniej. Do tego faktycznie trzeba było odwagi. Opuściłam się po niewielkiej mokrej drabince. Na dnie zaskoczyła mnie ogromna torba ze sklepu Dean & DeLuca, w której ojciec ukrył pudełko po butach, a w nim Czarnoksiężnika z Krainy Oz. To był mój prezent gwiazdkowy. Trzymałam w rękach jedno z pierwszych wydań, pięknie zdobione. W środku znajdowała się zakładka z Emily Dickinson należąca do mojego ojca. Jedna z dwóch bliźniaczych zakładek. To był najlepszy prezent, jaki kiedykolwiek od niego otrzymałam. Jeszcze większą radością napawał mnie jednak wyraz dumy na jego
twarzy, gdy wracałam do domu, ściskając w dłoni nagrodę za mój trud. Jeszcze tego samego dnia pochłonęłam całego Czarnoksiężnika z Krainy Oz. Chciałam uciec przed światem, a książka wydawała się dobrym schronieniem. Dorotka była moją ulubioną bohaterką literacką. Pragnęła czegoś tak bardzo, że w końcu to się ziściło. (Ojciec twierdził, że taka wyobraźnia to najpotężniejsza i najtrudniejsza do opanowania życiowa umiejętność). Tamtego dnia na nowo pokochałam mojego ojca. Jego zakładka stała się dla mnie kluczem do nowego świata – do jego świata. Do świata, do którego on uciekał przed życiem, bólem i rozwodem. Teraz ja też mogłam uciekać, a on mi w tym na swój sposób pomagał. Wspomnienie tamtego Bożego Narodzenia dwa tysiące szóstego roku tylko dobitniej uświadomiło mi, że oto teraz, siedem lat później, będę siedzieć samotnie w mojej oksfordzkiej wieży z zakładką mojego ojca na kolanach – ale bez niego. Jak go znałam, ta zakładka była wskazówką. Wskazówką, która zaprowadzi mnie do innej wskazówki, a ta do kolejnej i być może tym razem dotrę do jego Warnings of Experience. Ta konkretna miała się toczyć wewnątrz, w zamkniętym otoczeniu, na podwórzu, być może w bibliotece, ale na pewno nie na terenie całego kraju. Nie miałam pojęcia, od czego zacząć. Dlaczego po prostu nie napisał do mnie listu, w którym by mi to wyjaśnił? Odłożyłam zakładkę na biurko zaraz obok Agnes Grey, po czym wróciłam na miejsce. Po raz trzeci tego wieczoru pomyślałam o Rebecce Smith. Zaskoczyło mnie, że ojciec właśnie ją poprosił, aby poświadczyła jego testament. Półtora roku po tym, jak zaczęła mnie uczyć, ojciec grzecznie jej podziękował. Nigdy mi nie wytłumaczył, dlaczego to zrobił. Z pewną niechęcią myślałam o tym, że potem nadal utrzymywał z nią kontakt. Czy nie mógł poprosić prawnika, aby został świadkiem? Albo mojej matki? Rebecca zmarła zaledwie kilka miesięcy po moim ojcu. W gazetach napisano, że zginęła w wypadku podczas żeglowania u wybrzeży Szkocji. Jej szczątki do dziś spoczywają na dnie morza wraz ze złotymi pierścionkami, które nosiła na środkowym palcu – i wszystkim tym, co mój ojciec kiedykolwiek jej powiedział. Pewnie wraz z nią na dnie morza legła też moja pierwsza wskazówka. 6 A. Brontë, Agnes Grey, s. 7 (przyp. tłum.).
7 A. Brontë, Agnes Grey, s. 232 (przyp. tłum.). 8 Cytat ze sztuki W. Shakespeare’a Hamlet w przekładzie Stanisława Barańczaka (przyp. tłum.). 9 Cytat z wiersza E. Dickinson w przekładzie Stanisława Barańczaka (przyp. tłum.). 10 Cytat z wiersza Emily Dickinson w przekładzie Teresy Pelki (przyp. tłum.). 11 Cytat z powieści G. Orwella Rok 1984 w przekładzie Tomasza Mirkowicza (przyp. tłum.). 12 Cytat z powieści W. Faulknera Wściekłość i wrzask w przekładzie Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej (przyp. tłum.). 13 Cytat z powieści S. Becketta Murphy (przyp. tłum.). 14 Cytat z powieści D. Marksona Wittgenstein’s Mistress (przyp. tłum.).
Rozdział 5 Mijały kolejne tygodnie, a ja coraz częściej myślałam o Agnes Grey i o mojej zakładce – i coraz bardziej się martwiłam. Na zewnątrz robiło się coraz chłodniej, a ja z dnia na dzień stawałam się jakby głupsza. Każde kolejne seminarium z Orville’em kończyło się słownym linczem. Zgodnie z programem miałam studiować teorię krytyki literackiej oraz arcydzieła literatury zachodniej. W praktyce zgłębiałam raczej tragiczne doświadczenie oniemienia, z udręczeniem dywagując nad własną bezrozumnością. „Ale co to znaczy?”, pytał Orville. Przesiadując w swoim puchatym fotelu obitym pomarańczową skórą, z lubością powtarzał to samo pytanie, aż w moich skroniach pojawiało się dolegliwe pulsowanie, a cały mój świat sprowadzał się do jego chorego uśmiechu i liniału. Rzeczony chory uśmiech był zapewne jedynie wytworem mojej nadmiernie lękliwej wyobraźni, liniał zaś Orville trzymał w prawej dłoni po to, aby od czasu do czasu uderzyć nim w stolik kawowy dla wzmocnienia efektu swojej wypowiedzi. Tego konkretnego ranka odbywała się niezapowiedziana odpytka z Eseju o krytyce, którego tekst Orville wręczył mi zaraz po przybyciu. Dwadzieścia minut później zlewałam się z jego powodu potem. – Nadal nie powiedziała mi pani nic konkretnego, Samantho – powiedział uprzejmie. Trzymałam na kolanach tom zatytułowany Angielskie arcydzieła literackie, który sama określałam jako Piekło: tom I. W środku mieściło się wszystko, czego szczerze nienawidziłam: Pukiel porwany, Ziemia jałowa, rozmazane obrazy Wordswortha i cztery tysiące siedemdziesiąt dwa przypisy. Orville zapytał: – O czym jest Esej o krytyce? Odpowiedziałam: – O krytyce. – To ma być sarkazm? – To zależy. Czy mam rację?
Nie odrywał ode mnie wzroku. Koszulę miał dopasowaną, więc rękaw nie był w stanie ukryć ruchów samoistnie napinających się i rozluźniających bicepsów. Fascynowało mnie to i napawało obrzydzeniem jednocześnie. Moje dłonie, mokre ze zdenerwowania, pozostawiały wilgotne ślady na kartach książki. Podejrzewałam, że pewnie cała błyszczę się od potu jak kobieta podczas porodu. On powiedział: – Spróbujmy jeszcze raz. O czym jest Esej o krytyce? – Mówi o roli poezji i krytyki. Bam! Podskoczyłam. Liniał uderzający o drewniany stolik wydał głuchy dźwięk. Na Orville’u nie zrobiło to chyba żadnego wrażenia, najwyraźniej regularnie smagał w ten sposób niepokorny mebel. – Esej nie mówi – zaznaczył. – Niech mi pani powie coś mniej niedojrzałego. – Dotyczy poezji czasów współczesnych – stwierdziłam. – Niech mi pani powie coś mniej nieznaczącego. – Czasy współczesne to okres po reformacji. – Niech mi pani powie coś mniej niepoprawnego. Żuchwa lekko mu drgała. Opuściłam na chwilę powieki. Podczas lekcji z moim ojcem nigdy nie doświadczałam takiego poczucia bezsilności. Gdybym zachowała resztki kręgosłupa, pewnie należało w tym momencie… Bam! Moje myśli wróciły do tematu. – Przepraszam. W końcu Orville odłożył liniał. – Na litość boską, Samantho. Jeśli będzie pani dalej przepraszać, to będę musiał obniżyć pani oceny. Sięgnął po herbatę. Gdy się koncentrował, na jego twarzy malował się wyraz udręki i zmęczenia. Z pewnym niesmakiem stwierdziłam, że mnie to pociąga. Najwyraźniej nie potrafiłam się oprzeć inteligencji. Orville nachylił się nieco. Dobrze znałam ten gest. Wiedziałam, co się za chwilę stanie. Padnie pytanie, które on uwielbia, a ja nienawidzę. Dokładnie tak, jak się spodziewałam, wskazał na Esej o krytyce
i zapytał: – Czy to, pani zdaniem, jest wiarygodny tekst? Teraz ja miałam ochotę czymś rzucić. Wszyscy nauczyciele zadają to pytanie, a ono nieodmiennie wyprowadza mnie z równowagi. Podważanie wiarygodności narratora stanowiło próbę udowodnienia tezy, że w każdej powieści, która kiedykolwiek powstała – w każdym czasowniku i każdym przecinku – należy dopatrywać się narzędzia sabotażu. Niczego nie można było brać dosłownie, wszystko stanowi bowiem wyraz uprzedzeń autora oraz przejaw jednej z jego tożsamości. Orville sprawiał wrażenie zadowolonego. Zaczynałam wierzyć, że nic go tak nie cieszyło, jak moja irytacja, grożąca niechybną implozją. – Tak, jest wiarygodny − zaryzykowałam. – Zła odpowiedź – stwierdził. – Jak może być wiarygodny? Esej w celowy sposób ukazuje wszystko to, co chce wytknąć. Pope przedstawia konkretne rady dla pisarzy, ale jednocześnie ignoruje każde ze swoich zaleceń. – Oczywiście. – Z niechęcią odnosi się do metafory, a potem porównuje wyrażenie do niezmiennego słońca, fałszywą elokwencję do pryzmatu, słowa zaś do liści. Alexander Pope – podsumował Orville – jest głupcem. – Moim… – Jeszcze nie skończyłem – przerwał mi. – Co jednak zasadniczo istotne, on sam tę sprzeczność zaprojektował. Jest mistrzem, który chowa się za maską głupca udającego mistrza. Rozumiesz? Alexander Pope – podsumował – jest geniuszem. – Niech pan się zdecyduje. – Nie, to pani musi się zdecydować. Esej Pope’a zakłada, że to czytelnik zostanie ostatecznym krytykiem. Autor uczy nas, że dobry student powinien podważać jego opinie. Czekałam na bam!, ale nie nadeszło. Przestrzeń wypełniła się obezwładniającą ciszą, trochę jakby orkiestra przegapiła odpowiedni moment, by zacząć grać. Oboje czekaliśmy. W końcu odchrząknęłam. – Czy mogę coś powiedzieć?
Spojrzał na mnie niemal łagodnie. – Proszę. – Pope tylko udaje, że interesują go opinie innych ludzi. Jak każdy młody i zarozumiały dwudziestotrzyletni geniusz, on również tylko zgrywa się na skromność. − Orville uniósł brwi. A ja ciągnęłam: – Napisał ten tekst tylko po to, żeby pokazać, że jest mądrzejszy od wszystkich. Sam pan powiedział, że on to zaprojektował. To nadęty dupek, który udaje skromnego człowieka chowającego się za maską nadętego dupka. Żałowałam, że nie mam w rękach liniału, bo chętnie sama bym w coś uderzyła, ot tak, po prostu. Przełknęłam więc tylko ślinę, przez cały czas utrzymując kontakt wzrokowy z Orville’em. Ponownie zapadła między nami cisza, tym razem jeszcze dłuższa. Przez chwilę przyglądaliśmy się sobie w bezruchu, trochę jakbyśmy celowo przyjęli pozy z myślą o ukrytym gdzieś portreciście. – Proszę mi powiedzieć – odezwał się w końcu z uśmiechem Orville – dlaczego dwudziestotrzyletni błyskotliwy, pani zdaniem, człowiek wzbudza u pani taką agresję? – Nie jestem agresywna. – Niech pani spojrzy w dół. Opuściłam wzrok. Między kciukiem a palcem wskazującym trzymałam pierwszą stronę Eseju o krytyce. Zgniotłam ją tak bardzo, że kartka wygięła się jak kontuzjowane skrzydło gołębia. Uniosłam książkę z kolan i ostrożnie odłożyłam ją na stolik. – Nie lubię Alexandra Pope’a – wyjaśniłam. – Niektórzy twierdzą, że nienawiść to nic innego jak niespełniona miłość. – Ktokolwiek to powiedział, najpewniej nigdy nikogo nie darzył nienawiścią. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, a potem – jak to zwykle czyniłam – odwróciłam wzrok. Jego mocna, kwadratowa szczęka wyglądała jak wykuta ze stali. Wydawało mi się, że to może być koniec naszej rozmowy, ale wtedy on powiedział: – Na pewno jest jakiś autor, który wzbudza w pani mniej
agresywną odmianę pasji. Pasja. Znowu to słowo! Opadłam na oparcie, usiłując przywołać nazwisko jakiegoś pisarza, którego choćby trochę lubiłam. Widok twarzy Orville’a spowodował jednak u mnie tymczasową amnezję. Nazwiska wszystkich znanych mi pisarzy nagle po prostu wyparowały mi z głowy. Pozostał tylko Juliusz Cezar. W końcu powiedziałam: – Frederick Douglass. Orville ponownie uniósł brwi, tym razem wolniej, jakby z wielką precyzją. – Frederick Douglass, wyzwolony amerykański niewolnik i abolicjonista? – Tak. – Lubi go pani z jakiegoś konkretnego powodu? Owszem, miałam powód, ale pragnęłam zachować go dla siebie. – Jest… dojmujący − powiedziałam. Orville nachylił się i zanotował coś na kartce papieru. Był tak rosłym człowiekiem, że jego nogi zdawały się wylewać z siedziska fotela. Kolana się wyginały, nogawki wędrowały ku górze, a łokcie przelewały się przez oparcia. Zastanowiłam się, co taki młody człowiek robi w takim starym fotelu. Dlaczego spośród wszystkich możliwych ścieżek kariery James Orville III – który mógł zostać szpiegiem, wyspecjalizować się w dziedzinie tortur albo projektować broń psychologiczną – zdecydował się na zawód, którego uprawianie skazywało go na pobyt w czternastowiecznym literackim więzieniu, gdzie towarzystwa dotrzymywały mu książki, a na lunch mógł pożerać drżących ze strachu studentów. – No dobrze, Samantho – powiedział, kończąc sporządzanie krótkiej notatki na własny użytek. Wstał i po chwili poszukiwania zdjął z pobliskiej półki książkę, którą mi podał. – Jak sobie pani życzy. Frederick Douglass. Zaczynajmy. – Teraz? – Spodziewałbym się, że może pani na jego temat swobodnie rozmawiać. Skoro żywi pani wobec niego taką pasję… Zamknęłam na chwilę oczy. Czy seminarium nie powinno się już
skończyć? Tak się składa, że nie powiedziałam mu prawdy. Frederick Douglass wcale nie był moim ulubionym pisarzem. Był ulubionym pisarzem mojego ojca. Ojciec zawsze twierdził, że jego Narrative to jedno z dwóch największych znanych mu arcydzieł literackich. Jako drugie wymieniał Anię z Zielonego Wzgórza, która jego zdaniem poruszała niesamowicie przyziemne tematy. (Podobnie jak narrator, również i mój ojciec często rozwodził się nad tym, czy imię bohaterki powinno być pisane z „e” na końcu, czy bez niego. „Imiona to kłopotliwa sprawa, nie uważasz?”, usłyszałam kiedyś). – Proszę mi powiedzieć, dlaczego ta książka się pani podoba, Samantho – odezwał się Orville z uśmiechem. Wydałam z siebie pomruk i podniosłam książkę. Otworzyłam ją na fragmencie, który mój ojciec uważał za najbardziej interesujący. Chodzi o moment, w którym Frederick Douglass opisuje brutalnego poganiacza niewolników, pana Gore’a. Przyłożyłam kciuk w odpowiednim miejscu i podałam otwartą książkę Orville’owi. Długie rozważania na temat ich wzajemnych relacji Douglass podsumował słowami: (…) I w ten oto sposób sprawca winny najbardziej krwawych i okrutnych mordów uniknie bata sprawiedliwości, nie spotka go kara ze strony społeczności, w której wiedzie swoje życie. Gdy wyjeżdżałem, pan Gore mieszkał w St. Michael’s, w hrabstwie Talbot, w stanie Maryland. Jeśli nadal żyje, prawdopodobnie ciągle tam mieszka (…). Orville przeczytał ten fragment i podniósł wzrok. Nie sprawiał wrażenia poruszonego. Pospieszyłam z wyjaśnieniem: – Douglass mówi prawdę. Nie jest to prawda duchowa ani prawda metaforyczna, tylko prawda dosłowna. W zdecydowanie mało subtelny sposób apeluje do czytelników, aby odnaleźli i zabili tego człowieka. Równie dobrze mógłby nam podać konkretny adres zamieszkania pana Gore’a, z numerem mieszkania i informacjami na temat jego porannych zwyczajów. Miałam przemożne wrażenie, że duch mojego ojca stoi w rogu pokoju i próbuje dodać mi otuchy. Tak, tak, mówi, świetnie ci idzie! Twarz Orville’a tymczasem zmarszczyła się. Złożył dłonie na kolanie, jedna na drugiej.
– Czy uważasz, że Douglass to wiarygodny narrator? – zapytał. Poczułam na twarz nerwowy tik. Zastanawiałam się, czy Orville zdaje sobie sprawę, że zaraz doprowadzi mnie do apopleksji. Odparłam: – Może to zły moment, żeby o tym wspominać, ale ja naprawdę nie znoszę tego pytania. On jakby mnie nie słyszał. – Niech pani odpowie. – Nie. To znaczy… Ja naprawdę nie znoszę tego pytania. – Proszę odpowiedzieć. – Dobrze. Frederick Douglass jest wiarygodny. Gdyby nie można było ufać pamiętnikowi, to żadnemu innemu pisarzowi też nie można by wierzyć. – Żadnemu pisarzowi nie można wierzyć – odparł Orville i podał mi książkę. – Właśnie dlatego życiorys autora nie powinien mieć wpływu na ocenę książki. Tę książkę należałoby traktować jak każde inne dzieło z gatunku fikcji. Proszę ją otworzyć na stronie siedemdziesiątej pierwszej. – Nie. – Słucham? – Przepraszam. Otworzyłam książkę. Znalazłam stronę siedemdziesiątą pierwszą. W starym egzemplarzu, który miałam w domu, w górnej części kartki znajdował się nagryzmolony przeze mnie smok. – Proszę mi opowiedzieć, co się tutaj dzieje – polecił Orville. Spojrzałam na kartkę. – Frederick Douglass bije się z poganiaczem. – Ja bym nie powiedział, że po prostu się bije – stwierdził Orville. – Raczej bierze udział w jednej z najbardziej spektakularnych bitew opisanych w tekstach o niewolnictwie. Nie wiem, czy pani zwróciła uwagę, ale ta walka trwa przez bite dwie godziny. − Nie odpowiedziałam. – Całe dwie godziny, Samantho – powtórzył. – To nie wzbudziło pani podejrzeń? – Nie. Facet miał krzepę. – Facet kłamał. – Orville wstał. Jedną rękę trzymał w kieszeni
spodni, drugą zaś za plecami. – Czy pani kiedyś się z kimś biła, Samantho? Czy stoczyła pani taką bójkę na poważnie? – A pan? – Mało kto mógłby się zdobyć na więcej niż kilka minut tak intensywnego wysiłku. Tymczasem Douglass, narrator, przerysowuje scenę bójki, aby dodatkowo uwydatnić powagę własnej sytuacji. To absolutnie podstawowe narzędzie fikcji, czego pani konsekwentnie zdaje się nie rozumieć. To nie jest zwykła bójka. To uniwersalna batalia między uciskającym a uciskanym. Punkt zwrotny w walce niewolników o wolność. Douglass musiał użyć narzędzi fikcji do przedstawienia tej bójki, żebyśmy mogli w pełni jej doświadczyć. Na tę książkę należy patrzeć jak na pewną artystyczną całość, nie zaś jak na egoistyczny pamiętnik. On nie jest jednym niewolnikiem. Jest każdym niewolnikiem, jaki kiedykolwiek chodził po ziemi. Nie jest to prawda dosłowna, tylko prawda emocjonalna. Podszedł do kanapy, na której siedziałam. Stał teraz nade mną. W jego oddechu poczułam nutę tuńczyka. Usiłując zachować spokój, powiedziałam: – Pan i ja chyba inaczej rozumiemy literaturę. – Też mi się tak wydaje. – Pana zdaniem dobry tekst niebeletrystyczny jest w istocie beletrystyczny. Moim zdaniem dobra beletrystyka to taka, w której nie ma fikcji. Orville zmarszczył brwi. – Czy to ojciec wpoił pani takie przekonanie? – To jeden z elementów tego, co nazywał „namacalną prawdą”. Nastąpiła chwila ciszy. Orville bardzo intensywnie wpatrywał się w czubek mojej głowy. Na jego twarzy, normalnie pozbawionej wyrazu, odmalował się zarys jakiejś dziwnej emocji. Wiedziałam, o czym teraz myśli. Zastanawia się, czy mój ojciec kwestionował fikcyjny charakter powieści sióstr Brontë. Nie odezwałam się. – No dobrze – powiedział. – Może pani już iść. Odwrócił się i podszedł do okien, po czym gwałtownym ruchem odciągnął zasłony. Do pokoju wdarło się ostre światło poranka. Nigdy wcześniej nie widziałam tego pomieszczenia w naturalnym świetle,
zawsze siedzieliśmy w piekielnym blasku kominka. Teraz wydało mi się ono bardziej szare, niżbym się spodziewała. Przypominało rozległe dno oceanu, z którego ktoś odessał całą wodę i które teraz ukazuje światu całą swoją starość i zmęczenie. Zaczęłam się pakować, ale przerwałam na chwilę. – Mam pytanie – powiedziałam. – O co chodzi? – Ile pan wie o Agnes Grey? – Dlaczego pani pyta? – Bo może zamiast czytać Alexandra Pope’a albo Chaucera, zajęlibyśmy się Anne Brontë? – zaproponowałam. – Ciekawa jestem pana analizy jej książek. Na długą chwilę zapadła między nami cisza. Nie wydawało mi się, żeby to była jakaś szczególnie skomplikowana prośba, ale być może się myliłam. Po raz pierwszy, odkąd go poznałam, dziwnie na mnie spojrzał. – Samantho, ja… – Zatrzymał się. – Wolałbym z tobą nie rozmawiać o książkach sióstr Brontë. – Dlaczego? Przecież to projekt akademicki. Chyba go nie przekonałam. – Nie mogę pani pomóc. – Dlaczego? – powtórzyłam, a gdy nie odpowiedział, dodałam: – Proszę! − Wbrew moim intencjom zabrzmiało to dość rozpaczliwie i od razu pożałowałam tego słowa. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. Poczułam, że się rumienię. Zastanawiałam się, czy może chodzi o jedną z zasad spisanych w wielkim zielonym Kodeksie Postępowania Dyscyplinarnego Starego Kolegium: „Profesorowie nie będą pomagać swoim studentom”. Odwróciłam się, żeby dokończyć pakowanie, ale cały czas czułam na sobie wzrok Orville’a. Zebrałam swoje rzeczy i ruszyłam w stronę drzwi. Ręce mi się trzęsły. Nigdy wcześniej nie prosiłam o pomoc, a przecież przy pierwszej próbie nikogo nie powinno spotykać rozczarowanie. – Wie pan, co myślę? – rzuciłam, odwracając się do niego. – Myślę, że pan mi odmawia, ponieważ ja wiem dużo o rodzinie Brontë, a pan nie. Patrzył na mnie spokojnym wzrokiem doświadczonego człowieka. – Niech pani sobie nie schlebia, Samantho.
Wyszłam bez pożegnania. *** W Starym Kolegium był ktoś, kto się na mnie uwziął. Ten ktoś nazywał się H. Pierpont i był jednym z najbardziej płodnych, a przy tym konsekwentnie irytujących stałych współpracowników gazety „Hornbeam”. Zupełnie jak gdyby dwa poprzednie artykuły (Wieża wita nową lokatorkę. Tylko czy ktoś ją widział? oraz Kto się boi wielkiej i złej Brontë) wyrządziły za mało szkód, w chłodny listopadowy poranek gazeta powitała mnie kolejną dawką słownej żółci: PRAWDA O SPUŚCIŹNIE RODZINY BRONTË? KURATOR DOMU MUZEUM PISZE NOWĄ KSIĄŻKĘ. Najnowszy artykuł traktował o sir Johnie Bookerze, który najwyraźniej postanowił wykorzystać swój paskudny artykuł jako inspirację dla paskudnej książki. Pierpont twierdził – lub też twierdziła – że zapowiadana publikacja ma „odkryć przed światem literacką spuściznę rodziny Brontë” i że ma być „interesująca”. Cieszyłabym się, gdyby ludzie przestali w końcu publicznie przedstawiać swoje opinie na temat mojej rodziny. Nowe książki tylko dodatkowo nakręcały wyobraźnię tłumów. Dostawałam teraz więcej wiadomości niż zwykle, a moja skrzynka odbiorcza pękała w szwach od nieprzeczytanych listów dociekliwych dziennikarzy. Kasowałam je systematycznie jeden po drugim, tak jak kiedyś darło się unieważnione czeki. Zgniotłam w pięści stronicę z gazety „Hornbeam” i posłałam ją do kosza ustawionego w rogu mojego pokoju. Jak dotąd nie udało mi się ustalić, kim jest Pierpont. Na swojej stronie internetowej „Hornbeam” zaskakująco zdawkowo przedstawia skład redakcji. Pierpont najwyraźniej z wielką lubością wtrąca się w moje sprawy, ale niechętnie ujawnia cokolwiek na temat własnej tożsamości. Być może miało to związek z aktywnością gazety i jej dziennikarzy, w każdym razie w kolejnych dniach zaczęło we mnie narastać przeświadczenie, że oto stałam się przedmiotem publicznego zainteresowania. Odwracałam się w trakcie posiłku i nagle stwierdzałam, że patrzą na mnie oczy jakichś bezimiennych studentów. Gdy szłam na spacer, niektórzy biegacze zdawali się mijać mnie więcej niż jeden raz.
Podczas wizyt w Domu Profesora – nieco przesadnie wyłożonym dywanami – kilkakrotnie zdarzyło mi się zwrócić na siebie nadzwyczajną uwagę przechodzącego pracownika naukowego, który odprowadzał mnie wzrokiem wzdłuż korytarza aż do gabinetu Orville’a. Wyobrażałam sobie, że te oczy patrzą na mnie nawet po przekroczeniu progu, przez zamknięte drzwi. Czyżbym zrobiła coś złego? Czy może weszłam na trawnik, odezwałam się nie w porę albo wyjątkowo niezgrabnie chwyciłam łyżkę? A może złamałam jakiś przepis ze strony dwieście osiemdziesiątej czwartej kodeksu? Może chodziło po prostu o to, że jestem młodą kobietą i spędzam bardzo dużo czasu z jedynym upiornie przystojnym profesorem na całym Oksfordzie? Tak czy inaczej, z jakiegoś powodu budynek Domu Profesora zaczął mi się kojarzyć z wysoko uniesionymi brwiami. Mniej więcej w tym samym czasie – czyli pod koniec listopada – doszłam do wniosku, że dłużej nie zniosę wzroku Guwernantki. Doświadczałam go zbyt dotkliwie. Próbowałam jakoś się z nią dogadać, ale mi się nie udało. Ona do mnie krzyczała – coraz głośniej i głośniej – domagając się, żebym pozwoliła jej odejść. Czy już? Czy się zgodzę? Kojarzyła mi się z Anne. Kojarzyła mi się z Emily. Kojarzyła mi się z Charlotte. Gdyby podejść do tematu filozoficznie, to pewnie kojarzyła mi się ze mną samą? (Tyle że ja nie chciałam podchodzić do tematu filozoficznie). Obraz aż tak bardzo by mi nie przeszkadzał, gdyby nosił inny tytuł. Tymczasem na dźwięk słowa „guwernantka” przed oczami stawała mi postać niegdyś ładnej młodej kobiety, która ubiera się na czarno, chodzi ze wzrokiem wbitym w podłogę i zastanawia się, co ją zabije najpierw – nuda, bieda czy obłęd. Zawód guwernantki był jedną z form zła, które mój ojciec wymienił niegdyś w swoim słynnym wierszu zatytułowanym Być guwernantką oraz inne formy zła. Powtarzał mi, że choćby życie postawiło mnie w najgorszej sytuacji (czyżby przypuszczał, że coś takiego faktycznie może mnie spotkać?), to w żadnym razie nie powinnam się decydować na los guwernantki. Gdy pewnego razu jeden z naszych wąsatych sąsiadów z Bostonu zadzwonił z pytaniem, czy nie zechciałabym popilnować jego kwiczącego dziecka o rumianej twarzy, ojciec zareagował zupełnie dla mnie zaskakującym gniewem. Określił
taką pracę mianem ostatniej legalnej formy niewolnictwa. Próbowałam mu wyjaśnić, że zawód guwernantki nie istnieje już od stu lat. Wtedy on przywołał mnie gestem i podszedł do półki. Zdjął z niej Emmę i przeczytał opis, w którym Jane Austen przedstawia postać guwernantki Jane Fairfax: „Z zapałem gorliwej nowicjuszki zamierzała, po dojściu do pełnoletności, dokonać całkowitej ofiary, wyrzec się przyjemności życiowych, wymiany myśli, towarzystwa równych sobie, spokoju i nadziei, postanawiając raz na zawsze żyć w umartwieniu i zależności”15. „Ergo!”, powiedział. Wszystkie dziewiętnastowieczne guwernantki wyglądały tak samo. Były to blade i zgorzkniałe kobiety o lekkich skłonnościach samobójczych, zupełnie jak kobieta z obrazu wiszącego u mnie na ścianie. Należały do tej samej klasy, co ich chlebodawcy, ale znajdowały się w innej sytuacji materialnej. Tkwiły w bardzo niedogodnej, nieprzychylnej otchłani, jakby na pograniczu światów. Wiodły żywot nie do pozazdroszczenia, spotykając się z jednej strony z niechęcią służby, z drugiej zaś − z obojętnością części rodziny. Przy tym wszystkim dysponowały jedynie śmieszną sumą dwudziestu do czterdziestu funtów rocznie. Guwernantka stanowiła symbol całego pokolenia porządnych i wykształconych kobiet, których ojcom po prostu skończyły się pieniądze. Pewnie dlatego mój ojciec za bardzo widział w nich siebie. Jeśli jednak chciał mnie odwieść od życia typowego dla guwernantki, to chyba nie bardzo mu wyszło. Oto bowiem żyłam samotnie, ubrana w czerń, całymi dniami chodząc w tę i z powrotem po swojej wieży. Byłam blada i chuda, a w dodatku niezamężna. Rola chlebodawcy przypadała w tym układzie Orville’owi, ponieważ to od niego byłam zależna. Nie byłam już dzieckiem, ale też nie byłam jeszcze w pełni dorosła. Nie byłam mu bliska, ale nie byłabym mu też zupełnie obca. Albo zaczynałam się wciągać w angielską literaturę i dostrzegać zupełnie absurdalne związki między rzeczami zupełnie od siebie niezależnymi, albo też moje życie faktycznie nabierało niepokojąco wiktoriańskiego charakteru. Nikogo pewnie specjalnie nie dziwiło, że guwernantki stanowiły znaczny odsetek pacjentów przyjmowanych do przybytków dla umysłowo chorych. Musiał o tym wiedzieć Henry James, gdy pisał
W kleszczach lęku, wiedziała też zapewne Charlotte Brontë, gdy pisała Dziwne losy Jane Eyre. Życie guwernantki od szaleństwa dzieliła bardzo cienka linia. Tak cienka, że często owo szaleństwo stawało się zasadniczą treścią ich żywota. Większość guwernantek umierała w samotności, odchodziła od zmysłów albo zaczynała pisać książki, które w przeciwieństwie do ich życia wieńczył szczęśliwy finał. W przypadku moich dalekich krewnych zrealizowały się wszystkie te trzy scenariusze. Wszystkie siostry Brontë w pewnym momencie swojego życia pracowały jako guwernantki – w związku z brakiem pieniędzy, męża czy brata zdolnego utrzymywać pracę zarobkową. Niezamężna kobieta, która nie parała się malarstwem, mogła zapewnić sobie przyzwoity poziom życia albo pisarstwem, albo grą aktorską, albo prostytucją (przy czym pierwsze dwie formy aktywności często postrzegano jako synonim tej trzeciej). Najgorzej miała biedna Anne. W tysiąc osiemset czterdziestym roku po dwóch latach pracy dla pewnej rodziny trafiła do posiadłości o nazwie Thorp Green. Tam przez następnych pięć lat była guwernantką dzieci państwa Robinson. Ten okres bardzo mocno na nią wpłynął, zmieniając biedną małą Annie w sposób zaskakujący dla niej samej. Nic więcej nie mogłam zrobić. Zdjęłam z łóżka niebieską kapę. Strzepnęłam ją energicznie, po czym okryłam Guwernantkę. Spływając lekko na podłogę, kapa zwisała z obrazu jak welon z głowy zmarłej panny młodej. 15 J. Austen, Emma, tłum. Jadwiga Dmochowska, Prószyński Media, Warszawa 2014, s. 140 (przyp. tłum.).
Rozdział 6 W sobotni poranek obudziło mnie pukanie do drzwi. To był Marvin, mój przyjaciel o zębach rekina, który miał zaszczyt przyprowadzić mnie do mojego zmurszałego nowego domu. Ze zdumieniem stwierdziłam, że towarzyszy mu grupa turystów w liczbie godnej imprezy w akademiku. – Dzień dobry – powitałam go. W gęstym tłumie dostrzegłam kilkanaście par oczu wpatrzonych we mnie, jakbym stanowiła nowe wcielenie Krwawej Mary. Marvin uśmiechnął się i powiedział dziarsko: – Wycieczka. Zupełnie zapomniałam o grupach turystów, które w każdy weekend odwiedzały moją wieżę. Zwykle wstawałam wcześnie i wychodziłam na długo przed ich przybyciem. Tego ranka jednak wyleciało mi to z głowy. Nie posprzątałam, więc na środku pokoju leżało kilka moich brudnych skarpetek, rozrzuconych jak w ofiarnym półokręgu. Na biurku stało puste opakowanie po humusie, a ubrania z wczoraj wisiały na oparciu krzesła. Straszna twarz Guwernantki pozostawała schowana pod kapą. Odwróciłam się plecami do Marvina. – Dzisiaj jakoś wcześniej niż zwykle czy po prostu późno wstałam? – Późno pani wstała. Skinęłam głową. – Wie pan, jak nie ma okien, to ciężko się zorientować. Marvin wszedł do środka, a grupka turystów podążyła za nim. W geście obronnym założyłam ręce na piersiach. Moje gołe stopy pozostawały wystawione na widok publiczny. Obok mnie znalazła się kobieta znacznie wyższa ode mnie. Miała zabawny plecak ozdobiony symbolem serca i napisem „Wielbłądy”. Starałam się nie nawiązywać z nikim kontaktu wzrokowego, ponieważ większość gości przebywających w moim pokoju miała ze sobą aparaty. – Witajcie w wieży – oznajmił tymczasem Marvin. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że lubi to zajęcie. W jego głosie
pobrzmiewała nuta satysfakcji, typowa dla kogoś, kto wreszcie może poczuć się ważny. – Jak już wspomniałem, wieża w różnych momentach była domem wielu znanych przedstawicieli Starego Kolegium. Tak się utarło, że każdy z nich pozostawiał po sobie coś dla potomności. Z opuszczoną głową przecisnęłam się przez tłum, po drodze zbierając porozrzucaną bieliznę. Schowałam się w garderobie, żeby się przebrać. W środku panował mrok i należało uważać na drzazgi, tym bardziej że w niewielkiej przestrzeni ledwo mogłam unieść ręce. Wcisnęłam się w golf i dżinsy, przy okazji kilkakrotnie o coś uderzając. – Zapraszam w tę stronę – rozbrzmiewał głos Marvina. – Dokładnie tu, w tym miejscu, sir Michael Morehouse zamurował żywcem swojego kota. Widzą państwo odbarwienie cegieł, o tutaj? Otworzyłam drzwi garderoby i zrobiłam krok w kierunku pokoju, gdy nagle przed moją twarzą rozbłysło oślepiające światło. Mrugnęłam – raz, a potem drugi raz. Ktoś zrobił mi zdjęcie. Mój organizm instynktownie zareagował na to jak na zagrożenie. Rozejrzałam się. Po prawej stronie dostrzegłam kucającego nastolatka w fioletowej koszulce, z jednorazowym aparatem przy twarzy. Wpadłam w panikę. Czym prędzej przedostałam się na drugi koniec pokoju, nie odrywając wzroku od podłogi. Przedzierając się przez gęsty tłum, kilkakrotnie nadepnęłam komuś na nogę. Musiałam się stamtąd za wszelką cenę wydostać. Zdecydowanie nie miałam ochoty trafić na okładkę kolejnej gazety. Marvin mówił jeszcze szybciej i z jeszcze większym zaangażowaniem: – A tutaj… Widzą państwo? Nie, tu! Tutaj jeden z byłych studentów wyrył swoje inicjały. Gdyby dokładnie się przyjrzeć… Wreszcie! Znalazłam torebkę. Wsunęłam stopy w buty i ruszyłam w kierunku wyjścia. Cała się trzęsłam. Resztką sił zamknęłam za sobą drzwi i zbiegłam w dół, pokonując pięć ciągów schodów. Gdy w końcu znalazłam się na zewnątrz, potrzebowałam chwili, żeby dojść do siebie. Ku mojemu zaskoczeniu na dworze było całkiem ciepło. Spacerowałam po kampusie, usiłując cieszyć się widokiem mojego starego, dawno niewidzianego przyjaciela – słońca. Mniej więcej w połowie drogi dostrzegłam przed sobą frontiernię. Była to mała chatka usytuowana przy bramie wejściowej. Z kominka unosiły się kłęby
dymu. Wiedziałam, że to właśnie tam pracuje Marvin, a o ile mnie pamięć nie myliła, pracował tam również mój nowy znajomy, model ze Szwecji. Minęłam drzwi wejściowe (siedząca przy nich kobieta skinęła mi lekko głową na powitanie) i zastałam Hansa, po prawej stronie od wejścia, z nogami na stoliku. Te jego blond włosy! Na mój widok szeroko się uśmiechnął i usiadł porządnie. – No proszę – powiedział. – To dopiero niespodzianka! – Kto się nie spodziewa niespodzianek, ten ich nie zazna – odparłam. – Co takiego? – Heraklit. − Nieprzyjemna cisza, jaka między nami zapadła, kazała mi pomyśleć, że może powinnam się pożegnać z marzeniami o normalnym życiu. – Heraklit tak powiedział – wyjaśniłam. – Aha. – Przepraszam. − Znów się uśmiechnął. Wyglądał jak typowy europejski zawodowy tenisista. Miał lekko zadarty nos i długie nogi. Ubrany był w śnieżnobiałą sportową koszulkę, która wprost zniewalała mięśnie znajdujące się między żebrami. Moje ciało przeszył dreszcz. Rzadko chodziłam na randki i teraz czułam się jak gość cudzej fantazji seksualnej. – Dziwię się, że mnie zapamiętałeś – powiedziałam. Roześmiał się. Pewnie uznał, że żartuję, ale kiedy nic nie powiedziałam, stwierdził: – Ty jesteś ta Brontë. – Nie masz nic przeciwko temu, że chwilę tu posiedzę? Wskazał mi gestem miejsce naprzeciwko siebie. Uśmiechał się, ale na jego twarzy dostrzegłam cień ostrożności. Zachowywał się wobec mnie tak, jakby miał do czynienia z podenerwowaną foką. – Możemy też gdzieś iść, jeśli chcesz – powiedział. – Dokąd mielibyśmy iść? – W świat. Słyszałaś o świecie, prawda? – Nie musisz pracować? – Zamknę dziś wcześniej. – Możesz to zrobić? Uśmiechnął się szeroko. – Jesteś pod wrażeniem?
Spakował swoje rzeczy, a potem włożył marynarkę i wyprowadził mnie na dwór, na ciepłe światło dnia. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo miałam ochotę na rozrywkowe popołudnie. Od razu zaczęłam zastanawiać się nad tym, jak będę wspominać ten dzień kiedyś, po latach. – Co miałabyś ochotę robić? – zapytał. – Nie wiem – odparłam. – Trochę czasu minęło, odkąd ostatnio byłam w Europie. – No tak, jasne. Przeszliśmy przez bramę Starego Kolegium i ruszyliśmy w dół High Street, na której śmierdziało paliwem i papierosami. Ulicami jeździły piętrowe autobusy, którymi podróżowali ponurzy ludzie o twarzach pozbawionych wyrazu, a także kilka psów. Przytykały pyski do szyby jak ryby w akwarium. Spacer w towarzystwie Hansa stanowił przyjemne doświadczenie, trochę jak przejażdżka lśniącym maserati. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy. W mojej świadomości zapisało się tylko to, że tłumaczył mi różne rzeczy zwykle o jeden raz za dużo i mówił z wyraźnym akcentem, przez co słowo „Google” brzmiało w jego ustach tak, jakby miał za chwilę kogoś zabić. – Co powiesz? – stwierdził w końcu. – Na co? Podniosłam wzrok. Staliśmy przed Oxford Theatre. Dwie litery odpadły, więc napis głosił teraz „Oxford eatre”. Nagle dotarło do mnie, dlaczego Hans się zatrzymał. Oto mieliśmy przed oczami plakat reklamujący najnowszą adaptację Dziwnych losów Jane Eyre. Premiera filmu przypadała właśnie na ten weekend. Ukochana powieść Charlotte Brontë. Przypomniało mi się, że jakiś dziennikarz – nie wiem, z „Daily Mail”, a może z „Paris Examiner”? – wysłał do mnie w zeszłym tygodniu kilka e-maili z prośbą o komentarz typu: „Opinie przedstawicielki rodu Brontë na temat filmu. Czy ten cały seks pani przeszkadza?”. Nie odpowiedziałam mu. Co roku powstawała nowa adaptacja Dziwnych losów Jane Eyre, za każdym razem taka sama. W rolę Jane wcielała się jakaś nieznana aktorka, zwykle przesadnie ładna. Jakiś bardzo przystojny, nieco mroczny, ale powszechnie uwielbiany aktor dostawał rolę pana Rochestera, wszystkich pozostałych
zaś grała Judi Dech. Wydałam z siebie dźwięk, który nic konkretnego nie oznaczał, po czym lekko uścisnęłam biceps Hansa, żeby nakłonić go do kontynuowania spaceru. On jednak się nie ruszył. Zachowywał się tak, jakby właśnie stanął przed grobowcem rodzinnym swojego towarzysza i czuł się w obowiązku oddać zmarłym należny hołd. – Kto to ma być? – zapytał, wskazując na róg plakatu. Tu przy drugim „e” w nazwisku Eyre znajdował się cień kobiecej postaci. Tak naprawdę widać było tylko parę czerwonych, załzawionych oczu i zarys ponurej twarzy. Patrzyła prosto na mnie. Wymieniłyśmy spojrzenia jak dwóch mistrzów szachowych, którzy po latach spotykają się ponownie. Przez dłuższą chwilę milczałam. Obłąkana kobieta. – Możemy już iść? – zapytałam. Hans spojrzał na mnie z zaciekawieniem i poszliśmy dalej. Po chwili wykonał nagły zwrot i skręcił w małą uliczkę. – Dokąd idziemy? – zapytałam. – Mam pomysł. Chodźmy do Ashmolean Museum. Ruszyłam za nim. Po mniej więcej dziesięciu minutach stanęliśmy przed dużym, bogato zdobionym budynkiem nadętym jak wiersz Wordswortha, którego z przodu strzegły potężne kolumny. Muzeum. Na zewnątrz znajdował się plakat informujący o wystawie czasowej: „Pierwsze pisarki”. Spojrzałam na Hansa z krzywą miną, ale on miał chyba chęć iść do muzeum, trochę jakby od lat nie używał swojego mózgu i teraz nagle zapragnął znów spróbować. Pewnie zrobiłam minę, która dobrze odzwierciedlała moją niechęć, bo Hans zapytał: – Coś nie tak? – Nie cierpię kobiet? – Słucham? – Mam na myśli pisarki. Wprowadził mnie do środka. Znaleźliśmy się w przestronnym marmurowym holu. Pachniało gorącym klejem. Przy drzwiach stał człowiek o rumianych policzkach. Podał nam ulotki i powiedział, że koniecznie powinniśmy przyjść na wernisaż, który odbędzie się za kilka tygodni. Przy tej okazji sir John Booker, kustosz Domu Muzeum
Rodziny Brontë, będzie podpisywał swoją książkę. Głos zabierze również kilka innych znanych osobistości. Udałam brak zainteresowania tematem i poszłam za Hansem po schodach. Minęliśmy wystawę prerafaelitów, a potem posąg Rzymianina bez głowy. W końcu dotarliśmy do głównej atrakcji, czyli do wystawy „Pierwsze pisarki”. Z broszury wyczytałam, że na wystawie można podziwiać rysunki i notatki kilku kobiet: Mary Wollstonecraft, Frances Burney, Elizy Haywood, Mary Shelley, Jane Austen i oczywiście sióstr Brontë. Były to kobiety z ikrą, które przecierały szlaki i parały się pisarstwem na długo przed tym, jak to się zrobiło modne. W ich czasach kobieta, która zajmowała się czymkolwiek, co wykraczało poza sferę domową, narażała się na krytykę opinii publicznej. Te kobiety postanowiły się tym nie przejmować i robiły swoje. – Wszystko w porządku? – zapytał Hans. – Tak – skłamałam. Zalewał mnie zimny pot. Opuściłam głowę i przyspieszyłam kroku. Teoretycznie rozumiałam, że ta galeria powstała po to, aby uczcić wolność słowa i równość płci. Ja dostrzegałam jednak wokół siebie tylko upamiętnienie cierpienia. Życie tych konkretnych pisarek to historia cenzury. Kształt ich dzieł wynika nie tyle z tego, co napisały, ile z tego, co zmuszone były wyciąć. Frances Burney, biedna Fanny! To właśnie jej została poświęcona pierwsza galeria, do której weszłam. W wieku piętnastu lat spaliła wszystko, co napisała, ponieważ rodzina tak ostro ją skrytykowała. Jane Austen, droga Jane! Przez jej galerię przemknęłam tak szybko, że w pewnym momencie Hans musiał truchtać, żeby za mną nadążyć. Gdy umarła, pisane przez nią listy zostały poddane daleko idącej redakcji. Usuwano z nich całe strony. W rezultacie Jane Austen, którą znamy dzisiaj, to zupełnie inna kobieta niż ta, która faktycznie chodziła po świecie. Coraz bardziej przyspieszałam kroku. Dzwoniło mi w uszach. Kobiety na portretach spoglądały na mnie ze swoich klatek wiszących na ścianach, trochę jakby wyglądały przez okna domu wariatów. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ktoś krzyczy do mnie z całych sił, ale z bardzo, bardzo daleka. W ten sposób doszliśmy do galerii sióstr Brontë. Znajdowała się ona na trzecim piętrze, więc aby do niej dotrzeć, musieliśmy pokonać
kolejne schody. Powitał nas jaskrawy napis: „Życie pod znakiem sztuki. Charlotte, Emily i Anne”. Przez chwilę czekałam przed wejściem, usiłując się uspokoić. Pośrodku pomieszczenia stała dziewczyna w uniformie i z identyfikatorem, zapewne stażystka albo świeżo zatrudniony pracownik. Rozmawiała z dwoma turystami z Indii. Weszliśmy do środka. – Młoda jest – wymamrotałam do Hansa, wskazując na przewodniczkę. – Fajna jest – powiedział. – Co? – Nie jest – stwierdził. – Nie jest młoda. Moim zdaniem nie mogła być starsza ode mnie. Miała włosy koloru szafranu, z cieniutkim fioletowym pasemkiem gdzieś w grzywce. – Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, że twórczość sióstr Brontë można rozpatrywać tylko i wyłącznie przez pryzmat ich fascynacji sztukami wizualnymi. – Jej głos rozbrzmiewał echem po pustym pomieszczeniu. Hans i ja zaczęliśmy krążyć wokół eksponatów. Serce waliło mi jak młotem. Większość tych rysunków znałam, oglądałam je w książkach o historii rodziny Brontë, które należały do mojego ojca. Hans raz po raz wskazywał mi jakiś rysunek, trochę jakby stał na pomoście i właśnie dostrzegł wieloryba wynurzającego się z wody. Ja za każdym razem się uśmiechałam i kiwałam głową, a on wpatrywał się we mnie z wyczekiwaniem, zupełnie jakby rejestrował moje reakcje, żeby później móc je przywołać. Nie lubię rysunków w ramkach, tak samo jak nie podobają mi się wypchane głowy jeleni wiszące na ścianach. – Ładny – skłamałam, gdy zatrzymaliśmy się przed jednym z większych obrazów Charlotte. Tego akurat nie znałam. Przedstawiał księcia, który nachylał się nad śpiącą kobietą owiniętą eleganckim suknem. – Proszę nie podchodzić tak blisko eksponatów – powiedziała pracownica muzeum z fioletowym pasemkiem we włosach. Podeszła do nas, mijając się z parą Hindusów, i stanęła za mną. – Oczywiście – odparłam. Cofnęłam się o krok od ściany, po czym powiedziałam do Hansa: – Widzisz, jakie to wszystko ponure? Na tym
obrazie widać, co się działo w głowie Charlotte. Dziewczyna odchrząknęła. Odwróciłam się. Znajdowała się tuż za nami. – Ten rysunek to dokładna kopia obrazu Ateista wpatrzony w ciało swojej zmarłej żony Claytona. Hans odchylił głowę. – Siostry Brontë kopiowały cudze dzieła? – Oczywiście – odparła dziewczyna. Miała piskliwy głosik. – Kobiety uczyły się rysować właśnie poprzez kopiowanie cudzych dzieł. Rysowanie to był dla nich jeden ze sposobów spędzania czasu, jak wyszywanie. Zamrugałam. – Jak pani ma na imię? – spytałam bez cienia uśmiechu. – Amanda. Była ładna. Miała na sobie obcisłe spodnie. Przyjrzałam się dwójce moich towarzyszy. Stwierdziłam, że Hans jest obiektywnie atrakcyjny. Duże, błękitne oczy. Jasne, przystrzyżone włosy. Wyglądał jak elegancko ubrany Wizygot. Tych dwoje pasowało do siebie zdecydowanie bardziej niż Hans i ja. Mój towarzysz wskazał na inny obraz. – Spójrz na ten! – To także kopia – powiedziała Amanda. Hans wycelował palec w kolejny. – A tamten? – Kopia. – Tamte trzy? – Też kopie. – Uśmiechnęła się, odsłaniając szparę między przednimi zębami. – Jak powiedziałam, kulturalne kobiety malowały kopie istniejących obrazów. – A niekulturalne kobiety? – zapytałam. Spojrzała na mnie. – Nie bardzo rozumiem? – Siostry Brontë stworzyły też kilka oryginalnych obrazów – zauważyłam. – Nie ma tego wiele i są to raczej kiepskie prace – stwierdziła
Amanda. – Na pocieszenie mogę tylko powiedzieć, że brak kreatywności w dziedzinie sztuk wizualnych nadrabiały z naddatkiem w sferze pisarstwa. Nauczyły się rysować obrazy słowami. Można by powiedzieć, że ich książki to swego rodzaju przekład ich obrazów. Mówiła z wielkim przekonaniem jak na kogoś tak młodego. W jej słowach pobrzmiewały zdania z podręcznika. Przeszło mi przez myśl, że być może pisała niedawno pracę dyplomową. Oddychałam coraz szybciej. Denerwowałam się, gdy ktoś podważał oryginalność sióstr Brontë. Uważałam, że tylko ja mam do tego prawo. Nie lubiłam też być zasypywana faktami. Istniejący w mojej głowie świat sióstr Brontë był schludny i uporządkowany. Nie było w nim miejsca na opinie ludzi z zewnątrz. – Założę się, że nawet tu znajdzie się co najmniej kilka oryginalnych prac sióstr Brontë – powiedziałam. – Jane Eyre zaczynała od kopiowania obrazów, ale potem zaczęła tworzyć własne dzieła. Jestem przekonana, że tak samo było z Charlotte. – Być może. Poczułam, jak krew napływa mi do twarzy, więc odwróciłam się i przeszłam na drugą stronę sali. Stanęłam przed obrazem, który dostrzegłam już wcześniej w rogu pomieszczenia. Przedstawiał nieatrakcyjną kobietę, ujętą dodatkowo ze zdecydowanie mało atrakcyjnego profilu. Obrazowi brakowało głębi i w rezultacie przypominał nieco egipski hieroglif. Sznureczki od czepka miała owinięte wokół szyi niczym łańcuchy. Ten obraz znałam. Oglądałam go wielokrotnie jako dziecko, w książkach należących do mojego ojca. – To też jest pani zdaniem kopia? – zapytałam Amandę, która znów pojawiła się za moimi plecami. – Nie – zgodziła się ze mną. – To nie jest kopia. – Tak mi się wydawało. – Wie pani, kto to jest? – zapytała. Chyba odrobinę jej zaimponowałam. – Ann Marshall – odparłam. Uśmiechnęła się do mnie, znów prezentując szparę między zębami. Może jej się wydawało, że się zaprzyjaźnimy. – Widzę, że wie pani co nieco o Thorp Green.
Już miałam jej powiedzieć, że owszem, wiem co nieco o Thorp Green, ale postanowiłam się pohamować. Powolnym krokiem ruszyłam przez galerię, usiłując odzyskać panowanie nad sobą. Byłam zła na Hansa, że mnie tu przyprowadził. Zachował się bezmyślnie. Równie dobrze mógłby przyprowadzić alkoholika do browaru. Zdecydowanie bardziej niż sama wystawa interesowały go chyba moje reakcje na to, co zobaczę. Dokładnie w tym momencie pojawił się za mną i położył mi dłoń tuż nad pośladkami. Kotłujące się we mnie emocje natychmiast opadły. Najwyraźniej jego skóra miała właściwości uspokajające. Wyszeptał do mnie słodkim głosem: – Może już pójdziemy? Serce mocniej mi uderzyło. Raz jeszcze rzuciłam okiem na galerię. Wychodząc, wskazałam palcem na jeden obraz, unosząc znacząco brwi. – Kopia – odpowiedziała Amanda na moje niewyartykułowane pytanie. Podziękowaliśmy jej i wyszliśmy. *** Poszliśmy z Hansem na lody do Moo-Moo’s, a potem chodziliśmy w kółko bez celu po opuszczonym parku. W drodze do domu przechodziliśmy koło „Oxford eatre”, w którym oprócz adaptacji Dziwnych losów Jane Eyre grali jeszcze Grona gniewu. Brytyjską komedię muzyczną. Gdy zapadł zmrok, obraliśmy trasę do domu. Rozpierała mnie duma. Dobrze się bawiłam. Gdyby ktoś mnie poprosił – co oczywiście nigdy się nie stanie – to mogłabym mu opowiedzieć o tym dniu jako o fascynującym, niemal romantycznym przeżyciu. – Podziwiam cię, że nie dajesz ludziom tego, czego od ciebie chcą – powiedział Hans, gdy powoli zbliżaliśmy się do Starego Kolegium. – Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytałam. – Chodzi mi o to, że nie mówisz nikomu, co twój ojciec naprawdę ci zostawił. Pewnie masz po temu jakieś powody, ale moim zdaniem to bardzo urokliwe i świadczy o twojej lojalności. – Naprawdę nie wiem, jak mam to ludziom tłumaczyć, żeby zrozumieli. Ja nic nie mam. – Jak sobie chcesz – powiedział z uśmiechem. – Tak czy owak
chciałbym ci pogratulować, bo stałaś się postacią dekady. Piękna sierota zamknięta w wieży! Nawet nie wiesz, jak to działa na wyobraźnię mężczyzn w całym kraju. Skrzywiłam się. – Byłeś kiedyś w mojej wieży? Nie ma w niej nic fajnego. – Nie byłem, ale chętnie bym ją odwiedził. Roześmiałam się niepewnie. Bramy Starego Kolegium były zamknięte, więc weszliśmy bocznymi drzwiami znajdującymi się w południowej części kampusu. Minęliśmy wybieg dla jeleni oraz staw. Hans powiedział, że mam spojrzeć na gwiazdy, więc spojrzałam. Żadnych nie było. Zobaczyłam tylko pasmo chmur, które wyglądały tak, jakby ktoś je zaciągnął na niebo, żeby zakryć nimi jakiś niecenzuralny napis. Przeniosłam wzrok z powrotem na Hansa. Uśmiechał się. Czy to miał być jakiś dowcip? Znaleźliśmy się na tyłach Domu Profesora. Znowu dostrzegłam tę brzydką studnię, która już wcześniej przyciągnęła moją uwagę. – To Studnia Halforda – powiedział Hans, odpowiadając na pytanie, którego nie zadałam. – Nazwana tak na cześć jednego z niegdysiejszych studentów. – Do czego służy? Wzruszył ramionami. – Ludzie czasem wrzucają tam różne rzeczy. Stare notatki z wykładów, butelki po piwie. Plotka głosi, że kiedyś ktoś tam wpadł i się utopił. – Może Halford? Zamiast mi odpowiadać, Hans chwycił mnie za rękę. W tym momencie przekonałam się, że nic tak człowieka nie osadza w chwili obecnej, jak uścisk czyjejś dłoni. Przeszłość nagle przestała się liczyć. Przyszłość nie była do niczego potrzebna. Poczułam coś zupełnie dla mnie nowego. To chyba była ulga. Hans odwrócił się do mnie. – Idziemy na górę? – zapytał. Mrugnęłam. Mój spokój nagle zniknął. W oddali widziałam moją wieżę, która połyskiwała w świetle księżyca jak ogromny kieł. – Nie – odparłam.
– Co? – Przepraszam. Chyba nie zrozumiałam pytania. – Chodźmy na górę. – Ja mieszkam na górze. – Właśnie dlatego zaproponowałem. – A ty właściwie gdzie mieszkasz? Uśmiechnął się. – Do ciebie mamy bliżej. – Pytam o to, dokąd wracasz do domu. – Do Londynu. – Wow, do Londynu… Rozmowa przestała się kleić. Nie było już chyba nic innego, co moglibyśmy zrobić, poza wspinaczką do wieży. Nagle coś między nami się zmieniło. Wymienialiśmy tylko zdawkowe stwierdzenia, jakby wyjęte z jakiegoś scenariusza. Nie pamiętam dokładnie, co wtedy powiedzieliśmy. Przypominało to trochę odgrywanie sztuki teatralnej. Zanim dotarliśmy na piąte piętro, brakowało mi tchu. Po omacku szukałam kluczy, a potem jeszcze upuściłam je na podłogę, zanim udało mi się otworzyć drzwi. Prawie nie zwróciłam uwagi na to, że nie były zamknięte na klucz. W głębi duszy chyba sądziłam, że w środku zastanę grupę turystów czających się, aby uwiecznić na fotografii tajną schadzkę Krwawej Mary. W pokoju jednak nikogo nie było. Poczułam tylko delikatną woń wody po goleniu, co kazało mi się zastanawiać, czy aby ktoś nie ukrył się w mojej szafie. Potem uświadomiłam sobie, że ten zapach roztacza wokół siebie Hans. Zdjął kurtkę i stał teraz przed Guwernantką, uważnie obserwując jej zmagania z wodą. Tak naprawdę chyba najbardziej interesował go ptak przedstawiony na obrazie, ten z bransoletką w dziobie. Nie wiem, czy kapa sama spadła z obrazu czy też Marvin dokonał jego dramatycznego odsłonięcia. Zapewne tylko mi się wydawało, ale kobieta na obrazie się zmieniła, odkąd ostatni raz jej się przyglądałam. Marszczyła się nieco bardziej, jakby bardziej cierpiała. Tonęła w szybszym tempie, prawie znikała pod powierzchnią wody. Już nie spoglądała prosto na mnie. Patrzyła gdzieś w dal za moimi plecami. Po raz pierwszy odniosłam wrażenie, że próbuje mi coś powiedzieć, coś
ważnego. – Podobna do ciebie – stwierdził Hans. – To ma być komplement? Zrobił szybki obchód po pokoju, co chwilę podnosząc ten czy inny przedmiot i odstawiając go z powrotem na miejsce, trochę jakby próbował dokonać wyceny. – Kto wyrył te inicjały? – zapytał. Podążyłam wzrokiem za jego spojrzeniem. Wpatrywał się we fragment zniszczonej ściany w pobliżu mojego łóżka. „J.H.E.”. Wzruszyłam ramionami. – To miejsce ma pewnie długą historię. Męczyłam się z wysokimi butami, aż w końcu udało mi się je zzuć. Spoconym dłoniom brakowało wprawy. Podniosłam się i stwierdziłam, że Hans stoi tuż przy mnie. Dostrzegłam półuśmiech na jego ustach. Odniosłam wrażenie, że odgrywał tę scenę już wielokrotnie. Podszedł bliżej i odgarnął z mojej twarzy pukiel włosów. Nagle pomyślałam, że mam strasznie grube usta. – Jesteś oszustką, wiesz? – rzucił, nie przestając się uśmiechać. – Słucham? − Spojrzałam na jego ręce i wydałam z siebie okrzyk zdumienia. Trzymał egzemplarz Agnes Grey, który kiedyś należał do mojego ojca. Przez jedną straszną chwilę pomyślałam, że on wie, kto był jej poprzednim właścicielem. – Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytałam. – Można odnieść wrażenie, że twoi przodkowie w ogóle cię nie interesują. A tymczasem masz wszystkie ich książki. – Tylko jedną. – Słyszałam bicie własnego serca. Hans nie mógł nie zauważyć, że krew pulsuje mi pod skórą na skroniach. Odsunął mi grzywkę znad oczu. – Jakie to słodkie! – Co jest słodkie? – Że trzymasz na poduszce Dziwne losy Jane Eyre. Nachylił się, żeby mnie pocałować, ale go powstrzymałam. Gorączkowo obróciłam się na pięcie. Miał rację. Na malutkiej, samotnej niebieskiej poduszce leżącej na pościeli dostrzegłam Dziwne losy Jane Eyre. Zamarłam z przerażenia. To był egzemplarz należący do mojego
ojca, książka rozmiarów cegły, poplamiona herbatą. Te konkretne Dziwne losy Jane Eyre teoretycznie pochłonęły płomienie pożaru, który strawił dom pięć lat wcześniej. Tymczasem właśnie gapiły się na mnie jak dziecko, które uciekło z domu, a teraz wraca po zastrzyk pieniędzy. Wpadłam w panikę. Mój oddech przyspieszył. Hans albo nie zwracał na to uwagi, albo czerpał z tego przyjemność, bo zbliżył się do mnie i mocno objął mnie w pasie. Przeprowadziliśmy krótką i mało spójną rozmowę o tym, że jestem ładna – a może o tym, że on jest ładny? Gdy przyłożył usta do moich zamkniętych oczu, twarz spłonęła mi rumieńcem. Jane Eyre, Jane Eyre. Aż się trzęsłam. Co te Dziwne losy Jane Eyre tu robią? Skąd się tu wzięły? Agnes Grey zechciała przynajmniej poczekać na zewnątrz. Hans zaczął całować moją szyję – nie, nie! – a potem jego usta złączyły się z moimi. A potem jeszcze raz i jeszcze raz. Myśli kotłowały się w mojej głowie jak szalone. Wydawałam z siebie ciche, stłumione okrzyki. Hans błędnie odczytywał moje reakcje i całował z jeszcze większym zapałem. Rozpoczął podróż, która prowadziła w dół do nasady karku, wokół ucha i ponownie na szyję, ja zaś w tym czasie wsłuchiwałam się w głos, który dobiegał zupełnie z innego miejsca. Jane! Jane! W końcu oderwałam się od niego. Drżałam jak osika. Coś we mnie się rozpadało i nie chciałam, żeby ktokolwiek na to patrzył. Pożegnałam się z Hansem. Nie do końca mam świadomość tego, co się działo dalej. Pamiętam tylko zbolały wyraz jego twarzy i dźwięk zamykających się za nim drzwi. Usiadłam na skraju łóżka, lekko się kołysząc. Pomyślałam, że tak to właśnie wygląda, jak ktoś umawia się z przedstawicielką rodu Brontë – książka zawsze coś skomplikuje. Przypuszczam – musiałam dostać jakiegoś ataku. Straciłam przytomność16. *** Później, znacznie później, pokonałam pięć pięter w dół po schodach niczym Szalony Król Jerzy. Powitało mnie wieczorne powietrze. Gdybym została w wieży choćby chwilę dłużej, mój mózg w pewnym momencie zacząłby się rozpadać, aż rozlałby się po pomieszczeniu. Dziedziniec wilgotny od rosy wyglądał trochę tak, jakby spocił się ze strachu. Miałam rację. Popołudniowe słońce to był tylko
okropny dowcip. Nadciągała burza. Wiatr niczym żarłoczny sokół zataczał kręgi nad moją głową. Chmury były ciężkie od deszczu. Idąc przed siebie, mocno ściskałam w dłoni egzemplarz Dziwnych losów Jane Eyre. Asfalt był śliski, więc raz po raz musiałam balansować ciałem, żeby uniknąć upadku. Zajmowało mnie tworzenie listy podejrzanych, czyli ludzi potencjalnie odpowiedzialnych za pojawienie się dzisiejszego tajemniczego prezentu, którego wręczenie najpewniej wymagało naruszenia prawa. Na pierwszym miejscu listy plasowała się moja matka. Skąd właściwie pewność, że ona nadal przebywa we Francji? Od lat jej nie widziałam. Może urządziła sobie siedzibę w jakimś lochu na terenie Starego Kolegium? Tyle że nie miała dostępu do książek mojego ojca, przynajmniej odkąd w burzliwych okolicznościach odeszła z naszego życia, a już w szczególności odkąd jego biblioteka spłonęła. Drugą podejrzaną była Rebecca, ona jednak zdecydowanie nie żyła. Trzecie miejsce przyznałam Blanche z National Bank. Ta opcja jednak również wydała mi się mało prawdopodobna. Dlaczego pracownik banku miałby kraść dziedzictwo jednego ze swoich klientów, a potem potajemnie oddawać je członkowi jego rodziny? Przyszło mi też do głowy, że za tym wszystkim może stać sir John, kurator Domu Muzeum Rodziny Brontë. W drodze eliminacji stwierdziłam, że to musi być jego sprawka, tym bardziej że poza nim nie znałam żadnych innych śmiertelnych wrogów naszej rodziny. Sama jednak nigdy go nie poznałam. Pozostawało też pytanie, jak wpadł na pomysł przekazania mi książki, która dla nikogo innego poza mną nie miałaby absolutnie żadnego znaczenia. To nie było cenne pierwsze wydanie, żaden unikat. Ten egzemplarz Dziwnych losów Jane Eyre ojciec kupił w jednej z księgarni sieci Barnes & Noble. Zdesperowana, raz po raz odtwarzałam w głowie przebieg popołudnia. Tyle różnych dziwnych rzeczy się wydarzyło – Hans, muzeum, Amanda. Ja tymczasem powinnam się przecież koncentrować na tej jedynej rzeczy, która faktycznie miała znaczenie, czyli na Marvinie i jego cholernej wycieczce. Czy za tym wszystkim stał Rosjanin? A może amazonka? Żałowałam, że tak uparcie wpatrywałam się w podłogę. Zastanawiałam się też, dlaczego Marvin nie zamknął za
sobą drzwi na klucz. Dyszałam ciężko. Przez moment wydawało mi się, że książka też nie może złapać tchu. To nie była po prostu jakaś książka. To był żywioł. Trzymałam w dłoniach wizje, które powstają w zbiorowej wyobraźni milionów nastoletnich dziewcząt. Dziwne losy Jane Eyre to jedna z najsłynniejszych powieści, jakie kiedykolwiek powstały. To dzięki niej o siostrach Brontë w ogóle zaczęło się mówić. To dzięki niej Charlotte zyskała sławę i zdołała nawiązać bliską znajomość z Thackerayem. To za jej sprawą współczesne kobiety skrycie marzą o tajemniczych, odrobinę niebezpiecznych, budzących grozę mężczyznach. Dziwne losy Jane Eyre to swoista wariacja na temat Kopciuszka. Opowiada historię udręczonego emocjonalnie dziecka, które dorasta i podejmuje pracę guwernantki w ponurym domu. Zakochuje się w grubiańskim panu tegoż domu, człowieku nazwiskiem Rochester. Ten jednak zapomina jej wspomnieć, że ma już żonę. Owa żona, Berta, jest obłąkana, a mąż zamknął ją na strychu. Rochester proponuje Jane małżeństwo, ale brat obłąkanej żony uniemożliwia przeprowadzenie ślubu i wyjawia Jane smutną prawdę. W dużym skrócie: wkrótce całe gówno wypływa na powierzchnię. Powieść, choć dalece mniej okropna niż Agnes Grey, również napawała mnie pewnym przerażeniem. Tak samo jak Agnes Grey Dziwne losy Jane Eyre trudno uznać za dzieło fikcyjne – cokolwiek by na ten temat sądził James Orville III. Charlotte Brontë ograniczyła się do tego, że zmieniła nazwy miejsc i nazwiska ludzi ze swojego życia. Wysłała Jane do tej samej smutnej wyznaniowej szkoły z internatem, do której sama chodziła wraz z siostrami. Zmarła przyjaciółka Jane, Helen Burns, to postać wzorowana na jej zmarłej siostrze, Marii, pan Rochester natomiast to brukselski nauczyciel Charlotte, niejaki Constantine Héger. Oczywiście w rzeczywistości Héger pozostawał w szczęśliwym związku małżeńskim, a biedna Charlotte tęskniła za nim potem do końca swoich dni. Sama nie zaznała szczęśliwego romantycznego zakończenia – i pewnie dlatego postanowiła szukać pocieszenia we własnej powieści. Na tym jednak nie kończą się podobieństwa między życiorysami Jane i Charlotte. W połowie książki Rochester cudem unika śmierci w płonącym łóżku. Pożar to próba zabójstwa obmyślona przez jego
szaloną, więzioną w domu żonę. Zawsze dostrzegałam w tym coś znajomego – i słusznie. Mniej więcej wtedy, gdy Charlotte przedstawiła światu Dziwne losy Jane Eyre, podobne zdarzenie z płonącym łóżkiem stało się udziałem Branwella Brontë. W książce chodziło o zamach powzięty z żądzy zemsty. Jak doszło do pożaru w prawdziwym życiu, tego do dziś nie wiadomo. Czy Branwell trącił lampę łokciem? Czy może ogień zaprószył nieszczęśliwy podmuch wiatru? A może ktoś, kto wtargnął do domu? Pod koniec książki obłąkana żona Rochestera wznieca pożar w Thornfield Hall, rozpalając zasłony i ciągnąc je za sobą po domu. Charlotte tak się bała ognia, że dopiero w wieku trzydziestu dziewięciu lat zgodziła się na powieszenie zasłon w swoim domu. Moim zdaniem to nie był zbieg okoliczności. Jeśli wszakże Dziwne losy Jane Eyre czerpią z prawdziwych historii, to jednej zagadki nie zdołałam rozwikłać. Chodzi o postać obłąkanej Berty. To był swoisty chichot krążący niczym duch po Thornfield Hall. Jane Austen nigdy nie stworzyłaby takiej postaci. Jej funkcja w powieści Dziwne losy Jane Eyre stanowiła przedmiot dyskusji toczącej się od lat sześćdziesiątych, kiedy to ukazały się dwie książki na ten temat – Wide Sargasso Sea oraz The Madwoman in the Attic. Dzisiaj powszechnie się uważa, że Berta to symbol feminizmu, który stał się modny dopiero sto lat później. Gniewna, silna Berta o mocno rozbudzonej seksualności to uosobienie buntowniczych skłonności skrywanych przez Jane. Tak jak Berta siedzi zamknięta na strychu, tak Jane pozostaje więźniem swojego nędznego zawodu, a także wszelkich czynników społecznych i politycznych, które ograniczają wolność przedstawicielek jej płci. W teorii wszystko pięknie się zgadzało, tyle że w moim przekonaniu takie wyjaśnienie absolutnie nie wyczerpywało tematu. Berta była zupełnie inna niż wszystkie pozostałe postaci stworzone przez siostry Brontë. Była dzika i obca. Tak bardzo tam nie pasowała, że moim zdaniem nie mogła stanowić li tylko wytworu czyjejś wyobraźni. Jeśli to prawda, że Charlotte kreśliła postaci powieści Dziwne losy Jane Eyre na wzór prawdziwych osób, to należało się zastanowić, kto posłużył jej za inspirację postaci obłąkanej kobiety ze strychu. Nagle z moich ust wydobył się krótki, ale przenikliwy okrzyk.
Straciłam równowagę. Wyrzuciłam ręce w powietrze i wylądowałam na trawie. Za sprawą ostrego bólu zlokalizowanego w kostce wydałam z siebie najpierw ryk, a potem przekleństwo. Porządnie coś sobie skręciłam, i to w prawej nodze, którą złamałam kilka lat temu, gdy spadłam z trejaży pod naszym domem w Bostonie. Chwyciłam obolałą kostkę z całych sił, jakbym chciała złapać ją za gardło i zmusić do powrotu do formy. Rozejrzałam się, szukając pomocy, jednak dostrzegłam tylko niewyraźny kontur Studni Halforda oraz stojący za nią Dom Profesora, budowlę surową i bezduszną. Spojrzałam na lewo, a potem na prawo – i nagle uświadomiłam sobie, że szłam po trawniku. Wiatr szalał nad moją głową. Niesłusznie lekceważyłam dotąd potęgę pogody. Na widok czarnych chmur wiszących tuż nade mną pomyślałam o czasach, kiedy kobietom zdarzało się umrzeć z wychłodzenia. Z nieba spadł deszcz, rzęsisty i miarowy. Ból nie pozwalał mi wstać, więc siedziałam na pustym trawniku jak zwierzyna wystawiona na strzał. Pod połami płaszcza chowałam Dziwne losy Jane Eyre. Gdzieś w głębi duszy miałam nadzieję, że za sprawą deszczu kartki książki spłyną tuszem, oddając światu notatki poczynione na marginesach przez mojego ojca niczym ostatnie tchnienie. Trochę czasu minęło, zanim w moim sercu pojawił się promyk nadziei. W oddali dostrzegłam wyłaniający się z Domu Profesora cień. Zamarłam. Czyżby to któryś z wykładowców? Po chwili wyprostowałam się i krzyknęłam cicho. Postać zatrzymała się i odwróciła. Zauważyłam, że ma zaskakująco dużą głowę. – Kto to? – odezwała się barytonem. – Student Raskolnikow? Mężczyzna chyba mnie nie usłyszał, bo zawołał: – Odezwij się! Ponownie spróbowałam do niego krzyknąć, ale wiatr porywał mój głos. Cień ruszył w moim kierunku. Nagle go rozpoznałam. Jakże byłam rozczarowana, gdy stwierdziłam, że to Orville. Co on tu robi o tej porze? Czy nie powinien siedzieć w domu w towarzystwie jakiejś długonogiej dziewczyny? Płaszcz falował za nim jak zerwane poszycie namiotu. Chciałam się jako tako zaprezentować, żeby wyglądać jak te
wszystkie kobiety, które ładnie wystawiają nogi do kamery. Pech chciał, że siedziałam w rozkroku na trawniku, a na dodatek zdążyłam przemoknąć do suchej nitki. Musiałam wyglądać raczej jak nieporadne dziecko. Orville podszedł i stanął nade mną. Z jego ust wydobył się obłok białego powietrza. Deszcz spływał mu po włosach na czoło, ale on zupełnie nie zaprzątał sobie głowy odgarnianiem pukli grzywki, które bez ładu i składu przysłaniały mu oczy. – Samantha? – zapytał na wydechu. – Dzień dobry – odparłam. – Cóż pani, na litość boską, robi na trawniku? – Jego ostry głos brzmiał trochę jak podkaszarka. Rozejrzałam się wokół. – Oddaję się refleksji? – rzuciłam. – Coś się pani stało? – Nie. – Coś poważnego? Wskazałam na prawą kostkę. – Nie mogę nią ruszyć. Spojrzał w prawo, a potem w lewo, zupełnie jakby spodziewał się zobaczyć gdzieś w pobliżu ratownika medycznego. Potem przyklęknął i oparł łokcie na kolanie. Spojrzał na moją kostkę, jak gdyby sądził, że uda mu się ją zastraszyć i w ten sposób przywrócić do zdrowia. Ja tymczasem poczułam się jak w roku tysiąc osiemset dwudziestym. Brakowało mi tylko jasnoróżowej sukienki, żebym mogła przedstawić się jako Elinor Dashwood. Orville wsunął ukryty w rękawiczce palec wskazujący do cholewki mojego buta. – Czy to boli? – zapytał, patrząc na mnie z poważną miną. – Tak. – A to? – Robi pan to samo, co przed chwilą. – A to? – Serio? Ostrożnie chwycił mnie za nogę i zdjął z niej but. Pisnęłam z bólu.
– Ależ! Z buta wyskoczyła zimna i przemoczona stopa. W bladym świetle lamp wyglądała jak zdechła ryba. Nigdy w życiu nie czułam się tak obnażona. Starałam się przenieść myślami w jakieś inne miejsce – do mojego pokoju, do Bostonu… gdziekolwiek, byle nie być tutaj. Dłonie miał lepkie i wilgotne, a jego dotyk sprawiał mi większy ból, niż dawałam po sobie poznać. Zdjął mi skarpetkę. Boże, jakie to nieprzyzwoite! – Proszę zostawić – powiedziałam, wykrzywiając się z bólu. – Nic mi nie będzie. Nie odpowiedział. Powoli wodził palcami po mało istotnych częściach mojej nogi, wykonując koliste ruchy. Po chwili oznajmił: – Skręcona. Patrzyliśmy na siebie. Cały czas lało jak z cebra. – Dziękuję panu, panie doktorze – odparłam. Rzucił okiem w stronę niewyraźnego zarysu Domu Profesora, a potem przeniósł wzrok na studnię. Zrobił imponująco nieprzyjemną minę. – Czy dobrze słyszałem, że pani z kimś tu się spotkała? – zapytał. – Słucham? – Czy pani z kimś tu się spotkała? – Był naprawdę zdenerwowany. – Spotkałam tylko pana. Dlaczego pan pyta? – To nie jest najlepsze miejsce, żeby dać się znaleźć. Niech pani wstaje. Pomogę pani. Zarzucił sobie moje ramię na szyję i pomógł mi się podnieść. Czym prędzej zabrałam rękę, ale znów po nią sięgnął. – Co pan wyprawia? – wykrzyknęłam, zaskoczona. Wolną ręką objął mnie w pasie. – Zabiorę panią do szpitala. – Nie muszę jechać do szpitala. Włożył mi rękę pod kolana, żeby mnie podnieść, ale mu się nie udało. Miałam metr osiemdziesiąt, a on chyba przeceniał swoje możliwości. Wyprostował się i przez chwilę staliśmy w bezruchu. Była to chwila tak dziwna, że nie da się tego opisać słowami. – Niech pan da spokój – obruszyłam się. – Nie trzeba. Będą pana
przez to plecy bolały, jak pan dorośnie. − Nie odpowiedział, a ja poczułam rumieńce na twarzy. – To znaczy, jak pan będzie stary. − Dalej cisza. – To znaczy starszy. – Samantho – odezwał się w końcu, wypuszczając powietrze z płuc. – Nadejdzie taka chwila, w której będzie pani musiała przestać tak piekielnie się mnie bać. Zamknęłam się. Pomógł mi dokuśtykać do bramy. Po mojej otumanionej głowie rozbijały się przeróżne myśli. Cisza brzmiała dla mnie głośno i nieprzyjemnie, a dodatkowo zdawała się ciągnąć przez całe wieki. Od czasu do czasu zdarzało mi się tylko wymamrotać: – Ciekawe… W końcu opuściliśmy teren uczelni. Na High Street panował mały ruch, tylko od czasu do czasu samochód rozpryskiwał tę czy tamtą szklącą się kałużę. Oboje w tej samej chwili dostrzegliśmy wyłaniającą się zza rogu taksówkę. – Taxi! – wrzasnął Orville. Samochód wykonał gwałtowny skręt, a potem z piskiem opon zahamował przy chodniku. Wpakowaliśmy się do tyłu, wreszcie znajdując schronienie przed deszczem. – Proszę mnie zawieźć do szpitala Radcliffe – polecił kierowcy Orville. Mężczyzna spojrzał na nas w lusterku. – Chłopiec czy dziewczynka? Orville bez słowa wyciągnął rękę i z trzaskiem zasunął plastikową szybkę oddzielającą kierowcę od pasażerów. *** Szpital znajdował się w budynku przy autostradzie i miał w sobie coś z architektury radzieckiej. Wewnątrz panował zaduch. Orville posadził mnie na krześle w opustoszałej poczekalni, a sam udał się do pielęgniarki pracującej za kontuarem. Miała trochę ponad trzydzieści lat i trzy kolczyki w wąskich ustach. – Przewróciła się – dobiegły mnie jego słowa. Gdzieś w oddali ktoś stukał w klawiaturę. Pielęgniarka rzuciła okiem w moją stronę i powiedziała: – Proszę się nie martwić o córkę, wszystko będzie dobrze.
Nie usłyszałam jego odpowiedzi. Kurczowo ściskałam Dziwne losy Jane Eyre, bezmyślnie przewracając strony. Na niektórych tusz się rozmył, ale większość komentarzy ojca pozostała nienaruszona. Gdy po chwili Orville znów przy mnie stanął, szybkim ruchem zamknęłam książkę. – Proszę, niech pan siada – powiedziałam. – Proszę taty. Podszedł do krzesła obok mnie, ale zaraz się rozmyślił i usiadł nieco dalej. Między nami zostało jedno miejsce odstępu. Wziął ze stolika „Herald Tribune”. Strząsnął gazetę i otworzył. – Nie musi pan tego robić – powiedziałam. – Nie ma pan takiego obowiązku jako nauczyciel. – Doskonale znam zakres swoich obowiązków – odparł. – Cóż, do licha, robiła pani o tej godzinie na dworze? – Miałam zamiar zapytać pana o to samo. – Miałem coś do dokończenia. – A ja wybrałam się na spacer. – W trakcie burzy? – Miałam trudny wieczór. Utkwił we mnie wzrok. Jego twarz sama w sobie jakoś szczególnie nie urzekała – była pokrzywiona w różnych dziwnych miejscach, a do tego brwi miał zdecydowanie zbyt rozległe. Ale to spojrzenie… Skupione, nieprzeniknione, wręcz doskonałe. Postanowiłam zerknąć w inną stronę. Dopóki nie ruszałam nogą, dokuczał mi jedynie tępy ból, przywodzący na myśl protest stopniowo tracący na sile. Poświęciłam kilka minut na analizę tego doświadczenia, a gdy znów podniosłam oczy, z zaskoczeniem stwierdziłam, że Orville cały czas wpatruje się we mnie. – Samantho, czy pani ma jakieś kłopoty? – zapytał. – Słucham? – Postanowiłam udawać, że nie wiem, o co mu chodzi. Otworzył usta, ale po chwili je zamknął. Przeniósł wzrok na gazetę. – Nieważne. Ja dalej na niego patrzyłam. – Czy mogę panu zadać osobiste pytanie? – Nie. – Czy pan wierzy w duchy?
– Nie. – Ja też nie. Na dłuższą chwilę zapadła między nami cisza. – Odwiedził panią duch, Samantho? – No właśnie w tym rzecz. Nie! Minęła chwila, zanim znów zapytał: – A chciałaby pani, żeby panią odwiedził duch? – Tak. Może. Nie sądzi pan, że wiele by to uprościło? Wtedy przynajmniej miałabym konkretny problem. – Duch to jest pani zdaniem coś konkretnego? – Bardziej konkretnego niż nic. – Co pani chce przez to powiedzieć? Zresztą nieważne. Nie musi pani odpowiadać. I tak nie mogę pani pomóc. – Nie prosiłam o pomoc. – To świetnie. – Ale skoro już pan o tym wspomniał, to może by mi pan pomógł? − Spojrzałam na niego tak smutno, jak tylko potrafiłam, jednak na jego twarzy nie dostrzegłam żadnych emocji. – Niech pan tak na mnie nie patrzy – powiedziałam. – Jak niby na panią patrzę? – W takich chwilach nic nie denerwuje mnie bardziej niż apatia. Utkwił wzrok w gazecie. – Jak sobie pani chce. Nagle w poczekalni rozbrzmiała melodia. Somewhere Over the Rainbow. Ktoś nadał piosence lekko jazzowy charakter i zwolnił tempo, przez co przypominała bardziej główny motyw muzyczny z Titanica niż oryginalną melodię. Podziałało to na mnie bardzo przygnębiająco. W końcu podniosłam Dziwne losy Jane Eyre i rzuciłam je Orville’owi na kolana. Odłożył gazetę i skupił wzrok na książce z taką miną, jakby ktoś właśnie rzucił w niego brudną pieluchą. – Tak? – odezwał się. – Zechce pan zajrzeć. Podniósł książkę i przejrzał kilka pierwszych przemokniętych stron. – Kto robił te notatki na marginesie?
– Mój ojciec. Wzmianka o ojcu chyba wzbudziła jego zainteresowanie. – A był wtedy przy zdrowych zmysłach? – No, to jest pytanie za milion dolarów… Orville przeczytał na głos: – „Na górze róże, na dole fiołki. Ja tu coś widzę, a ty nie”. Co to ma znaczyć? – Niech pan mi to powie. – A czy te uwagi nie są skierowane do pani? – Nie jestem tego taka pewna. – Czy to nie od ojca dostała pani tę książkę? – Nie bardzo wiem, od kogo ją dostałam. Znalazłam ją dzisiaj w pokoju. – Nie rozumiem. – Ja też nie. Mina Orville’a wyrażała mieszankę ciekawości i dezorientacji. Po chwili oddał mi książkę. – Gotów jestem iść o zakład, że nie różni się pani od innych kobiet w pani wieku i że w okresie dorastania to była pani ulubiona książka. – Bardzo się pan myli – odparłam. – Czyżby? Wydawało mi się, że kobiety uwielbiają Dziwne losy Jane Eyre. – Nie lubię głównej bohaterki. – Kogo pani nie lubi? – zapytał. – Gracji? Opuściłam na chwilę powieki. – Jakiej Gracji? – Gracji Poole. – To służąca, a nie główna bohaterka. – Widzę, że nie przeczytała pani tej książki zbyt uważnie. Otworzyłam usta, żeby mu odpowiedzieć, ale przerwał mi ostry stukot obcasów dobiegający z korytarza. W poczekalni pojawiła się niska, przysadzista postać. Była to kobieta w średnim wieku, która swego czasu musiała być bardzo ładna, ale od tamtej pory zdążyła się dość mocno rozrosnąć w pasie. Miała na sobie zielono-szary dwurzędowy płaszcz i kapelusz z piórkiem. Wyglądała jak muchomor.
Orville chyba też tak stwierdził, bo wymamrotał pod nosem jakiś epitet. Kobieta ruszyła w naszą stronę kaczym krokiem. Poznałam ją. Prowadziła procesję wykładowców podczas mojej pierwszej oficjalnej kolacji. – Doktor Flannery – odezwał się Orville, nie wstając z miejsca. Jej obcasy z mocą uderzały o wykonaną z linoleum podłogę. Dźwięk niósł się echem pośród sterylnych ścian. Nie przywitała się, tylko spojrzała w przestrzeń między nami. Akcent koloru na jej policzkach wyglądał tak, jakby zamiast różu rozsmarowała na nich szminkę. – Studentka? – Nie powiedziała nic więcej. Wraz z brwiami, z bezwzględną zgodnością, uniosły się wszystkie linie na jej twarzy. – Jak się miewa pani ciotka? – zagaił Orville. – Morfina robi swoje. – Kobieta odwróciła się do mnie. – Jak pani się nazywa? – Na jej twarzy pojawił się lekki uśmiech, ale nie z tych, które prowadzą do odsłonięcia zębów. – Proszę mi powiedzieć, jak pani się nazywa. – Samantha. – Nie mogłam wstać, żeby uścisnąć jej dłoń, więc machnęłam ręką w dziecinnym geście. – A, tak. Pani Whipple – powiedziała. – Co nieco o pani słyszałam. James, pan pewnie też słyszał co nieco o pani Whipple? Orville wpatrywał się w nią bez słowa. Powoli przekładał sobie długopis między palcami, jakby to była pałeczka dyrygenta albo patyczek do szaszłyków. – Pani Whipple skręciła sobie kostkę – powiedział w końcu. Flannery wydała z siebie dźwięk, który zabrzmiał trochę jak „ała”, ale równie dobrze mogło to być zwykłe „aha”. Ponownie spojrzała na mnie, tym razem przechylając głowę na bok. Czy w ten sposób próbowała mi okazać współczucie? Nie, chyba nie. Zastanawiałam się, czy ma przy sobie Kodeks Postępowania Dyscyplinarnego Starego Kolegium i czy zaraz nie wyjmie go z kieszeni, żeby zdzielić mnie nim po głowie. W końcu spędziłam ponad godzinę z nauczycielem sam na sam. Ktoś gdzieś na pewno ciężko z tego powodu wzdychał. – A cóż pani takiego robiła? – zapytała mnie tonem, którym w innych okolicznościach można by proponować komuś nocleg. – Mam
nadzieję, że nic niestosownego? – Przewróciłam się – odparłam. – Gdzie? – Dość tego – wtrącił się Orville. – Ona jest zmęczona, Ellery. Owa „Ellery” patrzyła na mnie, a nie na niego. Naprawdę miała ładną twarz, taką promienną, dziewczęcą. – Gdzie pani była, moja droga? – Przy Studni Halforda – odpowiedziałam. – Chyba. Flannery przeniosła wzrok na Orville’a. Odłożył długopis. Wpatrywałam się w przestrzeń między nimi. Znowu najwyraźniej coś mi umykało. – Zdaje sobie pani sprawę, że przebywanie w pobliżu tej studni w okresie ciszy nocnej jest surowo zabronione? – odezwała się Flannery. – Ellery! – W głosie Orville’a zabrzmiało ostrzeżenie. – Ona się przewróciła. Poczułam, że się czerwienię. Flannery się uśmiechnęła, tym razem pokazując zęby. Były pokrzywione, przypominały drut kolczasty. Nic dziwnego, że starała się ich nie eksponować. Jej twarz nagle straciła urok. – Samantho, czy pani wie, skąd się wzięła nazwa Studni Halforda? – zapytała. Orville wstał. Zrobił to tak gwałtownie, że zaskoczył nas obie. Flannery się zawahała, ale wyraźnie próbowała ukryć zmieszanie. – Dość! – powiedział. Spojrzała na niego, jakby tracąc rezon. Przypominała karła, któremu ktoś kazał zabić olbrzyma i który nie do końca wie, jak właściwie miałby to zrobić. – Kiepska sprawa, taka skręcona kostka – powiedziała i ruszyła w kierunku wyjścia. Potem słyszałam już wyłącznie odgłos jej kroków. Gdy zostaliśmy sami, Orville opadł z powrotem na krzesło, ciężko sapiąc przez nos. – Proszę pana? – Próbowałam podjąć rozmowę, ale on tylko wpatrywał się w przestrzeń przed sobą. Podszedł do nas pracownik szpitala z kartą. Za chwilę miał mnie
przyjąć lekarz. 16 Cytat z Dziwnych losów Jane Eyre w tłumaczeniu Teresy Świderskiej (przyp. tłum.).
Rozdział 7 Po południu trzynastego grudnia wzięłam kule (bo jednak poważnie skręciłam sobie kostkę) i wybrałam się do Ashmolean Museum, gdzie sir John Booker miał wygłosić mowę z okazji oficjalnego otwarcia wystawy „Pierwsze pisarki”. Jak się okazało, ta wizyta stanowiła czternasty punkt na trasie jego trasy promocyjnej. Wybrałam się tam tylko po to, żeby w końcu go poznać. W holu zgromadził się spory tłum. Świecący napis informował nas, że trwa gala z okazji otwarcia wystawy. Pośród greckich posągów i fragmentów rzymskich ruin kręciła się masa ludzi, którzy wyglądali wręcz irytująco normalnie. Byłam rozczarowana. Spodziewałam się zastać na miejscu starsze panie w hippisowskich strojach, z mopsami pod pachą. Myśl o tym, że są na świecie ludzie, którzy mają na punkcie sióstr Brontë jeszcze większego świra niż ja, zawsze podnosiła mnie na duchu. Tymczasem na wernisaż przybyli ludzie wprost porażająco przeciętni. Można było odnieść wrażenie, że przedmiotowa twórczość to dla nich zwykła rozrywka na sobotnie popołudnie, równie dobra jak kanasta. Nie należeli do mojego zaginionego świata, co najwyżej odwiedzali go w charakterze gości. Postanowiłam, że tego dnia będę się przedstawiać jako Elvira Erstwood. Nazwisko Whipple mogłoby wzbudzić w tym gronie zbyt duże zainteresowanie. Kobieta przy wejściu bez namysłu podała mi identyfikator ze zmyślonymi danymi. W arkana sztuki posługiwania się pseudonimami wprowadził mnie ojciec, który zapewne nauczył się jej od sióstr Brontë. Miał w zwyczaju tworzyć sobie alter ego z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. Snodgrass D. Diddleworm (pod takim pseudonimem występował w sklepach) miał trzydzieści trzy lata, pochodził ze wschodniej części stanu Kansas i pracował jako osobisty asystent doradzający klientom podczas zakupów. Echo Woodraine (tak przedstawiał się na siłowni) był nieśmiałym poetą wychowanym na Litwie, który kasował rywali bekhendem. Jako mój ojciec przedstawiał się wtedy, gdy akurat nie miał na siebie lepszego
pomysłu. Skierowałam się w stronę stołu, na którym wystawiono bufet. Znajdował się on między marmurowymi głowami Theodetesa i sprośnego Greka Sotadesa. Wśród przybyłych rozpoznałam przedstawicieli grona pedagogicznego Starego Kolegium. Dostrzegłam „Gościa, który ma ładny gabinet”. Wypatrzyłam też „Wczesnego kubistę” − właśnie poprawiał sobie muszkę na gumce ręką, w której akurat nie trzymał niedojrzałej truskawki. Orville też przyszedł. Od razu go zauważyłam. Miał na sobie czarny garnitur. Rozmawiał z kobietą ubraną w krótką szarą sukienkę i brzoskwiniowe rajstopy. Wyraz pożądania na jej twarzy zadziałał na mnie jak płachta na byka. Zaczynałam z niechęcią myśleć o wszystkich znajomych Orville’a płci żeńskiej, z panią obsługującą go w warzywniaku włącznie. Patrzyłam na tych dwoje i zastanawiałam się, jak by to było stać teraz na jej miejscu – na przykład podczas przyjęcia koktajlowego w czarno-białym filmie. Mogłabym podjąć rozmowę z kobietą z długą cygarniczką i powiedzieć jej, jak on świetnie gra w brydża. – Stoi pani tak daleko – dobiegł do mnie głos zza pleców. Zobaczyłam wysokiego mężczyznę z lekką siwizną we włosach i wąsikiem w stylu dyktatorskim. W jego oddechu dało się wyczuć coś skrajnie nieatrakcyjnego. Odwróciłam się i zapytałam: – Daleko od czego? – Jestem Jerome. – Wyciągnął rękę, a ja ją uścisnęłam. Była wilgotna. – Elvira. – Nieprawda, Samantha Whipple. − Nie odpowiedziałam. – Widziałem panią w gazetach – wyjaśnił. – Zastanawiałem się, czy pani przyjdzie. Wszyscy jesteśmy ciekawi pani uwag na temat książek sir Johna. Wskazał ręką stolik z tyłu, na którym leżał stosik książek w twardej, lśniącej oprawie. Błyszczały jak oczy węża. Odchrząknęłam. – Co pana tu sprowadza? – Kobiety. – Wzruszył ramionami.
– Charlotte, Emily czy Anne? – Raczej szczupłe brunetki, takie jak pani. − Nie uśmiechał się. Zanurzył usta w kieliszku. Odezwał się ponownie, jeszcze zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć: – Uczę na Sorbonie. Dzisiaj o czwartej wygłaszam na górze wykład na temat Elizy Haywood. Poza tym gram na skrzypcach i wyrażam się nad wyraz emocjonalnie. Może zechciałaby pani wypić ze mną wieczorem drinka? – Witaj, Jerome – odezwał się inny głos, gdzieś za mną. Odwróciłam się. To był Orville. Jedną rękę miał w kieszeni, w drugiej trzymał butelkę wody Perrier. Nie zdawałam sobie sprawy, że mnie zauważył. Dyktator i mój promotor wymienili uścisk dłoni. – Samantho, to jest Oren Smith – powiedział Orville. Zmarszczyłam brwi. – Pisze dla „Paris Examiner”. No proszę, Oren Smith. – Przepraszam, że wykasowałam wszystkie e-maile od pana – powiedziałam. – Spotkamy się później? – zapytał ponownie. Na szczęście nie miałam okazji odpowiedzieć, ponieważ Orville odciągnął mnie za prawą kulę, prowadząc w stronę drugiego bufetu. Ktoś wylał wodę na tacę z krakersami, więc te wyglądały teraz jak napuchnięte gąbki. – Nie musi mi pani dziękować – powiedział Orville. – Za co? – zapytałam. – Za to, że pozbawił mnie pan wieczoru pod znakiem dziko zwierzęcej pasji. – Proszę zjeść bułeczkę. – To są dim sum. Uniósł z talerza jednego pierożka i trzymał go przede mną tak długo, aż w końcu go od niego wzięłam. – Skąd go pan zna? – zapytałam. – Poznałem go podczas wykładu, który wygłaszałem w Paryżu. Powiedziałam, że ja również wybieram się do Paryża. Miałam zamiar dodać, że „wkrótce”, ale z jakiegoś powodu powiedziałam „kiedyś”. Później zapadła między nami głęboka, bezdenna cisza. Rozpaczliwie szukałam jakiegoś dobrego tematu do rozmowy. W filmowej wersji naszego życia ta scena byłaby zdecydowanie mniej
stresująca. Długie milczenie zostałoby po prostu wycięte. Żadne z nas więcej się nie odezwało, po prostu poszłam za nim do trzeciego rzędu krzeseł – takich białych, plastikowych i chybotliwych. Nie mieliśmy zbyt dużego wyboru. Mogliśmy usiąść albo obok mężczyzny, który za sprawą kępkowatej brody świetnie by się nadawał do roli Świętego Mikołaja, albo obok kobiety, która uwolniła nogi z butów trekkingowych i właśnie chłodziła palce na płytkach podłogowych. – To gdzie? – zapytałam Orville’a, wskazując tych dwoje. Odwrócił się, jakby nagle zapomniał, że ja nadal tam stoję. – To my siadamy obok siebie? − Oblałam się rumieńcem. Najwyraźniej niesłusznie założyłam, że od czasu wspólnej wizyty w szpitalu łączy nas jakaś więź. Rozejrzałam się bezradnie, trochę jak pudel na wystawie. – No dobrze – westchnął Orville − niech pani siada. Wybrał miejsca obok Świętego Mikołaja, który roztaczał wokół siebie intensywny zapach curry. Pomógł mi ułożyć kule na podłodze. Przy okazji zauważyłam, że pod każdym krzesłem leży egzemplarz książki sir Johna. Podniosłam jeden z nich i po chwili z moich ust wydobył się głośny skowyt. Zdumiony Orville odwrócił się w moją stronę. – On chyba sobie robi jaja! – zawołałam. – Słucham? Wskazałam na tytuł: Wielka spuścizna rodziny Brontë. – Czytał pan to? – Nie. – Rzecz o wielkiej spuściźnie rodziny Brontë. – Tak bym sądził. – Matko święta! Nienawidzę całej tej wielkiej spuścizny rodziny Brontë! – A czy jest coś, czego pani nie nienawidzi? – Zna pan tego człowieka? Sir Johna Bookera? – Społeczność akademicka to dość wąskie grono. Otworzyłam książkę na stronie z recenzjami. „New York Times” piał z zachwytu: „Bogactwo źródeł pierwotnych. Wielka spuścizna rodziny Brontë to nadzwyczajne dzieło”. Jakiś inny recenzent, rzekomo
autorytet, nazwał tę książkę „niezmiernie odważną” i „niewątpliwie ludzką”, dopatrując się w niej „krztyny humoru”. Ciężko wzdychając, przystąpiłam do przeglądania zawartości. Wbrew moim obawom nie był to jednak kolejny esej poświęcony mojej rodzinie. Publikacja w ogóle zawierała raczej niewiele tekstu. Odniosłam wrażenie, że oto trzymam w dłoniach książeczkę z obrazkami. Sir John stworzył katalog wszystkiego, co kiedykolwiek należało do rodziny Brontë. Każdy artefakt został opatrzony zdjęciem i krótką notatką. Na stronie trzeciej znajdowała się akwarela autorstwa Emily. Na stronie sto trzeciej znalazłam pierwszy rymowany kuplet Anne. Żadnej analizy, żadnych opisów. Kolejne strony zlewały się w bezkresne morze fotografii: „The Daffodil Wiersz napisany przez Anne Brontë w wieku szesnastu lat Podarowany przez rodzinę Floss w 1892 roku.
Notatnik w kolorze czerwonawym Używany przez Emily Brontë w 1842 roku. Źródło nieznane”.
Nie potrafiłam dojrzeć w tym wszystkim oznak „niezmiernej odwagi”. Książka niewątpliwie była wnikliwa, starannie opracowana i wierna chronologii, przy tym wszystkim jednak skrajnie mało porywająca. Najpierw poczułam coś na kształt ulgi, a zaraz potem lekką satysfakcję. Książka była równie martwa, jak temat, któremu została
poświęcona. Przeglądałam kolejne kartki, aż w końcu – mniej więcej w połowie – natrafiłam na pustą stronę. Zmarszczyłam brwi. Zamiast zdjęcia wypełniała ją czysta biała przestrzeń. Na górze znajdowała się następująca informacja: „Rysunek przedstawiający paproć. Narysowany przez Anne Brontë w Thorp Green w sierpniu 1840 roku ZAGINIONY”.
A niżej: „Prawdopodobnie znajduje się w posiadaniu rodziny Whipple”.
Z moich ust wydobył się krótki, ale znaczący świst. Zniesławienie? Pomówienie? Pozew sądowy? Uniosłam wzrok i spojrzałam najpierw w lewo, a potem w prawo. Przez chwilę wydawało mi się, że ściągnę na siebie spojrzenia wszystkich zgromadzonych. Goście jednak zachowywali się tak, jak można się było tego spodziewać – całkowicie obojętnie. Wróciłam do przeglądania książki. Raz po raz natrafiałam na kolejne puste strony, które zdawały się mnożyć jak szczurzy pomiot. „Suknia dzienna.
Noszona przez Anne Brontë w Thorn Green we wrześniu 1984 ZAGINIONA. Prawdopodobnie znajduje się w posiadaniu rodziny Whipple”.
Poczułam, że się czerwienię. Absolutnie wszystkie brakujące przedmioty rzekomo miały się znajdować w naszym posiadaniu. Czy to jakaś osobista zemsta? Przeglądałam kolejne strony i kipiałam ze złości. To wszystko kłamstwa! Moja rodzina nie miała w posiadaniu „rysunku przedstawiającego paproć”, jakkolwiek wielką atrakcję by stanowił. Nie mieliśmy też w naszych zbiorach „kubka ozdobionego wizerunkiem ptaków” ani „obrazu kobiety z pierścionkiem”. Sir John wydał „Wielkie kłamstwo o rodzinie Brontë”. Byłam zdenerwowana, z trudem łapałam oddech. Jeśli czułam gniew, to chyba tylko po to, żeby jakoś ukryć przed światem moje bezgraniczne przerażenie. Z zupełnie nieznanych mi przyczyn stałam się obiektem ataku ze strony człowieka, którego nigdy nawet nie poznałam – a który dysponował pozycją znacznie silniejszą od mojej. Spojrzałam na Orville’a, po cichu licząc na to, że zauważy szaleństwo w moich oczach i pospieszy mi na ratunek. Jego jednak pochłaniało akurat coś, co miał pod paznokciami, i chyba nie zamierzał dać się od tego oderwać. Odłożyłam książkę na podłogę i spróbowałam kopnąć ją możliwie głęboko pod krzesło. Chyba jeszcze nigdy nie czułam się tak osamotniona. W tym momencie na prowizorycznej scenie przed nami pojawiła się drobna jasnowłosa kobieta, podobna do pieska rasy chihuahua. Naprężona i lśniąca skóra jej policzków przywodziła na myśl powierzchnię jabłka. Służalczym tonem przedstawiła postać sir Johna.
Nie wiedziałam, że studiował na Cambridge i na Oksfordzie, a potem znów na Cambridge. Nie wiedziałam również, że opublikował w sumie siedem książek na temat oświecenia, co wydało mi się lekką przesadą. Uzyskał także tytuł szlachecki, którym został uhonorowany za całokształt dorobku, w tym w szczególności za „istotny wkład w studia nad literaturą i teorią literatury”. Otrzymał też kilka innych nagród, jak sądzę, równie ważnych i doniosłych. Im dłużej tego słuchałam, tym silniejsze poczucie beznadziei mnie ogarniało. Jak miałabym się przeciwstawić tak znamienitej postaci? Ludzie inteligentni dysponują przywilejem, na mocy którego mogą ustanawiać zupełnie dowolne zasady i zrównać każdy głos sprzeciwu z przejawem głupoty. Kobieta stojąca na scenie rozpływała się w zachwytach, a ja wyobrażałam sobie, jak te zasługi układają się jedna na drugiej niczym naleśniki. Sir John Booker był postacią tak wielką, że nawet on sam ledwo tę wielkość pojmował. W końcu chihuahua zakończyła tyradę i na scenie pojawił się sir John we własnej osobie. Instynktownie skrzyżowałam ręce na piersiach. Oto stał przede mną spadkobierca parszywej suki z rodu kundli. Słyszałam skwierczenie smażonego bekonu, które towarzyszyło obeldze rzucanej pod nosem przez mojego ojca. Sir Johna wyobrażałam sobie zupełnie inaczej – jako korpulentnego blondyna, podobnego do Nerona. W rzeczywistości zaś stał przede mną szczupły, wysoki i zadziwiająco przystojny starszy pan z długimi włosami koloru podeptanego śniegu. Większość tych włosów została spięta z tyłu w kitkę. Wolnym krokiem podszedł do podium. Chyba jeszcze nigdy nie widziałam tak wysokiego starszego człowieka. Zapadłam się głębiej w krzesło. W młodości musiał być bardzo atrakcyjny. Nie miał w sobie nic z groteski czy dziwactwa, które tak chętnie bym u niego dostrzegła. Odwróciłam się do Orville’a i szepnęłam: – Proszę mi jeszcze raz powiedzieć, skąd pan go zna? – To bardzo znana postać. – Jak bardzo? – Bądźmy już cicho. Zamilkłam. Pomimo gorącej owacji sir John nie wyglądał na zadowolonego, sprawiał raczej wrażenie poirytowanego. Najwyraźniej
jego dokonania intelektualne robiły wrażenie na wszystkich, tylko nie na nim. – Dziękuję za słowa powitania – odezwał się. – Bardzo się cieszę, że tu dzisiaj jestem. − Nie zabrzmiało to szczerze. Sir John mówił przez zaciśnięte gardło, trochę jakby w młodości ktoś zacementował mu szczękę. Przeszło mi przez myśl, że może jakieś zęby ma zrośnięte. Czekaliśmy przez chwilę, aż dopasuje mikrofon do swojego wzrostu. Ponieważ ostatecznie mu się to nie udało, po prostu wyjął urządzenie ze statywu. Z głośników wydobył się wściekły trzask. – Dziś po południu – podjął – chciałbym opowiedzieć o genezie tej książki, także o zasadniczej zależności między krytyką literacką a zamysłem autora. Ponownie się schyliłam, żeby dotknąć ramienia Orville’a. – Proszę pana? – Bądźmy już cicho – powtórzył. – Co to jest krytyka literacka? – Nie wie pani? – Czy mamy z nią do czynienia wtedy, gdy kogoś się obraża za pomocą literatury? Zignorował moją uwagę – zapewne nie miałam więc racji. Z jakiegoś powodu Stary Booker wyglądał znajomo. Może jednak ojciec kiedyś nas sobie przedstawił? – Jak wielu z państwa wie, zagadnienie zamysłu autora od wielu lat stanowi przedmiot dyskusji akademickiej – ciągnął sir John znudzonym, rozwlekłym tonem. – Niektórzy twierdzą, że przy interpretacji tekstu nie należy zwracać uwagi na czynniki zewnętrzne, takie jak biografia samego autora, okoliczności historyczne czy nawet komentarze twórcy dotyczące takiej czy innej interpretacji jego pracy. Wyznawcy tego poglądu twierdzą, że zamiar autora jest nie tylko nieważny, ale też całkowicie bezprzedmiotowy, ponieważ z punktu widzenia krytyki literackiej liczą się wyłącznie słowa faktycznie wydrukowane na kartce. − W tym momencie nastąpiła starannie zaplanowana dramatyczna pauza. – Wyznawcy tego poglądu – powtórzył sir John – mylą się. Bardzo się mylą. W moim przekonaniu przyjęcie takiej filozofii jest równoznaczne z odrzuceniem logiki i z powrotem do czasów dzikich i prymitywnych. Ludzie wokół mnie zaczęli lekko wiercić się na swoich krzesłach.
Parę osób żywiołowo szeptało do swoich sąsiadów, zupełnie jakby sir John Booker przedstawił właśnie sposób na uwolnienie świata od wszelkiego ucisku. Spojrzałam na Orville’a, licząc na jakieś wyjaśnienie. Zaskoczyło mnie poruszenie, które dostrzegłam na jego twarzy. Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby czymś tak bardzo się emocjonował. Teraz jednak patrzył na sir Johna niemal jak na literackiego terrorystę. Nie rozumiałam tego. Czyżby poczuł się w jakiś sposób obrażony? Najwyraźniej świat krytyki literackiej miał jeszcze przede mną wiele tajemnic. – Czytając dzieło o charakterze fikcyjnym – kontynuował prelegent – zawieramy domyślny kontrakt, na mocy którego zobowiązujemy się w miarę naszych możliwości próbować odczytać przesłanie kierowane do nas przez autora. Można by się zastanawiać, jak mielibyśmy ponad wszelką wątpliwość rozstrzygać o zamyśle autora, który już nie żyje? Metodą najmniej niedoskonałą wydaje się poszukiwanie wskazówek we wcześniejszych wersjach dzieła tegoż autora. Jeśli uda nam się dotrzeć do kolejnych elementów, które zostały dodane lub usunięte w miarę powstawania nowszych wersji, będziemy mogli stopniowo usuwać wszelkie błędy utrudniające rozpowszechnianie jego przekazu. Podczas badań nad twórczością sióstr Brontë częstokroć natrafiałem na przejawy autocenzury, widoczne w pierwszych, drugich i trzecich roboczych wersjach ich powieści. Świadczy o tym istnienie pewnych dłuższych fragmentów, które zostały całkowicie wykreślone i których treści nie da się odczytać. Co możemy na tej podstawie wnioskować? Czy możemy przyjąć, że w pierwotnym założeniu powieści miały mówić o czymś, co ostatecznie autorki postanowiły zachować dla siebie? − Sir John znów zamilkł na dłuższą chwilę, zapewne dla uzyskania lepszego efektu. Domyślałam się, że po latach na sali wykładowej doskonale wiedział, jak planować takie wystąpienia. Wpatrywał się w swoich słuchaczy. Wydawało mi się, że prosto we mnie. – Druga metoda odkrywania prawdziwych intencji autora, którą zresztą sam od wielu lat stosuję, polega na odejściu od wcześniejszych wersji tekstu i w ogóle od wszelkich materiałów pisanych stworzonych przez autora, a skupieniu się na innych czynnikach, pod wpływem których kształtowało się życie pisarza w jego najbardziej przyziemnym wymiarze. Chodzi o stroje,
obrazy, a nawet o zastawę stołową. Nie da się rozpatrywać twórczości sióstr Brontë w oderwaniu od ich życia na wrzosowiskach, tak samo jak nie da się wyzwolić Jane od Charlotte, Agnes od Anne i Katarzyny od Emily. W ich tekstach widać ślady cenzury, która pozostała bez wpływu na to, co nie zostało opublikowane, na przypadkowe gryzmoły, szkice, a nawet na niektóre listy. Czy jest coś, czego nie napisały w swoich powieściach, a do czego można by dotrzeć w drodze starannej analizy ich cennego dobytku? − Słowo „gryzmoły” wypowiedziane z brytyjskim akcentem brzmi naprawdę niesamowicie, ale chyba nikt poza mną nie zwrócił na to uwagi. Tym razem mi się nie wydawało – sir John naprawdę na mnie spojrzał, choć tylko przelotnie. Cała się spięłam. – W książce – mówił dalej − którą mają państwo przed sobą, przedstawiłem nie tyle zbiór przedmiotów, ile prawdziwy portret naszych trzech enigmatycznych autorek, dzięki któremu łatwiej nam będzie dotrzeć do sedna ich najbardziej zagadkowych powieści. Dziękuję państwu i życzę udanego popołudnia. Po tych słowach zebrał notatki i zszedł ze sceny. Wykład się skończył, a przecież trwał niespełna trzy minuty. Publiczność odprowadziła sir Johna gromkimi brawami. On sam nie sprawiał wrażenia ani szczególnie zadowolonego, ani dumnego. Na jego twarzy malowała się nieprzenikniona apatia, właściwa dla bizantyjskich portretów. Pomyślałam sobie, że być może ma coś do ukrycia przed światem. Tak czy owak, chyba odkryłam przyczynę, a przynajmniej jedną z przyczyn sporu między sir Johnem a moim ojcem. Ojciec bowiem zaliczał się do grona ludzi, którzy „się mylą”, albowiem wierzą w świętość tekstu i oceniają powieść wyłącznie na podstawie słów wydrukowanych na kartce. Wyznawał jednak nieco zmienioną wersję tej teorii, widział bowiem w książkach żywe organizmy, które po opuszczeniu umysłu autora zaczynają żyć własnym życiem i odgrywają jedynie rolę łącznika między czytelnikiem a twórcą. Jeśli czyta się uważnie, książka może zdradzić czytającemu przeróżne tajemnice – niekiedy na temat swoich postaci, a czasem również o swoim twórcy. Sir John analizował życie sióstr Brontë, usiłując odnaleźć w nim klucz do interpretacji ich tekstów. Mój ojciec tymczasem posługiwał się
tekstem – tylko i wyłącznie tekstem – aby dotrzeć do prawdy o siostrach Brontë. Odwróciłam się, żeby powiedzieć coś do Orville’a, ale ostatecznie się powstrzymałam. Był blady jak ściana, szczęka mu drżała. Leciutko, ale jednak drżała. Raz po raz poprawiał sobie mankiety przy rękawach. – Sprawia pan wrażenie zdenerwowanego – powiedziałam. – To było niedorzeczne − odparł. – Chce pan o tym porozmawiać? – Nie. – Spojrzał na mnie. Był czerwony na twarzy. – Czy nigdy nie przyszło pani do głowy, że mogę nie lubić sióstr Brontë dokładnie tak samo jak pani? Uniosłam brwi. Nie, jakoś mi to nie przyszło do głowy. Opadłam na oparcie krzesła i nie powiedziałam już ani słowa. Orville utkwił wzrok w tym punkcie na scenie, w którym przed chwilą znajdował się sir John. Jego usta zacisnęły się w cienką linię. Potem, zupełnie bez słowa, wstał i wyszedł. *** Po zakończeniu przyjęcia i podpisywania książek znalazłam sir Johna po prawej stronie posągu przedstawiającego półnagiego Adonisa. Czekałam, aż otaczający go tłum nieco się przerzedzi. Jedną rękę miał zwieszoną bezwładnie wzdłuż tułowia, druga ściskała tę pierwszą za łokieć, jak gdyby usiłowała powstrzymać krwotok. Jego policzki wyglądały jak zatopione okręty wojenne, a w twarzy na próżno by szukać wyrazu innego niż chłodny, skupiony gniew. Zaczęłam się zastanawiać, czy aby nie mam do czynienia ze skrytym kalwinistą. Siłą rzeczy miał nade mną pewną przewagę, ponieważ ja poruszałam się o kulach. Zadyszałam się, zanim w ogóle zdołałam do niego dokuśtykać. Zdawał się dokładnie wiedzieć, z kim ma do czynienia. Być może wystarczył rzut oka na moje kule i twarz zalaną potem, żeby stwierdzić, że muszę być córką mojego ojca i że szukam najbardziej skomplikowanego sposobu na to, jak by tu zwiększyć dystans międzyludzki. – Samantha Whipple – przedstawiłam się. Ciemne oczy Bookera przeszyły mnie na wskroś. Na jego twarzy
pojawił się wyraz bezceremonialnej bezpośredniości, który z jakiegoś nie do końca dla mnie jasnego powodu wydał mi się znajomy. – Jest pani podobna do ojca – oznajmił beznamiętnym tonem. – Te same przekrwione oczy. Z bliska dostrzegłam między jego brwiami delikatne bruzdy, których zapewne dorobił się przez lata marszczenia czoła. Czekałam. On też czekał. Jak sądzę, oboje spodziewaliśmy się, że za chwilę stanie między nami duch mojego ojca. – Miło pana poznać – powiedziałam. – Wyjdźmy na zewnątrz. Było późne popołudnie, niebo powitało nas niezróżnicowaną bielą. Sir John poruszał się z nonszalancją typową dla kogoś, kto przywykł do przewodzenia grupie podążających za nim studentów. Ciało miał wątłe, a z bliska sprawiał wrażenie znacznie starszego niż z daleka. Gdy doszliśmy do schodów muzeum, zatrzymał się, odwrócił i spojrzał w moją stronę. Nigdy nie sądziłam, że spotkam człowieka, którego umysł będzie mnie napawał większym przerażeniem niż umysł Orville’a, oto jednak stał przede mną ktoś jeszcze bardziej przenikliwy. Ta przenikliwość niepokoiła mnie, dlatego że nie znałam do końca jej granic, a przecież wszystko co tajemnicze i nieokreślone budzi w człowieku strach. Ojciec zawsze powtarzał, że do głównych wad sir Johna zalicza się brak umiejętności czytania – a także brak umiejętności myślenia. Twierdził, że nie zna drugiego człowieka tak pozbawionego wyobraźni. Teraz zastanawiałam się, czy miał rację. Z nich dwóch niestety to sir John cieszył się w świecie akademickim lepszą reputacją. Ojcu zdarzało się od czasu do czasu napisać jakiś artykuł „naukowy”, ale nie zadał sobie trudu skończenia studiów, a większość czasu poświęcał na czytanie i pisanie w zaciszu swojego ciasnego gabinetu. Sir John tymczasem gromadził kolejne tytuły naukowe i formułował rozbudowane teorie we współpracy z najstarszymi, najbardziej renomowanymi instytucjami tego świata. – Od lat próbuję się z panią skontaktować – zwrócił się do mnie po chwili. – Wiem.
– Nie odpowiadała mi pani. – Wiem. Oddech mi przyspieszył. Chciałam mu powiedzieć, że moje niegrzeczne zachowanie należało uznać za świadectwo mojego dziwactwa, a nie za przejaw złośliwości, ale nie zdołałam wydobyć z siebie głosu. Zapewne spodziewał się, że przyjdzie mu rozmawiać z osobą dorosłą, zdolną poradzić sobie w sytuacji konfliktowej, ja tymczasem nie potrafiłam mu spojrzeć w oczy. Zdawałam sobie sprawę, że brak doświadczenia można ze mnie wyczytać jak z otwartej książki. Miałam do siebie pretensje, strasznie mi było głupio. Żałowałam, że w ogóle tu przyszłam. Spojrzał na mnie chłodno. – Czy pani wie, kto to jest Patrick Brontë, pani Whipple? To pytanie mnie zaskoczyło. – Oczywiście – odparłam. Patrick Brontë, ojciec znanych sióstr, tak rzadko stanowił przedmiot zainteresowania opinii publicznej, że wiele osób zapominało o jego istnieniu. On tymczasem przeżył wszystkie swoje dzieci, osiągając godny wiek osiemdziesięciu czterech lat. Nikt specjalnie się nim nie interesował. To w sumie dość zabawne, że starzy ludzie potrafią tak bardzo nie rzucać się w oczy, nawet gdy zostaną sami na polu bitwy. – Tak sądziłem – stwierdził sir John. – Patrick Brontë był osamotniony w swoim pisarstwie. Dręczyły go egoizm i złudzenie sławy, a ambicje literackie uniemożliwiały mu dostrzeżenie własnej mierności. Przełknęłam głośno ślinę. – No tak. – Swoje dzieci uczył w domu, odmawiając im w ten sposób zarówno właściwej edukacji, jak i szansy na przyjaźnie, skazując je na los towarzyskich wyrzutków. Gdy w końcu wszystkie jego dzieci zmarły, to on pomógł je przywrócić światu, nadając ich życiu mityczny charakter i w ten sposób zapewniając im nieśmiertelność. Zachował dla potomności wszystkie ich notatki, dzienniki i książki, przechowując je w zamknięciu lub rozdając wybranym krewnym. Innymi słowy, Patrick Brontë zawodowo zajmował się budowaniem i promocją tajemnicy.
Brzmi to dla pani znajomo? Poczułam, że coraz bardziej się czerwienię. – Nie mam w zwyczaju odpowiadać na pytania retoryczne, proszę pana. − Sir John spojrzał na mnie jeszcze bardziej świdrującym wzrokiem. Jego zimne niebieskie oczy przypominały kamienie szlachetne. – Być może Patrick Brontë cenił swoją prywatność − dodałam. – A być może był utalentowanym biznesmenem. – Nie rozumiem. – Od lat szukam różnych składników jego majątku. Na podstawie starych listów i biografii próbuję ustalić skład majątku rodziny Brontë. Ta książka obejmuje zaledwie połowę tego, co moim zdaniem się na niego składało. Większość tych przedmiotów trafiła w ręce przedstawicieli rodziny od strony Patricka Brontë, co – jak pani doskonale wie – doprowadziło mnie do pani ojca, a teraz zapewne do pani. Patrick Brontë pozostawił opinii publicznej zaledwie tę bardziej banalną połowę spuścizny swojego rodu: łyżeczki, rośliny, zapiski. W kręgu rodzinnym zachował zaś te artefakty, które jego zdaniem miały najbardziej osobisty charakter, a w związku z tym również największą wartość. – Wartość pieniężną? Poczerwieniałam jeszcze bardziej. Może nie należało mówić o pieniądzach. Sir John spojrzał na zegarek i powoli wypuścił powietrze z płuc. Zapewne nie przywykł do tego, że studenci marnują jego czas. – Czy ojciec powiedział pani, jak się poznaliśmy? – zapytał, wyraźnie zniecierpliwiony. Mówił ostrym głosem, który nie pasował do jego starego ciała. – Nie, nic mi na ten temat nie wspominał. – Wiele lat temu dokonałem odkrycia, które zmieniło moje życie. Zajmowałem się wówczas badaniami nad Elizabeth Gaskell. Zna ją pani, jak sądzę? – Tak. – Żyła w tych samych czasach, co siostry Brontë. Pisała biografię Charlotte. – Zgadza się.
– Miesiącami szukałem jej żyjących krewnych. Te poszukiwania doprowadziły mnie do pana Edwarda Elmesa, londyńskiego prawnika, który okazał się prawnukiem dalszego kuzyna pani Gaskell. Złożyłem mu wizytę. Nie zgadnie pani, co znalazłem u niego w salonie. – Czyżby Elizabeth Gaskell? – zapytałam. – Oryginalną akwarelę Anne Brontë. Stała na kominku. Proszę sobie wyobrazić moje zdumienie. Od lat zgłębiałem dzieła sióstr Brontë, a tymczasem przypadkiem natrafiłem na rysunek, którego nigdy wcześniej nie widziałem. To było nieformalne, zaledwie na wpół dokończone dzieło. Nie było podpisane i zapewne Anne nigdy nie zamierzała tego nikomu pokazywać. Edward Elmes nie zdawał sobie sprawy z wartości tego rysunku. Byłem zdumiony. Wtedy mi się wydawało, że wszystkie pozostałości po rodzinie Brontë są znane opinii publicznej. Napisałem do pani ojca i się przedstawiłem. Wyjaśniłem, że dokonałem ważnego odkrycia dotyczącego jego rodziny. Założyłem, że jako dwaj ludzie o ponadprzeciętnej inteligencji będziemy mogli zgodnie współpracować i właściwie wykorzystać to znalezisko. − Nastąpiła chwila ciszy. Mój rozmówca coraz bardziej się denerwował, o czym świadczył tik jego górnej wargi. – Kilka tygodni później Tristan przyleciał do Anglii – mówił dalej. – Gdy przybył, akwarela znajdowała się na moim biurku. – Ukradł ją pan staruszkowi? Nie odpowiedział na to pytanie, tylko ciągnął dalej: – Pani ojciec przyjechał, a ja zaprezentowałem mu swoje odkrycie. Podzieliłem się z nim moimi teoriami i wyjaśniłem, dlaczego moim zdaniem ten konkretny obrazek musiał wyjść spod pędzla Anne. Pani ojciec chyba przyznał mi rację. Wyłamywał sobie kłykcie. To było takie nieangielskie. – No i? – dociekałam. – Odbyliśmy krótką rozmowę, a potem pani ojciec przestał się odzywać. Już tylko słuchał. Wstał, następnie usiadł. Znowu wstał. Podszedł do stołu. Odszedł od stołu. Poprosił o coś do picia, ale nic nie wypił. Potem wyszedł z mojego gabinetu. Nigdy więcej go nie widziałem. Nie reagował na moje próby nawiązania kontaktu. Nigdy w życiu nie spotkałem nikogo tak nieprzyjemnego, tak odstręczającego,
jak pani ojciec. – Mówi pan jak moja matka − mruknęłam. – Pewnie nie zdawał sobie sprawy, że to jego milczenie wywołało skutek dokładnie przeciwny do zamierzonego. Nasze spotkanie tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że istnieje bogaty zbiór artefaktów stanowiących spuściznę rodziny Brontë, z wielką starannością skrywany przed światem przez jej spadkobierców. Mijały kolejne dni i tygodnie, a ja o niczym innym nie potrafiłem myśleć. Niespełna miesiąc później wziąłem urlop i rozpocząłem nowe badania. Postanowiłem odnaleźć wszystkie listy napisane przez członków rodu Brontë, dotrzeć do wszystkich ich przyjaciół, bliższych i dalszych krewnych, również tych nieżyjących. W listach znajdowałem niesamowite informacje: o złotej broszce, którą Anne dostała od zmarłej matki; o piórze z kości słoniowej, którym pisał Branwell; o roboczej wersji drugiej, niedokończonej powieści Charlotte. Czy wiedziała pani, że Charlotte pisała drugą powieść? Gdzie ona jest, Samantho? – Nie mam pojęcia – powiedziałam. – Jeśli wolno spytać: co spodziewa się pan uzyskać, jeśli uda się panu znaleźć te przedmioty? Nie bardzo wiem, jakie korzyści miałoby panu przynieść pióro. – Pełniejsze zrozumienie ich powieści, oczywiście. – Oczywiście. Zmrużył oczy. – Nieznana akwarela Anne pozwala w pewnym stopniu wyjaśnić, dlaczego wszystkie bohaterki sióstr Brontë były malarkami, a nie pisarkami. To w pierwszej kolejności za pośrednictwem sztalugi siostry Brontë dawały upust swoim impulsom kreatywnym, wyrażając to, czego nie mogły opublikować drukiem. Ten rysunek to dla nas informacja, że siostry Brontë zachowywały dla siebie te obrazy, które tworzyły mocą własnej wyobraźni. – Jasne. Uśmiechnął się do mnie chłodno. – Udaje pani obojętność, ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że będzie pani o tym rozmyślać całymi dniami. – Nie będę. – Nie będzie pani? – Spojrzał na mnie pobłażliwie, tak jak się
patrzy na małe, nadąsane dziecko. – Mój ojciec nie zainteresowałby się starym piórem czy rysunkiem – powiedziałam, z trudem łapiąc oddech. – Jego interesowały w życiu dwie rzeczy: powieści i to, żeby mnie nauczyć je czytać. On szukał czegoś innego, niż szuka pan. – Najwyraźniej nie zna pani swojego ojca tak dobrze, jak się pani wydaje. To był cios poniżej pasa, odwoływał się bowiem do jednej z moich najsilniejszych obaw. Znów się zarumieniłam, a sir John na pewno to zauważył. Cały czas wpatrywał się we mnie tym swoim chłodnym, pragmatycznym wzrokiem. Był jak doświadczona drapieżna orka, która tylko czeka, aż młody pingwin poślizgnie się na lodzie i wpadnie prosto w jej paszczę. – Wydaje mi się, że trochę rzeczy w tej swojej historii pan podrasował – stwierdziłam. – Nie powiedział mi pan na przykład, co takiego usłyszał od pana mój ojciec, że postanowił wyjść. – Pani ojciec poczuł się zagrożony – odparł sir John. – Zyskałem bowiem możliwość pokazania wszystkim kawałka jego prywatnego świata, który zbudował wokół swojej rodziny. – A czy podczas poszukiwań „zaginionych artefaktów” faktycznie udało się panu coś znaleźć? Z jego twarzy w końcu zniknął uśmiech. Odchrząknął. – Bardzo niewiele. – No właśnie. I owo „bardzo niewiele” przedstawia pan w swojej książce… W jego oczach pojawiła się iskra. – Ależ pani mądra! – Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, co to ma właściwie znaczyć. Wyprostował się. Przez chwilę wydawało mi się, że wsunie na dłonie białe rękawiczki i mnie spoliczkuje. – Gdyby pani ojciec zgodził się ze mną pracować, moglibyśmy odnaleźć wszystko. – Trudno się szuka rzeczy, które istnieją tylko w wyobraźni. – Jest pani bezczelna. Nie odpowiedziałam. Pozwoliłam sobie na dość dużo, ale za nic
nie chciałam przyznać mu racji. Łatwo się mówi złe rzeczy o człowieku, który już nie żyje i nie może się bronić. Przez moment staliśmy w ciszy. Sir John wpatrywał się w horyzont. Lekko kiwał przy tym głową, jakby nie chciało mu się w niej pomieścić, ilu idiotów wydaje z siebie amerykańska ziemia. Zastanawiałam się, czy ma dzieci. Pewnie nie. Ojcowie na ogół potrafią rozpoznać, kiedy fochy stanowią wyraz gniewu, a kiedy ich źródłem jest strach. – Powinnam już iść – powiedziałam. – Jest późno. Pora wcale nie była późna. – Powinna pani nauczyć się mi ufać – odparł, nieco ciaśniej owijając szalik wokół szyi. – Na świecie nie ma nikogo, kto wiedziałby o pani krewnych tyle, co ja. Przypuszczam, że mógłbym pani pomóc rozwikłać niejedną tajemnicę. Na chwilę zamarłam. – Co to niby ma znaczyć? Spojrzał na mnie uważnie. – Na pewno nie ma nic, co chciałaby mi pani powiedzieć? – zapytał. – Nie. – Nic pani nie dręczy? Znów przez chwilę milczałam. Wróciłam myślami do Dziwnych losów Jane Eyre, które czekały na mnie w pokoju. W mojej głowie znów odezwały się nieprzyjemne domysły. Ten człowiek niestety był ostatnią nicią, która łączyła mnie z moim ojcem. Czyżby to on zostawiał dla mnie te książki? Niemożliwe. A jednak… Gdy tak stał, tak idealnie nadawał się do roli podejrzanego, że zaczęło narastać we mnie przeświadczenie, że oto znalazłam winnego! Odezwałam się: – Tak z czystej ciekawości: dlaczego pan o to pyta? − Sir John nic nie powiedział, co uznałam za bardzo mocny – absolutnie przekonujący – dowód na to, że to w nim należy upatrywać głównego podejrzanego w sprawie pojawienia się Agnes Grey oraz Dziwnych losów Jane Eyre. Zmrużyłam oczy i wpatrywałam się w niego z wyczekiwaniem. Liczyłam, że może w jakiś sposób odpowiedź przejdzie od niego do mnie. – Rozumiem – skwitowałam, gdy tak się nie stało.
– Co pani rozumie? – Czy to pan? – Słucham? – Dlaczego znajduję książki pod drzwiami? Wyraz jego twarzy nagle uległ zmianie. Po raz pierwszy dostrzegłam na niej zaskoczenie. Odpowiedź poznałam więc, jeszcze zanim zdążył otworzyć usta. Nie, on nic na ten temat nie wiedział. Pomyliłam się. Nie znał rozwiązania tej zagadki, tak samo jak ja. Na chwilę zapadła między nami cisza. Ups! – Otrzymuje pani książki, pani Whipple? Zawahałam się. – Nie. To znaczy tak. To znaczy… Tylko dwie. – Nie rozumiem. – Dziwne losy Jane Eyre oraz Agnes Grey. Nic wielkiego. – Chodzi o oryginalne manuskrypty? – Nie. Wydania Penguina. Zmarszczył brwi. – A czy te książki należały do pani ojca? − Nie odezwałam się, tym samym oczywiście udzielając wyczerpującej odpowiedzi na jego pytanie. Nie tak to sobie wyobrażałam. Czułam, że tracę resztki mocy. W oczach sir Johna nagle rozbłysnął ogień, co bardzo mnie zaskoczyło. Nic dziwnego, że mój ojciec go nie lubił. – No cóż – stwierdził. – Cieszę się, że mi pani o tym powiedziała. A kto je dla pani zostawił? Czekałam chwilę. – Pan? Po raz pierwszy tego dnia coś tak wyraźnie go zainteresowało. Po chwili wydobył z kieszeni długopis i wizytówkę, na której coś napisał. – Chętnie obejrzałbym te książki – powiedział. – Musi mi pani koniecznie dać znać, kiedy pojawi się następna. Tu jest mój adres e-mail. – Żadnej następnej książki nie będzie − oznajmiłam. Parsknął drwiąco. – Nikt nie wpadłby na pomysł, żeby podarować komuś Dziwne losy Jane Eyre oraz Agnes Grey, a pominąć Wichrowe Wzgórza. Przecież te powieści tworzą zestaw. Przypuszczam, że gdy pojawi się następna książka, będzie pani potrzebować mojej pomocy, żeby odgadnąć sens
tych przesyłek. – Potrafię czytać, dziękuję bardzo. – Pani ojciec najwyraźniej miał na ten temat inne zdanie. Znowu poczułam, że się czerwienię. Sir John uśmiechnął się do mnie, ale raczej mało życzliwie. – Nie jest panu głupio – miałam nadzieję, że dotknę go tymi słowami – w pana wieku bawić się w poszukiwanie skarbów? Nie odpowiedział. Wręczył mi tylko swoją wizytówkę. Nie odezwałam się już, bo gdzieś w głębi duszy wiedziałam, że ma rację. Niewątpliwie potrzebowałam pomocy. Istnieją bowiem dwie płaszczyzny świadomości na tym świecie – ja znajdowałam się na tej niższej, on zaś na wyższej. To było trochę tak jak z dyżurami akademickimi. Studenci mogą w tym czasie podziwiać niezwykłe umysły, z którymi obcują, ostatecznie jednak nie mają do nich pełnego dostępu. One zaś tworzą państwo dobrobytu inteligencji. Na pożegnanie sir John wyciągnął do mnie rękę. Odpowiedziałam tym samym. Poczułam lekki uścisk jego zimnych palców. Gdzieś w głębi duszy byłam przekonana, że już wcześniej ktoś ściskał w ten sposób moją dłoń. *** Jeszcze w ten sam weekend od deski do deski przestudiowałam książkę sir Johna. Zgodnie z moimi przewidywaniami żadnego z rzekomo zaginionych przedmiotów nigdy nie miałam okazji widzieć w domu mojego ojca w Bostonie. Czyżby po dziesięciu latach pogoni za relikwiami ów rycerz nie był w stanie zdobyć się na nic więcej? Niezależnie od deklarowanej przez niego woli lepszego zrozumienia twórczości sióstr Brontë żywiłam głębokie przekonanie, że cała ta książka to głośny wyraz osobistej niechęci, który został umiejętnie zamaskowany i dzięki temu zapewnił mu aprobatę świata akademickiego. Podczas lektury odkryłam jednak coś interesującego. Otóż lista przedmiotów należących do rodziny Brontë, które rzekomo znajdowały się w posiadaniu mojego ojca, obejmowała wyłącznie to, co Anne miała malować, pisać, nosić lub w inny sposób użytkować w okresie pobytu
w Thorp Green. Teoretycznie Thorp Green to jedynie nazwa majątku, w którym Anne Brontë przez pięć lat pracowała jako guwernantka. W rzeczywistości nazwa ta stanowi symbol najbardziej burzliwego i znamiennego okresu w jej życiu. Anne opuszczała dom rodzinny jako normalna kobieta, by pięć lat później powrócić tam jako rozczarowana życiem pisarka. W tym samym roku co ona kariery literackie rozpoczęły na poważnie również Emily i Charlotte. Czy to był tylko zbieg okoliczności? Raczej mało prawdopodobne. W Thorp Green musiało się wydarzyć coś, co zainspirowało je trzy do napisania najważniejszych powieści tamtych czasów. Jeszcze tej samej niedzieli poszłam do biblioteki Starego Kolegium. Zbiory zajmowały kilka słabo oświetlonych korytarzy i niewielką czytelnię, również wypełnioną rzędami starych woluminów. Znalazłam pośród nich to, czego szukałam − Encyklopedię sióstr Brontë. Wzięłam ją i udałam się do sali im. Katarzyny Howard. Siedział tam tylko jeden student. Miał przed sobą książkę o burzliwym wieku szesnastym, ale patrzył nad nią gdzieś w dal. Siedział nieruchomo, jakby usiłował dociec, co w tym konkretnym momencie dzieje się z jego śledzioną. Wybrałam sobie miejsce. Ciszę wypełniały jedynie tajemnicze odgłosy dochodzące ze spłuczki toaletowej – tajemnicze o tyle, że nigdy nie trafiłam w tym budynku na łazienkę. Otworzyłam moją książkę. O ile dobrze pamiętałam, interesował mnie rozdział dziesiąty – ten bowiem został poświęcony okresowi Thorp Green przypadającemu na lata od tysiąc osiemset czterdziestego do tysiąc osiemset czterdziestego piątego. Tak szczęśliwie, czy też nieszczęśliwie, się złożyło, że jako nastolatka poświęciłam kilka miesięcy na gorliwe studia nad tym zagadnieniem i w rezultacie Thorp Green funkcjonowało w mojej głowie jako miejsce tak samo realne jak każde inne. Ciągle jeszcze miałam przed oczami stare rośliny, które w moich wyobrażeniach zdobiły hol. Słyszałam skrzypienie drzwi, które po otwarciu zgniatają palce podsłuchującym służącym. Mieszkańcy Thorp Green byli moimi dobrymi znajomymi. Pan Robinson, głowa domu, w moim przekonaniu był człowiekiem korpulentnym, na pierwszy rzut oka byłym kryminalistą. Nosił krótko przystrzyżone wąsy i sygnet na małym palcu,
a z jego ust dolatywał niezbyt przyjemny zapach. Na imię miał Edmund, ale wyglądał raczej jak Vinny z programu Staten Island Cakes. Jego żonę Lidię wyobrażałam sobie jako kruchą istotę o oczach nietoperza, której większość rzeczy na świecie wydaje się być „w stylu klasy średniej”. Tych dwoje – to znaczy Edmund i nietoperz – wydało na świat czworo dzieci o kwadratowych twarzach. Wedle powszechnej wiedzy Anne Brontë przybyła do tej posiadłości w maju tysiąc osiemset czterdziestego roku, a opuściła ją w roku tysiąc osiemset czterdziestym piątym. Cały ten okres wypełnia zaś niepokojąca cisza. Wiadomo tylko tyle, że pod wpływem doświadczeń z tych pięciu lat Anne „zniechęciła się do gatunku ludzkiego i jego obrzydliwości”. Jedna z hipotez dotyczących wydarzeń z Thorp Green została bez trudu odnaleziona w książkach historycznych i wiązała się z osobą Branwella Brontë. Otóż w tysiąc osiemset czterdziestym drugim roku Anne przekonała swoich pracodawców, aby zatrudnili jej brata na stanowisku nauczyciela rysunku dla młodego Edmunda Robinsona. (Osobiście uważam, że Anne chciała poskromić seksualne wyuzdanie swojego brata – i chyba trudno o lepszy sposób narzucenia człowiekowi celibatu niż zatrudnienie go w roli męskiej guwernantki). Dobry uczynek Anne przynosi jednak katastrofalne skutki − Branwell szybko przyjmuje za swój obiekt zainteresowań panią Robinson, starszą od siebie o dwadzieścia lat żonę mafiosa Edmunda. Dalej historia toczy się już znanym torem i wkrótce Branwell Brontë staje się bohaterem dziewiętnastowiecznej wersji Absolwenta. Wybucha potężny skandal. Pani Robinson była żoną zamożnego właściciela ziemskiego, Branwell zaś alkoholikiem lekkoduchem, zatrudnionym na marnym stanowisku, za to mocno zadłużonym i pozbawionym wpływowych przyjaciół. Romans przekreślił szanse jego biednej siostry Anne na jakąkolwiek karierę. Musiała stawić czoła „bardzo nieprzyjemnemu i trudnemu do pojęcia doświadczeniu ludzkiej natury”. W tysiąc osiemset czterdziestym piątym roku Edmund Robinson dowiedział się o romansie. Wyrzucił Branwella ze swojego domu, a nawet chciał go zastrzelić. Zakochany szczeniak wrócił do siebie, walnął się na swoje posłanie i ostatecznie zapił się na śmierć w godnym wieku trzydziestu jeden lat.
Tak przynajmniej wynika ze znanych nam relacji. Jeśli są prawdziwe, musiało to wywrzeć na Anne bardzo silny wpływ. Czy jednak jeden nieprzemyślany romans faktycznie stał się bodźcem tak daleko idącego przeobrażenia? W owym zauroczeniu nie było przecież nic nadzwyczajnego, być może poza tym, że rzecz dotyczyła starszej kobiety, a romans rozegrał się „w stylu klasy średniej”. Anne zbyt często miała okazję obserwować miłosne podboje Branwella, żeby jakoś szczególnie się temu dziwić. W murach posiadłości musiało się wydarzyć coś jeszcze – coś, co pchnęło nieśmiałą przedstawicielkę dziewiętnastego wieku do poświęcenia dobrego imienia w celu napisania nie jednej, ale dwóch powieści. Przeniosłam się myślami do świata służących. Thorp Green było domem dla całej rzeszy pokojówek, kamerdynerów, kucharek, sprzątaczek i ogrodników. Spośród nich wszystkich tylko jedna postać wyróżniała się jako intrygująca. Chodziło o Ann Marshall, z którą Anne Brontë łączyła pewna zażyłość. Ann była osobistą pokojówką i powierniczką pani Robinson, a przy tym dziwną osobą, prowadząca raczej samotniczy tryb życia. Podobnie jak Anne Brontë teraz, tak i ona przed laty przybyła do posiadłości jako radosna dwudziestoparoletnia dziewczyna. Zanim umarła w samotności w tysiąc osiemset czterdziestym siódmym roku, przeistoczyła się w wiecznie poirytowaną starą pannę, która nie miała w zwyczaju raczyć nikogo więcej niż dwoma słowami naraz. Dlaczego tak radykalnie się zmieniła? Cóż takiego miała w sobie posiadłość Thorp Green, że wsysała młode kobiety, aby następnie wypluć je jako wyblakłe pozostałości po ich pierwotnych wersjach? Przystąpiłam do pospiesznego poszukiwania portretu Ann Marshall. Ponieważ w życiu rodziny Brontë odgrywała ona rolę zaledwie trzeciorzędną, informacje na jej temat zwykle pojawiały się w przypisach. Z jakiegoś powodu Anne Brontë zadała sobie trud wykonania jej portretu, choć generalnie nie malowała służących. Reprodukcję znalazłam na stronie czterysta dwudziestej. Obraz przedstawiał zupełnie zwyczajną, podstarzałą kobietę z ustami wykrzywionymi ku dołowi i zaokrąglonym nosem rozmiarów małego parasola. Miała na sobie brzydką czarną sukienkę i stary czepek. To był
ten sam portret, który został wystawiony w Ashmolean Museum. Jak to już czyniłam wielokrotnie wcześniej, również i teraz przez dłuższą chwilę wpatrywałam się w jej zgorzkniałą twarz. Przygryzłam wargę. Ann Marshall do złudzenia przypominała Grację Poole, jedną z moich najmniej ulubionych postaci z Dziwnych losów Jane Eyre (za to chyba wielbioną przez Orville’a). „Siedziała tam – wspomina Jane Eyre – spokojna i milcząca jak zwykle, w brązowej wełnianej sukni, kraciastym fartuchu, białej chusteczce i czepku”17. W książce Gracja Poole opiekowała się obłąkaną kobietą i strzegła straszliwej tajemnicy domu. Mogłabym iść o zakład, że Ann Marshall miała do opowiedzenia podobną historię. A co z Anne? Z tą myślą zamknęłam książkę. Czułam zniechęcenie, którego nie doświadczyłam od lat. Bez wątpienia słusznie doszukiwano się podobieństw między okresem spędzonym przez Anne Brontë w Thorp Green a doświadczeniami Jane Eyre z Thornfield Hall. Dziwne losy Jane Eyre to opowieść o samotnej kobiecie, która zatrudnia się jako guwernantka w oddalonej od świata posiadłości, odkrywa jej straszliwą tajemnicę, a następnie ucieka, nikomu nie mówiąc, co tak naprawdę się przydarzyło. Echa życia Anne Brontë pobrzmiewały w tej opowieści, dlatego że opisywała ona nic innego, jak własne życie. Nadal jednak dręczyło mnie jedno pytanie: W jaki sposób Charlotte Brontë udało się tak po prostu ukraść historię siostry? 17 Ch. Brontë, Dziwne losy Jane Eyre, s. 189 (przyp. tłum.).
Rozdział 8 W tygodniu, w którym przypadało Boże Narodzenie, rozpętała się najpotężniejsza burza całej zimy. W gazetach – tych prawdziwych, nie w „Hornbeam” – spekulowano, że będzie to największa nawałnica w tym roku. „Telegraph” w zuchwałej notce radził ubrać się ciepło i dbać o własne bezpieczeństwo. Nic więcej specjalnie nie czytałam. Jakiś czas temu zrezygnowałam z lektury prasy, ponieważ tylko przypominała mi ona o skrzynce e-mailowej pełnej nieprzeczytanych wiadomości od angielskich dziennikarzy dopytujących o nową książkę sir Johna. „Czy to prawda? Czy zechciałaby Pani to skomentować? Czy zgodziłaby się Pani udzielić wywiadu? Czy zechce się Pani do tego odnieść?”. Nadchodząca burza też specjalnie mnie nie zajmowała, przynajmniej do czwartkowego wieczoru, kiedy to Marvin zapytał, czy będę potrzebować świec. Właśnie sprawdzałam skrzynkę na listy, która znajdowała się we frontierni, a on pakował się z myślą o wyjeździe na święta. Trymestr wiosenny miał się rozpocząć dopiero za miesiąc. – Świece? – zapytałam. – A dlaczego miałabym potrzebować świec? – Na wypadek gdyby zabrakło prądu – odparł. W beżowym meloniku i równie beżowym trenczu wyglądał trochę tak, jakby wybierał się na spacer w latach dwudziestych dwudziestego wieku. – Czy to tutaj często się zdarza? – zapytałam. Uśmiechnął się i wzruszył ramionami – Jeśli chodzi o instalację elektryczną, to wieża raczej nie ma się czym pochwalić. – To samo można powiedzieć o ogrzewaniu. Marvin spojrzał na mnie ze zmieszaniem. Podał mi świece, tak jakby wręczał mi króla w odpowiedzi na moje „szach-mat”. Ciągle jeszcze miałam do niego lekki żal i on chyba o tym wiedział. W ciągu ostatniego miesiąca byłam u niego kilkakrotnie, żądając, aby przedstawił mi listę ludzi, którzy zwiedzali wieżę tamtego dnia, gdy na moim biurku
pojawiły się Dziwne losy Jane Eyre. Marvin upierał się jednak, że nie może mi jej udostępnić, ponieważ polityka uniwersytetu gwarantuje gościom prawo do anonimowości. Uznałam wtedy, że już nie jesteśmy przyjaciółmi. – Dziękuję – powiedziałam do niego w końcu. – Nie chcę świec. – Woli pani ciemności? – Nie cierpię ciemności, ale jeszcze bardziej nie lubię ognia – żachnęłam się, zanim wyszłam. Wigilię spędziłam w łóżku z wysoką gorączką. Moja głowa jakby stała się o dziesięć kilogramów cięższa i wcale bym się nie zdziwiła, gdyby runęła na ziemię jak zraniony byk. Nie byłam w stanie zwlec się z łóżka, więc leżałam i słuchałam, jak potężna wichura smaga dach nad moją głową. Wszyscy moi znajomi pojechali do domu na święta. Ja też zastanawiałam się, czy nie spędzić Bożego Narodzenia w Bostonie, ale ponieważ mój dawny dom zamieszkiwało teraz dwóch mężczyzn nazwiskiem Schwartz, musiałabym się zatrzymać u starego przyjaciela, Svena Zawodowego Tenisisty. Matka próbowała mnie namawiać, żebym przyjechała na tydzień do niej, do Paryża, ale uznałam, że tam samotność dokuczałaby mi jeszcze bardziej. Wraz z każdą wspólnie spędzoną chwilą coraz dobitniej uświadamiałabym sobie, jak niewiele mamy wspólnego. Poza tym planowałam ją odwiedzić pod koniec stycznia, więc nie widziałam sensu mnożyć tych wizyt. Teraz oczywiście żałowałam, że nie miałam dokąd pojechać. Boże Narodzenie to taki czas, kiedy nie sposób nie porównywać własnego losu z doświadczeniami licznych, szczęśliwych rodzin. Od trzech dni z nikim się nie spotkałam. Byłam taka samotna, że samotność zupełnie zatraciła dla mnie sens. Trójwymiarowi ludzie przeistoczyli się w mojej głowie w kreskówki przynależące do odległej przeszłości. Zaczęłam mówić do siebie, najpierw normalnie, a potem nie do końca normalnie. Odtwarzałam rozmowy, które kiedyś przeprowadziłam – z matką, z ojcem, z moją dawną przyjaciółką Sally, która miała w zwyczaju jeść rękami. Wymyślałam też rozmowy, które nigdy nie miały miejsca. Zdarzało mi się dyskutować z Guwernantką, a także z Jamesem Timothym Orville’em III. Chyba odrobinę odchodziłam od zmysłów.
Czas mijał mi powoli, jak starej szkapie wałęsającej się po wrzosowiskach w poszukiwaniu spokojnego miejsca na ostatnie tchnienie. W pewnym momencie, wieczorem – może była dziewiąta, a może ósma, kto wie? – wybrałam się umyć zęby. Za sprawą powodzi, do której doszło podczas burzy, łazienka mieszcząca się na najniższej kondygnacji wieży została wyłączona z użytku, więc aby skorzystać z toalety, musiałam udać się do głównego budynku, co oznaczało konieczność pokonania długiego (i zimnego) łącznika. W słabo oświetlonym korytarzu raz po raz napotykałam szafy gospodarcze, widziałam groteskowe napisy na ścianach. Z początku szłam powoli. Miałam na sobie płaszcz, a pod nim przydużą piżamę z motywem z Kocham Lucy. Koszulka była rozdarta przy szyi i zwisała mi z ramienia jak wybity staw. Nieszczelności w ścianach budynku powodowały przenikliwy przeciąg, więc mocniej owinęłam się płaszczem. Nawet mój ojciec zapewne nie zdołałby wyobrazić sobie miejsca bardziej odgradzającego człowieka od życia towarzyskiego. Istny raj mizantropa! Byłam mniej więcej w połowie korytarza, gdy nagle, zupełnie bez ostrzeżenia zgasły światła. Zatrzymałam się. Za wszelką cenę próbowałam zachować spokój. Czekałam, aż moje oczy przywykną do ciemności, ale nic takiego się nie stało. Pogrążona w mrocznej pustce, wyciągnęłam rękę w poszukiwaniu… czegokolwiek. Nic nie znalazłam. Moje ramiona tonęły w gęstym jak zupa cieniu. Włączyłam małą latarkę, która służyła mi za breloczek do kluczy, ale dawała stanowczo za słabe światło. Odwróciłam się powoli, żeby po omacku wrócić do wieży. Natrafiłam na ścianę – chyba – a w niej na drzwi z napisem Esphestus. Dokuczało mi przejmujące zimno. To było bardzo nieprzyjemne doświadczenie. Wyobraźnia spuszczona ze smyczy w ciemnościach potrafi płatać figle. Odgłosy spadających kropli w mroku nocy pobrzmiewały echem kroków. Czyżby oprócz mnie ktoś jeszcze znajdował się w korytarzu? Zatrzymałam się i nasłuchiwałam. Odkąd przybyłam do Oksfordu, jeszcze nie zdarzyło mi się tak bardzo pragnąć samotności, jak w tym momencie. – Halo! – zawołałam. Nikt nie odpowiedział. Palcami stóp dotknęłam lepkiego od
wilgoci kamienia klatki schodowej prowadzącej na szczyt mojej wieży. Odetchnęłam z ulgą i ruszyłam na górę. Pięć pięter nadal stanowiło wyzwanie dla mojej kostki, pokonanie schodów trwało więc dwa razy dłużej, niżbym chciała. Stanęłam przed drzwiami mocno zdyszana. W powietrzu unosił się jakiś dziwny zapach, jakby koniczyny? Po chwili wahania złapałam za klamkę. Nagle zamarłam. Nie pomyliłam się, na pewno czułam koniczynę. Ten zapach przypominał mi bardzo stare czasy. Odwróciłam się. Zmarszczyłam nos i raz jeszcze wciągnęłam powietrze. Pomyślałam, że być może chwilowa ślepota doprowadziła do wyostrzenia powonienia. Albo… Zamrugałam. – Halo! Żadnego dźwięku, żadnego ruchu. Odnotowałam jedynie bezszelestny ruch powietrza i strużkę ciepła wolno spływającą po moim czole. Wrażeniom tym towarzyszyło przeświadczenie, że gdyby oczy świeciły na czerwono, to z tego czarnego bezkresu wyłoniłaby się w tym momencie para wpatrzonych we mnie punktów. – Jest tu kto? Znowu nic. Zrobiłam krok naprzód i wyciągnęłam rękę. Po kilku kolejnych krokach dotknęłam palcami ściany naprzeciwko wejścia. Odetchnęłam z pewnym zażenowaniem. Tylko mi się wydawało. Cofnęłam się kilka kroków do drzwi i posłałam w kierunku klamki słabiutką strużkę światła z mojej latarki. Wtedy ją dostrzegłam. Niczym śpiący tygrys, na wycieraczce przed moimi drzwiami leżała książka. Wichrowe Wzgórza. Odwróciłam się energicznie, ale i tak za późno. – Jest tu kto? I nagle, w jednej chwili, wydarzyło się całe mnóstwo różnych rzeczy: na prawym ramieniu poczułam muśnięcie tkaniny, z moich ust wydobył się głośny okrzyk, podmuch wiatru uderzył w bok wieży, a nieznana postać popędziła w kierunku schodów. Dysponując jedynie słabym światłem latarki, zdołałam uchwycić tylko jeden obraz. Przedstawiał on białą rękę uczepioną poręczy. Krzyknęłam przenikliwie i cofnęłam się. Tak nieszczęśliwie się złożyło, że stałam na krawędzi schodów i nagle straciłam grunt pod nogami. Krzyknęłam po raz
kolejny. Kostka nie wytrzymała i po chwili leżałam plackiem na schodach. Uczepiłam się poręczy, żeby się na niej wesprzeć. Nierówny stukot kroków stopniowo cichł. Ktokolwiek to był, znajdował się teraz w połowie drogi na parter. Już się nie ruszyłam. Paraliżował mnie strach. Wszyscy snujemy różne wyobrażenia o własnym bohaterstwie, których w sądnym momencie nie udaje się ostatecznie urzeczywistnić. Chciałabym móc powiedzieć, że pobiegłam za intruzem i go dopadłam, w rzeczywistości jednak leżałam jak kłoda na schodach, nie mogąc wydać z siebie najcichszego głosu. Całą moją świadomość pochłaniał zimny kamień, na którym się opierałam, oraz przeszywający ból kostki. Dotknęłam ramienia w miejscu, w którym otarł się o nie nieproszony gość. Kilka minut później znalazłam w sobie dość siły, żeby się podnieść. Prawdziwe niebezpieczeństwo najwyraźniej minęło, bo powoli zaczynałam układać sobie w głowie, co o tym wszystkim będę opowiadać ludziom. Wstałam i podniosłam książkę z wycieraczki. Wichrowe Wzgórza. Horror w czystej postaci! Żałosne światło latareczki padło na wyryte czerwonym tuszem na okładce słowa: „Tristan Whipple, właściciel książki”. Niepodważalny dowód na pochodzenie tego tomu znalazłam na pierwszej pustej stronie – obrysowana dłoń. Rysunek zrobiliśmy razem, dawno temu, on i ja. To była moja dłoń z czasów, gdy miałam jedenaście lat. Nierówno odrysowane gimnazjalne palce. Weszłam do pokoju i natychmiast rzuciłam książkę w kąt, do którego wcześniej trafiły Agnes Grey oraz Dziwne losy Jane Eyre. Wyobrażałam je sobie jako trzy malutkie wyszczerzone zrzędy pogrążone w ciemności. Ni stąd, ni zowąd w mojej głowie odezwał się głos Emily Brontë: Jakaż bowiem mogła być inna przyczyna tej okropnej nocy? Bardziej męczącej nie przypominam sobie od czasu, gdy nauczyłem się cierpieć18. Wpatrywałam się w tonący w mroku róg, zupełnie jakbym patrzyła na własne epitafium. Jakże to było znamienne dla mojego życia! Tylko ja i siostry Brontë. Próbujemy spojrzeć na siebie przez pustkę wieczności. ***
Pół godziny później stałam przed budynkiem Domu Profesora. Deszcz nieco zelżał, ale wiatr dalej dawał się we znaki. Jego podmuch na mojej twarzy przypominał plaśnięcia mokrą rybą. To był głupi pomysł, żeby tu przychodzić. Źle się czułam. Powinnam leżeć w łóżku. Ostatecznie jednak wizja samotnego przebywania w towarzystwie Wichrowych Wzgórz napawała mnie niechęcią. Moja wieża była dla nas za ciasna. Tak naprawdę po prostu chciałam spotkać się z Orville’em. Zdawałam sobie sprawę, że jest Wigilia, więc on prawdopodobnie spędza czas w domu w towarzystwie jakiejś tajemniczej przyjaciółki i wszystkich swoich nieślubnych dzieci, które w mojej wyobraźni tłoczyły się u jego stóp jak małe bezpańskie kundelki. Godzina była późna, a mimo to po chwili drzwi budynku się otworzyły. Dwoje profesorów właśnie wychodziło do domów. Śmiali się. Mężczyzna w jednej ręce trzymał papierową paczkę, w drugiej zaś coś, co zapewne miało pełnić funkcję stroika na stół. Wykładowcy i pozostali pracownicy uniwersytetu, który pozostawali na terenie kampusu w okresie świąt, tradycyjnie otrzymywali zaproszenie na zamknięty bożonarodzeniowy bankiet. W drugiej postaci rozpoznałam Flannery. Dzisiaj była ubrana na fioletowo, przy czym wybrała raczej mało korzystny odcień, właściwy dla siniaków. Dołączył do niej starszy dżentelmen o lekko zakrzywionym nosie. Trzy pieprzyki tworzyły na jego lewym policzku trójkąt. Oboje zareagowali na mój widok zdziwieniem, przy czym wrażenie szczególnie zaskoczonej sprawiała Flannery. Gdy pierwszy szok ustąpił, dostrzegłam na jej twarzy zadowolenie. Patrzyła na mnie tak, jakby właśnie znalazła dowód potwierdzający starą i bardzo rozbudowaną teorię. – Chciałabym się zobaczyć z profesorem Orville’em – powiedziałam. Flannery stanęła. – Czego pani potrzebuje, moja droga? Są święta. Spojrzała na drzwi, które powoli zamykały się za ich plecami. – Coś się stało – powiedziałam w pośpiechu. − Przyszłam po
pomoc. – O, rany! A o co chodzi? – zainteresował się mężczyzna, uśmiechając się życzliwie. Zrobił na mnie dobre wrażenie. To był człowiek, który jako dziecko w pełni zasługiwał na miano „zucha”. – Jedno z nas na pewno będzie potrafiło pani pomóc. – Dziękuję – odparłam, spoglądając pomiędzy nich. On i Flannery zapewne tworzyli parę, ponieważ chwycił ją za rękę, a ona nie próbowała wyzwolić się z uścisku. Odwróciłam wzrok. – Wolałabym porozmawiać z Orville’em – powiedziałam. – Z doktorem Orville’em – poprawiła mnie Flannery. Przeniosłam na nią wzrok, a potem ponownie spojrzałam na drzwi, które właśnie się domknęły. Patrzyła na mnie jakoś dziwnie. – Każdy college wyznacza na okres świąt dyżurnego dziekana – powiedziała, poprawiając sobie torebkę na ramieniu. – Dziekan Sidney na pewno zdoła pani pomóc. – Już próbowałam – skłamałam. – Nie ma go w tej chwili. Flannery spojrzała na mnie poważnie. – Dziekan Sidney – wycyzelowała – jest kobietą. − Nie odpowiedziałam. Przecież nie zgłosiłam się do dziekan Sidney. – Niech pani wraca do domu. – Zakończyła rozmowę w sposób, który wyraźnie miał mi zasugerować, że chciałaby mi powiedzieć coś jeszcze, ale powstrzymuje się z uwagi na święta. Mężczyzna dotknął palcem ronda kapelusza i poradził mi uważać na pogodę. Flannery uśmiechnęła się i podążyła za nim. Skręcili w prawo, a ja w lewo, ale tylko na chwilę. Gdy zniknęli mi z oczu, popędziłam z powrotem. Stwierdziłam, że drzwi nie zamknęły się do końca, i cichaczem wemknęłam się do środka. W tym budynku widocznie też nie było prądu, bo rozpalono kandelabry. Nie lubię otwartego ognia, ma w sobie coś niestabilnego i szalonego. Pospiesznie weszłam po schodach. Na górze było jeszcze ciemniej. Przypuszczam, że to instynkt ćmy lgnącej do kierunku światła na swoją niechybną zgubę doprowadził mnie do pokoju Orville’a. Przyłożyłam dłoń do ściany i przesunęłam palcami po tabliczkach z nazwiskami, jakbym czytała informacje zapisane alfabetem Braille’a. Milton, Morris, Northington. Ostatnie drzwi, te prowadzące do gabinetu Orville’a, były zamknięte. Jego nieobecność w sumie nie powinna mnie
dziwić. Przycisnęłam głowę do chłodnego drewna, aby uwolnić się od uczucia gorąca, które paliło moje skronie. Czułam się chora – bardzo chora. W uszach dudnił mi łomot mojego serca. Głowa bardzo mnie bolała. Po raz pierwszy w życiu do tego stopnia brakowało mi sił, że ledwo trzymałam się na nogach. Oparłam się plecami o ścianę i osunęłam na ziemię. Postanowiłam poczekać, tylko przez krótką chwilę, aż ból minie. *** Minęła już północ. Anne Brontë trzyma w dłoni świecę. Spaceruje po korytarzu górnej kondygnacji Thorp Green. Ten korytarz donikąd nie prowadzi, pachnie tam kapustą. Na zewnątrz szaleje burza, a wiatr ze świstem wdziera się przez szczeliny w ścianach. Anne ostrożnie skręca za róg. Słyszała, jak Bessie mówi innym służącym, że podobno ktoś się szwenda po tych korytarzach – że jest to kobieta wielka jak wół, wyższa od pana. Anne słyszy czasem w nocy dziwne kobiece śmiechy, więc postanawia ją złapać. Mocno trzymając w dłoni świecę, skrada się po korytarzu. Co wieczór liczy na to, że odkryje coś zaskakującego, ale za każdym razem napotyka jedynie własne odbicie w oknach. Nagle korytarz przed nią jakby znika. Dziwne, myśli Anne. Znajduje się teraz już jakby nie w Thorp Green, lecz w zupełnie innym domu. Tutaj są nowe podłogi z drewna i brzydkie jaskrawoczerwone dywany. Na pierwszy rzut oka widać, że zostały wybrane z katalogu przez mężczyznę. Na korytarz wychodzi dziewczyna. Dlaczego jest w piżamie? Włosy ma ciemne i wzburzone, a wzrok rozkojarzony jak ktoś, kto się właśnie obudził. Dezorientacja widoczna na jej twarzy z każdą chwilą narasta. Oczy otwierają jej się szerzej, zaczyna kaszleć. Anne nagle spostrzega, że wszędzie wokół jest pełno dymu. Potem, niespodziewanie, dziewczyna zaczyna wrzeszczeć. Chce biec korytarzem, ale porusza się w zwolnionym tempie. W tym momencie zewsząd zaczynają wychodzić mężczyźni w mundurach. Skąd oni się wzięli? Komu się śni ten koszmar? Ktoś chwyta dziewczynę wpół i ciągnie ją w dół schodów, a potem korytarzem na dwór. W jej uszach rozbrzmiewa wrzawa. Anne nie patrzy już na to z zewnątrz. Teraz to ona
jest tą dziewczyną, to ona krzyczy. Tylko dlaczego krzyczy? No i dlaczego na małej wąskiej uliczce tłoczy się tyle ludzi? Hałas cichnie, uspokaja się, zamiera. Anne siedzi na chodniku. Nad nią stoi umundurowany mężczyzna o wielkich stopach. Nad dachami wschodzi słońce. *** – Samantho! – Ehm… – Samantho! Otworzyłam oczy. W pierwszej chwili widziałam tylko czerwonawą poświatę. – Czy jestem w piekle? – wymamrotałam. – We własnym przekonaniu może i tak. Po chwili odzyskałam ostrość widzenia. Znajdowałam się w gabinecie Orville’a, leżałam na jego skórzanej sofie. On siedział naprzeciwko mnie w fotelu, z nogami założonymi jedna na drugą. Miał na sobie sweter w kolorze kasztanów, na jego kolanach leżała rozłożona gazeta. W okularach na jego nosie odbijały się gasnące płomienie z kominka. Zaczęłam się zastanawiać, czy przesiedziałam pod jego drzwiami całe lata, czy może to zawsze tak między nami wyglądało, a całe moje życie sprzed dnia, w którym się poznaliśmy, stanowiło tylko bardzo skomplikowaną, ale jednak fikcyjną opowieść. – Co pan tu robi? – zapytałam. – Mógłbym pani zadać to samo pytanie – powiedział, strzepując gazetę. – Wróciłem z bankietu i stwierdziłem, że leży pani pod moimi drzwiami, rozciągnięta jak grecka tragedia. Zmrużyłam oczy. – Zasnęłam? – Strasznie się pani rzucała. Westchnęłam. – Jestem trochę chora. Próbowałam wstać, ale za bardzo kręciło mi się w głowie. Przypomniał mi się koszmar sprzed chwili. Opadłam z powrotem na sofę. Cała się trzęsłam. Od lat nic takiego mi się nie śniło. Bezwładne
kończyny mojego ciała lekko drżały. – Która jest godzina? – zapytałam. – Za dziesięć druga. – W nocy? − Orville nie odpowiedział. – Jak długo pan tu tak siedzi? – odezwałam się znowu. – Dość długo. Zmrużyłam oczy i spojrzałam najpierw na niego, a potem na kominek. Ogień posyłał w chłodne powietrze jasnopomarańczowe iskierki. Naciągnęłam na siebie koc (skąd on się właściwie wziął?) i próbowałam zorientować się w sytuacji. Jeśli faktycznie straciłam świadomość na korytarzu, to znaczy, że Orville zabrał mnie spod drzwi. Mój płaszcz wisiał na krześle tuż obok, a buty suszyły się przy kominku. Czy to Orville mi je zdjął? O Boże, co za myśl! Najwyraźniej włączyli już prąd, ponieważ jedna z lamp w rogu pokoju świeciła przytłumionym żółtym światłem. Wycelowałam palec w kierunku środka stolika. Znajdował się tam topniejący przedmiot rozmiarów cegły, owinięty folią aluminiową. – Co to jest? Orville spojrzał na stolik. – Ciasto. Ma pani ochotę? Nie byłam specjalnie głodna, ale Orville wstał i przeszedł przez pokój. Z mojej perspektywy jego nogi wyglądały na niesamowicie długie. Przypominał cyrkowca, który nosi bufiaste spodnie i porusza się na szczudłach. Położyłam głowę na miękkim oparciu sofy. Gdy znów uniosłam wzrok, Orville stał nade mną z dwoma kieliszkami w dłoni. Ponieważ nie wyciągnęłam ręki, jeden postawił na stoliku. – Co to jest? – zapytałam. – Koniak. Wpatrywałam się w kieliszek. On czekał. – Czy pani może nie pije? – Oczywiście, że piję – skłamałam. Dziwny to był dla mnie widok, nauczyciel akademicki z drinkiem. Przyszło mi jednak do głowy, że profesorowie też prowadzą normalne życie – takie, w którym chodzi się w bokserkach, od czasu do czasu coś
gotuje, grywa w tenisa, sypia z kobietami, a nawet ogląda telewizję. Potrzebowałam dłuższej chwili, żeby w końcu sięgnąć po koniak. Wsadziłam nos głęboko do kieliszka, po czym natychmiast go wyciągnęłam. Zapach był okropny. Musiałam być bardziej wycieńczona, niż sądziłam, bo przez moment wydawało mi się, że na powierzchni trunku widzę – co prawda słabo zarysowaną i wykrzywioną, ale jednak – twarz mojego ojca. Odstawiłam kieliszek. Nie chciałam tego pić. W alkoholu ludzie rozpływają się tak samo jak w marzeniach. Uniosłam wzrok i lekko się zdziwiłam. Orville uważnie mnie obserwował. – Często pani o nim myśli? – odezwał się. Ogień w kominku przygasał i w słabym świetle jego oczy wyglądały jak dwie kropki narysowane cienkim pisakiem. Nie odpowiedziałam. – Ile miała pani lat, gdy to się stało? – Gdy co się stało? − Chwila ciszy. Odchrząknęłam. – Właśnie skończyłam piętnaście. – To musiało być dla pani straszne przeżycie, Samantho. Mówił niskim, łagodnym tonem. Ściągnęłam brwi i zaczęłam się zastanawiać – zresztą nie po raz pierwszy w życiu – czy zdarza mi się mówić przez sen. Jeszcze przez chwilę wpatrywaliśmy się w siebie, a potem on się nachylił i przystąpił do rozpakowywania mrożonego ciasta. Położył na nim nóż, by zadać mu solidny cios. Narzędzie opadające na stolik wydało odgłos bardziej właściwy dla młota. Na mojej otwartej dłoni wylądował zimny kawałek przysmaku. Trzymałam go ostrożnie. Orville cały czas mi się przyglądał. Nie przywykłam do tego, że poświęca mi uwagę w sferze pozaakademickiej. Odsunęłam włosy z twarzy. Nagle poczułam potrzebę udowodnienia mu, że gdyby dobrze mi się przyjrzeć, dałoby się dojrzeć we mnie istotę urodziwą. – Proszę pana – zagadnęłam – jaka kara grozi za włamanie się do czyjegoś pokoju? – Wydalenie z uczelni. – Naprawdę? – A czy rozważa pani dokonanie takiego włamania? Znów na chwilę zapadła cisza. Ogień przygasał we własnym
rytmie. W półmroku twarz Orville’a sprawiała wrażenie niepełnej, jakby komuś zabrakło odwagi, aby dokończyć jego portret. – Ktoś zostawił mi kolejną książkę – wyznałam. – Wichrowe Wzgórza. Przez moment wydawało mi się, że dostrzegłam na jego twarzy cień niepokoju, ale szybko zapanował nad tym grymasem. – Egzemplarz pani ojca? – zapytał. Skinęłam głową, a on zmarszczył brwi. Odniosłam wrażenie, że nie ma ochoty rozmawiać o rodzinie Brontë. Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy, która zdawała się nie pełnić żadnej konkretnej funkcji. Potem on wstał i skierował kroki w stronę regału. Uznałam, że pewnie o mnie zapomniał, po chwili jednak wrócił ze starą książką w czarnej oprawie. To były Wichrowe Wzgórza. Uniosłam wzrok na jego twarz. – Widzę, że pan też ją ma. – Przez pewien czas była to moja ulubiona książka. – I pewnie właśnie dlatego nigdy nie zostaniemy przyjaciółmi. Po raz pierwszy, odkąd się poznaliśmy, Orville zajął miejsce obok mnie. Kanapa lekko się ugięła pod jego ciężarem. Znajdowaliśmy się teraz bardzo blisko siebie. Przeszło mi przez myśl, że pewnie łamie wszystkie uniwersyteckie przykazania naraz. – Ten egzemplarz należał do mojego ojca – powiedział, pokazując mi notkę na stronie tytułowej. – Widzi pani? Drogiemu Jamesowi, z wyrazami miłości, Tata. – Jakże to miłe! − Siedział tak blisko mnie, że czułam ciepło bijące od jego ciała. Moja twarz znajdowała się tuż przy jego lewym ramieniu. Niczego bardziej nie pragnęłam, jak wtulić się w niego. Przypomniał mi się ten bezmierny spokój, który mnie ogarnął, gdy Hans chwycił mnie za rękę. Zastanawiałam się, czy nie poprosić Orville’a o to samo. Ostatecznie jednak powiedziałam: – Proszę pana, a może zająłby się pan ze mną analizą twórczości sióstr Brontë? – Nie. – Zdaję sobie sprawę, że pana zdaniem chodzi tu o problem natury osobistej, a pan nie jest moim terapeutą. Zapewniam jednak, że jest to kwestia czysto akademickiej natury. Potrzebuję pana fachowej pomocy.
Ktoś podrzuca mi bardzo znane powieści, które mój ojciec przez całe życie usiłował poddać dekonstrukcji. Ja tymczasem dysponuję chaotycznymi starymi wnioskami badawczymi, brak mi jakichkolwiek wskazówek. – Te książki stanowią przedmiot analizy od ponad stu lat – odparł Orville. − Co pani ojciec spodziewał się w nich znaleźć? Jakiś brakujący rozdział? – Nie wiem. – W takim razie proszę mnie w to nie mieszać. – Proszę, niech się pan zgodzi. To nie będzie się niczym różnić od naszych zwykłych seminariów, poza tym, że na coś mi się przyda. Orville wstał i wrócił na swoje miejsce po drugiej stronie stołu. Usiadł na skraju krzesła i przystąpił do pakowania odmrożonego ciasta. Robił to powoli, jakby zawijał w papier jakiś delikatny prezent. Otuliłam się kocem i zapatrzyłam w palenisko. Płomienie wyskakiwały z niego jak pojedyncze argumenty. – Wie pan, jakie mam po nim ostatnie wspomnienie? – zapytałam. Po chwili milczenia padło: – Po kim? – Po moim ojcu. − Nie odpowiedział, więc podjęłam: – Usiłował powiesić obraz na ścianie. – Nie musi mi pani o tym opowiadać. – Obraz był ciężki. W ramie. Było późno. On stukał młotkiem, tak głośno, że nie mogłam spać. Zeszłam na dół i zobaczyłam, jak stoi z gwoździem wsuniętym między palec wskazujący i środkowy i z młotkiem w drugiej ręce. Spojrzał na siebie, tak jakby właśnie spadły mu spodnie, a on nie potrafił sobie przypomnieć, jak się je podciąga. Orville powtórzył: – Samantho, nie musi pani o tym mówić. Zignorowałam tę uwagę. – Wcześniej pił i teraz miał trudności z utrzymaniem równowagi. Uniósł gwóźdź do ściany i zrobił zamach, ale nie trafił. Jestem pewna, że uderzył się w palec, ale nie zareagował. To było niesprawiedliwe. On był niesprawiedliwy. Zaczęłam na niego krzyczeć, że ma sobie dać spokój z tym obrazem i iść spać. Kazałam mu przestać tak ciężko oddychać
przez usta. Krzyczałam, bo nigdy wcześniej nie widziałam go w stanie tak niedoskonałym. Odpowiedział mi machnięciem młotka, po czym uderzył nim w ścianę. Zaczął się śmiać, a potem śpiewać Bye, bye, Miss American Pie. Wróciłam na górę, włożyłam sobie zatyczki do uszu, a głowę schowałam pod poduszką. Skończyłam. Głośno wypuściłam z ust powietrze. – No i? – zapytał łagodnie Orville. – No i nic. To wszystko. Zapadła cisza. Gdy na niego spojrzałam, patrzył gdzie indziej. Owszem, kilka szczegółów pominęłam. Na przykład pożar. W tej kwestii jednak w mojej pamięci powstały dziury, które potem uzupełnili dziennikarze. „New Yorker” uznał za ciekawe, że enigmatyczny Tristan Whipple zginął w takich samych okolicznościach, w jakich kiedyś niemal rozstał się z życiem Branwell Brontë – i w takich samych, które niemal doprowadziły do śmierci pana Edwarda Rochestera z książki Dziwne losy Jane Eyre. Ktoś się zastanawiał, czy Tristan Whipple przypadkiem nie dopełnił starego przeznaczenia. Utalentowany poeta pewnie zdołałby dostrzec w tym zdarzeniu coś ponadczasowego i artystycznego. Czyż to zatem nie ironia, że to właśnie mój ojciec był tym jedynym autorem, który mógłby to najpełniej zaprezentować? W wieku szesnastu lat przestałam czytać gazety. Westchnęłam. – Teraz to już jest opowieść z gatunku fikcji. Równie dobrze mogła w ogóle się nie wydarzyć. Orville trwał w bezruchu. – Ależ oczywiście, że się wydarzyła. – Nie – odparłam, wstając. – Nie. Byłby pan zaskoczony, jak wiele z niej się nie wydarzyło. Gdzie ja odstawiłam kieliszek? Nagle poczułam, że nie powinno mnie tu być. Poczułam się jak oszustka. Wspomniałam przed chwilą ostatnie godziny życia mojego najbliższego towarzysza, a mimo to nie uroniłam nawet jednej łzy. Zawsze potrafiłam trzymać żywiołowe emocje na dystans. Ojciec powtarzał, że potrzeba odwagi, żeby opowiedzieć dobrą historię. Potrzeba odwagi, aby stać się kimś innym, nawet jeśli – zwłaszcza jeśli – ten ktoś okazuje się być wrażliwszą wersją nas samych. Mnie tej
odwagi brakowało. Ja nawet nie potrafiłam płakać. Odstawiłam kieliszek. – Spróbuję zapomnieć o tej rozmowie. – Jak pani sobie życzy. – Czy pan również o niej zapomni? Nie odpowiedział. Poszłam wkładać buty. – Samantho, czy mam panią odprowadzić do domu? Sprawiał wrażenie tak bardzo zatroskanego, że aż było mi trudno dostrzec w nim tego samego człowieka, który zwykł przechadzać się po pokoju z liniałem. Pokręciłam głową, po czym z moich ust wydobył się kaszel tak mocny, że aż mnie od niego rozbolały żebra. Zebrałam swoje rzeczy, ale zatrzymałam się przy wyjściu. – Proszę pana – odezwałam się – w Wichrowych Wzgórzach ktoś w środku nocy włamuje się do pokoju Lockwooda. Pamięta pan? – Pamiętam – odparł. – Lockwood stwierdza, że to był w istocie duch. Dla niego jednak był on tak realny, że nabrał cech fizyczności. – Zgadza się. I co z tego? – Czy pan… – powiedziałam, chyba autentycznie głośno przełykając przy tym ślinę. – Czy pan uważa, że coś takiego jest możliwe? Nagle dotarło do mnie, że wcale nie chcę usłyszeć jego odpowiedzi. Otuliłam się płaszczem. Orville zrobił krok naprzód. Nie spojrzałam mu w oczy, tylko podziękowałam za ciasto i wyszłam. Zamykając za mną drzwi, życzył mi wesołych świąt. *** Podczas lektury Wichrowych Wzgórz zawsze się zastanawiałam, czy Emily Brontë zażywała narkotyki. Nawet ona sama nie do końca potrafiła rozstrzygnąć, gdzie kończył się świat jej wyobraźni, a zaczynała rzeczywistość. Jak na kobietę, która prowadziła samotnicze życie na jakimś angielskim pustkowiu, z dala od świata, wykazywała się wprost zadziwiającym rozeznaniem w rzeczywistości. Orientowała się w różnych sprawach znacznie lepiej niż wielu spośród jej bardziej światowych kolegów po fachu.
Spośród wszystkich członków rodziny Brontë to właśnie ją mój ojciec lubił najbardziej. Podobnie jak on sam, Emily była istotą wyjątkowo aspołeczną. Nie lubiła rozgłosu i prawie nie utrzymywała znajomości, a większość swoich dzieł poddała rytualnemu spaleniu. To ona wymyślała pseudonimy dla rodziny, chętnie chowając się za nazwiskiem Ellis Bell, zupełnie jakby była jakąś ogromną rośliną. Większość swojego życia spędziła na wrzosowiskach, a gdy zachorowała na gruźlicę, odmówiła leczenia. Zmarła w wieku trzydziestu lat. Wichrowe Wzgórza to było jej ukochane dziecko. Bezpośrednio po publikacji w tysiąc osiemset czterdziestym siódmym roku książka nie spotkała się ze zbyt pozytywnym przyjęciem, a Emily umarła rok później w przeświadczeniu, że nic nie udało jej się osiągnąć. To była dziwna, chora i pokręcona książka, która powołała do życia całą rzeszę mało przyjemnych postaci. Opisywała drzewa rodzinne skomplikowane jak genealogia rosyjskiego caratu, a do tego roiło się w niej od podobnie brzmiących nazwisk: Hareton, Heathcliff, Hindley. Książka miała co prawda coś na kształt fabuły, ta jednak poruszała się wokół granicy między tym, co naturalne i nadprzyrodzone, między niebem a piekłem, między światem rzeczywistym a sferą marzeń Emily Brontë. Czytałam Wichrowe Wzgórza kilkakrotnie. Widziałam też wszystkie adaptacje filmowe, począwszy od starych, czarno-białych, w których było za dużo wiatru, a za mało dialogów, aż po artystyczne francuskie obrazy, epatujące dziwnym seksem i owłosieniem na piersiach. Świat znał obraz Katarzyny i Heathcliffa szwendających się po okrutnych wrzosowiskach Yorkshire chyba tak samo dobrze, jak ten przedstawiający tonącego „Titanica”. Wszyscy raczej zgadzali się co do tego, że była to jedna z najbardziej namiętnych i romantycznych historii miłosnych w angielskiej literaturze. Trudno jednak mówić o romansie między Heathcliffem a Katarzyną. Heathcliff to bestia, a nie człowiek. „Dziki, srogi człowiek o wilczym sercu”19, mówi o nim Katarzyna, która tymi samymi słowami mogłaby opisać również siebie. W książce znajdzie się kilka malowniczych scen o charakterze melodramatycznym, ale sama historia miłosna wypada co najwyżej słabo. Katarzyna i Heathcliff nie zmieniają się jedno za sprawą drugiego. Oni po prostu są.
Najlepszy opis tej pary sformułowała Nelly Dean: „[Heathcliff] zgrzytnął na mnie zębami z pianą na ustach, jak wściekły pies, i przycisnął ją zazdrośnie do piersi, jak chciwy skąpiec. Wydawało mi się, że patrzę na istotę jakiegoś innego gatunku”20. Oboje zaznali najpierw nieszczęścia, a potem śmierci. Przedstawienie tej książki jako wielkiej historii miłosnej stanowiło bardzo udany wybieg ze strony Emily Brontë. Ona zawsze wierzyła w ambitne marzenia, a chyba trudno o lepszy sposób na to, aby dowieść potęgi wyobraźni, niż napisać książkę, która zachęca, a wręcz zmusza czytelnika do korzystania z własnych jej pokładów. Prawdziwy romans między Heathcliffem a Katarzyną zawsze toczył się w umysłach milionów gorliwych czytelników. Musimy zakładać, że oni się kochają – nawet jeśli fakty zdają się tego nie potwierdzać. Za sprawą naszych wysiłków ich „miłość” staje się czymś realnym, zupełnie jak gdyby Emily faktycznie nam ją opisała. Emily udało się osiągnąć to, czego zawsze chciał dokonać mój ojciec – zmusiła ludzi do korzystania z wyobraźni. Wichrowe Wzgórza były przedostatnią książką, którą w całości zdążyliśmy z ojcem przeczytać. Siedzieliśmy w ogrodzie za domem, z nogami zanurzonymi w dmuchanym basenie. Woda miała kolor pomarańczowy, ponieważ stała tam już od trzech i pół roku. Zapytałam ojca, czy zachorujemy od tego na polio, a on mi odpowiedział, że zostałam zaszczepiona… chyba. Wichrowe Wzgórza czytał mi na głos przez kilka kolejnych dni. Każdego dnia słuchałam go i jednocześnie patrzyłam na nasze bose stopy zanurzone w pomarańczowej wodzie. Wyglądaliśmy trochę jak uczestnicy eksperymentu dotyczącego skutków oddziaływania odpadów radioaktywnych. Gdy skończyliśmy czytać, ojciec zapytał mnie, co myślę o książce. Odparłam, że jest pełna sprzeczności. „Sprzeczności” to było wówczas moje ulubione słowo, zaraz obok słowa „flokulacja”. Emily stworzyła brutalny świat pełen grzechu i niemoralności, ale przedstawiała go swoim czytelnikom za pośrednictwem narratora skrajnie brytyjskiego w swej uprzejmości i dobrych manierach. W angielskiej literaturze nie znajdziemy zbyt wielu obrazów tak trwałej miłości, jednocześnie jednak Emily przedstawia to uczucie jako niezdolne do przetrwania. Pokazuje,
że jeśli ktoś żyje przeszłością, to nigdy się od niej nie uwolni, a jednocześnie więzi czytelnika historiami o gwałtownych i burzliwych czasach minionych. W moim odczuciu była to zupełnie niezła interpretacja jak na nastolatkę. Mój ojciec tylko plasnął stopą w wodę. Nie uśmiechnął się. Widziałam po jego twarzy, że nie zgadza się ze mną. Próbowałam go zainteresować rozważaniami o porównaniach, ale przerwał mi i powiedział, że przesadzam z analizą. Rzuciłam coś o dychotomiach i analogiach, ale usłyszałam tylko, że mam więcej nie używać tych zdradliwych słów – chyba że mam ochotę grać w piłkę nożną! „Dychotomia” zajmowała drugie miejsce na jego liście najmniej ulubionych słów, zaraz po „migotaniu”. Tamtego dnia przekonałam się, że mojego ojca interesowała w tej książce tylko jedna, jedyna scena. Chodzi o scenę z dłonią. Z początku książki. Narrator, pozostający w głębokim szoku z uwagi na mało gościnną postawę Heathcliffa, przytacza swój sen o gałęzi znajdującej się za jego oknem. Ojciec przeczytał mi odpowiedni fragment jeszcze raz, dla wzmocnienia efektu. „Jednakże muszę z tym zrobić porządek – mruczałem, uderzając pięścią w szybę i sięgając po natrętną gałąź. Ale zamiast gałęzi palce moje pochwyciły paluszki drobnej, lodowato zimnej dłoni. Ogarnęła mnie straszliwa groza, właściwa upiornym snom. Próbowałem cofnąć rękę, ale dłoń trzymała ją mocno, a żałosny głos wołał wśród łkań: Wpuść mnie! Wpuść mnie!”21. Skończył czytać i zapytał: – Nie uważasz, że to się trochę nie klei? – Co chcesz przez to powiedzieć? – To jest niezdarna, amatorska proza. – To jest sen – odparłam. – Lockwoodowi śni się koszmar. – Czy aby na pewno? Ten fragment nie pasuje do reszty książki. Aż człowiek się zastanawia, co on tu w ogóle robi. – Może Emily była kiepską pisarką – zasugerowałam. – Była bardzo utalentowaną pisarką. – No to może chodzi o to, że to była jej pierwsza powieść i nie wiedziała, co robi.
Ojciec zmarszczył brwi. Gniewał się na mnie. W jego oczach dostrzegłam niepokojący, maniakalny błysk. Wiedziałam, że za chwilę zacznie dziko gestykulować. Chciałam przerwać tę lekcję, ale ostatecznie nie zrobiłam zupełnie nic. – Jakiś inny pomysł? – zapytał. – No nie wiem. Może to nie jest sen, a ona myśli, że duchy faktycznie istnieją. – Już lepiej. Skup się na tej myśli. – Mam się skupić na tej myśli? – Zdziwiłabyś się, ile różnych zupełnie namacalnych rzeczy może się zrodzić ze snu. – Na przykład ślina w kąciku ust… – Może to jest jednak dla ciebie zbyt skomplikowane – poirytował się. – Po prostu nie jesteś jeszcze gotowa. Lekcja się skończyła. Nie rozmawialiśmy potem ze sobą przez wiele dni. Wiedziałam, dlaczego się zdenerwował. Jego zdaniem uczyłam się zbyt wolno. Nie rozumiał, dlaczego pomimo wszystkich jego starań nie potrafię zacząć myśleć tak samo jak on. Byłam zbyt konwencjonalna, zbyt spokojna, zbyt zrównoważona. Za wiele we mnie było z mojej matki. Dla mnie było jasne, że po zakończeniu lektury nadal będę widzieć w książce tylko książkę, a nie część siebie – coś, co stanowiłoby integralny element mojego życia. Mój uroczy, choć nieco dziwny ojciec starał się, jak mógł, ale nie udawało mu się wykrzesać ze mnie kreatywności. A potem zmarł. Niecałe dwa miesiące później. Nigdy się nie dowiedziałam, dlaczego scena z ręką tak bardzo go fascynowała. Pozostało mi jedynie roztrząsać słowa, które podkreślił w książce. Wpuść mnie! Wpuść mnie! Te same słowa miałam ochotę wykrzyczeć pod jego adresem. *** Dwa dni przed Nowym Rokiem usłyszałam pukanie do drzwi. Uznałam, że to zapewne kolejna grupa turystów. Albo następna książka… – Kto tam? – zapytałam.
Odpowiedział mi donośny głos: – Niech pani otworzy drzwi, Samantho! – Profesorze, to pan? – Niech pani otworzy drzwi! Otworzyłam. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że w progu stoi Orville. Na jego płaszczu nie dostrzegłam ani śladu po śniegu, ani kropli deszczu. Zastanawiałam się, jak się tu dostał. Helikopterem? W jednej ręce trzymał walizkę, a w drugiej plastikową torbę. Oddychał z trudem. – Pewnie zaraz mi pani powie, że codziennie wspina się pani po tych schodach – stwierdził. Ja jednak nic nie powiedziałam. Wszedł i rozejrzał się po pokoju. Czerwona farba schodząca ze ściany połyskiwała jak krzepnąca krew. Nad kominkiem suszyła się moja lekko prześwitująca pościel. Gdyby nas ktoś teraz zobaczył, mógłby pomyśleć, że oto stoimy w sali chorych z okresu wojny secesyjnej. Orville odchrząknął. – Ładnie tutaj. Bardzo mnie zaskoczył tą wizytą. Tak samo zdziwiłabym się, gdyby papież zdecydował się wybrać na składowisko odpadów radioaktywnych. Zaproponowałam, żeby usiadł na nieokrytym materacu, ale on postanowił stać. Podał mi plastikową torbę, ale nie zajrzałam do środka. – Co pana tu sprowadza? – zapytałam. – I to w niedzielę. – Jest poniedziałek. – Tak? – Zmarszczyłam brwi. – Czyżbym opuściła seminarium? Przyszedł pan mnie za to upomnieć? – Przez najbliższe trzy tygodnie seminaria się nie odbywają. Rozpoczną się dopiero z nowym trymestrem. – Nie wiedziałam – odparłam. – A powinna pani wiedzieć. Wysłałem pani e-mail w tej sprawie. – Nie czytam już e-maili. – Właśnie dlatego uznałem, że powinienem przyjść i porozmawiać z panią osobiście. – Rozumiem, proszę pana. Ku mojemu zaskoczeniu nagle się zdenerwował.
– Niech pani tak do mnie nie mówi, Samantho. Nigdy nie kazałem pani mówić do siebie „proszę pana”. Dopiero po dłuższej chwili zapytałam: – A jak mam się do pana zwracać? – Doktorze Orville. – A może mogłabym się do pana zwracać po imieniu? – Jak to po imieniu? – Ma pan na imię James. – Nie mogłaby pani. Wzruszyłam ramionami. – Nie szkodzi. I tak nie wygląda pan na Jamesa. – A na kogo wyglądam? – Na Irvinga. – Tak tym bardziej proszę do mnie nie mówić. Spojrzałam na guwernantkę, licząc na jej wsparcie moralne. Ona jednak spoglądała z większą niż niezwykle wrogością – trochę jakby chciała za chwilę strzelić do Orville’a z biodra i tylko czekała, aż znajdzie się w polu rażenia. Zwróciłam uwagę, że przez kilka ostatnich dni przybyło mu trochę zarostu. Dolna część jego podbródka wyglądała tak, jakby ktoś zacieniował ją ołówkiem. Wskazałam palcem na jego walizkę. – Dokąd pan się wybiera? – Jadę na tydzień na północ. – Rozumiem. – Ostatnio nie zachowałem się właściwie. Przyszedłem panią przeprosić. Udałam obojętność. – Nie bardzo rozumiem, o czym pan mówi. – Poprosiła mnie pani, żebym podzielił się z panią wiedzą. Powinienem był to zrobić. – Nadal nie rozumiem. – Ma pani rację – ciągnął, jak gdyby w ogóle na mnie nie zważając. – Rzeczywiście wiem całkiem sporo o rodzinie Brontë. Zapewne więcej niż przeciętny śmiertelnik. Pewnie nawet więcej niż przeciętny naukowiec. Nie podzielić się z panią tą wiedzą byłoby z mojej strony
okrucieństwem. Uniosłam brwi. – A o Johnie Bookerze dużo pan wie? Na to pytanie nie odpowiedział, ale podjął: – Chciałbym wszakże, żeby pani wiedziała, że temat rodziny Brontë przywołuje u mnie bolesne wspomnienia. – Wskazał na torbę, którą mi przed chwilą podał. – Proszę, niech pani to otworzy. Zajrzałam do środka. Wichrowe Wzgórza. Próbowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio ta piekielna książka nie osaczała mnie ze wszystkich stron. Na okładce widniała Katarzyna, uczepiona nagiego i owłosionego torsu Heathcliffa. On sam wyglądał jak James Dean. Rozpoznałam tę książkę. To był prywatny egzemplarz Orville’a. Na pierwszej stronie znajdowała się dedykacja od jego ojca. „Drogiemu Jamesowi, z wyrazami miłości, Tata”. Na chwilę odebrało mi mowę. – Może pani czytać tę, jeśli pani egzemplarz zawiera równie dużo notatek jak Dziwne losy Jane Eyre – powiedział. – Będziemy się tym zajmować podczas nieoficjalnych spotkań. Niech pani nikomu o tym nie mówi. – A komu miałabym powiedzieć? – Czyli wszystko ustalone? − Skinęłam głową. Stał tak blisko mnie, że czułam od niego zapach rumianku i perfum. Spojrzał na zegarek. – Proszę przeczytać książkę w całości, a następnie napisać esej na temat funkcji okien. – Dlaczego akurat okien? – To przecież oczywiste. – Wcale nie. – Dzisiaj wieczorem wyślę pani e-mail z dodatkowymi materiałami do czytania. Mam nadzieję, że do mojego powrotu zdoła pani się z tym uporać. – Dziękuję – odparłam chrypiącym głosem. − Naprawdę panu dziękuję. Ja… – Ta wizyta – przerwał mi, unosząc palec wskazujący i zataczając nim w powietrzu – nigdy nie miała miejsca. – W porządku. – I te nasze spotkania seminaryjne… One też oficjalnie nie będą
miały miejsca. – Jasne. Spojrzał na mnie znacząco, a ja znów skinęłam głową. Orville strzepnął kurz z szalika i już miał wychodzić, gdy nagle spostrzegł Guwernantkę. Zatrzymał się. Akurat w tym momencie prezentowała się zupełnie nieźle. W stłumionym świetle jej twarz nie wyglądała aż tak ponuro. – Ten obraz… Skąd go pani wzięła? – zapytał. Wzruszyłam ramionami. – Proszę odpowiedzieć – nalegał. – Był tutaj, w wieży. Orville spoglądał raz na mnie, raz na nią, jakby właśnie stwierdził, że mam siostrę bliźniaczkę. On i guwernantka patrzyli na siebie, rozumiejąc się bez słów. Odchrząknął i już po chwili na jego twarzy pojawił się tak dobrze mi znany wyraz apatii. Owinął sobie szalik wokół szyi i stwierdził: – Podobna do pani. Zacisnęłam usta. – Jest pan drugą osobą, która mi to mówi. – No proszę. – Odwrócił się w moją stronę. Był niesamowicie atrakcyjny i nie potrafiłam spojrzeć na niego wprost. – Samantho, niech mi pani obieca, że będzie ostrożna? – Słucham? – Ostrożna. Ma pani być ostrożna. Uderzyłam pięścią w pierś w geście obietnicy. Orville chyba nie zrozumiał, po co to zrobiłam. Ja zresztą też nie. Potem skierował się do drzwi i zamknął je za sobą. Gdy już poszedł, raz jeszcze spojrzałam na obraz. Guwernantka znów wyglądała inaczej. Mogłam sobie powtarzać, że to refleks światła albo że jestem przemęczona i tylko mi się wydawało, ale przysięgłabym, że ona do mnie mrugnęła. 18 E. Brontë, Wichrowe Wzgórza, tłum. Janina Sujkowska, Świat Książki, Warszawa 2015, s. 23 (przyp. tłum.). 19 E. Brontë, Wichrowe Wzgórza, s. 102 (przyp. tłum.). 20 E. Brontë, Wichrowe Wzgórza, s. 159 (przyp. tłum.). 21 E. Brontë, Wichrowe Wzgórza, s. 26 (przyp. tłum.).
Rozdział 9 Droga Samantho, Pisze do pani sir John Booker z Domu Muzeum Rodziny Brontë. Jak Pani się miewa? Mam nadzieję, że święta spędziła Pani w miłej atmosferze. Muszę wyznać, że jestem bardzo rozczarowany. Spodziewałem się, że jeśli nie ojciec, to chociaż matka wpoją Pani lepsze maniery. Zostawiłem dla Pani trzy wiadomości głosowe, a Pani nadal się do mnie nie odezwała. Jako że sam jestem ojcem, pozwalam sobie coś Pani poradzić. Otóż w pewnym momencie swojego życia będzie Pani musiała zdobyć się na odwagę, by stawić czoła swoim problemom, zamiast przez cały czas przed nimi uciekać. Byłoby miło z Pani strony, gdyby zechciała Pani czym prędzej do mnie oddzwonić. Jestem ciekaw, czy nadal znajduje Pani na progu książki należące niegdyś do Pani ojca i czy mógłbym jakoś Pani pomóc. Z pozdrowieniami
John
*** Dwa tygodnie później umówiliśmy się z Orville’em na ósmą wieczorem na nasze „niebyłe seminarium”. Na miejsce spotkania wybrał nikomu nieznany bar o nazwie brzmiącej tak awangardowo, że nie potrafiłam jej wymówić. Najwyraźniej postanowił dołożyć wszelkich starań, żeby nikt nas nie zobaczył. Trochę mi zajęło odnalezienie Agatha Street. Ulica znajdowała się w słabo oświetlonej części raczej ponurej dzielnicy mieszkaniowej. Wypełniały ją wąskie szkieletowe domy, ustawione równo jeden przy drugim i ściśnięte, tak jakby miało być im od tego cieplej. Pod numerem
jedenaście, bo tam znajdował się rzeczony awangardowy przybytek, zastałam stare, niepozorne drzwi i zniszczoną ścianę z cegły. Mieliśmy się spotkać na zewnątrz. Orville się spóźniał, oparłam się więc o ścianę i czekałam. Drobnym krokiem ominęła mnie kobieta z głową szczelnie owiniętą szalem i schowaną w płaszczu. Odezwał się mój telefon. Numeru nie znałam. – Słucham? – Czy to Samantha? Zmarszczyłam brwi. Nikt do mnie nigdy nie dzwonił. – Czy to mama? – Mówi James. – James... – Orville Trzeci. – Bardzo słabo pana słyszę. Nie wiedziałam, że James Orville ma mój numer. Ani też że ma telefon komórkowy. – Stoję przy budce z naleśnikami... – Nie dokończył myśli i nagle przeszedł na francuski. Mówił z wyraźnym, ostrym akcentem, najpewniej do kogoś innego. Po chwili znów zwrócił się do mnie. – A pani gdzie jest? – Na rogu ulicy – odparłam. – Podrywam facetów. – Trochę się spóźnię. – W tle jego głosu usłyszałam warkot, coś jak ciężarówka albo urządzenie do mycia ulic. – Postanowiłem po drodze zjeść naleśnika. Czy jest pani głodna? – Niespecjalnie. − Z jego ust nieoczekiwanie padło przekleństwo. – Słucham? – zdziwiłam się. – Nic. Poparzyłem się. – A jakiego pan zamówił? – Jambon et fromage. – Z szynką i serem – stwierdziłam. – Mówiłem po francusku. – Mówiłam po angielsku. W telefonie usłyszałam podmuch wiatru. – Niedługo będę – powiedział. – Proszę się nie spieszyć. To niesamowicie ciekawe miejsce.
Uśmiechnęłam się, ale tylko na chwilę. Zawsze zastanawiał mnie widok ludzi, którzy stoją na ulicy i uśmiechają się do siebie. Z drugiej strony akurat teraz nikt na mnie nie patrzył. Ulice szybko pustoszały. Wiatr co rusz przestawał wiać i zrywał się na nowo. Otuliłam się kurtką i podniosłam kołnierz, aby osłonić od zimna dolną część twarzy. Mój ojciec nazywał to żółwiowaniem. Matka zaś przestrzegała: „Nabawisz się trądziku”. Dziesięć minut później w oddali pojawiła się rosła postać w… wyglądało to jak peleryna. Poły rozpiętego płaszcza Orville’a powiewały za nim na wietrze. Brakowało tylko maski Zorro. Stanął przede mną, dojadając naleśnika. Nie przywykłam widywać go w tak nieoficjalnym stroju. Tamtego wieczoru miał pod płaszczem skórzaną kurtkę, a na głowie okulary przeciwsłoneczne. Wyglądał tak, jakby chciał powiedzieć: Już jestem, malutka. Idziemy surfować? Skinęłam głową w kierunku resztek jego naleśnika. – Pachnie dobrze. – Chce pani trochę? – Nie. Stanął przed numerem jedenaście, po czym położył dłoń na środku drzwi – jak na magicznych wrotach, które można otworzyć tylko siłą geniuszu. – Nie wiedziałam, że mówi pan po francusku – powiedziałam. – Sous le pont Mirabeau coule la Seine. Et nos amour, faut-il qu’il m’en souvienne, la joie venait toujours après la peine. Akcent miał ohydny. Brzęczał jak puszka pełna twardych orzechów. – Fajnie by było, gdyby pan dalej nie mówił. – Nie lubi pani poezji? – Francuskiego też nie lubię. Orville zapukał do drzwi i schował ręce do kieszeni. Bił od niego jakiś nadzwyczajny spokój. Może od świąt Bożego Narodzenia faktycznie coś się w nim zmieniło? Może zawiązywała się między nami jakaś słabiutka nić przyjaźni? Drzwi się otworzyły. Po drugiej stronie stał mężczyzna tak okrągły, jak tylko człowiek może być okrągły. Miał przekrwione i załzawione
oczy, które niczym welon skrywała czupryna opadających na twarz włosów w kolorze mlecza. Poprosił nas o dokumenty, po czym wpuścił do środka. Mały, zagracony korytarz prowadził do mrocznego salonu. Minęliśmy bar lśniący niczym kolekcja organów piszczałkowych. Za barem stała kobieta o długiej szyi i wydatnych, rybich ustach. Przy barze siedziała grupka mężczyzn w różnobarwnych krawatach, a na środku pokoju w rytm muzyki wolno kołysała się samotna kobieta w zieleni. Orville znalazł zaciszny stolik na tyłach. Zdjął płaszcz. Rozejrzał się. – Co pani myśli? – To niewątpliwie dziwne miejsce. Usiedliśmy, a Orville zamówił nam po drinku. Nie widziałam twarzy kobiety, która nas obsługiwała, ponieważ nogi miała tak długie, że całą przestrzeń na wysokości moich oczu wypełniła jej spódniczka w szkocką kratę. Gdy odeszła, Orville zapytał: – Jak podobały się pani lektury na ten tydzień? – To zależy – odparłam. – Chodzi panu o „Wichrowe Wzgórza jako freudowski dramat o podtekście seksualnym” czy może o „Emily Brontë. Analiza premodernistycznego wątku lesbijskiego”? – O obie. – Moim zdaniem to zniewaga pod adresem nauki – odparłam. – Ponieważ oba teksty traktują o seksie? − Otworzyłam szeroko oczy. Nie zdawałam sobie sprawy, że James Orville III w ogóle używa tego słowa. Szukałam jakiejś błyskotliwej riposty, ale żadna nie przyszła mi do głowy. Sprawdzał mnie. Nie miałam co do tego wątpliwości. Wykrzywiłam lekko usta, ale nic nie powiedziałam. Gdzieś w zaciszu własnej duszy Samantha Whipple wygłaszała teraz bardzo dowcipną uwagę. Szkoda tylko, że nikt nie mógł tego usłyszeć. – Chciałbym porozmawiać o pani eseju – stwierdził Orville. – Oczywiście. – On jest… inny. – To na pewno. − Zamilkł. Pewnie właśnie się zastanawiał, jak mi powiedzieć, że nie nadaję się na studentkę. Pisałam ten esej o czwartej nad ranem, mając wszelkie rozsądne argumenty w najgłębszym
możliwym poważaniu. Orville kazał mi poddać analizie funkcję okien w powieści, w której w ogóle nie chodziło o okna. Postanowiłam wyprowadzić tezę, że te okna to wcale nie są okna – że to jedyna bariera, która odgradza wrzosowiska od kulturalnych domów, Drozdowe Gniazdo od Wichrowych Wzgórz, a nawet Katarzynę od jej wyobrażeń na temat samej siebie. Okna stanowiły barierę między tym a następnym światem, przy czym była to granica równie nieprecyzyjnie sformułowana, jak ta istniejąca między czytelnikiem a tekstem. Ogólnie całe te rozważania to jedna wielka ściema, a ja bawiłam się w najlepsze. Posługiwałam się hasłami typu „Jungowski realizm” i „linearne archetypy”, gratulując sobie popisu głupoty na miarę reklam szamponów dla mężczyzn. Odchrząknęłam. – Co pan o tym myśli, proszę pana? Orville długo i uważnie wpatrywał się we mnie. Jego oczy kształtem i rozmiarem upodobniły się do oliwek. – To była jedna z najlepszych studenckich prac, jakie kiedykolwiek miałem okazję czytać – stwierdził. Zamrugałam. Na jego twarzy pojawił się dziwny, jakby sadystyczny uśmiech. Poczułam się jak dworzanin, któremu w końcu udało się zdobyć pełną uwagę króla – po czym nagle stwierdził, że oto stoi przed obliczem Henryka VIII. Podano nam drinki. Mój był zielony. – Domyślam się, że pani nie podoba się to, co sama napisała – podjął Orville. – To jest idiotyczne – odparłam. – Każdy głupi może dopatrzyć się w powieści ukrytych motywów, a potem dorobić do nich uzasadnienie i wmówić ludziom, że chodzi o coś istotnego. Moim zdaniem to przejaw intelektualnego narcyzmu. – To przejaw kreatywności. Literatura ma uczyć ludzi myślenia, a nie pragmatyzmu. Tylko poprzez doskonalenie się w sztuce rozpoznawania elementów łączących zdarzenia pozornie ze sobą niezwiązane możemy posiąść zdolność dostrzegania prawidłowości w rzeczywistym świecie. Nie bez powodu wybrałem dla pani taki, a nie inny temat. Symbolika okien to zagadnienie, które stanowi przedmiot analizy od wielu lat. – Nie wiedziałam.
Skinął głową, tak jakby chciał powiedzieć: „Tak przypuszczałem”. Zacisnęłam usta i przysunęłam do siebie szklankę. Orville nigdy wcześniej nie wystosował pod moim adresem żadnego komplementu. Z jednej strony chciałam go po prostu przyjąć – oprawić w ramkę i powiesić na ścianie, jak niektórzy mają w zwyczaju robić z martwymi zwierzętami – ale wydawało mi się to nie na miejscu, ponieważ w moim odczuciu dotyczyło przejawu mojej głupoty. Spojrzałam na drinka i wzięłam łyk. Imbir i gruszka z dodatkiem jakiegoś nieznanego mi alkoholu. – Smakuje? – zapytał Orville, wskazując na moją szklankę. – Nie. Możemy się zamienić? Podał mi swojego drinka. Był brązowy i zalatywał whisky. – Mam nadzieję, że nie zarażę się od pana mononukleozą – stwierdziłam. – Ma pani przy sobie Wichrowe Wzgórza? – zignorował mój przytyk. – Chciałbym już zaczynać. Skinęłam głową i wyjęłam z torby dwie książki: egzemplarz mojego ojca i egzemplarz ojca Orville’a. Położyłam je na stole między nami z dziwnym poczuciem, że narażam się na coś nieprzyjemnego. To było trochę tak, jakbym właśnie przekazała mu własną nerkę. Trudno było tu dostrzec coś pięknego, nie bardzo też rozumiałam, czemu to ma służyć. Było w tym jednak coś osobistego, mojego własnego. Uważnie obserwowałam zachowanie Orville’a. Zagiął palce na grzbiecie egzemplarza, który należał do mojego ojca, a następnie przyciągnął go do siebie z głębokim westchnieniem. Na jego twarzy pojawił się wyraz udręki, który wyprowadził mnie z równowagi. Dlaczego niby siostry Brontë miałyby wywoływać u niego bardziej bolesne wspomnienia niż u mnie? On przywłaszczał sobie moje prawo do doświadczenia tragizmu i niezrozumienia. Ostrożnie przesunęłam się w jego stronę i powiedziałam, że należałoby zacząć od sceny z ręką, jeśli ta faktycznie stanowi najważniejszy moment w książce. Zapytałam, czy zgadza się ze mną. Gestem dał mi do zrozumienia, że powinnam się odsunąć, po czym odnalazł odpowiednią stronę. Zachowywał się jak ktoś, kto poddał już analizie wszelkie niuanse tekstu i nie potrzebuje niczyjej pomocy. Nagle
poczułam potrzebę obrony książki. A jeśli on ma wypaczone wyobrażenie na jej temat? Jeśli wyobraża sobie Katarzynę jako kobietę długowłosą? O Boże, co za myśl. Odchrząknęłam. – Może mi pan powiedzieć, jak pan rozumie tę scenę? Mój ojciec poświęcał jej bardzo dużo uwagi. Orville najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo pragnę uzyskać odpowiedź na to pytanie. W tym konkretnym momencie pochłaniało go coś innego. Milczał, a ja czułam się strasznie samotna. Po dłuższej chwili powiedział w zamyśleniu: – Piękna scena. – Tak? – Świetny opis niepokojów nękających kochanka. Pogrążony w rozpaczy Heathcliff na każdym kroku widzi swoją zmarłą ukochaną. Wyobraźnia skażona bólem może zaprowadzić człowieka w różne okropne miejsca, Samantho. W tym przypadku próba wskrzeszenia Katarzyny skazuje Heathcliffa na wieczną udrękę na pograniczu światów realnego i przyszłego. Spodziewałam się usłyszeć coś bardziej oryginalnego. Odczekałam stosowną chwilę, po czym powiedziałam: – Chce pan wiedzieć, co o tym myślę? – Oczywiście. – Moim zdaniem ta scena oznacza po prostu tyle, że w oknie pojawiła się kobieta. – Słucham? – Być może ktoś akurat się pojawił przed domem rodziny Brontë i Emily postanowiła o tym napisać. Skąd wiemy, że tak nie było? Orville zamrugał. – Bo jesteśmy naukowcami, a nie głupcami. – Chyba trochę pan przesadza w ocenie mojej głupoty. W przeciwnym razie ta scena jest zupełnie nie na miejscu. Została kiepsko napisana i nie pasuje do reszty książki. Nie sposób nie zastanawiać się, po co Emily w ogóle ją tu zamieściła. Najpewniej dlatego, że właśnie coś takiego jej się przydarzyło. – Proszę nie przypisywać wartości dosłownej czemuś, co ma
wymiar czysto emocjonalny – zaznaczył Orville. – A jak pani by się czuła, gdyby pani siostra pojawiła się w pani oknie wiele lat po swojej śmierci? Zatkało mnie. – Siostra? – zapytałam. – Właśnie tak. Wpatrywałam się w niego, zupełnie zszokowana. – Heathcliff i Katarzyna – wyjaśnił – są rodzeństwem. – Nie! Jak to? – No dobrze, przyrodnim rodzeństwem – poprawił się. Otworzyłam szerzej oczy. Przez dłuższą chwilę milczałam, usiłując znaleźć słowa, które w adekwatny sposób oddałyby moje zaskoczenie. Czułam się jak gryzoń z kreskówki, który przekroczył granicę klifu i teraz zwisa nad przepaścią. – Na litość boską, Samantho – powiedział Orville. – Niech pani czyta uważnie. Któż uwierzy, że szacowny pan Earnshaw zabrał z brudnej londyńskiej ulicy wychudzone dziecko z szaleństwem w oczach, by je wychowywać jak własne, tak z czystej dobroci serca? Wyjaśnić to można tylko tak, że Heathcliff był jego dzieckiem z nieprawego łoża. Rozejrzałam się po sali. Czułam się trochę tak, jakbym właśnie spojrzała na siebie i stwierdziła, że od samego początku siedzę tu zupełnie naga. Powieść nagle nabrała w moich oczach jakiegoś nowego, groteskowego wymiaru. To zupełnie oczywiste, że Katarzyna i Heathcliff są przyrodnim rodzeństwem. Przecież się przekomarzają, kłócą i biegają za ręce po wrzosowiskach. Za to nigdy nie uprawiają seksu. Ich wzajemne oddanie na zawsze zachowało charakter dziecięcej miłości. Przypomniały mi się słowa Katarzyny. „Heathcliff i ja to jedno”22. Chyba trzeba uznać, że mówiła prawdę. Spojrzałam na Orville’a, jakbym przyznawała się do porażki. To niesamowite, jak łatwo potrafiłam czasem dostrzec prawdę w absurdalnych pomysłach innych ludzi. Jeszcze raz rozejrzałam się wokół. Tym razem wszystko wydawało mi się bez wyrazu. Zniknęła gdzieś tajemnicza gra świateł, zniknęła atmosfera romansu. – Do tego to wszystko się sprowadza? – zapytałam. – Największa
historia miłosna wszech czasów to w istocie skomplikowany przypadek kazirodztwa? – Spokojnie, Samantho – odparł Orville. − To przecież tylko opowieść. – Nic nigdy nie jest tylko opowieścią – zaoponowałam. – Nie w świecie, w którym w oknach można dostrzec wrota do innego świata. Czy to znaczy, że Emily Brontë potajemnie kochała swojego brata? Orville westchnął ciężko. – Może się nie cofajmy, dobrze? – Ale to przecież możliwe, chyba pan nie zaprzeczy? – Czułam narastające ożywienie. – Przez całe swoje życie Emily balansowała na pograniczu rzeczywistości i świata fantazji. Któż może wiedzieć, czy jednego dnia nie pojawiła się w oknie Branwella? Któż może wiedzieć, czy nie łączyła ich bardzo zażyła relacja? Może to był ten wielki sekret, którym ojciec chciał się ze mną podzielić? – Samantho, proszę… – Przecież Katarzyna nie była do końca zdrowa na umyśle, podobnie zresztą jak Emily. Heathcliff był emocjonalnie niestabilny, podobnie jak Branwell. Emily napisała groteskowy tekst o kazirodztwie – który być może stanowił odzwierciedlenie jej życia. – Niech pani przestanie mówić rzeczy, które nie są prawdą. – Nie sądzi pan, że to jest możliwe? Przecież nie byłby to pierwszy raz, kiedy siostry Brontë przenoszą do książek wątki ze swojego życia. – Nie może pani rozpatrywać powieści przez pryzmat życiorysu autora. – Czyżby? A czy nie pamięta pan, jak w Dziwnych losach Jane Eyre obłąkana kobieta podpala łóżko Rochestera, niemal doprowadzając do jego śmierci? Branwell podobno sam podpalił swoje łóżko. Czy to tylko zbieg okoliczności? – W przypadku Branwella to bliskie spotkanie ze śmiercią nie było wynikiem działań obłąkanej kobiety. – A skąd pan to wie? Przecież mieszkał pod jednym dachem z trzema zubożałymi siostrami, które mógł ocalić, gdyby znalazł sobie prawdziwe zajęcie. Czy naprawdę uważa pan, że żadna z nich nie mogła pragnąć jego śmierci?
Orville przyglądał mi się przez chwilę. – Odnosi się pani do swoich przodków z dużą dozą pogardy. – Mam do tego prawo – stwierdziłam. – Przez nich moja rodzina się rozpadła. – Moja też, a mimo to nie upatruję w nich czarnych charakterów. − Zamilkłam na chwilę. Odnosiłam wrażenie, że te słowa wypłynęły z jego ust bez jego zgody. – Chce pani jeszcze jednego drinka? – zapytał. – Nie skończyłam pierwszego. Odwrócił się, żeby przywołać patykowatą kelnerkę, ale nigdzie jej nie dostrzegł. Spojrzał więc z powrotem na mnie. – Na czym skończyliśmy? – Zamierzał mi pan zdradzić jakieś swoje mroczne sekrety. – Pani problem, Samantho, polega na tym, że próbuje pani na siłę przypisać tym powieściom jakieś doniosłe znaczenie. Tymczasem sens zwykle sam nas odnajduje, w środku nocy, gdy najmniej się tego spodziewamy. – Jak morderca? – Jak duch Katarzyny Linton. Dwie starsze siostry Emily Brontë, Maria i Elizabeth, zmarły na gruźlicę jeszcze jako dzieci. Emily, Anne i Charlotte były wtedy bardzo małe. Gdyby dopatrywać się biograficznych inspiracji do tej sceny z Wichrowych Wzgórz, to pewnie właśnie w tym należałoby ich szukać. Przecież zmarli członkowie rodziny i inne bliskie nam osoby często odwiedzają nas w snach i wtedy mogą nam się wydawać najzupełniej prawdziwe. Miłość, tak samo zresztą jak dobra proza, potrafi kreować rzeczywistość z niczego. Tak właśnie, droga Samantho, należałoby rozumieć sens tej sceny, jeśli już ktoś bardzo chce się go doszukiwać. Jeśli w oknie pojawia się prawdziwa kobieta, to tylko dlatego, że duch Katarzyny jest dla Heathcliffa równie prawdziwy, jak wszystko inne w fizycznym świecie. Zacisnęłam usta. – Widzę, że wraca pan do Fredericka Douglassa. Uważa pan, że ta scena opisuje jedynie prawdę emocjonalną. Ja tymczasem sądzę, i mam rację, że jest w niej prawda dosłowna. – Czasami nie da się stworzyć prawdy dosłownej bez prawdy emocjonalnej.
Obróciłam szklankę w dłoniach i utkwiłam w niej wzrok. – Pewnego dnia umówimy się na dwugodzinną walkę na pięści. Wtedy panu udowodnię, że da się taką stoczyć. – Czekam z niecierpliwością. Wyszczerzony Orville wyglądał jak wilk. Podniósł szklankę, ale stwierdziwszy, że nic już w niej nie ma, z hukiem odstawił ją na stół. Przyglądałam mu się uważnie. – Miałabym do pana pytanie – powiedziałam po chwili zastanowienia. – Słucham. – Czy wie pan cokolwiek o przestrogach doświadczenia? – O czym? – O przestrogach doświadczenia. Czy wie pan, co to jest? – Nie. – Zmarszczył brwi. Nie do końca potrafiłam rozstrzygnąć, czy poczułam w związku z tym rozczarowanie czy ulgę. – OK − rzuciłam. – Dlaczego pani pyta? – Chodzi o mojego ojca. Twierdził, że to właśnie je po nim odziedziczę. Przestrogi doświadczenia. Orville milczał przez dłuższą chwilę. W pomieszczeniu było dość ciemno i nie widziałam dokładnie jego oczu. Trzymałam w dłoniach pustą szklankę i obserwowałam, jak rozprasza się w niej światło z niebieskich i czerwonych reflektorów wiszących nad naszymi głowami. Cierpliwie czekałam na reakcję. – Dziękuję ci, Samantho – powiedział w końcu – że okazałaś mi dość zaufania, żeby mi o tym powiedzieć. Wzruszyłam ramionami. – Po prostu miałam nadzieję, że pan wie, o czym mowa. Powoli wypuścił powietrze z płuc. Już miałam ponownie zagadnąć go o Wichrowe Wzgórza, gdy nagle powiedział: – Męczą mnie te rozmyślania. Pani nie? Mrugnęłam. – Mnie to zawsze męczy. – W porządku.
– Czy zatem wychodzimy? Spojrzał na zegarek. – Wypijemy jeszcze jedną kolejkę. Kobieta w kilcie znów się pojawiła, a James Timothy Orville III zamówił dwa kolejne drinki. *** Ostatecznie był to jeden z najbardziej udanych wieczorów w moim życiu. Zamówiłam talerz orzechów laskowych w czekoladzie, które smakowały trochę jak spalona ryba. Orville tymczasem wziął coś posypanego kokosem, w czym również dało się wyczuć ten smak. Opowiedziałam mu o tym, jak bez powodzenia usiłowałam pisać jako nastolatka. Od niego zaś dowiedziałam się, że wspinał się kiedyś po górach i marzył o hodowaniu lwów. Żadnemu z nas nigdzie się nie spieszyło. Najwyraźniej oboje dobrze się czuliśmy w swoim towarzystwie w tym mrocznym lokalu dla wtajemniczonych. Z lwów rozmowa zeszła na Hemingwaya, potem na organiczne jedzenie, a wreszcie na naszych rodziców. Orville powiedział mi, że po rozwodzie jego matka zrezygnowała z kariery akademickiej, żeby praktykować prawo, i teraz prowadzi renomowaną kancelarię w Londynie. Tam też spotyka się ze swoim mniej więcej stałym przyjacielem i hoduje roślinę imieniem George. Ja opowiedziałam mu o moim ojcu, ale tylko w skrócie. Wspomniałam o naszych gierkach i głupich planach, które snuliśmy na przyszłość. – Obiecał mi, że z okazji jego pięćdziesiątych urodzin pojedziemy odwiedzić grób Oscara – powiedziałam. – Jakiego Oscara? – zapytał Orville. – Wilde’a. – No tak. Nie wiedziałem, że mówicie sobie po imieniu. – Kiedyś byłam w nim na zabój zakochana. – Ale pani wie, że on wolał mężczyzn? – Tak. Wiem też, że nie żyje. Nikt nie jest doskonały. Orville roześmiał się. Ten dźwięk zaskoczył mnie tak bardzo, że aż odwróciłam wzrok. – Wyobrażałbym sobie panią raczej z kimś pokroju F. Scotta
Fitzgeralda – stwierdził. – Zbyt młody i zbyt ładny. – To może Jack London? – Nie spojrzałby na mnie. Uśmiechnął się. – Trochę za nisko się pani ceni. Policzki lekko mi się zaróżowiły, więc skupiłam się na drinku. Wzięłam duży łyk. Czyżby kolejny komplement? Nie byłam do końca pewna. Postronny obserwator zapewne stwierdziłby, że Orville i ja musimy być parą, choćby taką z nastrojowego obrazu Edwarda Hoppera. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że między mną a Orville’em nigdy do niczego nie dojdzie – i pewnie właśnie dlatego nie mogłam przestać sobie wyobrażać, jak by to wyglądało, gdyby było inaczej. Świadomość, że nigdy nie będziemy razem, dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Tak naprawdę nie miałam pojęcia, jak należy postępować z mężczyznami, ale wiedziałam też, że Orville nigdy się o tym nie dowie. – A dotarliście na ten grób Oscara? – zapytał. – Ojciec nie dożył pięćdziesiątki. – A, no tak. Przepraszam. – Zawsze sobie powtarzaliśmy, że pewnego dnia się tam spotkamy. Wie pan, jak dwoje ludzi w ostatniej scenie filmu. On przybędzie z południa, a ja z północy i wtedy nad naszymi głowami pojawią się ptaki. – Powinniśmy jechać. – Do domu? – Nie, na ten grób. Père Lachaise to piękny cmentarz. Powinna go pani zobaczyć. Wzruszyłam ramionami. – Mogę po prostu o nim napisać. On uznałby, że to jedno i to samo. – Pisze pani czasami? – Nie. Zamówi pan następnego drinka? Orville przez dłuższą chwilę wpatrywał się we mnie, jakby nad czymś się zastanawiał, a potem odwrócił wzrok, żeby przywołać kelnerkę. Gdy znów na mnie spojrzał, wyznał: – Powiem pani, że chyba zawsze lubiłem Agathę Christie.
– To zabawne – odparłam, opróżniając szklankę. – Ja zawsze wyobrażałam sobie pana jako wilkołaka. *** Podano nam drugą pintę piwa. Pierwsza za bardzo mi nie smakowała. Nic dziwnego, że mój ojciec wolał whisky. – Nie wiedziałam, że nauczycielom wolno pić w towarzystwie studentów – powiedziałam. Dobiegała północ, a przede mną stała pusta szklanka po piwie. Byłam pijana. Pijana? Tak, pijana. Nie było to szczególnie fajne uczucie. Czułam się trochę jak bohaterka moich własnych snów, która ciągle próbuje przed czymś uciekać, ale jej nogi nie nadążają. Orville wzruszył ramionami. – Wielu rzeczy nie wolno nam robić ze studentami. – Wiem. Przejrzałam sekcję C kodeksu. Jest dość długa. Roześmiał się charkotliwie. – Jest pani chyba jedyną studentką, która to przeczytała. Jestem pełen podziwu. – Czy wiedział pan na przykład, że gdybym podczas seminarium zdjęła element odzienia, powinien pan się poddać wiążącemu osądowi swoich kolegów oraz przepisom lokalnym? – Wcale mnie to nie dziwi. – A czy wiedział pan, że jeśli student zostanie złapany na tym, że przywłaszczy sobie jakieś dobro z gabinetu profesora, to jego własny majątek zostanie z tego powodu zajęty i że dotyczy to również, choć nie tylko, jego posiadłości ziemskich i zamków? – Kodeks powstał kilkaset lat temu. – A co by się stało, gdyby nas teraz przyłapano? – Czekałaby nas egzekucja. – Gilotyna? – Pistolet. Parsknęłam śmiechem, lekko kołysząc się na boki. – Nie rozumiem, po co uczelni takie nieprzydatne przepisy. – Nie powiedziałbym, że są nieprzydatne – stwierdził Orville, odchylając się na oparcie. – Niektóre szczegóły może straciły sens
w związku z upływem czasu, ale co do zasady kodeks ma chronić święty proces edukacji, zapewniać studentom wzajemny szacunek i gwarantować utrzymywanie stosownych relacji przez wykładowców i ich podopiecznych. Uniosłam brwi. Postanowiłam nie zwracać uwagi na to, że ten konkretny wykładowca i ta konkretna studentka właśnie siorbali razem piwo w jakimś barze. Założyłam, że nauczyciel angielskiego potrafi czytać między wierszami. Deklaracja Orville’a nadawałaby się do materiałów promocyjnych uniwersytetu. Miałam okazję sporo na ten temat czytać, więc nie umknęło mojej uwagi, że w ciągu kilkuset ostatnich lat szkoła borykała się z przeróżnymi problemami. W bibliotece natrafiłam na książkę zatytułowaną Burzliwe dzieje osiemnastego i dziewiętnastego stulecia. Dało się z niej wyczytać, że na terenie uczelni dochodziło do różnego rodzaju romansów i kradzieży, że nie raz ktoś się zamierzał na czyjeś życie albo planował jakiś spisek. Zaskoczył mnie nie tyle fakt, że do tych wszystkich występków w ogóle dochodziło, ile raczej entuzjazm towarzyszący ich sprawcom. Można było odnieść wrażenie, że unikanie kary za złamanie prawa stanowiło ulubiony sport przedstawicieli akademii. Stukałam palcami po stole. – A czy pan zrobił kiedyś coś złego? Orville musiał odpłynąć myślami, bo spojrzał na mnie zaskoczony. – Słucham? – Czy złamał pan kiedyś zasady? – W jakim sensie? – Czytałam, że w ciągu kilkudziesięciu ostatnich lat na terenie Starego Kolegium odbyło się wiele różnych potajemnych schadzek. W oczach Orville’a ponownie pojawiło się życie, na moje policzki zaś natychmiast wystąpił rumieniec. Nie to chciałam powiedzieć – w każdym razie nie tak to miało zabrzmieć. W założeniu zadane przeze mnie pytanie i wygłoszone później stwierdzenie miały stanowić dwa odrębne elementy. Nastąpiła chwila niezręcznej ciszy, a ja miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Moje słowa zawisły między nami jak pocisk na filmie odtwarzanym w zwolnionym tempie. – Pani chyba nie zdaje sobie sprawy, Samantho, jak ważką kwestię
pani porusza – odpowiedział tylko. W jednej chwili nastrój prysł. Orville nie był zły, po prostu zamilkł. Najpewniej właśnie rozmyślał o tym, dlaczego większość czas spędza z ludźmi w swoim wieku. Gestem poprosił o rachunek, a kiedy kelnerka go przyniosła, zasłonił dłonią widniejącą na nim kwotę. Zapłacił, a potem wstaliśmy. Poszłam za nim w kierunku drzwi. Odchrząknęłam. – Muszę powiedzieć, że to nasze seminarium nieszczególnie mi pomogło – próbowałam nieco rozluźnić atmosferę. – Pewnie będę musiała poczekać, aż sens najdzie mnie w środku nocy i walnie jak obuchem w łeb. Nie odpowiedział. Na dworze było zimno, ale mnie piwo grzało od środka. Orville otulił się płaszczem. – Odprowadzę panią do domu, Samantho. – Proszę tego nie robić. Jeszcze nas ktoś zobaczy… – Jest po północy. – Niby tak, ale raz zszarganej reputacji nie da się już naprawić. Uśmiechnęłam się, ale on pozostał obojętny. Długą ulicę przemierzaliśmy w milczeniu. Nie do końca wiedziałam, czy zrobiłam coś nie tak, czy może raczej przypadkiem powiedziałam coś bardzo prawdziwego. Gdy minęliśmy kolejną przecznicę, Orville zmienił zdanie i zdecydowanym machnięciem ręki zatrzymał taksówkę. – Dziękuję za drinki – powiedziałam. – Nie ma o czym mówić. – Proszę się nie martwić, nie będę o tym mówić. Taksówka zatrzymała się po cichu. Spodziewałam się uścisku, a przynajmniej uśmiechu na pożegnanie, ale ostatecznie rozstaliśmy się, wymieniając skrajnie staroświeckie gesty. On jakby mi się ukłonił, ja zaś oddałam mu salut. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, a potem każde z nas udało się w swoją stronę. *** Drogi sir Johnie!
Dziękuję Panu za list. Odezwałabym się wcześniej, ale już znalazłam kogoś, kto mi pomaga z książkami. Czy wiedział Pan, że Katarzyna i Heathcliff byli przyrodnim rodzeństwem? Wiem, wiem, straszne draństwo. Tak czy owak, z entuzjazmem myślę o wizycie w domu muzeum. Ojciec swego czasu wspominał, że kiedyś go tam spotkam. Może moglibyśmy się umówić na weekendową wizytę? Cieszyłabym się też, gdyby kiedyś zechciał mi Pan opowiedzieć o nadaniu szlachectwa. Brzmi to bardzo interesująco. Pozdrawiam,
Samantha
22 E. Brontë, Wichrowe Wzgórza, s. 82 (przyp. tłum.).
Rozdział 10 Pożar wybuchł w cichy i spokojny wieczór, nieco po północy. Rzecz działa się prawdopodobnie w tysiąc osiemset czterdziestym siódmym, być może czterdziestym szóstym roku. Dokładnej daty nikt nie pamięta. Czwórka rodzeństwa Brontë mieszkała wtedy w domu ojca, będącym siedzibą jego parafii. Znów byli wszyscy razem. Charlotte niedawno wróciła z Brukseli, gdzie przez dwa lata pobierała lekcje od przystojnego, ale żonatego mężczyzny nazwiskiem Constantin Héger, w którym zresztą się zakochała. Gdy w końcu doszła do wniosku, że profesor nie odwzajemnia jej uczucia, wyjechała ze złamanym sercem. Anne i Branwell też niedawno wrócili do rodzinnego domu, wstrząśnięci tajemniczymi wydarzeniami z Thorp Green. Nikt, nawet Emily, nigdy się nie dowiedział, dlaczego opuszczali swoje posady w takim pośpiechu. Familia zgromadzona ponownie pod jednym dachem na pierwszy rzut oka tworzyła ładny obrazek. Biografowie chętnie piszą o tym okresie, wspominając go jako najbardziej płodny w życiu rodziny. To wtedy Charlotte odkryła (i wkrótce przekazała do druku) utajnione zbiory poezji Emily. W tym samym roku trzy siostry rozpoczęły też prace nad swoimi najsłynniejszymi powieściami. Coś jednak zaburzało atmosferę sielanki. Po powrocie do domu żadne z rodzeństwa nie było do końca sobą. Charlotte straciła pewność siebie, Anne nie była zaś już tą słodką osóbką, co kiedyś. Branwell przeżywał kryzys twórczy, rozpił się i zapomniał o własnej godności. Stracił poczucie humoru, płaszcz, klucze od domu i wszystkich dotychczasowych przyjaciół. Zamiast tworzyć radosne młodzieńcze utwory, cała rodzina uległa pisarskiej manii, która często dotyka ludzi dręczonych z jednej strony nadmiarem myśli do przekazania światu, a z drugiej − poczuciem braku czasu. W tysiąc osiemset czterdziestym szóstym roku Charlotte napisała swoją pierwszą powieść zatytułowaną Profesor. Była to kiepsko zakamuflowana wersja jej brukselskich doświadczeń. Emily pisała powieść o dwóch mieszkających na bagnach rodzinach, na które los
sprowadza szaleństwo i rozpacz. Anne tymczasem skupiła się na pracy nad ściśle tajemnym rękopisem, którego nikomu nie chciała pokazać. Spośród całej czwórki to właśnie ona przeszła największą przemianę. Z kulturalnej i spokojnej młodej dziewczyny przeistoczyła się w niecierpliwą i nieprzewidywalną kobietę, która za nic w świecie nie chciała opowiadać o tym, co przydarzyło się jej w Thorp Green. Wróciła stamtąd jednak zdeterminowana i pełna zapału. Emily na pewno cieszyła się z tej metamorfozy, wręcz zachęcała siostrę do noszenia bryczesów i wymachiwania mieczem. Mniej zadowolona musiała być Charlotte. Pewnie nie podobało się jej, że Annie – drobniutka, chudziutka Annie o twarzy dziecka – nagle rozmawia z nią jak równy z równym. Przez cienkie ściany musiała słyszeć, jak późną nocą Anne skrobie piórem po pergaminie. W jej duszy z pewnością płonął już trujący ogień rywalizacji. Po raz pierwszy w życiu Charlotte odczuwała palącą potrzebę zapoznania się z tym, co napisała jej młodsza siostra. Czy powieść Anne mogła być lepsza niż Profesor? To pytanie zgoła nie bez znaczenia. W rodzinie było bowiem miejsce tylko dla jednej gwiazdy. Czyż to nie Charlotte przysługiwało prawo do tego, by zapisać się na kartach historii? Była najstarsza, najniższa i najbrzydsza. To jej serce zostało podeptane i sponiewierane. Skoro w tym życiu nie mogła zaznać szczęścia, to niechby chociaż mogła liczyć na to, że zostanie zapamiętana przez przyszłe pokolenia… Ostatecznie rok skończył się inaczej, niż można by się spodziewać. Mimo wielkiego zapału, który płonął w sercu Anne w chwili powrotu z Thorp Green, jej powieść – zatytułowana Agnes Grey – okazała się mało spektakularna. Bardzo grzeczna. Nieciekawa. Gdzie się podział cały jad Anne? Przecież to niemożliwe, żeby od początku zamierzała napisać coś takiego. Czy naprawdę po to godzinami przemierzała swój pokój w tę i z powrotem? Dlaczego akurat Agnes Grey? Moim zdaniem to wina Charlotte. W tym pamiętnym roku przyznała sobie rolę redaktora sprawującego pieczę nad dorobkiem swoich sióstr, którą to funkcję pełniła aż do dnia śmierci ostatniej z nich. Niczym prawdziwa przedsiębiorcza bizneswoman wzięła na siebie obowiązki związane z promocją ich twórczości. Jako jedyna odebrała
formalne wykształcenie w zakresie pisarstwa – pod kuratelą pana Hégera – więc zapewne bez trudu przekonała całą rodzinę, że ma większą niż siostry wiedzę w zakresie stylu i budowania fabuły. Wydaje się oczywiste, że miała dostęp do tajnego rękopisu Anne i udzielała jej cennych rad. Tak bym sądziła… Żałowałam, że nie mogłam uczestniczyć w rozmowie, podczas której Anne pokazała Charlotte swoją pierwszą, szaloną i niedorzeczną, wersję rękopisu, który zawierał brutalnie szczegółowy opis wydarzeń z Thorp Green. Charlotte bez trudu zdołała przekonać bogobojną Anne, że owoc jej pisarskiej zaciekłości nie powinien wyjść poza mury ich domu, że nie należy tego pokazywać światu. Czy naprawdę uważasz, że coś takiego można opublikować?, zastanawiała się Charlotte. Czy kobieta wierna wartościom chrześcijańskim może się podpisać pod czymś takim? Czy to będzie w porządku wobec twojego ojca? Wobec nas wszystkich? Wobec twojego umierającego brata? Pomyśl o naszej matce. Pomyślałaś o naszej świętej pamięci matce? Anne ustąpiła. Zmieniła się, ale nie aż tak bardzo. Umoralniający wykład siostry w końcu do niej trafił i na powrót przeistoczył ją w Annie. Charlotte wygrała. Anne zrezygnowała z pierwotnej wersji tekstu i stworzyła nową, mocno ugrzecznioną wersję. W tym samym zaś czasie Charlotte, nikomu nic nie mówiąc, zaczęła wprowadzać poprawki do Profesora. Jej nowy tekst nosił tytuł Dziwne losy Jane Eyre i przedstawiał różne sprośne wątki zaczerpnięte z pierwotnej historii Anne, której nikt nigdy nie usłyszał. Zasadnicza relacja między profesorem a uczennicą pozostała bez zmian, pojawiło się natomiast zupełnie nowe, bardziej sensacyjne tło. Tę rolę pełniło Thorp Green − w całym swym gotyckim majestacie, ze zrzędliwą służbą, przygarniętym dzieckiem o różowych policzkach i tajemniczą służącą, Ann Marshall. To były doświadczenia Anne, które Charlotte ukradła i przedstawiła jako sensację. Zagarnęła dla siebie, a następnie podzieliła na części i sprzedała. A potem wybuchł pożar. Istne piekło, które pochłonęło łóżko Branwella, zasłony, stolik nocny i pół ściany. Ugaszenie ognia zajęło ponad godzinę i wymagało wspólnego wysiłku całej czwórki rodzeństwa oraz obudzonego pospiesznie Patricka Brontë. Elizabeth Gaskell
donosiła później, że to pijany Branwell przypadkiem podpalił własne łóżko, przez co o mały włos nie sprowadził na siebie śmierci. Taka wersja wydarzeń z pewnością nie jest nieprawdopodobna, ja jednak w nią nie wierzę, i to nie tylko dlatego, że Gaskell miała w zwyczaju koloryzować mało pochlebne fakty z życia rodziny. Rzecz w tym, że Branwell jakoś szczególnie nie przejął się tym pożarem. Nigdy nic o nim nie napisał, w ogóle o nim nie wspominał. Traumę w związku z jego wybuchem przeżyła chyba tylko Charlotte. Pod wpływem czegoś, co dziś pewnie nazwano by zespołem stresu pourazowego, nakazała zdjąć wszystkie zasłony w całym domu rodziny Brontë. Tak bardzo bała się kolejnego pożaru. To ona, a nie Branwell, wykorzystała motyw płonącego łóżka w swojej pierwszej wydanej powieści. W Dziwnych losach Jane Eyre pożar wybucha w bardzo podobnych okolicznościach, w cichą i spokojną noc, po północy. Jane wyrywa ze snu złowieszczy śmiech niosący się po korytarzach. Domyśla się, że słyszy służącą, Grację Poole. Wychodzi z łóżka, żeby sprawdzić, co faktycznie się dzieje, i zastaje Edwarda Rochestera, który leży samotnie w swoim pokoju, w łóżku na wpół strawionym przez płomienie. Udaje jej się ugasić pożar i uratować Rochestera. Sprawcę incydentu poznaje wiele miesięcy później. Okazuje się nim obłąkana Berta. Kobieta żyła zamknięta na strychu od wielu lat, a Jane nawet nie wiedziała o jej istnieniu. Trudno do końca rozstrzygnąć, w jakim stopniu ta scena z książki pokrywa się z rzeczywistością, a ile w niej literackiej fikcji. Dla mnie jedno nie ulegało wątpliwości – pożar w domu rodziny Brontë na pewno nie rozpoczął się w pokoju Branwella. Ofiary pożaru zwykle ciężko przeżywają bliskie spotkanie z ogniem (to akurat wiem z własnego doświadczenia), po Branwellu natomiast niczego takiego nie widać. Nie! Pożar miał miejsce w pokoju Charlotte, a wzniecić go musiała Anne Brontë. Nie miałam wątpliwości, że to była ona. Czułam to w kościach, tak jak zwierzęta wyczuwają zbliżające się trzęsienie ziemi. Znałam Anne Brontë tak samo dobrze jak siebie. Wiedziałam, jak silny gniew musiał nią targać. Czułam tę nieznośną i dojmującą złość, która dręczyła kobietę w okrutny sposób obrabowaną z własnych doświadczeń przez zazdrosną
starszą siostrę. Cóż innego jej pozostało? Nikt nie posądzałby jej raczej o próbę zabójstwa. Przecież wszyscy znali ją jako istotę w schludnej sukni, która grzecznie podaje herbatę. Ja tymczasem wiedziałam, że to właśnie tego typu ludzi należy najbardziej się wystrzegać. Potrafiłam niemal poczuć tę wzbierającą w niej gorycz, która późną nocą zaprowadziła ją korytarzem do pokoju siostry. Żałowałam, że nie znam dokładnej daty wybuchu pożaru. Wiedziałam tylko, że doszło do niego mniej więcej wtedy, gdy powstały Dziwne losy Jane Eyre – albo tuż przed wydaniem książki, albo krótko potem. Konkretna data rzuciłaby cenne światło na całą sprawę. Czy bowiem pożar wywarł na Charlotte Brontë tak silne wrażenie, że postanowiła ona uwzględnić ten motyw w swojej powieści? Czy może ktoś przeczytał Dziwne losy Jane Eyre krótko po powstaniu tekstu, a następnie próbował zemścić się na autorce w najbardziej wymowny sposób? Czy zatem to Anne Brontë była inspiracją dla postaci Berty Mason czy raczej Berta Mason zainspirowała Anne Brontë? W pierwszym scenariuszu szalona kobieta staje się źródłem inspiracji literackiej. W drugim − literatura inspiruje szaloną kobietę. Tak czy owak, coś mi podpowiadało, że wbrew powszechnemu przekonaniu obłąkana kobieta ze strychu wcale nie była jedynie wytworem pisarskiej wyobraźni. *** Styczeń okazał się czasem mroku i ciszy. Nie wiedziałam, że można doświadczyć takiej ciemności i takiego chłodu. Orville zarzucił mnie potężnym stosem lektur; nawet posiłki jadałam samotnie w mojej wieży. Kolejne trzy tygodnie poświęciłam twórczości Edith Wharton, Samuela Bakera, Owidiusza, Johna Daviesa, Dantego, Rumiego, Cycerona, Henry’ego Jamesa oraz Konfucjusza. Program moich studiów wyglądał trochę tak, jakby ktoś wrzucił granat na literackie cmentarzysko. Żadnej chronologii, żadnej tematycznej spójności. Czasem żałowałam, że nie studiuję na kierunku inżynierskim. Pod koniec miesiąca udałam się do stołówki, żeby coś zjeść i upewnić się, że świat ciągle jeszcze istnieje. Piegowaty facet pracujący w bufecie nałożył mi na talerz sałatę i coś musztardowego. Z tacą
w dłoni wkroczyłam do sali jadalnej. Królowie Anglii spoglądali na mnie ze swoich portretów z właściwą sobie pogardą. Po drugiej stronie pomieszczenia dostrzegłam Hansa, którego złote loki roztaczały wokół głowy nienaturalną poświatę. On również mnie zauważył i gestem przywołał do siebie. Byłam zaskoczona. Nie widzieliśmy się od czasu, gdy dostałam Dziwne losy Jane Eyre. Zapamiętałam tamten dzień jako jeden z najdziwniejszych w moim życiu. – Samantho! – powitał mnie, gdy do niego podeszłam. Zdążyłam już zapomnieć, jaką ma śliczną, chłopięcą twarz. Przy nim, człowieku klasycznie pięknym, Orville wyglądał jak kompletna łajza. – Dawno się nie widzieliśmy – powiedział, nikomu mnie nie przedstawiając. – Co porabiałeś? – zapytałam. – Walczyłem o prawdę, sprawiedliwość i amerykański styl życia. – Benjamin Franklin? – Superman. – No tak... – Stwierdziłam, że się rumienię. – Chyba mi się śnił ubiegłej nocy. – Kto, Superman? – Benjamin Franklin. Hans uśmiechnął się szeroko. – Czy ja też występowałem w tym śnie? Przez chwilę milczałam. – Rzecz się działa w Oksfordzie, więc pewnie ty też gdzieś byłeś. Zajęliśmy się jedzeniem. Koledzy Hansa roztaczali wokół siebie zapach potu. Rugbysta o potężnym karku i szklistych oczach rozprawiał o naprawianiu samochodu. Siedzący obok niego Francuz przyglądał mu się z konsternacją, jakby myślał: Samochód? Przecież ona jest kobietą. W końcu Hans zapytał, co mam w planach na weekend. Odparłam, że postanowiłam się wybrać do Paryża. Uniósł brwi. – A co na ciebie czeka w Paryżu? – Moja matka. – Jesteście sobie bliskie? – Nie. Ale to moja matka. – Jasne.
Sięgnęłam po pieprz. Nigdy nie używałam pieprzu, ale nagle stwierdziłam, że muszę coś zrobić z rękami. Zauważyłam, że na stole, tu i ówdzie, leżą egzemplarze „Hornbeam”. – Nie cierpię tej gazety – powiedziałam. Hans nic nie odpowiedział, tylko spojrzał na Karczycho, a potem znów na mnie. – Dlaczego tyle ich tu leży? – Zdenerwowałam się. – Mnożą się jak bakterie. – Kolportaż rozpoczyna się w południe – odparł Hans. Wzięłam do ręki jeden egzemplarz i pobieżnie przejrzałam nagłówki. Spodziewałam się znaleźć kolejne oszczerstwa i pomówienia, ale z ulgą stwierdziłam, że tym razem Pierpont mnie oszczędził. Na pierwszej stronie znajdowała się jedynie informacja o tym, że jeden z pracowników naukowych oświadczył się studentce w barze kanapkowym. Przekartkowałam gazetę, zaglądając na czwartą, a potem na piątą stronę. Ani jednej wzmianki na mój temat. Na stronie szóstej trafiłam na coś, co zwróciło moją uwagę. Zmrużyłam oczy. W prawym dolnym rogu znajdował się bardzo krótki artykuł z bardzo małym zdjęciem bardzo drobnej kobiety. Prychnęłam cicho. Niemożliwe. Czyżby? Niemożliwe!
REBECCA DEFOE, WYKŁADOWCA STAREGO KOLEGIUM, NAGRODZONA PRZEZ AKADEMIĘ NARODOWĄ
Aż upuściłam widelec. – Co się stało? – zapytał Hans. – Rebecca... – odparłam.
– Jaka Rebecca? Na chwilę zacisnęłam powieki. Z komicznym zdumieniem na twarzy wpatrywałam się w gazetę. Na niewyraźnym zdjęciu z lat osiemdziesiątych widniała kobieta z bujną szopą na głowie i niewidzącym wzrokiem. Znałam tę Rebeccę. To była moja Rebecca. Spojrzałam na Hansa i jego przyjaciół. Nagle poczułam się tak, jakbym znów była w gimnazjum i padła ofiarą jakiegoś wyszukanego, ale głupiego żartu. Na twarzy mojego znajomego dostrzegałam jednak autentyczne zaskoczenie. – Wiesz, kto to jest Rebecca Defoe? – zapytałam. Hans skinął głową. – To ikona wydziału matematyki. – Jest Brytyjką? W wieku dwudziestu pięciu lat napisała podręcznik i zawsze nosi całe mnóstwo złotych pierścionków? – Znasz ją? Krew odpłynęła mi z twarzy. Pomyślałam, że chyba odchodzę od zmysłów. Trzymałam gazetę w bezwładnych dłoniach. Czy słowa wydrukowane małymi dwuwymiarowymi literami naprawdę mogą w jednej chwili wywrócić świat do góry nogami? Przecież Rebecca zginęła. Nie żyje. A to oznaczało, że nie może już przyjąć żadnej nagrody. Poza tym kto to jest Rebecca Defoe? Kobieta, która patrzyła na mnie ze zdjęcia z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego roku, nazywała się Rebecca Smith. Hans utkwił we mnie oczy, niebieskie jak tułów pawia. – Nic... – odpowiedziałam na pytanie, którego mi nie zadał. – Nie wiedziałam, że tu wykłada. – To raczej znana osobistość. – Czyżby? Jakże dobrze się składa… – Słucham? Znów się zaczerwieniłam. Wytężałam pamięć, usiłując przywołać moment, kiedy ojciec nas sobie przedstawił. Powiedział wtedy, że jest nauczycielką matematyki. Nauczycielką, a nie profesorem na Oksfordzie. Dość mocno rozminął się z prawdą. Tak czy owak, wszystko, co zostało napisane w tym artykule, po prostu nie mogło być prawdą. Przecież Rebecca utonęła. Stało się to zaledwie kilka miesięcy
po śmierci mojego ojca. Jej łódź rozbiła się wczesnym rankiem, a ona spoczęła na dnie oceanu wraz ze swoim greckim kochankiem. Znaleziono ją wiele dni później. Leżała twarzą w dół na podłodze kabiny, jakby postanowiła uciąć sobie drzemkę. Przecież nie zwariowałam, to faktycznie się wydarzyło. Tymczasem w tej gazecie napisano, że Rebecca żyje i ma się na tyle dobrze, że wygłasza wykłady podczas ogólnokrajowych konferencji. – Nie wyglądasz najlepiej – stwierdził Hans. – To pewnie przez ten sos musztardowy. – To była ryba. – No to w takim razie przez rybę. Skupiłam wzrok na jego jasnych włosach. Pomyślałam sobie, że za każdym razem, gdy się spotykamy, mnie akurat dopada przeszłość. Najwyraźniej byliśmy skazani na porażkę − on i ja. Należało się pogodzić z faktem, że nie mogę prowadzić normalnego życia, bo na każdym kroku ścigają mnie duchy. – Może odprowadzę cię do domu, co? – zaproponował. − Po drodze będziemy mogli porozmawiać. Nie odpowiedziałam, spojrzałam tylko w stronę stołu dla kadry. Przez moment wydawało mi się, że dojrzę przy nim Rebeccę i że będzie szczerzyć do mnie kły jak wilk. – Gdzie ona jest? – zapytałam. – Jest tutaj? – Nie ma prawa spożywać posiłków w tej jadalni. – A czy nie powiedziałeś przed chwilą, że jest ikoną wydziału matematyki? – To nie znaczy, że nie można jej zawiesić. – A cóż takiego zrobiła? – Naprawdę mnie to zainteresowało. – Sfingowała własną śmierć? Hans coś mi odpowiedział, ale już go nie słuchałam. Z moich ust wydobył się cichy dźwięk, wypowiedziany przez drzemiącą w moim wnętrzu nastolatkę, która swego czasu została zmuszona do zgłębiania tabliczki mnożenia z użyciem pachnących wykałaczek pewnej Angielki. Ile jest dwanaście razy siedem, Sam? Dwanaście razy siedem? Przycisnęłam dłonie do chłodnego drewnianego blatu. Wydało mi się dziwne, że w świecie, w którym Rebecca Smith nadal żyje, istnieją tak
zimne, tak realne przedmioty. Wstałam, mówiąc Hansowi, żeby się nie fatygował. Uśmiechnęłam się, do wszystkich i do nikogo zarazem, po czym odeszłam od stołu. Wychodziłam z jadalni z poczuciem, że ktoś lub coś – może obraz, może człowiek, a może duch – odprowadza mnie wzrokiem. *** Po powrocie do wieży włączyłam komputer. Dokładnie pamiętałam tamten poranek, kiedy dowiedziałam się o śmierci Rebekki. Miałam piętnaście lat i stałam na wycieraczce przed drzwiami, w szlafroku, z włosami nawiniętymi na wałki. „Tajemnica na morzu”, informowały nagłówki gazet. Pamiętam tamto dziwne uczucie, nieco przesadne poruszenie, które wzbudzić potrafi tylko nagła tragedia. Ofiarą wypadku miała być pochodząca z Londynu Rebecca Smith, lat pięćdziesiąt pięć. Nauczycielka, niezamężna. To było już po śmierci ojca. Mieszkałam z matką w Bostonie. Wielokrotnie czytałam te nagłówki, chodząc boso w tę i z powrotem po ganku. Ściskając w dłoniach gazetę, rozmyślałam o tym, że przynajmniej ojciec tego nie dożył. Matce nie napomknęłam o tym ani słowem, ponieważ wiedziałam, że by się zdenerwowała. Nie lubiła, gdy ojciec wspominał o Rebecce. Ciężar wieści o śmierci mojej byłej nauczycielki miał spaść wyłącznie na moje ramiona. Gdy usiadłam do klawiatury, ręce mi się trzęsły, a palce zdrętwiały do tego stopnia, że dopiero za trzecim razem udało mi się poprawnie wpisać w Google: Rebecca Smith ginie na morzu wiadomość dnia kochanek jacht. Wcisnęłam „enter”. Od razu wyskoczyło kilka artykułów. „Tajemnica na morzu”, „Tajemnica na morzu”. Ulżyło mi, ale tylko na chwilę. Im dłużej zgłębiałam temat, im dokładniej się wczytywałam, tym bardziej stawało się dla mnie jasne, że nie chodzi o kobietę, którą znałam. Rzeczona Rebecca Smith – ta, która zginęła – pracowała jako nauczycielka w szkole podstawowej i pisywała romanse. Zapadłam się głęboko w krzesło. Mało by było powiedzieć, że serce waliło mi jak młotem. Teraz po prostu krwawiło, zalewając mnie strugami czerwieni. Ten, kto wymyślił dla mnie taki los, miał naprawdę
chore poczucie humoru. Wściekałam się – ale nie na siebie teraz, tylko wersję dziecięcą mnie, która nakręcała włosy na wałki i po dostrzeżeniu czegoś w gazecie tak bardzo pragnęła w to wierzyć, że nawet nie zadała sobie trudu prześledzenia tekstu do końca. Jak zwykł powtarzać mój ojciec, właśnie takie rzeczy spotykały ludzi, którzy nie czytali uważnie. Zaczęłam rozmyślać o całym tym żalu, który przez lata zmarnowałam. Przez jakiś czas po rzekomej śmierci Rebekki ubierałam się na czarno i przestałam jeść. Kąpałam się w ubraniu i zanurzałam głowę, wyczekując pośród brudnych bąbelków aż do momentu, w którym zbliżałam się do implozji. Praktykowałam własny rytuał żałobny, którego genezy już nie pamiętam, a który polegał na odmawianiu sobie sera i awokado. Przyciskałam do ust wszystkie dziesięć palców, a potem posyłałam w niebo pocałunek, w myślach powtarzając: „Rebecco, niech Bóg cię błogosławi” – mimo że wcale nie byłam wierząca, a Bóg zapewne nie przyjmuje próśb od ludzi, którzy tylko udają wiarę. Poczucie winy skłaniało mnie do przeróżnych zachowań, ale nigdy nie potrafiłam zebrać się na odwagę i przyznać przed samą sobą, że tak naprawdę nienawidzę Rebekki. Nienawidziłam jej szczerze i serdecznie. Była to niechęć tak czysta, że sprowadzona do postaci absolutnej mogłaby zostać pomylona z miłością. Na wyrażanie tak silnych negatywnych uczuć można sobie jednak pozwolić tylko w odniesieniu do kogoś, kto nie rozstał się z życiem w wyniku straszliwej tragedii. Teraz, gdy doszłam do wniosku, że ona żyje, mogłam bez przeszkód przyznać się do skrywanej przez lata prawdy. W ten oto sposób – chyba po raz pierwszy – stałam się wiarygodnym narratorem. Wspomnienia wróciły do mnie w formie nieskażonej, wolnej od wszelkiej fikcji. Oto Rebecca siedzi przy kuchennym stole i je stare szwajcarskie czekoladki mojej matki. Oto Rebecca siedzi przy dmuchanym basenie, zajmując moje dawne miejsce − u boku ojca. Oto Rebecca korzysta z prysznica w głównej sypialni, i to nawet w poniedziałkowe poranki. Jeśli lekcja przeciągała się do późnego wieczora, Rebecca zostawała, żeby nie musieć jechać po nocy – tak przynajmniej twierdziła. Z czasem w głównej sypialni zaczęły się pojawiać rzeczy, których mogłaby potrzebować, gdyby została na noc.
Pasta do zębów, nić dentystyczna, szminka. Czasem zakradałam się przez okno do pokoju gościnnego, gdzie nocowała, i podbierałam stamtąd jakieś drobiazgi. Owszem, teoretycznie to była kradzież. Postępowałam niemoralnie, ale w moim przekonaniu sprawiedliwie. Za moją sprawą znikały jej czasopisma, szaliki, zmywacz do paznokci. Wszystkie te drobne zdobycze urastały w moich oczach do rangi doniosłych zwycięstw. Rebecca zawsze w końcu je odzyskiwała, ale mnie to nie zniechęcało. Raz tylko odniosła się do tych moich kradzieży, udzielając mi przy okazji jedynej rady, jaką mi kiedykolwiek przekazała. Pewnego ranka pochylałyśmy się nad zagadnieniem równań liniowych, gdy nagle spojrzała na mnie chłodno i rzekła: „Nie masz na tym świecie nic poza własną reputacją, Samantho. Reputacji nie warto narażać na szwank”. Nigdy nie udało mi się do końca rozstrzygnąć, czy to miała być w założeniu rada, czy może raczej groźba. Chodziłam po luźnych deskach, którymi została wyłożona podłoga w mojej wieży. Nie potrafiłam zdobyć się na to, by spojrzeć do kąta, w którym jedna na drugiej leżały Dziwne losy Jane Eyre, Wichrowe Wzgórza oraz Agnes Grey. Podejrzewałam już, skąd się tu wzięły. Poczułam się oszukana. Skoro każdego można wskrzesić, to wolałabym, żeby to dotyczyło mojego ojca. Usiadłam na brzegu łóżka i starannie obłożyłam się poduszkami. Moje myśli wypełniał obraz pustych oczu Rebekki, wpatrującej się we mnie z oceanicznych głębin. Zdjęłam z łóżka kapę i narzuciłam ją na Guwernantkę. *** Jeszcze w czwartek w tym samym tygodniu włamałam się do gabinetu Rebekki. Rzecz wydaje się dość drastycznym naruszeniem prawa, ponieważ istotnie stanowiła drastyczne naruszenie prawa. Prawdę powiedziawszy, udając się do Domu Profesora, nie miałam zamiaru nigdzie się włamywać. Następnego dnia planowałam się wybrać do Paryża. W wieży czekała już na mnie walizka. Planowałam po prostu zajrzeć do środka, bez słowa położyć przed Rebeccą książki i zażądać szczegółowych wyjaśnień. Sprawy jednak potoczyły się inaczej. Wemknęłam się do Domu
Profesora za pięć piąta i przez dwadzieścia minut usiłowałam zlokalizować gabinet Rebekki, który ostatecznie namierzyłam w korytarzu o łukowatym sklepieniu znajdującym się na terenie południowego skrzydła. Śmierdziało tam gumą i pastą do butów. Odnalezienie właściwych drzwi nie stanowiło już problemu, znajdowały się w rogu. Widniało na nich to samo mylące nazwisko, które podano w gazecie: Defoe. Drzwi były stare. Zauważyłam, że zamek ledwo się trzyma. Zapukałam raz, drugi, a potem jeszcze raz. Nikt nie odpowiedział. Zapukałam mocniej. Byłam zła. W końcu ją znalazłam, a ona mnie unika? Pukałam i pukałam. Drzwi aż się trzęsły. Położyłam dłoń na klamce i nacisnęłam, najpierw normalnie, potem nieco mocniej. Wystarczyło jeszcze tylko jedno zdecydowane pchnięcie. Do środka dostałam się z taką łatwością, że w mojej głowie zaświtała myśl o czyhającej na mnie zasadzce. Wyobraziłam sobie, że Rebecca czai się na mnie w szafie i za chwilę znokautuje mnie równaniem różniczkowym cząstkowym. Nikt jednak na mnie nie czekał. Gabinet był słoneczny i nieskazitelnie czysty. Nie na miejscu wydawało się tylko zawiniątko, które zapewne kiedyś stanowiło posiłek. Leżało na biurku. Tuńczyk i ser cheddar. Czyżby nie wyrzuciła niedojedzonego lunchu? Cóż za niedbalstwo! Serce mocno mi biło. Pomyślałam o Kodeksie Postępowania Dyscyplinarnego Starego Kolegium i zaczęłam się zastanawiać, czy za kradzież mienia należącego do pracownika uczelni grozi mi natychmiastowe zajęcie należących do mnie posiadłości ziemskich oraz zamków. W tym momencie powinnam uświadomić sobie, jak poważnego czynu się dopuszczam, i po prostu wyjść. Ale nie! Zaczęłam powoli rozglądać się po pokoju. Miałam do niej tak wielki żal, że aż zaciskałam usta. Przez ten cały czas żyła i w najlepsze zajadała tuńczyka. W rogu pomieszczenia znajdowała się lodówka, czarna z białym prostokątem pośrodku. Uznałam za stosowne zajrzeć do niej. Znalazłam melona, dżem i butelkę białego wina. Dwa koktajle Beefeater Gibson. Ludzkie serce. Na biurku leżało kilka zestawów zadań, na których ktoś ołówkiem narysował wektory. Nieopodal stała lampa, z której zwisała samoprzylepna karteczka z napisem: „Dziękuję Ci za radę, Rebecco. Kocham Cię z całego serca”. Wykrzywiłam się
i rozejrzałam odruchowo, jakby autor tej wiadomości stał gdzieś w pobliżu. Nie potrafiłam określić, czego właściwie tu szukam. Jakiegoś dowodu… Tylko na co? Dowodu, że pierwiastek kwadratowy liczby ujemnej wyraża się liczbą urojoną? Na to akurat dowodów nie brakowało. Zostały zgromadzone w książkach, które w dużej liczbie spoczywały na biurku. Rachunek wektorowy. Wszystkie pachniały jak wilgotny chleb i środek czerwca. Na ich widok przypomniały mi się lekcje algebry o ósmej rano i dobiegający zza okna zapach świeżo skoszonej trawy. Mojej uwagi wymagało jeszcze tylko jedno miejsce w tym pomieszczeniu. Otóż na ścianie za biurkiem wisiała cała kolekcja oprawionych dokumentów. Podeszłam bliżej, żeby zapoznać się z ich treścią. Aż mnie zatkało. Stałam w gabinecie kobiety, która odebrała w życiu wiele nagród, a tymczasem w ramkach wisiały wyłącznie dowody oblanych egzaminów, pisma z różnych uczelni informujące o odrzuceniu jej kandydatury na studia oraz listy od kilku wydawców, którzy wzgardzili jej pierwszą książką. Ten gabinet – jasny i prestiżowo zlokalizowany – stanowił symbol akademickiego triumfu, a ona z jakiegoś powodu postanowiła upamiętnić w nim swoje drobne porażki. Znałam tylko jednego człowieka, który miał w zwyczaju postępować tak samo. Był nim mój ojciec. Miałam wrażenie, że coś jest bardzo nie w porządku. Uświadomiłam sobie w pełni powagę sytuacji. Dotarło do mnie, że żadna z licznych kradzieży, których dopuszczałam się wobec Rebekki w naszym domu, tak naprawdę nie uszła mi na sucho. Z poczuciem narastającego dyskomfortu zaczęłam w pośpiechu przeglądać regał. Serce głośno dudniło mi w piersi. Wodziłam wzrokiem po grzbietach woluminów poświęconych matrycom i równaniom liniowym. Nagle wpadłam w panikę, uświadomiwszy sobie, że kanapka na biurku wcale nie jest taka stara. To była dzisiejsza kanapka. Głupia!, ofuknęłam się w myślach. To przecież kanapka z dzisiaj! Rebecca zaraz wróci, a wtedy będę musiała schować się w szafie. Tylko że… Jest! Znalazłam! Lokatorka Wildfell Hall. Wciśnięta między Podstawy mechaniki kwantowej a Zaawansowaną teorię gier. Książka
była gruba i spuchnięta, jakby przez lata ktoś intensywnie ją dokarmiał i przestała już gdziekolwiek się mieścić. Zdjęłam ją z półki. Nie miała tylnej okładki. Rozpoznałam charakterystyczne miejsce z przodu, nadgryziony róg – przez co, zawsze pozostawało dla mnie tajemnicą. Tak, to bez wątpienia był egzemplarz należący do mojego ojca. Był tu przez cały czas. Zmarszczyłam brwi. Dostrzegłam coś, co nie należało do katalogu moich wspomnień z dzieciństwa. Spomiędzy kartek, niczym bezradnie wyciągnięta dłoń, wystawała zakładka. Otworzyłam książkę na zaznaczonej stronie i zobaczyłam szyderczą twarz Emily Dickinson, która spoglądała na mnie jak zza krat. Wydało mi się to niezrozumiałe. Moja zakładka była przecież czerwona. Ta – nowa i dziwna – miała kolor żółty, a na dodatek śmierdziała dymem. Nigdy nie widziałam u nas w domu żółtej zakładki z Emily Dickinson. Trzymałam ją między palcem wskazującym a kciukiem, lekko pocierając. „Czyste Szaleństwo to najwyższy Rozum”. Brakowało mi tchu. To miały być nasze zakładki − ojca i córki. Nie było mowy o trójkącie ojciec – córka – nauczycielka matematyki. Poza mną nikt inny nie miał prawa grać w jego dziwne gierki. Czyżbym dzieliła z kimś miejsce w sercu mojego ojca? Prychnęłam cicho. Wsunęłam pod ramię książkę wraz z zakładką i ruszyłam w kierunku drzwi. Nawet nie obejrzałam się za siebie, tak bardzo mi się spieszyło. Chwilę później znalazłam się za progiem gabinetu Rebekki Smith. Zatrzasnęłam za sobą drzwi, ale zamek tylko szczęknął, ani myśląc zaskoczyć. Zepsuł się. Potem zrobiłam to, co zrobiłby każdy szanujący się przestępca – spokojnie przemierzyłam całą długość korytarza, po czym wyjechałam z kraju. Znalazłam się w tunelu pod kanałem La Manche, zanim ktokolwiek w Oksfordzie zdążył pomyśleć o wydaleniu mnie z uczelni.
Rozdział 11 Rozpoczął się wyścig z czasem. Za kilka dni przedstawiciele Starego Kolegium zorientują się, że dokonałam włamania do profesorskiego gabinetu. W Oksfordzie nie było już dla mnie miejsca. Złamałam niepisane zasady obowiązujące w relacjach między nauczycielem a studentem. Pałka uderzyła w gong, oznajmiając mój upadek z nieba. Należało się spodziewać, że zostanę rytualnie powieszona i poćwiartowana, a następnie z mocą wsteczną pozbawiona prawa do spożywania posiłków w głównej jadalni. Większość piątkowego poranka spędziłam w pociągu, który wiózł mnie do Paryża. Poświęciłam ten czas na nurzanie się w poczuciu winy i snucie wizji czekającej mnie egzekucji. Niebieskie fotele obok mnie, w tej samej sekcji klinicznie czystego pociągu, zajmowało dwoje ludzi: mężczyzna w jaskrawozielonej marynarce oraz kobieta z rozwrzeszczanym pulchnym bobasem w nosidle. Co kilka chwil dziecię wydawało z siebie przenikliwy krzyk, na co mężczyzna w zieleni znacząco spoglądał ku górze, jakby wdał się w długą dyskusję z Bogiem. – Nie martw się – powiedziała matka, usiłując ukryć zdenerwowanie pod maską uśmiechu. Bez przerwy klepała przy tym kwilącego malucha po plecach. – Wzięłam leki. – Dla nas też? – zapytał mężczyzna. Lokatorka Wildfell Hall leżała przede mną. Wyjęłam ją z torby godzinę wcześniej i od tej pory jej nie ruszyłam. Kobieta na okładce, brunetka w średnim wieku, z mocno cofniętym czołem, sprawiała wrażenie osoby, która wszystko już w życiu przeżyła – i to nie raz, lecz dwa razy. Tak samo jak ja, również i ona najwyraźniej zdawała sobie sprawę, jak wielka odpowiedzialność na nas spadła. Ja miałam za zadanie ją zrozumieć. Ona musiała mi na to pozwolić. Podczas szybkiej jazdy pod kanałem La Manche uszy co chwilę mi się zatykały i odtykały. Dokładnie w tych samych momentach z ust małego dziecka wydobywał się przeraźliwy płacz. Matka wciąż klepała swoją pociechę po plecach, a w pewnym momencie zaczęła śpiewać
utwór – najpewniej własnego autorstwa − zatytułowany „Umyję się, yeah, yeah, yeah!”. Zauważyłam, że spogląda na moją książkę z pewnym zainteresowaniem – właściwym dla kogoś, kto śledzi bieg smutnej, choć nie do końca zrozumiałej włoskiej opery mydlanej, niby pięknej, ale jednak w dużej mierze pozbawionej sensu. Zbliżaliśmy się do francuskiej granicy, gdy w końcu otworzyłam książkę. To nie jest powieść, którą się czyta z przyjemnością. Lokatorka Wildfell Hall to jeden wielki chaos. Zupełny nieład. Anne wylała z siebie wszystkie dręczące ją emocje, usiłując wtłoczyć je w ramy chłodnej i powściągliwej prozy. Przesadziła z liczbą narratorów, wątków pobocznych i tajemnic, których nikt nikomu nie mógł zdradzić. Taki właśnie los spotyka autora, który nie posiada się ze złości, a przy tym próbuje w pośpiechu przedstawić skomplikowaną historię. Lokatorka – która ukazała się już po Dziwnych losach Jane Eyre, Agnes Grey oraz po Wichrowych Wzgórzach – to w istocie taki literacki odpowiedni matrioszki. To dziennik zamieszczony w liście, który stanowi treść książki. To nie jest opowieść z tych, które się czyta jednym tchem. Strona po stronie czytelnik całym sobą odczuwa, że ten tekst został napisany. Nie sposób zapomnieć o tym, że opowieść ma swoją autorkę, że nazywała się ona Anne Brontë i że pewnego dnia po prostu usiadła samotnie do stołu, żeby szukać sposobu na to, jak zdradzić kilka sekretów. To była jej druga powieść. Pierwsza, Agnes Grey, okazała się nudna i nie wzbudziła większego zainteresowania. Wydane w tym samym czasie Dziwne losy Jane Eyre urzekały dramatyzmem i zyskały dużą popularność. Anne spróbowała więc ponownie − i tym razem nie zamierzała się hamować. Lokatorka Wildfell Hall rozpoczyna się od listu, który wyszedł spod pióra młodego człowieka nazwiskiem Gilbert Markham (bez trudu można w nim dojrzeć młodego Branwella Brontë). To człowiek pełen pasji, impulsywny, łapczywy. „Za chwilę przedstawię mu zarys”, pisze do przyjaciela. „Nie, nie zarys – pełny i wierny obraz najważniejszych wydarzeń w mym życiu”23. Rzeczone „najważniejsze wydarzenia” dotyczą oczywiście kobiety. Ta kobieta nazywa się Helen Graham i jest spokojną samotną matką. Wprowadza się do starej opuszczonej posiadłości i zarabia na życie, malując ponure pejzaże.
Zawiązuje się między nimi romans, którego finał jest raczej mało romantyczny, ponieważ Gilbert skupia się przede wszystkim na tym, aby odkryć mroczne tajemnice z przeszłości Helen. Co ją skłoniło do przyjazdu do Wildfell Hall? Jak to się stało, że ma syna? Dlaczego wszystkie jej pejzaże są takie ponure? Pewnego razu w akcie desperacji Helen rzuca Gilbertowi swój pamiętnik, w którym – tak szczęśliwie się składa – opisane zostały wszystkie jej życiowe doświadczenia. Jak nietrudno się domyślić, Gilbert relacjonuje przyjacielowi zawartość wszystkich dwustu stron, reszta powieści ma zatem charakter osobistych wspomnień Helen. W historii nie brakuje oczywiście szokujących szczegółów. Helen była raczej mało atrakcyjną młodą kobietą, która zawarła niefortunny związek małżeński z niesamowitym rozpustnikiem z zadatkami na alkoholika. W końcu nie mogła tego dłużej znieść i postanowiła uciec. Na znak buntu trzasnęła mężowi przed nosem drzwiami do sypialni. To kluczowy moment powieści, w którym Anne Brontë spełnia puste obietnice złożone czytelnikom Agnes Grey. Helen Graham to poprawiona wersja poprzedniej bohaterki. Osobom postronnym wydaje się nieśmiała i surowa, jednak w jej wnętrzu drzemią zapalczywość i iście męska siła. Krytycy nie pozostawili na powieści suchej nitki. „Sharpe’s London Magazine” dostrzegł w niej zbiór „bezeceństw, niewymownie ohydnych słów oraz oburzających scen i opisów bezczeszczących kolejne strony”. Ostatecznie jednak Lokatorka Wildfell Hall przyniosła Anne komercyjny sukces, na który autorka niewątpliwie zasłużyła. Powieść sprzedawała się nawet lepiej niż Wichrowe Wzgórza, a dodruk uruchomiono po zaledwie sześciu tygodniach od premiery. Ojciec i ja używaliśmy skrótowego tytułu Lokatorka. Po prostu − Lokatorka. To była jego lokatorka, nasza lokatorka. Wynajmowała od nas piwnicę. Ojciec nie darzył tej książki jakąś wielką sympatią, ale miał do niej duży szacunek. To była Hera twórczości sióstr Brontë – mądra i wszechwiedząca, a mimo to zagubiona gdzieś pośród tłumu innych, bardziej krzykliwych boginek. Ostatecznie nie miałam okazji przeczytać z nim tej książki w całości. Zanim zginął, zdążyliśmy przebrnąć zaledwie przez przedmowę do drugiego wydania. Chcąc odnieść się do
licznych nieprzychylnych recenzji, Anne napisała krótki, ale niezwykle zjadliwy esej w obronie swojej osoby i dzieła. Było to niezwykle śmiałe posunięcie jak na kobietę, która wystawiła swoją reputację na szwank. Anne nigdy się nie cofnęła, za nic nie przeprosiła. Odpierała wszelkie ataki. Czytając przedmowę do drugiego wydania, można było odnieść wrażenie, że ktoś bardzo nam bliski w końcu zebrał się na odwagę, aby bronić swego. Anne pisała: „Jeśli uznam za swój obowiązek wyjawić nieprzyjemną prawdę, to z Bożą pomocą ją wyjawię, nie bacząc na własną reputację, na uczucia estetyczne – moje bądź mego czytelnika”. Charlotte oczywiście starała się przedstawiać Lokatorkę Wildfell Hall w możliwie najgorszym świetle. W swoich recenzjach wypowiadała się o niej nawet bardziej pogardliwie niż liczni krytycy Anne. „[Lokatorka] to moim zdaniem coś, co nie zasługuje na uwagę”, twierdziła. „Książka porusza zupełnie pomylony temat”. Po śmierci Anne Charlotte odmówiła wznowienia powieści. Być może uważała, że w ten sposób chroni dobre imię Anne. Osobiście nie sądzę, żeby Anne życzyła sobie takiej pomocy. Lokatorka Wildfell Hall mogła odnieść taki sam sukces jak Dziwne losy Jane Eyre, gdyby tylko została odpowiednio wypromowana. Przy wsparciu wielkiej Charlotte Brontë Anne mogłaby zostać gwiazdą. Charlotte tymczasem celowo pozbawiła siostrę należnego jej uznania. Anne zmarła jako reformatorka społeczna, której ostatecznie niczego nie udało się zreformować. Dziecko po drugiej stronie stolika wydało z siebie przeraźliwy okrzyk bojowy. Mocnym wykopem prawej nogi wytrąciło mi książkę. Najwyraźniej nawet małe dzieci potrafią wyczuć nadchodzące kłopoty. Spojrzałam na mężczyznę w zielonym ubraniu. Nie toczył już sporów z sufitem, tylko wpatrywał się we mnie zaciekawionym wzrokiem, typowym dla kogoś, kto właśnie potajemnie porządkuje materiały do swojej następnej książki. Zmarszczyłam się lekko, po czym naciągnęłam sobie kaptur na głowę. *** W Paryżu chyba było fajnie. To miasto było dla mnie jak człowiek, przy którym nie trzeba uważać na to, co się mówi, ponieważ od początku wiadomo, że wszystko po prostu musi się ułożyć. Matka powiedziała, że
odbierze mnie z dworca, więc czekałam w głównym holu. Dookoła rozbłyskały światła, a dźwięk niósł się echem jak w pustej katedrze. Wkrótce po przyjeździe dostrzegłam znajomo wyglądającą kobietę w futrze i okularach w białej oprawie. Stała przy stoisku z kwiatami. To nie była moja matka. Moja matka przyszła w jasnoniebieskich dżinsach i dziewczęcej kolorowej koszulce z bufiastymi rękawami. Nie widziałam jej ponad dwa lata. Przefarbowała włosy na głęboki odcień brązu. Zapamiętałam ją jako blondynkę, ale tamten obraz zamazał się w mojej pamięci, tak jak wyobrażenie książkowej postaci zostaje wyparte z pamięci przez kreację filmową. Zobaczyłam przed sobą uśmiechniętą twarz, którą ledwo rozpoznałam. Robiła niesamowite wrażenie, mogłaby śmiało występować na scenie. Jej zęby lśniły jak diamenty. – Niech cię wyściskam! – zakrzyknęła. Była naprawdę bardzo wysoka. Uściskałyśmy się, a potem odsunęłyśmy od siebie. Wpatrywałam się w jej łagodne, ciągle jeszcze młode oblicze. W końcu moja matka miała zaledwie czterdzieści dwa lata. – Wezmę twój bagaż – powiedziała. Wyszłyśmy przed gmach dworca, a gdy podjechała taksówka, matka otworzyła mi drzwi, zupełnie jakbyśmy były na randce w ciemno. Była ładniejsza, niż ją zapamiętałam, ale może dlatego, że piękno dojrzewa wraz z upływem lat i rosnącą pewnością siebie. Wgramoliłyśmy się do samochodu. Moja torba leżała między nami jak mały wieloryb wyrzucony przez morze. Matka podała kierowcy informacje na temat trasy, a następnie zwróciła się do mnie: – Pamiętasz jeszcze co nieco z francuskiego, prawda, Samantho? – To ja mówiłam po francusku? – Zapnij pas. Samochód ruszył. Było już późne popołudnie i dzień powoli skrywał się za budynkami. W ostatnich chwilach przed zachodem więdnące słońce wyglądało jak pięść, która otworzyła się tylko po to, aby wydać z siebie pięć różowopomarańczowych promieni. Ktoś inny zapewne stwierdziłby, że to niezwykle urokliwy widok. Mnie jednak wszystko kojarzyło się z gabinetem Rebekki. Z każdą mijającą godziną włamanie, którego się dopuściłam, stawało się w mojej ocenie
poważniejszym występkiem. Zrobiło mi się niedobrze. Nie czułam się jak córka, która odwiedza matkę, tylko jak zbieg, który szuka schronienia u innej wojowniczki. Moja matka tymczasem sprawiała wrażenie przeszczęśliwej. Przez całą podróż uśmiech ani na chwilę nie zszedł jej z twarzy. Trzy czy cztery razy poklepała mnie po ręce, od czasu do czasu dodatkowo ją pocierając. Z radością wymalowaną na twarzy sprawiała wrażenie bardzo uporządkowanej osoby, wyglądała bardziej jak koleżanka z pracy albo ciotka przywiązana do przestrzegania zasad dobrego stylu. Gdybym była dzieckiem i widziała ją po raz pierwszy, pewnie bym sobie pomyślała, że chciałabym mieć taką mamę. Pewnie niezbyt to z mojej strony sprawiedliwe, ale miałam do niej żal o to, że jest taka młoda. Gdyby nie wyszła za mąż tak szybko, być może nie zapragnęłaby uciec od rodziny. Jej nowe mieszkanie znajdowało się przy modnej rue de Magdebourg, na siódmym piętrze budynku z zewnątrz przypominającego elegancką tabliczkę czekolady. Zwróciłam uwagę, że drzwi do mieszkania strzeże kilka zamków. Ciekawy pomysł. Odstraszyłby kryminalistów, takich jak ja. W środku panowały nieskazitelna czystość i porządek. Meble były błyszczące i kanciaste. Główny element wystroju stanowił ogromny połyskujący fragment skały osadowej. Bardzo awangardowe! Pewnie miało to symbolizować spojrzenie na Ziemię z dużej odległości. Matka natychmiast zniknęła w kuchni, ja zaś odłożyłam torby i zaczęłam się rozglądać. Nie dostrzegłam ani jednej książki, w związku z czym cała przestrzeń wydała mi się całkowicie bezduszna. Przeszło mi przez myśl, że być może określenia „bezduszny” używa się, gdy się widzi coś idealnego i człowiek zaczyna żałować, że to coś nie należy do niego. Moja matka zawsze chciała, żebym się przeniosła do Paryża. Ja wolałam Boston. Wtedy nie wyobrażałam sobie, żebym mogła opuścić ojca. Musiałam wybrać między dwojgiem rodziców i moja matka przegrała. Nie lubiłam o tym myśleć. – Skoro już tu jesteś, chciałabym ci coś kupić – zawołała z drugiego pokoju. – Nie musisz mi nic kupować – odparłam.
– Wiesz, w czym byś dobrze wyglądała? – W porsche? – W spódniczce do kolan. – Hm. – Pokój gościnny masz po prawej stronie. Mój jest ten drugi. Weszłam do wskazanego pomieszczenia. Dominowały w nim kolory żółty i niebieski. Na pierwszy rzut wyglądał jak pokój córki. Falbanki. Zasłonki. Wielkie pomarańczowe łóżko. Pretensjonalny obraz przedstawiający fioletowozieloną kobiecą postać o sześciu stopach. Na nocnym stoliku leżała sterta francuskich magazynów o modzie. W każdym z nich jakaś strona miała zagięty róg – zapewne należało na niej szukać butów i spódniczek do kolan. Poczułam się trochę tak, jakby ten pokój należał do zmarłego dziecka i jakby od jego śmierci nikt niczego tu nie ruszał. – Podoba ci się? – zapytała matka. Nie zauważyłam, kiedy weszła. Odwróciłam się i zobaczyłam, że trzyma w dłoniach kubek z gorącą czekoladą. Podała mi go. Na powierzchni pływała cukierkowa pianka, na oko niezbyt świeża. – To dla ciebie – powiedziała, widząc zaskoczenie na mojej twarzy. – Dziękuję – odparłam, zbita z tropu. To była najsmutniejsza chwila, jaką kiedykolwiek spędziłyśmy razem. Zrobiłam krok w tył, niechcący trącając przy tym niedomkniętą torbę. Ze środka wypadła Lokatorka Wildfell Hall. Podniosłam książkę – a także nić dentystyczną, która wraz z nią wylądowała na podłodze – i położyłam obie na łóżku. Matka utkwiła wzrok w książce. Patrzyła na nią z niepokojem, jakby miała przed sobą paczkę kokainy o wartości kilkuset tysięcy dolarów. Odchrząknęła i rzuciła, niby od niechcenia: – Chyba już to czytałaś, co? – Tak. – Chyba nawet nie raz? – To jedna z książek, które pojawiły się przed moimi drzwiami. Mówiłam ci, pamiętasz?
Po chwili milczenia podjęła: – Czyli wozisz ją ze sobą. Nie odpowiedziałam. Po raz pierwszy od mojego przyjazdu tutaj z twarzy matki zniknął uśmiech. W tym momencie miała w sobie coś tragicznego. Może to paradoksalne, ale ojciec z pewnością nie potrafiłby się temu oprzeć. Przeniosła wzrok z mojej grzywki na szyję, potem na uszy, nos, brwi i czoło. Odziedziczyłam po niej kości policzkowe, małą klatkę piersiową i budowę ciała, wiedziałam jednak, że teraz stara się dojrzeć we mnie coś innego, co mogłaby uznać za swoje dziedzictwo. Ogólnie byłam córką mojego ojca. Nie bardzo potrafiła sobie z tym poradzić, gdy byłam mała – i najwyraźniej nic się w tej kwestii nie zmieniło. – Kolacja będzie za pół godziny – powiedziała, po czym uśmiechnęła się lekko i wyszła. *** Ostatecznie obiad pojawił się na stole godzinę i czterdzieści pięć minut później. Wykorzystałam czas oczekiwania na przejrzenie skrzynki e-mail. Znalazłam w niej wiadomość, która została wysłana o ósmej trzydzieści dwie dzisiejszego ranka. Wstrzymałam oddech. Drogi Studencie! Otrzymaliśmy informację, że w czwartkowy wieczór 27 lutego ktoś siłą otworzył drzwi do jednego z gabinetów na terenie Domu Profesora. Pragniemy stanowczo podkreślić, że sprawa jest traktowana bardzo poważnie. Jeśli zatem mają Państwo jakiekolwiek informacje na temat tego przestępstwa, oczekujemy przekazania ich jednemu z pracowników college’u. Zatajenie informacji w tej sprawie pociągnie za sobą poważne konsekwencje dyscyplinarne. Z poważaniem Ellery Flannery Dziekan ds. studenckich
Nie mogłam złapać tchu. Flannery zdawała się znać treść dręczącego mnie koszmaru – tyle tylko, że w tym koszmarze to Orville napisał ten list (i wyglądał jak Rasputin). Powtarzałam sobie, że przecież nikt mnie nie widział, a w związku z tym nikt niczego mi nie udowodni. Mimo wszystko nie mogłam się pozbyć poczucia, że nad moją głową krąży jakieś niewidzialne stworzenie, które pragnie wymierzyć mi sprawiedliwość. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że moja wina zostanie stwierdzona, a mnie wydalą z uczelni. Nie mogłam oddychać. Byłam taka młoda, a mój czas już dobiegał końca? Wyciągnęłam telefon i starannie wybrałam numer. – Halo? – odezwał się głos po drugiej stronie. – Czy to James Orville Trzeci? Po chwili ciszy usłyszałam: – Samantho, skąd pani ma ten numer? – Dzwonił pan do mnie kiedyś, nie pamięta pan? − W moim głosie na pewno słyszał, że ciężko mi się oddycha i dręczy mnie jakaś pilna kwestia. Pewnie brzmiałam jak szalona trzpiotka, która ma oczy szerokie jak spodki od filiżanek. Sama się dziwiłam, że zdecydowałam się zadzwonić do niego w piątkowy wieczór. – Pewnie jest pan zajęty? – W tle słyszałam hałas. Mógł być na jakimś przyjęciu, w barze, niewykluczone że w towarzystwie kobiety. Na pewno był zajęty. Serce waliło mi jak młotem. – Gdzie pani jest? – zapytał. – Kiepsko panią słyszę. – W Paryżu. W słuchawce rozległ się głośny dźwięk, po czym z oddali dobiegł mnie kolektywny wyraz aplauzu. Poczułam ukłucie zazdrości. W głębi duszy liczyłam na to, że spędza weekendy nad książką, jak na istotę aspołeczną przystało. – To nie jest najlepszy moment – oznajmił. − Czy coś się stało? – Nie. – Ma pani jakieś kłopoty? – Ja… – Niech pani odpowie. – Nie, wszystko w porządku. − Przez chwilę żadne z nas się nie
odzywało. Fascynowała mnie troska, którą słyszałam w jego beznamiętnym zwykle głosie. − Miałabym pytanie na temat Anne Brontë. Orville westchnął. – Jest piątek wieczorem… – Byłam uczona w domu – wyjaśniłam. – Jeśli pan pozwoli, to zapytam wprost: Czy Anne Brontë stworzyła choćby wstępną wersję jakiejś trzeciej książki? Po drugiej stronie zapadła cisza, z czego należało wnioskować, że pytanie było albo bezdennie głupie, albo niezwykle celne. – Skąd miałbym to wiedzieć? – odparł w końcu Orville. – Po prostu Lokatorka wydaje mi się jakaś taka... niedokończona. W tle znowu rozległ się ryk. – Samantho, jestem teraz zajęty. – Dostałam następną książkę. To Lokatorka Wildfell Hall. – Wszystko u pani w porządku? – Tak, ale miałabym kilka pytań. Orville przez chwilę nie odpowiadał. – W przyszły czwartek? – zaproponował w końcu. – Jasne. – Może pani napisać esej na ten temat. Niech pani spróbuje wykazać się kreatywnością. – Spodziewa się pan, że napiszę dla pana wiersz? – Mam nadzieję, że nie. Dobranoc, Samantho. – Nic więcej mi pan nie powie? – Dla pani to już pora na udanie się do łóżka. – Jest ósma trzydzieści. – A wydawało mi się, że pani była uczona w domu. Zbił mnie z tropu. Zanim zdobyłam się na ripostę, zdążył się rozłączyć. *** Na kolację były groszek, purée ziemniaczane i bladoróżowy kurczak. Mięso wymagało intensywnego przeżuwania. Pewnie tak właśnie smakuje salmonella. Matka sprawiała wrażenie tak dumnej
z siebie, jakby co najmniej sama upolowała tego ptaka. Rozmowa nie bardzo się kleiła, kolejne zdania rodziły się w wielkich bólach. Dowiedziałam się, że matka świetnie sobie radzi jako projektantka wnętrz, a salon sukien ślubnych przestał istnieć już lata temu. Nie, aktualnie z nikim się nie spotyka i nie odczuwa potrzeby wychodzenia za mąż. No bo czy ja odczuwam? Nie powiedziałam jej, że Ellery Flannery wydała nakaz aresztowania mnie, bo o takich rzeczach nie wspomina się na pierwszej randce. Raz po raz na dłużej zapadała między nami cisza, na którą żadna z nas nie czuła się przygotowana. Chyba ciężko o trudniejszą znajomość niż nasza. Byłyśmy jak ludzie, którzy znają się tylko w związku z faktem wspólnego podejmowania pewnej formy aktywności. Ot, takie przyjaciółki od tenisa. – Powiedz mi coś o tym, co teraz piszesz – poprosiła matka w pewnym momencie. – Ciekawa jestem. – Przestałam pisać – odparłam. – Szkoda. A dlaczego? – Nie wiem. A czy ty nadal malujesz? – Nigdy nie malowałam. – No właśnie. Wzięła łyk cabernet sauvignon. Jej oczy przeszywały mnie jak dwa czarne pociski. – Samantho, czy wszystko u ciebie w porządku? – O co właściwie pytasz? – O szczęście. Czy jesteś szczęśliwa? Spojrzałam na nią uważnie. – Jakoś szczególnie to chyba nie. Nagle pożałowałam, że w ogóle się odezwałam. Te słowa zabrzmiały jakoś tak... zdecydowanie. Gdy raz zostały wypowiedziane, nie dało się ich cofnąć. Niejako nadawały konkretny kształt czemuś, co w przeciwnym razie po prostu by zniknęło. – Powiedz mi, co cię dręczy – poprosiła. Podniosłam widelec i zaczęłam przepychać groszek z jednej strony talerza na drugą. – Wiem już, kto zostawiał mi książki na progu. To była Rebecca Smith. To jej ojciec powiedział, że ma mi zostawiać jego książki. Tylko
że teraz nazywa się Defoe. Matka zmrużyła oczy. – Defoe – powtórzyła, ponownie sięgając po kieliszek. W jej głosie coś zabrzęczało. – Defoe to jej pierwsze nazwisko. – Znałaś ją? – Twój ojciec bez przerwy o niej mówił. Zapadła cisza. Odniosłam wrażenie, że matka najchętniej przerwałaby tę rozmowę, położyła się spać i wstała za dwadzieścia lat. Przypomniałam sobie to konspiracyjne spojrzenie, które ojciec czasem posyłał Rebecce z drugiej strony stołu. Można było odnieść wrażenie, że należą do jakiegoś tajnego, dwuosobowego stowarzyszenia. Czy kiedykolwiek patrzył tak na matkę? Niczego takiego sobie nie przypominałam. Matka wpatrywała się teraz w punkt między moimi oczami. Cisza stawała się nieznośna. – Już go nie kocham, jeśli o to chciałabyś zapytać – powiedziała nagle. Odwróciłam wzrok. – Wcale o tym nie myślałam. – No więc już go nie kocham. Zresztą zapewne pamiętasz, że to ja odeszłam. – Z powodu ich romansu? – zapytałam łagodnym tonem. Gdy uniosłam wzrok, jej czarne oczy nadal uważnie mnie świdrowały. Nie odpowiedziała. Uniosła tylko ponownie kieliszek i wzięła duży łyk wina. Poczułam dziwny przypływ uczuć do tej kobiety. – Jeszcze kurczaka? – zapytała. – Nie, dziękuję. Czy wiesz, że ona teraz wykłada na Oksfordzie? – Kto taki? Rebecca? – Jej głos stał się oschły. – Ona zawsze wykładała na Oksfordzie. Twój ojciec często ją tam odwiedzał, gdy jeszcze byliśmy małżeństwem. – Aha – mruknęłam po dłuższej chwili. – Podobno po moim odejściu przyjechała do Bostonu. Na pierwszy rzut oka było widać, że tylko udaje nonszalancję. Odwróciła wzrok, a potem podała mi kurczaka, chociaż wcale o niego nie prosiłam. Najwyraźniej to właśnie po niej odziedziczyłam skłonność
do zaciskania ust w chwilach zdenerwowania. – Mogę ci coś powiedzieć? – zapytałam spokojnie. − Tylko obiecaj, że nikomu nie powtórzysz. – Mów. Wzięłam głęboki oddech. – Wczoraj włamałam się do jej gabinetu. Matka zmrużyła oczy. – Do czyjego gabinetu? – Rebekki. – Co takiego? Nagle zaczęłam mówić. Po prostu nie mogłam przestać. Podjęłam rozbudowane wyjaśnienie tego zdarzenia, przytaczając całą historię od początku do końca, a następnie wracając do samego początku. Powiedziałam matce, że tego nie dało się uniknąć. Opowiedziałam o tym, jak sforsowałam drzwi, jak się rozglądałam po gabinecie i jak przed wyjściem zabrałam jedną z książek Rebekki. Tłumaczyłam, że sama siebie nie poznawałam, że przemawiał przeze mnie jakiś wściekły dzieciak, nad którym kiedyś się znęcano – chociaż przecież nikt się nade mną nie znęcał! Mówiłam i mówiłam – sama dokładnie nie wiem o czym – a gdy wreszcie skończyłam, matka wpatrywała się we mnie jak w obcą osobę, zupełnie jakbyśmy nigdy wcześniej się nie spotkały, nawet w snach. W końcu zawołała: – Samantha, cholera jasna! – Wiem, wiem. Jak się dowiedzą, to wylecę ze studiów. Z głośnym plaśnięciem uderzyła dłońmi w stół. – Samantha, no cholera jasna! − Aż się cofnęłam. Owszem, chciałam zostać ukarana. Było mi to potrzebne. Kara przynosi rozgrzeszenie. Ostra reprymenda mogła otworzyć przede mną drzwi do świata normalnych matek i normalnych krnąbrnych nastoletnich córek. Tymczasem ona zapytała: – Drzwiami? Weszłaś drzwiami? Zamrugałam. – Słucham? – Następnym razem wejdź przez okno! Jasne? Zatkało mnie.
Matka wstała i po chwili usłyszałam, jak za moimi plecami otwierają się i zamykają drzwi lodówki. Rozległ się charakterystyczny syk otwieranej puszki. Potem wróciła i usiadła naprzeciwko mnie. Tym sposobem o dziesiątej wieczorem w mieszkaniu przy modnej rue de Magdebourg moja matka podała mi piwo. *** Sobotę spędziłyśmy, przechadzając się po Paryżu. Przy okazji dowiedziałam się paru rzeczy o mojej matce. Dorastała w rodzinie hippisów z Kalifornii. Niby zawsze o tym wiedziałam, ale dopiero teraz w pełni zrozumiałam, co to oznaczało. Prowadziła badania nad ptakami i umawiała się z co najmniej kilkoma różnymi muzykami z irlandzkich kapel punkowych. Pobieżnie tylko wspomniałyśmy o okresie, który spędziła z moim ojcem, jako że nie miało to większego znaczenia. Potem zajęło nas jej życie w Europie. Tutaj nauczyła się biegle norweskiego i zaczęła pisać bloga o dzikich psach. Teraz zajmowała stanowisko dyrektora generalnego i miała tylko czworo dobrych przyjaciół, ponieważ – jak twierdziła – w jej wieku człowiek nie ma już siły na udawanie. Wczesnym popołudniem zrobiłyśmy sobie zdjęcie przed Notre Dame, a potem poszłyśmy na spacer wzdłuż Sekwany, gdzie po raz pierwszy w życiu kupiłam sobie gorącą czekoladę za osiem dolarów. Wróciłyśmy do domu, żeby ugotować cappellini na lunch, a potem oglądałyśmy jakiś francuski film animowany, którego tytuł nawiązywał do wiersza Baudelaire’a. Dzień miał tak intensywnie europejski charakter, że czułam się jak podczas krótkich, nieco absurdalnych wakacji. Moja matka śmiała się jak hiena. Nie raz zdarzyło mi się pomyśleć, jak by to było, gdybym dorastała z nią, a nie z ojcem. Wieczorem musiała się udać na spotkanie z klientem, ale umówiłyśmy się później w L’écume de Pages. Przybyłam na miejsce nieco wcześniej i rozłożyłam się przy jednym ze stolików z tyłu z zamiarem napisania eseju dla Orville’a. W sobotnie wieczory księgarnio-kawiarnie przyciągają niezwykle ciekawych ludzi. Obok mnie siedziała kobieta, która czytała książkę o owadach
zamieszkujących lasy deszczowe. Jakiś Francuz kawałek dalej najwyraźniej przyszedł tylko po to, żeby zdjąć buty i raczyć wszystkich wonią swoich stóp. Poruszał swobodnie palcami u nóg. Wyjęłam Lokatorkę Wildfell Hall i zaczęłam improwizować. Powtarzałam sobie, że piszę dla Orville’a, w rzeczywistości jednak pisałam esej do niego. Nie potrafiłam wyzwolić się od świadomości, że to James Orville będzie to czytać – że być może przesunie wzrokiem po stronie i usłyszy mój głos szepczący mu do ucha. Przeniosłam ciężar ciała na oparcie, a następnie odchyliłam się na krześle. Starałam się wymyślić coś inteligentnego. Nie miałam ani zasadniczej tezy, ani ogólnego kierunku rozważań. Ogólnie brakowało mi pomysłów. Zmaltretowanej książki mojego ojca właściwie nie dało się już czytać, więc zrezygnowałam w połowie i skupiłam się na kartkowaniu stron. Niemal w każdej linijce mój ojciec coś podkreślił, oznaczył gwiazdką albo skomentował z boku. Wiedziałam, który fragment był jego ulubionym. Znajdował się on na drugiej stronie przedmowy i został z entuzjazmem zakreślony na czerwono: Pragnęłam przedstawić prawdę, ponieważ prawda zawsze niesie ze sobą naukę moralną dla tych, którzy potrafią ją odebrać. Podobnie jak w przypadku bezcennego skarbu ukrytego na dnie studni, dotarcie do niej wymaga jednak odwagi, tym bardziej że śmiałka podejmującego ten trud czekają raczej drwiny i szyderstwa, jako że zdecydował się nurzać w wodzie i błocie, niż podziękowania za wydobyty stamtąd skarb. Była to oczywiście kolejna ze wskazówek, które ojciec przygotował dla mnie w tamto Boże Narodzenie. To ona doprowadziła mnie do studzienki kanalizacyjnej. Podobnie jak w Agnes Grey, również i w tej książce znajdował się „bezcenny skarb”. Wyjęłam długopis. Postanowiłam napisać o Helen Graham. Świat znał ją jako stateczną, rozsądną i pragmatyczną kobietę, jako „przyodzianą w czerń kobiecą sylwetkę”24, ja jednak przypuszczałam, że coś z nią było poważnie nie tak. Helen nie należy do towarzystwa, bynajmniej jednak nie z racji posiadania nieślubnego dziecka czy też tajemniczego byłego męża. Chodzi raczej o jej dziwne zachowania. Z opisów wyłania się czarownica, kobieta blada, nerwowa, wiecznie czegoś szukająca. Po osobistym spotkaniu Gilbert stwierdza, że woli
obserwować ją z dystansu, niż znajdować się w jej bezpośrednim towarzystwie. Ten jej brak popularności znajduje proste wyjaśnienie. Otóż niezależność Helen to coś, czego zapadła dziewiętnastowieczna angielska wieś nie zna i w czym upatruje zagrożenia. Wkrótce jednak w opisach postaci Helen oprócz niezależności pojawia się coś jeszcze: „Oto bowiem w stronę moją – z nieosłoniętą szyją i czarnymi lokami rozwianymi przez wiatr – ruszyła pani Graham25”. Ten opis już nie do końca pasuje do prekursorki feminizmu. W taki sposób przedstawia się raczej kobiety obłąkane. Rozsiadłam się wygodnie. Tak, ta teoria przypadła mi do gustu. Spodobała mi się myśl, że Helen Graham mogła ukrywać przed światem swoje szaleństwo – że jej dzikość i potęga budziły we wszystkich lęk. Nie była to koncepcja całkowicie niedorzeczna. Nawiązując do ulubionego pytania Orville’a, narrator tej książki raczej nie zasługiwał na miano wiarygodnego. Historię opowiada bowiem człowiek, który ostatecznie poślubia główną bohaterkę. Człowiek po uszy zakochany nie jest zdolny do obiektywizmu. Relacjonując treść osobistego pamiętnika Helen, Gilbert wciela się w rolę redaktora jej życia − może usuwać z niego lub zmieniać wszystkie elementy, które mogłyby szokować odbiorcę. Sama jej postać została nieco ugładzona i upiększona na potrzeby opinii publicznej. Tak naprawdę Helen mogła więc być drugą Bertą, tyle że wyswobodzoną z więzienia. Jeśli Gilbert faktycznie dokonał korekty wizerunku Helen, to Anne Brontë należały się słowa uznania za intuicję. Jej biografia została napisana z perspektywy czasu, a jej wizerunek ukształtowała starsza siostra, która być może chciała dla niej jak najlepiej, a być może wcale nie. Czyżby Anne o tym wiedziała i w związku z tym celowo uwzględniła ten wątek w swoim na wpół biograficznym arcydziele, starając się w ten sposób pokazać światu, że brakowało jej pełnej swobody? Prawdziwa Anne i prawdziwa Helen − obie żyły niejako uwięzione pod licznymi warstwami narracji. – Co czytasz? − Zdumiona, uniosłam wzrok. Matka pojawiła się przed czasem, była zdyszana. Zimne powietrze naznaczyło jej policzki czerwonym marmurkiem. Zdjęła szalik, który miała owinięty wokół szyi jak bandaż. – Chcesz croissanta? – zapytała.
– Nie, dziękuję. – Właśnie ci zamówiłam. – Z migdałami? – Z migdałami. Usiadła. Od razu zauważyłam, że coś ją dręczy. Przez środek jej czoła przebiegała zmarszczka, głęboka jak uskok San Andreas. Raz po raz spoglądała to na mnie, to na Lokatorkę. – Jak ja nie cierpię tej książki! – powiedziała w końcu. Zabrzmiała zupełnie jak ja. – Twój ojciec mi ją czytał, jeszcze kiedy umawialiśmy się na randki – wyjaśniła. – Twierdził, że wszystko jest tam napisane czarno na białym, ale ja nigdy niczego nie zobaczę, dopóki nie nauczę się czytać bardziej kreatywnie. Kto mówi coś takiego przyszłej żonie? To nie jest miłe, co? – Nie jest. Mama westchnęła. Szeroki weekendowy uśmiech nagle zastąpiła sroga mina. – Zanim wyjedziesz, Samantho, chciałam z tobą o czymś porozmawiać. Znasz siostry Brontë? – Że niby kogo? – Nie żartuj sobie, mówię poważnie. Chciałabym, żebyś przestała się z nimi utożsamiać. Raz na zawsze. Na chwilę zapadła między nami cisza. Matka nie zdążyła nawet zdjąć płaszcza, a mimo to można było odnieść wrażenie, że już powiedziała mi wszystko, co miała do powiedzenia. Chwilę się wstrzymywałam, ale ponieważ nie kontynuowała, stwierdziłam: – Chyba nie masz w tej kwestii nic do powiedzenia. Zacisnęła usta. – Spójrz na siebie – powiedziała. – Siedzisz tu, w samym sercu Paryża, ale całą twoją uwagę pochłania ta gówniana książka. Czy to ci się nie wydaje smutne? Ponieważ nic innego nie przyszło mi do głowy, odparłam: – La merde. – Twój ojciec miał kochankę na długo przed Rebeccą. – Słowo „kochanka” zabrzmiało w ustach matki ostro i brzydko, jakby chodziło
o pękniętą oponę. – Jego obsesja na punkcie sióstr Brontë zniszczyła absolutnie wszystkie relacje w jego życiu, niestety, obawiam się, że również tę, która łączyła go z tobą. Postanowiłam udawać, że tego nie usłyszałam. – Na pewno się domyślasz, co w jego zamyśle miałam znaleźć. – Pewnie jakieś stare ręczniki, których siostry używały podczas toalety. – Mówię poważnie. – Sądzisz, że ja nie? Komplikujesz coś, co w założeniu wcale nie miało być skomplikowane. – Doskonalenie się w sztuce komplikowania spraw czyni człowieka mądrzejszym. – Tylko w szkole. – A czy życie to nie szkoła? – Boże drogi, Samantho! – Przepraszam – powiedziałam. – Przepraszam. Matka wpatrywała się we mnie z ogniem w oczach. – Ojciec był dla ciebie wielkim autorytetem, ale chciałabym, żebyś miała świadomość, że nie był kryształowym człowiekiem – oznajmiła. – Poznałaś sir Johna Bookera? Cóż za para! Profesor Cambridge, laureat licznych nagród, marnuje swój talent, by przez lata uganiać się za twoim ojcem, usiłując rozwikłać wymyśloną przez niego tajemnicę. Powinnaś uważnie przyjrzeć się temu, co się między nimi wydarzyło. Twój ojciec zmarł krótko po swoich czterdziestych urodzinach. Gdyby nie zabił go ogień, wkrótce zapewne zrobiłby to alkohol. Musiał sobie z tego zdawać sprawę. A Booker? Prawdziwy szaleniec! Kilka lat temu znaleziono go, jak w środku nocy przedzierał się przez błoto gdzieś na terenie muzeum, bo rzekomo czegoś tam szukał. Poczytaj o nim, Samantho. Zrozumiesz wtedy, dlaczego on też jest rozwiedziony. To żałosne... Podano nam papierową torebkę, a w niej croissanta. − Chaud − rzuciła dziewczyna w zielonym fartuchu. Zaraz potem zniknęła. Ugryzłam rogalik. Smakował wyłącznie solą. Matka przez dłuższą chwilę wpatrywała się we mnie, a potem ułożyła dłonie na kolanach, tworząc z nich małą kołyskę.
– Martwię się o ciebie – powiedziała. – Z takim zapamiętaniem strzeżesz swojej samotności, że człowiek zaczyna się zastanawiać, czy aby przypadkiem nie czerpiesz z tego przyjemności. Poczułam, jak coś ściska mi gardło. – To nie był mój wybór − odparłam. Wpatrywała się we mnie smutnym wzrokiem. – Nigdy nie wyrządziłam ci krzywdy, Samantho. Nie udawaj i nie wmawiaj sobie, że cię opuściłam. Przez ostatnie siedem lat nic innego nie robię, tylko namawiam cię, żebyś ze mną zamieszkała. Wiem, dlaczego nie możesz na mnie patrzeć − bo za każdym razem widzisz jego. Wiesz, co ci powiem? Jak na ciebie patrzę, to też go widzę. To był genialny człowiek, ale jednocześnie człowiek ogarnięty przerażeniem. Żył przeszłością, ponieważ przeszłość nie niesie ryzyka. − Milczałam. Pamiętałam ją jako osobę zdecydowanie mniej pewną siebie. – Wiem, że cierpisz, kochanie – ciągnęła. – Postanowiłaś z całą mocą przeżywać to cierpienie, ponieważ wydaje ci się, że ono cię definiuje. Po prostu martwię się, że masz w głowie masę różnych bzdur i że pewnego dnia one przestaną się tam mieścić, a wtedy zrobisz coś szalonego i głupiego i napytasz sobie biedy. – Już zrobiłam coś szalonego i głupiego. – Chodzi ci o to, że włamałaś się do gabinetu Rebekki? Może i złamałaś w ten sposób prawo, ale to nie było szalone. Oderwałam kawałek rogalika. Czułam, jak pod moimi powiekami wzbierają łzy, wiedziałam jednak, że nie spłyną po moich policzkach − nigdy nie spływały. – O co właściwie ci chodzi? – zapytałam. Matka przechyliła głowę na bok i spojrzała na mnie z empatią tak pierwotną, że w tym momencie stanowiła w moich oczach symboliczne uosobienie wszystkich matek w historii świata. – Kocham cię – powiedziała rzeczowo. – Nie chciałabym, żebyś postradała zmysły. Nie potrafiłam już spojrzeć jej w oczy. Od tak dawna nie słyszałam słowa „kocham”, że zdążyłam niemal zapomnieć, jaki ma wpływ na człowieka. Mój ojciec nigdy nie wyrażał słowami uczuć, które do mnie żywił. Jego miłość wyczytywałam w podtekstach. Moje serce
przyspieszyło radośnie. Chciałam zapomnieć o ojcu i przeprowadzić się do Paryża, by żyć tu − z tą dziwną, rozemocjonowaną kobietą, która przede mną siedzi. Przecież życie toczy się dalej, prawda? Niewątpliwie przyjemna myśl prysła po krótkiej chwili. Przytłumił ją wszechogarniający żal – trochę tak, jakby duch mojego ojca właśnie się obudził ze stanu głębokiego otępienia i skarcił mnie mocnym uderzeniem w głowę. Przypomniałam sobie uściski, którymi witał mnie przed śniadaniem. Przypomniałam sobie, jak drapał mnie po głowie, gdy nie mogłam zasnąć. Przed oczami stanęła mi jego wąska, doskonała, choć strudzona twarz, schowana za okularami. Miała w sobie coś lekceważącego, coś nie z tego świata. Nadal czułam ciepło, które od niego biło w te poranki przy naleśnikach, kiedy ramię w ramię stawialiśmy czoła całemu światu. Brakowało mi go tak bardzo, że odczuwałam niemal fizyczny ból. W jednej sprawie matka nie miała racji. To nie stare książki mnie interesowały. Poszukiwałam czegoś bardziej znaczącego – jakiegoś przesłania, lekcji, czegokolwiek – nawet jeśli miałoby to być zawinięte w używane ręczniki. Pragnęłam, aby piękny głos mojego ojca ponownie do mnie przemówił i powiedział mi coś głębokiego i nieprawdopodobnego… A przynajmniej chciałam dokończyć rozmowę, którą zaczęliśmy bardzo dawno temu. Chyba chciałam tego samego, co wszyscy – poczucia sensu. Szczęście wydawało mi się nie mieć większego znaczenia. Gdy w końcu podniosłam wzrok znad croissanta, na twarzy matki malowało się zagubienie. Nie bardzo wiedziałam, co innego mogłabym zrobić, więc chwyciłam ją za oparte o blat dłonie. Miała zimne palce. Odwzajemniła gest. Nasze ręce splotły się w delikatnym uścisku. 23 A. Brontë, Lokatorka Wildfell Hall, tłum. Magdalena Hume, Wydawnictwo MG, Warszawa 2014, s. 6 (przyp. tłum.). 24 A. Brontë, Lokatorka Wildfell Hall, s. 14 (przyp. tłum.). 25 A. Brontë, Lokatorka Wildfell Hall, s. 22 (przyp. tłum.).
Rozdział 12 Gdy w niedzielny wieczór wróciłam do Oksfordu, na progu czekał na mnie stos gazet i ulotek. „Hornbeam” rozpisywał się o włamaniu. Stado hien Pierponta opublikowało na ten temat kilka artykułów pełnych spekulacji, niejednokrotnie sugerując, że celem występku miała być zmiana oceny na jednej z prac. Artykuły były fatalnie napisane, ale z ulgą stwierdziłam, że w żadnym nie ma nawet wzmianki o mnie. Jeden z tekstów wskazywał, że władze są „bliskie” pochwycenia „sprawcy” odpowiedzialnego za „brutalne włamanie” do gabinetu wykładowcy. Lekturę gazety zawsze kończyłam maksymalnie na drugiej stronie. Nie znałam ich „źródeł”, ale dla mnie to był jeden wielki kit. W następnym tygodniu skończyłam esej na temat Lokatorki Wildfell Hall. Ostatecznie wyszedł mi nie tyle esej, ile historia sióstr Brontë. Uznałam, że nie ma w tym nic złego, skoro Orville zalecił mi podejść do tematu kreatywnie. Ostatecznie zatytułowałam moją pracę „Jakże smutna i żałosna przypowieść (Bajka? Biografia? Autobiografia? Jak kto chce)”. Udałam się do Domu Profesora, by oddać pracę, zanim o północy minie wyznaczony termin. Poszłabym wcześniej, ale powstrzymała mnie moja bezgraniczna paranoja. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że Ellery Flannery rzuci się na mnie z pazurami i wyczyta winę z mojej twarzy. Od powrotu z Paryża opuszczałam wieżę tylko we wczesnych godzinach porannych lub późnych godzinach wieczornych, starając się za wszelką cenę unikać ludzi. Dziennikarze wymarzyli sobie „dziwną i aspołeczną dziedziczkę rodu Brontë”? Proszę bardzo! Nie byłam w Domu Profesora, odkąd włamałam się do gabinetu. Serce waliło mi jak młotem. Byłam niczym kochanka, która wraca na miejsce potajemnej schadzki. Wybrałam boczną ścieżkę. Studnia Halforda tonęła w ciemnościach, przypominała nieużywany niemiecki bunkier. Po krótkiej chwili dotarłam do podwójnych drzwi we frontowej elewacji budynku. Jak zwykle były zamknięte. Przycisnęłam dłonie do mlecznego szkła. Jak mi się udało tam ostatnio wejść? Nagle z moich ust
wydobył się cichy okrzyk. Po drugiej stronie drzwi zobaczyłam twarz mężczyzny, który również opierał się o szybę. Przycisnęłam dłonie do piersi. Dziwi się otworzyły. Za nimi stał portier. Miał załzawione oczy i wyglądał jak Blaszany Drwal. – Słucham? – odezwał się. – Dzień dobry – powiedziałam. – W czym mogę pomóc? – Mam do złożenia pracę. Uniosłam esej. Kartki przez chwilę sterczały ku górze, by zaraz opaść na mój nadgarstek. – Nazwisko? – Samantha Whipple. Zmarszczył brwi i się skrzywił. Uznałam, że najwyższa pora zacząć się posługiwać pseudonimami. – Wykładowcy poszli już do domu, proszę pani – oznajmił. – Chciałabym tylko wsunąć to profesorowi pod drzwi. Mogę? – Przez chwilę, dłuższą chwilę, przyglądał mi się wnikliwie, w końcu powoli się odsunął. Coś zaskrzypiało – być może drzwi, a być może jego blaszane stawy. Przemknęłam obok i ruszyłam przez hol. Po chwili obejrzałam się za siebie. Ginący w cieniu portier odprowadzał mnie wzrokiem, trzymając ręce za plecami. Może tylko mi się wydawało, ale wyglądało to tak, jakby college postanowił zatrudnić strażników. Szłam przed siebie – mijając wydział geologii, a potem filozofii – aż dotarłam do gabinetów wydziału filologii angielskiej. Lampy na korytarzu rzucały jasne i sterylne światło, które mnie raziło. Drzwi Orville’a oczywiście były zamknięte. Mosiężna kołatka połyskiwała na nich jak pojedyncze, ale wszystko widzące oko. Nachyliłam się i wsunęłam esej pod drzwi. Miałam zamiar zrobić to szybko, ale coś mnie zatrzymało. Wpatrywałam się w tabliczkę na drzwiach. „James Timothy Orville III”. Zastanawiałam się, czy moje nazwisko budzi u niego taki sam tępy ból. Myślałam o nim w tym tygodniu kilkanaście razy. Kilkanaście? Raczej setki razy. Widziałam jego wcielenia na każdym kroku, jakby on sam rozpadł się na kawałeczki niczym gigantyczna piniata i rozsypał się bez ładu i składu po terenie całej Anglii.
Nagle, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, drzwi się otworzyły. Odskoczyłam. Oto w ciemności stał przede mną Orville − w ciemnozielonych bokserkach i koszulce z wizerunkiem wilkołaka na piersi. – A! To pan – odezwałam się. Wyraz jego twarzy się nie zmienił. – Tak mi się wydawało, że coś słyszałem. – Co pan tu robi? – Ja tu pracuję. Przez chwilę spodziewałam się usłyszeć, że właśnie gości u siebie studenta i że powinnam przyjść kiedy indziej. – Pan tu mieszka czy co? – rzuciłam bez sensu. – Dzisiaj miała mi pani oddać esej, zapomniała pani? – I pan na niego czekał? Spojrzał na podłogę. U jego bosych stóp leżał mój esej – jak posłuszny, zdyszany pies. Podniósł go i rzucił gdzieś za siebie. Z panującej w pokoju ciemności wyłaniało się tylko mrugające światło w kształcie kwadratu. – Co pan ogląda? – zapytałam, kierując głowę w stronę światła. – Jane Eyre – odparł. – Nową wersję. – Lata całe nie widziałam żadnego filmu. – Prosi pani o zaproszenie? – Nie... Nie. – Czy to ma być „nie”, czy może „tak”? – Nie. Tak. – Chce pani obejrzeć film? – Nie wiem. Może. – No to niech pani wchodzi. – Słucham? – Powiedziałem, żeby pani weszła. – Ale ja… – Samantho! Weszłam do środka. Miał rację. Chciałam, żeby mnie zaprosił. Powietrze w pomieszczeniu wypełniała woń przegrzanego urządzenia elektrycznego. Czy wolno mi było przebywać tu o tak późnej
porze? – Płaszcz? – Orville wyciągnął rękę. Podałam mu okrycie. – Niech pani siada – nakazał. – Hau, hau... – Nie zdołałam się powstrzymać. – Słucham? Usiadłam. Film był spauzowany. Na ekranie wyświetlała się zatrzymana scena. Zobaczyłam kobietę, najpewniej Jane. Na jej opalonej twarzy malował się namiętny wyraz. W książce była inna. Kamera najwyraźniej złapała ją w trakcie spaceru po nadmiernie dzikim angielskim ogrodzie, którego barwy zostały przejaskrawione za sprawą wysiłków tysiąca inżynierów oświetlenia. Orville udał się w róg pokoju i odłożył mój płaszcz na fotel przy wygasłym kominku. Potem otworzył drzwi niewielkiej lodówki. Z wnętrza dobyło się jaskrawe światło. – Ma pan w zwyczaju urządzać sobie piknik w gabinecie w samych bokserkach? – zapytałam. – W Anglii to się nazywa slipy. – A mój ojciec mówił na nie „niewymowne”. Orville wyjął coś z lodówki. – Mówiła pani, że lubi gorącą czekoladę? – A ma pan piwo? – To może płatki? Drzwi lodówki zamknęły się i po chwili usłyszałam odgłos otwieranej szafki. Zaraz potem coś głośno zagrzechotało. Orville wrócił na kanapę. Podał mi miskę płatków otrębowych. Nic nie powiedziałam. Miałam pewnie z osiem lat, kiedy ostatnio jadłam płatki. – Tak na poważnie, dlaczego nie jest pan teraz w domu? – W mieszkaniu czasem doskwiera mi samotność. – A w gabinecie nie? – To mój prawdziwy dom. Tutaj sobie zbudowałem życie. Siknęłam głową i przeniosłam wzrok na wilka, którego miał na piersi. – Autoportret? Wzruszył ramionami.
– Dowie się pani przy pełni księżyca. Zaśmiałam się wbrew własnej woli. Chyba go to ucieszyło. Położył nogi na stojącym przed kanapą stoliku, a potem nacisnął „play” i obraz ożył. Słusznie przypuszczałam, że oto Jane Eyre niewinnie spaceruje po rajskim ogrodzie. Zawsze mnie śmieszyło, że nie domyśla się, co ją czeka. Trzeba być skończonym idiotą, żeby nie zwrócić uwagi na zmianę nastroju, na ten nieco upiorny spokój i zwiastuny ulewnego deszczu. Oczywiście zaraz potem zobaczyliśmy pana Rochestera, który czaił się w krzakach w mało subtelnych kuckach, szykując się do ataku. Również i do tej roli wybrano zbyt opalonego aktora. W jego dziwnie pomarańczowej twarzy dominował mocny podbródek gladiatora. Znałam tego mężczyznę z roli w filmie Bestia. Był zbyt przystojny, żeby grać Rochestera. Jane Eyre obdarzyła uczuciem człowieka starszego, sękatego i strudzonego życiem, którego twarz zmuszała do poszukiwania piękna raczej wewnątrz. Ten Rochester wyskoczył zza gardenii i w połowie ruchu zatrzymał się przed kamerą, jakby usłyszał oklaski i postanowił poczekać, aż wybrzmią. Jane w ogóle nie sprawiała wrażenia zaskoczonej. Ona i Rochester stanęli oko w oko. Pan i guwernantka w swoim odwiecznym tańcu. Odchrząknęłam. – Czy wybrał pan ten film z jakiegoś konkretnego powodu? – zwróciłam się do Orville’a. – Czy pani zawsze gada w trakcie oglądania? Zamilkłam. Siedziałam nienaturalnie wyprostowana, włos mi się jeżył na głowie. Patrząc na niego, jak w samotności ogląda akurat ten film, pomyślałam sobie, że równie dobrze mógłby układać bukiet stokrotek przy Masz wiadomość. Czyżby się spodziewał, że przyjdę? Odczekałam cierpliwie, aż Jane wyrzuci z siebie kwestię, której bardzo dawno nauczyłam się na pamięć: „Ponieważ jestem biedna, nieznana, nieładna i mała, myśli pan, że i duszy we mnie nie ma ani serca? O, jak się pan myli! Mam duszę jak i pan i takież serce!”26. Potem Rochester objął ją w talii, której prawie nie miała, przyciągnął do siebie i zbliżył swoją twarz do jej twarzy. Na ten moment czekał deszcz, który opadł wokół nich rzęsistymi strugami. Spodziewałam się, że scena się zakończy – przecież sceny zawsze się kończą w takim momencie
– ona jednak ciągnęła się dalej. Najwyraźniej reżyser zapomniał krzyknąć: „Cięcie!”. Jane i Rochester całowali się z wielkim zapałem, wręcz z chaotyczną pasją. On zaczął zdzierać z niej płaszcz – o, nie, nie wierzę własnym oczom! – ona poszła w jego ślady. Nie, nie, nie! Tego nie było w książce! Padli na ziemię, cali utaplani w błocie. I wtedy, o nie!, poległa też jego koszula. Spłonęłam rumieńcem. Odwróciłam oczy od ekranu, zażenowana nie tylko ze względu na siebie, ale również ze względu na biedną Charlotte Brontë, która nigdy w życiu nie zdecydowałaby się czegoś takiego napisać, choć pewnie miałaby na to chęć. Gdy scena się skończyła, Orville rzekł: – Niesamowicie subtelny obraz. – Jestem ciekawa, co by pan uznał za bezceremonialne – odparłam. Nie uzyskałam odpowiedzi. Wtedy się przekonałam, że milczenie, które zapada w ciemności, to niemal śmiertelna broń. Akcja filmu toczyła się dalej. Wiedziałam, że do końca jeszcze daleko i że będę musiała wysiedzieć aż do ostatniej sceny, udając, że nie mam z tym problemu. Kto w ogóle wpadł na tak kretyński pomysł? Walka wewnętrzna i zewnętrzna, ucieczka, odkupienie i decyzja – wszystko to wciąż było przed Jane. Jeszcze co najmniej sto pięćdziesiąt stron... Mijały kolejne godziny i dni. Tysiąc lat. Pod koniec filmu przestałam zwracać uwagę na dialogi, grę aktorską i scenografię. W moich oczach z Dziwnych losów Jane Eyre ktoś zrobił portret kubańskich bojowników o rewolucję komunistyczną. Obłąkanej kobiety nawet nie zarejestrowałam. Może została pominięta? Może po prostu miał to być film o seksie? W końcu na ekranie pojawiły się napisy. Siedziałam nieruchomo, aż nazbyt świadoma bliskości ciała Orville’a. Miałam wrażenie, że to przysuwamy się do siebie, to odsuwamy – jak dwa magnesy. Wpatrywałam się w ekran w niemal religijnym skupieniu. Za całokształt artystyczny filmu odpowiadał człowiek nazwiskiem Alpheus Thomas, co nagle wydało mi się niesamowicie ciekawe. Odczekaliśmy do końca napisów, obejrzeliśmy nawet logo wyświetlane na zakończenie. Pojawiło
się na krótką chwilę, a potem nas opuściło – i wtedy ekran wypełniła czerń. – No i? – zagadnął Orville. – Co pani myśli? Wpatrywałam się w stolik przed nami z wielką determinacją, którą właśnie w sobie odkryłam. – Meh… – Co to ma znaczyć? – Moim zdaniem Rochester to dupek. Z jego ust wydobył się dziwny dźwięk − coś jakby na wpół śmiech, na wpół chrząknięcie. – Pani nie podoba się nic, w czym dostrzega pani zagrożenie dla siebie. – To czterdziestoletni żonaty mężczyzna, który wykorzystuje osiemnastoletnią guwernantkę. – No i? – W Ameryce jest na to specjalne określenie. – Jakie? – Szemrana sprawa. Gdy telewizor przestał rzucać światło, twarz Orville’a pogrążyła się w mroku. Z całkowitym spokojem powiedział: – Rochester po prostu wystawia Jane na próbę, rozbudzając w niej namiętności, których w innych okolicznościach nigdy nie dopuściłaby do głosu. Milczałam chwilę, zanim powiedziałam: – Jane na pewno sama poznałaby w końcu własne namiętności. – Nie, ponieważ w procesie wychowania jej seksualność została stłumiona. – Może to lepiej dla niej. – Słucham? – Powinnam już iść. Wstałam tak nagle, że kanapa – a Orville wraz z nią – lekko się zapadła. Nie potrafiłam się odnaleźć w tej sytuacji. Wtedy po raz pierwszy w głowie zaświtała mi myśl, że moje nieodwzajemnione i całkowicie niestosowne zauroczenie osobą Orville’a może wcale nie być wyłącznie jednostronne. Sam ten pomysł wzbudził we mnie tak silny
niepokój, że miałam ochotę schować się za kanapą. Obsesja na punkcie Jamesa Orville’a III wydawała mi się zupełnie niegroźna, dopóki praktykowałam ją z daleka. Zupełnie dobrze mi zresztą szło. Nie wiedziałam jednak, co by się stało, gdyby wizja nas razem w jakikolwiek sposób się zmaterializowała – choćby tylko w naszych umysłach. Orville miał rację, gdy powiedział, że piekielnie się go boję. Poszłam po płaszcz. Orville odprowadził mnie do drzwi. Nie mogłam złapać tchu. Jedno pstryknięcie – i włączyło się światło. Pomyślałam, że świateł nie powinno się włączać. Są zbyt jaskrawe i zbyt okrutne. Nagle z całą mocą uświadomiłam sobie, że nie zadałam sobie trudu nałożenia niczego na skórę obsypaną trądzikiem. Orville i ja mogliśmy przyjrzeć się sobie nawzajem w stanie czystym. – Jak powinniśmy się pożegnać? – zapytał. – Uściskiem dłoni? – W Ameryce się macha. Nie zdecydowaliśmy się na żadną z tych opcji. Skinęłam tylko głową w jego stronę. Mało brakowało, a złożyłabym mu życzenia wesołych świąt. Nie zdążył nic powiedzieć, bo otworzyłam drzwi i uciekłam. Chociaż tak naprawdę wcale nie uciekłam. Gdy drzwi zatrzasnęły się za mną, zatrzymałam się na dłuższą chwilę po drugiej stronie, opierając się plecami o chłodne drewno. Odetchnęłam głęboko. Tak to właśnie powinno wyglądać. Zamierzałam być tak blisko niego, jak tylko się da – pod warunkiem wszakże, że cały czas będzie nas dzielić bardzo materialna bariera. *** Do: „Samantha J. Whipple”
[email protected] Od: „Ellery Flannery”
[email protected] Temat: Pytanie Droga Samantho! Dotarła do nas informacja, że dwa dni temu, wieczorem, o godzinie dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt, weszła Pani na teren Domu Profesora, żeby zostawić esej dla doktora Orville’a. Dyżurny portier odnotował, że opuściła Pani budynek dopiero o trzeciej piętnaście. Będę bardzo zobowiązana, jeśli w możliwie krótkim czasie zechce mi Pani przesłać e-mail z wyjaśnieniem powodów tak długiego przebywania w budynku.
Pozdrawiam E. Flannery Do: „Ellery Flannery”
[email protected] Od: „Samantha J. Whipple”
[email protected] Temat: RE: Pytanie Droga Doktor Flannery! Mam romans z jednym z Pani kolegów. Mam nadzieję, że to wyjaśnia sprawę. Dziękuję, Samantha
Delete! Delete! Była ósma wieczorem. Siedziałam przy biurku z włosem zmierzwionym à la Beethoven. Obok mnie stała opróżniona do połowy butelka wina. Lekko szumiało mi już w głowie. Na zmianę odczuwałam zadowolenie i wstręt, zależnie od tego, jak akurat spojrzałam na sprawę. Picie w samotności miało w sobie coś żałosnego. Humor poprawiała mi tylko myśl, że niniejszym przeżywam jakiś poetycki rytuał przejścia. Dobrze to czy źle − właśnie stawałam się córką mojego ojca. Zadzwonił telefon. Orville! Orville? Podniosłam aparat z biurka. Wokół mnie leżały otwarte książki i pomięte kartki. – Samantho! – odezwał się głos po drugiej stronie. Zmrużyłam oczy. – Profesorze, to pan? – Mówi John. Sir John. – Booker? – Dokładnie. Jęknęłam na tyle głośno, że musiał mnie słyszeć. – Nie udzielam wywiadów telefonicznych. – Rozumiem – powiedział. – Ale może zechciałaby pani zrobić wyjątek? Zastanowiłam się nad tym przez chwilę. Chyba mylnie
zinterpretował moje milczenie jako zgodę, bo stwierdził: – To świetnie. Chciałbym… – Wie pan, co mi ktoś ostatnio o panu powiedział? – przerwałam mu, starając się wyraźnie artykułować głoski. – Podobno znaleziono pana, jak pan brnął... w młodzie. − Nie odpowiedział, więc spytałam: – Czy pan teszsz jest szalony? – Słucham? – Ja też się tarzam. – W błocie? Usiadłam prosto i czknęłam bezgłośnie. – W błocie. – Obawiam się, że nie rozumiem. – To metafora, proszę pana. Tak naprawdę to wcale nie była metafora. – Dzwonię, żeby zapytać o sprawę z książkami od pani ojca – sir John przeszedł do rzeczy. − Czy otrzymała pani następną? – Pan jesteś rozmarudzoną gnidą nazwiskiem Wackford Squeers. – Dickensem mnie pani traktuje? – Nic innego nie miałam akurat pod ręką. Odchrząknął. – A książki, pani Whipple? – Ależ pan jest monotematyczny! – Sprawia pani wrażenie nieszczęśliwej i chyba czegoś mi pani nie mówi. Wnioskuję z tego, że może pani potrzebować pomocy. Miał rację. – No dobrze. Niech będzie – odparłam. − Urodziła nam się książka Lokatorka Wildfell Hall. Piękna jest. Waży trzy kilo siedemset. Właśnie tak ją sobie wyobrażałam. Udał, że nie słyszy ironii. – Może się spotkamy, żeby o tym porozmawiać. Co pani na to? W jego głosie pobrzmiewało coś agresywnego i mało atrakcyjnego. Wyobraziłam sobie przebieg takiego seminarium i ta wizja nie przypadła mi do gustu. Oksford nauczył mnie, że ludzie inteligentni bywają bardzo różni. Niektórzy sprawiają wrażenie szczęśliwych, inni ujmują uprzejmością. Zdarzają się jednak również ludzie aroganccy i wręcz
wrogo nastawieni. W moich oczach sir John stanowił typ człowieka inteligentnego, który pójdzie z tobą do łóżka, a potem nie zadzwoni. – No dobrze – odparłam. – Ale to ja dyktuję warunki. – A jakie? – Chciałabym obejrzeć muzeum. Po chwili milczenia usłyszałam: – Nie, przyjadę do pani. – Chce pan obejrzeć książki czy nie? Zobaczy je pan, ale tylko pod warunkiem, że zorganizuje pan dla mnie indywidualne zwiedzanie. – Musiałaby pani pokonać długą drogę, żeby dotrzeć na miejsce. – Poradzę sobie. Po chwili zastanowienia powiedział: – Ja będę punktualnie. – Klawo. − Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się użyć tego słowa. Potrzebowałam dłuższej chwili, żeby się otrząsnąć po jego nagłym wtargnięciu do mojego słownika. – Tylko proszę koniecznie zabrać ze sobą książki – zaznaczył. – Będę musiała skonsultować się z nimi w tej sprawie, ale przypuszczam, że chętnie się wybiorą. Nie odpowiedział. Roześmiałam się lekko, właściwie bez konkretnego powodu, i rozłączyliśmy się. Ziewając, spojrzałam na mojego literackie towarzyszki – na Wichrowe Wzgórza, Dziwne losy Jane Eyre, na Agnes Grey oraz Lokatorkę – leżące na równym stosiku w rogu po mojej lewej stronie. Wychodzi na to, że wygrały. Wyrzekłam się siebie, stałam się taka jak one – dziwna, aspołeczna, nieposkromiona, artystyczna i nawiedzona. Nie spodziewałam się, że w tym właśnie momencie zaleje mnie fala ciepłych uczuć. Spojrzałam na książki i nagle do mnie dotarło, jak to jest należeć do kochającej się, choć dysfunkcyjnej rodziny – do zupełnie typowej rodziny. Nagle dostrzegłam wokół siebie ludzi, których zaczynałam darzyć miłością. Być może tylko dlatego, że oni też byli obłąkani i że coś ich ze mną łączyło. Do: „Ellery Flannery”
[email protected]
Od: „Samantha J. Whipple”
[email protected] Temat: RE: Pytanie Droga Doktor Flannery! Dziękuję za Pani e-mail. O północy mijał wyznaczony termin złożenia mojego eseju. Potem doktor Orville i ja zajęliśmy się analizą alegorii i etyki seksualnej. On z pewnością wyjaśni to Pani dokładniej niż ja. Pozdrawiam, Samantha 26 Ch. Brontë, Dziwne losy Jane Eyre, s. 311 (przyp. tłum.).
Rozdział 13 Orville’a spotkałam dopiero w następny czwartek. Gdy weszłam do jego gabinetu, stał na stołku, tyłem do mnie. Zdejmował jakieś książki z górnej półki. Krawat miał przerzucony przez lewe ramię. Próbowałam wymyślić jakieś urokliwe powitanie, ale mi się nie udało. – Spóźniła się pani – powiedział w kierunku półek, schodząc ze stołka. Rzucił na stolik kilka książek. W okularach zsuniętych na czubek nosa wyglądał trochę tak, jakby cały ranek poświęcił na rozważania nad upadkiem kapitalizmu. Nachylił się i napełnił dwie filiżanki herbatą. Nie musiał już pytać, jaką piję. Spojrzałam na zegarek. Spóźniłam się czterdzieści cztery sekundy. Gdy wypiłam herbatę, zajął miejsce na kanapie, na której zaledwie tydzień wcześniej siedzieliśmy razem. Jego oczy wydały mi się czarniejsze niż zwykle. Cała spięta, usiadłam naprzeciwko. Jakoś nie bardzo potrafiłam sobie wyobrazić, jak mielibyśmy normalnie przystąpić do pracy. Chciałam mu wyjaśnić, że wytworzyło się między nami niekomfortowe napięcie, którego on chyba nie zauważył. – Podoba się panu mój tekst? – zapytałam tymczasem. Bezdźwięcznym głosem odparł: – Czy to miała być bajka dla dzieci? – To było opowiadanie o rodzinie Brontë. Można by powiedzieć, że powiastka. – Czy pani w ogóle wie, co to jest powiastka? – Powieść dla niskich ludzi? – Bardzo zabawne. − Cisza dudniła mi w uszach. Orville odnosił się do mnie z wyjątkową rezerwą, jakbyśmy byli sobie obcy. Próbowałam odgadnąć, o co może mu chodzić, ale przewidywanie kolejnych zagrań obcego człowieka okazało się niezwykle trudnym zadaniem. Obserwując go, stwierdziłam, że ma niesamowicie szerokie ramiona i że na ich tle jego głowa wydaje się wyjątkowo mała. W końcu podjął: – Opisała mi pani historię życia sióstr Brontë, ale nie raczyła pani uwzględnić w niej faktów.
– Nieprawda – odparłam. – Są tam fakty, trzeba ich tylko poszukać. „Pij z głębi lub nie kosztuj z Pijeryjskich krynic”27. – Jasne. – Jego twarz pozostała całkowicie nieruchoma, jakby należała do wypchanej kozy. – Nie ma pani za grosz szacunku?! – Słucham? – Przedstawiła pani Charlotte jako potwora. Zaczerwieniłam się. Minę miał taką, jakbym właśnie obraziła jego rodzoną siostrę. Pewnie dlatego był w takim kiepskim humorze. Siedzieliśmy w wymownej ciszy. Orville świdrował mnie wzrokiem. – Dokładnie tak – powiedziałam wreszcie. Atmosfera była gęsta. – Może niech mi pani po prostu powie to, co ma pani do powiedzenia. – „Pragnęłam przedstawić prawdę, ponieważ prawda zawsze niesie ze sobą naukę moralną dla tych, którzy potrafią ją odebrać”. – To – odparł z naciskiem – nie jest prawda. – Może nie dosłowna – stwierdziłam. – Z pewnością jednak dzięki mojemu tekstowi może pan zrozumieć siostry Brontë lepiej niż za sprawą jakiejkolwiek książki historycznej. Przecież to mogło tak być. – Ale też mogło tak nie być – mówił ostrym tonem. Najwyraźniej moja wersja historii sióstr Brontë stanowiła zaprzeczenie jego wyobrażeń. Coś przecież musiało go tak bardzo poruszyć. Z jego oczu zionął chłód. Ktoś kiedyś powiedział, że historia to bardzo osobista sprawa. – Niech mi pan powie, co w tej opowieści jest nieprawdopodobne – zagadnęłam. – Przecież Anne Brontë nie próbowała zamordować siostry! – podniósł głos. – No tak. Otóż widzi pan, doszłam do wniosku, że to Anne Brontë była obłąkaną kobietą – powiedziałam. – Obłąkaną kobietą? – powtórzył. – Tak. Obłąkaną kobietą z Dziwnych losów Jane Eyre. Obłąkaną bohaterką Charlotte Brontë. Pierwowzorem Berty Mason. To oczywiste, że próbowała dokonać zabójstwa. Zamilkłam, licząc na to, że zdołam mu zaimponować.
Wyobrażałam sobie, jak uderzam sędziowskim młotkiem w wyimaginowany postumencik i czekam, aż Ziemia zacznie się kręcić. Orville nie sprawiał jednak wrażenia ucieszonego. Jego oczy zdawały się tonąć w głębinach własnej czerni. – To jest absurdalnie nieścisła wersja wydarzeń – powiedział po dłuższej chwili. – Może i jest nieścisła, ale to nie znaczy, że nie jest prawdziwa. Sądzi pan, że Charlotte Brontë wymyśliła sobie tę obłąkaną kobietę z wieży Rochestera? Nie! Ona po prostu spojrzała na swoją siostrę, która przez pięć lat pracowała jako guwernantka. Sądzę, że udało mi się w końcu odgadnąć, co się przydarzyło Anne w Thorp Green. Ona tam postradała zmysły, zresztą jak wiele innych guwernantek. Orville’a to zdecydowanie nie bawiło. – Autorka Agnes Grey nie jest obłąkana. – Nie, ale autorka Lokatorki Wildfell Hall już tak. Dziwne losy Jane Eyre i Lokatorka to ta sama historia, tylko opowiedziana na dwa różne sposoby. W jednej wersji narrację prowadzi kobieta, która pragnie odnaleźć tajemniczą obłąkaną lokatorkę posiadłości. W drugiej poznajemy opowieść samej obłąkanej kobiety. Odpowiedziała mi cisza. Orville przeciągnął dłonią po włosach jak ktoś, kto zbyt dobrze zna życie, żeby marnować czas na kontakty z Untermenschen. Spodziewałam się, że pozwoli mi rozwinąć moją tezę, ale on powiedział tylko: – Pani problem, Samantho, polega na tym, że zakłada pani, iż ta obłąkana kobieta faktycznie jest obłąkana. Zamrugałam. – Owszem, obłąkana kobieta jest obłąkana. Gdyby tak nie było, toby jej tak nie nazywano. – Pamięta pani nasze pierwsze seminarium? Poruszaliśmy wtedy podobny temat. – Pamiętam – odparłam, chociaż wcale nie pamiętałam. – Przypomina pani sobie wiersz Porphyria’s Lover? Zastanowiłam się przez chwilę. – Tak. Przypominam sobie, że pańskim zdaniem mężczyzna, który dusi swoją kochankę, wcale nie jest szalony i że morderstwo to forma
sztuki, a w związku z tym powinniśmy mu wybaczyć to, że jest dupkiem. Orville czekał. Sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego… albo bardzo starego. Albo starego i zmęczonego. – Nie do końca tak było – stwierdził wreszcie. – Powiedziałem pani, że szaleństwo może być bardziej racjonalne, niż się pani wydaje. Popełniła pani błąd typowy dla wielu niedoświadczonych czytelników: założyła pani, że obłąkane bohaterki literackie, takie jak choćby Berta Mason z Dziwnych losów Jane Eyre, to osoby gwałtowne i niestabilne emocjonalnie. Chciałbym jednak, żeby pani przyjrzała się bliżej postaci Berty, a potem, skoro uważa to pani za stosowne, również Helen. Berta Mason została porzucona przez męża i zamknięta przez niego na strychu. W pewnym sensie żyje w więzieniu. Mamy tu do czynienia z pewnymi działaniami, które zostały podjęte nie przez nią, lecz przeciwko niej. Niech sobie pani jednak przypomni te momenty, w których Berta Mason robi coś z własnej woli. Wykazuje się wówczas pragmatyzmem i wyrachowaniem. Podpalając łóżko Rochestera, działała z premedytacją. Chyba nie muszę pani wyjaśniać erotycznego podtekstu tej sceny? Chociaż sądząc po pustce w pani oczach, chyba muszę. Otóż do pożaru dochodzi dokładnie w momencie, w którym Rochester zaczyna otwarcie okazywać uczucia Jane. Berta, buntownicza i egzotyczna istota o rozbudzonej seksualności, „wznieca ogień” w łóżku Rochestera zarówno w sensie dosłownym, jak i przenośnym. W ten sposób lekceważona żona przypomina mężowi, komu jest winien sprawiedliwość. Skrzywiłam się. – Co to niby jest „rozbudzona seksualność”? Bam! Aż podskoczyłam. Skąd właściwie wziął się ten liniał? Orville nadal siedział w tym samym miejscu, ale teraz w prawej ręce miał podłużny przedmiot. Pewnie trzymał go za kanapą i wyciągnął, tak jak niegdyś dżentelmeni wydobywali z tylnej kieszeni płaszcza pistolet do pojedynku. Odniosłam wrażenie, że próbował w ten sposób przywrócić naszym relacjom równowagę, która w ciągu ostatnich kilku tygodni uległa pewnemu zachwianiu. Wyprostowałam się odruchowo.
– Potem – ciągnął – gdy Jane przygotowuje się do ślubu z Rochesterem, Berta zakrada się do jej pokoju, żeby podrzeć welon. Czy to przypadek, że obiektem jej ataku staje się symbol związku między Jane a Rochesterem? Droga Samantho, to nie są działania osoby szalonej. To starannie przemyślane ostrzeżenie, wystosowane pod adresem Jane przez kobietę, która poznała ciemną stronę małżeństwa. Berta Mason wcale nie jest bardziej szalona niż pani czy ja. Jeśli zaś chodzi o Helen, to ludzie wokół odnoszą się do niej z pogardą tylko dlatego, że żyje w czasach, w których racjonalne samotne matki stanowią obiekt powszechnej krytyki. Pani postrzega obłęd jako coś dzikiego i szalonego, ja widzę w nim logiczną reakcję na dzikie i szalone okoliczności. Ostatniej uwadze towarzyszyło kolejne „bam!” – tym razem stłumione, ponieważ liniał trafił nie w stolik, lecz w stertę gazet. Puenta straciła przy tym pożądaną moc. – Próbuje pan zniszczyć najciekawszą bohaterkę, jaką kiedykolwiek stworzyła Charlotte Brontë – odparłam. − Dopóki postać obłąkanej kobiety interpretuje się dosłownie, to znaczy jako faktycznie obłąkaną, trzeba przyznać, że Charlotte stworzyła postać kobiecą na tyle potężną, że należało ją trzymać w zamknięciu. Jeśli jednak, jak pan to czyni, przypisze się tej obłąkanej kobiecie działanie racjonalne, wówczas najbardziej oryginalna postać dziewiętnastego wieku traci swój sens. Po co w ogóle pisać o obłąkanej kobiecie, skoro jest ona zupełnie normalna? – Ponieważ obłąkana kobieta przemawia do wyobraźni znacznie mocniej niż kobieta normalna – wyjaśnił z naciskiem Orville. – Nie, niech mi pani nie przerywa. Gdyby widzieć w niej po prostu wariatkę, postać ta staje się najbardziej nierealistycznym wątkiem Dziwnych losów Jane Eyre, a wówczas za jej sprawą cała powieść zyskuje charakter nieprawdopodobnej historii w stylu gotyckim. Jeśli natomiast przyjmiemy, że obłąkana kobieta to tak naprawdę osoba zupełnie zdrowa na umyśle, która została uwięziona wbrew własnej woli, wówczas musimy uznać istnienie tego, co niewątpliwie stanowiło element rzeczywistości świata sióstr Brontë – a mianowicie pokoleń kobiet żyjących w milczeniu, w ciasnych granicach konwenansów, kobiet, które tłumiły w sobie pasje i żyły niejako w odosobnieniu. Przykładem niech
będą same siostry Brontë. Moim zdaniem należy raczej odnosić się z szacunkiem do ich kreatywności, niż kojarzyć ich geniusz z chorobą psychiczną. − Nie odpowiedziałam. Na długą chwilę zapadła między nami cisza z rodzaju tych, które zwykle przerywa głośne trzaśnięcie drzwiami. Orville wygrał – i doskonale o tym wiedział. Gdzieś w głębi duszy miałam świadomość, że jego wersja rzeczywistości jest bardziej prawdziwa niż moja. Nagle stanęliśmy do siebie w opozycji, a moja praca – moja śliczna powiastka – wydała mi się pusta i pozbawiona sensu. Orville dodał: – Być może pamięta pani, że kiedyś sugerowałem przyjrzeć się bliżej postaci Gracji Poole. – Tak, pamiętam. – Gdyby kobieta zamknięta na strychu faktycznie była obłąkana, jak pani twierdzi, to Jane powinna się jej bać, prawda? Tymczasem Jane nie boi się jej, ona się boi Gracji. Gracja to postać drugorzędna, zwykła stara służąca, na którą nie zwraca się uwagi. Z jakiegoś jednak powodu w zaskakującym stopniu zajmuje ona uwagę Jane, budząc w niej duży lęk. Jane porównuje się do Gracji, starając się za wszelką cenę nie dostrzec żadnych podobieństw. Czy już pani rozumie? Jeśli w Thornfield Hall czyha jakieś niebezpieczeństwo, to nie ze strony Berty. To nie obłędu boi się Jane Eyre. Znacznie bardziej realne ryzyko wiąże się w jej przypadku z tym, że przez czterdzieści lat będzie wieść żywot samotnej służącej − jak Gracja. Fizyczna postać obłąkanej kobiety nie ma większego znaczenia, Samantho. − Przerwał na chwilę. Miałam w głowie kłębowisko myśli, ale nie potrafiłam znaleźć stosownej odpowiedzi. Orville najwyraźniej dostrzegł moje zmieszanie, bo uśmiechnął się do mnie zniewalająco i powiedział: – Korci panią, żeby się ze mną nie zgodzić… – Tylko że nie potrafię wymyślić nic mądrego − przyznałam. – Może to dlatego, że w końcu zaczyna pani myśleć jak naukowiec, a nie jak niespełniony pisarz. Ja się zjeżyłam, a on wyszczerzył do mnie zęby. Mógłby sobie darować. Wpatrywałam się w jego oczy w kolorze węgla, pragnąc za wszelką cenę wygrać tę potyczkę. – Proszę pana... – zaczęłam. – Słucham?
– Sądzę, że gdybym w środku nocy weszła do pańskiej sypialni i podpaliła pana łóżko, raczej trudno byłoby panu znaleźć w sobie uznanie dla mojej logiki. – Niech sobie pani za dużo nie wyobraża! – Zdrowy rozsądek każe przypuszczać, że te kobiety były trochę szalone, nawet jeśli nie wymachiwały bez opamiętania rękami i nie toczyły piany z ust. Każdemu może się przydarzyć coś takiego, jeśli zbyt dużo czasu spędzi w ryzach roli guwernantki. Być może Berta miała jakieś bardzo rozsądne powody, aby pragnąć śmierci Rochestera, ale proszę zwrócić uwagę na to, w jakim stanie zastaje ją w końcu brat. Nawet jeśli te kobiety rodziły się zdrowe psychicznie, w pewnym momencie i tak odchodziły od zmysłów. Orville uniósł brwi. – Samantho, niewykluczone, że w tej akurat kwestii uda nam się dojść do kompromisu. Opadł na oparcie fotela i odłożył liniał, trochę jakby długa i męcząca sesja właśnie dobiegła końca. Odczekałam chwilę. – Tak? A jakiego? – zapytałam. Tylko się uśmiechnął. Ciężkie chmury wiszące nad naszymi głowami gdzieś zniknęły, zupełnie jakby w ogóle nie doszło między nami do intelektualnej konfrontacji. Atmosfera nagle się poprawiła, powietrze wokół stało się lżejsze i czystsze. Od uśmiechu przeszłam powoli do wystudiowanego zdumienia. Cóż niby mielibyśmy teraz robić? Rozegrać partyjkę kart? Gdy nagle zadzwonił telefon, podskoczyłam. Od tak dawna nie słyszałam dźwięku telefonu stacjonarnego, że przez moment miałam wrażenie, iż znalazłam się na planie filmu z lat sześćdziesiątych, w którym wszyscy mężczyźni wyglądają jak prezenterzy wiadomości telewizyjnych. − Chwileczkę – powiedział Orville, po czym podszedł do biurka. Ujął słuchawkę kciukiem i palcem wskazującym. – Tak? – rzucił do słuchawki. – A, tak. − Wsłuchiwałam się w ledwo słyszalny głos po drugiej stronie. Kobieta? Wbrew własnej woli zaczęłam się nad tym zastanawiać. – W czym mogę pomóc? – zapytał. – Czy to nie może poczekać? − Najwyraźniej nie darzył rozmówczyni szczególną sympatią.
– No dobrze, proszę mówić. – Spojrzał na zegarek. – Ale teraz? Dobrze, tylko krótko. Prowadzę właśnie zajęcia. Słucham? No dobrze. Dobrze, w porządku. Niech będzie. Niech pani przyjdzie, jestem na miejscu. Odłożył słuchawkę, nie żegnając się. Czy oto właśnie miałam okazję przekonać się, jak by to było być jego żoną? – Kto to był? – zapytałam. – Jedna z moich koleżanek z kadry pragnie przyjść obejrzeć moją klamkę. – Jakże miło. – Musi zmienić zamek, bo do jej gabinetu niedawno ktoś się włamał. Mój świat się zatrzymał. Zesztywniałam. – Rebecca Defoe? – Tak, zgadza się. No dobrze, na czym skończyliśmy? Czułam, że zaczynam panikować. Gardło zacisnęło mi się tak mocno, że ledwo mogłam oddychać. Obraz przed oczami nagle się rozmył. Za chwilę miała się tu pojawić Rebecca. Musiałam czym prędzej wyjść. Gwałtownym ruchem dźwignęłam się do pozycji stojącej. – Świetnie nam wyszło. To chyba byłoby na tyle, prawda? Orville spojrzał na zegarek. – Minęło dopiero dwadzieścia minut. – Bardzo udane dwadzieścia minut. Ściągnął brwi. – Zbladła pani. Czy coś się stało? – Zawsze jestem blada. – Z pani oczami też coś się stało, są jakieś takie... duże. – Żebym mogła pana lepiej widzieć. − Orville usiadł i rozparł się w fotelu. Patrzył na mnie z zaciekawieniem. Odwróciłam wzrok, nie miałam bowiem najmniejszych wątpliwości, że na mojej twarzy malują się teraz wszystkie moje grzechy. Straciłam ostrość widzenia. On stał się jakiś inny. Ja też stałam się inna. Wszystko się zmieniło. Nasze naukowe rozważania sprzed chwili należały już do odległej przeszłości. Oblałam się potem. Chciałam stamtąd czym prędzej wyjść. Tak bardzo doskwierała mi realność chwili obecnej. Zegar tyka. Promotor coś mówi.
Dziewczyna powoli odchodzi od zmysłów. – Chciałabym wracać do domu – powiedziałam. – Przecież jeszcze nie skończyliśmy. – Naprawdę chciałabym już wracać do domu. – Do tej pani wieży? Źle się pani czuje? – Do Bostonu. – Słucham? – Proszę, niech pan mi pozwoli. Nie pozwolił mi wyjść, a że nie mogłam tak jawnie mu się sprzeciwić, usiadłam z powrotem. Mijały kolejne minuty. Próbowaliśmy wrócić do naszej rozmowy. Jeśli obłąkana kobieta wcale nie jest obłąkana, to co to oznacza dla Jane? Dla Gracji? Dla opowieści w stylu gotyckim? Poprosiłam o możliwość skorzystania z toalety, ale na to też nie uzyskałam zgody. Orville nad czymś się rozwodził, a ja siedziałam i czekałam jak skazaniec na egzekucję. Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Za chwilę moje życie miało się skończyć. W całej tej sytuacji było coś ze spełniającego się proroctwa. Skutki błędów popełnionych na stronie trzeciej nagle dopadają człowieka sto osiemdziesiąt stron później. Może jest to zaskakujące, ale uniknąć się tego nie da. Orville, który przed chwilą wstał, żeby włączyć czajnik, zwrócił się do mnie: – Czy zechce pani otworzyć drzwi, Samantho? Zaraz przyjdę. Wstałam. W moim wnętrzu rozlegał się rozdzierający krzyk. Te wszystkie kruche światy, które z taką starannością dla siebie budowałam, posypały się jak domki z kart. Otworzyłam drzwi. Stało przede mną uosobienie moich najgorszych lęków. Rebecca Smith. Rozpoznałam ją od razu. Miała długie i brzydkie włosy, nie do końca jeszcze siwe, ale też już nie całkiem czarne, połyskujące trochę jak bryłka węgla. Wyglądała przez to jak pomnik, który od dobrych kilku lat tonie w deszczu. Trzeba przyznać, że sprawiała wrażenie tak samo zaskoczonej jak ja. Najpierw wybałuszyła na mnie oczy, a potem równie szybko je zmrużyła. Uraczyła mnie chłodnym, uważnym spojrzeniem, które chyba
dodatkowo zhardziało za sprawą herbaty bez cukru i kolejnych zim. Nie uśmiechała się, w jej oczach na próżno by szukać wyrazu serdeczności. Swego czasu przez cztery godziny w tygodniu uczyła mnie, że trójkąty mają trzy boki, kwadraty cztery boki, a życie jest zjawiskiem logicznym i wysoce uporządkowanym. Teraz stałyśmy jak dwa manekiny amerykańskich Indian, które patrzą na siebie przez szklane ściany muzealnych gablot. Obawiałam się, że Orville i ja też kiedyś będziemy tak na siebie patrzeć. Serce trzepotało mi w piersi jak szalone. Orville, który najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, że oto w jego gabinecie rozgrywa się jakiś dramat, podszedł do nas, aby wymienić uprzejmości. Dwoje akademików przeprowadziło krótką i raczej mało serdeczną rozmowę. Gdy udało mi się zapanować nad mimiką, aby moja twarz nie wyrażała żadnych emocji, spojrzałam w kierunku twarzy, na której zamiast oczu widziałam dwa rozmazane owale. Rozmawiała z Orville’em, ale nie spuszczała ze mnie wzroku. Wiedziała. To było widać. Właśnie stało się dla niej jasne, kto się włamał do jej gabinetu. Zastanawiałam się tylko, dlaczego tak późno. – Proszę mi wybaczyć niedopatrzenie – powiedział Orville. – Rebecco, to jest Samantha Whipple. Samantho, to jest doktor Defoe. – Witaj, Sam – powiedziała Rebecca, oschle i rzeczowo. Nadawałaby się na żeńską postać z powieści Hemingwaya. Sam, Sam. Jakby za sprawą bolesnego zastrzyku, zalały mnie wspomnienia. Przypomniałam sobie jasnofioletowy szal, w którym tak często się u nas pojawiała, i bułki dyniowe, z którymi przychodziła rano. Przypomniał mi się wibrujący w powietrzu zapach alkoholu i herbata rozlewana na obrusy mojej matki. Orville patrzył na nas z zaskoczeniem. – Panie się znają? Malinowe usta Rebekki wyraźnie odcinały się od trupio bladej cery. – To, drogi Jamesie, jest studentka, która włamała się do mojego gabinetu − powiedziała. W tym momencie bieg mojego życia oficjalnie się zatrzymał, tak nagle, jakby ktoś z rozmachem zatrzasnął książkę. Orville zaśmiał się
nerwowo, po czym powiedział Rebecce, że ma się nie wygłupiać. Ona tymczasem przechyliła głowę w moją stronę i uniosła brew, jak to zwykła robić, gdy byłam jeszcze dzieckiem. Miała w sobie coś złowieszczo atrakcyjnego. Powiedziała Orville’owi, żeby sam mnie o to zapytał. Wtedy urodziwa głowa mojego nauczyciela zwróciła się w moim kierunku. – Samantho? − Nie patrzył na mnie oskarżycielskim wzrokiem, był raczej bezbrzeżnie zdziwiony. Nie potrafiłam spojrzeć mu w oczy. – Słucham, proszę pana? – Proszę odpowiedzieć na pytanie. – To nie jest pytanie, na które da się odpowiedzieć tak lub nie. − Podniosłam na niego wzrok, ale widziałam jego oczy jakby za mgłą. Nigdy już nie stanie po mojej stronie, gdy się dowie, że naruszyłam zasady jego świata. Dopuściłam się przestępstwa akademickiego. Równie dobrze mogłabym mu zabić kota. – Może najpierw słowo wyjaśnienia. Najchętniej na osobności – zaproponowałam. Orville łapczywie nabrał powietrza. Na jego twarzy pojawiło się przerażenie. – Włamała się pani do gabinetu pracownika naukowego? Otworzyłam usta, żeby odpowiedzieć, ale nie byłam w stanie wydobyć z siebie głosu. Zrobił krok w tył. Nagle ogarnęło mnie przemożne uczucie, że tak naprawdę wcale nie włamałam się do tego gabinetu, byłam całkowicie niewinna, a cała ta wrogość to przejaw krzyczącej niesprawiedliwości, jakiej dopuszcza się wobec mnie bezduszny świat. Czy naprawdę nikt już nie pamięta, że mój ojciec nie żyje? Czy to naprawdę nie ma żadnego znaczenia? – Włamała się pani do gabinetu pracownika naukowego – powtórzył, tym razem jednak to już nie było pytanie. – Mogę to wyjaśnić. – Co pani sobie myślała? Oszalała pani? Co jest z panią nie tak? Cofnęłam się. – Na które z tych pytań mam odpowiedzieć najpierw? – Toć to czyste szaleństwo! – Wydawało mi się, że żywi pan upodobanie do szaleństwa. Mówił
pan, zdaje się, że w szaleństwie jest spora doza zdrowego rozsądku. − Brwi Orville’a połączyły się w jedną grubą kreskę, spod której wyzierały gorejące oczy. Przesadzał z tym okrucieństwem. – To był wypadek – powiedziałam. – Jak to mógł być wypadek? – Czytał pan Rebekę? – Niech się pani skupi! – Chciałabym tylko wyjaśnić to w zrozumiały dla pana sposób. Nie odpowiedział. Patrzył na mnie, jakby mnie nie poznawał, jakby nie bardzo wiedział, co właściwie robię w jego gabinecie. Rebecca stała w milczeniu. Uśmiechała się. Najwyraźniej dobrze się bawiła. Gdy na nią popatrzyłam, poczułam szaleńczy gniew. Potem znów spojrzałam na Orville’a. – Szukałam Lokatorki Wildfell Hall − powiedziałam. – Na wydziale matematyki… – Tak. – A niby… – Proszę pana – przerwałam mu i wskazałam na Rebeccę – ta kobieta była kochanką mojego ojca. W jego oczach dostrzegłam najpierw błysk, a potem chłodny spokój. Zapadła krępująca cisza, trochę jakby właśnie podano komunikat, że zmienił się układ sił na froncie wojennym, ale chwilowo nikt nie wie, która ze stron ma przewagę. Orville milczał. Zupełnie go nie poznawałam. Ciszę przerwał spokojny głos Rebekki: – Jamesie, ja to załatwię. Może dałbyś nam kilka minut? – Proszę pana – rzuciłam rozpaczliwie – niech mnie pan z nią nie zostawia! – Jamesie, proszę nas zostawić – powtórzyła Rebecca. – Błagam pana, sir... Pan nie rozumie. – Jamesie! Orville najwyraźniej nie przywykł do dynamiki kłótni między kobietami. Po jego minie wnioskowałam, że nie bardzo wie, po czyjej stanąć stronie. Po stronie studentki czy nauczycielki? Po stronie ofiary czy sprawcy? Ja uznałam, że jego postawa w tej sprawie raz na zawsze
pozwoli mi rozstrzygnąć wszelkie wątpliwości co do charakteru łączącej nas relacji. Przecież mężczyźni powinni chronić to, na czym im zależy? Patrzyłam na niego wyczekująco. W końcu westchnął. Nie spoglądając na mnie, zwrócił się do Rebekki: – Daj mi... proszę dać znać, co pani chce z nią zrobić. Będę czekał w holu. Wyszedł, nie oglądając się za siebie. Powietrze uszło ze mnie w wyrazie niepomiernej udręki. Zobaczyłam jeszcze tylko jego twarz, idealnie wkomponowaną w ramę drzwi, a potem utonęłam w mroku. Przypomniałam sobie coś, co kiedyś, dawno temu mi powiedział: „Teraz to już jest opowieść z gatunku fikcji. Równie dobrze mogła w ogóle się nie wydarzyć”. Najwyraźniej umarłam i trafiłam do piekła. Rebecca spojrzała na drzwi, które zamknął za sobą Orville, a potem przeniosła wzrok na mnie. Maskę jej twarzy przecinały usta, rozsunięte w leciutkim uśmiechu. Usiadła na kanapie. – Herbaty? – zapytała słodkim głosem. Nie była słodką osobą, słodycz po prostu do niej nie pasowała. Wstała, podeszła do czajnika i napełniła sobie filiżankę. – Nie. Dziękuję − odparłam. – Siadaj. Zwróciłam uwagę, że już nie pije herbaty ze śmietanką. Czy Orville naprawdę sobie poszedł? Zaczęłam rozmyślać o różnych drobiazgach, które zajmowały mnie od początku roku. Jak oceni mój esej? Czy doceni moją punktualność? Czy podoba mu się to, że jestem taka wysoka i że nie noszę makijażu? Tak naprawdę należało się zastanawiać, czy on w ogóle cokolwiek o mnie myśli. Nie byliśmy przecież przyjaciółmi − ani teraz, ani nigdy. Po prostu został mi wypożyczony na ten rok, a wrażenie bliskości między nami było złudne. – To było okrutne z pani strony – odezwałam się. – Czyżby? Wolałaby pani, żebym po prostu doprowadziła do wydalenia pani z uczelni? To nie było zbyt rozsądne włamywać się do mojego gabinetu. – Dziwię się, że wcześniej nie zauważyła pani zniknięcia tej
książki. – Na co dzień po nią nie sięgam. – Lokatorka Wildfell Hall należy do mnie. – Nie, należy do mnie. Twój ojciec dał mi ją przed śmiercią. – W jej głosie zabrzmiała nuta zazdrości. – Nie musiałaś jej kraść. W końcu i tak bym ci ją dała. – W środku nocy? – zapytałam. – Zabawne ma pani zwyczaje, jeśli chodzi o przekazywanie rzeczy. Opuściła na chwilę powieki. – Chyba po prostu nie miałam ochoty cię oglądać. − Ze zdumienia aż lekko rozdziawiłam usta. Była zdecydowanie za stara na taką małostkowość. To stwierdzenie zaskoczyło ją chyba tak samo jak mnie, bo zaraz odwróciła wzrok. Jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, że nauczyciel może nie lubić ucznia tak samo, jak uczeń nie lubi nauczyciela. – Odnoszę wrażenie, że przeszkodziłam wam w dość intymnej rozmowie – podjęła. – Jeśli seminarium to dla pani sytuacja intymna… Usiadła i założyła rękę za oparcie kanapy, jednocześnie lekko się przy tym śmiejąc. – Wydaje ci się, że jestem głupia? – Słucham? – Przecież ty jesteś w nim zakochana. To jasne jak słońce. Zesztywniałam. – W kim? – Zresztą nie ty pierwsza. Orville podbija serca wrażliwych studentek, odkąd się tu pojawił. To najczęstszy zarzut, jaki mu stawiają ci, którym marzy się jego posada. Że niby jak ktoś taki może uczyć? Że to musi być dla niego skrajnie niedogodne, że dziewczęta tak się do niego łaszą, podczas gdy on tylko próbuje pracować. – Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, wolałabym o nim nie rozmawiać – stwierdziłam. – Rumienisz się, Sam. – Może lepiej niech mi pani opowie o sobie i moim ojcu. Łączyła was dość zażyła więź? Czy może się mylę? Patrzyła na mnie beznamiętnie.
– Chyba zupełnie nie rozumiesz, co łączyło mnie z twoim ojcem. – Może więc mi pani wyjaśni? Odczekała chwilę, a potem znów uśmiechnęła się pod nosem. – Jesteś do niego bardzo podobna, wiesz? – Wiem. Jestem dokładnie taka jak on. – On nie był kryształowym człowiekiem. – Już drugi raz to słyszę. Przesunęła palcami po brzegu sofy. Zauważyłam, że z jej strojem coś jest nie tak. Bluzkę miała niezbyt starannie wsuniętą w brązowe spodnie, krawędzie materiału wystawały tu i ówdzie nad paskiem. W mojej głowie pojawił się obraz młodej Rebekki – milczącej, mądrej, ale dziwnej. Ojciec kiedyś powiedział mi, że rodzice mieli wobec niej bardzo duże wymagania, a ona systematycznie je spełniała, działając niejako metodą rekurencji. Najlepsza studentka, najlepszy nauczyciel, etat profesorski. Zastanawiałam się, jak w to wszystko wpisywał się romans z moim ojcem. – On był pod wieloma względami genialny, wiesz? – rzuciła Rebecca. – Kto? Mój ojciec? – Tylko że w jego życiu nigdy nie było miejsca dla więcej niż jednej kobiety. – Mojej matki proszę do tego nie mieszać. Wzruszyła ramionami, jakbym powiedziała coś zupełnie bez znaczenia. – Jak sobie życzysz. – Musiała go pani bardzo kochać, skoro zdecydowała się pani zniszczyć jego małżeństwo. Rebecca roześmiała się gromko. – Biedna, dociekliwa buzieńka! Wszystko by chciała wiedzieć, co? Co robiliśmy, gdzie byliśmy, o czym rozmawialiśmy. No, przyznaj się! Wyrzucała z siebie słowa w bardzo szybkim tempie, jak bohaterowie czarno-białych filmów. Mówiła z emfazą, mocno zaciskając szczękę. Aż człowiek się zastanawiał, gdzie jest publiczność? – Owszem – powiedziałam. – Już to przed chwilą przyznałam. Gdzie się poznaliście?
– Tutaj, w Starym Kolegium. Uczyłam już wtedy. – Kłamie pani. – Rany, już mi to zarzucasz? – Co niby mój ojciec tutaj robił? Przecież nigdy nie mieszkał w Oksfordzie. Na chwilę zamilkła i lekko otworzyła usta. Odniosłam wrażenie, że jej zdaniem albo umknęło mi coś straszliwie oczywistego, albo ogólnie niewiele wiem. – Jak dużo ojciec ci mówił? – zapytała. – Nie rozumiem. – Wychodzi na to, że pewne informacje przekazywał ci dość wybiórczo. – No to może niech mi pani powie absolutnie wszystko – poprosiłam chłodnym tonem. Na chwilę zapadła między nami cisza. Na twarzy Rebekki dostrzegłam nieznaczny wyraz triumfu. Wstała i zaczęła się przechadzać po idealnie uporządkowanym gabinecie Orville’a. – A czego byś się chciała dowiedzieć? – Splotła ręce za plecami. – O randkach, schadzkach i skandalach? Zauważyłam, że lubisz opowieści. Twój ojciec też je lubił. Pewnie dlatego zginął. Odwiedził mnie tu, w Starym Kolegium, na miesiąc przed tym, jak to się stało. Wiedziałaś o tym? To było nasze pierwsze spotkanie od dłuższego czasu. Sprawiał wrażenie bardzo chorego. Przez alkohol. Kiedy później przeczytałam o pożarze, wiedziałam, że mu się udało. Uczynił ze swojego istnienia dzieło sztuki. Jego ogólnie bezkształtne życie znalazło bardzo zgrabny finał w postaci idealnej śmierci w katastrofie. − Raczej mi się nie wydawało − w głębi duszy ta kobieta znajdowała przyjemność w wypowiadaniu tych słów. Chodziła po gabinecie, wypełniając ciszę stukotem kroków. – Pamiętam dzień, kiedy się poznaliśmy – ciągnęła. – Miałam wtedy na sobie niebieską sukienkę. Ona był ubrany w szary sweter. Był młody, zuchwały. Miał dziewiętnaście, może dwadzieścia lat. Teraz już nie wiem. Było dla nas jasne, że to się stanie. Że będziemy mieć romans. Zaczęło się od niezobowiązującego lunchu. Od tego niezobowiązującego lunchu przeszliśmy do niezobowiązującego drinka, a potem do niezobowiązującego weekendowego wyjazdu na północ
z noclegami w podrzędnych hotelach. Upajałam się nim, a on upajał się mną. − Jestem niemal pewna, że w jej głosie pobrzmiewała nutka dumy. Super, to już wiem, że zaznała kiedyś wielkiej namiętności. Zachowywała się jak nieśmiała nastolatka, która w końcu znalazła chłopaka i jeszcze się nie zorientowała, że jego zainteresowanie ma nie do końca romantyczny charakter. – Pewnej nocy odwiedził mnie tutaj. I zostaliśmy przyłapani. To musiało się tak skończyć. I tak się skończyło. Jeszcze nie zdołałam się nim nasycić – mówiła szybko. – Znaleziono nas na zewnątrz, na trawniku niedaleko studni. Na pewno ją pani widziała. – Co to znaczy „znaleziono nas”? – Natknął się na nas jeden ze studentów, zrobił nam zdjęcie. – Nie rozumiem... Rzuciła mi gniewne spojrzenie. – Czego pani nie rozumie? – Czy wy… byliście bez ubrań? − Przestrzeń między nami dość nieoczekiwanie wypełniła się ciszą. Spiekłam raka i odwróciłam wzrok. W mojej głowie pojawił się obraz, którego żadna córka nie ma ochoty oglądać: wizerunek obnażonego ojca, w pełni ludzkiego, ze wszystkimi swoimi niedoskonałościami. Nie potrafiłam uwolnić się od wizji, w której mój ojciec tarza się po trawniku z tą dziwną kobiecą figurą woskową. Rebecca spoglądała prosto na mnie, zupełnie bez emocji. Uważnie obserwowała moje reakcje i chyba czerpała satysfakcję z tego, jak duże wrażenie udało jej się na mnie wywrzeć. W katalogu moich zretuszowanych wspomnień starałam się odnaleźć coś, co wyjaśniałoby, czym sobie zasłużyłam na tak wielką niechęć z jej strony – ale przychodziło mi do głowy tylko to, że od czasu do czasu ukradłam z jej pokoju balsam do ust. Ona tymczasem patrzyła na mnie tak, jak mogłaby patrzeć zdradzona żona na kochankę swojego męża. Na jej twarzy malował się wyraz, którego nigdy, przenigdy nie widziałam u mojej matki. Odchrząknęłam. – No dobrze, proszę sobie nie przerywać. Co było później? Rebecca wzruszyła ramionami. – Kilka lat temu uczelnia zgodziła się na mój powrót, ale cały czas jestem na cenzurowanym. Może nie aż tak, jak twój promotor, ale jednak. Właśnie dlatego Orville nigdy na ciebie nie spojrzy, Sam. Ma za
dużo do stracenia. − Mówiła tak spokojnym i beznamiętnym tonem, jakby opowiadała tę historię już wielokrotnie, jakby przytaczała treść Tristana i Izoldy. Na razie wyrecytowała wszystko co do joty. – Nie rozumiem – powiedziałam. – Została pani zwolniona? – Tak trudno to sobie wyobrazić? – odparła. – Historia najpierw pojawiła się na łamach „Hornbeam”. Potem napisał o nas „Examiner”. Kolejno „Times”. A chwilę później mówiła o tym cała Anglia. Wszyscy widzieli profesor Oksfordu w niedwuznacznej sytuacji. Z dnia na dzień straciłam reputację. Od razu złożyłam wypowiedzenie. Po latach tak bardzo pragnęłam uciec z Anglii, że przeprowadziłam się do Bostonu i zdecydowałam się uczyć pewną rozwydrzoną nastolatkę. Samantho, nawet sobie nie wyobrażasz, jak wiele można poświęcić dla miłości. Wyraziłam swoje uznanie chwilą milczenia. Policzki Rebekki miały odcień kwaśnej śmietany. Można było odnieść wrażenie, że z dwudziestego pierwszego wieku przeniosłyśmy się do jakiegoś dziwacznego aneksu do wieku dziewiętnastego, w którym kobieta musi zapłacić za wolność publicznym upokorzeniem. Jedna schadzka nie powinna pociągać za sobą tak daleko idących konsekwencji. Przeszło mi przez myśl, że być może Rebecca czegoś istotnego mi nie powiedziała. – Dziwię się, że nie mówi pani o tym z większą irytacją − rzuciłam. Na jej twarzy znów pojawił się beznamiętny uśmiech, który budził we mnie coraz większą nienawiść. – To było wiele lat temu. Chyba nauczyłam się już o tym nie pamiętać. Po tym słowach znów podeszła do kanapy i usiadła. Nie potrafiła kłamać. Wszystko doskonale pamiętała. To był epizod, który zaważył na całym jej życiu – przekreślając misterny plan. Nie potrafiłam do końca rozstrzygnąć, czy ona faktycznie ze mną siedzi, czy też rozmawiam jedynie z maską, którą wysłała w charakterze rzecznika prasowego. Gdzieś w tej pozornie spokojnej twarzy czaiła się głęboka niechęć, co bardzo mnie niepokoiło. Dla niej ta historia jeszcze się nie skończyła. Co to, to nie. Sięgnęła po herbatę bez śmietanki, czarną jak smoła, i na długą chwilę przyłożyła usta do filiżanki. – Skoro mój ojciec tak bardzo panią kochał, to dlaczego w końcu
poprosił, żeby wyjechała pani z Bostonu? – Chciałam, żeby to zabrzmiało serdecznie, ale zupełnie mi nie wyszło. W szarych oczach Rebekki pojawił się błysk. Z głośnym brzękiem odstawiła filiżankę na stolik, a jej twarz przybrała surowy wyraz. – No dobrze, Sam – odezwała się. – Może przejdźmy do rzeczy. Jak chciałabyś zostać wydalona? Po cichu czy publicznie? Zbladłam. – Mój ojciec chybaby nie chciał, żeby doprowadziła pani do mojego wydalenia. Coś mi mówi, że obiecała mu pani, że się mną zaopiekuje. – Obietnica złożona wobec nieżyjącego człowieka jest jak piasek na wietrze. Wypełniłam już swoje zobowiązanie. Przechowałam dla ciebie te diabelskie książki i załatwiłam ci pokój w tej cholernej wieży. Spojrzałam na nią szeroko otwartymi oczami. – To pani przydzieliła mi pokój w wieży? – Wymagało to trochę wysiłku. W końcu zabytek historyczny. – Najuprzejmiej dziękuję. Marzyłam o takiej norze. – Pretensje miej do swojego ojca. To on chciał, żebyś tam mieszkała. – A skąd w ogóle wiedział o wieży? Po raz drugi na twarzy Rebekki pojawił się wyraz zmieszania, jakby nie do końca rozumiała, jak ktoś dorosły może nie wiedzieć aż tylu rzeczy. – Nigdy nie słuchałaś przewodnika, który przyprowadza do wieży turystów? – zapytała. – Nie – odparłam. – Zauważyłam natomiast, że pani wykorzystała te wizyty, żeby podrzucić mi Dziwne losy Jane Eyre. Czy istnieje jakiś konkretny powód, dla którego nie dostarczyła mi pani wszystkich tych książek naraz albo osobiście? A najlepiej naraz i osobiście? – Twój ojciec wydał bardzo szczegółowe instrukcje co do kolejności, w jakiej miałaś je przeczytać. Chciał, żebyś sobie uświadomiła, jak są ważne. Nie odpowiedziałam, ponieważ jej nie uwierzyłam. W moich oczach stanowiła postać z pogranicza krainy zła, nie potrafiłam więc uwolnić się od myśli, że wszystko to starannie sobie zaplanowała, żeby
mnie dręczyć. – Czyli mówi pani, że przed śmiercią przyjechał do Starego Kolegium, żeby zostawić pani wszystko, co ważne, a następnie wynajął całą skrytkę w banku, żeby zostawić tam dla mnie zakładkę? – dociekałam. Zwróciłam uwagę, że jeden z mięśni na jej szyi gwałtownie się napiął. Coś musiało wzbudzić jej zainteresowanie. – Zostawił ci zakładkę? – zapytała jakby wyższym tonem. Zaraz potem zaczęła tupać nogą, cicho i nierówno. – Zakładkę z Emily Dickinson – dodałam. – Czerwoną. Ze złotymi frędzelkami. Pani ma chyba podobną? Rebecca najwyraźniej poczuła się niekomfortowo. Z jakiegoś powodu dotknęły ją moje słowa. Wstała i ruszyła w moim kierunku, tym razem szybko. Przez moment sądziłam, że zaraz rzuci mi się do gardła, ale ona zatrzymała się tuż przede mną. – Myślałam, że zakładki były tylko dwie – powiedziała. – Jego i moja. – Najwyraźniej obdarowywał zakładką każdą ze swoich kobiet. − Udawanie obojętności przychodziło jej chyba jeszcze trudniej niż mnie. Cofnęła się o kilka kroków i odwróciła twarz do kominka. Stała tak, tyłem do mnie, zaskakująco długo. – Korzystając z okazji, że akurat oddaje się pani refleksji, może zechce pani wysłuchać, czym mogę ją szantażować? – zagadnęłam. – Znam kilka tysięcy dziennikarzy, którzy na pewno chętnie odgrzeją temat pani związku z moim ojcem. Na pewno ich to zainteresuje, zwłaszcza jeśli tym razem będą mogli wysłuchać historii z ust skrzywdzonej córki, ostatniej przedstawicielki rodu Brontë. Naprawdę bardzo mi przykro, że muszę pani grozić, ale nie chcę zostać wydalona z uczelni. − W końcu się odwróciła. Spojrzała na mnie oczami zimnymi jak stal. Nigdy wcześniej nikogo nie szantażowałam. W rzeczywistości wcale nie było to takie fajne jak na filmach. Jej twarz nie wyrażała absolutnie żadnych emocji. Myślami była chyba zupełnie gdzie indziej. Czyżbym wygrała? Nie zamierzałam czekać, aż przyjdzie mi się o tym przekonać. – Pójdę już − powiedziałam. – Zaraz, zaraz… – rzuciła nerwowo. Znów ruszyła w moją stronę. Z bliskiej odległości zmarszczki wokół jej ust stawały się bardzo
widoczne. – O co chodzi? – zapytałam. Bez słowa wyciągnęła do mnie rękę. – Proszę mi oddać moją zakładkę. Nie bardzo wiedziałam, co odpowiedzieć. – Ale… przecież… Nie noszę jej przy sobie. Spojrzałyśmy sobie w oczy. Widząc na jej twarzy złowieszczy chłód, stwierdziłam, że najwyraźniej rozumiem z jej historii bardzo niewiele, jeśli w ogóle cokolwiek. Jej milczenie potraktowałam jako okazję do ucieczki. Bez słowa otworzyłam drzwi i wyszłam na korytarz, zostawiając ją w gabinecie Orville’a. Gdy drzwi bezpiecznie zamknęły się za mną, ruszyłam biegiem przez korytarz. Niemal sfrunęłam po schodach i wypadłam z budynku. Z trudem łapałam oddech. Powinnam poczuć ulgę, bo przecież udało mi się uniknąć wydalenia ze studiów – przynajmniej na razie. Wciągając do płuc chłodne powietrze jasnego popołudnia, nie mogłam jednak oprzeć się wrażeniu, że jeszcze przyjdzie mi poznać smak urazy, którą żywi do mnie Rebecca. „Jak to powiadają: Dziecko rozumne – szykuj prędko trumnę”28 . *** W sobotę, kwadrans po drugiej, rozległo się pukanie do drzwi − najpierw trzy lekkie uderzenia, a potem jedno głośne. Otworzyłam czym prędzej. Po drugiej stronie zastałam Marvina w nieco schodzonym czarnym płaszczu. Jak zwykle przyprowadził ze sobą grupkę turystów, tym razem nieco mniejszą (być może za sprawą fali arktycznego powietrza). Marvin zwykle musiał mnie przepraszać za niespodziewane najście. Tym razem jednak na niego czekałam. Spojrzał na mnie i zmarszczył brwi. – Czy u pani wszystko w porządku? Nagle uświadomiłam sobie, że w ręku trzymam miotłę, a na mojej twarzy maluje się uśmiech à la Sweeney Todd. Od rana czekałam na wycieczkę. Pokój lśnił czystością. Posłałam łóżko, zebrałam wszystkie skarpetki, zdjęłam też kapę zasłaniającą Guwernantkę. Rebecca radziła mi wysłuchać przewodnika, który przyjdzie z wycieczką, postanowiłam
więc, że to zrobię. Uznałam, że być może – nawet jeśli jest to mało prawdopodobne – Marvin podsunie mi rozwiązanie moich problemów. – Proszę wejść – powiedziałam. Grupa wlała się do środka. Marvin chyba się zastanawiał, czy aby przypadkiem nie daje się wpuścić prosto w zastawioną przeze mnie pułapkę. Zaszalałam z tym sprzątaniem − wieża wyglądała i pachniała jak świeżo oddany do użytku pokój hotelowy. – Proszę wejść do środka, zapraszam – powtarzałam. – Proszę podejść bliżej. O, tu. – Tak, tak. Proszę wchodzić. – Marvin mówił piskliwym, choć donośnym głosem. Najwyraźniej próbował dodać sobie ważności. W końcu wszyscy turyści znaleźli się w środku. – Jak już wspominałem – podjął – ta wieża została wybudowana w tysiąc trzysta sześćdziesiątym pierwszym roku na potrzeby prowadzenia kwarantanny ofiar dżumy dymieniczej. Niektórzy nazywają to miejsce Wieżą Wymierania. – A to dlatego – weszłam mu w słowo − że nikt się tu nie rozmnaża. − Marvin spojrzał na mnie z lekkim zdumieniem. Odchrząknęłam. – Nie ma pan nic przeciwko temu, że również wysłucham komentarza? Wymamrotał pod nosem coś, czego nie zrozumiałam. Brzmiało to trochę jak: „Jakże wspaniale”. Usłyszałam spust migawki. Ktoś zdążył już zrobić zdjęcie. Konkretnie była to kobieta stojąca z przodu grupy, w workowatych dżinsach, z jasną czupryną. Spoglądała raz na mnie, raz na Marvina, jakby spodziewała się za chwilę obejrzeć przedstawienie z naszym udziałem. Marvin wskazał róg w tylnej części pomieszczenia, a ja usiadłam po turecku na swoim łóżku. – W tej wieży mieszkało kilku sławnych, ale też tajemniczych studentów Starego Kolegium. Proszę przyjrzeć się uważniej, a dostrzegą państwo, że każdy z nich zostawił po sobie coś dla potomności. I zapewne dlatego to pomieszczenie wzbudza dziś tak duże zainteresowanie. Tutaj, zechcą państwo spojrzeć, widać dokładnie, w którym miejscu został pogrzebany żywcem kot sir Michaela Morehouse’a. Widzą państwo tę cegłę w innym odcieniu? O, tutaj? To właśnie miejsce pochówku tego biednego stworzenia. Nie dalej niż dwa
centymetry od tego miejsca zauważą państwo ślady pazurów Bestii z Bolonii. – Przepraszam bardzo… − Ktoś mu przerwał. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to ja. Przyciskając do piersi poduszkę, kołysałam się lekko w przód i w tył. Oczy całej grupy zwróciły się w moją stronę. Marvin też na mnie spojrzał. Uniósł brwi. – Słucham, pani Whipple? – Kto tu mieszkał bezpośrednio przede mną? – zapytałam. Chyba się zdenerwował. Wąsik mu się przekrzywił. Zastanawiałam się, czy powinnam zwrócić mu na to uwagę. – Wolałbym trzymać się chronologii – odparł. Ja jednak naciskałam: – A czy ktoś w ogóle mieszkał tu w ostatnim stuleciu? – Jeszcze do tego dojdziemy. – Może moglibyśmy odwrócić kolejność? Jestem bardzo ciekawa. Wyszło na to, że drzemiącą we mnie Amerykankę dopuściłam do głosu w nieodpowiednim momencie. Marvin leciutko westchnął, a potem powiedział: – Tak, tak, jedna osoba. To po niej zostały te zatarte inicjały, które widać… o, tam. Widzi pani? Wskazał na trzy ledwo widoczne litery wydrapane w ścianie mniej więcej trzydzieści centymetrów pod Guwernantką. J.H.E. Po chwili milczenia powiedziałam: – Widzę. – To… Przerwałam mu znowu: – Jak się je rozwija? – Słucham? – Inicjały, pytam o inicjały. Marvin zamrugał. – Jack Halford, Esquire. – Jack Halford? – Zgadza się. – Esquire? Że niby „wielmożny pan”?
– Pani Whipple, czy na pewno dobrze się pani czuje? – Cholera jasna... Marvin wybałuszył oczy. – Słucham? – Cholera jasna! Teraz to on się odwrócił. Cenzor? Cenzor? Czy jest na sali cenzor? Sięgnęłam pod poduszkę i wydobyłam Lokatorkę Wildfell Hall. Zakładka wystawała spomiędzy kart jak chorągiewka. Marvin miał mnie już chyba serdecznie dość, więc skupił się na dalszej części swojego komentarza. Przestałam go słuchać. Czułam się trochę tak, jakbym stała na dachu wysokiego budynku i podziwiała z góry wielkie miasto. Otworzyłam książkę. Na górze strony widniały słowa wydrukowane dużą czcionką. Jako adresat listu wskazany został „Wielmożny J. Halford”. J. Halford, Esq. J.H.E. Stary przyjaciel Gilberta Markhama. Swoją bytność w wieży upamiętniła na ścianie postać z książki... Moja klatka piersiowa gwałtownie się unosiła, by zaraz równie gwałtownie opaść. Przez chwilę wydawało mi się to niemożliwe, ale potem uznałam, że trudno o coś bardziej prawdopodobnego. Tristan Whipple. Snodgrass Diddleworm. Jack Halford. Cały wachlarz tożsamości mojego ojca. Mój ojciec tu był – był tu przez cały czas, chował się po kątach tego pokoju. Rozglądałam się z niedowierzaniem. J.H.E. Cóż to takiego powiedział kiedyś ojciec? „To ostatnie miejsce, gdzie ciągle jeszcze można czytać z murów”. – Jack Halford tu mieszkał? – odezwałam się ochryple. Z wrażenia zaschło mi w ustach. – Studiował tutaj? Kiedy? Marvin, któremu przerwałam w pół zdania, odwrócił się do mnie. – Za rządów Margaret Thatcher – powiedział, podenerwowany. – Zaraz do tego dojdziemy. Niechże pani wykaże odrobinę cierpliwości… – Trzydzieści lat? – zapytałam. – O rany, trzydzieści lat... Marvin coś tam jeszcze pomarudził, a potem spojrzał przepraszająco na grupę i powiedział: – W Starym Kolegium wszyscy znali go jako wielkiego ekscentryka. Zdobył sobie wątpliwą sławę z racji licznych niefortunnych przygód.
– A czy miał romans z kimś z kadry? – zapytałam. – Za bardzo odchodzimy od głównego tematu. – Studnia Halforda? To o niego chodzi? Bo tam ich nakryto? – Zechciałaby pani nie przeszkadzać? Grupa wpatrywała się we mnie tępo. Marvin odchrząknął i podjął kolejną próbę opanowania sytuacji. Ja tymczasem opadłam na poduchę. Pokój nagle zaczął nabierać niesamowitego znaczenia, a wszyscy zgromadzeni w nim ludzie jakby przestali istnieć. Wydawało mi się, że wokół mnie krążą duchy – że witają mnie oklaskami, jako jedną z nielicznych, którym udało się zgłębić tajemnicę. Nagle na wszystko wokół zaczęłam patrzeć inaczej − jak na coś niezwykle cennego. Zamurowany kominek nie kojarzył mi się już z więzieniem, lecz stanowił symbol sekretu strzeżonego przez przyjaciół i społecznych wyrzutków. To wszystko kiedyś stanowiło część świata mojego ojca. Nagle okazało się, że on tu studiował. Gdy raz po raz stawałam na luźnych deskach, o które czasem się potykałam, albo gdy w chwili frustracji rozważałam, czy nie przywalić głową w biurko, mogłam sobie powiedzieć, że mój ojciec swego czasu robił dokładnie to samo. Ten pokój – ten wspaniały, niepokorny pokój! – został stworzony z myślą o ludziach beznadziejnie zagubionych, którzy próbują odnaleźć się nawzajem. Wsunęłam Lokatorkę Wildfell Hall z powrotem pod poduszkę, zastanawiając się, jak mój ojciec zdołał to wszystko tak doskonale zorganizować. Wymyślić sobie taką tożsamość − to musiało być trudne. Z drugiej strony zawsze szczycił się tym, że w razie potrzeby potrafił stać się niewidzialny. To była pewnie jedna z cech, którą odziedziczył po rodzinie Brontë. Marvin cały czas opowiadał coś coraz bardziej znudzonej grupie turystów, a ja tymczasem rozglądałam się po pokoju. Ta miotła, czy ona również należała do mojego ojca? Nie, nie. A biurko? Łóżko? Czy to on zostawił na ścianie ślad po pazurach? Nagle mój wzrok padł na obraz wiszący na tylnej ścianie. Ledwo było go widać, bo przysłaniała go lśniąca głowa jakiegoś łysego mężczyzny. Guwernantka i ja spojrzałyśmy sobie prosto w oczy. Oddychałam spokojnie, wdech, wydech.
Sir Michael Morehouse zostawił tu po sobie kota. Bestia z Bolonii zadrapała ścianę pazurami. A Jack Halford? Wpatrywałam się w Guwernantkę. Wspomnieniem po nim najwyraźniej był obraz. *** Następnego dnia udałam się do frontierni. Zastałam tam Hansa. W pozycji siedzącej wyglądał jak lśniące sportowe trofeum. Na komputerze jego monitora wyświetlały się akurat jakiś arkusz kalkulacyjny i wykres, ale on siedział z nogami na biurku i czytał „Hornbeam”. Nadgarstek zdobiła mu bransoletka z koralików, którą postanowiłam pominąć, gdy będę w przyszłości wracać wspomnieniami do naszej znajomości. Na mój widok pospiesznie odłożył gazetę, trochę jakby było to czasopismo ze zdjęciami roznegliżowanych modelek. – Witaj! – zawołał. Cieszyłam się, że zachowuje się tak beztrosko, bo przecież nasze dotychczasowe relacje zawsze coś komplikowało. – Pracujesz w weekendy? – zapytałam. – Nadrabiam zaległości – odparł, zbierając stertę papierów zalegających na stole. Nie bardzo potrafiłam sobie przypomnieć, czym właściwie się zajmuje, ale na tym etapie znajomości już nie wypadało o to pytać. – Jesteś zdyszana – zauważył. – Zimno dziś. – Zrobię ci coś. Może gorące kakao? – Chętniej napiłabym się wody. – Nie chcesz kakao? – Woda będzie mniej skomplikowana. Uśmiechnął się szeroko. – Czyli masz ochotę na coś ciepłego i prostego zarazem. Opuściłam powieki, nic nie powiedziałam. Nie mam większych wątpliwości, że uznał moje milczenie za wyraz braku zainteresowania. W rzeczywistości to wszystko przez moje dziwactwo. Nie bardzo wiedziałam, co powiedzieć. A on jakoś nie wybierał się po tę wodę. Usiadłam naprzeciwko. – Czy mogłabym prosić cię o pomoc? – zapytałam bez zbędnych wstępów.
– Zawsze. Westchnęłam. – Masz taki duży i profesjonalnie wyglądający komputer. Czy to znaczy, że masz też dostęp do danych byłych studentów? Roześmiał się. – Tak samo jak ty, za pośrednictwem konta studenckiego. – Aha. A czy w takim razie mógłbyś dla mnie sprawdzić niejakiego Jacka Halforda? Chciałabym się dowiedzieć, jak długo tu studiował. – Ciągle dręczy cię ta studnia? – zapytał z uśmiechem, jednak pochylił się nad komputerem i wystukał coś na klawiaturze. Pisał z wielkim zacięciem, zmuszając klawisze do wydawania dźwięków przypominających pochód hordy karaluchów. – Jack Snodgrass Halford – przeczytał, a potem spojrzał na mnie. – Wychodzi na to, że nie uzyskał dyplomu. – Został wydalony? – Takiej informacji tu nie ma, ale to dość prawdopodobne. Powszechnie wiadomo, że miał romans ze swoją promotorką. – To była jego promotorka? – Studiował matematykę, a ona była jego promotorką. − Przez chwilę nie mogłam znaleźć słów. – Coś się stało? – zapytał w końcu Hans. – Nie. Tak. To chyba bardzo dziwne, że studiował matematykę, nie sądzisz? Hans zastanawiał się przez moment. – Nie, nieszczególnie. Dlaczego to miałoby być dziwne? Nie odpowiedziałam. Wydało mi się to zupełnie bez sensu. Potrafiłam zrozumieć, dlaczego ojciec posługiwał się wymyślonym nazwiskiem – przecież zawsze zależało mu na tym, aby zachowywać anonimowość tam, gdzie nazwisko Whipple mogłoby wzbudzać zbyt duże zainteresowanie. Zupełnie nie potrafiłam natomiast pojąć, dlaczego na kierunek studiów wybrał matematykę – no i dlaczego nawet słowem mi o tym nie wspomniał. – A czy cokolwiek o nim wiadomo? – zapytałam. – Skąd pochodził? Jak wyglądał? – Nie umiem tego powiedzieć – stwierdził Hans. – Było jedno
zdjęcie, ale zostało zrobione nocą… – Tak, wiem… – I nie widać na nim twarzy. Zarumieniłam się. Zastanawiałam się, ilu ludzi miało okazję widzieć zdjęcie z miłosnej schadzki z udziałem mojego ojca. Bacznie przyglądałam się swoim palcom, jakbym właśnie dostrzegła za paznokciami coś niesamowicie interesującego. Powoli zaczynało do mnie docierać, jak wielki wybuchł z tego powodu skandal. Nie chodziło po prostu o romans między dwojgiem dorosłych, lecz o zażyłość między studentem a jego nauczycielką. W końcu dźwignęłam się z miejsca. – Dzięki za pomoc – rzuciłam. – To było bardzo miłe z twojej strony. – Poczekaj chwilę – zatrzymał mnie Hans. – Porozmawiajmy o tym. Oddychałam szybko. – Nie mogę. Muszę do kogoś zadzwonić. – Do kogo? – Nie jestem pewna... Może do matki. – Wydawało mi się, że ze sobą nie rozmawiacie. – Teraz to z ojcem mam na pieńku. − Ruszyłam w kierunku drzwi, ale nagle się odwróciłam. – Hans? – Samantho? – Tak z ciekawości, czy widziałeś kiedyś na terenie Starego Kolegium coś absolutnie zwyczajnego, co mogło być tak naprawdę stare i znane? Jakiś rysunek? Dywan? Albo choćby szczególnie interesującą klamkę? Zmarszczył brwi. – Słucham? – Nieważne. Pytałam tak z ciekawości. Dudniło mi w głowie, gdy stamtąd wychodziłam. Udało mi się potwierdzić, że ojciec tu studiował, i z tego się cieszyłam. Nie mogłam jednak uwolnić się od myśli, że chyba nie byliśmy aż tak dobrymi przyjaciółmi. Przecież przyjaciele się sobie zwierzają. Zdradzają sobie najbardziej sensacyjne szczegóły dotyczące swojej przeszłości, nawet jeśli nie bardzo jest się czym chwalić. Denerwowałam się na myśl o tym,
że z Rebeccą mogła łączyć ojca więź bliższa niż ta, która łączyła go ze mną. Przed oczami stanął mi wyraz triumfu na jej twarzy. Mój ojciec i ona mieli wspólną historię, która na zawsze pozostanie ich tajemnicą. Historię, w której nie ma miejsca dla mnie. Wróciłam do mojej wieży z ponurym przeświadczeniem, że oto cały znany mi świat rozpada się w pył. *** Do: „James Timothy Orville”
[email protected] Od: „Samantha J. Whipple”
[email protected] Temat: Prośba Drogi Doktorze Orville! Dzień dobry. Ciężko mi pisać, ponieważ wolałabym znów spotkać się z Panem osobiście. Może mógłby Pan zajrzeć do wieży jutro po południu? Pozdrawiam serdecznie Samantha Do: „Samantha J. Whipple”
[email protected] Od: „James Timothy Orville”
[email protected] Temat: RE: Prośba Droga Samantho! Nie. Mam nadzieje, że mnie zrozumiesz. Pozdrawiam O Do: „James Timothy Orville”
[email protected] Od: „Samantha J. Whipple”
[email protected] Temat: RE: RE: Prośba Nie rozumie Pan. Chciałabym Panu pokazać bardzo stary obraz. Jeśli obawia się Pan, że to może być dla Pana zmarnowany czas, to obiecuję, że możemy przy okazji zorganizować sobie teatralną lekturę Raju utraconego.
Do: „Samantha J. Whipple”
[email protected] Od: „James Timothy Orville”
[email protected] Temat: RE: RE: RE: Prośba Nie da rady. Dzisiaj wieczorem wyjeżdżam na długi weekend. Do: „James Timothy Orville”
[email protected] Od: „Samantha J. Whipple”
[email protected] Temat: RE: RE: RE: RE: Prośba To może przyjdzie Pan jeszcze przed wyjazdem? Do: „James Timothy Orville”
[email protected] Od: „Samantha J. Whipple”
[email protected] Temat: RE: RE: RE: RE: RE: Prośba Co Pan na to?
Nastało popołudnie, które przeszło we wczesny wieczór, a Orville nadal nie odpowiedział. Zaczęłam się pakować, ponieważ miałam w planach wycieczkę do Domu Muzeum Rodziny Brontë. Nie ucieszyłam się na wieść, że Orville też wyjeżdża na weekend. Trochę jak poirytowana żona, życzyłabym sobie wiedzieć, dokąd się wybiera i z kim zamierza spędzić czas. Nagle jednak dotarło do mnie, że tak naprawdę nie wiem, gdzie się znajduje jego dom rodzinny i czy takowy w ogóle istnieje. Czy Orville ma rodzeństwo? Szafę pełną starych butów i salon, który zdobią rysunki wykonane kredką? A może czeka na niego żona z Brazylii w czarnych legginsach i balerinach? Prognozy przewidywały na ten weekend potężną burzę. Przeszło mi przez myśl, że może postanowił uciec przed nią do ciepłych krajów. Siedząc na łóżku, wpatrywałam się w Guwernantkę, która wisiała na ścianie niczym cenny obraz Picassa. Usiłowałam znaleźć ją na liście zagubionych artefaktów sir Johna, ale bezskutecznie. Najwyraźniej nie
miał pojęcia o istnieniu tego obrazu. Mój ojciec zapewne tak właśnie to sobie zamyślił… Patrzyłam mojej przyjaciółce guwernantce prosto w oczy. Zamknięta w swojej ramie, tonąca w obojętnym czarnym morzu, miała w sobie coś typowego dla rodu Brontë. Jej bezkształtne ciało i puste spojrzenie skutecznie wypełniały przestrzeń mojego pokoju. Przez ostatni weekend wiele się zmieniło w moim życiu. Ona też była jakaś inna. Może zapragnęła trochę popływać i przy okazji zabrała ze sobą swoją ulubioną książkę? Z perspektywy łóżka podziwiałam jej piękną, choć pełną niepokoju twarz. Jak to możliwe, że wcześniej nie dostrzegłam łączącego nas pokrewieństwa? Być może treść mojej życiowej misji stanowić miało odtąd poznawanie na nowo wszystkich tych ludzi, których we własnym przekonaniu bardzo dobrze już znałam? – Czy tu zawsze jest tak zimno? Aż podskoczyłam. W progu otwartych drzwi stał Orville. W dłoni trzymał kapelusz. Sprawiał wrażenie podenerwowanego. Wszedł do środka. – Niech pan wejdzie – powiedziałam mimo to. Przez ramię miał przewieszoną torbę, w rozmiarze odpowiednim na dwudniowy wyjazd. Zrzucił ją na podłogę. Udawałam, że nie robi to na mnie żadnego wrażenia. Liczyłam na to, że może zwróci uwagę na tę moją obojętność i w rezultacie stwierdzi, że jednak pała do mnie gorącym uczuciem. Zdjął kapelusz, po czym rzucił mi na biurko zardzewiały gwóźdź. – Znalazłem to przed wejściem – oznajmił. – Samantho, w tym pokoju jest niebezpiecznie. I chyba nie ma tu pani ogrzewania? Skierowałam wzrok na cegły wmurowane w otwór w rogu pomieszczenia, w którym kiedyś znajdował się kominek. – Jak pan widzi. Jedna z żarówek w lampce na moim biurku ostatnio się przepaliła, więc pokój tonął w szpitalnym kanarkowożółtym świetle. – Władze college’u na pewno zdają sobie sprawę, że ten pokój nie nadaje się do zamieszkania. – To wszystko element doświadczenia. – No, chyba że tak.
Przez jakiś czas wpatrywaliśmy się w siebie. W pewnym momencie pomyślałam, że Orville chyba testuje na mnie jakąś nową metodę tortur. W końcu rzucił krótkie: – No i? – No i co? – Jak się skończyła sprawa z Rebeccą? – Dla pana skończyła się na tym, że pan wyszedł. – Nie wiedziałem, że ona znała pani ojca. – Znała, i to w sensie biblijnym. Znów na chwilę zamilkł. – Rozumiem. – Była jego promotorką, gdy studiował w Starym Kolegium. Orville potrząsnął głową. – Tristan Whipple nie studiował na Oksfordzie. – Tristan Whipple nie. Ale Jack Halford tak. Orville mocno się zmarszczył. Odwróciłam się, jakby coś nagle upomniało się o moją uwagę. Chciałam w ten sposób pozostawić mu chwilę na przyjęcie do wiadomości tego dość osobliwego faktu. – Jest pani na mnie zła – stwierdził. – Kipię ze złości. – Pani chyba nie żartuje – powiedział. – A kto mówi, że żartuję? Zostawił mnie pan z nią samą. Zapadła między nami cisza. – Nie mogę traktować pani inaczej, niż potraktowałbym każdego innego studenta. Odwróciłam się twarzą do niego i aż podskoczyłam, ponieważ stał tuż przede mną. Głośno przełknęłam ślinę. – Każdego swojego studenta rzuca pan wilkom na pożarcie? – Każde inne zachowanie z mojej strony wzbudziłoby podejrzenia. Usiłowałam odgadnąć, co maluje się na jego twarzy. Poczucie winy? Zażenowanie? Współczucie? Rozpaczliwa, nieodwzajemniona miłość? Apatia? Zrobił krok naprzód. Wpadłam w panikę. Nigdy wcześniej jego twarz nie znalazła się tak blisko mojej. Stało się dla mnie dobitnie jasne,
że on ma zdecydowanie większy bagaż doświadczeń niż ja. Jego przeszłość to długa lista byłych dziewczyn. Ja tymczasem rzadko miałam okazję nawiązać z kimś choćby kontakt wzrokowy. – Niech mi pani powie, co się wydarzyło podczas spotkania z Rebeccą – poprosił łagodnie. – Tylko szybko, mam mało czasu. – Nic się nie wydarzyło. Spodziewałam się jakiegoś rodzaju polemiki. On tymczasem patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, tak pełnymi troski, że aż zabrakło mi tchu. Jaka szkoda, że nie mam już dziesięciu lat… Orville uważnie mi się przyglądał. – Samantho… Zrobił jeszcze krok naprzód, ale wtedy minęłam go, wydając przy okazji króciutki okrzyk, i pomknęłam na drugi koniec pokoju. – Skoro ma pan mało czasu, to chciałabym pana o coś prosić – wypaliłam resztką tchu. – Widzi pan tamten obraz? Orville chyba nie zauważył, że się dziwnie zachowuję, w każdym razie nie wspomniał o tym ani słowem. Zgodnie z moimi wskazówkami podszedł do Guwernantki. Wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę. Nie bardzo wiedziałam, jak powinnam ich sobie przedstawić. Guwernantko, to jest James. Jamesie, to jest Guwernantka. Guwernantka i ja siedzimy razem w tej celi. James i ja trochę się znamy. Może ciasteczko? Szybko jednak uprzytomniłam sobie, że nie będę się musiała wysilać. Na twarzy Orville’a pojawił się dziwny wyraz. Podszedł bliżej. Sprawiał wrażenie niezadowolonego. – A ona ciągle tu wisi – stwierdził. Zabrzmiało to tak, jakby właśnie natknął się na byłą dziewczynę, którą wyjątkowo źle wspomina. – Ona? To wy się znacie? – zapytałam. – To niezbyt mądre trzymać w mieszkaniu cenne przedmioty. Odczekałam chwilę. – Wydaje mi się, że to może być oryginalny obraz jednej z sióstr Brontë. – Tak, niewątpliwie – potwierdził. – Namalowała go Anne. To od razu widać. – Czyżby? – Niech pani spojrzy na pociągnięcia pędzla.
Przeniosłam wzrok na obraz. – O czym pan mówi? – I proszę spojrzeć na datę, niedbale zapisaną w prawym rogu. O tam, widzi pani? Niech pani przyjrzy się bliżej. Tysiąc osiemset czterdziesty trzeci. Nie rozpoznaje pani tej sceny? – Nie. – A wydawało mi się, że pani czytała Dziwne losy Jane Eyre. – Co pan chce przez to powiedzieć? Zdjął rękawiczki i rzucił je w kąt. – Książka! – zażądał. – Niech mi pani poda książkę. – Wyciągnął rękę jak chirurg, który prosi o skalpel. Najwyraźniej zareagowałam zbyt opieszale, ponieważ Orville przemaszerował obok mnie, kierując się w stronę mojego biurka, na którym dostrzegł Dziwne losy Jane Eyre. Podniósł książkę i zaczął szybko przerzucać strony. Odniosłam wrażenie, że robił to tysiąc razy. Poczułam się trochę tak, jakbym patrzyła na arcymistrza skrzypiec. – Samantho, ile osób wie o tym, że ten obraz tu wisi? – zapytał. Był wyraźnie rozkojarzony. – Tylko pan, ja, mój ojciec, Marvin i kilkoro niczego niepodejrzewających turystów. – Pani ojciec? – Mówił teraz ostrym tonem. – Tak, to on go tu powiesił. – Byłem przekonany, że to pani go tu przywiozła. Zakładałem, że to jest ten spadek, który stara się pani zachować w tajemnicy przed światem. Nie wspomniałem o tym, bo nie chciałem być niegrzeczny. – Przecenia mnie pan. – To może niech to zostanie między nami, co pani na to? Rozejrzałam się wymownie. – A niby komu miałabym o tym powiedzieć? Nie odezwał się, tylko ponownie zajrzał do książki. Skupieni mężczyźni mają w sobie coś boleśnie atrakcyjnego. Zapytałam, czego tam szuka, ale chyba mnie nie usłyszał. Głowę podniósł dopiero wtedy, gdy trafił na odpowiednią stronę. Podał mi tekst. – Proszę – powiedział pospiesznie. – Niech pani czyta. Wzięłam od niego książkę. Mój ojciec zakreślił całą stronę,
podobnie jak kilka innych fragmentów w tej książce. To był moment, w którym Jane pokazuje Rochesterowi trzy akwarele swojego autorstwa. Przeczytałam wskazany opis. Pierwsza przedstawiała chmury, nisko zawieszone, ołowiane (…) lądu nie było na tym obrazku. Jeden promień światła uwypuklał przez pół zatopiony maszt, na którym siedział kormoran, wielki i czarny, o skrzydłach zbryzganych pianą; w dziobie trzymał złotą bransoletę wysadzaną szlachetnymi kamieniami (…). Poniżej ptaka i masztu nurzało się w zielonej wodzie ciało topielicy; widać było jedynie piękne ramię, z którego bransoletka została zmyta lub zdarta29. Spojrzałam na Orville’a szeroko otwartymi oczami. – Już pani widzi, na czym polega problem? – zapytał. Zerknęłam na obraz, potem ponownie do książki i znów na ścianę. – Problem? – powtórzyłam jak echo. – Przecież to świetna wiadomość. Poczułam się jak dziecko z jednego z tych niedorzecznych filmów o Bożym Narodzeniu, w których gdy bardzo się czegoś chce, to nagle znajduje się to pod choinką. Ot, taka literacka magia. Słowa przybrały fizyczną postać konkretnego przedmiotu, który mieliśmy teraz przed oczami. – Niech pani nie patrzy na mnie tak, jakby zobaczyła ducha – powiedział Orville. Nic nie odpowiedziałam. Nie byłam w stanie się skupić. Książkowa Jane Eyre namalowała obraz, na który właśnie patrzyłam. Dokładnie ten obraz. Natychmiast spojrzałam na pozostałe książki stojące na półce. Agnes Grey. Wichrowe Wzgórza. Lokatorka Wildfell Hall. W tym momencie ze zwykłych książek przeistoczyły się w żołnierzy, którzy zostali wezwani do walki. Patrzyły na mnie, jakby mówiły: „Strasznie dużo czasu ci to zajęło!”. Czy należało się spodziewać, że za chwilę ze stron książki wyskoczą wszystkie akwarele Jane Eyre? Czy to samo stanie się z obrazami Helen Graham? Czy one również wyłonią się w kłębach dymu z kart powieści? Czy lada moment znajdę małego ptaszka z Agnes Grey? Albo szalik Berty z Dziwnych losów Jane Eyre? A może nagrobek z Wichrowych Wzgórz? Możliwości było bez liku. Oczyma duszy
zobaczyłam, jak ojciec bije mi brawo. – Niech mi pani powie, co pani teraz myśli – naciskał Orville. – Zastanawiam się, co obraz Anne robi w książce Charlotte. – Słucham? – Miałam rację. Charlotte była złodziejką. – Niech pani nie wyciąga nieracjonalnych wniosków. To przecież tylko obraz. – Spodziewałabym się, że bardziej to pana zafascynuje. Czy sądzi pan, że to są właśnie przestrogi doświadczenia? – Wolałbym, żeby pani o tym wszystkim zapomniała i położyła się spać. – Jest siódma. – Muszę wyjechać z miasta. – Orville sięgnął po rękawiczki i kapelusz, po czym ruszył w stronę drzwi. – Dlaczego jest pan zły? – zapytałam. – Wolałbym pani nie widzieć… w ten sposób. – Niby w jaki sposób? Zarzucił sobie torbę na ramię. – Niech mi pani obieca, że nie zrobi nic głupiego. To przecież tylko obraz. Niech pani o tym pamięta. Niech pani to sobie raz po raz powtarza: To tylko obraz. − Uniosłam brwi. Orville miał już jedną rękę na klamce, druga zaś dziwnie zwisała mu wzdłuż boku. Ponieważ milczałam, dodał: – Sądzę, że dość już powiedziałem30. Drzwi zamknęły się za nim z cichym szczękiem. 27 Cytat z tekstu O krytyce Aleksandra Pope. Przekładania Jacka Przybylskiego. Wiersz polski obok z angielskim, ortografia i interpunkcja uwspółcześnione (przyp. tłum.). 28 Cytat ze sztuki W. Shakespeare’a Król Ryszard III w przekładzie Stanisława Barańczaka (przyp. tłum.). 29 Ch. Brontë, Dziwne losy Jane Eyre, s. 154 (przyp. tłum.). 30 Odwołanie do cytatu z książki Agnes Grey (przyp. tłum.).
Rozdział 14 W ten weekend w Anglię uderzył „frankensztorm”, jak często go nazywano. Londyński „Times” pisał o burzy roku z jeszcze większą emfazą niż o poprzedniej burzy roku, która miała miejsce nieco wcześniej, ale też po pierwszym stycznia. Meteorolodzy z wszystkich dużych stacji prześcigali się w udzielaniu rad co do tego, jak należy się zabezpieczać na wypadek powodzi. Nigdzie w okolicy nie dało się kupić latarki, a cena wody w butelkach przewyższyła poziom mojego czesnego. Ja tymczasem wsiadłam do ostatniego pociągu jadącego w kierunku Haworth, czyli rodzinnej miejscowości sióstr Brontë. Zważywszy na warunki pogodowe, pomysł był raczej głupi, ale za wszelką cenę chciałam uciec od codzienności. Ostatnie dwa dni ciężko mnie doświadczyły. Stare Kolegium z godziny na godzinę przeistaczało się w rozbudowany grobowiec mojego ojca. Po rozmowie z Orville’em resztę tygodnia poświęciłam na prowadzenie poszukiwań na terenie kampusu. Szukałam starych obrazów, inicjałów albo napisów wyrytych na ścianach, na które przez ostatnich kilka miesięcy nie zwróciłam uwagi. Wędrowałam opustoszałymi korytarzami biblioteki. Przeglądałam zbiory książek zgromadzone w wilgotnych piwnicach akademika. Studiowałam mapy terenu, oglądałam z każdej strony pomniki, kubki, rysunki, gryzmoły, notatki, globusy, popielniczki, krzesła, stoły, chodniczki, oznaczenia prowadzące do toalet, a nawet plamy na dywanach. Nie znalazłam nic interesującego ani nawet nic starego, a już na pewno nic, co można by uznać za przestrogi doświadczenia. W chwili desperacji zadzwoniłam do Hansa, który chętnie dzielił się ze mną swoją rozległą wiedzą na temat historii uczelni, tym razem jednak okazał się zbyt dociekliwy. „Nie rozumiem. Po co to robisz? Czego właściwie szukasz? O co chodzi?”. Nie odpowiedziałam mu. Dni mijały, a ja utwierdzałam się w przekonaniu, że w Oksfordzie nie ma dla mnie więcej wskazówek. Myślami coraz częściej przenosiłam się do Domu Muzeum Rodziny Brontë. Ojciec obiecał mi, że kiedyś
mnie tam zabierze. Może nie mówił tego ot tak, bez powodu. Może zakopał coś w jednym ze starych grobów albo ukrył pod pozornie tylko niepozornym dywanem. Obie ewentualności wydawały mi się równie mało prawdopodobne, nic innego jednak nie przychodziło mi do głowy. Miałam do wyboru − jechać do Haworth albo się poddać. Coraz bardziej pustoszejący, coraz bardziej ponury krajobraz świadczył o tym, że wjeżdżamy na północne ziemie Anglii. Złożyłam gazetę, w której dziennikarze rozpisywali się o upadających księgarniach i zarzutach dla zbrodniarzy wojennych. Pociąg był niemal pusty. W drugim końcu wagonu siedziała Brytyjka, która wyszczekiwała do telefonu kolejne polecenia dla swojego syna. Kazała mu między innymi napełnić wannę wodą zdatną do picia. „Nie pamiętasz, co było w zeszłym roku? Henry, czy ty mnie w ogóle słuchasz? Henry!”. Do Leeds dotarłam po trzech godzinach, w samą porę, żeby przesiąść się do starego i rozklekotanego wagonu linii Keighley & Worth Valley Railway. Z głośników rozległ się głos kobiety. Poinformował podróżnych, że będą jechać historyczną linią, która została poddana renowacji. Podobno można było ją oglądać w serialach o przygodach detektywa Poirot i Sherlocka Holmesa, a także w filmie Synowie i kochankowie. Zastanawiałam się, czy aby przypadkiem nie posłużyła ona również za plan zdjęciowy przy kręceniu Świtu żywych trupów, Omenu albo Dzieci nocy. Widoczny z okna szkielet lasu ciągnął się kilometrami, strasząc powyginanymi sosnami. Wyglądało to trochę jak zamrożony w czasie krajobraz po bitwie. W pewnym momencie las zaczął rzednąć, a potem jego miejsce zajęła rozległa, pusta przestrzeń. Białe połacie ziemi miały w sobie coś potężnego, jakby od setek lat w milczeniu pochłaniały kolejne ludzkie istnienia. W końcu dotarliśmy na wrzosowiska. Pociąg zatrzymał się pół godziny później. Wysiadłam z niego wraz z niewielką grupką innych pasażerów. Haworth to wielka dziura. Stare, samotne domki, przyklejone jeden do drugiego, stojące jakby ramię w ramię. Z uwagi na nadchodzącą burzę okna w sklepach zostały zabite deskami, a przy chodnikach ustawiono worki z piaskiem. Najwyraźniej tutaj też skończyły się latarki, bo chuda brunetka szła ulicą z latarnią w dłoni.
Telefon mi wysiadł, nie miałam więc dostępu do GPS-u. Miałam zatrzymać się w hotelu, który znajdował się gdzieś na wschód od dworca, ale nigdzie w pobliżu nie dostrzegłam taksówki. Wydawało mi się, że pod dworcem zawsze stoją taksówki. Czy jest tu jakaś taksówka? Wędrowałam pustymi ulicami w poszukiwaniu kogoś, kogo mogłabym poprosić o pomoc. Dotarłam do parku, ale tam też nikogo nie było. Trafiłam na zamkniętą kawiarnię. Najwyraźniej mieszkańcy Haworth zdążyli się ukryć w zaciszu swoich bezpiecznych angielskich domków. Na ulicy nie ruszało się nic poza samotną stroną z gazety, która przesuwała się po chodniku jak zużyta chusteczka. Siostry Brontë chyba robią sobie ze mnie jaja! To prehistoryczne zadupie nie ma w sobie absolutnie nic urokliwego ani romantycznego. Szłam przed siebie, aż w końcu dotarłam na szczyt niewielkiego wzgórza, z którego roztaczał się widok na wrzosowiska. Ziemia miała zimny kolor błękitu, a niebo przytłaczało szarością. Nagle dostrzegłam taksówkę. Toczyła się ulicą powoli jak stary kowboj. Uniosłam rękę. Gdy samochód w końcu do mnie dojechał, przez opuszczone okno wyjrzał człowiek o kwadratowej szczęce, z piracką przepaską na oku. Jego mina zdawała się mówić: Laura? Przecież ona od lat nie żyje. – Proszę mnie zawieźć do Domu Muzeum Rodziny Brontë – powiedziałam. – Pani kochana, droga może być zamknięta – powiedział, chociaż niewiele rozumiałam, bo mówił z północnym akcentem. – Jak długo będziemy tam jechać? – zapytałam. Spojrzał na mnie. – Niech pani wsiada. Wsiadłam. Samochód zamruczał i ruszył. Podałam kierowcy adres i pojechaliśmy starymi ulicami, mijając gdzieniegdzie naderwane plakaty promujące miejscowe stowarzyszenie miłośników opery amatorskiej działające przy kościele baptystów na West Lane. Z okna mogłam oglądać małe angielskie domki, małe angielskie samochody i ponury, szary park. Od pewnego czasu padał drobny śnieg; jego płatki plątały się po ziemi jak szorstka sierść wyliniałego, bardzo chorego psa. Po zaledwie kilku minutach samochód zatrzymał się gwałtownie,
a kierowca oznajmił, że droga została zalana i dalej mnie nie zawiezie. Na pocieszenie dodał, że to już niedaleko. Zapłaciłam absurdalną sumę, której zażądał, po czym wysiadłam na chodnik. Samochód jechał na wstecznym po starej drodze. W końcu zniknął mi z oczu. Szczelnie owinęłam szalik wokół szyi. Szłam wąską brukową drogą, omijając liczne kałuże. Ścieżka prowadziła obok starego kościoła, którego przysadzista wieża ledwo odcinała się swoją szarością od tła jeszcze bardziej szarego nieba. Z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu to miejsce wydawało mi się znajome. Pokonałam zakręt i wtedy, zupełnie niespodziewanie, wyrósł przede mną Dom Muzeum Rodziny Brontë. Rozpoznałabym ten budynek wszędzie. W końcu to dom moich przodków. Znałam go choćby z obrazka, który namalował tuszem pradziadek Ernie. Malunek w ramce wisiał nad łóżkiem mojego ojca. Budynek miał kształt kostki i szary kolor, a do tego dość standardowe okna ze szprosami. Poczułam boczny podmuch wiatru i po chwili w mojej głowie odezwał się niespodziewanie cichy kobiecy głos: Wśród drzew bezlistnych budynek stary Skrywa kopuła bezgwiezdnego mroku Cóż wszakże bardziej doda sercu wiary niż ciepło rodzinnego domu?
Z bliska dom sprawiał wrażenie dziwnie małego i spokojnego, jakby od stuleci stał zupełnie bezczynnie. Szłam starą, zapomnianą ścieżką, wyobrażając sobie, że stąpam po śladach sióstr Brontë. Emily robiła dokładnie to samo, co ja teraz. I to też robiła, i to też. Przywoływanie duchów moich przodków okazało się jednak bardzo męczące. Coś mi mówiło, że Emily wcale nie chce zostać wskrzeszona. Oczyma duszy widziałam, jak z daleka wystawia w moją stronę środkowy palec. Zapukałam do frontowych drzwi, ale nikt mi nie otworzył.
Za moimi plecami wiatr hulał coraz hardziej i z coraz większym zapamiętaniem. Zapukałam raz jeszcze, a potem znowu. Zastanawiałam się, czy zaraz przyjdzie mi się włamywać do środka. Na szczęście po dwóch kolejnych próbach drzwi w końcu się uchyliły. Po drugiej stronie stał sir John Booker. Był ubrany w kwakierski czarny płaszcz, a wokół szyi miał owinięty czerwony szalik. Wyglądał jak postać z kart książki Szkarłatne godło odwagi. – Czy pani zwariowała? – rzucił na powitanie. – Jestem nową guwernantką. – W taką pogodę? Pani Whipple! Nie spodziewałem się tu pani. – Ale jestem. – Pani chyba nigdy nie miała okazji doświadczyć prawdziwego kataklizmu pogodowego. – Chyba pan zapomina, że wychowałam się w Bostonie. – To nie są Bermudy, to północna Anglia. – A pana zdaniem Boston leży na Bermudach? Chyba faktycznie nigdy pan tam nie był. – Wkrótce zamykamy muzeum. – Będę się streszczać. Minęłam go i weszłam do niewielkiego czystego holu. Podłogi były drewniane, a ściany świeżo odmalowane. Zwróciłam uwagę na wazon, który wyglądał jak z Ikei. Nie wyczuwałam zapachu starości i stęchlizny, którego się spodziewałam. Całość sprawiała wrażenie bardzo dobrze utrzymanej. Podłogi lśniły aż za bardzo. Czułam się trochę jak w starym domu odrestaurowanym wysiłkiem młodej pary miłośników golfa z Kalifornii. Rozejrzałam się i stwierdziłam: – Wzruszające. Sir John dziwnie na mnie spojrzał. Jego oczy były wielkie jak u nietoperza. Odniosłam wrażenie, że bynajmniej nie widzi przed sobą bladej brunetki w przemokniętych butach, tylko lekko łysiejącego mężczyznę w okularach i nie najlepiej dopasowanym płaszczu, który na co dzień posługuje się trzema zmyślonymi nazwiskami. Zastanawiałam się, kiedy dokładnie mój ojciec odwiedził to miejsce. Usta sir Johna rozciągnęły się w wymuszonym uśmiechu.
Na rozkładanym plastikowym stoliku przy drzwiach dostrzegłam stosik egzemplarzy jego nowej książki. Kilka z nich stało pionowo, z kartami rozpostartymi niczym ręce żebrzące o jałmużnę. – Przywiozła pani książki, Samantho? – zapytał Booker. – Mam ze sobą Lokatorkę Wildfell Hall. – Chciałbym ją obejrzeć. – Może najpierw mnie pan oprowadzi? Skrzywił się. Jego dłonie, całe szare i pokryte plamami, lekko drżały. Wyglądał starzej, niż gdy się ostatnio widzieliśmy – tak staro, że zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle słyszy, co do niego mówię. Przez chwilę pragnęłam powiedzieć coś niestosownego, żeby się przekonać. – Czego konkretnie pani szuka? – zapytał. – Tego, co znalazł mój ojciec, gdy tu przyjechał. Sir John przechylił lekko głowę, ale nie odpowiedział. Odwrócił się w prawo i otworzył drzwi. Odłożyłam torbę i z bijącym sercem poszłam za nim. Weszliśmy do małego ciemnego saloniku ze staroświecką tapetą na ścianach i krwistoczerwonym dywanem na podłodze. O, to jest to miejsce! To jest ten mroczny, przepełniony dramatyzmem pokój, w którym trzy dziewczęta pisały swoje powieści. W wyobraźni odwiedzałam to miejsce tysiące razy. W skromnym pomieszczeniu znajdowały się kominek, trzy puste krzesła i kwadratowy stolik do gry w karty. Emily zakończyła żywot na czarnej kanapie, która stała w głębi pomieszczenia pod ścianą, pod portretem swojego brata, Branwella. Wzięłam głęboki wdech, jakbym miała w ten sposób wchłonąć wszystkie kłótnie, wszystkie radosne chwile i wszystkie momenty inspiracji wypełniające tę przestrzeń. Ogólnie jednak nie tak sobie to wszystko wyobrażałam. Było tu stanowczo zbyt cicho, a zapach środka dezynfekcyjnego zupełnie zbił mnie z tropu. Naprawdę trudno mi było oprzeć się wrażeniu, że oto przed chwilą przekroczyłam próg szpitala dla umysłowo chorych. Czekałam na jakiś cud. Tato? Tato? Gdzie jest mój ojciec? Czy zostawił tu dla mnie jakiś liścik? Jakąś zagadkę? No dalej, tato! Jestem! Gdzie cię szukać? Wodziłam wzrokiem po pomieszczeniu, wypatrując czegoś, co mógł po sobie zostawić. Może wydrapał coś na ścianie? Może
postawił coś za kanapą? Sir John pozwolił mi dokładnie się rozejrzeć. Wokół panował porządek. Było nieskazitelnie czysto. Poczułam wzbierającą w sercu rozpacz. Od Emily, Charlotte i Anne dzielił mnie teraz dystans większy niż kiedykolwiek wcześniej. Z lekko otwartymi ustami odwróciłam się do sir Johna. Patrzył na mnie chłodnym wzrokiem. Chyba właśnie odkryłam jego tajemnicę – ten dom jest martwy. Bez słowa wyszłam za nim z saloniku. Piętro przeszliśmy pospiesznie, nad niczym się nie zatrzymując, jakbyśmy dokonywali mało istotnej sekcji zwłok. Sir John pozwolił mi zajrzeć do kolejnych pomieszczeń, trochę jakby widział we mnie psa, który próbuje zwietrzyć trop i doprowadzić go na miejsce zbrodni (tam oczywiście pies zostanie zastrzelony). Patrick Brontë zajmował niewielki, schludny pokoik. Wyróżniały się w nim sporych rozmiarów obraz na ścianie oraz duże kwadratowe okno, z którego podobno każdego ranka strzelał. Dawna bawialnia dziewcząt znajdowała się w prostokątnym pomieszczeniu, do którego wpadało niewiele światła. Na parapecie stała kolekcja zapleśniałych książek, swego czasu dość często wertowanych, sądząc po stopniu zużycia. Były to dzieła autorów, którzy trafiali w gusta sióstr Brontë. Shelley. Byron. Sir Walter Scott. Biblia. Z rozczarowaniem stwierdziłam, że nie potrafię znaleźć żadnego kąta, żadnej szpary, żadnego strychu ani tajemnego przejścia, nawet luźnej deski w podłodze. Znalazłam tylko jedno pióro. Zostało ułożone na biurku Emily w taki sposób, jakby za chwilę ktoś miał po nie wrócić. Największym rozczarowaniem okazał się jednak pokój Charlotte. Z interesujących rzeczy znajdowało się tam tylko łóżko, w którym umarła, no i może jeszcze bezgłowy manekin, który stał na środku za grubym ochronnym szkłem, ubrany w starą, bezkształtną suknię. Niczego nie dało się tu dotknąć. Wszystkie notatniki znajdowały się w gablotach. Sir John czekał cierpliwie, aż skończę oglądać. Liczyłam na to, że uda mi się znaleźć cokolwiek, co mogłoby stanowić pozostałość po pożarze sprzed wielu lat – czarne smugi na ścianie albo pamiątkową tabliczkę. Nic nadzwyczajnego nie udało mi się jednak odkryć. Mury zapewne zostały odnowione w ubiegłym stuleciu, czas zatarł stare blizny. Możliwe też, że ten pożar, który pochopnie kojarzyłam
z Charlotte, faktycznie nie miał związku z jej osobą. To by dopiero było! W końcu zwróciłam się do sir Johna: – To jest straszne! – A czego się pani spodziewała? – zapytał. – Jakiegoś dramatyzmu. – Naczytała się pani książek. – One też. Zawsze wyobrażałam sobie, że moje dalekie krewne będą w tym domu w pewnym sensie dalej żyły – i że praca kuratora takiego muzeum polega na tym, aby podtrzymywać ich ducha w możliwie dobrej formie. Najwyraźniej się myliłam. Dom stał tylko dlatego, że przez ostatnie sto lat ktoś sztucznie utrzymywał go przy życiu. Sir John dbał o to miejsce jak o chorego krewnego cierpiącego z powodu najstraszliwszej znanej światu dolegliwości. Entuzjazm, z którym tu przybyłam, nagle wyparował. Teraz byłam tylko małą dziewczynką w wielkim domu – i tylko udawałam, że jest odwrotnie. Stało się dla mnie jasne, że nie odnajdę tu przestróg doświadczenia. Nie odnajdę nawet dawnego domu rodziny Brontë. – I dla czegoś takiego zrezygnował pan z pracy na Oksfordzie? − Wiem, to było dość niestosowne z mojej strony. Tłumaczyć się mogę jedynie tym, że w zamyśle miało to zabrzmieć lepiej. Sir John zmrużył oczy. – Ludzie decydują się na różne rzeczy, żeby realizować swoje pasje. − W jego ustach, otoczonych szarą maską twarzy, słowo „pasja” brzmiało wyjątkowo dziwnie. – Zastanawiam się, co sobie pomyślał mój ojciec, widząc to wszystko – odparłam. Sir John roześmiał się oschle. – Powiedział pani, że kiedyś tu był? – Tak… A dlaczego? – Pani ojciec nigdy nie postawił stopy na terenie tego domu. Miał do tego dość zasadniczy stosunek. Milczałam przez chwilę. – Ale powiedział mi, że go tu znajdę. – Pani ojciec mówił różne rzeczy, które mijały się z prawdą.
Booker oparł się o framugę. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Gdzieś w środku poczułam dobrze znany gniew, który narastał we mnie pod wpływem zmęczenia. Jego obiekt stanowił już nie tylko niewidzialny mężczyzna w okularach, który posługiwał się trzema nazwiskami, ale również jego niepoprawnie łatwowierna córka. Próbowałam dokładnie przypomnieć sobie treść naszych rozmów na temat tego domu. Im więcej wkładałam w to wysiłku, tym bardziej wspomnienia mi się rozmywały. Czy one w ogóle były prawdziwe? Może po prostu sobie to wszystko wymyśliłam, już wiele lat po fakcie? Powoli zaczynałam się zastanawiać, które z nas inicjowało wszystkie te kłamstwa. Kto tak naprawdę stworzył tę fikcję? Mój ojciec czy ja? Ostrożnym ruchem wydobyłam z torebki Lokatorkę Wildfell Hall. Rzuciłam na nią okiem, po czym podałam sir Johnowi w geście kapitulacji. *** Minęła ponad godzina, zanim udało mi się wrócić na dół. Siedziałam pod ścianą w dawnym pokoju Anne Brontë jak niegrzeczne dziecko odesłane do kąta – takie, które bardzo by chciało, żeby siostry miały świadomość, że się dąsa. Zamknęłam oczy i wsłuchiwałam się w odgłosy rozmów, które miały miejsce w tym pokoju sto sześćdziesiąt siedem lat wcześniej. Wyobraźnia jednak mnie zawiodła, ponieważ usłyszałam tylko ciche kwilenie dobiegające gdzieś z wnętrza mojej klatki piersiowej. Moje ciało zdawało się rozumieć to, czego umysł jeszcze nie pojął – a mianowicie, że poza mną nikogo tu nie ma. Było już ciemno, gdy zeszłam na dół. Sir John siedział w starym fotelu przy frontowych drzwiach i skubał paznokcie. Lokatorka leżała jak śpiący tygrys na stoliku pośród listy przedmiotów, które on bardzo chciałby móc zaliczyć do „wielkiej spuścizny rodziny Brontë”. Stanęłam przed brudnym oknem, z którego roztaczał się widok na cmentarz. Burza postanowiła pokazać, co potrafi. Pierwsze płatki białego puchu szalały wokół nas jak zdezorientowani ludzie zagubieni podczas zakupów. – No i? – rzuciłam w stronę szyby. – Co pan myśli o Lokatorce? Znalazł pan w niej jakieś odpowiedzi? – Notatki pani ojca są niezrozumiałe. – Zza pleców dobiegł mnie
głos sir Johna. Nie bardzo potrafił ukryć rozczarowanie. Brzmiał jak mały chłopiec, który właśnie dowiedział się, że nigdy nie osiągnie wysokiego wzrostu. – Mówiłam, że tak będzie – odparłam. – Potrafię odczytać tylko jedną rzecz, z ostatniej strony. Pani ojciec napisał tam: „Ekon 101”. – Napisał coś takiego? – zdziwiłam się. − Tym razem nie dobrnęłam do końca. – Czy to dla pani cokolwiek znaczy? – Pyta pan o mnie czy o mojego ojca? – O pani ojca, oczywiście. Odwróciłam się i zacisnęłam usta. Najwyraźniej moja rola sprowadzała się do bycia łącznikiem między światem żywych i umarłych. Nikogo − ani sir Johna, ani Orville’a, a niekiedy nawet ojca − nie interesowało, co ja sama mam do powiedzenia. – O tym należało rozmawiać z nim – stwierdziłam. – Już pani mówiłem, że nie udało mi się do niego dotrzeć. – Należało spróbować posłużyć się znakami dymnymi. Lubił je. Sir John spojrzał na mnie ze zdumieniem. W porównaniu z nim byłam istotą wysoce uspołecznioną. Chociaż oczywiście rozumiałam, dlaczego on się frustruje. Ten konkretny egzemplarz Lokatorki nie pozwolił mu rozwikłać żadnej z fascynujących go zagadek. – Czy mogę pana o coś zapytać? – zagaiłam. Na zewnątrz wiatr wył żałośnie, wykazując się wyjątkowo złymi manierami. – Co się stało z akwarelą Anne Brontë, do której pan dotarł? Chodzi mi o to odkrycie, które odmieniło pana życie. Wspominał pan o niej, kiedy się poznaliśmy. Czy ona jest tutaj? Chciałabym ją zobaczyć. Booker wskazał leżący najbliżej nas, pośród pięćdziesiątki przez nikogo niekochanych bliźniaczych braci i sióstr, egzemplarz swojego doniosłego dzieła zatytułowanego Wielka spuścizna rodziny Brontë. – Strona siedemdziesiąta piąta – rzucił. Podeszłam do stolika i sięgnęłam po najbliższy tom. Książka lśniła nowością i pachniała chemikaliami. Odnalazłam odpowiednią stronę i rozgięłam grzbiet. – Obraz przedstawiający dwie turkaweczki? – Podniosłam wzrok.
– O to chodzi? Sir John skinął głową. Spojrzałam uważnie na zawartość strony. Pod nagłówkiem wydrukowanym kursywą znajdowała się reprodukcja ładnego obrazka, który przedstawiał dwa ptaki siedzące na gałęzi nad głową młodej, niebieskookiej dziewczyny. Jak na obraz, który wyszedł spod pędzla Anne, przedstawiało się to zaskakująco optymistycznie. Ptaki były niemal urocze, dziewczyna zaś pulchna, a do tego lekko uwodzicielska. Spod opuszczonego rękawka sukni wyzierało ramię w kolorze kości słoniowej. Przesunęłam palcami po kredowym papierze, zatrzymując się na środku strony. Zmrużyłam oczy. Nagle dostrzegłam w tej scenie coś niepokojąco znajomego. Spojrzałam na sir Johna, który akurat obserwował burzę za oknem, a potem przeniosłam wzrok z powrotem na kartkę. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że gdzieś już widziałam tę scenę. Może tylko to sobie wyobrażałam. A może o niej czytałam? Bez słowa, żeby nie odrywać mojego gburowatego towarzysza od jego myśli, odłożyłam książkę i sięgnęłam po Lokatorkę Wildfell Hall. Kartkowałam kolejne strony z wielkim znawstwem, tak jak zrobiłby to Orville. W końcu, na stronie sto dwudziestej pierwszej, znalazłam fragment, który mi się skojarzył. Czytałam go zaledwie kilka tygodni temu, w pociągu do Paryża. Ojciec zaznaczył cały akapit na różowo. Za pomocą lazurowego nieba, ciepłego światła i długich cieni usiłowałam przedstawić na nim wizję słonecznego poranka. (…) Na jednej z gałęzi siedziała para zakochanych turkawek, pod nią zaś, pośród pokrytej stokrotkami darni, klęczała młoda dziewczyna z zadartą w górę głową i puklami jasnych włosów opadającymi na ramiona31. Energicznym ruchem zamknęłam książkę. Sir John spojrzał na mnie z zainteresowaniem. – Coś się stało? – Nie – pisnęłam. Wrócił do obserwowania szalejącej za oknem burzy, która smagała nagrobki bezmiarem śniegu. Ja tymczasem czekałam, ale nic się nie wydarzyło. Czy wielki sir John nie dostrzegł podobieństwa między tym fragmentem a obrazkiem? Czyżby to było za proste? Zbyt oczywiste? Przecież miał to pod samym nosem.
Ponownie sięgnęłam po książkę Wielka spuścizna rodziny Brontë i otworzyłam ją dyskretnie. Turkaweczki spoglądały na mnie niewinnie. Anne na pewno nie planowała tego nikomu pokazywać, prawie w ogóle nie wypełniła konturów kolorami. Trochę zielonego tu, jakaś niebieska kreska tam. Same ptaki sprawiały wrażenie dobrze wykarmionych i szczęśliwych, wręcz odurzonych. Czy mi się wydawało, czy szczerzyły się do mnie? Im dłużej wpatrywałam się w dziewczynę, tym więcej dostrzegałam w niej uroku. Może właśnie przed chwilą wyszła z tureckiej łaźni? Wyglądało to trochę tak, jakby ona i ptaki właśnie opowiedzieli sobie jakiś dowcip i teraz z trudem powstrzymywali się od śmiechu. Należało chyba przyznać sir Johnowi trochę racji. Ten obrazek był znaleziskiem nie bez znaczenia. W Lokatorce Helen maluje go jako oszalała z miłości nastolatka, która marzy na jawie o wybranku swojego serca (wówczas jeszcze nie alkoholiku), niejakim Arthurze Huntingdonie. W scenie podejrzanie podobnej do tych, które opisują pierwsze spotkania Jane Eyre z Edwardem Rochesterem, Arthur wchodzi do pokoju i odkrywa skrywany przez Helen zbiór niedokończonych rysunków. Bardzo chce je obejrzeć. „Nigdy nie pozwalam nikomu ich oglądać”32, odpowiada speszona Helen, po czym niechętnie prezentuje mu swój autoportret. Helen obawia się, że Arthura to wszystko jakoś za bardzo interesuje. Z niepokojem myśli o tym, że mógłby pokazać jej prace innym ludziom, ostatecznie wyrywa mu więc rysunki i wrzuca je do ognia (to niewątpliwie motyw w stylu Emily Brontë). Zachowanie Helen można wyjaśnić tylko w jeden sposób. Otóż rysunki stanowią odzwierciedlenie jej skrywanej tożsamości, a przy tym wyraz uczuć, których nigdy nie zdecydowałaby się ujawnić światu. Anne Brontë, która była pierwowzorem dla artystycznej Helen, zapewne czuła to samo. Jej rysunki stanowiły obrazkowy pamiętnik, którego w żadnym razie nie wysłałaby do londyńskiego wydawcy. Zamknęłam książkę. – Skąd pan wiedział, że to obraz autorstwa Anne? – zapytałam. – Przecież różni się od wszystkiego, co malowała. – Stylistycznie jest taki sam. Skinęłam głową.
– A czy mogłabym obejrzeć go z bliska? – Słucham? – Mówię o tej akwareli. Chciałabym ją zobaczyć. – Pora zamykać muzeum. – To zajmie tylko chwilę. Cisza. – Nie ma jej tutaj. – A gdzie jest? – Tam, gdzie nakazywałaby logika. – A gdzie jest dla niej bardziej logiczne miejsce niż w muzeum rodziny Brontë? – Potrafi pani zszargać człowiekowi nerwy, pani Whipple. Wstał i ponownie zwrócił się twarzą do okna. Był chudy. Rękawy miał podwinięte, więc mogłam dokładnie przyjrzeć się jego przedramionom. Dostrzegłam wyraźnie zarysowane żyły i jednoznaczne oznaki starości. Ustawiłam się tak, żeby znaleźć się naprzeciwko niego. – Niech mi pan powie, gdzie on jest. – Gdzie co jest? – Obraz. Oddał go pan człowiekowi, do którego należał? Jak on się nazywał? Elmes? – Poprosił mnie, żeby się nim zaopiekował w jego imieniu. Milczałam przez chwilę. – A miał nóż na gardle, gdy o to prosił? Sir John zmrużył oczy. – Słucham? Przełknęłam głośno ślinę. – Przepraszam. – Co pani chce przez to powiedzieć? – Nic. − Przez chwilę żadne z nas się nie odzywało. – No chyba… – Niechże pani mówi. – No bo… Dlaczego miałby go panu dawać, skoro jest taki cenny? – Nie wszyscy są takimi egoistami jak pani ojciec. Elmes zdawał sobie sprawę, że zabytki, takie jak ten obraz, powinny znajdować się w rękach kompetentnych historyków. – Czyli ma pan go u siebie?
– Dlaczego to dla pani takie istotne? – Ponieważ chodzi o moją rodzinę. − Słowo „moja” wypowiedziałam z nieco większym zapałem, niżbym sobie tego życzyła. Zamierzałam położyć większy nacisk na „rodzinę”, ale ostatecznie wyszło, jak wyszło. Nigdy nie byłam szczególnie posesywna, a teraz nagle poczułam, że w tym wszystkim chodzi o moich krewnych, moją historię, a być może nawet o mój dom – i że sir John przypuścił na to wszystko bezczelną ofensywę, porównywalną do tej w Ardenach. Mój rozmówca przygryzł wargi. – Ależ pani jest podobna do ojca! – Co pan zrobił z tym obrazem? – dociekałam. – Musiałem zadbać o to, by trafił w ręce osoby, która go doceni i odpowiednio o niego zadba. Edward Elmes nie miał pojęcia, ile ten rysunek jest wart. – A ile jest wart? – Blisko milion funtów. − Otworzyłam szerzej oczy ze zdumienia. – Chętni by się znaleźli – dodał. – No więc co pan z nim zrobił? – zapytałam. – Spieniężył go pan? Pociął i sprzedał w kawałkach? – Jestem naukowcem, a nie piratem. – Co oznacza, że zapewne potrzebował pan pieniędzy. W jego oczach zapłonęło coś na kształt dzikości. – Nie pozwolę się tak obrażać. Zechce pani zebrać swoje rzeczy. – Czyli mam rację – pastwiłam się nad nim. – Nic dziwnego, że mój ojciec nie miał do pana zaufania. Pewnie chciałby pan odnaleźć wszystko, co kiedykolwiek należało do rodziny Brontë, żeby potem wystawić to na aukcję. On zajmował się ratowaniem swoich krewnych, pan zaś chciał zostać ich alfonsem. – Niech się pani nie zapędza, Samantho. Tak się nie godzi – zastrzegł sir John. – Uspokoję pani nadmiernie dociekliwą duszę i powiem, że chodziło tylko o jeden obraz, który mógłby ulec poważnemu uszkodzeniu, gdyby dalej wisiał nad starym kominkiem u Edwarda. Teraz znajduje się w rękach jednego z najbardziej szanowanych krajowych kolekcjonerów sztuki. Jest w bardzo, ale to bardzo dobrych rękach. I tyle. Czy udało mi się zaspokoić pani
ciekawość? – Ten człowiek, który go kupił... Czy on też jest grabarzem? – zapytałam. Sir John poprawił sobie szalik. – Droga Samantho! Chodziło pani chyba o rabusia grobów… Zacisnęłam usta. Booker udał się w stronę wieszaka, przechodząc obok mnie jak gdyby nigdy nic. Przeszkadzało mi, że specjalnie się nie wstydzi tego, co zrobił. Profesorowie teoretycznie powinni stanowić bastion intelektualnej prawości i budzić powszechny szacunek zarówno wśród przyjaciół, jak i wśród wrogów. Nie powinni myśleć o pieniądzach, tak samo jak nie powinni myśleć o kobietach. – Gdzie pani zamierza dzisiaj nocować? – zmienił temat. Najwyraźniej niespecjalnie interesowało go, co o nim myślę. Tego akurat mu zazdrościłam. Skrzyżowałam ręce na piersiach. – Nie wiem dokładnie. W jakimś B&B. Tak naprawdę to nie miałam pojęcia, dokąd powinnam się udać. Telefon mi padł, a na zewnątrz szalała burza. Pomyślałam, że może schowam się w tym domu albo pójdę błąkać się w śniegu i zginę na wrzosowiskach, jak przystało na prawdziwą romantyczkę. – O taksówce może pani pomarzyć – stwierdził sir John. – Niech pan nie dramatyzuje. Przeszłam obok niego i otworzyłam frontowe drzwi. Poczułam na twarzy uderzenie mroźnego wiatru, tak silne, że aż zmrużyłam oczy. Słońce już zaszło, ale ciągle jeszcze było widać ogród przed domem. Pokryty śniegiem, wyglądał jak lukrowana babeczka. Sir John miał rację. Nie uda mi się złapać taksówki. Zamknęłam drzwi. Oboje milczeliśmy. Booker sprawiał wrażenie skrajnie niezadowolonego, trochę jak ojciec zniechęcony do swej roli. Westchnął ciężko. – Mam pokój gościnny, gdyby potrzebowała pani się u mnie zatrzymać. Przez chwilę milczałam. On także. Ta wizja chyba budziła w nim taki sam niesmak jak we mnie. Ogarnęło mnie poczucie winy, bo przecież okazał mi wielkoduszność pomimo wszystkiego, co przed
chwilą o nim powiedziałam. Obejrzałam się za siebie. – Może powinnam zostać tutaj. – Nie może pani tu zostać. – Schowam się pod dywanem jak Emily Brontë. – Emily Brontë nie chowała się pod dywanami. – Tylko się panu tak wydaje. Narzucił na siebie płaszcz. – Niech się pani decyduje. Zatrzyma się pani u mnie czy woli szukać szczęścia na ulicy? − Nie odpowiedziałam. Odezwał się ponownie: – To jak? – Zastanawiam się. Zaczął się bawić kluczami. Nie, nie, nie. Nie chciałam spędzić całego wieczoru w towarzystwie sir Johna. Nagle jednak kolejny podmuch wiatru uderzył w drzwi i stwierdziłam, że tak naprawdę nie mam wyboru. Westchnęłam. – A jak się do pana dostaniemy? Otworzył drzwi. – Na piechotę. *** Dom sir Johna znajdował się w niedużej odległości od muzeum, a mimo to droga zajęła nam ponad pół godziny. Wszystko przez to, że Booker szedł bardzo powoli, a dodatkowo z powodu burzy często gubił drogę. Najwyraźniej poza salą wykładową miał poważne problemy z orientacją. Kilkakrotnie przystawał i wciągał powietrze nosem jak stary lew, który dobrze wie, że pewnego dnia padnie bez sił i zostanie pożarty przez wrogie stado. Nienachalnie podałam mu ramię, żeby mógł się na nim wesprzeć. Nie odezwał się, ale chwycił mnie mocno. Mieszkał w niskiej chatce, która stała samotnie na niewysokim wzniesieniu pośród wrzosowisk. Wokół nie było żywej duszy. Takie miejsce mógł sobie wybrać tylko ktoś, kto pracował jako kurator Domu Muzeum Rodziny Brontë, a do tego był rozwiedziony. W słabym zewnętrznym oświetleniu krzewy zasypane śniegiem wyglądały jak łapy
wystające z pikowanej białej ziemi. Dotarliśmy na miejsce przemoczeni do suchej nitki. Spacer musiał być dla sir Johna dużym wysiłkiem, bo wyglądał tak, jakby chodził po ziemi od stu pięćdziesięciu lat. Znalezienie kluczy zajęło mu dłuższą chwilę. Przed wejściem miał miniaturową bożonarodzeniową szopkę i kilka zaschniętych roślin. Gdy pchnął drzwi, ze ściany oderwał się kawałek boazerii. – Proszę to zostawić – warknął. Zostawiłam. Otrzepaliśmy buty ze śniegu i weszliśmy do środka. Gdy tylko przekroczyłam próg, z moich ust wydobył się cichy, ale wyraźny okrzyk. Na przeciwległej ścianie wąskiego korytarza wisiała głowa łosia. Spoglądał na mnie ze zdumieniem, jak gdyby chciał oznajmić: Zmarłem tragicznie na Alasce. – Kto go ustrzelił? – zapytałam. – Jeden z moich synów. – Nie wiedziałam, że nadal poluje się na łosie. – Poluje się. – Ile pan ich ma? – Łosi? – Synów. – Siedmiu. Siedmiu! Odstawiłam buty w tym samym miejscu, w którym sir John pozostawił swoje, a potem odwiesiłam kurtkę na haczyk. Jakoś nie bardzo potrafiłam sobie wyobrazić sir Johna jako głowy rodziny von Trappów. Skąd niby oni wszyscy się wzięli? Sir John nie sprawiał wrażenia człowieka, który myśli o prokreacji. Niesamowite! Odłożyłam torbę i poszłam za nim do salonu. Wilgotne pomieszczenie wypełniał zapach tuńczyka i starego psa. Spodziewałam się nieco bardziej eleganckiego wystroju. W głębi duszy myślałam chyba, że zastanę całą kolekcję skradzionych dzieł sztuki, liczne nagrody i statuetki, a do tego co najmniej popiersie samego właściciela. Tymczasem w pokoju zobaczyłam pomarańczową kanapę, która lata świetności miała dawno za sobą; stała jakoś tak dziwnie, jakby czekała na ostatnią wypłatę. W pokoju znajdował się też kwadratowy stół do gry w karty i cztery wiekowe krzesła. Na stole zauważyłam powieść
Brzoskwinie radości. Spojrzałam na Bookera. – Nie wiedziałam, że czytuje pan powieści mojego ojca. Brzoskwinie radości zdaniem mojego ojca miały stanowić kontynuację Gron gniewu. Sir John milczał. Ujął w dłoń drinka, którego właśnie sobie nalał, po czym opadł na kanapę. Oddychał szybko, z wysiłkiem, a jego ciało wyglądało tak, jakby przy każdym kolejnym wydechu miało się złożyć niczym kartka papieru. Usiadłam przed nim na jednym z krzeseł. Kominek nie był rozpalony i sir John najwyraźniej nie zamierzał tego zmieniać. Zastanawiałam się, gdzie wysuszę wszystkie te przemoczone rzeczy. Czułam w kościach, że zaraz dopadnie mnie zapalenie płuc. Czekałam w ciszy, którą przerywało tylko tykanie niewidocznego zegara. Rozglądałam się po smutnym, małym pokoju, myśląc sobie, że sir John najwyraźniej roztrwonił na coś całą kasę, którą uzyskał ze sprzedaży obrazu Anne Brontë. Ugryzłam się w język, żeby nie powiedzieć tego na głos. Z góry dobiegł nas łoskot, a potem głos zapytał: – To ty? Sir John nie odpowiedział. – Ktoś tam jest? – zapytałam, wskazując na piętro. – Mój najmłodszy syn. – Ten, który ustrzelił łosia? Moje pytanie pozostało bez odpowiedzi. Może w ogóle go nie usłyszał? Odgłos kroków dobiegających z góry stawał się coraz wyraźniejszy, aż w końcu na schodach rozległo się potężne dudnienie. Odwróciłam się dokładnie w momencie, gdy do salonu wkroczył dorosły mężczyzna. Miał dwa metry wzrostu, ciemne włosy i krzaczaste brwi. Zatkało mnie. Stał przede mną James Timothy Orville III. Nie! A jednak…? Nie! Nie wierzyłam własnym oczom. Mój promotor miał na sobie dres i koszulkę, a do tego jaskrawoczerwone skarpetki. Koszulka była nieco za krótka, nad paskiem pojawiła się więc biała wstęga żyłkowatego brzucha. Mierzyłam go wzrokiem od stóp do głów, cały czas zastanawiając się, czy aby przypadkiem nie mam przed
sobą dublera, który się specjalizuje w efektach specjalnych. Ostatecznie rozpoznałam go po bliźnie na prawym przedramieniu, śladach po trądziku na czole i grymasie niezadowolenia na twarzy. Na mój widok grymas zniknął, a jego miejsce zajął szok – taki w wersji z opadającą szczęką i oczami szeroko otwartymi ze zdumienia. Patrzył na mnie tak, jakby właśnie spotkał ducha Achillesa. Przestrzeń wypełniła cisza, którą przerwał dopiero sir John: – Przedstawiam pani mojego syna, Jamesa − powiedział. Orville milczał. Ja dygnęłam lekko, właściwie nie wiem po co. Spłonęłam rumieńcem. Gapiłam się na niego, jakbym miała przed sobą zapierający dech w piersiach nadmorski krajobraz. – James, James… – powiedziałam. – Brzmi jakby znajomo. Orville otrząsnął się szybciej niż ja. Przyglądał mi się obojętnie, ale w jego głosie zabrzmiała życzliwość: – Witaj, Samantho – powiedział. Jego ojciec – czy to naprawdę był jego ojciec? – zmarszczył brwi. – To wy się znacie? Orville chyba nie bardzo potrafił znaleźć odpowiednie słowa. – To… To jest… To jest, ojcze, jedna z moich studentek. Jedna z jego studentek? Tylko tyle? Chciałam być jego najlepszą studentką, jego jedyną studentką, jego wybranką pośród studentek. Spoglądałam raz na ojca, raz na syna raczej mało uprzejmym wzrokiem. Oni zdawali się chłonąć ogrom niewyrażonych emocji, które nagle pojawiły się między nami. – Rozumiem – odparł żywiołowo sir John. – Córka Tristana Whipple’a? Ciekawe, czemu wcześniej mi o niej nie wspomniałeś, Jimmy… Orville uśmiechnął się niewinnie, ale zaraz potem obaj wymienili niezbyt przyjazne spojrzenia. Nagle wydał mi się bardzo podobny do Bookera. To w sumie dziwne, że nigdy wcześniej nie zwróciłam na to uwagi. Wysokie czoło, mocno zarysowany podbródek. Sir John wyprostował się i zwrócił do mnie tonem pasującym raczej do poirytowanego rodzica niż do szacownego naukowca: – Od stu lat żaden badacz nie uzyskał etatowej posady w wieku Jimmy’ego.
Skinęłam głową. – To musiało być trudne − równolegle przeżywać okres dojrzewania i robić karierę naukową. Orville puścił tę uwagę mimo uszu. – Co tak długo zatrzymało cię w pracy? – zwrócił się do ojca. − Wyglądasz okropnie. – Musiałem odprowadzić panią do domu – powiedział sir John i odkaszlnął. – Powiedziałem ci przecież, że po ciebie przyjdę. – Nie jestem jeszcze aż taki stary, mój chłopcze. – Pomogę ci się przebrać. – Poradzę sobie. – Tato… – Dość tego! Zamilkli. Orville pomógł ojcu wstać. Starszy pan co prawda niemrawo zaprotestował, ale pozwolił się podciągnąć do pozycji pionowej. Sprawiał wrażenie bardzo starego. Odwróciłam wzrok. Nagle dotarło do mnie, że sir John bynajmniej nie zaprosił mnie do siebie po to, żeby mnie przenocować. Po prostu sam nie dałby rady wrócić do domu. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Chyba zorientował się, że zrobiło mi się go żal, bo na jego twarzy coś drgnęło. Niemal czarne oczy – jeden z ostatnich bastionów ciała, który stawiał jeszcze odpór starości – nagle zwęziły się w wyrazie żywej niechęci. Bacznie studiował mój tors. – Jesteś zupełnie inna niż poprzednia dziewczyna Jimmy’ego – powiedział. – Słucham? Orville pociągnął ojca w kierunku schodów. – Chodź, pomogę ci. – Przypomnij mi, jak ona się nazywała? – rzucił sir John, choć z tonu jego głosu należało wnioskować, że doskonale pamięta jej nazwisko. – Taka blondynka o twarzy królika. Niemka. Teatralnie uniosłam brwi, licząc na to, że Orville dostrzeże ten gest i powie coś więcej. On jednak tylko na mnie spojrzał i niemal rozkazał: – Widzimy się w kuchni. – Chyba Abigail coś tam… – ciągnął sir John, gdy syn prowadził
go po schodach. *** W ciasnej kuchni panował chaos. Płytki były ciemne, a zasłony jasne. Gdzieś w rogu, niczym dwie radosne marimby, turkotały stara pralka i równie stara suszarka. Po drodze potknęłam się o but. Siedmioro. Siedmioro dzieci! Rodzinne zdjęcia wypełniały niemal całą przestrzeń na ścianach, mogłam więc obejrzeć siedem wersji tej samej twarzy. Dziwne miejsce na zdjęcia. Sir John albo chciał im się ciągle przyglądać, albo też nigdy nie chciał ich widzieć. Największe ze zdjęć, wiszące nad zlewem, przedstawiało wszystkich siedmiu chłopców, w szkolnych mundurkach, z muchami pod szyją. Stali równo, ustawieni według wieku i wzrostu. Wyglądali tak, jakby zostali poczęci w arkuszu kalkulacyjnym. Kwadrans później dołączył do mnie Orville. Był trochę zdyszany. Moje myśli zaprzątała Niemka o twarzy królika. Cóż to właściwie miało znaczyć? Przed oczami stanął mi gąszcz piegów, takich uroczych, i jasne, turkusowe oczy. Najwyraźniej Orville polował nie tylko na łosie. – Który to pan? – zapytałam, wskazując na rodzinne zdjęcie. Tak naprawdę nie musiał odpowiadać, bo już go rozpoznałam: w najmniejszym chłopcu z odstającymi uszami, z przekrzywioną muszką i wydatnymi ustami, które najwyraźniej za sprawą wieku i zmęczenia straciły nieco ze swojej pierwotnej pulchności. Był niższy niż pozostali postawni bracia, stał więc niejako w cieniu sześciu starszych mężczyzn. Teraz stał przede mną nowy Orville − o wąskich ustach. Otworzył w połowie pustą lodówkę, której główną zawartość stanowiło piwo i proszek do pieczenia. – W jakiej postaci najbardziej lubi pani jajka, Sam? – Sadzone, Jimmy – odparłam. Wyjął z lodówki wytłoczkę z jajkami, którą następnie energicznym ruchem postawił na blacie. Kilka skorupek musiało pęknąć. Zdjął patelnię z wieszaka, który miał nad głową. Spod jego koszulki przebijały mocno zarysowane, silne mięśnie. Patrzyłam na nie z lekkim podziwem, jednocześnie dziwiąc się, że Orville chodzi po tym domu bez marynarki. Ja trzęsłam się tu z zimna.
– No proszę – powiedziałam, otulając się ramionami. – Czyli to jest pana ojciec. – Tak, to jest mój ojciec. – Nie wspominał pan, że jest synem śmiertelnego wroga mojego ojca. Wiele osób mogłoby uznać ten fakt za podejrzany. – Nigdy mnie pani o to nie zapytała. – Czy mieszka sam? – Moi rodzice rozstali się, gdy miałem osiemnaście lat. – Z matką łączą pana bliższe relacje niż z ojcem? – Tego nie powiedziałem. Odwrócił się w stronę kuchenki. Fioletowe płomyczki pełzały po brzegach starej, zardzewiałej patelni. Odruchowo cofnęłam się o krok. Na patelni wylądowało najpierw pół kostki masła, a potem, jedno po drugim, osiem jaj. Orville zamieszał je lekko palcem wskazującym, po czym wytarł dłonie w spodnie. Nie potrafiłam stwierdzić, czy jest zły czy po prostu obojętny. Przeszkadzało mi, że oba te odczucia wyraża tą samą miną. – Jak pani sobie zapewne przypomina, prosiłem, żeby nie robiła pani niczego głupiego – powiedział. – Dlaczego pani tu przyjechała? – A co pańskim zdaniem miałam robić? Siedzieć w domu i szydełkować? Suszarka zatrzymała się, jak na zawołanie. Orville przeszedł na drugą stronę pomieszczenia, żeby otworzyć małe okrągłe drzwiczki. Rzucił mi szarą koszulkę z trójkątnym dekoltem i dres. – Niech pani to włoży – polecił. – Będzie pani ciepło. Ubrania pachniały nim, tylko tyle potrafiłam powiedzieć na temat tego zapachu. Czy czuć w nim było łąkę? Świeży pergamin? A może pot? Nie potrafiłam rozstrzygnąć. Z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu poczułam coś na kształt nostalgii. – Dziękuję – powiedziałam. – Proszę nie patrzeć. Odwrócił wzrok, a ja w tym czasie zrzuciłam z siebie sweter i koszulę, które przylgnęły do mojej skóry jak pijawki. Włożyłam jego miękką koszulkę. Przeszło mi przez myśl, że trzeba być wyjątkowym mężczyzną, żeby kupować tak miękkie rzeczy. Musiałam oczywiście wziąć pod uwagę i taką ewentualność, że kupiła mu je kobieta,
prawdziwa miłośniczka bawełny, a w związku z tym zaczęłam się zastanawiać, czy owa kobieta ma piegi i turkusowe oczy. Szybko wyswobodziłam się z dżinsów i kopnęłam je w róg pomieszczenia. – Mamrocze pani pod nosem – stwierdził Orville, nie odwracając się do mnie. – Co panią tak zajmuje? – Zielonooki potwór, który kpi sobie ze swoich ofiar. – Słucham? – Jestem głodna. Czy to nasza kolacja? Orville wyciągnął szpatułkę. Najwyraźniej przyrządzenie jajek w wersji sadzonej przekraczało jego możliwości i stwierdził, że zrobi jajecznicę. Ostrożnie rozdzierał fragmenty ściętego jajka, jakby rozstawiał po planszy zabawkowe okręty wojenne. – Liczę na to, że kwestia obrazu w pani pokoju pozostała między nami? – zagaił. – Oczywiście. – Czyli mój ojciec nic o nim nie wie? – Nie. Jajka ładnie pachniały. Włożyłam za duży dres. W kilku miejscach był naddarty. – OK, już – powiedziałam. – Może pan się odwrócić. – Dziękuję. – Pozwoli pan, że zapytam. Czy to nie okrutne z pana strony, że ukrywa pan przed swoim ojcem coś, o czym zapewne marzył przez ostatnie dwadzieścia lat? Orville patrzył teraz prosto na mnie. – Nie wierzę w pyrrusowe zwycięstwa. – Szczerze powiedziawszy, nigdy nie wiedziałam, co to znaczy. Wyłączył ogień. – Pani ojciec mógłby to pani wyjaśnić. *** Kolację jedliśmy w ciszy, bez większego entuzjazmu. Siedząc przy stoliku do gry w karty, raczyliśmy się owocami kulinarnych wysiłków Orville’a, czyli jajkami, tuńczykiem, oliwkami i piwem. Przy okazji dowiedziałam się kilku rzeczy o gospodarzach. Zarówno ojciec, jak i syn
uwielbiali Filadelfijską opowieść. Sir John nie cierpiał ludzi, którzy żują gumę, aktywnie używał również słowa aprowizacja. Orville był piątym z ich dzieci, które poszło w ślady rodziców i postawiło na karierę akademicką, ale tylko on zdecydował się posługiwać panieńskim nazwiskiem matki. Zauważyłam, że sir John położył moją Lokatorkę Wildfell Hall na stole. Leżała teraz między nami jak mała płyta nagrobna. W połowie posiłku Booker odłożył widelec i zapytał: – Spotyka się pani z kimś, Samantho? Otworzyłam szerzej oczy. Jajka już zjedliśmy, degustowałam więc improwizowanego tuńczyka. – Słucham? – rzuciłam. – Czy są w pani życiu jacyś ważni mężczyźni? – Nawet kilku. Ale wszyscy żyją w świecie literackim. Sir John nie uśmiechnął się. – Taka urocza dziewczyna… Aż dziwne! Postanowiłam nie brać tego do siebie. W ustach mężczyzny słowo „urocza” wypowiedziane tym konkretnym tonem oznacza coś zgoła przeciwnego, niżby wynikało ze słownika. – Ja chyba po prostu nie rozumiem mężczyzn – wyznałam. – To dlatego, że nie potrafi pani pojąć, jak prosty potrafi być świat. − Spojrzał na mnie, jakbym nie rozumiała czegoś zupełnie oczywistego. Orville nie podnosił wzroku znad talerza. Moja obecność najwyraźniej wywoływała napięcie między dwoma moimi współbiesiadnikami. Rzadko na siebie spoglądali, a jeśli już, to wymieniali długie i srogie spojrzenia. Zastanawiałam się, czy dobrze się dogadują. Sir John naciskał: – Czy chce pani powiedzieć, że w najbardziej dynamicznym ośrodku życia intelektualnego całego zachodniego świata nie spotkała pani nikogo, kto mógłby panią skusić? – Nauczyłam się skutecznie walczyć z pokusami, proszę pana – odpowiedziałam. – Słyszałeś, Jamesie? – Booker zwrócił się do syna z przekornym uśmiechem. – Samantha skutecznie walczy z pokusami. – Słyszałem – odparł Orville. – Powiedz mi – podjął sir John – czy odzyskałeś już prawo wstępu
do głównej jadalni? Orville rzucił serwetkę na stół. – Na pewno znajdziemy ciekawsze tematy do rozmowy. Nastąpiła chwila ciszy. Siwe włosy gospodarza wyraźnie się nastroszyły¸ przypominały teraz drut kolczasty. – No dobrze – odparł niespiesznie, ale nie bez napięcia, po czym zwrócił się do mnie: – Jaki temat chciałaby pani podjąć, Samantho? − Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że powiedział „chciała”, choć tak naprawdę myślał „mogła”. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, rzucił: – Kiedy Jimmy był młodszy, po kolacji zwykliśmy dyskutować o wynalazku w postaci wydań broszurowych. – Dopiero gdy miałam osiem czy dziewięć lat, ojciec przestał mi wmawiać, że broszura to gatunek wieloryba – wyznałam, ale nikt nie zareagował. Ciszę zakłócało jedynie stukanie widelców o talerze. Wskazałam na leżącą na stole książkę. – Może moglibyśmy porozmawiać o Lokatorce Wildfell Hall – zaproponowałam. – Sir Johnie, kilka miesięcy temu obiecał pan, że pomoże mi ją zrozumieć. – Nie – wtrącił Orville. – Literatura to nie jest temat do omawiania przy stole. Sir John tymczasem wyglądał na zadowolonego. Sięgnął po książkę. – Kiedyś Jimmy wprost uwielbiał siostry Brontë, Samantho – zdradził. – Pamiętam, jak przesiadywał przy starym stole w jadalni w Londynie, tak jak pani siedzi teraz tutaj, i snuł setki pomylonych teorii, które musieliśmy potem obalać. Pamiętasz, Jimmy, jak wymyśliłeś, że Emily Brontë była biseksualistką? Pamiętasz to? – Roześmiał się. – Jimmy, a może zechciałbyś podzielić się z nami swoją… nazwijmy to… wiedzą fachową? − „Jimmy’ego” wyraźnie to nie bawiło. Zacisnął usta. Przez chwilę wydawało mi się, że zupełnie zapomnieli o mojej obecności. Zachowywali się tak, jakby zaraz mieli zacząć się obwąchiwać. – Ojciec Samanthy pozostawił na marginesie notatkę o treści „Ekon 101” – stwierdził sir John. – I co z tego? – odezwał się Orville. – To amerykański skrót, który oznacza podstawy ekonomii.
– Tak się składa, tato, że potrafię rozszyfrować ten skrót. Booker pchnął książkę w stronę syna, jakby ten zdawał właśnie jakiś końcowy egzamin. – Może spróbujesz wymyślić coś mądrego? – zapytał. Orville rozchylił złowieszczo nozdrza. Nie wiedziałam, co się dzieje. Nigdy wcześniej nie widziałam mojego promotora w roli studenta, nie widziałam go w starciu z kimś wyższym od niego rangą. Przed oczami stanął mi smutny obraz jego dzieciństwa. Zobaczyłam chłopca o wielkich uszach, który siedzi przy małym stoliku i karnie recytuje Prousta. Zamiast sięgnąć po książkę, Orville spojrzał na mnie i westchnął ciężko. – Pamięta pani Elizabeth Langland, Samantho? – Nie – odparłam. – Czytaliśmy wspólnie jej eseje. – Tak? Nie przypominam sobie. Na twarzy sir Johna pojawił się uśmiech. Rozparł się na krześle i skrzyżował ramiona na piersiach. Nikt nic nie powiedział, ale między ojcem a synem nagle stanęło pytanie: czy Orville jest dobrym czy słabym nauczycielem? Mój promotor odchrząknął. – Pani ojciec, Samantho, zapewne chciał przez to wyrazić myśl, że w tej książce można dojrzeć oddźwięki rodzącej się dziewiętnastowiecznej ekonomii. Helen ma zawód, jest artystką. Również Gilbert prowadzi własny interes, choć przedmiot jego działalności stanowią informacje. Niewątpliwie rozpatruje on wymianę prostych historii w kategoriach ekonomicznych. „Proszę, uznaj ten list za pierwszą ratę mojego długu i jeśli moneta, którą go spłacam, przypadła Ci do gustu, nie omieszkaj mnie o tym powiadomić. Jeśli zaś, zamiast napełniać swą sakiewkę tak nieporęcznym pieniądzem, wolisz, bym pozostał Twym dłużnikiem, ja wybaczę Ci ten brak dobrego smaku i skarb swój z chęcią zatrzymam dla siebie”33. Nie musisz się wysilać, ojcze. Nie pomyliłem nic w cytacie. Po raz pierwszy ktoś uznał, że czyjaś osobista historia może być „skarbem”. Sama Helen jest „skarbem”, można ją kupić, sprzedać, a być może także wygrać. Orville spojrzał na ojca wymownie, jak uczeń spodziewający się
aprobaty mistrza. – Dziękuję, Jimmy – stwierdził sir John. – Całkiem nieźle ci to wyszło. – Skończyliśmy? – zapytał Orville. – Nie. Książka traktuje więc o wymianie. Wcielając się w rolę mistrzyni marionetek, która stoi za tym wszystkim, Anne Brontë musiała mieć jakiś cel. Po coś przelała swoją historię na papier. Czego oczekiwała w zamian? – A może trzeba na to spojrzeć inaczej? – zaryzykowałam. – Anne chciała, żeby jej książka trafiła do jak najszerszego grona odbiorców. Może trzeba się zastanawiać, co chciała dać swoim czytelnikom w zamian za ich uwagę? Orville ponownie rzucił serwetkę na stół. – Dajcie spokój, nie mieszajcie w to Anne Brontë – powiedział. – Mówimy przecież o Helen. – Oczywiście, że będziemy w to mieszać Anne Brontë – odparł sir John. – Ona przecież położyła tę książkę na jednej szali wymiany. Po co to zrobiła? W oczach Orville’a pojawił się błysk, który najwyraźniej odziedziczył po ojcu. – No tak – stwierdził sir John, spoglądając na mnie z leciutkim uśmiechem na twarzy. – Widzi pani, Samantho, mój syn nie uznaje znaczenia zamysłu autora. Powiedział to takim tonem, jakby ubolewał nad losem biednego małego poganina, który nie zna Boga. Na policzkach Orville’a pojawił się rumieniec. Moi rozmówcy zachowywali się tak, jakby za chwilę miało dojść między nimi do niebezpiecznego intelektualnego starcia, w którym obaj już uczestniczyli. Coś mi mówiło, że niejeden raz poruszali ten temat – i w rezultacie dla obu stanowił on punkt honoru. – To naprawdę przykre, że każda nasza rozmowa na temat powieści sióstr Brontë schodzi na kwestię ich zamiarów – powiedział Orville. – Nie można oceniać dzieła sztuki przez pryzmat intencji jego twórcy. Nie pozwolę ci wypełniać niewinnego umysłu bezsensownymi koncepcjami. To jest moja studentka!
Nie bardzo wiedziałam, na który z elementów ostatniego zdania Orville zamierzał położyć akcent – na „moja” czy na „studentka”. Żałowałam, że nie dało się tego odczytać z jego wypowiedzi. – Są takie książki, które nic nie wnoszą – stwierdził sir John. – Są książki, które zostały poddane zbyt daleko idącej redakcji, ponieważ autor obawiał się reakcji czytelników i postanowił się pohamować. W takich przypadkach trzeba skupić się na poszukiwaniu zewnętrznych wskazówek, które pomogłyby nam dotrzeć do pierwotnego zamysłu autora. – Skoro powieść nie wnosi nic wartościowego, to po co w ogóle się nad nią pochylać? – Obowiązkiem czytelnika, jak również obowiązkiem człowieka przepełnionego empatią, jest spróbować odczytać prawdziwy zamiar autora. Orville ledwo nad sobą panował, co niepomiernie mnie fascynowało. – Odtwarzanie zamiarów nieżyjącego człowieka niczym się nie różni od tworzenia fikcji – rzucił. – Akurat ty powinieneś doskonale zdawać sobie z tego sprawę. – Czyż nie jest tak, że w każdym dziele fikcyjnym da się dostrzec ziarno prawdy? – Czyż nie jest tak, że w każdej prawdzie da się dostrzec ziarno fikcji? Zapadła cisza. Oni chyba w ogóle nie zwracali na mnie uwagi. Spojrzałam na sir Johna. Na jego twarzy niezmiennie malował się ten sam uśmiech. Nie potrafiłam stwierdzić, czy pozycja akademicka syna napawa go dumą, czy też odczuwa on zażenowanie z powodu faktu, że ostatecznie skończyli po dwóch stronach barykady. W oczach Orville’a dostrzegłam zaś wrogość, jakiej jeszcze nigdy u niego nie widziałam. Niewykluczone, że oto właśnie przypadkiem odkryłam, dlaczego posługiwał się nazwiskiem matki. Ku mojemu zaskoczeniu promotor zwrócił się do mnie: – A co pani sądzi na ten temat, Samantho? Podskoczyłam, słysząc swoje imię. Nie miałam ochoty wtrącać się w rodzinną kłótnię, ale z drugiej strony ucieszyło mnie, że ktoś pragnie
poznać moje zdanie. – Co ja sądzę? – powtórzyłam pytanie. – Wydaje mi się, że interpretacja powieści w zdecydowanie większym stopniu zależy od czytelnika niż od samego tekstu czy zamysłu autora. Obaj jednocześnie rzucili mi karcące spojrzenie. Orville wywrócił oczami i wymamrotał pod nosem: – Teoria interpretacji czytelnika. Sir John cicho zachichotał. Zastanawiałam się, czy przypadkiem go nie uraziłam. – Panowie obaj się mylicie – wyjaśniłam. – Lekceważenie zamiaru autora to nic innego jak sposób na to, by nie zajmować się kwestiami natury osobistej i emocjonalnej. Z drugiej strony jednak pan, sir Johnie, opacznie pojmuje samą koncepcję „zamysłu”. Zakłada pan, że przedmioty z życia sióstr Brontë, jak choćby ich rysunki, mogą nadawać ich powieściom nowy sens. Czy nigdy nie przyszło panu do głowy, że to ich powieści mogą nadawać nowy sens zwykłym przedmiotom? − Spodziewałam się jakiejkolwiek reakcji, skinienia głową, uśmiechu czy choćby grymasu niezadowolenia. Sir John tymczasem pozostał niewzruszony. Czy on mnie w ogóle słuchał? Może nie. Wyglądał, jakby się zaciął. Odezwałam się ponownie, tym razem nieco głośniej: – Książka naprowadza nas na różne przedmioty, na które bez niej moglibyśmy nie zwrócić uwagi, a przy tym nadaje im pewien określony sens. Moim zdaniem to był celowy zabieg. Można by powiedzieć, że zamysł. – Czyja to opinia? – odezwał się w końcu sir John. – Pani ojca? – Nie, proszę pana – odparłam, wyraźnie wyczuwając, że krew napływa mi do twarzy. – Moja. Booker spojrzał na mnie z wyrazem całkowitego braku zainteresowania, typowym dla starego człowieka, który nie zamierza poważnie traktować pomysłów zgłaszanych przez młodych. Chciał rozmawiać z moim ojcem, nikt inny go nie interesował, a tymczasem musiał się zadowolić wypowiedziami jego młodej i naiwnej rzeczniczki prasowej. W milczeniu oparł dłonie o krawędź krzesła i powoli dźwignął się do pozycji stojącej. Sprawiał wrażenie pokiereszowanego, żeby nie powiedzieć – zdruzgotanego. Jak człowiek, który ma za sobą nieudane
małżeństwo lub nieudaną karierę zawodową. Ujął w dłoń pustą szklankę i poszedł do kuchni, zamykając za sobą drzwi. – Czy ja go obraziłam? – zapytałam. Orville przyglądał mi się z powagą. – O co chodzi? – zaniepokoiłam się. – Pan też zaraz mi powie, że się ośmieszam? – Nie – stwierdził. – Akurat tym razem nie. – A niby dlaczego? Źle się pan czuje? Westchnął ciężko. – Proponuje pani dość ryzykowne podejście do analizy literackiej, przypuszczam jednak, że tylko w ten sposób da się zrozumieć pani ojca. – Nie rozumiem. – Proszę mi podać Lokatorkę Wildfell Hall. Od pewnego czasu wiem coś, czego pani jeszcze nie powiedziałem. − Podałam mu książkę. Wziął ją ode mnie i otworzył w połowie. Potrzebował chwili, aby odnaleźć odpowiednią stronę. A gdy w końcu mu się udało, powiedział: – Pytała mnie pani kiedyś o przestrogi doświadczenia… Zatkało mnie. – Owszem. Podał mi książkę. Była otwarta na stronie setnej. Znajdowała się tam scena, w której Helen rzuca Gilbertowi swój pamiętnik. On zabiera go ze sobą do domu i mówi: „Leży on teraz przede mną; i chociaż jego lektura oczywiście nie wzbudzi w Tobie, Halfordzie, takich emocji, jakie wówczas wzbudziła we mnie, wiem, że skrótowe przedstawienie jego zawartości Cię nie usatysfakcjonuje. Zatem poznasz ją w całości, z wyjątkiem być może kilku nieistotnych ustępów, które zamiast posuwać naprzód, tylko by spowalniały naszą opowieść. A zaczyna się ona dość niespodziewanie… PRZESTROGI DOŚWIADCZENIA34”. Boże drogi! Ze zdumienia aż mnie zatkało. Oto miałam je przed oczami – i to zapisane wielkimi literami! Przestrogi doświadczenia. Mój spadek. Poczułam ogień na policzkach. To był jakiś okrutny żart. Odpowiedź od samego początku znajdowała się w książce. Przestrogi doświadczenia to nic innego jak tytuł pamiętnika Helen Graham, który stanowił dwie trzecie treści książki Anne Brontë. Uparcie szukałam czegoś, co od stu sześćdziesięciu pięciu lat mógł przeczytać dosłownie każdy. Mój ojciec obrysował cały akapit małymi, życzliwie uśmiechniętymi buźkami.
Czerwona na twarzy, spojrzałam na Orville’a. – Dlaczego wcześniej mi pan o tym nie powiedział? Przeciągnął ręką po włosach. – Ponieważ uznałem, że może to pani źle zrozumieć i potraktować Przestrogi doświadczenia dosłownie. Z trudem łapałam oddech. – Oczywiście, że należy je potraktować dosłownie. Skoro obraz może istnieć poza kartami książki, to dlaczego pamiętnik miałby nie istnieć? Czy to jest osobisty pamiętnik Anne Brontë? Orville skrzywił się boleśnie, po czym jego twarz przybrała zaskakująco wzburzony wyraz. – Nie! – zapewnił. – Samantho, nie! Skojarzyłem ten fragment, to zupełnie oczywiste. I właśnie takiej reakcji się po pani spodziewałem. Za sprawą takiego, a nie innego podejścia do literatury, w pani głowie rodzą się niebezpieczne koncepcje na temat samego życia. Nie może pani zakładać, że wystarczy w coś po prostu mocno wierzyć, a to się zawsze zmaterializuje. – Z duchem Katarzyny Linton tak właśnie się stało, kiedy Heathcliff go wzywał – powiedziałam. Spojrzał na mnie z życzliwością, która zupełnie zbiła mnie z tropu. – Wiem, czego by pani tak najbardziej chciała, Samantho. I bardzo mi przykro, ale obawiam się, że nie uda się pani w ten sposób odzyskać ojca. Głos uwiązł mi w gardle. Odruchowo odwróciłam wzrok. Nagle straciłam całe zainteresowanie Przestrogami doświadczenia. Orville wyciągnął rękę i ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu położył ją na moją dłoń. Poczułam ciepło jego gładkiej skóry, a potem lekki uścisk. To był chyba naprawdę szczery gest. Gdzieś za naszymi plecami rozległ się hałas. Orville natychmiast cofnął rękę, trochę jak dziecko przyłapane na cięciu dywanu nożyczkami. Odwróciłam się. W drzwiach prowadzących do kuchni stał sir John ze szklanką świeżej wody w dłoni. Zastanawiałam się, od kiedy przysłuchuje się naszej rozmowie. – Wykazujesz ponadprzeciętną troskę o edukację tej młodej damy – powiedział do syna.
Orville nic nie odpowiedział. – Jak ona się nazywała, Jimmy? – zapytał. – Ta poprzednia studentka, z którą się spotykałeś? Zapadła między nami nieprzyjemna cisza. Otworzyłam szeroko oczy. Sir John wciągał i wypuszczał powietrze, mocno pracując przy tym nozdrzami. Poczułam przypływ zupełnie nowych, dziwnych emocji, których nie potrafiłam nazwać. Nie było to chyba przerażenie, może raczej nadzieja? James Orville właśnie stał się na moich oczach uosobieniem heroizmu. Albo uosobieniem zła. Z jego twarzy nic nie dało się wyczytać. Opuścił wzrok i skupił się na wybieraniu ze swetra okruszków, które następnie zrzucał na ziemię. W końcu powoli wstał. – Abby – odparł. – Miała na imię Abby. A potem po prostu wyszedł. *** Później, tego samego wieczoru, na długo po tym, jak sir John udał się na spoczynek, wzięłam prysznic i ponownie narzuciłam na siebie za dużą koszulkę Orville’a. Zeszłam do kuchni i zastałam tam mojego promotora. Siedział na rozklekotanym krześle, pochylony nad książką Z dala od zgiełku. Usiadłam obok, na drugim krześle. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że nie wyglądam najlepiej w jego koszulce. Była za duża i skrojona z myślą o tym, by opiąć umięśnione męskie ramiona. Nie odzywaliśmy się do siebie. Przygarbieni i przybici, pasowalibyśmy do ilustracji z czasów wielkiego kryzysu. W końcu odchrząknęłam i zapytałam: – Opowie mi pan o tym? – Nie – odparł, nie unosząc głowy znad książki. – Proszę! Lubię komedie romantyczne. A tu chyba jednak chodzi o dramat. A może to film noir? – To było bardzo dawno temu, byłem jeszcze bardzo młody. – A ona była młodsza ode mnie? Dlatego pański ojciec tak się wścieka? Bo złamał pan prawo? – Była starsza. Studiowała na czwartym roku.
– Czyli podrywał pan emerytkę? Pewnie tu nazywa się je seniorkami… Książka wylądowała na stole z głośnym plaśnięciem. – Do niczego między nami nie doszło, Samantho – powiedział, po czym dodał: – W każdym razie nie wtedy, kiedy była moją studentką. – To dlatego nie ma pan wstępu do głównej jadalni? – Niech pani da spokój. – Niech pan powie, chciałabym wiedzieć. Westchnął ciężko. Widziałam, że go to irytuje, ale w tym momencie mnie to nie obchodziło. – Moim kolegom niezbyt się podobało, że wykładowca spotyka się ze studentką – powiedział. – Cały proces przesłuchania, któremu zostałem poddany... To było naprawdę straszne. – Sięgnął po kubek i wziął duży łyk. Co miał w kubku? Herbatę? A może whisky? – Pewnie mieli rację – powiedział z nutą uległości w głosie. – Należało to skończyć znacznie wcześniej. Zmarszczyłam brwi. Od godziny usiłowałam dojść, co właściwie myślę na temat Abigail. Z jednej strony pewnie powinnam widzieć w ich relacji coś złego i niemoralnego, akt sprzeniewierzenia się zobowiązaniom umownym i pedagogicznym. Z jakiegoś powodu jednak nie oburzało mnie to aż tak, jak powinno. Relacja zbudowana za obopólną zgodą zainteresowanych na fundamencie dociekań intelektualnych wydawała mi się czymś znacznie bardziej wartościowym niż owoc czystego pożądania. Wydawało mi się też nieco nielogiczne, że instytucja z założenia istniejąca po to, aby przesuwać granice ludzkich możliwości, miałaby przestrzegać tak licznych ograniczeń narzuconych przez człowieka. W końcu doszłam do wniosku, że denerwuje mnie nie tyle sam fakt istnienia relacji między Orville’em i jego studentką, ile stopień jego zaangażowania. W mojej głowie pojawił się bardzo nieprzyjemny obraz, na którym on i jego blada, ale niezwykle elokwentna przyjaciółka jeżdżą rowerami po jakimś fotogenicznym angielskim miasteczku. – Pana ojciec chyba ma z tym problem – zauważyłam. – Cała rodzina odczuwa z tego powodu zażenowanie – skomentował krótko.
– Przejdzie mu – próbowałam go pocieszyć. – Mojemu ojcu wkrótce wszystko „przejdzie”. – Słucham? Spojrzał na mnie znacząco. – Zbliża się do końca. Nie mogła pani tego nie zauważyć. − Nie odpowiedziałam. – Z dnia na dzień jest fizycznie coraz słabszy – ciągnął. – W sali wykładowej można go zostawić samego, poza nią już nie. Gdy ostatnio odwiedziliśmy go z bratem, zadzwonił i powiedział, że właśnie wraca z muzeum do domu. Tylko że do domu nie dotarł. Zgubił się. Znalazłem go, mojego wybitnego ojca, po kolana w błocie. − Otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, ale zaraz je zamknęłam. Nic właściwego nie przyszło mi do głowy. Chciałam zarzucić ręce na jego słoniowate ramiona i wymasować mięśnie, żeby ulżyć mu w bólu, ale najwyraźniej potrafiłam tylko się z nim przekomarzać. Spojrzał na mnie, jednak w jego oczach nie dostrzegłam żadnych emocji. – Niech mnie pani posłucha. Niech pani mnie po prostu posłucha – poprosił. – Poszukiwania nie doprowadzą pani do niczego, co dałoby pani choćby namiastkę szczęścia. Mój ojciec odkrył kiedyś obraz, tak samo jak pani. Ten obraz wystarczył, żeby porzucił karierę, rodzinę, a nawet zdrowy rozsądek. A wszystko po to, żeby przeprowadzić się na północ i gonić za szalonym, ulotnym marzeniem. Przecież to się nie mieści w głowie! Pracownik naukowy z Cambridge obejmuje stanowisko w zupełnie nieistotnym muzeum. Mój ojciec musiał się bardzo rozczarować. Nigdy się do tego nie przyzna, nawet teraz, ale przecież wszystkie jego wysiłki spełzły na niczym. Obraz nic mu nie dał. Książka, którą właśnie napisał, jest bezużyteczna, i on doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Nie znalazł żadnych przedmiotów należących do rodziny Brontë. Nie zdobył bogactwa. Nie zaspokoił swojej ciekawości ani nie odnalazł wewnętrznego spokoju. Właśnie taki los, Samantho, spotyka człowieka, który pokłada wiarę w przedmiotach zamiast w ideach. Spotyka go rozczarowanie, a potem śmierć. Opuściłam na chwilę powieki. Jeszcze nigdy Orville nie wygłosił przy mnie tak dramatycznej przemowy. – A może jednak jego poczynania znajdują uzasadnienie, o którym pan nie wie – powiedziałam, usiłując nieco rozluźnić gęstą atmosferę.
– Może odkrył całe mnóstwo wartościowych rzeczy i tylko jeszcze nie dostrzegł ich sensu. Czyż to by nie było niesprawiedliwe, kojarzyć jego pasję z szaleństwem? Przecież sam pan mnie tego uczył. Jego pięść opadła na blat z potężnym łoskotem. Aż podskoczyłam. Po raz pierwszy w rozmowie ze mną zdarzyło mu się unieść głos i powiedzieć coś nieprzyjemnego. – Dlaczego pani tak trudno jest to zrozumieć? Niech pani uważnie mnie posłucha. Przestrogi doświadczenia to nie żaden fizyczny pamiętnik. To historia opowiadająca o losach dobrze zapowiadającego się młodego mężczyzny, który zatraca się w alkoholu, oraz młodej kobiety, która postanawia nie przyjmować do wiadomości bardzo czytelnych sygnałów. Liczyłem po cichu, że może będzie pani w stanie to zrozumieć. Ale nie… Na litość boską, Samantho! Jest pani tak strasznie samotna. Niestety, chyba ludzie samotni tak właśnie mają, że przypisują ogromne znaczenie różnym wytworom swojej wyobraźni, żeby tylko stłumić poczucie pustki. Znów opuściłam powieki. Życzliwy człowiek, który wcześniej ujął moją dłoń, nagle gdzieś zniknął. Teraz przemawiał do mnie ostrym tonem i mówił rzeczy, które dotykały mnie do żywego. Spojrzałam najpierw w dół, a potem na prawo i na lewo. Miałam w oczach łzy. Uznałam, że to dziwne, iż postanowiły pojawić się właśnie teraz – bo przecież zbierały się pod moimi powiekami przez lata. Orville miał rację. Sporządziłam w głowie szybką listę wszystkich moich przyjaciół z realnego świata i nagle dotarło do mnie, że mam tylko jednego – tego, który właśnie siedzi naprzeciwko mnie. Czy naprawdę tylko na tyle mnie stać? Gdy uniosłam wzrok, z zaskoczeniem stwierdziłam, że Orville na mnie nie patrzy. Pochłaniało go zapalczywe masowanie własnych dłoni. Można było odnieść wrażenie, że nagle zalały go zupełnie nieoczekiwane emocje, z którymi nie potrafił sobie poradzić. Wstał i podszedł do zamrażarki. Wrócił z torbą mrożonej kostki cytrynowej. Czekałam, patrząc, jak stawia talerz na stole. – Wygląda okropnie – stwierdziłam. – Podam pani widelec. – W Ameryce je się je rękami.
Usiadł naprzeciwko mnie. Zastanawiałam się, czy on w ogóle jada desery w postaci niemrożonej. – Nie chciałem pani zdenerwować – powiedział. – A co pan chciał osiągnąć? – Chciałem być szczery. Wydaje mi się, że ludzie zwykle nie są z panią szczerzy. – Ludzie chyba ogólnie nie są szczerzy. Dlatego ma się przyjaciół. Czułam, że Orville wpatruje się we mnie, ale postanowiłam nie odwzajemniać jego spojrzenia. Właśnie cofałam się do mojego mrocznego, bezbarwnego pustkowia, w którym nie przyjmowałam gości. – Niech mi pani powie, co panią tak denerwuje – poprosił. – Głównie pan. Nie jestem wcale „rozpaczliwie samotna”. – Sama usłyszałam, że to zabrzmiało jak słowa rozkapryszonego dziecka. – Kto jak kto, ale pan, jako wykładowca literatury, nie powinien chyba robić mi wyrzutów, że przypisuję znaczenie wytworom wyobraźni. – Ma pani coś pod okiem – powiedział. – Niech pan to zostawi. Nie przeszkadza mi to. – Proszę się nie ruszać. – Niech pan tego nie robi... Nachylił się nad stołem i wyciągnął w moją stronę ramię, masywne jak konar drzewa. Gdybyśmy żyli w innym świecie, pomyślałabym, że zaraz mnie pocałuje. On jednak tylko powoli przesunął kciukiem wzdłuż mojego oka. Zebrał na palcu półtorej łzy, którą zdołałam z siebie wycisnąć. Zastanawiałam się, czy właśnie to dostrzegł pod moim okiem. Skórę miał gładką i ciepłą, a moja twarz na tle jego dłoni wydawała się drobniutka. Przez moment poczułam, że mogłabym się w niego wtulić. Ten moment nie trwał długo, bowiem Orville cofnął rękę, a potem wyszedł. Zostałam sama, z poczuciem, że oto chyba po raz pierwszy w życiu mnie przeprosił. *** Tamtej nocy ponownie śniło mi się, że odwiedzam dom sióstr Brontë. Śnieg topnieje, więc droga jest mokra i błotnista. Jest zimno i idę
żwawym krokiem. Dom sprawia wrażenie cichego i przytulnego. Z kominka wydobywają się obwarzanki dymu, jakby gdzieś w środku jakiś olbrzym leżał na plecach i palił cygaro. Nad wejściem, pośród stada gryfów nadgryzionych zębem czasu, dostrzegam ogrom groteskowych napisów. Za frontowymi drzwiami otwiera się przede mną długi, czysty korytarz. W środku jest ciepło i pachnie lawendą. Przemierzam przedpokój, po lewej napotykając elegancki salon z kominkiem, który nieproporcjonalnie dominuje nad resztą skromnego wnętrza. Pokój jest słabo oświetlony, wypełniają go za to echa rozbrzmiałego niedawno śmiechu. Krzesła stoją z dala od stołu, jedno jest przewrócone. Dostrzegam czysty pergamin, dwa gęsie pióra i nadgryzione ciasteczko z kawałkami czekolady. Mieszkańcy najwyraźniej opuścili to miejsce w pośpiechu i bez słowa. Rozglądam się, zdezorientowana. Czyżby moi krewni się ulotnili, żeby uniknąć spotkania? To oczywiście niegrzecznie z mojej strony, że tak się do nich włamuję, ale przecież to jest mój sen – więc to ja jestem tu narratorem, prawda? Chłonę atmosferę radości wypełniającą to skromne pomieszczenie, duże i pogrążone w przyjemnym nieładzie. W powietrzu unosi się ledwo wyczuwalny zapach zgaszonej świecy. Z kominka ciągnie chłodem. Siadam przy palenisku i splatam palce, tak jakby zrobił to profesor pogrążony we własnych myślach. Czuję się tu naprawdę jak u siebie. W końcu udało mi się dołożyć ostatni fragment układanki, której nagle sama okazałam się być częścią. Nie mogę się pozbyć poczucia, że mój ojciec też kiedyś tu siedział i robił dokładnie to samo, co ja teraz. Czekam, licząc na to, że wydarzy się coś ciekawego. Słyszę jednak tylko tykanie zegara. Skoro to jest mój sen, to chyba powinno się w nim wydarzyć coś nie z tego świata? Jakaś strzelanina, jakiś romans, może jakaś przepowiednia… No i czy to normalne, że mam poczucie, jakby wszystko to działo się na jawie? Może to jest właśnie stan normalny dla snu, a ja dotychczas zawsze źle tego doświadczałam. Nagle dobiega mnie stukanie w okno. Brzmi to trochę tak, jakby gałąź uderzała w parapet. Potem przez szybę przedostaje się rząd kłykci, a zaraz za nimi całe ramię. Moim oczom ukazują się palce drobnej
lodowatej dłoni. Jednocześnie rozlega się melancholijny głos, który łka: – Wpuść mnie! Wpuść mnie! Zaskoczona, wstaję na równe nogi. – Wróciłem do domu – mówi głos. – Zgubiłem się na wrzosowiskach. W ślad za białymi zimnymi palcami i białym zimnym ramieniem przez okno przeciska się białe zimne ciało. Mężczyzna. Ma na sobie szlafrok, a w dłoni trzyma martini. Nagle dociera do mnie, że to mój ojciec. – Tata? – pytam. – Cześć, mała – wita się. – Zimno tam jak u czarownicy za winklem. – Co ty tu robisz? – Powiedziałem ci przecież, że kiedyś mnie tu znajdziesz. – A naprawdę cię znalazłam czy tylko sobie to wszystko wymyśliłam? – A co za różnica? Ściągam brwi i robię krok naprzód. Tak, to zdecydowanie jest mój ojciec. Poznaję te zmęczone, udręczone oczy. Poznaję tę gęstwinę czarnych włosów i czoło, rozległe jak stok narciarski. Gratuluję własnej podświadomości, że tak doskonale odtworzyła jego obraz. Nawet pachnie tak, jak powinien. Ma w sobie ciepło i coś znajomego, jak stara książka, do której chętnie się wraca. – Ty nie jesteś prawdziwy – mówię. – To tylko sen. – Jeśli coś wygląda jak kaczka i smakuje jak kaczka, to znać jest to kaczka. Świetnie pamiętam to zdanie, jedno z jego ulubionych powiedzonek. Gdzieś w klatce piersiowej czuję nagłe ukłucie, aż za silne jak na sen. Nagle dochodzę do wniosku, że czas mnie zawiódł, ponieważ pustka, którą ojciec pozostawił po sobie w moim życiu, nie wypełniła się jeszcze ani trochę – ja tylko stopniowo przestałam zwracać na nią uwagę. Czuję powoli wzbierającą we mnie panikę, która zwykle towarzyszy moim napadom smutku. Odchrząkuję. – Musisz wiedzieć, że straciłam bezgraniczny szacunek do ciebie.
– Tak? – Poszedłeś do łóżka ze swoją promotorką, zdradziłeś żonę i zapijałeś się na umór, a przede wszystkim porzuciłeś mnie. Ojciec obraca w dłoni szklankę z drinkiem. – Nie ma ludzi doskonałych. Ten głos. O Boże, to jego głos. On siada, a ja obok niego. Podaje mi martini. – Spróbuj – mówi. Odmawiam. Z bliska jego twarz sprawia wrażenie pozbawionej spójności, jest jak bloczek sera albo cienko pokrojone mięso. – Gdzie książka? – pytam. – Jaka książka? – Ta, którą mi zostawiłeś. Bo zostawiłeś mi pamiętnik, prawda? – O to ci chodzi? Chowa rękę za plecami i wydobywa malutki tomik w skórzanej oprawie, niewiele większy od jego dłoni. Nie bez wysiłku, ale jednak udaje mi się odczytać niewyraźne słowa na okładce: Przestrogi doświadczenia. – Tak, o to mi chodzi – mówię. – Od samego początku je miałaś. – To oczywiście nieprawda. – Stuknij bucikami jeden o drugi i powiedz, że nie ma jak w domu. – Nie gadaj, jakbyś był pijany. − Marszczy brwi. Widzę, że się gniewa. Ciska książką w stronę ściany. Tomik robi w murze wielką dziurę i ląduje na śniegu na dworze, na terenie przykościelnego cmentarza. Ziemia wokół niego zaczyna się zapadać, tworząc wielki, czarny krater. Książka tonie w tej dziurze i znika mi z oczu. Proszę ojca, żeby mi to wyjaśnił, ale jego twarz zaczyna się rozmywać. – Znikasz już? – pytam. – Nie wiem. A znikam? – Powiedz mi, proszę, co sobie dla mnie zamyśliłeś. Jestem już za duża na tę zabawę. – Niczego się nie nauczysz, dopóki sama tego dla siebie nie odkryjesz. – Już się razem nie uczymy.
– Jeśli tak myślisz, to znaczy, że cię zawiodłem. – Powiedz mi, proszę, co chciałeś mi przekazać. Na te słowa uśmiecha się, ale tylko nieznacznie. – „Pragnęłam przedstawić prawdę, ponieważ prawda zawsze niesie ze sobą naukę moralną dla tych, którzy potrafią ją odebrać”. – Nie zarzucaj mnie cytatami z Anne Brontë. Nie teraz. – „Podobnie jak w przypadku bezcennego skarbu ukrytego na dnie studni, dotarcie do niej wymaga jednak odwagi”. Mrugam. Spoglądam w stronę cmentarza. Tam, gdzie upadła książka, znajduje się bardzo głęboki i bardzo ciemny dół, jakby tunel prowadzący do wnętrza ziemi. Przypomina dziury w starych bostońskich ulicach. – Cholera – stwierdzam. Wstaję i cofam się, nagle bowiem uświadamiam sobie coś niesamowicie ważnego: mój ojciec zniknął. Podobnie jak dom i cały świat. Znajduję się w mrocznym i zimnym miejscu, które przepełnia gęsta czerń. Domem Jamesa Timothy’ego Orville’a III wstrząsa grom, a ja budzę się roztrzęsiona. *** – Orville! − Brak odpowiedzi. – Orville! – Hm? Bam! – Orville!!! – Co? – Niech pan się obudzi. – Amy? – Kto to jest Amy? Rozbłysło światło, a konkretnie jednak żarówka. Orville sięgnął ręką do stojącej przy łóżku lampki. Powoli odwrócił wzrok i spojrzał na mnie. Siedziałam na skraju jego łóżka, nachylając się nad nim. Ręce miałam skrzyżowane na piersi. Wolałabym, żeby nie włączał tego światła. Spał bez koszulki. Jego bielusieńki tors lśnił jak jasny brzuch mokrej ryby. Był gładki i wprost radioaktywnie świecący. Mrugnął raz, a potem jeszcze raz i jeszcze raz. W słabym świetle
dostrzegłam zarys poplątanych kabli ładowarek, które leżały na półce nad jego głową. – Samantho? O co chodzi? – dopytywał. Oczy miał zaspane, a na policzku odcisnęła mu się poduszka. – Paryż płonie czy co? Nie byłam w stanie mu odpowiedzieć. Wyprostował się nieco. – Cała się pani trzęsie. Co się stało? – Zimno tu. Przez chwilę milczał. W głębi duszy liczyłam na to, że wpuści mnie pod kołdrę, ale on powiedział tylko: – W komodzie znajdzie pani koc. Potrząsnęłam głową. – Właśnie śnił mi się ojciec. – I co u niego? – Wszystko w porządku, dziękuję. – Chce pani o tym porozmawiać? – Nie. Chcę porozmawiać o książkach. Spojrzał w bok, kierując wzrok na zegar. – Czwarta rano – powiedział. – Jest czwarta rano. – Pytał mnie pan kiedyś, po co czytam książki. Kilka miesięcy temu, w pubie. Pamięta pan? Mogę panu odpowiedzieć na to pytanie, jeśli nadal to pana interesuje. Oparł głowę na poduszce i zakrył oczy przedramieniem. – Teraz? Wbiłam palec wskazujący w jego klatkę piersiową. Podziałało − otworzył oczy. Skórę miał ciepłą, niemal rozpaloną. Najwyraźniej to nie był najlepszy moment na werbalizowanie emocji. Orville sprawiał wrażenie zmęczonego i zupełnie bezużytecznego. – Odwaga – powiedziałam. – Słucham? – Czytanie książek uczy odwagi. Autor próbuje nas przekonać, że coś zmyślonego jest prawdą. To w sumie absurdalny wysiłek, niejako próba zrobienia z czytelnika wariata. W jak dużym stopniu uwierzymy autorowi, zależy tylko od tego, na ile jesteśmy skłonni wykonać skok na główkę.
– Skok? W co? – Niech pan słucha uważnie! W to, co akurat czytamy. – Może moglibyśmy wrócić do tej rozmowy rano? – Zapytał mnie pan kiedyś, dlaczego nie lubię żadnego pisarza. – Nie zwracałam uwagi na jego protesty. – Otóż dlatego, że odczuwam wszystko inaczej niż normalni ludzie. Niech pan tak na mnie nie patrzy. To prawda. Nigdy nie potrafiłam w pełni zanurzyć się w książce, bo książki to kłamstwa, a ja nie lubię, gdy się mnie okłamuje. Czytanie wymaga odwagi, a tej akurat mi brakuje. Dlatego nie potrafię ani dobrze pisać, ani dobrze czytać. Orville zmrużył oczy. – Odwaga to nie jest coś, co można posiąść. Odwaga to stan umysłu. – Owszem, ale ten stan wymaga wykonania skoku na główkę. Tak mi powtarzał ojciec. Zawsze mi się wydawało, że miał na myśli jakiś przenośny skok, akt odwagi, ale teraz myślę, że chodziło mu o skok w sensie dosłownym. – Nie rozumiem. – Dosłowny skok. Już pan rozumie? – Wykonałam dłonią gest symbolizujący skok, na wypadek gdyby do zrozumienia mojego komunikatu potrzebował wizualnego wsparcia. Spojrzał na mnie podejrzliwie. – A do czego zamierza pani w ten sposób wskoczyć? – Czy są tu jakieś studnie? Orville westchnął ciężko i raz jeszcze spojrzał na zegar. – Niech pani wraca do łóżka, Samantho. – Nie, w końcu coś z tego rozumiem. – Ja bym się z tym nie zgodził… – Położył głowę na poduszce i zamknął oczy. Raz jeszcze dźgnęłam go palcem, ale tym razem nie zareagował. Położyłam więc dłoń na jego policzku. Jego powieki podniosły się gwałtownie, moje zaś odruchowo opadły. Pod zimnymi palcami czułam aksamitną skórę jego twarzy. Przekroczyłam granicę. Niemal usłyszałam bicie na alarm, oczyma duszy zobaczyłam, jak postacie z portretów w jadalni otwierają oczy ze zdumienia i zaczynają krzyczeć do siebie: Spieszmy się, ludzie! Pora
mobilizować oddziały! Orville jednak się nie odsunął. Leżał i wpatrywał się we mnie ze zdumieniem. Jego klatka unosiła się i opadała powoli. Nagle zrobiło się bardzo cicho. Wiedziałam, że moje życie za chwilę się zmieni. – Co pani robi? – zapytał bardzo, ale to bardzo wyraźnie. Zanim jednak zdążył cokolwiek dodać, zbliżyłam twarz do jego twarzy i pocałowałam go. Liczyłam na to, że kiedyś dostrzeże w tym pocałunku może i zaskakujące, ale przecież dość naturalne zwieńczenie naszych pokrętnych wyimaginowanych zalotów. Pocałowałam go naprawdę mocno. Chciałabym móc stwierdzić, że usłyszałam szum krwi krążącej w żyłach, ale tak naprawdę szumiało mi w głowie − i być może były to głosy wszystkich tych akademików z portretów, którzy próbowali mnie odstraszyć albo też podjęli burzliwą dyskusję na temat heteronormatywnego nonkonformizmu właściwego mojemu zachowaniu – bo przecież na pewno sobie tego wszystkiego dobrze nie przemyślałam. A może aż za dużo o tym myślałam? Przecież możliwe jest i jedno, i drugie. Czas jakby zwolnił, a mnie zalała fala gorąca i pot, oba te doznania płynęły wyłącznie z mojego ciała. W tym konkretnym momencie potrafiłam myśleć tylko o tym, że najbardziej podstawowa z ludzkich czynności stanowi bardzo poważne naruszenie norm akademickich i pociąga za sobą konsekwencje równie poważne, jak straszliwa zbrodnia. Już miałam się wycofać, gdy nagle – ku mojemu zaskoczeniu – Orville uniósł się i zbliżył do mnie. Pisnęłam… Choć może to łóżko zatrzeszczało… Chwycił mnie za kark, naprawdę mocno, po czym jego usta dotknęły moich. Raz, a potem znowu i znowu. Nagle ogarnęło mnie poczucie całkowitej, niemal śmiertelnej bezradności. Nie do końca było dla mnie jasne, czy on mnie do siebie przyciąga, czy też próbuje z siebie zrzucić. Wpadłam w panikę, bo w obu przypadkach sytuacja rodziła znamienne skutki. Zanim zdążyłam rozstrzygnąć tę kwestię, zrobiłam jedyną rzecz, która zdawała się mieć w tym momencie sens: pchnęłam go na poduszkę, po czym wybiegłam z pokoju niezdarnie niczym wyrzucona w górę balerina, która straciła kontrolę nad własnym ciałem. 31 A. Brontë, Lokatorka Wildfell Hall, s. 178 (przyp. tłum.). 32 A. Brontë, Lokatorka Wildfell Hall, s. 179 (przyp. tłum.).
33 A. Brontë, Lokatorka Wildfell Hall, s. 18 (przyp. tłum.). 34 A. Brontë, Lokatorka Wildfell Hall, s. 144−145 (przyp. tłum.).
Rozdział 15 Drogi sir Johnie, pisze do Pana Samantha. Opuściłam Pański dom dziś rano, o wpół do szóstej, ale chciałabym podziękować Panu za gościnność, tym bardziej że darzył Pan mojego ojca tak szczerą niechęcią, a i mnie Pan nie lubi, ponieważ tak bardzo go przypominam i na dodatek w Pańskim przekonaniu spotykam się z Pańskim synem (otóż nie spotykam się z nim, to byłoby obrzydliwe). Wiem, że Pan zbyt dobrze nie znał mojego ojca, ale on nie był tak naprawdę złym człowiekiem, a czasem nawet potrafił być człowiekiem bardzo dobrym. Robił różne niezrozumiałe dla mnie rzeczy, ale jeśli to Pana w jakikolwiek sposób pociesza, sądzę, że on sam też nie do końca to wszystko rozumiał. Przepraszam za krzywe i nieczytelne pismo. Nie spałam chyba od roku. Zostawiam też list do mojego profesora, zechce Pan dopilnować, aby trafił w jego ręce. Z najlepszymi życzeniami
Samantha J. Whipple
*** Do Oksfordu udało mi się wrócić dopiero około wpół do dziewiątej wieczorem. Pociągi linii Haworth nie kursowały z uwagi na uszkodzone tory, nie miałam więc innego wyjścia, jak skorzystać z obskurnego autobusu. Burza ucichła, ale osiemnastogodzinna podróż i tak miała w sobie coś z apokalipsy. Przemierzając drogi, których stan znacząco ucierpiał w wyniku nagłego załamania pogody, mijaliśmy sterty rozmokłego śniegu, który chlapał spod kół. Zamiast leczyć, czas raczej wzmagał moją udrękę. Odtwarzałam w głowie wydarzenia z ostatniej doby z przerażającą wręcz dokładnością. Nagle do mnie dotarło, że w ostatnim czasie w moim życiu stanowczo zbyt dużo miejsca
zajmowały dyskusje, za mało zaś konkretne treści. Przed moimi oczami stanął nauczyciel angielskiego, który z okularami na nosie i gniewną miną smaga długopisem scenariusz mojego życia, nie potrafiąc przy tym wyjść z podziwu, jak można jednocześnie tak wiele mówić i tak mało myśleć. Po powrocie do kampusu wpadłam na chwilę do siebie, żeby odłożyć torby, ale zaraz potem udałam się do Domu Profesora. Drzwi do gabinetu były lekko uchylone, podobnie jak jej usta. Najwyraźniej przedstawiałam sobą żałosny widok. – Dzień dobry – powiedziałam. Nie od razu mi odpowiedziała. Z wyrazu jej twarzy wyczytałam, że powinnam przedstawić jej naprawdę dobry powód tej wizyty. – Ten zapach – powiedziała. – Taki pierwotny… – Tak, przepraszam. Niech pani nigdy nie wsiada do autobusu. – Skąd pani przyjechała? – Z pierwszego kręgu piekieł. − Patrzyła na mnie bez wyrazu. – Z tego, do którego trafiają nieochrzczeni poganie – powiedziałam. Nie odpowiedziała, więc brnęłam dalej: – „Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją”35? Cisza. Najwyraźniej nie miałyśmy ze sobą nic wspólnego. Usiadłam bez pytania. W pokoju panował chłód, a gdzieś z oddali dobiegały dziwaczne odgłosy, które przypominały nieco czynności fizjologiczne. Próbowałam się rozluźnić, ale miałam na sobie drapiący wełniany płaszcz, narzucony na za duże legginsy. Włożyłam je wcześniej tylko raz i natychmiast doszłam do wniosku, że tabloidy jednak się mylą – bynajmniej nie wszyscy dobrze w nich wyglądają. Rebecca wciąż patrzyła na mnie podejrzliwie, więc wyjaśniłam: – Byłam w Haworth. – A co ty robiłaś w Haworth? – Odwiedziłam Dom Muzeum Sióstr Brontë. – Rozumiem – powiedziała głosem, w którym dało się wyczuć napięcie. Na jej biurku leżał tylko jeden przedmiot: młotek. – James Orville też spędził tam weekend. Na dźwięk jego nazwiska moje policzki zalały się rumieńcem. – Naprawdę?
– Wiedziała pani, że on się tam wybiera? – Słucham? – Pytam, czy byliście tam razem? – Czy w tym dzbanku jest kawa? – Rumienisz się. Nie zaproponowała mi kawy. Usiadła za biurkiem i przesunęła dłońmi po udach. Wyglądała trochę tak, jakby właśnie naszło ją wspomnienie jakiegoś nieprzyjemnego przeżycia. Przypomniałam sobie, że wspominała, jak wyjeżdżali z moim ojcem na romantyczne weekendowe wycieczki na północ. Te podróże stanowiły integralną część ich tragicznej historii miłosnej. Za sprawą przewrotnego losu moja historia zdawała się nie przybierać tak tragicznego obrotu. – Pragnę panią o coś zapytać – powiedziałam. – Nie chciałam, żeby to zabrzmiało oskarżycielsko, ale próba banalizowania sprawy tylko dodatkowo zaostrzyła atmosferę. – Czy Studnia Halforda zawdzięcza swoją nazwę osobie mojego ojca? Prawie jej to nie wzruszyło. – Widzę, że do wszystkiego doszłaś. – Tak. Był pani studentem. – Był moim studentem. – Studiował matematykę. – Czytać i pisać już potrafił, a uważał, że edukacja powinna być wyzwaniem. – Rozumiem. Ktoś kiedyś powiedział mi, że ludzie wrzucają do Studni Halforda różne rzeczy – zagadnęłam. – Czy to prawda? – To najstarsza studnia życzeń na terenie Oksfordu – odparła, zniecierpliwiona. – Ludzie od setek lat wrzucają do niej drobniaki. Czy chciałabyś wiedzieć coś jeszcze? – A czy ludzie wrzucają tam coś jeszcze oprócz drobniaków? Jakieś przedmioty? – Do studni wrzuca się życzenia, a nie konkretne przedmioty. Po chwili zastanowienia zapytałam: – A gdybym postanowiła tam zanurkować? Czy studnia jest głęboka? Rebecca patrzyła na mnie z tym samym dziwnym wyrazem, który
wcześniej widziałam w oczach mojej matki. Jej wzrok zdawał się mówić: „To nie jest zabawne”. Można było odnieść wrażenie, że oto poprzedni wieczór spędziła w towarzystwie Keatsa, prowadząc dyskusję na temat poezji, a dziś musi znosić obecność chuligana pozbawionego wszelkiej ogłady. – Zanurkować? – powtórzyła. – Mój ojciec kiedyś tam nurkował? – Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie się tam kąpać. – Celna uwaga. Rebecca zaczęła zbierać swoje rzeczy − chyba postanowiła nie ciągnąć tej jałowej dyskusji. Włożyła do torby plik prac do sprawdzenia, które wcześniej spoczywały w jej szufladzie. W ślad za nimi poszły szminka i kolczyki. Najwyraźniej nosiła je przy sobie, choć nigdy na sobie. Ostrożnie podeszłam do jej biurka. Wyglądała na zmęczoną. Zastanawiałam się, czyby się przed nią całkiem nie otworzyć i nie powiedzieć, co czuję i jak czuję – nawet nie z racji łączącej nas więzi, ale dlatego że wrażliwość to waluta, którą można posługiwać się tak jak kredytem. Mój oddech przyspieszył. – Moim zdaniem nie zrobiła pani nic złego – powiedziałam. – Chodzi mi o tę sprawę z moim ojcem. Przykre, że to się spotkało z taką reakcją. − Nie odpowiedziała. – W miłości do profesora nie ma nic zasadniczo patologicznego – ciągnęłam. – Moim zdaniem taka miłość też zasługuje na to, żeby o nią dbać. Dokładnie tak samo jak wszystko inne. Rzuciła mi przelotne, chłodne spojrzenie. – Powiedz mi, ach, powiedz, skąd nagle wzięło się u ciebie to zupełnie nowe przekonanie? Głęboko nabrałam powietrza. – Miała pani rację. Kocham Jamesa Orville’a. Na jej twarzy, oprócz uśmiechu, na chwilę pojawił się wyraz triumfu. – Licz się z tym, że zrujnujesz mu życie – powiedziała. – Nie rozumiem. – Wydaje ci się, że zdołasz się uporać z dysproporcją sił między
wami. Otóż to nigdy się nie stanie. Ona będzie tylko narastać. Miłość studenta do nauczyciela jest naturalna, częsta, niemal słodka. Miłość nauczyciela do studenta to coś nienaturalnego, to choroba. Taki człowiek już zawsze będzie napiętnowany jako drapieżnik, manipulator, potwór. – Przecież ja właśnie próbuję potraktować go jak człowieka. – Tyle że w ten sposób odbierasz mu człowieczeństwo. – Czyli twierdzi pani, że żałuje związku z moim ojcem? Wydawało mi się, że już pani tego nie rozpamiętuje. Zamknęła torbę energicznym ruchem. – Pora na ciebie, Samantho. – Nie, proszę... – Głos mi się łamał i nie potrafiłam nad tym zapanować. Nagle poczułam się taka strasznie samotna. Chciałam się z nią chociaż odrobinę zaprzyjaźnić, żebyśmy nie musiały już wymieniać tych wrogich spojrzeń. Zemsta przychodziła mi z wielkim trudem. Poza tym my dwie powinnyśmy raczej zawrzeć sojusz, a nie ustawiać się po dwóch stronach barykady. Przecież poza nami nie było już na świecie nikogo, kto naprawdę rozumiał mojego ojca. Rebecca najwyraźniej zauważyła zmianę w tonie mojego głosu, bo zmrużyła oczy. Powtórzyłam pytanie: – Czy żałuje pani? Niech mi pani powie. Moim zdaniem media niesprawiedliwie panią potraktowały. Spojrzała na mnie tak, jakby chciała ocenić, czy warto poświęcać mi czas. A później zapytała: – Byłaś kiedyś zakochana, Sam? Tak naprawdę zakochana, z wzajemnością? – Nie. – Ja potrzebowałam trzydziestu pięciu lat, żeby znaleźć taką miłość – powiedziała. – Gdy się coś takiego znajdzie, miłości nie odczuwa się jako miłość, tylko jako kres poczucia osamotnienia. Człowiek nagle czuje, że ma swoje miejsce, jeśli nawet nie u boku drugiej osoby, to na pewno wśród ogólnie pojętej ludzkości, w świecie banalnych powieści i znanych melodii. Niech się pani zastanowi, czy po części nie dlatego właśnie kocha pani Orville’a. − Nie odpowiedziałam. Jej usta powoli rozciągnęły się w pogardliwym uśmieszku. – Ty i ja mamy ze sobą więcej wspólnego, niż ci się wydaje – podjęła. – Myślę, że gdzieś w głębi duszy o tym wiesz. Odnalazłam cię w sobie już wtedy, gdy byłaś
zaledwie rozpuszczonym dzieckiem. Byłaś samotna, nie miałaś żadnych przyjaciół. Kochał cię tylko jeden człowiek, ale za to kochał cię tak mocno, że ta miłość mogła ci zastąpić cały świat. Ja byłam bardzo młoda, gdy mój ojciec porzucił rodzinę dla kogoś, kogo wszyscy dobrze znaliśmy. Moja matka przeprowadziła się wtedy na wyspę Guam. Pocieszenie znalazłam w matematyce, tak jak ty znalazłaś je w literaturze. To dwie dziedziny nauki, które pomagają nadać światu sens. Ja wiem, czego ty chcesz, Samantho, ponieważ sama chciałam tego samego. Bardzo chciałam mieć powód, by wierzyć, że istnieje coś większego ode mnie, za sprawą czego różne moje błahe doświadczenia przestałyby się liczyć. Tak właśnie działa miłość. Czy żałuję, że się zakochałam w twoim ojcu? Kiedy słucham twojej historii, żal przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Nachyliła się do przodu. Nie spodziewałam się usłyszeć z jej ust czegoś tak sentymentalnego. W jej słowach pobrzmiewała jednak zdumiewająca szczerość. Nagle dostrzegłam w niej człowieka z krwi i kości. Spoglądałam w jej szkliste oczy i nie mogłam przestać się zastanawiać, jak wiele różnych uczuć się za nimi kryje i czy zostały uporządkowane w ciąg Fibonacciego. Mój błąd polegał chyba na przyjęciu założenia, że ludzie są zawsze albo wyłącznie dobrzy, albo wyłącznie źli. – Byliście potem razem, jak już opuściliście Stare Kolegium? – zapytałam. – Twój ojciec wyjechał z Anglii. Przez wiele lat wymienialiśmy listy – odparła. − Nie były ani piękne, ani górnolotne, ale tak właśnie zapisały się w mojej pamięci. Lata mijały, a on przyjeżdżał do Anglii i wyjeżdżał, jak mu się zachciało. W pewnym momencie napisał, że jakaś kobieta imieniem Alice zaszła w ciążę i że on się z nią ożeni. Potem zaczął wspominać o tobie. Ależ się rozpisywał! Z tych listów mogłaby powstać cała epopeja twojego życia. Za każdym razem, gdy mnie odwiedzał, opowiadał, jak szybko uczysz się czytać, jak dużo jesz i jak podczas zabawy w chowanego wskoczyłaś do kosza na pranie. „Będzie wysoka, Becky, ogromna!”. Byłaś najwspanialszą opowieścią, jaką kiedykolwiek stworzył twój ojciec. Nie brzmiało to nostalgicznie, choć ona chyba nie wspominała tego
z przyjemnością. Na jej twarzy malowała się gorycz, oczy patrzyły surowo. Na wzmiankę o wzroście w mojej głowie pojawiła się twarz mojej matki. – Ciągnęła pani ten romans z pełną świadomością, że doprowadzi do rozpadu rodziny – powiedziałam. – Twój ojciec też – rzuciła krótko. – Do niego nie masz pretensji? – A czy którekolwiek z was w ogóle myślało o mojej matce? Rebecca wybuchnęła zaskakująco okrutnym śmiechem. – Twoja matka nie znała twojego ojca, nie tak, jak znałam go ja. Wyszła za mąż za ojca swojego dziecka. On zaś ożenił się z matką tegoż dziecka. Roześmiała się znów, tym razem piskliwie. Mocno zacisnęłam usta. – Ostatecznie ojciec i tak z panią zerwał – rzuciłam. Przed tą uwagą oczywiście należało się powstrzymać, ale raz wypowiedzianych słów nie da się cofnąć. Nasz tymczasowy sojusz został gwałtownie zerwany. Rebecca rzuciła mi długie, znaczące spojrzenie – z tych, co to mogą nieostrożnego człowieka powalić na kolana. Zdecydowanym, dobrze przemyślanym ruchem zdjęła z nosa okulary w czarnych kwadratowych ramkach, po czym położyła je na biurku. – Już ci mówiłam, że on sobie nie radził ze sprzecznymi oczekiwaniami kobiet obecnych w jego życiu – powiedziała. – Ostatecznie to ja przegrałam, a wygrał ktoś inny. Odkąd wyjechałam z Bostonu, przestał się do mnie odzywać. Skontaktował się ze mną dopiero na miesiąc przed swoją śmiercią, gdy znów przyjechał do Oksfordu. Odwiedził wtedy swoją starą wieżę, dał mi te cholerne książki i powiedział, że mam zadbać o to, aby jego kochana Samantha w odpowiednim momencie zamieszkała w bardzo konkretnym miejscu i przeczytała bardzo konkretne rzeczy, ponieważ on nie zdążył przekazać jej wszystkiego, czego chciał ją nauczyć. „Proszę cię, Rebs”, błagał. „Proszę cię, zrób to dla mnie”. No i teraz mamy. – Westchnęła. − Późno już, chciałabym iść. Czy masz mi coś jeszcze do powiedzenia? Patrzyła na mnie blada twarz pozbawiona wszelkiego wyrazu. Przegrałam, a wygrał ktoś inny.
– Kim była ta kobieta, która ostatecznie go zdobyła? – zapytałam. Rebecca zacisnęła usta. – Nie domyślasz się? Nie powiedziałam. Nie patrzyła już na mnie jak na studentkę. Teraz widziała we mnie rywalkę. Cofnęłam się o krok, bo nagle zalały mnie ciepłe wspomnienia o ojcu. To mnie wybrał. Może i był fatalnym mężem i okropnym chłopakiem, może nie sprawdził się jako student, ale z roli taty wywiązywał się świetnie. – Pójdę już – powiedziałam. – Dziękuję, że zechciała mi pani poświęcić czas. Owinęłam sobie szalik wokół szyi. Rebecca przyglądała mi się z głęboką niechęcią, którą dotychczas widywałam tylko w filmach i w trakcie debat politycznych. Oto znów wpychałam się na siłę w szeregi tajnego klubu, który założyła z moim ojcem. Zakłócałam bieg opowieści o ich losach, którą ona tak starannie nakreśliła. Na jej miejscu też pewnie miałabym żal. Niewykluczone, że miała rację – i faktycznie łączyło nas więcej, niż mi się wydawało. Aby załagodzić napięcie, sięgnęłam do kieszeni płaszcza i wyciągnęłam coś, co na pewno chciała odzyskać. Jej zakładkę z Emily Dickinson, znalezioną w Lokatorce. Zabrałam ją ze sobą z wieży i teraz podałam Rebecce jak białą flagę. Chyba sądziłam, że się wzruszy. Zakładka tymczasem wywołała zgoła odwrotny efekt. Na twarzy mojej byłej nauczycielki matematyki pojawił się wyraz czystego bólu. Znów wygrałam. I właśnie wręczałam jej nagrodę pocieszenia. – Przepraszam – powiedziałam. – Pomyślałam, że będzie ją pani chciała odzyskać. – Wynoś się. Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. – Słucham? Stała już w otwartych drzwiach. Chciałam coś jeszcze powiedzieć, ale jej twarz przybrała surowy wyraz. Nawet na mnie nie spojrzała, gdy ją mijałam. Kiedy tylko znalazłam się na korytarzu, drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Przez kilka minut jeszcze nasłuchiwałam. Z wewnątrz dobiegał
jedynie odgłos kroków. Chodziła w tę i z powrotem, w tę i z powrotem. Potem nagle usłyszałam stukanie. Jeśli dobrze się domyślałam, Rebecca właśnie przybijała zakładkę do ściany. *** O trzeciej nad ranem wyszłam z wieży i udałam się do Studni Halforda. W Domu Profesora większość świateł już zgasła, więc przestrzeń oświetlały tylko z rzadka rozstawione latarnie. Pusty rozległy trawnik tonął w ciemności. Nie było żadnych portierów z kijami, żadnych reporterów − nikogo. Po raz pierwszy od przyjazdu do Oksfordu poczułam się naprawdę niewidzialna. Nagle ogarnęło mnie zaskakujące poczucie rozczarowania. Zawsze mi się wydawało, że akty odwagi powinny się rozgrywać na oczach publiczności. Było przejmująco zimno. Dalej miałam na sobie legginsy, oprócz tego włożyłam jeszcze koszulkę i grubą bluzę do biegania, a na głowę naciągnęłam pomarańczową przepaskę. Z bliska Studnia Halforda wydała mi się duża i kanciasta. Była to bardzo tradycyjna konstrukcja, ze sporym skośnym dachem, zbudowanym z deszczułek nadgryzionych zębem czasu przy użyciu przydużych gwoździ. Podeszłam do zimnej cembrowiny i zajrzałam do środka. Zapach unoszący się z jej wnętrza miał w sobie coś średniowiecznego. Tam, na dnie, pewnie znajdował się koniec świata, tylko dotychczas nikt jeszcze się nie zorientował. Rozejrzałam się wokół. Otaczała mnie absolutna cisza. – No dobra, tato – wymamrotałam. – Teraz twój ruch. Usłyszałam tylko echo mojego głosu. Było mi tak zimno, że niemal straciłam czucie. Wiatr dął niemiłosiernie, rozbrzmiewając echem w głębokim cylindrycznym otworze. Tuż przy mojej prawej ręce dostrzegłam ledwo widoczny szczebel zamocowany do ściany studni. Wyglądało to jak drabina, więc przerzuciłam nogę przez cembrowinę z zamiarem przeprowadzenia bardziej szczegółowych oględzin. Mur zaskoczył mnie swoją grubością. Przez chwilę siedziałam okrakiem na kamieniach, gdy nagle usłyszałam: – Stop! Moje serce na chwilę stanęło. Odwróciłam się i wbiłam oczy w mrok. Wypatrywałam Orville’a, bo ten głos poznałabym wszędzie.
Kroczył w moją stronę, puszczając swobodnie na wiatr poły swojego płaszcza. Poczułam, jak wzbiera we mnie wściekłość. Czyżby ktoś zamierzał pokrzyżować mi plany? Teraz, gdy w końcu zdecydowałam się zrobić coś autentycznie skandalicznego? Stanął przede mną, ciężko dysząc. Pomyślałam sobie, że może przybiegł tu aż z Haworth. – Cóż pani robi, na litość boską?! – Próbuję sobie przypomnieć, kiedy ostatnio robiłam coś, w czym pan mi nie przeszkodził. Z jego ust wydobył się obłoczek białej pary. – Wyjechała pani bez słowa. – Ups! – Przecież była burza, Samantho! – No właśnie, była, Jamesie! − Był wyraźnie zaskoczony, że zwróciłam się do niego po imieniu. Poprawiłam się: – To znaczy panie Orville. Jimmy. Kim pan właściwie jest? – Nie odbierała pani telefonu. – Skąd pan wiedział, gdzie mnie szukać? – Z pani listu. Zawarła pani w nim cytat z wprowadzenia do Lokatorki Wildfell Hall. Wie pani o tym? Na pewno pani wie. „Podobnie jak w przypadku bezcennego skarbu ukrytego na dnie studni, dotarcie do niej wymaga jednak odwagi…”. I tak dalej. W pierwszej chwili pomyślałem, że pani ironizuje. Gdy jednak stwierdziłem, że pani wyjechała, przypomniałem sobie treść naszej rozmowy. I oto, proszę sobie wyobrazić, przyszło mi do głowy, że jest pani na tyle szalona, żeby przyjść i zajrzeć do studni. – Dostrzegł pan sens tego zdania w ciągu dziesięciu minut? Ja potrzebowałam na to dziesięciu lat. – Nie przypuszczałem, że ktoś mógłby się wykazać tak bezdenną głupotą, żeby potraktować to śmieszne zdanie dosłownie. A potem dotarło do mnie, że tu przecież chodzi o panią. Czekałem na panią dziś rano przy studni w Haworth. Wydawało mi się, że to będzie bardziej oczywisty wybór. Zamrugałam. – W Haworth jest studnia?
Orville nie odpowiedział, chyba był za bardzo skupiony na pozycji, w której mnie zastał. Siedziałam na cembrowinie okrakiem jak na koniu. Siłą rzeczy musiało to dziwnie wyglądać. – Czy dobrze odczytuję pani zamiary? – Wziął głęboki oddech, jakby w jego głowie nagle pojawiła się nowa myśl. Białe kłęby pary wydobywające się z jego ust tworzyły w powietrzu strzałki. – Poważnie planuje pani wskoczyć do środka? Zupełnie pani odbiło? – Niewykluczone. – Chyba nie zamierza pani schodzić do tej… Do tej… – Do czego? – Do tej kloaki. Zamrugałam. – Ależ pan dramatyzuje! Zrobił krok w moim kierunku. Pomyślałam, że wszystkie nasze dotychczasowe potyczki słowne – wszystkie nasze bitwy na uszczypliwości czy jakkolwiek by to nazwać – stanowiły jedynie próbę generalną przed wielkim dramatem, który właśnie się rozgrywał. Orville’owi łamał się głos. – Samantho, niech mnie pani posłucha. Niech mnie pani uważnie posłucha! Siostry Brontë nie zostawiły niczego na dnie tej studni. Odpowiedziałam bardzo spokojnym tonem: – Siostry Brontë nie, ale mój ojciec tak. – Dlaczego miałby pani pozostawiać spadek w takim miejscu? – A dlaczego nie? – Czy pani wie, co ludzie tam wrzucają? Stwierdziłam, że wcale nie chcę się dowiedzieć. Przerzuciłam drugą nogę przez mur. Przez chwilę szukałam oparcia na wewnętrznej ścianie, aż w końcu oparłam stopę o szczebel drabiny. Niewiele udało mi się jednak osiągnąć, ponieważ Orville chwycił mnie za ramiona. Chwilę się z nim mocowałam, ale ostatecznie chwycił mnie mocno pod pachami i wyciągnął ze studni, a potem odciągnął na kilka kroków od jej krawędzi. Wyrzucałam nogi w powietrze i próbowałam uwolnić się z uścisku, ale on owinął mi ręce wokół talii z taką siłą, że mało nie brakowało, a czas spędzony na jedzeniu kolacji poszedłby na marne. – Nie poddam się bez walki – ostrzegłam go.
– Jak sobie pani chce – rzucił. Szamotałam się na próżno. Gdy tylko udało mi się od niego odepchnąć, obracał mnie i znów przyciągał do siebie. Trzymał mnie naprawdę bardzo mocno. – Będziemy się tak siłować jeszcze przez dwie godziny, żeby się przekonać, czy to się uda? – wysapał. Zacieśnił chwyt, a z moich ust wydobył się kwik. – Robi mi pan krzywdę! Rozluźnił uścisk. Stanęliśmy do walki. Nagle przestałam myśleć o tym, co mogłabym znaleźć na dnie studni. Po prostu chciałam tam wskoczyć i już. Zwykle nie zachowywałam się głupio ani impulsywnie, ale przecież od czasu do czasu każdy może sobie na to pozwolić, prawda? – Jeśli teraz mnie pan powstrzyma, to przyjdę później – stwierdziłam. – Nie będzie pan w stanie strzec tego miejsca przez cały czas. Zaklął pod nosem. – W takim razie to ja zejdę. Niech pani tu poczeka. – Nie wie pan, czego szukać. – A pani wie? Nie odpowiedziałam. Orville chyba zdawał sobie sprawę, że nie ma szans wyjść z tego starcia zwycięsko. W każdym razie przestał się ze mną kłócić. Przeciągnął ręką po włosach. Zdjęłam buty (nie wiem, czemu wcześniej o tym nie pomyślałam). Trochę się zdziwiłam, że postanowił zostać i popatrzeć. W końcu nurkowanie głębinowe w studni to dość indywidualny sport. – Proponuję, żeby zdjęła pani bluzę – rzucił. – Słucham? – Przeziębi się pani, jeśli potem nie będzie się pani miała czym okryć. Skinęłam głową. Chciałam zdjąć bluzę przez głowę, bez rozpinania zamka, ale moje palce zdążyły zamarznąć na kość. Szarpałam się chwilę z ubraniem, aż w końcu Orville kazał mi przestać. Podszedł do mnie i chwycił brzeg bluzy. Potrzebował chwili, żeby odnaleźć się pośród warstw materiału, a potem podciągnął tę zewnętrzną do góry. Wszystko
byłoby dobrze, gdyby kołnierzyk nie zaczepił mi się o nos. Podskoczyłam, wyrzucając ramiona w powietrze. Policzki mi się zaczerwieniły, ale na szczęście nikt tego nie zauważył. Orville mocował się z moim okryciem, aż w końcu udało mu się je ze mnie zdjąć. Podziękowałam mu, ale nie potrafiłam na niego spojrzeć. Odwróciłam się w stronę studni, włożyłam nogi do środka i ponownie zaparłam je o drabinę. Na chwilę zanim Orville zniknął mi z oczu, dostrzegłam jego uniesiony w górę palec. – Jedno słowo i idę za panią − powiedział. Skinęłam głową i zaczęłam schodzić. Powoli traciłam z oczu nocne niebo, aż w końcu widziałam już tylko kamienny mur. – No i? – zawołał Orville z góry. – Bardzo tu miło – powiedziałam. – Powinniśmy przychodzić tu częściej. – Niech się pani pospieszy. – Ile chorób można tu złapać, jak pan sądzi? Nie odpowiedział, co trochę mnie zmartwiło. Studnia okazała się głębsza, niż się spodziewałam. Spoglądałam w dół, wyobrażając sobie potwora, który czyha na mnie w tych straszliwych odmętach. Nagle pod bosą stopą poczułam wodę. Zupełnie zapomniałam o Orville’u. Zapomniałam o ojcu. Woda była absurdalnie lodowata. Zanurzyłam łydki, a potem powoli także kolana, uda i talię. Gdy się zanurzyłam, z moich ust wydobył się cichy okrzyk. Moje mało zaprawione w bojach kościste ciało nie było gotowe na tak dojmujące uczucie zimna. Odgłos mojego ciężkiego oddechu wypełniał całą przestrzeń wokół mnie. Obniżałam się coraz bardziej, a gdy pod wodą zniknęła też moja klatka piersiowa, poczułam, jak boleśnie kurczą mi się pęcherzyki w płucach. Nagle wszystko wydało mi się tak bardzo odległe. Z góry dobiegł mnie jakiś dźwięk. To Orville wykrzykiwał moje imię. Wytężyłam słuch, żeby zrozumieć słowa, które odbijały się echem od ścian mrocznej jaskini. A może rozbrzmiewały tylko w mojej głowie? Usłyszałam przecież, jak powiedział, że gdzieś zapaliło się światło. Próbowałam odpowiedzieć, ale woda ściskała mi klatkę piersiową
jak zaciągnięte lasso. Zanurzony miałam tułów, barki, a nawet szyję. Jeszcze krok i pod wodą znajdzie się podbródek. To naprawdę przestało być śmieszne. Nabrałam w płuca tyle zimnego powietrza, ile się dało, po czym zanurkowałam. Mój okrzyk zmącił wodę, po czym usłyszałam szaleńczy szum. Wymachując rękami, starałam się dosięgnąć dna. Trafiłam na coś stopą, ale to coś się osunęło – był to stosik drobniaków. Macałam dno palcami stóp i nagle poczułam ukłucie. Czyżby strzykawka? Przeczesywałam podłoże od lewej do prawej strony, na dnie znajdowały się jednak tylko butelki i monety, a oprócz tego setki starych marzeń i życzeń oraz drobne rozczarowania. Wyszło na to, że się myliłam. Orville miał rację. Nie znalazłam żadnego pudełka, żadnych książek. Nie było żadnego złota i żadnych odpowiedzi. W każdym razie nie tutaj. Krzyknęłam coś, nie wiadomo po co i do kogo, ale mój głos utonął w stojącej tu od wieków wodzie, która zapewne niejedno już słyszała. Pomyliłam się. Boże drogi, czyżbym naprawdę się pomyliła? Odepchnęłam się ku górze, raz, a potem ponownie, aż w końcu wypłynęłam na powierzchnię. Znowu mogłam nabrać powietrza. Z góry dobiegał mnie głośny męski głos: − Słyszy mnie pani, Samantho? Schodzę po panią! Czy pani mnie słyszy? Przestałam słuchać, choć nie do końca celowo. Całym moim ciałem wstrząsały dreszcze. Czyżbym umarła? Czy tak właśnie czuje się nieboszczyk? Nie byłam w stanie podciągnąć się na drabince. Oddychanie przychodziło mi z ogromnym trudem, a nagle po prostu zabrakło mi na nie sił. Chwyciłam się kurczowo szczebelków i odczekałam chwilę, żeby moje płuca mogły znów wypełnić się łapczywie nabieranym mroźnym powietrzem nocy. Nie rejestrowałam żadnego dźwięku. Nie istniało dla mnie w tym momencie nic poza moim płytkim oddechem, skostniałymi palcami i obkurczonymi pęcherzykami płuc. Włosy ciążyły mi tak, jakbym miała na głowie dywan. Rozkazałam palcom się poruszyć, a one, ku mojemu zaskoczeniu, wypełniły polecenie. Uchwyciły krawędź muru. Teraz pozostawało tylko dźwignąć się w górę. Czy dam radę? Jak to w ogóle możliwe, że się poruszam? Najwyraźniej się wspinałam, bo woda nie sięgała już mojego pasa.
Oddychałam szybko i nagle stwierdziłam, że także łydki mam już nad wodą. Potem zostałam podciągnięta ku górze, jakby pochwycił mnie dźwig. Czy to był dźwig, czy może jednak człowiek? Nagle do mnie dotarło, że Orville nachyla się nade mną i chwyta mnie − najpierw pod pachami, a potem w pasie, aby następnie pociągnąć ku górze. Moje ciało wznosiło się coraz wyżej. Przetoczyło się przez krawędź cembrowiny i oddaliło od studni. W końcu poczułam grunt pod nogami. Orville stał nade mną. Podciągał mnie do pozycji pionowej, jednocześnie z zapamiętaniem pocierając moje ramiona. Przeklinał przy tym samego siebie i przeklinał ten ziąb. Nie miał już na sobie płaszcza – dopiero po chwili zorientowałam się, że teraz otula on moje ciało. Orville przesuwał dłońmi po moich włosach i po plecach, wyzywając mnie od cholernych, szalonych wariatek. Głupia… niemądra… głupia… Mówił jednak łagodnym, nawet jakby słodkim tonem. A po chwili wziął mnie w ramiona i mocno do siebie przyciągnął. – Orville... – wymamrotałam. – Musimy iść do środka – powiedział. – Ja n-nic nie znalazłam. – Nie dziwi mnie to. Od początku wiedziałem, że to idiotyczny pomysł. Nie ruszałam się. Wisiałam na nim. Próbował mnie od siebie odsunąć, ale trzymałam się go kurczowo. – Nic nie znalazłam – powtórzyłam. – Wiem, mówiła pani już. – Naprawdę myślałam, że to tam będzie. Stojąc na trawniku, poczuliśmy podmuch wiatru. – Chodźmy stąd. To nie jest dobre miejsce, żeby dać się znaleźć. – Ale to tam musi być. Musi. Proszę mi pomóc to znaleźć. Proszę. Proszę, niech pan mi pomoże to znaleźć! Usta miałam spuchnięte i jakby ciężkie. Uniosłam wzrok ku twarzy mojego promotora, a on spojrzał na mnie tak, jak patrzy się na chore dziecko. – Pani ojciec na pewno nie zostawiłby pani książki w wodzie. Przecież by się zniszczyła. Nie wpadła pani na to? – Nie zniszczyłaby się, gdyby była w wodoodpornej skrzyneczce
– wymamrotałam. Żadne z nas tego nie powiedziało, ale oboje mieliśmy pełną świadomość absurdalności tej koncepcji. Orville próbował odciągnąć mnie od studni, ale twardo tkwiłam w miejscu. Odwaga. W końcu zdobyłam odwagę i co mi z tego przyszło? Potrząsnął głową. – Niechże pani na siebie spojrzy. Wygląda pani jak ta piekielna kobieta na obrazie w wieży. Zmarszczyłam brwi. – Słucham? Co pan powiedział? – Proszę, chodźmy stąd! – O, Boże! – O co chodzi? – Orville tracił cierpliwość. Myślałam teraz o mojej starej przyjaciółce guwernantce, tonącej w rozczarowaniu z dzikością w oczach. – Ma pan rację – powiedziałam. − Wybrałam złą studnię. – Zauważyłem. – Nie. Poważnie. Wybrałam złą studnię. Jest inna kobieta, która wpadła do wody. Trzyma w rękach książkę. Pamięta pan? – Jeśli zaraz się pani nie ruszy, zaniosę panią siłą. Dygotałam. Płaszcz Orville’a zsunął się z moich pleców i spadł na trawę. Próbowałam się schylić, żeby po niego sięgnąć, ale palce miałam tak skostniałe, że lada moment mogły się rozkruszyć w śnieżny pył. Zachwiałam się i o mało nie upadłam. Orville chwycił mnie wpół, żeby pomóc mi złapać równowagę. – Musimy panią zaprowadzić do środka, Samantho – westchnął. – Gdzie trafiają wariaci z Oksfordu? – Wskakują do studni – odparł. – Niechże się pani ruszy! Próbował mnie nakłonić do wykonania choćby kroku, ale oparłam się o niego, a potem odepchnęłam. Wiatr smagnął nas ostrym i bezdusznym podmuchem. – Nie – powiedziałam. – Wariaci trafiają do mojej wieży. Zawsze tak było. – Niechże pani się ruszy. – „Czyste Szaleństwo to najwyższy Rozum”.
– Teraz to już pani bełkocze. – Naprawdę pan nie rozumie? Przez cały czas książka była w domu, tylko ja jej nie dostrzegałam. To dokładnie tak samo jak z Dorotką. – Jaką znowu Dorotką? Oślepiający blask latarki w jednej chwili sprowadził mnie na ziemię. Czy to faktycznie była latarka? A może światło wieczności? Orville i ja odwróciliśmy się dokładnie w tym samym momencie i w tym samym momencie dotarło do nas, że to ani latarka, ani wieczność – tylko lampa błyskowa. Po chwili światło rozbłysło ponownie. – Kto to? Wydawało mi się, że ja to powiedziałam – usta mi się otworzyły, jakby miał się z nich wydobyć jakiś dźwięk – w rzeczywistości jednak pytanie zadał Orville. Przed nami, w odległości niespełna trzech metrów, majaczył cień. Po chwili ukazała nam się postać, której widok bardzo mnie zdziwił. – Hans? Tak, to faktycznie był Hans. Stał przed nami, jak gdyby nigdy nic. Na szyi miał profesjonalny aparat. Spoglądał to na mnie, to na Orville’a, wyraźnie nie do końca wierząc w szczęście, które właśnie go spotkało. Na widok jego nordyckiej twarzy i jasnych włosów miałam ochotę zasalutować. – Co ty tu robisz? – zapytałam. – Dlaczego jesteś cała mokra? – usłyszałam w odpowiedzi. – To żadna sensacja – odpowiedział za mnie Orville. Sensacja? Spojrzałam na jego doskonałą twarz. Cała się trzęsłam. Przeniosłam wzrok z twarzy mojego profesora na twarz mojego rzekomego przyjaciela, a potem na aparat, swobodnie zwisający z jego szyi. I wtedy mnie olśniło. – Pieprzony Pierpont to ty?! – wrzasnęłam. – To ty o mnie pisałeś przez cały ten pieprzony rok! – Samantho! – skarcił mnie Orville. Rzuciłam się na Hansa, ale Orville znów złapał mnie w pasie i odciągnął. Krzyknęłam więc tylko: – Idź sobie! Ja tylko spaceruję.
Znów zdjęcie. Pstryk, pstryk. Hans uśmiechnął się szeroko. – W takim stroju? – Rozmowę możemy kontynuować w środku – stwierdził Orville. – Pani Whipple źle się czuje. W tym momencie stało się dla mnie jasne, że oboje − Orville i ja − tu umrzemy. Na oczach całego świata zakończymy swój żywot przy tej starej studni. Umrzemy oczywiście w sensie przenośnym − okryjemy się hańbą. Zdjęcia trafią do mediów, które opatrzą je oszczerczymi nagłówkami. Świat będzie huczał od plotek. Moja matka dowie się o wszystkim z drugiej ręki, może na fotelu u fryzjera. Hans zarzucał Orville’a bardzo konkretnymi pytaniami, ten jednak tylko wpatrywał się w niego w milczeniu, co dla pieprzonego Pierponta oznaczało, że oto trafił nawet na większą sensację, niż mu się wydawało. Dlaczego Orville nic nie mówił? To było do niego niepodobne. W końcu zrozumiałam, że on wcale nie patrzy na Hansa, lecz w jakiś punkt znajdujący się bezpośrednio za jego plecami. Przeniosłam wzrok w tamto miejsce i wtedy stwierdziłam, że bynajmniej nie znajdowaliśmy się na tym trawniku w nielicznym trzyosobowym gronie. Za plecami Pierponta stały jeszcze dwie osoby. Pierwszą z nich była Ellery Flannery, drugą zaś Rebecca Smith. Wyraźnie dostrzegałam zarys jej pozbawionego talii ciała na tle rozświetlonych okien profesorskich gabinetów. – Czyżbyśmy przeszkodzili w realizacji jakiegoś ważnego zadania? – zapytała moja dawna nauczycielka matematyki, robiąc krok w naszą stronę. Miałam nadzieję, że na mnie spojrzy i dostrzeże na mojej twarzy wielkie rozczarowanie, z gatunku tych, które prześladują potem ludzi do końca ich dni. To była mała, małostkowa kobieta. Na finał swojej historii wybrała zemstę. W moich uszach na nowo rozbrzmiały słowa, które wypowiedziała na temat śmierci mojego ojca, o bardzo zgrabnym finale jego ogólnie bezkształtnego życia. Ponownie przeniosłam wzrok na Hansa. Nie bardzo wiedziałam, co mu powiedzieć: że oto wybrałam się na romantyczny spacer z moim promotorem czy może że prowadzę poszukiwania skarbu sióstr Brontë? Czy mam mu się przedstawić jako Samantha Ulicznica czy raczej jako
Samantha Ostatnia z Rodu Brontë? Rebecca chyba już wiedziała, którą opcję wybiorę. Tak przynajmniej można było sądzić po jej minie. Postanowiła zgotować mi ten sam los, jaki swego czasu mój ojciec sprowadził na nią. Zamierzała przekazać mi w spadku swoją historię. Na ścieżce zapanowało poruszenie. W naszą stronę podążało dwóch kolejnych gapiów. Czyżby studenci? Przecież na uczelni obowiązuje cisza nocna… Jeden szeptał coś do drugiego. Zauważyłam, że nikt na mnie nie patrzy. Wszyscy natomiast wpatrywali się w Orville’a, który przypominał rannego leoparda zapędzonego w kozi róg przez stado hien. Serce waliło mi jak młotem. Flannery stanęła przed nim i nogą odsunęła leżący u jego stóp płaszcz. Orville nawet na mnie nie spojrzał, tylko przystąpił do deklamowania okrągłych brytyjskich zdań. Owszem, Samantha postanowiła się wykąpać. I co z tego? Ani słowem nie wspomniał o moim nocnym przedsięwzięciu ani o rodzinie Brontë, po prostu mówił i mówił… W pewnym momencie przestałam go słuchać. Od strony Domu Profesora zmierzały ku nam zakapturzone postaci. Czy faktycznie miały kaptury na głowach, czy może tylko oczy mi się zamykały? Gdzieś w oddali dostrzegłam złote kręgi. Czyżby latarki? Nagle się zakołysałam. A może to wszystko wokół mnie się zakołysało? Nie, nie, zdecydowanie działo się coś złego. Nie byłam ani tak młoda, ani tak niezniszczalna, jak mi się wydawało. Cała drżałam. Nie mogłam uwolnić się od myśli, że zaraz zemdleję – pamiętałam przy tym, jak ważną rolę w kulturze czasów wiktoriańskich odgrywały omdlenia. Upadek pamiętam jak przez mgłę. Nawet nie wiem, jak to się stało, ale po chwili moje ciało znalazło się na błotnistym trawniku w pozycji horyzontalnej. Orville nachylał się nade mną, nie zważając na grupkę gapiów za swoimi plecami. Ktoś kazał komuś coś przynieść, coś zrobić albo kogoś sprowadzić… − Samantho? Samantho! 35 Cytat z Boskiej komedii Dantego w tłumaczeniu Edwarda Porębowicza (przyp. tłum.).
Rozdział 16 Anne Brontë zmarła dwudziestego ósmego maja tysiąc osiemset czterdziestego dziewiątego roku, w wieku dwudziestu dziewięciu lat. Zabiła ją gruźlica płuc, która rozwinęła się nagle i odebrała chorej wszelką nadzieję. Jej śmierć stanowiła przejaw dziejowej niesprawiedliwości, z czego ona chyba zdawała sobie sprawę. „Szkoda, że Bóg nie zechce mnie ocalić, nie tylko ze względu na tatę i Charlotte, ale również dlatego, że pragnęłabym w tym życiu zrobić jeszcze coś dobrego dla świata”, mówiła. „Mam w głowie wiele planów na przyszłość, skromnych co prawda i nie bardzo ambitnych, ale tak czy owak nie chciałabym, ażeby poszły na marne i aby moje istnienie tak niewielki miało sens. Ostatecznie jednak wypełni się wola boża”. Wola boża zaiste się wypełniła. Anne odeszła z tego świata spokojnie, o drugiej po południu, gdzieś w Scarborough. W ostatnich chwilach towarzyszyła jej tylko Charlotte. Starsza siostra, pogrążona w żałobie, siedziała przy młodszej do samego końca. Emily i Branwell już wtedy nie żyli, została tylko Charlotte. Od tego momentu musiała mierzyć się ze światem samotnie. Charlotte z pewnością nie tak wyobrażała sobie triumf nad siostrą, z którą rywalizowała od lat. Jakże miała teraz pisać, skoro zabrakło jej inspiracji? Po cóż jej sława, kiedy już nie ma rodziny? Do dziś nikt nie wie, co powiedziały sobie wtedy Charlotte i Anne, jaka panowała między nimi atmosfera. Charlotte Brontë musiała być jednak głęboko poruszona, o czym świadczą wersy jej późniejszego wiersza: Nie ma w moim życiu uciech obfitości Nie znam jednak strachu na myśl o wieczności Tej bowiem widziałam ostatnie tchnienie
Za której własnego życia dałabym ocalenie
Słowa wydają się stosowne do smutnych okoliczności, zawsze jednak zastanawiało mnie, co konkretnie miała na myśli Charlotte, gdy pisała o „ocaleniu”. Czy chodziło jej o życie Anne czy raczej o jej duszę? Po cichu liczyłam, że jednak o to drugie. Żywiłam bowiem nadzieję, że Anne miała w sobie tyle dzikości, że po śmierci jej dusza potrzebowała ratunku – i że wszyscy bliscy jej ludzie zdawali sobie z tego sprawę. Naprawdę chciałam, aby po śmierci słodka Anne Brontë dostała skrzydeł i mogła rozkwitnąć znacznie pełniej niż za życia. Tak bardzo pragnęłam, aby to była prawda, tak wielkie emocje to we mnie budziło, że chyba w rezultacie przydałam Anne część moich własnych cech – choć kto wie, może w rzeczywistości było dokładnie na odwrót. Moja najmłodsza kuzynka nagle wydała mi się bardzo realna. Wyobraźnia potrafi przerażać swoją dokładnością, jeśli człowiek jej na to pozwoli. Na pożegnanie Anne wypowiedziała do siostry słowa krótkie i stanowcze: „Bądź dzielna, Charlotte. Bądź dzielna!”. *** – Przede wszystkim nie rozumiem, po coś ty się rozebrała? – powiedziała moja matka kilka dni później. Dzień był bardzo ciepły, tak mi przynajmniej powiedziano. Leżałam w łóżku w mojej wieży. Obandażowana prawa stopa wystawała spod kołdry jak foka, która wynurzyła się z wody, aby zaczerpnąć powietrza. Pokój przepełniał zapach gorączki i soli. – Już ci mówiłam – odparłam. – Żeby nie zachorować. – No tak. Ostatecznie i tak jesteś chora, więc chyba na niewiele się to zdało. – Zdjęłam bluzę, żeby potem się nią okryć. – A! Spojrzałam na nią wymownie. Zapewne miała już okazję
przeczytać to, co pisały gazety. – Komu wierzysz? Mnie czy H. Pieprzonemu Pierpontowi? – zarzuciłam jej. – Nie przeklinaj. To brzydki amerykański zwyczaj. Matka przyjechała z Paryża zaledwie przed godziną. Teraz siedziała w nogach łóżkach, głaszcząc mnie po łydce. Stanowczo twierdziła, że w całej tej sytuacji koniecznie chce być ze mną. Na kolanach trzymała egzemplarz „Hornbeam”, z nieruchomą twarzą własnej córki na pierwszej stronie. Wyglądałam, jakbym właśnie wygrała konkurs na miss mokrego podkoszulka i postanowiła zrobić sobie zdjęcie ze swoim profesorem, Panem Zabójczo Przystojnym. Rzeczony profesor spoglądał w obiektyw z bezmierną wściekłością, której żadne dwuwymiarowe medium nie było w stanie w pełni oddać. Randka przy studni. Stara tradycja w nowej odsłonie. Matka zdążyła przeczytać ten artykuł już dwukrotnie. Raz na głos. „Ostrzegałam cię, że pewnego dnia ci odbije”, powiedziała, gdy tylko weszła do mojego pokoju. Dalszy ciąg tamtego wilgotnego i mroźnego wieczoru pamiętam jak przez mgłę. Świadomość odzyskałam w pełni dopiero w taksówce wypełnionej rozżarzonym powietrzem, którą nieznany mi profesor jechał do szpitala. Nie bardzo potrafiłam zrozumieć, po co ten konkretny profesor wybiera się do szpitala… aż w końcu do mnie dotarło, że do szpitala jadę ja, a on tylko mnie tam zawozi. Nie wiem, gdzie się podział Orville. Ostatecznie nic mi się nie stało. Wyziębiłam się tylko trochę i mocno odrapałam stopę. Jak tylko mnie wypuszczono, co miało miejsce o siódmej siedemnaście następnego ranka, wróciłam na kampus. Był chłodny, rześki poranek. Kupiłam sobie kanapkę z serem i szynką (z dodatkiem kiełków), po czym udałam się prosto do wieży. Na miejscu wypiłam szklankę wody, ubrałam się i odnalazłam mój spadek. Tym razem odkrycie przyszło mi bez trudu. Musiałam tylko wypełnić proste polecenie. Zdjęłam Guwernantkę z haczyków i na tyle płótna znalazłam niedbale zamocowane Przestrogi doświadczenia. Była to mocno sfatygowana cienka i niepozorna książeczka, grubości mojego kciuka. Wisiała tam od początku. W środku, między ostatnią stroną
a tylną okładką, czekała na mnie Emily Dickinson. Zakładka mojego ojca. Przez dłuższą chwilę trzymałam książkę w dłoniach, dotykając starej, miękkiej skóry i sczytanych cienkich kartek. Oto na mojej dłoni leżała Anne Brontë. Prawdziwa Anne Brontë. Coś jeszcze wypadło z książki. Był to podarty skrawek papieru z drukarki, na którym mój ojciec nabazgrał jaskrawoczerwonym tuszem kilka słów:
Nazywano mnie czasem szaleńcem, do dziś jednak pozostało do rozstrzygnięcia, czy szaleństwo stanowi aby najbardziej podniosłą formę inteligencji i czy wiele rzeczy wspaniałych, a także wszelkie rzeczy głębokie aby czasem nie biorą się z choroby myśli, z nastrojów umysłu, który wprowadza się w stan uniesienia kosztem zwykłego intelektu. Kocham cię, Tata
To był cytat z Edgara Allana Poe, jednego z ulubionych pisarzy mojego ojca. Zalała mnie fala bezgranicznego smutku. Ojciec wielokrotnie powtarzał mi, że liczy się przede wszystkim podróż – i że fakt odbycia tej podróży staje się dla nas jasny dopiero po jej zakończeniu. Od razu zadzwoniłam do matki, właściwie nie wiem po co. Chyba dlatego, że się rozpłakałam, a przecież ja nigdy nie płaczę. Nie wytłumaczyłam jej, co się stało. Nie musiałam. Mówiła do mnie tak, jakby właśnie otrzymała ode mnie najwspanialszy prezent na świecie. Wskoczyła do pociągu następnego dnia. Teraz siedziała na moim łóżku, pośród porozrzucanych gazet, i głaskała mnie po odrapanej nodze. Rzuciłam okiem na artykuł, który wylądował na moim brzuchu. Czy Tristan Whipple potajemnie studiował w Oksfordzie? Odsunęłam od siebie ten tekst i sięgnęłam po inny, który czytałam już wcześniej nie raz i nie dwa, tylko trzy razy.
(…) Tego typu zarzuty pojawiają się nie po raz pierwszy. Doktor Orville już wcześniej ściągnął na siebie falę krytyki ze strony kadry Starego Kolegium, gdy kilka lat temu nawiązał zażyłą więź ze studentką Abigail Baasch. Oboje zostali wówczas oczyszczeni z wszelkich zarzutów, nie udało się bowiem udowodnić faktu odbycia przez nich jakiejkolwiek schadzki w czasie, gdy Baasch była jeszcze studentką. Mimo wszystko zdaniem niektórych osób taki romans zawsze stanowi naruszenie najbardziej podstawowych zasad Oksfordu, godzi bowiem w świętość relacji między pedagogiem a jego podopiecznym. – Doktor Orville sam jest sobie winien – powiedziała w sobotni wieczór dziennikarzowi „Hornbeam” doktor Ellery Flannery. – Zawsze twierdziłam, że edukacja traci sens, jeśli zostanie pozbawiona czynnika obiektywizmu. Inni twierdzą jednakże, że wina leży nie tyle po stronie doktora Orville’a, ile raczej po stronie niedojrzałych i lekkomyślnych studentek, i że wzbudzanie uczuć romantycznych u młodych adeptek wiedzy nie stanowi wady charakteru nauczyciela, lecz – jak to ujął jeden z pracowników uczelni, który pragnie zachować anonimowość – niefortunne ryzyko zawodowe. W związku z ostatnimi wydarzeniami doktor Orville udał się na bezterminowy urlop. Komentarza nie udało się uzyskać ani od Abigail Baasch, ani od Samanthy Whipple.
Starannie złożyłam stronę z gazety w samolocik i posłałam ją w róg pokoju. Do tego samego kąta poleciały wcześniej Przestrogi doświadczenia. Nie zajrzałam jeszcze do środka. Owszem, udało mi się odnaleźć mój spadek. Owszem, dało mi to poczucie satysfakcji. Całe to doświadczenie zostało jednak jakby skalane. Cóż z tego, że znalazłam książkę, skoro straciłam Orville’a? Komu miałabym ją teraz pokazać? Nie bardzo wiedziałam, jak należy interpretować tę informację
o „bezterminowym urlopie” i czy jednak nie należy utożsamiać go z „bezterminową banicją”. Oksford był całym życiem Orville’a, a ja mu to życie zniszczyłam, zarazem zaprzepaszczając swoją najlepszą szansę na odebranie świetnego wykształcenia. Mama odchrząknęła. – Nie wiedziałam, że dwadzieścia pięć lat wcześniej przy tej studni doszło do podobnego zdarzenia – powiedziała. Odłożyła „Hornbeam” i teraz czytała „New York Post”, który przywiozła mi w prezencie. Gdy trafiłam na stronę szóstą i artykuł Zmartwychwstanie Jane Eyre, zaprzestałam lektury. – Owszem, doszło – odparłam. – Dziwne. – Skrzywiła się. – To znaczy chyba trzeba być trochę dziwnym, żeby uprawiać seks w miejscu publicznym… − Przez chwilę żadna z nas się nie odzywała. Nic nie powiedziałam, bo nie chciałam powiedzieć: Tak dziwnym, jak twój były mąż. Ona też nie ciągnęła tego wątku, pewnie z obawy, że usłyszy: Tak dziwnym, jak ja. Kichnęłam głośno. Mama zdjęła okulary. – Powiesz mi kiedyś, co naprawdę się stało? Po co poszłaś do tej studni? – Aby się zjednoczyć… – A niby z czym? – Z tatą. Mina jej zrzedła. Najpierw dostrzegłam w jej oczach rozczarowanie, a zaraz potem gniew. – Tylko mi nie mów, że to on cię do tego namówił. Wskazałam jej leżące w kącie Przestrogi doświadczenia. – To mój spadek. Matka spojrzała we wskazanym kierunku. – To stara książka. – Zgadza się. Zmarszczyła brwi. Wstała i poszła po mały tomik, nadgryziony zębem czasu. Wróciła i usiadła na łóżku. Nie potrafiłam na niego spojrzeć. – To ci zostawił? – zapytała. Trzymała książkę między kciukiem a palcem wskazującym – jak mało apetyczny kawałek surowego mięsa. – To jest pamiętnik – powiedziałam.
Im dłużej matka wpatrywała się w moje znalezisko, tym więcej dostrzegałam w jej spojrzeniu triumfu i współczucia. Skoro to jest mój spadek, to ona wygrała. To przecież tylko stary, brudny i obrzydliwy zwitek przegniłych kartek zapisanych ledwo widocznymi literami. Ojciec, jak zwykle, nawalił. Próbował dokonać czegoś wiekopomnego, ale mu nie wyszło. Najwyraźniej trafnie odczytała moje nastroje, bo szybko przeszła od rozbawienia do miny, którą można by interpretować jako: „Masz rację, to wcale nie jest śmieszne”. Odwróciła książkę przodem i głośno przeczytała napis na okładce: − Przestrogi doświadczenia. – Tak. – Co zamierzasz z tym zrobić? – Nie wiem. – Czytałaś to? – Jeszcze nie. Odłożyła książkę i odchrząknęła. – Chciałabym, żeby zamieszkała ze mną w Paryżu. – W jej ustach słowo „Paryż” zabrzmiało jak „szpital dla umysłowo chorych”. – Tutaj mi dobrze. – Wiedziesz tu strasznie nędzny żywot. – Mimo wszystko chciałabym tu zostać. – Nie rozumiem po co. – Uczę się. – Czego? – Siebie. – Nie pieprz głupot. – Nie przeklinaj. To brzydki amerykański zwyczaj. Zapadła między nami cisza. Od niechcenia podniosłam z kolan egzemplarz „Hornbeam” i spojrzałam na zdjęcie. Orville obejmował mnie w pasie, zupełnie jakby groziło mi śmiertelne niebezpieczeństwo. Zastanawiałam się, czy się cieszył, że może mnie tak mocno przytulić. Wtedy nie udało mi się docenić piękna chwili. Dwoje ludzi na ziarnistym zdjęciu wyglądało jak zakochana para. Na tę myśl przeszył mnie dreszcz, ale z gatunku tych, których wtedy bynajmniej nie doświadczyłam.
Zazdrościłam kobiecie ze zdjęcia. Orville – ten prawdziwy, żywy Orville – nie odpisywał mi ani na e-maile, ani na SMS-y. Chwyciłam matkę za rękę. – Dziękuję, że przyjechałaś. Sprawiała wrażenie niemile zaskoczonej. – Oczywiście, że przyjechałam. Przecież nie mogłam zostawić mojej córeczki samej, zwłaszcza w czasie choroby. − Westchnęłam głośno. – O co chodzi? – zapytała matka. – Powiedziałam coś nie tak? – Chcesz wiedzieć, co mi w tym wszystkim najbardziej przeszkadza? – Oczywiście, kochanie. Powiedz. – Że jego już nie ma. – Jego nigdy nie było. – No tak, ale teraz naprawdę już go nie ma. Znalazłam to, co dla mnie zostawił. – To dobrze. – Nie – odparłam. – Bo teraz on i ja nie mamy już o czym rozmawiać. Opuściłam wzrok i odwróciłam głowę. Z oczu płynęły mi łzy. Znów płakałam. Czułam wielkie zażenowanie i gdzieś w głębi duszy bałam się, że za chwilę wpadnie tu Hans ze swoim aparatem. Mama odezwała się łagodniej: – Samantho, przecież zostawił ci ten pamiętnik. Zostawił ci też obraz. Któż może wiedzieć, ile jeszcze różnych pozornie ważnych rzeczy czeka na ciebie na świecie. − Nie odpowiedziałam, wytarłam tylko nos w rękaw. Mama też zamilkła, jakby się zastanawiała, czy powinna wyrażać na głos swoją kolejną myśl. W końcu jednak wzięła głęboki oddech i powiedziała: – Jak się ciebie słucha, to można odnieść wrażenie, że wcale nie kończysz z nim rozmawiać, tylko dopiero zaczynasz… Uniosłam wzrok i zobaczyłam, jak jej klatka piersiowa unosi się i opada. Ujęłam jej małą ciepłą dłoń i mocno ścisnęłam. *** Moje ostatnie seminarium odbyło się w czwartkowe popołudnie.
Dobrnęliśmy do ostatniego tygodnia trymestru wiosennego. Za dwa dni nauczyciele i studenci mieli rozpocząć czterotygodniowe wakacje poprzedzające początek trymestru letniego. Dla uczczenia tego faktu z ziemi wypełzły małe białe kwiatki, a liście lekko nabrały kolorów. Słońce łaskawie powróciło z długiego urlopu, wyciągając z nor akademików rzesze bladolicych studentów z wyrazem zaskoczenia na twarzach. Zewsząd otaczało nas delikatne piękno, za którym zdążyliśmy już zatęsknić. W oczekiwaniu na to spotkanie mój promotor – choć pewnie na tym etapie należałoby już mówić o nim jako o moim byłym promotorze – otworzył drzwi do swojego gabinetu i odciągnął zasłony. Pomieszczenie wyglądało jak sala operowa w środku dnia: panował tam spokój graniczący z nostalgią. Przez otwarte okna wpadł do środka lekki wietrzyk, który miał w sobie coś przepraszającego, jakby stanowił formę pokuty za wiele miesięcy niesprzyjającej pogody. Nie widziałam się z Orville’em od czasu incydentu pod Studnią Halforda, a nasza komunikacja ograniczyła się do ustalenia terminu tego spotkania. Teraz miał na sobie dżinsy i bluzę z logo Oksfordu, a do tego czerwoną chustkę przewiązaną na ramieniu. Zdejmował książki z półek i ustawiał je w nierówne, chwiejne stosiki. Dostrzegłam też puste pudła i taśmę do pakowania. Po drodze do gabinetu mijałam ustawione jedne na drugich dzieła Moliera, Twaina i Dumasa. Stały skąpane w świetle dnia niczym kolumny. Ogólnie trudno było tam dostrzec jakikolwiek porządek, Orville chyba sam nie do końca wiedział, co robi. Musiał usłyszeć, że wchodzę, bo powiedział: – Witaj, Samantho. – Naprawdę przeprowadza się pan do Irlandii? – wypaliłam. – Kto pani o tym powiedział? – Jakieś czternaście różnych osób, każda z osobna. Zasłony poruszyły się na wietrze. Przez kilka minut oboje milczeliśmy. Chyba powoli zbliżaliśmy się do nieco dziwnego, ale nieuniknionego finału relacji, której treść została ściśle określona obowiązującymi regułami. Po zakończeniu spotkania miałam opuścić ten gabinet, a jego życie miało się toczyć swoim rytmem. Wszelkie wspomnienie o mnie miało się zatrzeć, a dwa minione semestry
– zniknąć w mroku dziejów. Stałabym się wówczas kolejnym punktem na długiej i stale wydłużającej się liście potencjalnych pozwów sądowych przeciwko niemu. Sama zaś skończyłabym studia, zestarzała się i umarła, a James Orville III zniknąłby z mojego życia równie płynnie, jak łódź opuszcza port. – I co? – odezwał się w końcu z drugiego końca pokoju. Jego niski głos zdawał się rozbrzmiewać echem pośród niskich półek. – Widzę, że pani znalazła? – Co? Nagle do mnie dotarło, że wskazuje na książkę, którą trzymam w dłoniach. Już prawie zdążyłam zapomnieć, że przyniosłam ze sobą Przestrogi doświadczenia. Trzymałam je przy piersi, tak jak ludzie często trzymają koty. W porównaniu z tymi wszystkimi tomami w pięknych, tłoczonych oprawach moja książka wyglądała jak jakiś nikomu niepotrzebny ludzki narząd. – Owszem, znalazłam – odparłam, siadając na kanapie. Po drodze szturchnęłam stos powieści Hemingwaya, który przewrócił się jak wodewilowy rekwizyt. – Gdzie była? – zapytał. – Za Guwernantką. Za obrazem, w moim pokoju. Zamocowana z tyłu. – Z tyłu… – W ramie. – Przez cały ten czas? – Przez cały ten czas. Otworzył usta, jakby chciał o coś zapytać albo może mi pogratulować, ale najwyraźniej się rozmyślił, bo odwrócił się z powrotem w stronę półki. Znów zapadła między nami cisza. Nie potrafiłam spojrzeć mu w oczy – nie teraz, kiedy w niełasce pakował swoje rzeczy. Z nerwów zalewał mnie pot. W końcu dłużej nie mogłam tego znieść. Z moich ust wydobyło się pojedyncze, ale za to jakże zgrabne łkanie: – Boże, zniszczyłam panu życie, prawda? – Proszę – powiedział. – Niech pani usiądzie. Przecież już siedziałam. Odłożyłam książkę na stolik.
– Jest pan na mnie wściekły? Niech mi pan pozwoli to naprawić. Zrobić wszystko, żeby odzyskał pan posadę. Proszę. Bardzo proszę. Spojrzał na mnie, zaskoczony. – W ogóle nie jestem zły – powiedział. – Dlaczego pani myśli, że jestem zły? – Porzuca pan karierę, którą budował przez całe swoje życie. Skontaktuję się z prasą i pokażę im tę książkę. Wyjaśnię, co naprawdę tam robiłam, a wtedy przestaną się pana czepiać. – Obawiam się, że zostałoby to uznane za zupełnie niedorzeczną i desperacką wymówkę. Poza tym, niech pani tylko pomyśli, jaką histerię wywołałoby pojawienie się tej książki. Staram się panią chronić. Opadłam na oparcie kanapy, chwytając się za głowę. Miałam ochotę zwinąć się w kłębek albo wyć, albo może zapaść się w siebie. Wszystko, byle tylko nie patrzeć, jak Orville pakuje swoje książki. Zasłoniłam uszy, jak na obrazie Krzyk. – Co powiedział pański ojciec, kiedy zobaczył te artykuły? – zapytałam. – Nim proszę się nie przejmować. – W takim razie nie było wesoło. Brak mi słów, żeby wyrazić, jak bardzo mi przykro. Naprawdę najchętniej zapadłabym się pod ziemię. Coś chyba rozbawiło go w tym stwierdzeniu, bo gdy odsunęłam ręce od głowy i podniosłam wzrok, dojrzałam na jego twarzy półuśmiech. – Jestem z pani dumny – powiedział. – Będę się od tego tylko jeszcze gorzej czuć… – Wymarzyła sobie pani to wszystko, a teraz trzyma pani w rękach książkę. Jakie to uczucie? Spojrzałam na Przestrogi doświadczenia. – Zupełnie niezłe. – Tylko niezłe? Obróciłam tomik w dłoniach tylko po to, by zaraz potem złapać go tak samo jak przed chwilą. – Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak wiele trudu mój ojciec musiał włożyć w to, żebym na pewno przeczytała Lokatorkę Wildfell Hall, zanim znajdę ten pamiętnik.
– Co pani chce przez to powiedzieć? Spojrzałam na niego. – Co by się stało, gdybym najpierw znalazła pamiętnik i uznała go za zupełnie mało istotny? Albo, co gorsza, gdybym doszła do wniosku, że ten pamiętnik to nic więcej, jak tylko narzędzie służące do zrozumienia powieści, podczas gdy w rzeczywistości jest dokładnie na odwrót? Ojciec chciał mnie w ten sposób nauczyć, jak powinno się czytać. Orville chyba mnie nie słuchał. Chwilowo całą jego uwagę pochłaniało zdejmowanie z półki wszystkich egzemplarzy Eposu o Gilgameszu. Uniosłam Przestrogi doświadczenia. – Proszę – powiedziałam. Odwrócił się do mnie. – Słucham? – To dla pana. Prezent. − Orville tylko się uśmiechnął, po czym wrócił do swojego zajęcia. – Nie chce pan tego przeczytać? – zapytałam. Odwiązał z ramienia czerwoną chustkę, po czym przetarł nią w połowie już pustą półkę. Ten jego brak zainteresowania wydał mi się niezrozumiały. Przecież to był literacki skarb. – Przyniosłam ją dla pana – naciskałam. – Jako podarunek. Pomyślałam, że będzie pan chciał ją zobaczyć. Czy to jest pamiętnik Anne Brontë czy Berty Mason? A może Helen Graham? Proszę mi wierzyć, nada on zupełnie nowy sens powieściom Anne Brontë. − Znów cisza. Na twarzy Orville’a malował się wyraz rozkojarzenia. Westchnęłam gwałtownie: – Proszę mi wybaczyć bezpośredniość, ale czy pana to naprawdę nie obchodzi? Gdy ponownie na mnie spojrzał, na jego twarzy malował się wyraz łagodności. – Nie – odparł. – Zdaję sobie sprawę, że trzyma pani w dłoniach fizyczną książkę i że być może należała ona kiedyś do kogoś sławnego. Dla mnie jednak nie ma to znaczenia. Ja dalej będę zachwycać się powieściami Anne Brontë z racji tego, jakie one są. Nie ma dla mnie znaczenia, co zamierzała w nich napisać. Próby majstrowania przy skończonej powieści prowadzą nieuchronnie do zniszczenia tego, co teoretycznie chciało się chronić.
– Chce pan przez to powiedzieć, że nie jest pan ani odrobinę ciekawy? – zapytałam, wymachując w jego stronę książką, zupełnie jakby była to bagietka z salami. – Pamiętnik sam w sobie nie ma żadnej wartości – powiedział. – Tak samo jak ten pani obraz. Czyż nie zgodzi się pani, że bez historii, która za nim stoi, jest zupełnie bezwartościowym przedmiotem? Dziwne losy Jane Eyre mogą spokojnie dalej istnieć bez obrazu, który wisi w pani pokoju, i tylko ten obraz zupełnie nic by nie znaczył bez Dziwnych losów Jane Eyre. Pani zna moje zdanie na ten temat. − Najwyraźniej wyczuł, że się marszczę, bo dodał: – Jestem pod wielkim wrażeniem, że udało się pani go znaleźć, naprawdę… Rzecz w tym, że bardzo wielu ludzi pisze pamiętniki i powieści do szuflady. Sam kilka napisałem. – Ale to przecież przedmiot o wartości historycznej. Uśmiechnął się smutno. – Nie, to pamiątka rodzinna. Proszę tylko pomyśleć, ilu ojców i dziadków przekazywało sobie tę książkę z rąk do rąk, zanim trafiła do pani. Powiedziałbym, że jest to rzecz o charakterze prywatnym. Gdyby pani ojciec uważał, że Anne Brontë życzyłaby sobie, aby cały świat poznał treść jej zwierzeń, to pewnie nie zachowałby tego dla siebie. Poczułam gwałtowne przygnębienie. Nie takiej odpowiedzi się spodziewałam i nie taką chciałam usłyszeć. Liczyłam na to, że Orville zechce mi objaśnić sens tego pamiętnika, życzliwie, jasno i jednoznacznie. Odłożyłam książkę na stolik. Prawdę powiedziawszy, sama nie miałam ochoty tego czytać. Kilka dni wcześniej usiadłam do wieczornej lektury i zapoznałam się z treścią kilku akapitów, jednak tak mnie to wyprowadziło z równowagi, że szybko zrezygnowałam. Pamiętnik może nie był nudny, ale na pewno nie nazwałabym go fascynującym. Właściwie nic tam nie było. Nie napisała go ta Anne Brontë, którą znałam. Jego autorką była zwyczajna kobieta, która postanowiła zapisywać, czym się zajmowała w ciągu dnia. Nie dało się nawet stwierdzić, czy była szczęśliwa, znudzona czy zafascynowana życiem. Takich wątpliwości pewnie nie miałby ktoś, kto dobrze ją znał. Na miano odkrycia zasługuje być może to, że znaczna liczba stron pamiętnika została wydarta. Kto to zrobił, tego pewnie już nigdy się nie
dowiemy. W moim posiadaniu pozostał w rezultacie tylko szkielet czegoś, co być może kiedyś nosiło znamiona doniosłości. Potem już nie zaglądałam do tej książki, cały czas tylko bardziej się denerwowałam. Uświadomiłam sobie, że Przestrogi doświadczenia potrafią skutecznie burzyć z trudem budowane, misterne małe światy – ten mój i ten sióstr Brontë. Trzymałam w rękach coś, co mogło odebrać sens wszystkim historiom, jakie kiedykolwiek powstały w mojej głowie. To było jak film, za sprawą którego człowiek zapomina, że czytał książkę. Lektura pamiętnika Anne Brontë mogłaby zniszczyć moją starą przyjaźń, którą dopiero niedawno zaczęłam odbudowywać. Za sprawą twardych dowodów siostry Brontë − takie, jakimi je znałam − mogłyby zniknąć na zawsze. I co ja bym wtedy zrobiła? Westchnęłam ciężko. – Nie przeczytałam tego. – Tak przypuszczałem. – Czyżby? – Pani ojcu mogło wcale nie chodzić o to, żeby przekazać pani jakiś skandalizujący pamiętnik. Niewykluczone, że po prostu chciał dać pani do zrozumienia, że taki skandalizujący pamiętnik mógłby istnieć… I to nie tylko w świecie fikcji. Jak pani to kiedyś nazwała? Prawda dosłowna? Potrząsnęłam głową. – Nie, nie. Ja też tak wcześniej myślałam. Potem jednak uświadomiłam sobie, że przecież mój ojciec zapewne miał ten pamiętnik przez całe swoje życie. I co z nim zrobił? Siedział sobie w swoim gabinecie i raz po raz czytał te powieści. Gdyby tak bardzo zależało mu na odkryciu prawdy „dosłownej”, to czy te powieści nie straciłyby dla niego sensu z chwilą pojawienia się pamiętnika? Lektura samego pamiętnika to jak czytanie mapy bez legendy. – Tak? Co pani chce przez to powiedzieć? – Wydaje mi się, że przez cały czas skupiałam się nie na tym, co trzeba. Ten pamiętnik nie ma jakiejś szczególnej wartości, dopóki się nie zrozumie Helen Graham, dopóki się nie pozna powodu, dla którego w ogóle go napisała. Nie jest też jakoś szczególnie interesujący, dopóki się nie zrozumie Berty Mason oraz potencjału tkwiącego w uciśnionym
kobiecym mózgu. To nie życie nadaje sens temu pamiętnikowi. Sens nadają mu powieści sióstr Brontë. Ich fikcja jest prawdziwsza niż sama rzeczywistość. Orville się rozpromienił. Po raz pierwszy, odkąd się poznaliśmy. Rozpromienił się tak pozytywnie. Odłożył książki i wyprostował się. – Bardzo dobrze, Samantho – powiedział. – Bardzo dobrze. Spojrzałam na niego. – Nie zamierza pan się ze mną spierać? – Nie. Ta teoria mi się podoba. Zamrugałam. – Czyli to jest nasz dziewiąty maja? – Słucham? – Dzień zwycięstwa w Europie? – Nie bardzo rozumiem. – Mój ojciec posługiwał się tym odniesieniem zawsze wtedy, gdy udawało się odnieść zwycięstwo w potyczce z zagranicznym przeciwnikiem. – Ach, tak. – Orville skinął głową, a na jego twarzy pojawił się jakby cień uśmiechu. Dodał jeszcze: – Ergo – po czym ponownie odwrócił się do mnie plecami i skupił na półkach. Do pudła za jego plecami wpadł nowy egzemplarz książki Pamela. Orville przeniósł się na następną półkę. Zalała mnie kolejna fala smutku. Wkrótce mieliśmy się rozstać. Ja miałam wrócić do mojej wieży, on zaś udać się na Zieloną Wyspę. Nigdy wcześniej nie musiałam żegnać się na zawsze z kimś, kto nie umarł. – Pozwolę sobie zapytać – rzucił przez ramię – czy pani już wie, kto teraz będzie pani promotorem? Oczywiście mogłam się mylić, ale wydawało mi się, że słyszę w jego głosie troskę. – Nie pan – odparłam. – To akurat jasne. – Pewnie skończę przez to jako niepiśmienny barbarzyńca. – Niech pani nie dramatyzuje. – Nie mam już po co żyć. Nie chciałam, żeby to zabrzmiało tak ostatecznie, ale tak właśnie
wyszło. On wyjeżdżał z kraju, nie miałam powodów do radości. Zaangażowałam się w tę naszą wyimaginowaną relację zdecydowanie bardziej, niż pierwotnie planowałam. Teraz będę musiała na nowo się pozbierać, poskładać fragmenty porozrzucane jak puzzle wyłowione z wody, które już nigdy nie będą do siebie pasować. Nie podnosząc wzroku, powiedziałam: – Irlandia jest strasznie daleko. – Wcale nie. – Dla pana to strasznie daleko. – Słucham? Wstałam i zrobiłam kilka kroków w jego stronę. Chyba wyczuł, że się zbliżam, bo odłożył książki. Spojrzałam mu prosto w oczy. Na mojej twarzy malowała się bezbrzeżna rozpacz. – A co będzie z nami, proszę pana? – zapytałam. – Z nami? – powtórzył. – Z bratem Heathcliffem i siostrą Katarzyną. Tak oto podtekst upadł niczym plansza z tłem w teatrze podczas przedstawienia. Kulisy zostały odsłonięte. Orville się zmarszczył. W końcu wszystko wyszło na jaw. Teraz już wiedział, że go kocham. Być może zawsze to wiedział, a ja wcale tak dobrze nie radziłam sobie z prowadzeniem mojej subtelnej gry. Patrzył mi prosto w oczy. Wiedział! Odezwał się dopiero po chwili. To była chwila pełna napięcia. Czułam się tak, jakbyśmy właśnie odgrywali piąty akt jednej ze sztuk Szekspira – w której bohaterów czeka ślub albo przedwczesna śmierć. Oddychałam ciężko. – Zaprzyjaźniliśmy się, prawda? – zapytał. Ręce mi opadły. – Tylko tyle? Nic więcej pan nie powie? – Musi pani zrozumieć, że między nami nic nie może być. – Czy jednak nie moglibyśmy chociaż przyznać, że coś między nami jest? – Czasami zapominam, jaka pani jest młoda – powiedział po chwili zastanowienia. – To chyba nie ma większego znaczenia.
– Z wiekiem człowiek uświadamia sobie, że jeśli coś wydaje się prawdą, to nie trzeba tego potwierdzać za pomocą słów. Westchnęłam. – Niech będzie. Jestem jeszcze młoda. Proszę, niech pan to potwierdzi słowami. Orville spojrzał w okno i zaczął się drapać po karku. Otworzył usta, zamknął je, a potem otworzył ponownie. – Bardzo mi na pani zależy – powiedział. – Fantastycznie – odparłam. – To co teraz? – Pożegnamy się. – Odrzuca mnie pan. – Niczego nie odrzucam, ponieważ nic nie zostało zaproponowane. – Proponuję panu moje serce, moją rękę. Wszystko, co mam. Orville spojrzał na mnie. – W takim razie tak, odrzucam panią. Niech mnie pani źle nie zrozumie. Przełknęłam ślinę. Gdzieś we mnie coś zaczęło krzyczeć, najpierw cicho, a potem coraz głośniej i głośniej – trochę jak czajnik, który stopniowo się rozgrzewa. On wyglądał jak manekin, a ja próbowałam dojść do tego, jak powinnam interpretować tę jego niewzruszoną minę. – Nie bardzo widzę problem – powiedziałam. – Muszę lojalnie wypełniać swoje zobowiązania. – Przecież już pan nie jest moim promotorem. – A jakie to ma znaczenie? – Nie ma pan już wobec mnie zobowiązań. Może pan znów dopuścić do głosu libertyna. – Ale będę promotorem kogoś innego, a potem następnego studenta. Naprawdę nie widzi pani w tym problemu? – przemawiał zbolałym tonem. − Jestem pedagogiem. Przyzwoitość nakazuje, abyśmy zostali co najwyżej przyjaciółmi, pani Whipple. – Pani Whipple? Nie przesadzajmy. – Uważam, że powinniśmy zakończyć tę rozmowę. – Pan się po prostu boi. − W moim głosie pobrzmiewała pewność, której wcale nie odczuwałam, ale to dlatego, że w moim wnętrzu coś właśnie bardzo powoli umierało. Pustka wypełniała mnie jak rosnący
balon, zalewając kolejne przestrzenie należące niegdyś do Orville’a. Pomyślałam sobie, że ten balon być może skurczy się z biegiem lat, ale na pewno nigdy nie zniknie. W końcu przeistoczy się w małego satelitę i będzie krążył wokół mojego serca. Orville zrobił krok w moją stronę. Staliśmy teraz twarzą w twarz. – Niech pani się nad tym zastanowi – powiedział powoli, jakby chciał mi dać do zrozumienia, że sam już to kilkakrotnie przemyślał. – Niech się pani zastanowi nad tym, o co mnie pani prosi. Nauczanie, praca akademicka to przecież moje życie. Nie hobby ani żadna gra. Ja nie mogę z panią być, Samantho. Pani się wydaje, że nasza sytuacja uległa zmianie, ale ona wcale się nie zmieniła. Tak długo, jak pani studiuje, nigdy nie będziemy sobie równi. Ja zajmuję wobec pani pozycję nadrzędną. Zawsze będę miał rację w większym stopniu niż pani. Czy pani chce takiej relacji? – Czyli mówi pan, że chce poczekać, aż stanę się niezależnie inteligentna? – dociekałam. – A czy nie wydaje się panu, że w związku chodzi o coś więcej niż tylko o intelekt? Czy pan aby nie podchodzi do sprawy zbyt powierzchownie? Chyba się poirytował. – Pani się wydaje, że to jest dla mnie łatwe? – rzucił. – Wyjeżdżam do Irlandii, żeby od pani uciec. Proszę tak na mnie nie patrzeć. Na pewno zdaje sobie pani sprawę, że tak właśnie jest. Nie chcę wystawiać rozsądku na pokuszenie, a i pani nie powinna trwać w przekonaniu, że jako studentka stanowi źródło pokus. Jest pani niesamowicie błyskotliwą, wyjątkową istotą, która zasługuje na dobre wykształcenie. Ja już zdecydowałem. Może się pani ze mną spierać, ale za bardzo mi na pani zależy, żeby zmienić zdanie. Jasne? Milczałam. To wszystko chyba rzeczywiście przyszło mu z trudem, bo otarł czoło wierzchem dłoni, po czym wrócił do pakowania. Stałam bez słowa, wpatrując się w nieugiętą linię jego pleców. Żadne z nas nie odzywało się przez dobrych kilka minut. Nie pozostało mi nic innego, jak wodzić wzrokiem wśród porozrzucanych po podłodze dzieł wielkich pisarzy. Jakoś nie potrafiłam ich już nienawidzić. Nagle poczułam się bardzo swojsko pośród tych wszystkich Hemingwayów, Nabokovów, Tołstojów i Porterów. Najsłynniejsi rozczarowani kochankowie,
alkoholicy i szaleńcy tego świata czekali, żeby mnie pocieszyć. Byli tu teraz ze mną, mogłam niemal poczuć ich oddech. Wyciągali do mnie pomocną dłoń. Austen, Fitzgerald, Burney, Dostojewski. Ogrom opisywanego przez nich nieszczęścia stawał się dla mnie źródłem tak niesamowitej nadziei, że aż było mi trudno widzieć w niej jedynie wytwór wyobraźni autora. Odwróciłam się w stronę kanapy i sięgnęłam po płaszcz, który wisiał na oparciu. Podniosłam też ze stolika Przestrogi doświadczenia. Czyż to nie okrutne, że ta książka istnieje, podczas gdy tak naprawdę z całego świata wyobraźni chciałabym urzeczywistnić tylko Jamesa Orville’a III. Nagle w mojej głowie zaświtała myśl… Serce waliło mi jak młotem, gdy się znów odwracałam. – Chyba zdaje pan sobie sprawę, że nie pozostawił mi wyboru i teraz muszę zostać pisarką – powiedziałam. – Nie bardzo rozumiem… – Ja. Pisarką. Muszę wymyślić inne zakończenie tej historii. Nie widzę innego wyjścia. – Już pani wychodzi? – Już wychodzę. – Pani płacze. – Tak? Wtedy wydarzyło się coś dziwnego. Orville spojrzał na mnie z takim bólem, że zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem sobie tego nie uroiłam. Wydał mi się zmieniony. Wyglądał trochę jak portret, który przed chwilą namalowałam i który teraz wychodzi z ram, żeby zaprezentować mi moje dzieło. Odniosłam wrażenie, że nie mamy już sobie nic do powiedzenia. On jednak szybko pokonał dzielącą nas przestrzeń. Teraz mnie całował – tak żarliwie, z taką namiętnością, że właściwie nic więcej nie pamiętam, z czego należałoby wnioskować, że pocałunek był albo niezwykle udany, albo bardzo kiepski. Chyba musiał być raczej bardzo udany, bo zupełnie się w nim zapomniałam, tak jak człowiek zapomina się w czymś przekraczającym jego najśmielsze wyobrażenia. Nagle poczułam, że istnieje między nami jakaś dziwna, zewnętrzna, nierozerwalna więź. Orville na chwilę oderwał swoje usta
od moich, ale tylko po to, by łagodnym głosem wyszeptać kilka słów tak słodkich, że wciąż trudno mi było uwierzyć, że ta scena nie rozgrywa się wyłącznie w mojej wyobraźni. W jednej chwili wyzwoliłam się od wrażenia, że się od siebie oddalamy. Nabrałam przekonania, że dzieje się coś wprost przeciwnego. Ogarnęło mnie poczucie, że teraz wreszcie należę do kogoś tak, jak nigdy do nikogo nie należałam. Poczułam się wolna i nagle wszystko stało się możliwe. Przenieśliśmy się na drugi koniec pokoju, on obejmował mnie tak mocno, że nasze ramiona i klatki piersiowe zespoliły się w jedną całość. Dopiero tam się pożegnaliśmy. Minęłam go i ruszyłam w kierunku drzwi. Odwróciłam się ostatni raz. W tym momencie wszystkie książki Wordswortha stojące na półce za naszymi plecami posypały się na podłogę jak wielobarwne konfetti.
Epilog Drogi Czytelniku, wyszłam za niego. Nie tamtego dnia, nawet nie w tamtym roku, i nie przez kolejne pięć lat. Ostatecznie jednak wzięliśmy ślub. Skromna, ale piękna ceremonia odbyła się na północy Anglii. James Timothy Orville III oświadczył mi się na grobie Oscara Wilde’a, co było niezwykle stosowne z jego strony. Były ptaki i piękne stroje. Ostatecznie napisałam dwa długie pamiętniki. Orville zarzucał im brak dobrego stylu, artyzmu i choćby namiastki realistycznego zakończenia, ale układał sobie kolejne wersje rękopisu na nocnym stoliku i lojalnie czytał wszystkie po kilka razy, aż w końcu ukazały się drukiem. To było życie, które wydawało się wyssane z palca. Sądzę, że dość już powiedziałam36. 36 A. Brontë, Agnes Grey, s. 232 (przyp. tłum.).
Podziękowania Przede wszystkim chciałabym podziękować wspaniałej Jennifer DuBois, jednej z najlepszych pisarek i nauczycielek, jakie znam, a także niezrównanej Elizabeth Tallent, za sprawą której w ogóle zapragnęłam pisać. Dziękuję również Charlesowi Baxterowi, jednemu z najwybitniejszych nauczycieli, z jakimi zetknęłam się w życiu. Na słowa uznania zasługują również pracownicy Wydziału Anglistyki Uniwersytetu Stanforda, w szczególności zaś Adam Johnson, Tobias Wolff, Tom Kealey i Shimon Tanaka. Tego projektu z pewnością by nie było, gdyby nie wskazówki Lindy Paulson, której seminarium stało się pierwszym źródłem inspiracji dla tej powieści. Bardzo wiele wyniosłam również z zajęć Emmy Plaskitt, która prowadziła niezwykle wciągające wykłady. Dziękuję również wyjątkowym mentorom i nauczycielom – do tego grona zaliczają się Phil Gutierrrez, Jeff Symonds i Carrie Waldron-Brown – autorzy rad, z których korzystam od ponad dekady. Ta książka nigdy by nie powstała, gdyby nie bezgraniczny entuzjazm mojej serdecznej przyjaciółki Kate O’Connor i jej autorski przewodnik po mrocznej duszy mężczyzny w typie Heathcliffa. Na uściski zasługują również Michelle Gumport za to, że tak bezwarunkowo mnie wspierała, a także ujmujący Patrick Hanlon, który poświęcił wiele godzin na korektę tego tekstu. Serdecznie dziękuję też mojej wspaniałej agentce Chelsea Lindman oraz przenikliwej redaktorce Sally Kim, jak również całemu zespołowi wydawnictwa Touchstone – za ich niesamowitą energię i świetne pomysły. Przede wszystkim jednak chciałabym podziękować moim cierpliwym rodzicom, że zechcieli przeczytać kilkaset stron wstępnych wersji tekstu, a także mojej wspaniałej starszej siostrze, której inni mogą mi tylko zazdrościć.
Spis treści Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Epilog Podziękowania