Copyright © Emilia Padoł, 2015 Projekt okładki Paweł Panczakiewicz www.panczakiewicz.pl Zdjęcia na okładce East News/Polfilm; Archiwum Marka Hłaski/Ea...
135 downloads
29 Views
3MB Size
Copy right © Emilia Padoł, 2015
Projekt okładki Paweł Panczakiewicz www.panczakiewicz.pl
Zdjęcia na okładce East News/Polfilm; Archiwum Marka Hłaski/East News; Archiwum Filmu/Forum; Jerzy Troszczy ński/Filmoteka Narodowa
Redaktor prowadzący : Michał Nalewski
Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta: Małgorzata Deny s
ISBN 978-83-8069-730-0
Warszawa 2015
Wy dawca Prószy ński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzy mowskiego 28 www.proszy nski.pl
Więcej na: www.ebook4all.pl
W SYTUACJI DŻENTELMENA
Kim są bohaterowie tej książki? Dżentelmenami – ty mi pisany mi przez jakże polski dwuznak, którego dźwięczność nie pozwala o sobie zapomnieć, która tak długo wy brzmiewa w my ślach, w przestrzeni. Startujący w ży cie jeszcze w czasie wojny, tuż po niej, a najpóźniej w latach sześćdziesiąty ch. Mężczy źni o ży ciory sach tak różny ch, a zarazem tak bardzo wpisujący ch się w pewien dobrze znany nad Wisłą wzorzec. Wielokrotnie ich biografie zbiegają się w jedny m punkcie, choć często idą oni w przeciwny ch kierunkach. Istnieje między nimi ogrom analogii, ale nad wszy stkimi dominuje jedna wspólna cecha: aspiracje. Pragnienie realizacji planów, często bardzo ambitny ch, i chęć znalezienia własnej drogi – ukształtowały każdego z nich.
Czy łączą ich cechy słownikowo określające dżentelmena, a więc elegancja, dobre maniery, wy tworność, poszanowanie zasad, odwaga, honor, inteligencja? Niektóry ch tak, lecz na pewno nie wszy stkich. Czy zależało im na takiej opinii? Wielu z nich tak, ale chy ba nie każdemu. A co z kobietami? Czy im okazy wali należy ty szacunek? Niektóry m tak, z pewnością nie każdej... Co więc począć z takim, jak powiedzą niektórzy, niekonsekwentnie budowany m zbiorem? Na dziewięciu bohaterów tej książki, oby wateli Polski Ludowej, można spojrzeć jak na mężczy zn nieby wale ambitny ch, czasem wręcz ży jący ch mrzonkami, którzy by wali piękni, kochali namiętnie, pijali wcale nie sy mbolicznie i starali się pokierować swoim losem tak, aby niczego nie żałować. Czy im się udało? To nie miejsce na takie sądy. Ale właśnie za konsekwencję, za talent, który m starali się zmienić swój los, za barwność, a przede wszy stkim za emocje, które podarowali milionom widzów i czy telników, chciałaby m połączy ć ich na kartach tej książki.
Leopold Ty rmand, Zbigniew Cy bulski, Marek Hłasko, Leon Niemczy k, Daniel Olbry chski, Stanisław Mikulski, Jerzy Zelnik, Andrzej Łapicki i Jan Nowicki by li w PRLu niekwestionowany mi wzorami – męskiej urody, zaradności i sukcesu. Wzorcami tego, jak powinno się zachowy wać, co należy my śleć, kim powinno się by ć. Chary zmaty czni, wy raziści, z charakterem – to obok ambicji najważniejsze potwierdzenie tego, że dżentelmenami jednak by li. Oczy wiście wszy scy by li też atrakcy jni, rozkochiwali w sobie kobiety, często umieli owinąć je sobie wokół palca, bezsprzecznie wzbudzali też zazdrość wśród mężczy zn. Nie licząc ich wad i nie wy chwalając zalet, jedno trzeba im przy znać: do dziś nie dają o sobie zapomnieć, a ich książki i role, choć może szumnie to brzmi, to po prostu kanon polskiej kultury i sztuki.
Co jeszcze łączy ty ch mężczy zn? Oczy wiście to, że nieustannie w czy mś tkwią. Zawsze są w jakiejś sy tuacji, ba, muszą się w niej odnaleźć. Podobnie jak w mniej lub bardziej świadomej roli dżentelmena. Choć każdemu rola ta przy padła w udziale, dla każdego jest inna – czasem to chwilowe wcielenie, niekiedy ponadczasowy składnik wizerunku.
Dżentelmen zatem zawsze jest w jakiejś sy tuacji – jak bohaterowie tej książki – w modzie, w opałach, w kostiumie, w objęciach... Pozostaje mi mieć nadzieję, że czy telnicy przy jmą moje mrugnięcie okiem, a może nawet przy klasną ty leż sy mbolicznemu, co humory sty cznemu podziałowi tej książki.
***
Ubrany jak nikt w Warszawie, walczący z socjalisty czną siermiężnością Leopold Ty rmand, rzekomy król bikiniarzy i trendsetter zachodnich fasonów (skarpetki, fry zura, mary narka!); skry ty za okularami, z chlebakiem przewieszony m przez ramię i w zielonej wiatrówce Zbigniew Cy bulski, dzięki któremu polskie ulice zaroiły się od identy cznie wy glądający ch chłopaków; niedbała czerń, gry mas twarzy, tlenione włosy, przede wszy stkim jednak duża nonszalancja – to wizerunek Marka Hłaski, pisarza, bez cienia przesady, kultowego. Oto trójka najbardziej widowiskowy ch, najbardziej wy razisty ch ikon znaczący ch PRL-owski krajobraz swoją wy jątkową obecnością. Dwaj pisarze i aktor − zawsze wierni swojemu sty lowi − dla milionów stali się idolami. By li w modzie, nie ma co do tego najmniejszy ch wątpliwości. Swój wizerunek kształtowali bardzo uważnie, precy zy jnie dobierając sposoby wy razu. Jeśli przy jmiemy, że dżentelmen to ten, którego strój staje się sy nonimem atrakcy jności i zy skuje rzesze naśladowców − Ty rmanda, Cy bulskiego i Hłaskę z pewnością można określić ty m mianem. Nawet dziś jedna z bardzo znany ch męskich marek modowy ch dedy kuje dwóm ostatnim swoje odzieżowe linie
inspirowane ich sty lem.
***
Przy goda, ry zy ko, wy zwanie, adrenalina. Czy by li w PRL-u aktorzy, który ch ży ciory sy i filmografie lepiej oddawały by te stany i emocje? Leon Niemczy k i Daniel Olbry chski, zwy kle w opałach, czy to w ży ciu, czy na ekranie. Jednak czy m dla dżentelmena są tarapaty ? Wy łącznie wy zwaniem. Człowiek dziesiątek wariantów swojej własnej historii – mógłby nimi obdzielić jeszcze kilka osób. Śledząc jego biografię, często chce się powiedzieć „niemożliwe”, bo czasami trudno uwierzy ć w realność jego opowieści. Leon fantasta, do końca igrający z losem, pełen humoru, w rzeczy wistości jednak bardzo serio. A do tego profesjonalista, mający na swoim koncie ponad pół ty siąca krajowy ch i między narodowy ch ról. Daniel Olbry chski: szczery, emocjonalny, z ogromny mi ambicjami. Raptus i wrażliwiec. Brawurowy i nieśmiały. Niejednoznaczny, niebezpieczny, nieznośnie uroczy. Tnie szablą, naraża ży cie, by ratować ukochane zwierzęta, oświadcza się w szlafroku, ale ze wszy stkimi odznaczeniami na piersi. Sławny nie ty lko w PRL-u, nie ty lko w dzisiejszej Polsce, ale naprawdę na cały m świecie.
***
W kostiumie niełatwo się odnaleźć. Często uwiera, męczy niedopasowaniem, iry tuje. Stanisław Mikulski i Jerzy Zelnik – w polskim kinie chy ba najprzy stojniejsi i chy ba najbardziej też o urodę dbający, przez lata dźwigali kostiumy, które stworzy ły ich jako aktorów, równocześnie na zawsze wciskając ich w konkretne role. Nosili je jak nikt inny, choć też jak nikt próbowali się z nich wy swobodzić. Bo dżentelmen nigdy nie powinien się poddawać.
Party zant, oficer, milicjant. Mundur, szczególnie ten będący „przy kry wką” dla agenta J-23, uczy nił z niego między narodową gwiazdę. Popularność kultowego serialu stała się dla Stanisława Mikulskiego przekleństwem, z który m starał się walczy ć. Nigdy nie zrezy gnował. Piękny, posągowy, boski Jerzy Zelnik. Faraon, którego rozmodlona twarz i młode ciało niezmiennie zachwy cają, każdej kolejnej roli uży czał swoje rozgorączkowane oczy, kształtne usta i leniwą zmy słowość. W roli najwy ższego kapłana pozostał do dziś. Sprawy duchowe są dla niego bardzo ważne, ale fizy czność to także istotna sfera. Zmaga się ze sobą i z cały m światem.
***
Dżentelmen nie może by ć sam. Andrzej Łapicki i Jan Nowicki wiedzieli o ty m najlepiej. W objęciach kobiet znajdowali się nie raz. Na kobietach próbowali się poznać i poświęcili im niejeden tekst, bo to aktorzy piszący.
Amant, uwodziciel, elegant. Zy skał uwielbienie kobiet, bo naprawdę interesował się nimi. Żadna nie pozostawała obojętna wobec jego nienaganny ch manier, inteligencji i wy czucia. Erudy ta o wy jątkowy m poczuciu humoru i człowiek niezależny, który do końca miał odwagę ży ć tak, jak naprawdę chciał. Andrzej Łapicki – nieprzekonany do siebie w roli amanta, ironicznie odnoszący się do tego określenia, o swoich inty mny ch relacjach z kobietami milczał, jak przy stało na prawdziwego dżentelmena. Zresztą on po prostu zawsze wiedział, jak się zachować. Podobnie jak Jan Nowicki. „Pastelowy chłopiec”, w polskim filmie początkowo w rolach bohaterów aspirujący ch, tzw. z awansu, który z biegiem lat każdy m swoim pojawieniem się na ekranie odbierał paniom dech w piersiach. Również sarkasty cznie podchodził do określenia „amant”. Na teatralnej scenie niezmiennie złożony, demoniczny, wspaniały. W ży ciu kochał wiele razy, wiele razy też odchodził. O kobietach nierzadko mówił z gorzkim przestrachem, jednak częściej z podziwem, doceniając te naprawdę niezależne. Szarmancki, zazwy czaj w kapeluszu, o uśmiechu, który domaga się odwzajemnienia.
***
Zatem kim są bohaterowie tej książki? Zjawiskiem, fenomenem, inspiracją – to na pewno. Kraków, grudzień 2014–kwiecień 2015
Wojciech Plewiński/Forum; Tadeusz Kubiak/Filmoteka Narodowa; Archiwum Marka Hłaski /East News
LEOPOLD TYRMAND DŻENTELMEN BYWA DRAŻLIWY
Wojciech Plewiński/Forum
Więcej na: www.ebook4all.pl
OD BON VIVANTA DO PEDANTYCZNEJ MRÓWKI „Ty rmand anty komunista, Ty rmand katolik, Ty rmand teorety k jazzu, Ty rmand sprawozdawca sportowy, Ty rmand globtroter, Ty rmand play boy, Ty rmand reakcjonista, Ty rmand bikiniarz, Ty rmand filozof, Ty rmand prekursor mód, Ty rmand autor bestsellerów, Ty rmand pielgrzy m, Ty rmand owiana legendą tajemnica” 1. Trudno nie zgodzić się zarówno z ty m obszerny m wy liczeniem, jak i z celną puentą Tadeusza Konwickiego. Autor Złego by ł jedną z najbardziej barwny ch i wielowy miarowy ch postaci PRL-u. Można określać go na sto różny ch sposobów, wy powiedzieć o nim ty siąc zdań i przy wołać dziesiątki legend – i we wszy stkim będzie ziarno prawdy. Ale do czego sięgnąć, żeby o Ty rmandzie opowiedzieć w sposób najbardziej wy czerpujący ? Żeby nie wy paczy ć tego obrazu, nie stworzy ć kary katury dżentelmena?
„By ł wspaniały wewnętrznie, ale zależało mu, by by ć wspaniały m także na zewnątrz. Stąd jego pozy, stroje i sztuczny języ k, które jednocześnie by ły demonstracją polity czną” 2, mówiła Agnieszka Osiecka. Nienaganny strój, zawsze czy ste buty, staranna autokreacja, skłonności do hipochondrii, opinia play boy a, bikiniarza i bon vivanta – to zapamiętano. A także to, że by ł guru, prorokiem, dziś powiedzieliby śmy nawet − papieżem polskiego jazzu, a Złego – bły skotliwą i wciągającą powieść kry minalną, która wy różniała się na tle bezwartościowej, niepory wającej literatury socjalisty cznej – czy tali wszy scy : od Gombrowicza i Dąbrowskiej po warszawskie ty py spod najciemniejszej gwiazdy. Książka biła rekordy popularności. „Nie wiem, czy Ty rmand by ł drugorzędny m pisarzem pierwszorzędny m, czy pierwszorzędny m drugorzędny m” 3, zdradzał Tadeusz Konwicki. „By ł zjawiskiem dość niezwy kły m, kolorową plamą na przerażający m tle beznadziei. Bardzo wątpię, czy w ty m pierwszy m powojenny m dwudziestoleciu na zbolszewizowany ch połaciach Europy by ł jeszcze ktoś drugi taki, jak on” 4, mówił Ludwik Jerzy Kern. Ty rmand by ł konsekwentny m anty komunistą, ale wielu zapamiętało, dość powierzchownie, że orężem jego walki z totalitarny m ustrojem by ł ubiór, w który m dominowały kolorowe skarpetki. Leopold miał swój sty l i pieczołowicie go pielęgnował. Prowokował, wy różniał się, kłuł w oczy. Do pewnego stopnia grał Ty rmanda. „On przez całe ży cie tworzy ł utwór pod ty tułem: Leopold Ty rmand” 5, mówił Krzy sztof Teodor Toeplitz, a Kern dodawał: „Nienawidził doktry nalnej wręcz szarzy zny
ży cia w ustroju, w który m pry mat zarezerwowano dla robotników i chłopów. Uważał, że kapitalizm jest lepszy, bo docenia inteligencję, więc ludzi takich jak on. Z motłochem nie chciał mieć nic wspólnego i nie kry ł tego. By ł pewny, że jest wart więcej” 6. Stefan Kisielewski podkreślał natomiast: „Ży ł przez wiele lat w nędzy, a mimo to pielęgnował w sobie kult nierówności i bogactwa. Uważał, że coś warci są ty lko ci ludzie, którzy mają pieniądze” 7. Ty rmand cenił sobie dobra materialne, liczy ły się dla niego pozory, a jego chęć by cia ty m naprawdę najmodniejszy m i w jakiś sposób elitarny m przy pomina dążenie do „ekskluzy wności” dzisiejszy ch hipsterów. Kiedy coś stawało się masowo modne, szy bko porzucał to dla mniej powszechny ch i wciąż niezgłębiony ch sfer.
Niektórzy twierdzili, że nie by ł dowcipny, nie miał poczucia humoru, właściwie by ł człowiekiem bardzo posępny m. Barbara Hoff, druga z jego żon, przy znawała, że opinia publiczna przez lata ograniczała Ty rmanda do barwny ch sty lizacji, rozry wkowego ży cia i sławy play boy a, zapominając o ty m, że pisarz całkiem poważnie odżegny wał się od wszy stkiego, co mogło mieć związek z ety kietą komunizmu; nocami cierpiał na bezsenność, dusiła go otaczająca rzeczy wistość. „Nie by ł wcale pajacem, ale człowiekiem szalenie serio. Przede wszy stkim niesamowicie pracowitą mrówką. Zorganizowaną, poukładaną, sy stematy czną i pedanty czną” 8, dodawała Hoff.
Paradoks Ty rmanda, jeśli spojrzeć na całe jego ży cie, polegał na ty m, że by ł on człowiekiem zawieszony m między kontestacją a konserwaty zmem, utknął pomiędzy chęcią przeciwstawienia się, manifestowaniem własnej inności a marzeniem o unifikacji i skrojony m na swoją miarę ładzie społeczny m. Egzy stował między buntem i bezkompromisowy mi poglądami a przekonaniem o ty m, jak powinien funkcjonować świat. W PRL-u inspirował i zachwy cał – w imię wolności i walki z opresy jny m sy stemem dokony wał rewolucji, także tej wizerunkowej. W Amery ce, do której wy emigrował w połowie lat sześćdziesiąty ch, stał się ślepy m konserwaty stą, nierozumiejący m zmieniającego się świata i problemów ludzi inny ch, piętnujący m wszy stko, co odbiegało od jego wizji społeczeństwa. Popadł w obsesję komunizmu. Uważał, że wie lepiej, i chciał, co nieraz przy znawał, obronić Amery kę przed nią samą.
ROSŁY BLONDYN O JASNYM SPOJRZENIU
Leopold Ty rmand przy szedł na świat 16 maja 1920 roku w Warszawie w zasy milowanej rodzinie ży dowskiej. Piętno tej tożsamości, która w świecie, w który m przy szło mu ży ć, stała się także przekleństwem, nosił w sobie od zawsze. Konwicki w eseju poświęcony m Ty rmandowi wspominał, że pochodzenie pisarza nigdy nie by ło tematem ich rozmowy, nawet najkrótszej, najbardziej niepozornej. Dodawał też: „(…) Ty rmand z całą rozpaczą, najskrzętniej ukry waną, przeobraził się w rosłego blondy na o jasny m spojrzeniu, w katolika z dziada pradziada, w przedwojennego reakcjonistę, w zachodniego światowca, w demonstracy jnego przeciwnika narzuconego ustroju” 9. Zaciemniał swoje pochodzenie, w Dzienniku 1954 przeistaczał się w barona kurlandzkiego − często zresztą opowiadał niestworzone historie o swojej genealogii. Prawda by ła zgoła odmienna.
Pochodził z nieźle sy tuowanej rodziny przedsiębiorców. Jego dziadek ze strony ojca, Zelman Ty rmand, by ł w zarządzie sy nagogi im. Małżonków Noży ków przy Twardej 6, prowadził też małą wy twórnię lin i sznurów. Ojciec Ty rmanda, Mieczy sław, najstarszy z siedmiorga rodzeństwa, posiadał hurtownię skór. Matka, blondwłosa Mary la Oliwenstein, uchodziła za jedną z najpiękniejszy ch kobiet w przedwojennej Warszawie. Efektowna i elegancka, lubiła „by wać”. Antoni Słonimski zapamiętał, że zabierała małego, przy odzianego w szy kowne aksamitne ubranko Leopolda do kultowej Małej Ziemiańskiej, gdzie chłopiec plątał się pod stolikami. Ty rmand znacznie bardziej podobny by ł jednak do ojca – krępego, ciemnowłosego mężczy zny.
By ł jedy nakiem. O swojej rodzinie pisał z rezerwą: „Uczuciowo wy niosłem z domu niewiele: kochałem my ch rodziców, lecz szy bko nauczy łem się ży ć bez nich, nie odczuwać ani ich potrzeby, ani braku” 10; „Mój dom rodzinny nie budził we mnie ambicji inny ch poza powodzeniem finansowy m, stąd nigdy nie stanowił dla mnie autory tetu. Dziś tedy my ślę o nim z senty mentem, lecz bez przy wiązania. Dom rodzinny rehabilitował się, łożąc na naukę i studia” 11. Pry watne gimnazjum im. A. Kreczmara w Warszawie Ty rmand ukończy ł w 1938 roku. Sam wspominał, że przeszedł przez nie jako „nader przeciętny uczeń”. Inaczej o edukacji Leopolda opowiadała jego druga żona Barbara Hoff. Podobno nie ty lko dobrze się uczy ł, ale też miał wręcz wy bitne sukcesy edukacy jne − pisał już od gimnazjum i dlatego otrzy mał sty pendium, dzięki któremu po skończeniu szkoły wy jechał do Pary ża.
We Francji studiował architekturę wnętrz na pary skiej Académie des Beaux Arts. Finansowo nie radził sobie zby t dobrze, więc żeby zjeść posiłek, wy korzy sty wał swój spry t i chodził na treningi koszy kówki, na który ch dokarmiano zawodników. Podobno w koszy kówkę w druży nie belgijskiej grał też za pieniądze i mimo braku warunków fizy czny ch (niewielki wzrost i małe dłonie) po wojnie szalenie lubił ten sport. Pary ż wy warł na nim piorunujące wrażenie.
„Z rocznego poby tu wy wiózł dwie wielkie namiętności swojego ży cia – apoteozę zachodnioeuropejskiej kultury mieszczańskiej i fascy nację amery kańską muzy ką jazzową, tak zwany m jazzem trady cy jny m, którego słuchał w nocny ch lokalach Dzielnicy Łacińskiej, gdzie gry wały dziesiątki murzy ńskich jazzmanów” 12, pisał Henry k Dasko we wstępie do opracowanej przez siebie ory ginalnej wersji Dziennika 1954.
Barbara Hoff wspominała, że w 1939 roku Ty rmand porzucił architekturę i zaczął studiować nauki polity czne – podobno to właśnie one by ły jego prawdziwą pasją. W przerwie wakacy jnej przy jechał do Polski. Jesienią 1939 roku, zamiast wracać na studia, musiał jednak uciekać. Samotnie wy jechał do Wilna, co niewątpliwie pomogło mu ocaleć. Poza Ty rmandem i jego matką z najbliższej rodziny Zagładę przeży li nieliczni. Babka i siostry matki zginęły w warszawskim getcie, podobnie jak rodzice ojca, jego siostra i brat. Mary la i Mieczy sław zostali wy wiezieni na Majdanek, gdzie zginął ojciec Leopolda. Matkę przetransportowano do obozu w Częstochowie, gdzie do końca wojny pracowała w fabry ce amunicji Warta. Z rodziny ocalała także czwórka rodzeństwa Mieczy sława Ty rmanda.
NAJLEPSZE PIÓRO „ PRAWDY KOMSOMOLSKIEJ” W Wilnie, które w październiku 1939 roku Sowieci przekazali Litwinom, Ty rmand bry lował w środowisku uchodźców. Wśród takich postaci, jak Hanka Ordonówna, Hanka Bielicka czy Jan Kurnakowicz, Leopold ze swoim „światowy m”, czy li pary skim doświadczeniem, by ł prawdziwą atrakcją. Przesiady wał z dziennikarzem Franciszkiem Walickim w kawiarni U Dormana, słuchając wy stępów jedy nego wileńskiego zespołu jazzowego. „By ł nieprzeciętnie inteligentny, dostrzegali to wszy scy, którzy z nim rozmawiali. Wy dawał się lekko nieobecny, a jednak cały czas by ł bacznie skupiony ” 13, opowiadał Walicki.
W czerwcu 1940 roku Wilno na powrót zajęła Armia Czerwona. Ty rmand musiał odnaleźć się w nowy ch okolicznościach i jak można przy puszczać, zrobił to, co musiał, nie mając większego wy boru – zaczął pracę w „Prawdzie Komsomolskiej”. Pisanie dla dziennika Komunisty cznego Związku Młodzieży Litwy położy ło się cieniem na jego konsekwentnie anty komunisty cznej biografii. Dla gazety Leopold tworzy ł zarówno codzienne propagandowe
felietony, jak i materiały o sporcie; prowadził także dodatek dla młodzieży pt. „Prawda Pionierska”. „Ty rmanda uważano od początku za najlepsze pióro gazety ” 14, pisał Dasko. Według rachuby Franciszka Walickiego, który również współpracował z dziennikiem, Ty rmand między lipcem 1940 a kwietniem 1941 roku opublikował na jego łamach sto czterdzieści dwa felietony. Po wojnie ukry wał ten epizod i to ten gest budzi większe kontrowersje niż sam fakt współpracy z „Prawdą Komsomolską” czy nawet ewentualna ideologiczna fascy nacja. Jak podkreślał Dasko: „Ty rmand-pisarz nie miał obowiązku spowiadać się ze swojej biografii. Nie może też budzić zdziwienia krótki okres jego współpracy z komunizmem – by ł 20-letnim Ży dem, jak setki ty sięcy inny ch uciekający ch na Wschód przed Hitlerem. (…) Jednakże Ty rmand-moralista, siebie samego stawiający za wzór postawy niezłomnej i potępiającej w czambuł ludzi, którzy zmienili przekonania, taki obowiązek miał. Pisał bowiem w Porachunkach: » dopóki nie rozliczą się jasno, dokładnie i uczciwie ze stalinizmu, my będziemy czuli się oszukani i skrzy wdzeni« . Można by ło oczekiwać, że słowa te skieruje także do siebie” 15.
Jak wspominał dziennikarz Andrzej Miłosz, brat Czesława, Ty rmand „już wtedy by ł babiarzem, jak mówiło się po staroświecku” 16. Nie stronił od „komsomołek, Białorusinek, Ży dówek, Polek. By ła wojna, a oni by li młodzi” 17, dodawał Mariusz Urbanek, autor książki Zły Tyrmand.
ROBOTNIK, KELNER, STEWARD Jeszcze w 1940 roku Ty rmand zaangażował się w konspirację. Walkę o niepodległość w kwietniu 1941 roku przy płacił aresztowaniem przez NKWD. Skazany na osiem lat więzienia, uciekł 22 czerwca tego samego roku, po ataku Niemiec – z roztrzaskanego bombardowaniem transportu kolejowego, który miał wy wieźć jego i inny ch osadzony ch na Wschód. W zajęty m przez Niemców Wilnie udało mu się zdoby ć dokumenty, dzięki który m z Ży da przemienił się we Francuza. Jego dalsze losy wojenne to materiał na niezłą powieść przy godową, sensacy jność fabuły niweczy jednak fakt, że to historia człowieka, który każdego dnia uciekał przed Zagładą.
Na początku 1942 roku Ty rmand sam (!) zgłosił się na roboty do Niemiec, gdzie przeby wał do 1944 roku – w Moguncji, Wiesbaden i Frankfurcie nad Menem; zahaczy ł też o Wiedeń. Imał
się różny ch zajęć − pracował jako robotnik kolejowy, by ł tłumaczem, pomocnikiem bibliotekarza, a także kelnerem i hotelowy m posługaczem. Jako kelner w eleganckiej restauracji Königshof we Frankfurcie podobno nieraz oszukiwał Niemców na kartkach ży wnościowy ch, a także ochoczo korzy stał z możliwości naplucia do podawanej wrogowi zupy. Miał jednak jedno, zgoła odmienne, doświadczenie z nieprzy jacielem − metafizy czne wręcz, które by ło dla niego kolejny m stadium wtajemniczenia w świat jazzu. Otóż w porcie rzeczny m w Moguncji spotkał pewnego Niemca, młodego żołnierza Wehrmachtu, który w czasie urlopowej przejażdżki kajakiem słuchał, wprost z patefonu przy wiezionego z Francji, najprzedniejszego amery kańskiego jazzu. Spotkanie z Niemcem Ty rmand relacjonował w U brzegów jazzu: „» Pomy śl« – powiedziałem z zamierzoną, natrętną złośliwością – » tu grają, na tej pły cie, jeden amery kański Ży d, jeden amery kański Murzy n i jeden zamery kanizowany Polak czy Czech... I co ty na to?« – Niemiec zarumienił się młodzieńczo. » Idioty zm« – rzekł dość pory wczo – » przestań z ty m nonsensem. My ślisz, że mnie to coś obchodzi, bo ja jestem Niemcem? Bzdura... Człowieku!« – zawołał. – » Posłuchaj, co to za muzy ka... jak oni grają... To jest przecież coś!« ” 18.
W 1944 roku Ty rmand wraz z przy jacielem, Holendrem, opracował plan ucieczki – przez Szczecin do neutralnej Szwecji. Dostał się jako steward na niemiecki frachtowiec i dobił do brzegów norweskiego portu Stavanger, jednak jego ucieczka ze statku została udaremniona. Złapano go i osadzono w obozie koncentracy jny m Grini pod Oslo. Pozostał tam do końca wojny.
CYWILIZACJA POŚRÓD WARSZAWSKICH TROGLODYCKICH NOR Ze Skandy nawii nie wrócił jednak od razu, gdy pojawiła się taka możliwość. Najpierw zaczął pracę dla Między narodowego Czerwonego Krzy ża, jesienią 1945 roku stał się korespondentem Polpressu w Norwegii, a na wiosnę kolejnego roku piastował już stanowisko kierownika biura prasowego Poselstwa Polskiego w Kopenhadze. Ale w ty m samy m okresie, po służbowej wizy cie w ojczy źnie, postanowił wrócić do kraju. Podjął pracę w Agencji Prasowo-Informacy jnej, która miała swoją siedzibę w budy nku „Czy telnika” przy ulicy Wiejskiej 16. Zaczął robić efektowną karierę: pisy wał do „Expressu Wieczornego”, „Przekroju”, „Ruchu Muzy cznego”, „Rzeczpospolitej”, „Dziś i Jutro” i „Słowa Powszechnego”. Pisał „dużo, szy bko i z łatwością” 19, ale poza sukcesami dziennikarskimi, takimi jak przeprowadzone podczas Kongresu Intelektualistów we Wrocławiu w 1948 roku dla „Przekroju” wy wiady z Picassem, Erenburgiem czy fizy kiem
Julianem Huxley em, Ty rmand stawał się towarzy ską sensacją.
„Leopold by ł postacią dosy ć tajemniczą. Zjawił się jakby znikąd. Jak ten chłopiec z deszczu u Szaniawskiego. Każdy gdzieś miał jakiś dom, skądś się wy wodził, a on by ł zakotwiczony w tej warszawskiej YMCE, która, co tu dużo gadać, by ła po wojnie rodzajem przy tułku” 20, opowiadał Ludwik Jerzy Kern. Inaczej o ty m miejscu pisał Ty rmand w Dzienniku 1954: „Na tle ówczesnej, tonącej w błocie, kurzu i usy piskach z ruin Warszawy YMCA, rodzaj schroniska wy cieczkowego czy domu akademickiego dla wstrzemięźliwy ch młodzieńców, w swy m założeniu, przeistoczy ła się w luksusowy hotel. (...) Cóż to by ło za klawe ży cie! Komuniści jeszcze nie położy li swej drętwej, dialekty cznej łapy na gazetach, kinach i oby czajach. Pomiędzy imciarską stołówką a salami odczy towy mi i pły walnią snuły się najlepsze dziewczy ny w modny m podówczas sty lu swing. (...) Ja miałem pomieszczenie z amery kańskim materacem i czy ściutką łazienkę z pry sznicami na kory tarzu, telefon na piętrze, co rano sprzątaczka, dwudziestowieczna cy wilizacja pośród warszawskich, troglody ckich nor zwany ch adresami mieszkalny mi” 21.
Polska YMCA – organizacja Związku Młodzieży Chrześcijańskiej – prężnie działała w dwudziestoleciu. Po wojnie podjęła działalność, jednak już w 1949 roku, zaledwie po czterech latach od akty wacji, została zablokowana. Miejsce, w który m młodzież mogła pły wać, grać w koszy kówkę i – mimo braku dostępności alkoholu – chłonąć zagraniczne trendy („tłum zapełniający ch ją w latach 1946−49 przy pominał raczej by walców modny ch dancingów niż młody ch, usportowiony ch chrześcijan” 22), zostało uznane za groźne, burżuazy jne, zagraniczne, złe i zepsute. Budy nek zaczął przechodzić z rąk do rąk różny ch organizacji, w gruncie rzeczy cały czas pozostając pod pieczą partii. Mimo że Ty rmanda niejednokrotnie próbowano z niego usunąć, spędził w nim kolejne sześć lat, wy prowadził się dopiero w połowie lat pięćdziesiąty ch. „W całej Europie totalisty cznej Wschodniej nie by ło drugiego takiego wy padku, żeby ktoś mieszkał w YMCE w mały m pokoiku, żeby ciągle go chcieli stamtąd wy rzucić, a on ciągle siedział i wszy stkim mówił, że ma ich w dupie, że mu się nie podoba ustrój, demonstrował to i dalej w tej YMCE siedział” 23, wspominał Stefan Kisielewski.
W YMCE Ty rmand realizował się sportowo, między inny mi grał w swoją ulubioną koszy kówkę. Podobno całkiem nieźle. Ludwik Jerzy Kern opowiadał, że Ty rmand zniszczy ł kiedy ś przy gotowany na szklanej tafli montażowego stołu numer „Przekroju” − „Leopold zaczął mi pokazy wać, jak powinny wy glądać szy bkie koszy karskie podania. Piłkę zastąpił prostokątny, obszy ty materiałem ołowiany przy cisk, służący do dociskania z drukiem do szkła. No i któregoś z ty ch jego podań nie udało mi się przejąć i kawał ołowiu spadł w sam środek szklanej tafli, gruntownie rujnując efekt wielogodzinnej pracy. Eile oszalał” 24.
Ale jeszcze wtedy Marian Eile nie wy rzucił Ty rmanda z „Przekroju”. Zrobił to w czerwcu 1950 roku, a przy czy ną by ła relacja z turnieju bokserskiego. W tekście pt. Leopold o pięściarskim dosycie Ty rmand opisy wał mecz z okazji trzy dziestolecia Związku Bokserskiego, na który zawodnicy radzieccy przy wieźli swoich sędziów. O zawodach pisał nie bez ironii, jak choćby : „opinie publiczności stały ty m razem na najwy ższy m poziomie” 25, bo „konkrety zowały się albo w burzliwy ch oklaskach, albo w zagniewany m tupaniu i wy ciu, albo w szy derczy m gwiździe” 26. Usunięto go także ze Związku Zawodowego Dziennikarzy Polskich. Pomógł mu Stefan Kisielewski, dzięki jego przy jacielskiemu wsparciu Ty rmand zaczął pracować w „Ty godniku Powszechny m”, jednak już nie jako dziennikarz, ale najpierw pracownik administracji, a potem prowadzący dział recenzji muzy czny ch i teatralny ch. Po śmierci Stalina, kiedy „Ty godnik Powszechny ” odmówił publikacji narzuconego przez władze nekrologu „wodza”, na pismo nałożono zakaz publikacji, a dla Ty rmanda znów kwestie finansowe stały się ty mi palący mi.
STRÓJ SZALENIE ANTYKOMUNISTYCZNY Wy różniał się – powodzeniem u kobiet, niekonwencjonalny m strojem i przedwojenny mi manierami. Tworzy ł miks tak osobliwy, że nie sposób by ło przejść obok niego obojętnie czy – o zgrozo – nie zauważy ć Leopolda. Ery k Lipiński opowiadał, że jeżeli przy kawiarniany m stoliku siedziało siedmiu mężczy zn i sześciu z nich wy glądało dokładnie tak samo, tzn. ubrany ch by ło w niemal bezbarwne, najpewniej szare ubrania z identy cznego materiału, a ty lko jeden prezentował się jak człowiek z zupełnie innej galakty ki, to na pewno musiał to by ć Leopold Ty rmand. Utożsamiano go z bikiniarzami – pierwszą powojenną subkulturą, zafascy nowaną jazzem i Amery ką. Swoją odmienność manifestowali oni strojem, ekstrawaganckim i modny m do granic możliwości. Staranna sty lizacja bikiniarza oparta by ła na – zaczy nając od dołu – butach na grubej gumowej podeszwie (tzw. słoninie), kolorowy ch skarpetkach, wąskich, przy krótkich spodniach, barwny m krawacie i luźnej mary narce. „Nazwa bikiniarze pochodzi od krawatów przy wożony ch z Amery ki. By ły na nich wy malowane palmy z atolu Bikini, na który m dokonano próbny ch eksplozji atomowy ch. Bikiniarze czesali się na tzw. kaczy kuper; z przodu włosy musiały by ć uniesione ku górze, z ty łu sczesane. Na głowie kapelusz ściśnięty w naleśnik albo wy pchana gazetami opry chówka” 27.
Bikiniarz swoim sty lem komunikował wszem i wobec, że nie jest zadowolony z rzeczy wistości, w której ży je. Jak pisał Mariusz Urbanek: „wąskie spodnie by ły szalenie
anty komunisty czne, bo wszy scy Rosjanie w Warszawie nosili spodnie bardzo szerokie. Rozpoznawano ich po ty m na sto kroków” 28. Jednak trzeba zaznaczy ć, że tęsknota bikiniarzy za wolny m światem nie by ła czy sto ideowa – wielbili oni kulturę amery kańską wraz z cały m jej materialny m dobrodziejstwem. By li przeciwieństwem mieszkający ch za oceanem bitników, który ch anarchizm i indy widualizm, bunt i sprzeciw wobec otaczającej rzeczy wistości wy mierzone by ły właśnie w konsumpcjonizm. Nie da się jednak ukry ć, że obie te grupy dzieliła przepaść cy wilizacy jny ch doświadczeń.
LEOPOLD TYRMAND ZAPRASZA Ty rmand by ł sprzy mierzeńcem niepokornej, PRL-owskiej młodzieży, a ona odpowiadała mu uwielbieniem, traktowała jak wy rocznię, niemal jak guru. A wszy stko to przez jazz. „Jeden jest jazz, Ty rmand – jego prorokiem” 29. Ty rmand „słowo » jazzowy « wy mawiał zawsze przez trzy » z« , rozciągając je niemiłosiernie” 30. Jazz by ł dla Ty rmanda sy nonimem wolności, demokracji i niezależności. Jazz by ł walką, ale i powiewem Zachodu, wolności. Dawał namiastkę innego, lepszego świata.
Ostentacy jne uwielbienie Ty rmanda dla dźwięków rodem z Nowego Orleanu bulwersowało. „Dla władzy Armstrong by ł dekadencki. Ty rmand mówił, że jazz to swoboda, więc władza go nie lubiła, za to ludzie uwielbiali” 31. O jazzie zwy kł mawiać: „to skok barbarzy ńcy, który poczuł Boga” 32. Trudno przecenić wkład Ty rmanda w promocję tego gatunku. Wy razem uwielbienia i zaangażowania Ty rmanda jest jego eseisty czna książka U brzegów jazzu (1957). Ale w PRLu Ty rmand by ł przede wszy stkim prawdziwą twarzą polskiego jazzu, spiritus movens wielu jam sessions i festiwali jazzowy ch, choćby Festiwalu Jazzowego w Sopocie, Jazzu na Kalatówkach czy krakowskich Zaduszek Jazzowy ch. „Afisze zapowiadające koncerty jazzowe najpierw literami wielkimi jak wół krzy czały : » LEOPOLD TYRMAND ZAPRASZA« , a potem dopiero, mniejszy mi, obwieszczały nazwiska wy konawców” 33.
Ty rmand wy ciągnął jazz z ukry cia, rozpropagował, by … pod koniec lat pięćdziesiąty ch porzucić. Jazz stracił wówczas swój elitarny, kontestacy jny charakter. Jak pisał Mariusz Urbanek:
„Kiedy uznał, że jazz został przez władzę oswojony, a muzy cy z katakumb trafili na oficjalne salony, zwrócił się w stronę rock and rolla, przeciwko któremu by li wtedy wszy scy, nawet jazzmani” 34. Ty rmand co prawda próbował jeszcze pojednać jazz z rock‘n’rollem, ale nie miał dość wiary w swą młodzieńczą fascy nację. Już kilka lat później mówił o Rolling Stonesach: „(…) żaden jazz nie sięga pięt temu, co robi Mick Jagger” 35. Podobno odszedł od jazzu, kiedy ten zaczął się rozwijać, przechodzić kolejne sty listy czne metamorfozy. Kompletnie nie odpowiadał mu bebop i cool jazz. W ogóle uważał, że jazz powinien trzy mać się swoich korzeni, bo inaczej przestanie istnieć. No cóż, trady cjonalista. Z wiekiem ty lko się to pogłębi.
ELEGANCKI PO TO, BY DRAŻNIĆ „Zbuntowana warszawska młodzież ubierała się wtedy wy łącznie na praskich ciuchach, więc Ty rmand także ubierał się ty lko na ciuchach. To by ło jedy ne miejsce, gdzie można by ło kupić coś w miarę ory ginalnego” 36. Opis wielu sty lizacji Ty rmanda mógłby posłuży ć za dokładne odbicie stroju bikiniarza, ale obstawanie przy ty m, że Ty rmand po prostu wpisy wał się w tę subkulturę, jest spory m uproszczeniem. Leopold miał sty l i modową intuicję. Prezentował się nowocześnie i zachodnio, ale łączy ł ten wizerunek z duchem przedwojennej elegancji. Lubił nosić się klasy cznie: koszule, garnitury, mary narki, dbał o idealnie czy ste buty, cenił dobre cięcie. Nie znosił by lejakości, za to z trudem oderwałby spojrzenie od kogoś, kto miałby porządne klapy mary narki. Lubił dobrze wy glądać, doceniał prezencję – inny ch, by ł do pewnego stopnia powierzchowny, może, jak uważano, po prostu snobisty czny ? Agnieszka Osiecka wspominała, że bodaj raz w ży ciu usły szała od niego komplement, na dodatek dość niety powy : „My ślałem, że jesteś toporną samicą, a ty mczasem jesteś Mussetem w fenomenalny ch skórach” 37. Scenerią by ł tu plac Trzech Krzy ży, najważniejszy mi elementami – zielony kostium ze skaju, który Osiecka miała na sobie, i samochód Ty rmanda, który zatrzy mał ty lko po to, by pochwalić koleżankę. Ta jednak po latach przy zna: „My ślę, że on by ł straszliwie upozowany. Przecież nie mówi się tak po prostu wy studiowanego komplementu znajomej młodej dziewczy nie” 38.
Ty rmanda dbałość o elegancję musiała często konfrontować się z niedostatkami. „Widać to by ło dopiero wtedy, gdy zdejmował koszulę. Jej dół by ł zwy kle kawałkiem zupełnie innego, dosztukowanego materiału. Musiał on zastąpić tę część, która została zuży ta, by właściciel mógł zadawać szy ku nowy m kołnierzy kiem. Bo kołnierzy k by ło widać, a dołu koszuli przecież nie” 39.
Ci, którzy go znali, nierzadko przy znawali, że uwielbiał swoje kolorowe skarpetki, zwłaszcza że miał je „ideologicznie słuszne”. Skarpety ozdobione czerwono-zielono-pomarańczowo-czarny mi paskami Ty rmand otrzy mał od Ery ka Lipińskiego, który zakupił je z my ślą o koledze w 1949 roku w Moskwie − stąd ich polity czna adekwatność. „Ty rmand bardzo się ucieszy ł, a już najbardziej z tego, że do skarpet dodany by ł kwit ze sklepu” 40. Strój Leopolda, podobnie jak jego bezkompromisowe poglądy, by ł protestem przeciwko środowisku: jego bierności, konformizmowi, nierzadko aprobacie. „Wtedy rzeczy wiście całe środowisko na różne sposoby popierało władzę ludową, która wy dawała się słuszna. By ły bezpłatne mieszkania, darmowe wczasy, tania książka” 41, podkreślał Lipiński. Ty rmand nienawidził tej rzeczy wistości, nie kry gował się, nie szedł na kompromisy ; wielu w jego zachowaniu wietrzy ło podstęp, może prowokację. „Py tali, dlaczego właściwie on jeszcze nie siedzi, skoro mówi takie rzeczy ” 42, wspominała Alina Janowska. Ekscentry czny i niemal kuriozalny, ale zawsze elegancki. Do tego mówił to, co my śli. Prosto w twarz.
Stefan Kisielewski: „I te kolorowe skarpetki, te rzucające się w oczy koszule, krój garniturów, wszy stko to by ło po to, żeby drażnić” 43. Kisiel by ł jedny m z nieliczny ch, z który ch zdaniem Ty rmand naprawdę się liczy ł; więcej − uznawał go za swojego mistrza, przewodnika i mentora.
KONFLIKTOWY HIGIENICZNY ABSTYNENT „On wy chował moje dzieci. Fatalnie, bo w kulcie ciuchów kolorowy ch i jazzu” 44, mówił Kisielewski. Jego żona, Lidia, dodawała: „Zawsze marzy ł, żeby przy jść do nas na kolację, żeby by ła fasolka po bretońsku albo śledź i kartofle w mundurkach. To by ły jego najlepsze dania. Dzieci go bardzo lubiły, dlatego że on przy chodził w czerwony ch skarpetkach, w ogóle by ł bardzo kolorowy. On wy chowy wał te moje dzieci pod względem ubioru, bo Stefan jest abnegat i nie przy wiązuje do tego żadnej wagi. A on im mówił, jakie powinny by ć skarpetki, jakie powinny by ć spodnie, wówczas wąskie, oczy wiście. Dzieci go uwielbiały. Leopold przy jdzie? To dobrze. To by ł bardzo porządny człowiek i zawsze taki jakiś smutny. Zawsze bez pieniędzy, ale nigdy nie poży czał. Stefan mu kiedy ś powiedział: » Nie masz pieniędzy, to sprzedaj samochód« . A on na to – » Stefan, co ja by m znaczy ł bez samochodu« ” 45. Chodziło o sły nnego wartburga, na którego Ty rmand dostał talon od premiera Cy rankiewicza po wielkim sukcesie Złego. Ten samochód stanie się przedmiotem innej, znacznie poważniejszej wy miany zdań między Ty rmandem
a Kisielewskim. Jej kulisy nie są znane, wiadomy jest jednak spektakularny gest Kisiela, który wy ry ł cegłówką na samochodzie Ty rmanda jakże swojskie słowo „DUPA”. Podobno po ty m wy darzeniu panowie nie odzy wali się do siebie przez rok.
Niewielu to jednak dziwi. Ty rmand sły nął z trudnego charakteru, egocentry zmu, drażliwości i nadwrażliwości. Nierzadko popadał w długotrwałe konflikty. Wśród jego równie znany ch, co nieszczególnie pozy ty wny ch cech warto też dostrzec hipochondrię. Ludwik Jerzy Kern zapamiętał, że Ty rmand ciągle zamartwiał się, czy posiłek, który właśnie zjadł, nie zaszkodzi mu, nie zepsuje zębów... Do tego by ł skrajnie higieniczny. „O takich ludziach mówi się, że noszą ze sobą bidet” 46. Przewrażliwienie na punkcie własnego zdrowia by ło zapewne jedny m z powodów, dla który ch stronił od alkoholu. Picie nie by ło, jego zdaniem, w dobry m guście, ale jego absty nencja miała też niemały związek z roztkliwianiem się nad własną kondy cją zdrowotną. Ty rmand nie pił, bo bał się, że uszkodzi sobie wątrobę. Z dużą rezerwą trzeba więc odczy ty wać jego słowa: „Ja jestem bokseł, pijak, dziwkarz” 47. Mariusz Urbanek komentował: „» Boksełem« nie mógł by ć, bo nie miał warunków, pijakiem nie by ł, bo nie musiał, dziwkarzem by ł ty lko na ty le, co wszy scy ” 48.
ŻYCIE PLAYBOYA – ROBERT DE NIRO, GLADIATOR I SENTYMENTY Za Ty rmandem do dziś ciągnie się sława jednego z największy ch play boy ów PRL-u – mężczy zny, który zawsze mógł liczy ć na towarzy stwo najpiękniejszy ch, najbardziej sty lowy ch dziewczy n. Chadzał z nimi po stołeczny ch klubach i kawiarniach. „Do stary ch Hy bry d przy chodził zawsze z bardzo dobry mi panienkami, czy m wszy stkim szalenie imponował. Notowania dziewczy ny, która przy szła w towarzy stwie Ty rmanda, od razu szły w górę. Towarzy szy ła mu fama. Jak powiedział, że jedzie na Zaduszki Jazzowe do Krakowa, naty chmiast co lepsze panienki z ASP pakowały się i też jechały ” 49. Podobno przez pewien czas u jego boku widy wano nawet piękną Barbarę Kwiatkowską, przy szłą żonę Romana Polańskiego.
Ale czy Ty rmand naprawdę by ł uwodzicielem? Niektórzy twierdzą, że to efekt skutecznej
autokreacji, konsekwentna mitomania, erotomańskie gawędziarstwo, któremu upust dał w Dzienniku 1954. To podobno tam stworzy ł swoją legendę, podkręcił powodzenie, który m miał cieszy ć się u płci pięknej. Suchej nitki w ty m temacie nie zostawia na Ty rmandzie Zy gmunt Kałuży ński: „By ł pełen kompleksów wy nikający ch z jego ży dostwa. Mały, źle zbudowany, musiał nosić bardzo silne okulary. To dlatego prezentował się jako y mcowski superman i jebus, który zerżnął ty siące kobiet” 50. Kałuży ński w ogóle uważał, że Ty rmand by ł potworny m blagierem i snobem, stale łaknący m ary stokraty cznego towarzy stwa i Zachodu – stąd jego wy szukane sty lizacje. Ale przy znaje też, że dobrze się nie znali.
Ci, którzy by li z nim blisko, o jego podbojach mówią różnie. Dziennikarz Zdzisław Sierpiński twierdził, że największy m powodzeniem Ty rmand cieszy ł się po publikacji Złego: „Poldek to by ła potęga. Nieduży chłopak o orientalnej urodzie, na którego widok dziewczy ny pocierały kolanami” 51. Podobno kiedy zarzucał koledze, że ten naciera na płeć piękną niczy m czołg, Leopold ripostował: „Stary, z dziewczy nami to jak z chodzeniem po bagnie. Skaczesz z kępy na kępę i próbujesz, jak daleko jeszcze możesz dojść. Jak dostaniesz w mordę, to wiesz, że trzeba się cofnąć. I idziesz do następnej” 52.
Ludwik Jerzy Kern: „By ł jak Robert De Niro. Czarne oczy, czarne włosy, a na nich bry lanty na. Dziewczy ny atakował ostro, jak gladiator” 53. Ty rmand by ł ponoć ostatnim znany m Kernowi człowiekiem, na którego czupry nie (starannie ułożonej!) można by ło dostrzec lśnienie bry lanty ny. Dzięki niej jego włosy wy dawały się jeszcze ciemniejsze.
Jan Józef Szczepański wspominał, że Ty rmand dość wiernie odmalował swój portret w Dzienniku – by ł play boy em, ale biedny m. „Trzy mał fason, choć ży ł w nieustanny ch tarapatach, i to utrzy my wanie zewnętrznego standardu ży cia miało w sobie pewne cechy heroizmu” 54.
Jerzy Suszko: „Wielu dziś chwali się, że chodzili z Ty rmandem na dziwki. To nieprawda. Owszem, Ty rmand by ł kochliwy i lubił kobiety, ale za każdy m razem wkładał w uczucie bardzo wiele senty mentu. Nie by ł taki, na jakiego się kreował” 55.
RYSIA I KATOLICYZM Jeśli wierzy ć temu, co Ty rmand pisał w Dzienniku 1954, w jego ży ciu by ła ty lko jedna kobieta, którą kochał naprawdę – Ry sia. Nie by ł jej wierny, co nie przeszkadzało mu widzieć ją w roli matki swoich dzieci. By li razem przez pięć lat. „Kiedy ją spotkałem, miała za sobą nieudane małżeństwo, dwadzieścia cztery lata i mnóstwo niepewności, czy coś jej się jeszcze uda” 56, pisał w Dzienniku. Ich związek nie wy trzy mał próby czasu, przede wszy stkim nie sprostał konfliktowi interesów. Ty rmand nie zdoby ł się na żadną deklarację, która by łaby dobrze widziana w trady cy jny m, katolickim domu, z którego pochodziła dziewczy na. Czy bał się stabilizacji, obowiązków, nie by ł gotowy ? Ry sia pragnęła spokoju, miała dość ży cia w centrum bohemy. Po latach przy znawała: „Cy ganeria w ży ciu kobiety nie może trwać wiecznie” 57. Więc nie trwała. Ty rmand by ł rozgory czony, ale ostatecznie zrozumiał chy ba, że żal o to miłosne niepowodzenie powinien mieć przede wszy stkim do siebie. Co ciekawe, to Ry sia, jak z dumą przy znawała, miała niemały wkład w katolicy zm Ty rmanda. „Oprócz tego, co dałam mu jako kobieta, wiara by ła najważniejszą rzeczą, jaką ode mnie otrzy mał” 58, mówiła. Ty rmand przy jął chrzest na początku lat pięćdziesiąty ch. Jego rodzicami chrzestny mi by li Ry sia i Stefan Kisielewski.
Wielu przy znawało, że katolicy zm Ty rmanda by ł widowiskiem, polity czną demonstracją − jak jazz, jak kolorowe skarpetki. Chrzest i krzy ży k na szy i miały by ć kolejny m wy razem kontestacji, następną manifestacją inności („lubił jazz i panienki, a poza ty m jeszcze chciał się wy różniać, więc postanowił by ć katolikiem” 59). Jan Józef Szczepański by ł jednak scepty czny wobec takiego stawiania sprawy, nie uważał, że katolicy zm Leopolda by ł powierzchowny : „W ty ch czasach, kiedy rzeczy wistość wokoło podważy ła tak wiele wartości, on chciał opowiedzieć się za czy mś niekoniunkturalny m i trwały m. Odnajdował to w katolicy zmie” 60.
TRZYDZIESTOCZTEROLATEK I SZESNASTOLATKA Na kartach prowadzonego przez pierwsze trzy miesiące 1954 roku Dziennika Ty rmand rozprawia się z komunizmem, nie oszczędza środowiska, ale również koronuje swój mit. Nic więc dziwnego, że pojawia się tam wiele kobiet, które seksualnie rozsławia. Jak pisze Urbanek: „Jest tam pani Nuna
płacąca mu seksem oralny m za wy poży czenie maszy ny do pisania. Jest Halszka zdejmująca swoje » najgenialniejsze majtki« dla niedomy tego żeglarza” 61. Ale najbardziej frapującą relacją Ty rmanda, którą odsłonił w dzienniku, by ł romans z nastoletnią Bogną, która naprawdę miała na imię Kry sty na. O ty m, jak zaczęła się jej znajomość z Ty rmandem, dziewczy na opowiadała w rozmowie z Mariuszem Urbankiem: „Gdy go poznałam, miałam czternaście i pół roku. Mieszkaliśmy na Bednarskiej, rodzice załatwili mi obiady w stołówce Związku Literatów” 62. Z czasem Ty rmand zaczął ją uczy ć: poży czał książki, służy ł radą – „co czy tać, o czy m wiedzieć, jak się zachowy wać” 63. Leopold wy szedł jednak poza kompetencje korepety tora, choć zanim do czegoś między nimi doszło, minęło trochę czasu (półtora roku, a może nawet dwa lata). Ty rmand lubił chwalić się Bogną, pokazy wać w jej towarzy stwie; chełpił się ty m, że ma u swego boku tak piękną, młodą dziewczy nę.
A Bogna? Bogna naiwnie się w nim zakochała. Dopiero po latach zrozumiała, że by ło to ty lko zauroczenie: „Fascy nacja mężczy zną, który by ł o wiele mądrzejszy, bardziej doświadczony i swoimi zainteresowaniami imponował kilkunastoletniej dziewczy nce” 64. Z dy stansu ta relacja jawiła się jej wy jątkowo gorzko: „W moich wspomnieniach o nim nie ma ciepła. Nie wiem, co on sobie wy obrażał, mogę ty lko przy puszczać, co może sobie wy obrażać trzy dziestoc zteroletni mężczy zna wiążący się z szesnastoletnią dziewczy ną” 65. Mówiła też: „Przy jacielem nie by ł nigdy. By ł guru. Nie wiem, czy by ła to jego pasja, czy podświadoma chęć posiadania dziecka, ale by ł od samego początku wy chowawcą” 66. Ty rmand podobno nie rozpieszczał dziewczy ny kwiatami, co jej zdaniem ty lko po części wy nikało z jego nieustający ch kłopotów finansowy ch. Górę brało skąpstwo. „Wy dostanie się spod jego wpły wu zajęło mi trochę czasu, a potem on bardzo szy bko się ożenił” 67, przy znawała.
NIGDY NIE RZUCIŁEM PIERWSZY Pierwszą żoną Ty rmanda by ła Małgorzata Rubel, córka Ludwika Rubla, znanego przedwojennego redaktora krakowskiego „Czasu” i „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”. Ona miała dziewiętnaście lat, on – trzy dzieści pięć. Ich małżeństwo rozkwitało w cieniu upadku relacji z Bogną. Małgorzata Rubel po latach skłonna by ła twierdzić, że decy zję o ślubie z nią Ty rmand podjął w afekcie – żeby zrobić przy krość Kry si/Bognie, bo prawdopodobnie nadal ją kochał. Nawet gdy zbliży li się do siebie fizy cznie, w ramce na biurku nadal trzy mał zdjęcie Kry si.
W kostiumie kąpielowy m – zrobione na basenie Legii. „Bardzo mnie to oczy wiście bolało, prosiłam, żeby je schował, ale ani my ślał, a gdy próbowałam sama to zrobić – znów wracało, co powinno by ć dla mnie ostrzeżeniem, ale nie by ło” 68. Pobrali się w kwietniu 1955 roku, zamieszkali razem w dwupokojowy m mieszkaniu na Bielanach, które Ty rmand dostał po likwidacji YMKI. Małgorzata by ła wówczas studentką pierwszego roku ASP i jak przy znawała, zdecy dowała się na tak zobowiązujący krok przede wszy stkim dlatego, że bardzo chciała uciec spod nadzoru despoty cznej matki. Ta – trzy krotnie zamężna, z wy kształcenia prawniczka, z zawodu kierowniczka domu ZAiKS-u w Kry nicy, urzekała wszy stkich doty chczasowy ch abszty fikantów córki. „Adoratorów miałam sporo i wszy scy jak jeden mąż szalenie się mamą zachwy cali, bo czarowała ich, olśniewała. Wszy scy z wy jątkiem Leopolda, który po pierwszej wizy cie u mnie stwierdził: » Współczuję ci, masz koszmarną mamusię« , a ja z wdzięczności rzuciłam mu się na szy ję” 69. Ale ży cie z Ty rmandem nie by ło lepsze. Rubel wspominała, że próbował ją zdominować, wprawić w zakłopotanie, notory cznie sprawiał przy krość. „Dołował mnie coraz bardziej, tak że straciłam wiarę w siebie, nic mi już nie wy chodziło. (…) Przestałam nawet jeździć na nartach, bo by ł zazdrosny, że jeżdżę lepiej od niego” 70. Ich małżeństwo trwało trzy lata i we wspomnieniach Małgorzaty Rubel nie zapisało się pozy ty wnie, uznawała je wręcz za bezcelowe, zakończone porażką.
Kiedy się rozwodzili, Ty rmand by ł, jak na owe czasy, celebry tą – wy dał Złego, miał pieniądze i swojego sły nnego wartburga. O rozwodzie z Małgorzatą mówił: „Jest jedna rzecz, z której jestem naprawdę dumny. Nigdy żadnej kobiety nie rzuciłem pierwszy ” 71.
LOLITY, CINKCIARZE, ZACNE DAMY I PLAYBOYE. WSZYSCY TO CZYTAJĄ Zły – przetłumaczona na osiemnaście języ ków powieść kry minalna Ty rmanda – ukazał się w grudniu 1955 roku, od razu wy nosząc autora na podium. Powieściowy obraz Warszawy nie by ł jednostronny m, propagandowy m obrazkiem stolicy – budującego się „dzieła narodu”, o jakim zwy kło się wówczas mówić. Miasto w powieści Ty rmanda jest ży we, prawdziwe, ma swoje trzewia i półświatek, w sercu którego szaleje, walcząc o sprawiedliwość, tajemniczy mściciel. Książka szy bko stała się bestsellerem (w księgarniach mocno kontrolowano jej sprzedaż, wy dzielając po jednej sztuce „na twarz”), jakiego powojenna literatura jeszcze nie widziała.
Powieścią, w której Ty rmand tak osobliwie, szczegółowo, inteligentnie i z humorem zilustrował miasto, zachwy cali się Gombrowicz, Dąbrowska i Konwicki. Czy telnikami Ty rmanda by li, jak wy liczał ten ostatni, „warszawskie Lolity i cinkciarze, zacne damy i play boy e, surowi urzędnicy i – jak mawiał Słonimski – te, co » chodzą za kobity « , ministrowie i lumpy (…)” 72. Henry k Dasko pisał: „(…) nigdy przedtem ani nigdy potem nie powstała książka, która w podobny sposób elektry zowałaby wszy stkie środowiska czy telników; z wy jątkiem Marka Hłaski żaden pisarz nie zdoby ł tak bły skawicznego rozgłosu. W drugiej połowie lat pięćdziesiąty ch, na tle wielu świetny ch dzieł polskiej prozy, powieść Ty rmanda wy różniała się jako utwór jedy ny w swoim rodzaju, zarówno od strony tematy cznej, jak i formalnej. Co więcej, w kapry śny m kanonie powojennej kultury masowej pozy cja Złego pozostała niezachwiana przez następne dziesięciolecia, będąc równocześnie najtrwalszy m źródłem legendy jego autora” 73.
Ludwik Jerzy Kern wspominał, że kiedy ukazał się Zły, a Ty rmand wreszcie miał pieniądze, został przez niego zaproszony na wy stawną kolację do Bristolu. „My śmy sobie spokojnie konsumowali tę kolację we dwójkę, jak angielscy lordowie, kiedy nagle zaczęły podchodzić do naszego stolika różne straszne ty pasy ” 74. Okazało się, że owe „ty pasy ”, wy glądające jak wy ciągnięte ży wcem z kart Złego, to fani Ty rmanda, wdzięczni za to, że napisał książkę właśnie o nich. Kolacja miała swój barwny finał – Kern i Leopold przesiedli się do stołu groźny ch jegomości, przy który m siedziały już ich dziewczęta. Koniec mógł by ć jeszcze bardziej spektakularny, bo Ty rmand po prostu zaczął nabijać się ze swoich nowy ch znajomy ch, „nabijać się z ty ch nadziany ch forsą pry mity wów. Przestraszy łem się, że to skończy się awanturą, a my nie wy jdziemy stamtąd cali” 75. Ale nic takiego się nie stało – panowie cieszy li się po prostu towarzy stwem „pana pisarza”.
MAŁŻEŃSTWO „ON THE TOP” Kiedy jeszcze Ty rmand by ł mężem Małgorzaty Rubel, poznał młodą, zdolną i dobrze rokującą Barbarę Hoff, wkrótce projektantkę, a właściwie dy ktatorkę PRL-owskiej mody. Hoff od 1954 roku współpracowała z „Przekrojem”, połączy ło ich wspólne środowisko. Ale kiedy przedstawiono ich sobie, Ty rmand nie kry ł rozczarowania: „To jest ta Hoff, o której ty le sły szałem? Miała by ć taka ładna, a jest gruba” 76. Po latach Hoff przy znawała: „I fakty cznie by łam może nie ty le gruba, co o wiele mniej szczupła niż dziś” 77. Po rozwodzie Ty rmand zadzwonił do Barbary
i zaprosił ją na kolację. Bez ogródek wy łoży ł jej wówczas swój plan: „Sporządziłem listę najbardziej atrakcy jny ch dziewczy n w Polsce i cóż, trudno ukry ć, jesteś na pierwszy m miejscu! Będziemy idealną parą. No nie patrz tak na mnie ze wstrętem” 78.
Pobrali się w 1958 roku w Katowicach, rodzinny m mieście Barbary. Na początku zamieszkali w mieszkaniu Ty rmanda na Bielanach, z czasem przenieśli się na zachwy cający i przestronny stry ch przy ulicy Dobrej – mieszkali z widokiem na Wisłę i Mariensztat. Ty rmand z radością przejął małżeńskie obowiązki: prał, gotował, sprzątał, bo jego żona, kobieta o arty sty czny m temperamencie, miewała problemy z ty mi pozornie prozaiczny mi czy nnościami. „Ożeniłem się z Sokratesem, nie ty lko z arty stką, ale jeszcze intelektualistą” 79, narzekał podobno przed jej rodzicami. Kiedy żona chorowała, otaczał ją jednak troskliwą opieką. Kiedy lekarze zalecili zmianę klimatu na cieplejszy, od razu postanowił, że wy śle ją do swojej matki, do Izraela. Załatwił zaproszenie dla Barbary, a potem cierpliwie wy dreptał dla niej również paszport.
Wizy ta u teściowej w Izraelu by ła dla Hoff wy jątkowo interesująca. Dowiedziała się wtedy, że matka Leopolda jest osobą szalenie wesołą, bezpośrednią, przy jacielską i wręcz beztroską, co przy puszczalnie pomogło jej przeży ć Zagładę. Uwadze Barbary nie umknęło też, że mimo niewątpliwej inteligencji jej teściowa jest kobietą bardzo powierzchowną i próżną − niemal całkowicie skoncentrowaną na własny m wy glądzie i toczący m się wokół niej ży ciu towarzy skim. Podobno też nieustannie usiłowała zapoznać Hoff z inny mi mężczy znami, prowokowała: „No i co z tego, że jesteś żoną Leopolda, nie bądź taka zasadnicza!” 80.
Hoff w rozmowie z Joanną Siedlecką dobrze wspominała czasy swojego małżeństwa z Leopoldem, by ła daleka od oskarżania by łego męża, wręcz przeciwnie – jej pamięć wy pełniły dobre wspomnienia. Według niej opinia „kobieciarza”, która przy lgnęła do Leopolda, by ła zdecy dowanie na wy rost; nie by ła też zadowolona z upraszczania wizerunku Ty rmanda do „skarpetek, ciuchów i jazzu”. Kiedy by li razem, kobiety właściwie go nie interesowały, wolał żarliwe polemiki z mężczy znami. „Bo to by ł jego ży wioł – dy skusja, polity ka, a nie kobiety ” 81. Ty rmand zamartwiał się komunizmem, nocami nie mógł spać, uderzał ze złości pięścią w łóżko. By ł ponury, ale Barbara zapamiętała też, że zawsze by ł gotowy nieść pomoc znajomy m, a w czasie trwającego kilka dobry ch lat małżeństwa raz ty lko widziała go na rauszu. Skąpił – ale ty lko sobie, jej niczego nie odmawiał. Martwiło ją, że wizerunek Ty rmanda zby t często jest spły cany. „Tak mało mamy indy widualności, czy trudno więc, szczególnie że już nie ży je, powiedzieć: by ł taki Leopold Ty rmand, znakomity pisarz, znakomity umy sł, fantasty cznie interesująca postać. Ty lko ty le, ale okazuje się, że jednak za wiele” 82.
Jak pisał Mariusz Urbanek, po ślubie z Barbarą Hoff zaczął się „bry lantowy okres w ży ciu Ty rmanda”, a ich małżeństwo by ło „on the top” – zawarte między „królem jazzu” a „królową mody ”. „Znów mógł drukować, wy dawało się, że o wszy stko będzie już łatwiej. Ale to nie trwało długo. Wtedy zaczął starać się o paszport” 83. Dostał go w 1959 roku. Wy jechał do Anglii, a wracając przez Niemcy, przy wiózł swojego sły nnego srebrnego opla rekord. Wcześniej jeździł fiatem 600, ale to ów opel stał się sy nonimem pozy cji i elegancji małżeńskiej pary.
REŻIM SIĘ MŚCI, TYRMAND EMIGRUJE Dobra passa w kraju nie trwała długo. Choć jeszcze w 1957 roku Ty rmand wy dał tom opowiadań Gorzki smak czekolady Lucullus, to już w kolejny m roku jego powieść Siedem dalekich rejsów została zatrzy mana przez cenzurę (zarzut: „pornografia i popieranie inicjaty wy pry watnej” 84). Interwencje cenzury nie ominęły też kolejny ch książek pisarza. Ostatnią opublikowaną przez niego w kraju powieścią by ł Filip (1961). W ty m samy m czasie Ty rmand podpisał umowę na Życie towarzyskie i uczuciowe – książkę rozprawiającą się z cały m znienawidzony m „środowiskiem”, które pisarz uważał za „skorumpowane moralnie i wy sługujące się reżimowi” 85. Książka pomy ślana została jako powieść z kluczem, ale klucza do niej nikt zby t długo poszukiwać nie musiał – postaci z kulturalno-literackiego światka Warszawy zostały odmalowane na jej kartach dość wiernie, bez zbędnego kamuflażu. Życie…, które Ty rmand postrzegał jako swoje największe dzieło, ukończy ł w 1964 roku, ale książka nie została wy dana. Wewnętrzni recenzenci w PIW-ie, który miał utwór wy dać, uznali, że powieść, głównie ze względów ideologiczny ch, nie nadaje się do publikacji. Książka ukazała się dopiero w 1967 roku w Pary żu i by ła pierwszy m ty tułem pisarza opublikowany m na emigracji.
Mimo wielu starań Ty rmandowi pozwolono na wy jazd ty lko raz − we wspomniany m 1959 roku. Potem aż do 1965 roku wszy stkie jego prośby by ły odrzucane. Leopold czuł się uwięziony, bierny, pozbawiony możliwości działania. „Rosła we mnie irracjonalna wiara w powiązanie paszportu z sensem istnienia” 86, pisał. „Nieoficjalnie informowano go, że źle widziane są jego kontakty z cudzoziemcami i ostentacy jnie » burżuazy jny « sty l ży cia, wy pominano demaskatorski arty kuł o Bolesławie Piaseckim, szefie PAX-u, teraz czołowy m aliancie Gomułki w podjazdowej walce z Kościołem” 87. Hoff wspominała, że po porwaniu i morderstwie Bohdana Piaseckiego, sy na Bolesława, Ty rmand by ł wzy wany i przesłuchiwany przez UB, a do ich domu przy chodziły
listy, w który ch pisarzowi grożono śmiercią. Do tego, między inny mi w związku z zagraniczny mi kontaktami Ty rmanda, telefon mieli stale na podsłuchu.
Wreszcie się udało. 15 marca 1965 roku Ty rmand wy jechał z Polski, nie wiedząc jeszcze, jak potoczą się jego dalsze losy. Najpierw przemierzał Europę, potem pojechał do Izraela odwiedzić matkę i oczy ma, Jakuba Lewita, z który m by ł zaprzy jaźniony. To tam latem 1965 roku postanowił wy jechać do Stanów. Małżeństwo z Barbarą Hoff już od dłuższego czasu nie kleiło się. Rozstali się elegancko, w przy jaźni, choć Hoff po wy jeździe męża miała wiele nieprzy jemności: „Wmawiano mi, że to kry ptorozwód, rozwód fikcy jny i ty m podobne. Bardzo go nam utrudniano – ginęły ciągle akta, oświadczenia i pełnomocnictwa Leopolda, w końcu jednak rozwód orzeczono” 88.
BRONIĆ AMERYKI, WALCZYĆ Z BAKCYLEM KOMUNIZMU Przez pierwsze miesiące poby tu w Amery ce Ty rmand korzy sta z przy znanego sty pendium Departamentu Stanu. Postanawia też, że na tej ziemi obiecanej, w swej drugiej ojczy źnie, którą zachwy cał się od młodzieńczy ch lat, zostanie na stałe. Zawsze sły nął ze zdolności języ kowy ch, szy bko więc przy swaja angielszczy znę, w niedługim czasie bez problemów pisze już w ty m języ ku. Podróżując po Stanach, poznaje Beverly de Luscię – dziennikarkę ty godnika „Time Magazine”. Zaprzy jaźniają się i dzięki niej Ty rmand trafia w sam środek nowojorskiego kulturalno-medialnego świata. Znowu jest w swoim ży wiole: bry luje, podbija serca, a jego nowi znajomi potrafią „(…) ocenić i docenić erudy cję i swadę Ty rmanda. Jego autoironię i niezależność duchową” 89. Kontrowersje budzą jego konsekwentnie anty lewicowe poglądy, temu środowisku bliższe są bowiem nastroje kontrkulturowe i kontestacy jne, oby czajowo liberalne. No ale Leopold jest zdolny i intry gujący, szy bko więc trafia na łamy prestiżowego „New Yorkera”. Od 1967 przez kolejne trzy lata drukuje w ty m periody ku swój Dziennik amerykański i eseje, które znajdą się w tomie Zapiski dyletanta. Zy skuje popularność, ludzie są go ciekawi, pojawia się więc w wy wiadach telewizy jny ch, a jego fotografię wy korzy stuje nawet w reklamie „New York Times”.
Ty rmand zdoby ł to, co dla cudzoziemca wy dawało się niemożliwe: w krótkim czasie stał się ceniony m publicy stą, stały m współpracownikiem „New Yorkera” – najbardziej prestiżowego ty godnika w kraju – i atrakcją wśród intelektualnej elity. Ale miał w ty m wszy stkim swój cel: „Przy by łem do Amery ki, aby bronić jej przed nią samą” 90, mówił. W 1970 roku „New Yorker” zamawia u niego − i płaci z góry − duży tekst pt. Zapiski o życiu w komunizmie. Ów, jak widział go Ty rmand, pamflet na komunisty czną rzeczy wistość, pisany z perspekty wy człowieka, któremu jest ona dobrze znana, miał ukazać się w dwóch częściach. Za otrzy mane z góry honorarium Ty rmand kupił nawet dom w oddalony m o niecałą godzinę jazdy od Nowego Jorku New Canaan. Jednak tekst, wy dany w 1972 pod polskim ty tułem Cywilizacja komunizmu, został odrzucony – autorowi zarzucono, że po pierwsze, arty kuł jest słaby technicznie i intelektualnie, a po drugie, jest po prostu ideologiczny m manifestem, a taki nie może ukazać się na łamach „New Yorkera” – pisma w założeniu apolity cznego, którego fundamentem jest humanizm.
Odmowa tej publikacji by ła dla Ty rmanda takim samy m ciosem, jak odrzucenie Życia towarzyskiego i uczuciowego – poczuł się zakneblowany, bezradny, oskalpowany z wolności słowa. Rozstaje się ze znamienity m ty godnikiem, a to ma swoją cenę: traci status gwiazdy, jego zarobki drasty cznie maleją. W ty m czasie wiele zmienia się też w jego ży ciu osobisty m. Żegna się z Beverly i jej otoczeniem, które, jak pisał Henry k Dasko, „musiał widzieć jako potencjalnie podatne na bakcy la komunizmu” 91. Jeszcze w 1970 roku jego partnerką zostaje doktorantka Mary Ellen Fox, studiująca ibery sty kę na Uniwersy tecie Yale – jego fanka i stała czy telniczka. Ślub biorą rok później.
DOBRY LENIN, ZŁA KULTURA LIBERALNA Przez kolejne lata Ty rmand czuje się coraz bardziej prześladowany, ideologicznie zaszczuty. „Ukuł tezę o zdominowaniu amery kańskich środków przekazu przez » kulturę liberalną« , minimalizującą niebezpieczeństwa komunizmu, promującą relaty wizm moralny i niszczącą to, co w trady cji demokraty cznej najcenniejsze – prawo do pluralizmu sądów” 92. Trudno jednak pozby ć się wrażenia, że Ty rmand po prostu staje się wy znawcą ślepego konserwaty zmu, a jego wstręt do my śli lewicowej, choćby w jej najdrobniejszy ch przejawach, graniczy z obsesją komunizmu.
W Amery ce Ty rmand zredagował, i to znacznie, swój Dziennik 1954. Jak zauważy ł Henry k Dasko, pisarz dokonał między inny mi „horrory zacji Ty rmandowskiej wizji komunizmu” 93, jednocześnie usuwając z tekstu wszy stko, co mogłoby jego wcześniejsze przemy ślenia stawiać w niekorzy stny m świetle, jak na przy kład ten fragment: „Postać Lenina budziła we mnie zawsze sy mpatię, w przeciwieństwie do osoby Stalina. Jest wokół tego pierwszego mgiełka jakiejś rewolucy jno-konspiratorskiej romanty ki, tak bliskiej naszej literaturze pięknej… Lenin jest inteligentny ową inteligencją wzbudzającą przy chy lne zainteresowanie nawet wbrew najkrańcowszy m różnicom ideowy m. Analiza tekstów by najmniej tego nie wy kazuje, niemniej jednak wy daje mi się – choć nie wiem dobrze dlaczego – że Lenin by łby bardzo rozczarowany ty m, co się w jego imię i wśród spuścizny po nim wy czy nia…” 94.
W kolejny ch latach Ty rmand nadal walczy z „kulturą liberalną”, wy mierzając przy okazji ostrze swej kry ty ki w największe amery kańskie media, takie jak: „New York Times”, „Washington Post”, „Time” czy „Newsweek”, a także w stacje telewizy jne − NBC czy CBS. Pisze tekst The Media Shangri-La – Bajkowy raj mass mediów, w który m wy łuszcza swoje argumenty, broniąc tezy o totalitarności współczesny ch publikatorów. Jego tekst przy kuwa uwagę Johna A. Howarda. Lata siedemdziesiąte przy niosły temu rektorowi college’u w Rockford w Illinois wiele rozczarowań. Jako zatwardziały przeciwnik środków odurzający ch i pozamałżeńskiego seksu nie mógł tolerować tego, co działo się w murach jego uczelni. Zrezy gnował z pracy i powołał do ży cia Rockford Institute – placówkę, która miała bronić „trady cy jny ch amery kańskich wartości”.
Howard szukał ludzi my ślący ch podobnie. Chciał, by razem z nim pracowali w jego konserwaty wny m insty tucie. Sprzy mierzeńca znalazł w Ty rmandzie, któremu Rockford Institute dał nie ty lko stabilną posadę, ale i sens ży cia. Od 1976 roku prowadził własne pismo, miesięcznik „Chronicles of Culture”; szefował też, wy chodzącemu już mniej regularnie, „Rockford Papers”. „Publikacje, czy li podstawowa działalność Rockford Institute, by ły osobisty m dziełem i dumą Ty rmanda. Ży cie pisarza w ty m » centrum prawdziwej Amery ki« cechowała, po raz pierwszy zapewne, autenty czna stabilizacja. W luty m 1981 roku Mary Ellen urodziła bliźnięta o imionach Rebecca i Matthew” 95. Kilka lat wcześniej Ty rmand sprzedał dom w Canaan i przeprowadził się z żoną do Rockford.
Konserwaty wne „Chronicles of Culture” miało za cel rozprawić się nie ty lko z kulturą liberalną, ale też z tzw. liberalny m establishm entem. Dlatego Ty rmand atakował takich pisarzy, jak choćby John Irving, Kurt Vonnegut, William Sty ron, Truman Capote czy Philip Roth. Uderzał też w Holly wood, czołowe amery kańskie media i wy dawców. By ł przekonany, że ci ludzie i te
insty tucje doprowadziły do „pogromu”, „kanibalizmu”, a nawet do kulturowego „holocaustu” (!).
„To paradoks zaiste szczególny, że Ty rmand, jeden z ojców duchowy ch polskiego jazzu i apologetów boogie-woogie, w Amery ce za cel swoich ataków obrał Presley a, Jaggera i Eltona Johna. Atakowany za pornografię przez ultrakonserwaty wny oby czajowo reżim komunisty czny w Polsce, w USA oburzał się na » Play boy a« i pokrewny ch mu deprawatorów. Obwołany ongiś pionierem nowej oby czajowości, ciskał gromy na dążenia emancy pacy jne amery kańskich mniejszości seksualny ch. On, w Dzienniku 1954 korepety tor zatroskany, czy jego uczennica i szesnastoletnia partnerka seksualna » nie zaskoczy ła« , w Rockford oburzał się na powszechną dostępność seksu dla szesnastoletnich Amery kanek. Stał ramię w ramię z wy znawcami fundamentalizmu religijnego, dla który ch przery wanie ciąży stanowi grzech najcięższy ” 96, punktował, jakże słusznie, Dasko.
Ty rmand, jakby na przekór swej legendzie, nie wahał się pisać: „(…) przy padkowy seks obniża wartość ży cia tak bardzo, że czy ni je nudny m i zredukowany m do bezsensownej wegetacji. Dlatego właśnie wy my śliliśmy seksualne zasady miłości, oby czaju, konwencji, cnoty, skromności, moralności” 97.
Walcząc o pluralizm, nie dostrzegał, czy m w rzeczy wistości jest, nie rozumiał zmian, które zachodzą w amery kańskim społeczeństwie − widział świat ty lko w dwóch kolorach. Dźwigał piętno komunizmu. Dlatego chciał by ć konserwaty stą, bo – jak pisał – „w Amery ce jedy nie konserwaty ści mieli zawsze zdecy dowanie anty komunisty czne stanowisko” 98. Co jednak ciekawe, nigdy nie uległ żadnemu konserwaty zmowi religijnemu. Jak mówiła o nim jego trzecia żona, Mary Ellen: „Nie wy znawał żadnej religii, żadne z nas nie miało religii. Dzieciom dawaliśmy prezenty gwiazdkowe. Lolek miał pewną ży dowską tożsamość, ale nie by ła to tożsamość religijna, lecz etniczna. W Amery ce nigdy tego nie kry ł. W Cywilizacji jest nawet rozdział Jak być Żydem” 99.
Ci, którzy go znali, zgodnie twierdzili, że ostatnie lata ży cia by ły dla Leopolda Ty rmanda naprawdę szczęśliwe. Zmarł nagle 19 marca 1985 roku na zawał serca.
***
„A jednak czasem w osobliwych chwilach napięcia albo raptownej depresji, w krótkich momentach zagubienia się Leopold nagle pokazywał się taki, jaki mógł być naprawdę: sentymentalny, poczciwy, trochę bezbronny, mocno naiwny, potrzebujący obecności i ciepła drugiego człowieka. Jawił się po prostu taki, jakimi byliśmy wszyscy, jeśli nam odejmowano nasze lęki, urazy, kompleksy, a zatem agresję wobec znienawidzonego świata, nonszalancję pokrywającą niepewność wynikłą ze strasznych doświadczeń, szyderstwo, które jest dzieckiem bezradności”100. (Tadeusz Konwicki)
1. T. Konwicki, Portret mężczy zny w kolorowy ch skarpetkach, „Więź” 1991, nr 7/8, s. 134.
2. M. Urbanek, Zły Ty rmand, Warszawa 1992, s. 211.
3. T. Konwicki, dz. cy t., s. 129.
4. Barwny moty l na beznadziejny m tle. Ze Stefanem Kisielewskim rozmawia Ludwik Jerzy Kern, „Przekrój” 1990, nr 2338, s. 10.
5. M. Urbanek, dz. cy t., s. 201.
6. Tamże, s. 117.
7. Tamże, s. 226.
8. J. Siedlecka, Wy pominki, Warszawa 2001, s. 22.
9. T. Konwicki, dz. cy t., s. 136.
10. L. Ty rmand, Dziennik 1954, cy t. za: K. Dąbrowska, Leopold Ty rmand (sy lwetka), Culture.pl, dostęp: http://culture.pl/pl/tworca/leopold-ty rmand
11. Tamże.
12. H. Dasko, Dziennik 1954 – Wstęp, [w:] L. Ty rmand, Dziennik 1954, Warszawa 1999, s. 8.
13. M. Urbanek, dz. cy t., s. 10−11.
14. H. Dasko, dz. cy t., s. 8.
15. K. Dąbrowska, dz. cy t.
16. M. Urbanek, dz. cy t., s. 35.
17. Tamże.
18. Cy t. za: W. Kałuży ński, Niebieskie ptaki PRL-u, Warszawa 2014, s. 147 [e-book].
19. H. Dasko, dz. cy t., s. 11.
20. Barwny moty l…, s. 10.
21. Cy t. za: K. Dąbrowska, dz. cy t.
22. Tamże.
23. Barwny moty l…, s. 11.
24. Tamże, s. 10.
25. Tamże, s. 16.
26. Tamże.
27. M. Urbanek, dz. cy t., s. 66.
28. Tamże, s. 66−67.
29. Tamże, s. 162.
30. Tamże, s. 177.
31. Tamże, s. 175.
32. Tamże, s. 172.
33. Tamże, s. 146.
34. M. Urbanek, Ty rmand: Bokseł, pijak, dziwkarz, Wy borcza.pl, dostęp: http://wy borcza.pl/alehistoria/1,136806,15661683,Ty rmand__Boksel__pijak_i_dziwkarz.html
35. M. Urbanek, Zły …, s. 18.
36. Tamże, s. 66.
37. Tamże, s. 211.
38. Tamże.
39. Tamże, s. 95.
40. Tamże, s. 67.
41. Tamże.
42. Tamże, s. 198.
43. Barwny moty l…, s. 11.
44. Tamże.
45. Tamże, s. 17.
46. M. Urbanek, Zły …, s. 95.
47. Tamże, s. 146.
48. Tamże.
49. Tamże, s. 175.
50. Tamże, s. 132.
51. Tamże, s. 50.
52. Tamże.
53. Tamże, s. 94.
54. Tamże, s. 81.
55. Tamże, s. 108.
56. Cy t. za: tamże, s. 69.
57. Tamże, s. 70.
58. Tamże, s. 71.
59. Tamże, s. 153.
60. Tamże, s. 83.
61. M. Urbanek, Ty rmand: Bokseł…
62. M. Urbanek, Zły …, s. 110.
63. Tamże, s. 111.
64. Tamże, s. 112.
65. Tamże.
66. Tamże, s. 113.
67. Tamże, s. 116.
68. J. Siedlecka, Wy pominków ciąg dalszy, Warszawa 1999, s. 170.
69. Tamże, s. 169.
70. Tamże.
71. M. Urbanek, Zły …, s. 59.
72. T. Konwicki, dz. cy t., s. 129.
73. H. Dasko, dz. cy t., s. 15.
74. Barwny moty l…, s. 16.
75. M. Urbanek, Zły …, s. 98.
76. J. Siedlecka, Wy pominki, Warszawa 2001, s. 12.
77. Tamże.
78. Tamże.
79. Tamże, s. 15.
80. Tamże.
81. Tamże, s. 21.
82. Tamże, s. 27.
83. M. Urbanek, Zły …, s. 105.
84. H. Dasko, dz. cy t., s. 16.
85. Tamże, s. 17.
86. L. Ty rmand, Porachunki osobiste, cy t. za: K. Kwiatkowska, M. Gawęcki, Ty rmand i Amery ka, Tczew 1998, s. 13.
87. Tamże, s. 18.
88. J. Siedlecka, Wy pominki…, s. 26.
89. H. Dasko, Odlot malowanego ptaka, Warszawa 2009, s. 196.
90. H. Dasko, Wstęp…, s. 21.
91. Tamże, s. 24.
92. Tamże.
93. H. Dasko, Odlot malowanego…, s. 206.
94. Cy t. za: tamże, s. 207.
95. Tamże, s. 211.
96. Tamże, s. 212−213.
97. Cy t. za: tamże, s. 221.
98. Cy t. za: K. Kwiatkowska, M. Gawęcki, dz. cy t., s. 65.
99. Tamże, s. 154.
100. T. Konwicki, dz. cy t., s. 137.
ZBIGNIEW CYBULSKI MASKI DŻENTELMENA
Tadeusz Kubiak/Filmoteka Narodowa
Więcej na: www.ebook4all.pl
MIAŁ WŁAŚCIWIE SAME WADY „Więc o Zby szku Cy bulskim, ty m kolesiu peerelowskim, z który m każdy ty pek by ł na ty. Więc o Zby szku, którego tak strasznie obrzy dzili różni wspominacze, pamiętnikarze, wodoleje i skry by. Zby szek. Ile on miał lat, kiedy zginął? Chy ba jednak pod czterdziestkę. Za moich czasów czterdziestoletni to by li dostojni starcy, ojcowie narodu. Zby szek pierwszy otworzy ł epokę starców-młodzieniaszków” 101, pisał Tadeusz Konwicki we Wschodach i zachodach księżyca. Przekornie, złośliwie, ale przecież trafiając w punkt. Bo o Zbigniewie Cy bulskim, który dla wszy stkich by ł „Zby szkiem”, przez lata od jego tragicznej śmierci napisano wiele. Tak wiele, a nierzadko tak odtwórczo, że z biegiem lat Cy bulski stał się jakąś nierealną ikoną. Wiadomo – mitem i legendą – ale bardzo już wy świechtaną i wy tartą. Gdzieś zawieruszy ła się jego chary zma; zapomniano o jego wielkiej wy obraźni i o ty m, że potrafił iry tować jak naturszczy k, a przy ty m fascy nować niczy m najwy bitniejszy aktor. Francuski reży ser Jacques Baratier, który zaangażował Cy bulskiego do swojego filmu La poupée (1962), mówił, że Cy bulski by ł urodzony m aktorem, choć nie by ło w nim kina, nie by ło teatru – „rządziła nim sama istota aktorstwa” 102.
Więc o Zby szku. O prawdziwej gwieździe powojennego kina, pokoleniowy m idolu, choć tak przecież wy różniający m się na tle swojej formacji. O arty ście utkany m z kompleksów (za duża i krzy wa głowa, szwankujący wzrok, nie dość kształtny ty łek, krótkie nogi, ogólna niezgrabność), który nie miał pamięci do tekstu, ale by ł mistrzem improwizacji. Jego aktorstwo by ło nieprzewidy walne, oparte na kreacji, a może przede wszy stkim na autokreacji. Na ekran wnosił bowiem własne odczucia, emocje i przeży cia. No i grał często w swoich ubraniach i akcesoriach – warto przy wołać choćby ciemne okulary, element tak stały, że trudno go bez nich rozpoznać. Okulary stały się maską, zasłoną oddzielającą od świata, skuteczny m kamuflażem.
Ekranowa kariera Cy bulskiego trwała zaledwie dwanaście lat, zagrał w trzy dziestu pięciu filmach, ale tak naprawdę jego filmografia mogłaby by ć jeszcze skromniejsza, by leby został w niej Popiół i diament (1958) Andrzeja Wajdy. Bo to właśnie wy kreowana w nim rola Maćka Chełmickiego stworzy ła mit Cy bulskiego. Ten film by ł w ży ciu aktora cezurą i ciężarem.
Przy niósł wielką popularność, ale też określił punkt, od którego żadne inne wcielenie aktorskie nie zy ska już takiej sławy. Maciek w pamięci widzów na zawsze pozostanie ty m niedościgły m ideałem. Pełen dy lematów by ły żołnierz AK by ł bohaterem wy czekiwany m przez publiczność. A do tego zaskakiwał – niekonwencjonalny m zachowaniem i podszy ty m tragizmem humorem.
Cy bulskiego-Maćka jednoznacznie skojarzono z Jamesem Deanem – od tej chwili aktor nie opędzi się już od porównań do amery kańskiego gwiazdora. Bez wątpienia by ł zachwy cony tą postacią, inspirował się sty lem gry Deana, ale nie by ł przecież jego kopią. By ł Cy bulskim, arty stą z powojennej Polski. „Niewielu wie, że zaliczano go do pierwszej dziesiątki najpopularniejszy ch aktorów świata. By ł na takiej oficjalnej zachodniej liście między Burtem Lancasterem a Jackiem Nicholsonem” 103, wspominała aktorka Kry sty na Łubieńska. To możliwe, bo i za granicą aktor zy skał ogromną popularność, stając się twarzą polskiej kinematografii. Jak w jedny m z wy wiadów wspominał swój poby t we Francji: „Często też na ulicy obcy ludzie mówili mi » dzień dobry « – i po chwili dodawali z uśmiechem » Ah, cinéma polonais!« ” 104.
Andrzej Wajda: „(…) By ł to pierwszy w powojenny m kinie polskim aktor całkowicie ory ginalny. Niepowtarzalny talent. Jedy ny godny partner największy ch arty stów światowego kina: Jamesa Deana, Marlona Brando, Gérarda Philipe’a, Mastroianniego… Jego gra filmowa, jednocząca rolę, którą grał w zgodzie z biologią i własną osobowością, tworzy ła na ekranie jedność nieosiągalną dla inny ch współczesny ch mu aktorów” 105.
Więc o Zby szku. Dlaczego Zby szek by ł dżentelmenem? Nie dlatego, że by ł ekranowy m amantem (bo nie by ł), ani że potrafił otoczy ć płeć piękną szczególnie opiekuńczy m ramieniem. Nie dlatego również, że by ł wielkim uwodzicielem (zupełnie nie). Honor jednak nie by ł dla niego pusty m słowem, a jako aktor, arty sta, w końcu jako mężczy zna nikogo nie pozostawiał obojętny m. Wszy scy „wspominacze” po jego śmierci zabierali głos nie bez przy czy ny. Nie bez powodu też reży serzy wy rzucali sobie, że nie znaleźli odpowiednich dla Cy bulskiego ról. Ten „koleś peerelowski”, arty sta zdefiniowany przez swoją epokę, by ł, jak podkreślał Konwicki, „(…) również wspaniały m człowiekiem. Oczy wiście nie w ty m czy tankowy m sensie. Bo miał właściwie same wady. By ł lekkomy ślny, niepunktualny, wy buchowy, agresy wny, skłonny do urojeń. Ale jakoś dziwnie te wszy stkie wady komponowały się ostatecznie w całość zastanawiająco rzetelną i szlachetną” 106. Więc o Zby szku.
W NAJLEPSZYM GATUNKU „Pochodził z » czarnego szlaku« na dalekiej Ukrainie. Przez matkę – Jaruzelską z domu – blisko spokrewniony ze znany m generałem. Miał Grottgera w sobie. Cierpiał na bezsenność, której przy czy ną by ł patologiczny strach przed » Ruskimi« . Cały ród Cy bulskich by ł gnany przez Azję i kiereszowany po sy bery jskich łagrach. Dlatego bał się zasnąć: my ślał, że » przy jaciele« zaskoczą go znienacka i zabiją. Przez to stał się neuroty kiem” 107, pisał Kazimierz Kutz. To by ły najbardziej tajemnicze rozdziały biografii Cy bulskiego. Nigdy o nich nie opowiadał. By ł przeżarty okupacy jny mi traumami.
Przy szedł na świat 3 listopada 1927 roku w majątku Kniaże na Pokuciu, nieopodal ówczesnej polsko-rumuńskiej granicy. Okazały dwór należał do dziadków, Józefa i Izabeli Jaruzelskich, rodziców ze strony matki – Ewy. Co warte odnotowania, babcia Jaruzelska, z domu Krzy sztofowicz, pochodziła z rodziny spolonizowany ch Ormian. Stąd może fascy nująca i zagadkowa uroda aktora. „Podtatusiały, zaży wny młody człowiek z urodą jakąś ni to cy gańską, ni to kaukaską, a może transy lwańską. (…) Wszy stko na nim by ło w dobry m gatunku. My ślę o śniadej, zdrowej cerze, o mocny ch, gęsty ch włosach cy gańskich, o duży ch silny ch zębach. Zby szka nie podgry zał czas ani lekkomy ślny try b ży cia. Ry sów charaktery sty czny ch dodawały mu historia, pokrętne prawidła układów, nawy ki psy chologiczne i ży czenia widowni, którą by ła cała Polska” 108, pisał Konwicki.
Ojciec Cy bulskiego, Aleksander, by ł prawnikiem, pracował jako urzędnik w Ministerstwie Spraw Wewnętrzny ch. Zby szek od najmłodszy ch lat mieszkał z rodzicami w Warszawie, majątek dziadków odwiedzał jednak, ilekroć nadchodziły wakacje czy ferie. Tam czuł się beztrosko, przemierzał konno polne dróżki i bawił się z kuzy nostwem – „w Indian, policjantów i złodziei, podchody, zdoby wanie granicy ” 109, o czy m wspominał Wojciech Jaruzelski, kuzy n Zby szka, często my lony z ty m drugim noszący m jego imię i nazwisko. Generał Jaruzelski, zgodnie z genealogią rodu, by ł wujkiem Cy bulskiego (pradziadek Zby szka by ł bratem dziadka generała). Ród Jaruzelskich sły nął z dużej religijności, poszanowania trady cji, patrioty zmu oraz przestrzegania dy scy pliny, zasad i moralności. Zby szek chłonął tę atmosferę, do tego inspirowali go ci najbardziej idealni mężczy źni w rodzinie, który ch nie brakowało także po stronie Cy bulskich. Oni mieli swój etos i za nic by go nie złamali. I Zby szek chciał by ć jak oni – przede wszy stkim bohaterski.
W 1939 roku jest już absolwentem szkoły powszechnej i pomy ślnie zdaje egzamin do Szkoły Kadetów we Lwowie. Nie dane jest mu jednak zostać żołnierzem, czego ży czy łaby sobie jego matka. Do Kniaży wkraczają Rosjanie. Jaruzelscy zostają wy pędzeni z majątku, są aresztowani, przewożeni, uciekają 110. Rozdzielony z rodzicami, Zby szek i jego brat Antek trafiają pod opiekę krewny ch. Dziadek prawdopodobnie zostaje rozstrzelany w czasie przejścia przez „zieloną granicę”, babcia ginie w Auschwitz. Ojcu udaje się przedostać wraz z inny mi oficjelami przez rumuńską granicę do Francji. Matka z dwiema ciotkami zostaje wy wieziona do Kazachstanu, ale wraca, podobnie jak ojciec – w 1946 roku.
NADCZYNNOŚĆ IDEOWA Zofia Cy bulska, krewna Zby szka, która by ła blisko chłopca w czasie okupacji, zapamiętała, że by ł bardzo wrażliwy, może czasem przeczulony, ale miał wy jątkowo dobre serce. Jeszcze w 1945 roku Zby szek wstępuje do harcerstwa, najpierw w Krakowie, potem w Dzierżoniowie, gdzie w 1947 roku, jako dwudziestolatek, zdaje maturę. Nieśmiały i senty mentalny w stosunku do dziewcząt, ży je przede wszy stkim harcerstwem, obozami, akty wnością fizy czną i piękny mi ideami. Organizuje nocne spotkania przy ognisku, pełne patrioty cznej poezji, przy pomina o wojnie, która ledwie minęła. Druży nowy Cy bulski daje się zapamiętać jako urodzony przy wódca, ktoś, kto z miejsca może stać się autory tetem. Przy ty m „nieśmiały, uczy nny, dobry i otwarty. Trudno go by ło nie lubić. Nie robił nikomu na złość. Po prostu by ł uczciwy. Swój chłop” 111. Wzniosłe koncepcje, wy niesione z domu rodzinnego i harcerstwa, zostaną w nim już na zawsze. „Miał » nadczy nność« ideową i by ł bardzo senty mentalny, w ty m głównie na punkcie Polski. Polska by ła dla niego jakąś supermatką, a » honor Polaka« – to by ł jego konik” 112, wspominał Kutz.
Po egzaminie dojrzałości Zby szek chce zostać dy plomatą lub dziennikarzem. Jedzie do Krakowa, gdzie podejmuje studia na Wy dziale Konsularny m krakowskiej Akademii Handlowej, by po pewny m czasie zmienić kierunek na dziennikarstwo na Uniwersy tecie Jagiellońskim. W końcu znużony studiami, które go rozczarowały, postanawia zdawać do krakowskiej Państwowej Wy ższej Szkoły Teatralnej. Jeszcze w Dzierżoniowie wiele osób zwracało uwagę na jego nieby wały talent interpretacy jny, już wtedy Zby szek wy dawał się stworzony do aktorstwa. Przy puszczalnie na opóźnienie decy zji o rozpoczęciu studiów w szkole teatralnej miała wpły w matka aktora, która nie chciała, by jej sy n by ł arty stą.
Wśród kolegów ze szkoły teatralnej Cy bulski dał się zapamiętać jako młodzieniec pełen pasji i emocji. Z Jerzy m Grotowskim i Boguszem Bilewskim stworzy ł ambitne Koło Naukowe, w który m królowała metoda Stanisławskiego. Jak wspominał Bilewski: „Teorety kiem Koła by ł Grotowski – wy my ślił metodę » nakładania okoliczności do głównego zadania aktora« . Zby szek by ł motorem Koła, ja zajmowałem się sprawami organizacy jny mi. (…) Nie przy jmowaliśmy wszy stkich, ty lko elitę naukową” 113. Cy bulski miał ambitne plany, chciał kierować teatrem, zrewolucjonizować zespół aktorski i uprośc ić papierkomanię. Podobno z Bilewskim chodzili nawet z ty m interesem do ministra, ale nic nie udało im się wskórać. Część jego znajomy ch wspominała, że w czasie studiów Cy bulski lubił sport, a do tego stronił od papierosów i alkoholu. Tego drugiego podobno w ogóle nie doceniał, a mimo to uległ mu, z biegiem lat pijąc coraz więcej. Wiadomo też, że już wtedy nosił okulary, bez który ch po prostu niewiele widział – by ł krótkowidzem.
POPIELNICZKA, KWIATY, PĄCZKI W Krakowie Zby szek kochał dwa razy. Pierwszą miłością by ła Ola, córka cenionego krakowskiego lekarza. Kolega Cy bulskiego, poznany jeszcze w Akademii Handlowej, Janisław Dy rcz wspominał: „Kochał się w niej długo i namiętnie. By ła brunetką. Wszy stkie jego miłości miały ciemne włosy. Przy sy łał jej kwiaty, liściki” 114. Koniec tej miłości by ł dramaty czny : zainaugurowany raptowny m zerwaniem, zakończy ł się ślubem panny Oli z inny m mężczy zną. Cy bulski długo nie mógł dojść do siebie.
Kolejny raz zakochał się w aktorce − Ewie Lassek. On by ł jeszcze na studiach, ona już pracowała w katowickim teatrze. Piękna, zagadkowa, zgrabna, dobrze ubrana. Zby szek zadurzy ł się obłędnie, a Ewa ty lko przelotnie. Zrozpaczony, odwiedził nawet matkę ukochanej, szukając u niej poparcia. „Traktował całą sprawę bardzo poważnie. Opowiadał mi potem, że wziął u nich ze stołu popielniczkę i powiedział: – Gdy już będę znany m aktorem, wtedy zabiorę sobie Ewę jak teraz tę popielniczkę” 115, wspominała zaprzy jaźniona z Cy bulskim Lidia Ry boty cka. Role odwróciły się, kiedy aktor zy skał popularność. „Na Wy brzeże przy jechała do niego matka Ewy i prosiła, by wrócił do jej córki. Zby szek opowiadał mi o tej historii z żalem i gory czą. Już wy gasło dawne uczucie” 116, dodawała przy jaciółka aktora.
Tuż po studiach, w 1953 roku, Zby szek razem z grupą zdolny ch, ambitny ch absolwentów jedzie do Gdańska. Za sterami − reży serka Lidia Zamkow, w skład ekipy wchodzą między inny mi Kalina Jędrusik i Bogumił Kobiela. Młodzi aktorzy mają zasilić szeregi Teatru Wy brzeże. Szy bko okazuje się jednak, że teatr wraz z jego zmurszałą trady cją zupełnie nie jest dla Zby szka ty m, czemu warto poświęcać się w stu procentach. Ty m bardziej że już w 1954 roku Zamkow opuściła Gdańsk, przenosząc się do Teatru Dramaty cznego w Warszawie. Zby szek z Kobielą zostają na Wy brzeżu i jeszcze w ty m samy m roku zakładają studencki teatr amatorski Bim-Bom. To wy darzenie otwiera najjaśniejszy, najbardziej szczęśliwy rozdział w ży ciu Cy bulskiego.
Bim-Bom by ł teatrzy kiem o lekkim zabarwieniu polity czny m, ale jego poety ka i estety ka opierały się przede wszy stkim na skrótach my ślowy ch i metaforach, uwy puklały paradoksy, by ły pełne finezji i humoru. Jak podkreślał Konrad Eberhardt, teatrzy k ten „(…) oddziały wał przede wszy stkim na ludzką wrażliwość, odwoły wał się w większy m stopniu do uczuć niż do przekonań” 117. Na czele Bim-Bomu stali Cy bulski i Kobiela, tuż za nimi: Jerzy Afanasjew, Wowo Bielicki i Jacek Fedorowicz. Zby szek, choć grał ty lko w szczególny ch sy tuacjach, by ł prawdziwy m liderem grupy, jej przewodnikiem. Wy glądał też jak wódz: „amery kański wojskowy dres w jego ulubiony m oliwkowy m kolorze wy różniał go spośród pozostałej młodzieży ” 118, wspominał Bogdan Krzy żanowski, scenograf i aktor teatrzy ku. Działający do 1958 roku Bim-Bom cieszy ł się ogromną renomą: „Od Cy rankiewicza dostawaliśmy kosze kwiatów, od Bliklego – kosze pączków…” 119, dodawał Krzy żanowski. W 1957 roku arty ści odwiedzili nawet ze swoim repertuarem Moskwę i Pary ż.
ZBYSZEK, BOBEK, MOTOR Cy bulski bardzo przy jaźnił się z Kobielą, choć by li tak różni fizy cznie, jak odmienni mentalnie. Kobiela, pomimo mniej solidnej prezencji, by ł znany m podry waczem, a Zby szek wciąż do dziewcząt miał stosunek przede wszy stkim romanty czny. Bobek uznawany by ł za spry tniejszego, lepiej zorganizowanego, Zby szek by ł ty m bardziej nieporadny m, roztargniony m, zabawny m. Sły nne by ły psikusy, które nawzajem sobie robili, i wspólnie przeży wane przy gody. Ich bohaterem często by ł motocy kl, o który m Agnieszka Osiecka mówiła, że by ł „straszliwie brudny i zawsze zepsuty. (…) Potrafili drogę z Gdańska do sopockiego SPATIFu pokony wać w parę godzin” 120. Po drodze zawsze trzeba by ło naprawić w maszy nie to i owo. Zby szek uwielbiał motocy kle, nigdy nie porzucił ich dla samochodów. A że się ciągle psuły ? No
cóż.
Pewnego razu Kobiela skutecznie wkręcił ich wspólny ch znajomy ch, sugerując, że Cy bulski miał śmiertelny wy padek na motorze: „– Aaa, Zby szek to chy ba nie przy jedzie… – Jak to nie przy jedzie? – Kiedy jechałem autobusem, minąłem go po drodze. – Jak to po drodze? – No, motor, Zby szek… – Co, motor, Zby szek? – Ja nic nie powiedziałem, nic nie wiem. – Zmartwieliśmy. Po jakimś czasie przy jeżdża Zby szek. – To ty ży jesz? – A co? – Bobek mówił, żeś się rozwalił na motorze. – Ja nic nie mówiłem, ja nie mówiłem, że zginął. Ja mówiłem, że Zby szek i motor. – Na co Zby szek: – Zepsuł mi się motor, no i nie wiedziałem, co robić, nie by ło nikogo, kto by mi pomógł” 121. Ale i Zby szek potrafił odegrać się na koledze za te liczne wy głupy, wśród który ch jedny m z ciekawszy ch by ł sfingowany wy wiad radiowy, w który m przepy ty wano Cy bulskiego z polity ki, drążąc np. temat sy tuacji w Jemenie. Wszy stko ukartował Kobiela! Zemsta naszego bohatera by ła chy ba jeszcze bardziej efektowna. Otóż na fali plotek o tajemniczej bandzie, która morduje ludzi na mięso, Cy bulski postanowił nastraszy ć Bobka, wy korzy stując jego słabość do płci pięknej. Podsunął mu pewną ponętną dziewczy nę, która zaprosiła Kobielę do domu. Sy tuacja zaczęła się rozwijać nader dla uwodziciela korzy stnie, gdy dziewczy na go przeprosiła i na chwilę opuściła pokój. Za moment zamiast wy czekiwanej piękności do pokoju wkroczy ło „kilku drabów potężnej postury w rzeźnickich fartuchach i z odpowiednimi narzędziami w ręku” 122. Głośno zaczęli komentować potencjalną „atrakcy jność” części ciała Kobieli. A ten, przerażony możliwy m scenariuszem wy darzeń, chciał wzbudzić litość oprawców: płakał, błagał, argumentował. Wreszcie z opresji wy ciągnęli go przy jaciele, który m o dziwo przewodził Zby szek...
Kobiela umrze w niedługim czasie po tragicznej śmierci Cy bulskiego. „(…) Na ten sam przy padek; w wy padkach pękły im wątroby i nim dotarli na szpitalny stół, wy krwawili się wewnętrznie” 123. Ale jeszcze za wcześnie na śmierć.
NIE TEN UŚMIECH, NIE TE NOGI W 1957 roku Bim-Bom wy stępował w Pary żu. Cy bulski i Kobiela pojechali tam wcześniej niż reszta grupy, dostali bowiem sty pendia... które roztrwonili w jeden wieczór. W „kabarecie”. Jak
wspominał Jacek Fedorowicz: „(…) słowo » kabaret« kojarzy ło im się bardziej z ty m, co robiliśmy na naszej scenie, niż z ty m, co na pary skiej scenie robiły striptizerki” 124. Dali się więc porwać atmosferze tak egzoty cznego dla nich miejsca, zamawiając co chwilę drinki, które skwapliwie podsuwał im kelner potrafiący doskonale zwodzić pełny ch kompleksów klientów z Europy Wschodniej. Refleksja przy szła dopiero następnego dnia. No ale skoro pieniądze się skończy ły, to trzeba je jakoś zarobić. Przy jaciele zatrudnili się przy produkcji sztuczny ch kwiatów. Bobek je wy rabiał, Zby szek roznosił do klientów. Oczy wiście chciał wy paść przed nimi jak najlepiej, więc dostarczając zamówienie, zwy kle uśmiechał się szeroko. Cóż, i za uśmiech można czasem stracić pracę. Skarg by ło zby t wiele… Zby szek składał kwiaty na ręce żałobników, którzy potrzebowali ich do uroczy stości pogrzebowy ch. Tę anegdotę przy wiózł z Francji Kobiela.
Twórcy teatrzy ku Bim-Bom odnieśli wielki sukces, mogli czuć się spełnieni. Wszy stkie programy, a by ło ich w sumie pięć, cieszy ły się nieby wały m uznaniem publiczności. I choć w oczy znajomy ch rzucały się kompleksy Zby szka, który np. niechętnie pokazy wał na plaży nogi, najczęściej chowając je w piasku, to wielu wspominało, że tworzenie teatrzy ku i czas spędzony na Wy brzeżu by ł najszczęśliwszy m okresem w jego ży ciu. Po przeprowadzce do Warszawy, na początku lat sześćdziesiąty ch, wy gasła jego codzienna radość. „Bardzo nie lubił Warszawy. By ł patriotą Wy brzeża. Warszawa to Warszawka, miasto karierowiczów. Niewiele brakowało, a na który mś z bankietów u Agnieszki Osieckiej pobiłby się z Jeremim Przy borą. Właśnie o tę warszawskość” 125.
PRZYSZEDŁ GOTOWY DO TEGO FILMU Choć zadebiutował na ekranie już w 1955 roku, niewielką rolą chłopaka z Woli w Pokoleniu Wajdy, a w ciągu kolejny ch dwóch lat zagrał jeszcze w kilku filmach, między inny mi w Ósmym dniu tygodnia Forda na podstawie opowiadania Hłaski, to jego filmowa kariera nabrała tempa dopiero w 1958 roku wraz z rolą Maćka Chełmickiego w Popiele i diamencie Wajdy. Historia by łego żołnierza AK, działającego w anty komunisty czny m podziemiu, który dostaje zadanie zabicia lokalnego sekretarza PPR, a wcześniej omy łkowo uśmierca pracowników budowlany ch z cementowni; który zakochuje się w barmance Kry sty nie (Ewa Krzy żewska), chce odmienić swój los, przeży wa dy lematy, wreszcie wy pełnia swoje zadanie, by finalnie umrzeć sy mbolicznie w śmieciach, by ła zaskakującą ekranizacją mocno nacechowanej ideologicznie powieści Jerzego Andrzejewskiego. „Zbigniew Cy bulski trafił idealnie w swój czas. Taki aktor i taki
bohater ekranowy by ł bardzo wy czekiwany, wręcz wy tęskniony. Potrzebny by ł ktoś, kto przy pomni o dy lematach młody ch ludzi, którzy walczy li o Polskę wolną, a nie » ludową« ” 126, pisał po latach na łamach „Filmu” Krzy sztof Demidowicz.
Cy bulski przejął tragizm swojego bohatera. W niekonwencjonalnej, swobodnej, lekko nerwowej grze, w dużej ekspresji i emocjonalnej intensy wności, szczerości uśmiechu i przeży wania każdej chwili, jakiejś naiwności, prostoduszności objawił się jako kolejne wcielenie bohatera romanty cznego, wzbogaconego jednak silnie współczesny m ry sem. W filmie, którego akcja toczy ła się w 1945 roku, grał w pry watny ch ubraniach. „On przy szedł gotowy do tego filmu. Widziałem go rano o siódmej. Ósma piętnaście, mamy zaczy nać zdjęcia, a on idzie dokładnie tak samo ubrany, jak przy jechał do Wrocławia. Ma te same pepegi – trampki, które wtedy się nosiło, dżinsy, kurtkę. Oczy wiście, mógłby m z nim walczy ć, ale przecież wiedziałem, że on prawdopodobnie wie więcej o ty m pokoleniu i może lepiej je rozumie niż ja” 127, pisał Wajda. Dodawał też, że Cy bulskiemu towarzy szy ło silne poczucie by cia „ideologiem swojego pokolenia” 128. Oczy wiście by ła w ty m duża doza autokreacji – Cy bulski chciał sprawiać wrażenie kogoś, kto naprawdę by ł Maćkiem, niósł analogiczny bagaż okupacy jny ch doświadczeń. Jak wiadomo, Zby szek nie walczy ł w ruchu oporu, nie mówiąc nawet o uczestnictwie w powstaniu, można więc takiej pozie wiele zarzucić. Z drugiej jednak strony, sam doświadczy ł wielu okrucieństw wojny, niósł w sobie multum traum. Na krótko przed śmiercią mówił: „Należę do pokolenia, które przeszło przez wojnę, przez okupację, które ma w sobie całą masę kompleksów; mimo że wojna dawno się skończy ła, ci ludzie pozostają ciągle pod jej wpły wem i nie mogą znaleźć sobie miejsca. (…) Najbardziej jestem przy wiązany do postaci Maćka Chełmickiego w Popiele i diamencie (…)” 129.
Tę identy fikację aktora doskonale wy czuwało „to pokolenie”, a także młodsza widownia, która uznała Cy bulskiego za swojego idola. Iluż pojawiło się naśladowców jego wizerunku, młodzieńców kroczący ch polskimi ulicami w zielony ch wiatrówkach i ciemny ch okularach. Ta tendencja będzie utrzy my wać się jeszcze przez wiele, wiele lat. Każdy chciał wy glądać jak Cy bulski.
Zby szek–Maciek by ł atrakcy jny jeszcze z innego powodu. Nie dość, że by ł bohaterem romanty czny m, nie dość, że miał w sobie jakąś słowiańską, nieco ślepą fantazję, nie dość wreszcie, że łączy ł w sobie tragizm z subtelny m komizmem, co chy ba najbardziej fascy nowało w tej kreacji, to jeszcze miał w sobie… coś zachodniego. Wielu skojarzy ło grę Cy bulskiego z technikami amery kańskich aktorów, z naciskiem na Jamesa Deana. Prasa to porównanie podchwy ciła w mgnieniu oka, równie szy bko ogłaszając Cy bulskiego „polskim Deanem”. Sam
Cy bulski powie: „Dean by ł tak wielką indy widualnością, że kopiowanie go to nieziszczalne marzenie. Porównanie bierze się stąd, że posługuję się w grze tą samą metodą co on i aktorzy » Actors Studio« Kazana – Marlon Brando, Montgomery Clift i wielu inny ch. Metoda ta polega na znalezieniu dla każdej postaci indy widualnego sposobu by cia, na znalezieniu w postaci o założeniach negaty wny ch cech pozy ty wny ch i vice versa. Dopiero kontrast negaty wu i pozy ty wu daje prawdę psy chologiczną (…). W scenie miłosnej trzeba unikać grania miłości, a znaleźć jakiś szczegół, który będzie przeszkadzał. Maciek np. szuka części pistoletu…” 130.
NIE POWINIEN ZAKŁADAĆ RODZINY Latem 1960 roku Zby szek zmienia stan cy wilny. Zostaje mężem Elżbiety Chwalibóg. Para poznała się około połowy lat pięćdziesiąty ch w Trójmieście. Elżbieta przez pewien czas mieszkała razem z Cy bulskim i Kobielą, zresztą początkowo to z Bobkiem bardziej się przy jaźniła – by ł nieby wale towarzy ski, miał mnóstwo znajomy ch. W przeciwieństwie do Zby szka – on raczej nieśmiały i powściągliwy, to dzięki Kobieli zy skiwał nowy ch kolegów. Elżbieta wspominała, że Zby szka mocno hamowały jego kompleksy : „(…) uważał, że ma za krótkie nogi, jest nieproporcjonalnie zbudowany ” 131. No ale otwarta natura Bobka też miała swoje wady, przede wszy stkim „potwornie rwał dziewczy ny ”. A Cy bulski nie. W końcu Elżbieta sama zamieszkała ze Zby szkiem w maleńkim pokoju z osobną wnęką na miejsce do spania. Nie mieli pieniędzy, ale nie my śleli o ty m – ży li z biegiem mijający ch dni. By ł ty lko jeden szkopuł, para mieszkała ze sobą bez ślubu, a taki scenariusz by ł absolutnie niedopuszczalny dla religijny ch rodziców Cy bulskiego, którzy – jak wspominała Elżbieta – bardzo restry kcy jnie stosowali się do kościelny ch zasad. Co gorsza, z wy branki też nie by li zadowoleni, inaczej wy obrażali sobie żonę dla ich ukochanego pierworodnego. Zby szek by ł z rodzicami bardzo zży ty, starał się spędzać z nimi jak najwięcej czasu – jeździł do Katowic, gdzie mieszkali, ilekroć pozwalały mu na to jego zajęcia. W rodzinie Cy bulskich mocno okazy wano sobie czułość, Elżbiecie by ło to obce.
Ślub cy wilny, w kaszubskim Chmielnie, zorganizował im profesor Juliusz Studnicki, malarz. Ślub kościelny miał miejsce miesiąc później – w Sopocie. I dopiero na nim zjawili się rodzice pary młodej. Zresztą jak przy znawała żona Zby szka, uroczy stość ta odby ła się ty lko ze względu na nich.
W 1961 roku urodził się sy n Maciek. Imię oczy wiście nieprzy padkowe – Cy bulski wy brał je, chcąc uczcić kultowego bohatera filmu Wajdy. Małżonkowie przenieśli się do Warszawy, gdzie Zby szek dostał angaż w Teatrze Ateneum. Bory kali się z kłopotami mieszkaniowy mi. Doszło do tego, że po porodzie Elżbieta z sy nkiem wy jechała do teściów na Śląsk, a Zby szek pomieszkiwał w teatralnej garderobie. Dopiero z czasem dostali w miarę przy zwoite, pięćdziesięciometrowe mieszkanie. Ale aktora i tak często w nim nie by ło, nie lubił przeby wać w domu, ciągle gdzieś go nosiło. „Uważam, że by ł to człowiek, który absolutnie nie powinien zakładać rodziny i mieć dzieci. Mógł oczy wiście by ć z kimś, ale na zasadzie wolnego związku. Dopóki nie wzięliśmy ślubu, ży liśmy bardzo dobrze i zgodnie. Wiedzieliśmy, że w każdej chwili jedno z nas może odejść” 132, wspominała nie bez gory czy Elżbieta, która widziała, jak ludzie zaczy nają wy korzy sty wać jej męża, jak do jego ży cia wkrada się alkohol. Wracał wieczorami lub nocą, potwornie zmęczony. Sy nek chciał się z nim bawić, ale on nie umiał poświęcić dziecku czasu, by ł rozdrażniony. Miał też pewne iry tujące cechy, natręctwa i przy zwy czajenia: „Ciągle czegoś szukał, coś sprawdzał, na przy kład wszy stkie drzwi, czy są zamknięte. Wiecznie coś deptał lub podnosił. Jeśli na ulicy znalazł papierek, obchodził go ze wszy stkich stron, deptał, podnosił, oglądał. Cała etiuda aktorska. Spacer z nim nie należał do przy jemności. Dom pełen by ł papierków zbierany ch jeszcze w szkole podstawowej, w czasie studiów w Krakowie i poby tu na Wy brzeżu” 133. Wspierał za to rodzinę finansowo – zapewniał by t, przy woził prezenty. „Jedy ną radość sprawił mi Zby szek przy wieziony m ze Szwecji sportowy m volvo. Sam nie chciał jeździć samochodem. Nie wiem dlaczego, bo na motorze szalał” 134, przy znawała jego żona.
Ich małżeństwo trwało siedem lat. W rozmowie z Lilianą Śnieg-Czaplewską Elżbieta wy rażała wiele wątpliwości co do tego, czy by liby razem, gdy by nie rozdzieliła ich śmierć Zby szka. Zwłaszcza że jak sugerowała, aktor nie by ł jej wierny. „Na pewno miał kupę różny ch bab. Dzwoniły do mnie tu, do domu. Z początku mnie to denerwowało, potem przestałam się przejmować. Żadna przy jemność by ć żoną mary narza, który w każdy m porcie ma narzeczoną” 135.
O zamiłowaniu Zby szka do kobiet wy powiadał się też Kazimierz Kutz. Jak twierdził, nie by ły one Cy bulskiemu obojętne, ale by ł raczej erotomanem gawędziarzem, a kobiety, podobnie jak alkohol, by ły jego „romanty czny m środkiem nasenny m”: „Mieszkałem z nim kiedy ś w Między zdrojach, przy jedny m z jego filmów. W późny ch godzinach nocny ch zwy kle przy prowadzał jakąś damę – często nadspodziewanie paskudną – gaworzy ł, gaworzy ł i kiedy dziewczy na by ła już gotowa do dzieła – zasy piał wtulony w jej ciało. Ale i tak go uwielbiały, bo w każdej widział przede wszy stkim człowieka” 136.
Bez wątpienia kobiety szukały towarzy stwa Zby szka. By ł przecież prawdziwą gwiazdą, wiele osób chciało więc by ć blisko niego, upatry wało w tej bliskości rozmaity ch korzy ści. „By ł otoczony przez piękne kobiety, które trachali, wsty d powiedzieć, inni, jacy ś akolici, jacy ś przy godni kompani, jakieś hieny eroty czne, co ciągnęły chy łkiem za jego taborem” 137. To znów Tadeusz Konwicki.
PRETENSJE DO MAĆKA Elżbieta Chwalibóg-Cy bulska wspominała, że Popiół i diament bardzo ograniczy ł Zby szka, „związał mu ręce”. Każdy kolejny film porówny wano z produkcją Wajdy. „Potem już sam Zby szek nie wiedział, czego od niego chcą. Zaczął się okres niedobry ch ról i zły ch filmów – przy najmniej w moim odczuciu” 138.
Na przełomie lat pięćdziesiąty ch i sześćdziesiąty ch Cy bulski gra między inny mi w Krzyżu Walecznych Kutza, w Pociągu Kawalerowicza czy w Do widzenia, do jutra Morgensterna (u boku uroczej Teresy Tuszy ńskiej). Przy tej ostatniej produkcji Cy bulski by ł też współscenarzy stą. Ta filmowa opowieść mocno czerpie z jego ży cia i arty sty cznej działalności na Wy brzeżu. Kolejne lata to między inny mi Jak być kochaną Hasa, między narodowa Miłość dwudziestolatków, Zbrodniarz i panna Nasfetera, wreszcie Giuseppe w Warszawie Lenartowicza. 1965 rok przy nosi rolę kostiumową w Rękopisie znalezionym w Saragossie Hasa i ważną rolę KowalskiegoMalinowskiego w Salcie Tadeusza Konwickiego. Fakty cznie jednak dla widowni żadna z ty ch kreacji nie urasta już do takiej rangi jak Maciek z Popiołu i diamentu, a do tego widzowie mają do aktora całkiem poważne pretensje, ilekroć wciela się w role bohaterów negaty wny ch. Tak by ło po roli Wiktora Rawicza w Jak być kochaną, mężczy zny i aktora, który pozwala na to, by Felicja (Barbara Krafftówna) – kochająca go kobieta, broniąc jego bezpieczeństwa (jest wplątany w zabójstwo kolegi volksdeutscha, poszukiwany przez gestapo), narażała swoje ży cie, dopuściła się współpracy z okupantem, a nawet doświadczy ła gwałtu. Nie potrafi okazać jej wdzięczności, sam wsty dzi się swojej zupełnie niebohaterskiej postawy. W końcu popełnia samobójstwo. Po tej roli Cy bulski musiał wy słuchiwać: „My pana bardzo lubimy i cenimy, dlatego że jest pan taki sy mpaty czny i w ogóle » równy chłop« . Ale teraz mamy do pana pretensję o to, że zgodził się pan zagrać tak bezwartościowego i podłego człowieka” 139. Trudno wy jść poza mit.
Nie ty lko polski, ale także między narodowy sukces Popiołu i diamentu (Złota Kaczka, nagroda na festiwalu w Wenecji) otworzy ł Cy bulskiemu drzwi na Zachód. Gra we francuskich produkcjach, między inny mi w La poupée Jacquesa Baratiera. Po latach w rozmowie z „Kinem”, reży ser przy zna, że kiedy poznał polskiego aktora, ten zahipnoty zował go w ciągu kilku minut. Od razu zechciał przekazać mu główną rolę, choć Cy bulski nie mówił po francusku. Praca z nim by ła trudna ty lko z jednego powodu – podobno ciągle się spóźniał. „Pewnego dnia przy szedł jeszcze później niż zwy kle i gdy na dodatek zobaczy łem go spokojnie pijącego kawę, wpadłem w szał i kopnąłem stolik tak, że filiżanka znalazła się w powietrzu. W sumie cała sy tuacja by ła jednak zabawna i obaj wy buchnęliśmy śmiechem” 140.
Spóźnialstwo, brak poczucia czasu, wręcz odklejenie od rzeczy wistości bez wątpienia charaktery zowały Cy bulskiego. „By ł bardzo niepunktualny. Posiadł natomiast fenomenalną cechę regeneracji i umiejętność naty chmiastowego zasy piania. Potrafił po przebiesiadowanej nocy, która by ła głównie gadaniem, przy jść zmęczony na plan. Chwila przerwy – 15 minut snu – zjawiał się zupełnie inny człowiek” 141, wspominała aktorka Zofia Czerwińska.
SŁAWY U JEGO STÓP Kiedy Cy bulski przeby wał w Pary żu, zachwy ciła się nim sama Edith Piaf. Pewnego razu zostawiła mu w hotelowej recepcji karteczkę ze swoim adresem, prosząc, by aktor ją odwiedził – oglądała filmy, w który ch grał, i chciałaby go poznać. Na początku zlekceważy ł tę wiadomość, sądząc, że to koledzy zrobili mu głupi dowcip. Ale w miejsce zignorowanej informacji szy bko pojawiła się kolejna: „Może pan nie otrzy mał tej poprzedniej? Chciałaby m pana poznać” 142. Zby szek postanowił zary zy kować. Kiedy udał się pod wskazany adres, drzwi otworzy ła mu maleńka, niepozorna osóbka. Pomy ślał, że to służąca Piaf, więc nawet nie podał kobiecie ręki. Okazało się jednak, że to właśnie sły nna pieśniarka. „Kiedy ją bliżej poznałem i zaprzy jaźniłem się, nie chciałem nawet pomy śleć, że wtedy wziąłem ją za pomoc domową! By ła samy m urokiem i wdziękiem. Wspaniała!” 143 Przy znawał też, że odwiedzał ją jeszcze wielokrotnie i właściwie zakochał się w tej szczególnej kobiecie, pełnej wdzięku i gracji.
Piaf nie by ła jedy ną sławą, która zainteresowała się Cy bulskim. Wiadomo, że na urok
Zby szka nie by ła obojętna również inna francuska pieśniarka – Marie Lafôret. W czasie swojego poby tu w Polsce bardzo starała się przy ciągnąć uwagę aktora, uparcie dąży ła do spotkań. W 1966 roku urok Zby szka zrobił ogromne wrażenie na Marlenie Dietrich, która przy jechała na tournée do Polski. Jak wspominał reży ser Jerzy Stefan Stawiński: „Zby szek zameldował się u niej z kwiatami zaraz pierwszego wieczoru. Boskiej Marlenie spodobał się młody aktor. Dała się adorować. Razem objechali całą Polskę. Pili przed każdy m wy stępem – Marlena musiała ły knąć swoją porcję szampana. Nie próbowała go wciągnąć do łóżka, ale spędzali razem wieczory i obiecała mu, że chętnie zagra z nim w filmie” 144. Z planów ty ch nic jednak nie wy szło, a gwiazda zaczęła unikać kontaktu. Po jakimś czasie zadzwoniła do Zby szka z przeprosinami, ale żadną produkcją nie by ła już zainteresowana.
BYŁ FASCYNUJĄCY I NIEDOKOŃCZONY W 1964 roku Cy bulski miał kolejną ważną zagraniczną przy godę – zagrał u boku znanej z produkcji Bergmana szwedzkiej aktorki Harriet Andersson w filmie Att Älska (Kochać). Reży ser Jörn Donner dość niejednoznacznie wspominał współpracę z polskim aktorem. Na planie nie miał mu nic do zarzucenia, ze wszy stkimi zadaniami radził sobie świetnie, sprawiał jednak sporo inny ch kłopotów. Trudno by ło go ściągnąć do pracy – kiedy wy sy łano po niego człowieka, Cy bulski przeważnie spał. Do tego by ł przepity i zmęczony – ślady naduży wania alkoholu by ły mocno widoczne na jego opuchniętej twarzy. Najgorsze by ły poranki, Zby szek budził się potwornie rozdrażniony, nie lubił, kiedy rozmawiano wokół niego po szwedzku, bo my ślał, że mówi się o nim. Po południu nieco się rozkręcał, zaczy nał też lepiej wy glądać. „Jako aktor by ł niejako potencjalny m reży serem. My ślę jednak, że w istocie nigdy nie mógłby wy reży serować żadnego filmu. By ł na to zby t zdezorganizowany. (…) Co go gnębiło najbardziej, nie wiem. Jego wy raźna skłonność do picia by ła sy mptomem jakiejś psy choty cznej niestabilności” 145, wspominał Donner. Fakty cznie, Zby szek nie dał się poznać od najlepszej strony. Reży ser wspominał skandaliczne zachowanie Cy bulskiego w czasie przy jęcia w jego domu, już po zakończeniu zdjęć: „(…) Zbigniew usiłował mi wmówić, że jestem nazi, usiłował także wy tłuc wszy stkie kieliszki w moim domu. » Arbeit macht frei« – mówił do mnie i zarzucał mi, że należę do tego samego gatunku pedantów i hitlerowców. Wy rzuciłem go na śnieg” 146. By ć może to żenujące zachowanie miało związek z ty m, że kręcąc szwedzką produkcję, Cy bulski dowiedział się, że nie uwzględniono go przy obsadzie Popiołów Wajdy. To by ł dla niego cios.
W wy wiadach z lat sześćdziesiąty ch przewija się marzenie Cy bulskiego o reży serii. Zdaje się jednak, że mimo ogromnej fantazji i wy obraźni nie by ł dość zorganizowany i sy stematy czny. Nie poradziłby sobie z tak wy magający m zadaniem. W rozmowach podkreślał też, że przedkłada film ponad teatr. Pewnie dlatego, że film dawał mu większą swobodę, by ło w nim miejsce na improwizację, a Cy bulski miał problemy z zapamięty waniem tekstu. Do tego brak poczucia czasu sprawiał, że zdarzało mu się wpadać na scenę prosto z ulicy. Zagrał w dziesięciu sztukach teatralny ch i dziewięciu spektaklach telewizy jny ch.
Cy bulski uwielbiał nowe pomy sły, niespodzianki, żarty, nie tolerował powtarzalności. Kiedy ś na planie filmu Hasa wpadł we wściekłość podszy tą desperacją, kiedy reży ser poprosił go o powtórkę świetnej reakcji, którą właśnie odegrał: „Zby niu, znakomicie! Jeszcze raz i kręcimy !” 147. W odpowiedzi usły szał: „Co jeszcze raz, co jeszcze raz! My ślałem, że nakręcone! Drugi raz tego samego nie zrobię, nie mogę!” 148.
„Zby szek nic nie umiał. By ł absolutnie bezradny w sferze techniki aktorskiej”, pisał dwa lata po śmierci aktora Jan Kreczmar. Jednocześnie zaznaczał: „(…) by ł przedziwny. Żaden James Dean. Mówił mi potem sam, jak go to porówny wanie złościło. Cy bulski by ł Cy bulskim – nie żadny m substy tutem kogokolwiek. Że grał w ciemny ch okularach? No to co? Czy by ł wielkim aktorem? – nie. Czy by ł genialny ? – kto wie. Ale przede wszy stkim by ł fascy nujący i niedokończony …” 149. Zby szek ciągle szukał nowego siebie, a ponad technikę przedkładał przede wszy stkim emocje: „Wy daje mi się, że najważniejsze są nie elementy zewnętrzne, metody czy programy, ale człowiek, jego wnętrze, jego wrażliwość i wy obraźnia” 150, punktował w jedny m z wy wiadów.
Jak właściwie by ło z ty m Deanem? Jedni mówią, że się nim bardzo inspirował i chciał grać jak on. Inni dodają, że wcale nie lubił ty ch ciągły ch amery kańskich porównań, bardziej interesowało go kino japońskie i cieszy ły analogie, jakie budowano między nim a jedny m z najpopularniejszy ch aktorów tego kina, znanego z filmów Kurosawy Toshirō Mifune. Z drugiej strony na pewno Dean Cy bulskiemu się podobał, cenił go, chciał z nim dzielić jakąś wspólnotę doświadczenia. U schy łku ży cia, kiedy by ł już mocno przy wiązany do alkoholu, a jego sy lwetka i twarz znacznie się zmieniły, powiedział: „Lepiej by ło zginąć młody m, tak jak Dean, niż doczekać tuszy, oczu jeszcze mniejszy ch niż by ły …” 151.
Z ostatnich ciekawy ch ról, jakie Cy bulski stworzy ł w polskim kinie, warto wy mienić Szyfry
(1966) Hasa i Jowitę (1967) Morgensterna. Bez wątpienia po 1965 roku w jego karierze nastąpił regres. Brakowało dla niego ról, a reży serzy z wielu powodów by li zrażeni do obsadzania go w filmach. Po latach wy mienił je w tekście Fenomen Cybulskiego Wajda: problemy z nauczeniem się tekstu, niedopasowanie do ról kostiumowy ch, brak dy scy pliny, chęć do przejmowania inicjaty wy, narzucania własny ch pomy słów; „(…) i w końcu nie, bo będzie taki sam jak w Popiele i diamencie…” 152.
Cy bulski czuł się pokrzy wdzony. Kiedy w październiku 1966 na lotnisku w Rzy mie spotkał Beatę Ty szkiewicz, ówczesną żonę Andrzeja Wajdy, poprosił, żeby przekazała mężowi, że ten jeszcze za nim zatęskni. Zatęsknił. Po śmierci aktora złoży ł mu hołd filmem Wszystko na sprzedaż. Pisał: „Po moim doświadczeniu z Cy bulskim, którego zawiodłem, nie znajdując dla niego następny ch ról do grania, by łem o wiele uważniejszy. Może dlatego udało mi się znaleźć ty le ciekawy ch i tak różny ch możliwości do zagrania dla Olbry chskiego czy Jandy ” 153.
ON CZY NIE ON Poza ciemny mi okularami i zieloną wiatrówką charaktery sty czny m elementem stroju Cy bulskiego by ł parciany chlebak. „Nosił w nim pogięty aluminiowy kubek – przy kry wkę z wehrmachtowskiej manierki. Do stały ch relikwii w chlebaczku należała książeczka do nabożeństwa i świecidełko z Matką Boską z Lourdes. Pierwsze otrzy mał od matki, drugie od ojca, kiedy opuszczał dom rodzinny. To by ły relikwie rodzinne na drogę” 154, zdradzał Kutz. To on wspominał też, że Cy bulski by ł skąpy jak mało kto i ciągle mu się wy dawało, że gubi pieniądze. „Kiedy zmieniał miejsce, sprawdzał, czy czegoś nie zgubił, często właził pod stół i na kolanach przeszukiwał teren” 155.
By ł potworny m neuroty kiem, a żona zarzucała mu brak charakteru. Nie akceptował mieszczaństwa w czy stej postaci, a przede wszy stkim wszelkich towarzy skich znajomości, sy mpatii, układów, koterii, na czele ze znienawidzony m „księstwem warszawskim”. Beata Ty szkiewicz wspominała, że tak nazy wał ją i grono jej znajomy ch. „Może i by łam » księstwo warszawskie« , ale kiedy wraz z moją matką mieszkały śmy na placu Zamkowy m, potrafił przy jść np. o drugiej w nocy, oczy wiście niezapowiedziany, i przy nieść w prezencie… jabłko
(zupełnie nie wiem dlaczego)” 156.
Cieszy ł się nieprawdopodobną popularnością. Jego żona wspominała, że ludzie nie dawali im spokoju nawet w kościele, co chwilę odwracając się w ich stronę. „Gdziekolwiek się pokazał, wszy scy lecieli, chcieli dotknąć – on czy nie on” 157. Ale popularność miała też swoje plusy. Kiedy w czasie realizacji Do widzenia, do jutra skradziono mu jego ukochany motocy kl – jawę 250, wziął sprawy w swoje ręce. Napisał do prasy komunikat mniej więcej takiej treści: „Chłopaki, oddajcie mi motor” 158. Czy spodziewał się, że następnego dnia pojazd zostanie odstawiony pod teatr wraz z kwiatami i liścikiem: „Zby szku, przepraszamy, nie wiedzieliśmy, że to twój” 159? Tak właśnie się stało.
Cy bulski miał swoje powiedzonka. Mówił do wszy stkich „starenia”, lubił też powtarzać za Xawery m Dunikowskim, że „trzeba umieć wąchać czas”. „Zasada umiejętności wąchania czasu polega na ty m, że jest się w środku, że jest się ty m zapachem i umie się go zarejestrować…” 160, tłumaczy ł w wy wiadzie.
Miał też niebezpieczny zwy czaj wskakiwania do pociągów, kiedy te już ruszały z peronu. „Nie wiem, czy kiedy kolwiek wszedł do stojącego na peronie pociągu. Zary zy kowałaby m nawet stwierdzenie, że nie interesował go stojący pociąg. Dopóki pociąg stał, miał czas, by do niego wsiąść. Jeszcze tupał po peronie i sprawdzał, czy czegoś nie zgubił…” 161, opowiadała Zofia Czerwińska.
8 STYCZNIA 1967, 5:25 7 sty cznia 1967 roku Zby szek by ł we Wrocławiu. Lubił to miasto, podobno czuł się w nim niemal tak dobrze jak w Gdańsku. W ty m okresie nie by ł w dobrej kondy cji, ale wciąż garnął się do swoich przy jaciół, wierzy ł, że uda się im coś razem zrobić, miał nadzieję, że w jego ży ciu wiele jeszcze może się zmienić. I tak się stało. Rano tego dnia dostał propozy cję zza oceanu –
miał zagrać w amery kańskiej telewizji w adaptacji sztuki Tramwaj zwany pożądaniem Tennessee Williamsa. Oferowano mu honorarium w wy sokości stu ty sięcy dolarów (!). Oczy wiście w pierwszej chwili on i towarzy szący mu Alfred Andry s pomy śleli, że to jakiś dowcip, najpewniej autorstwa Stanisława Dy gata, ale okazało się, że ta prestiżowa, a na dodatek lukraty wna propozy cja jest zupełnie poważna. Wieczorem poszli z Andry sem do klubu U Twórców, potem bawili się w gronie znajomy ch w mieszkaniach. Następnego dnia rano Cy bulski miał by ć w Warszawie, ale zwlekał z wy jazdem. Ignorował kolejne pociągi; ostatni, który dowiózłby go do Warszawy, ekspres Odra, odjeżdżał o 4:20. Żeby zdąży ć, musiał nim jechać.
„Kiedy wbiegliśmy na peron, pociąg powoli ruszał. Poganiany przez Zby szka – wskoczy łem. Zby szek zsunął się między stopień wagonu a peron. Zerwany przeze mnie hamulec za późno zatrzy mał pociąg. Wy ciągnięty na peron Zby szek powtarzał: » Alfa, nie zostawiaj mnie samego« ” 162, opowiadał inży nier Alfred Andry s, przy jaciel Cy bulskiego, który towarzy szy ł mu w ostatnich godzinach przed śmiercią. Zby szka przewieziono do szpitala, gdzie zmarł o godzinie 5:25.
Pochowano go 12 sty cznia 1967 roku w Katowicach. Andry s wspominał, że kiedy ś w czasie wspólnej wizy ty na cmentarzu aktor powiedział, że jak umrze, to chce by ć pochowany obok swojego ojca. Po jego śmierci przy jaciel przekazał te słowa rodzinie, interpretując je jako ostatnią wolę. Stąd Katowice. W jego dwóch pogrzebach – kościelny m, którego domagała się rodzina, i świeckim, który zorganizowały władze – uczestniczy ły tłumy. Ludzie pogrąży li się w żałobie – ci, którzy go kochali, znali, podziwiali, oglądali. I ci, którzy o nim zapomnieli. Odchodził ktoś bardzo ważny – reprezentant ich epoki, za który m może do końca nie nadążali. Ktoś, kto mimo stałego ukry wania się za swoimi okularami, mimo nieruchomej twarzy i kompleksów do końca pozostał sobą.
***
„Zbyszek był lekko przytytą bombą neutronową ruchu psychicznego, intelektualnego i emocjonalnego. Zbyszek był zagęszczoną do niemożliwości materią człowieczą na chwilę przed wielkim wybuchem, przed kolosalną eksplozją. Ja już kilka razy spotkałem w swoim życiu takie istoty podesłane nam przez kogoś z głębi labiryntu kosmicznego”163. (Tadeusz Konwicki)
101. Cy t. za: Cześć, starenia! Wspomnienia o Zby szku Cy bulskim, zebr. i oprac. M. Pry zwan, Warszawa 2007, s. 175.
102. Cy bulski nie by ł aktorem jak inni… Z Jacquesem Baratierem rozmawia Roman Włodek, „Kino” 2000, nr 3, s. 52.
103. Cześć…, s. 118.
104. Zbigniew Cy bulski: Powiem panu w tajemnicy, że mój program maksimum to zrealizowanie własnego filmu. Ze Zbigniewem Cy bulskim rozmawia Jerzy Peltz, „Film” 1963, nr 26, s. 10.
105. Zbigniew Cy bulski. Aktor XX wieku, pod red. J. Ciechowicza i T. Szczepańskiego, Gdańsk 1997, s. 223.
106. T. Konwicki, W czasie teraźniejszy m, „Film” 1967, nr 4, s. 7.
107. Alfabet Kutza, „Polity ka” 1999, nr 5, s. 60.
108. Cześć…, s. 177−178.
109. Tamże, s. 9.
110. Szczegółowo o rodzinie Zbigniewa Cy bulskiego i jej wojenny ch losach można przeczy tać w arty kule S.S. Niciei, Moje kresy. Tajemnica Zby szka Cy bulskiego, dostęp: http://www.nto.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20100919/REPORTAZ/406154369
111. Cześć…, s. 21.
112. Alfabet…, s. 60.
113. Cześć…, s. 41.
114. Tamże, s. 33.
115. Tamże, s. 62.
116. Tamże, s. 63.
117. Cy t. za: J. Safuta, Historia jednego mitu, „Film” 1987, nr 2, s. 14.
118. Cześć…, s. 77−78.
119. Tamże, s. 79.
120. Tamże, s. 182.
121. Tamże, s. 116−117.
122. Tamże, s. 90.
123. Alfabet…, s. 60.
124. Cześć…, s. 102.
125. Tamże, s. 43.
126. K. Demidowicz, Pora na idola, „Film” 1995, nr 10, s. 122.
127. Zbigniew Cy bulski. Aktor…, s. 225.
128. Tamże.
129. Cy bulski. Aktor o sobie, „Film” 1967, nr 4, s. 6.
130. S. Janicki, Polski James Dean?, „Film” 1959, nr 18, s. 11.
131. Smutne sceny z ży cia żony. Z Elżbietą Chwalibóg-Cy bulską rozmawia Liliana ŚniegCzaplewska, „Viva!” 2001, nr 1, s. 70.
132. Cześć…, s. 85.
133. Tamże, s. 83−84.
134. Tamże, s. 85.
135. Smutne sceny …, s. 73.
136. Alfabet…, s. 60.
137. Cześć…, s. 180
138. Tamże, s. 83.
139. Zbigniew Cy bulski: Powiem panu w tajemnicy …, s. 10.
140. Cy bulski nie by ł aktorem jak inni…, s. 52.
141. Cześć…, s. 107.
142. Tamże, s. 39.
143. Tamże, s. 40.
144. Tamże, s. 199.
145. J. Donner, Wspomnienie o Cy bulskim, „Kino” 1967, nr 8, s. 13.
146. Tamże.
147. J. Kreczmar, Spotkanie ze Zbigniewem Cy bulskim, „Film” 1969, nr 6, s. 11.
148. Tamże, s. 11
149. J. Kreczmar, dz. cy t., s. 10.
150. Zbigniew Cy bulski: Chciałby m zagrać coś współczesnego, a nie rozmawiać. Ze Zbigniewem Cy bulskim rozmawia Stanisław Janicki, „Film” 1964, nr 19, s. 11.
151. Cześć…, s. 71.
152. Zbigniew Cy bulski. Aktor…, s. 221.
153. Tamże, s. 228.
154. Cy t. za: M. Malaty ńska, Powrót idola, „Przekrój” 2000, s. 20.
155. Alfabet…, s. 60.
156. Cześć…, s. 170.
157. Smutne sceny z ży cia…, s. 73.
158. Cześć…, s. 162.
159. Tamże.
160. K. Kreutzinger, Minęła godzina jedenasta…, „Film” 1977, nr 2, s. 10.
161. Cześć…, s. 104.
162. Tamże, s. 203.
163. Tamże, s. 178.
MAREK HŁASKO WSTYD DŻENTELMENA
Więcej na: www.ebook4all.pl
Archiwum Marka Hłaski /East News
ŻYCIE TO OPOWIEŚĆ Napisano o nim wiele. Jego ży cie odtwarzano, rekonstruowano – z relacji, wspomnień, listów jego i dziesiątek bliskich mu osób. Ale wciąż, jakkolwiek egzaltowanie to brzmi, pozostaje zagadką. W natłoku faktów, uczuciowy ch zależności, w jakie się wikłał, jego losy nadal trudno pojąć. Jeszcze więcej wy siłku przy nosi analiza moty wów, jakie nim kierowały. Im bardziej zagłębiamy się w tę biografię, ty m większe budzi zdumienie. Hłasko tropicielom swojego ży ciory su zadania nigdy nie ułatwiał. W Pięknych dwudziestoletnich – wy ostrzany ch, kolory zowany ch wspomnieniach pisał: „Ży cie, które mi dano, jest ty lko opowieścią; ale jak ja ją opowiem, to już moja sprawa” 164. Cała jego proza, przesiąknięta własny mi doświadczeniami, daje wiele pozorów autobiografizmu, pozostając w gruncie rzeczy silnie autofikcjonalną. Nie sposób znaleźć w niej „prawdy ” o pisarzu w ty m najbardziej podstawowy m, choć przecież iluzory czny m sensie. „By ł mitomanem, lecz sądzę, że nie z potrzeby oszukiwania, lecz na skutek bujnej ochoczości kreacy jnej” 165, wspominał Jerzy Andrzejewski.
Hłasko stał się głosem swojego pokolenia i idolem wielu kolejny ch. Wy dany w 1956 roku zbiór opowiadań Pierwszy krok w chmurach wprowadził go w krąg awangardy światowy ch buntowników, a przede wszy stkim zapewnił mu status legendy i nonkonformisty w socjalisty czny m, bezbarwny m, dojmująco smutny m, homogeniczny m świecie. W PRL-u by ł głosem sprzeciwu wobec rzeczy wistości, z której się zrodził i która – siłą rzeczy – stała się integralny m elementem jego tożsamości. „To nie ja wy my śliłem Warszawę, tę Warszawę, która przez wiele lat by ła miastem bez uśmiechu; to nie ja wy my śliłem Warszawę, w której ludzie trzęśli się ze strachu; to nie ja wy my śliłem Warszawę, w której najwy ższy m dobrem biedaków by ła butelka wódki; to nie ja wy my śliłem Warszawę, w której dziewczy na by ła tańsza od butelki wódki – to ta Warszawa wy my śliła mnie. Kto i jakim prawem każe mi o ty m milczeć?” 166, pisał w pary skiej „Kulturze” w 1958 roku, kiedy w kraju ofensy wa propagandowa przeciwko niemu postępowała coraz szy bciej. Hłasko na emigracji spędził jedenaście lat; do kraju wrócił dopiero po śmierci. Mieszkał we Francji, Izraelu, Niemczech, USA. W żadny m z ty ch miejsc nie znalazł swojego domu.
UCZUCIA PISARZA, ATRYBUTY DŻENTELMENA Czy Hłasko by ł dżentelmenem? Czy można tak o nim w ogóle powiedzieć, pomy śleć? Jeżeli spojrzeć na jego ży cie (uży wki!), legendę i relacje z kobietami, można powiedzieć, że to po prostu dżentelmen à rebours. Po śmierci pisarza niemiecki „Der Spiegel” pisał, że szczególnie bliska by ła Hłasce maksy ma: „Pisanie jest tak samo wspaniałe jak chlanie” 167. A jak w obliczu tego domniemanego dżentelmeństwa obronić wy powiadane przez niego zdania, jak to: „kurwy : te nasze matki i siostry, i narzeczone. Kobiety nie kochają. Posiadają czasem wzruszające uczucia zwierzęce. Ale to nie jest miłość” 168? Zdaje się, że Hłasko by ł mizoginem i nie by ła to zwy kła poza, choć równocześnie jego mizoginizm by ł bardzo demonstracy jny, miał raczej cechy inscenizacji. Dlatego ty le go w jego pisarstwie. Jak opowiadała Barbara Stanisławczy k, autorka książki Miłosne gry Marka Hłaski, w której szczegółowo przeanalizowała skomplikowane relacje uczuciowe, w jakie plątał się pisarz: „Dla jego bohaterów kobiety uosabiają całe zło świata. Są zagrożeniem, obiektem ataku. Prawie wszy stkie opisy wane przez Hłaskę związki między mężczy zną i kobietą są oparte na pogardzie, przemocy, upodleniu” 169.
Rozczarowania kobietami ciągnęły się za nim od dzieciństwa. Pierwszą, która go zawiodła, by ła matka – bo ponownie wy szła za mąż. Potem rozczarowy wały te kolejne, a by ło ich wiele, bardzo wiele. A każda z nich by ła piękna i dla Marka by ła tą jedną jedy ną, z każdą by ł gotów się żenić, każdej najżarliwiej wy znawał miłość. Kobiety go uwielbiały ; wszy stkie – i damy, i dziwki, jak powtarzali ci, którzy go znali – przy ciągał je jak magnes. Marek miał jednak bardzo sprecy zowany pogląd na tę sferę: „Wielka miłość zdarza się w ży ciu ty lko raz, wszy stko, co następuje potem, jest ty lko szukaniem tej utraconej miłości” 170.
Nie mniejszą atencją darzy li Hłaskę mężczy źni, którzy stawali na jego drodze. „Agnieszka Osiecka twierdziła, że mężczy źni liczy li się dla Marka o wiele bardziej niż kobiety i że to oni odegrali w jego ży ciu większą rolę. A Henry k Bereza, z który m Hłasko – nieco później – również by ł w bardzo bliskich kontaktach, mówił, że Marek łaknął miłości i aprobował nawet męskie uczucia” 171, pisała Stanisławczy k.
W ży ciu Hłaski nic nie by ło jednoznaczne. Jak opowiadała Osiecka, wobec której Hłasko miał całkiem poważne zamiary matry monialne, pisarza wy różniała dwoistość. „Dwie natury : wesoła i smutna, jasna i tragiczna, splatały się mocno, zwłaszcza kiedy wy pił trochę wódki. Wówczas
jedną minę robił wesołą, drugą smutną w ciągu pięciu minut” 172. Histery k, hipochondry k, pełen uczuć, wśród który ch glory fikował te, które przy chodziły do niego „tu i teraz”. Miał gest – do pieniędzy zdawał się mieć stosunek dalece niefrasobliwy, z taką samą łatwością je wy dawał, rozdawał i inkasował. A jednak ci, którzy go znali, wspominali go ciepło, nie mieli żalu, nie chowali urazy. Jerzy Giedroy ć mówił: „W sumie legenda o nim jest zupełnie fałszy wa. To po prostu chłopiec, skrzy wdzony i nieszczęśliwy chłopiec, który się zbuntował. Osobiście bardzo miły ” 173.
Jeżeli zagadkowość i zdolność tworzenia własnej legendy przy jmiemy za cechy dżentelmena, to Hłasko dżentelmenem by ł z nawiązką. A jego dżentelmeństwo miało dodatkowo swój własny emblemat, o który m Osiecka opowiadała tak: „W tamty m czasie niewiele znaczący przedmiot, jakaś menażka czy ciuch, łatwo urastały do rangi sy mbolu. Tak by ło na przy kład z okularami Cy bulskiego i właśnie kożuchem Marka Hłaski. Marek, jako mężczy zna wy soki, przy stojny, chociaż nie piękny, podobał się zarówno mężczy znom, jak i kobietom. Miał biały kożuch i niebieskie oczy, towarzy szy ła mu taka legenda » ćwierćbandy cka« , człowieka, który łatwo wdaje się w awantury w » Kameralnej« . Jako właściciel tego kożucha by ł ogromnie popularny. Oczy wiście nie wy starczy ło włoży ć biały kożuch lub czarne okulary, by stać się sy mbolem. Trzeba jeszcze by ło coś reprezentować. Marek reprezentował przede wszy stkim swoją literaturę, która dosłownie wstrząsała ludźmi. Uznany by ł za młodego pisarza, który od czasów wojny pierwszy ukazał ży cie codzienne na czarno, a nie na landry nkowo, jak to wówczas by ło w modzie” 174.
BOLEŚĆ, BUNT, WSTYD Czy by ł przy stojny ? Patrząc na ocalałe zdjęcia, trudno to jednoznacznie stwierdzić. Prezentował się raczej dość przeciętnie, a może lepszy m słowem by łoby : nierówno. Zachowały się fotografie, na który ch widać przy jemne, regularne ry sy, zgrabny, wąski nos, szerokie i kształtne czoło z ładny mi zmarszczkami. Są zdjęcia, na który ch w jego spojrzeniu można dostrzec ironię, bezradność, a czasem zaskakujące ciepło. Na większości jednak efekt psuje to, co dzieje się niżej. Właśnie przez to dzisiaj niełatwo przy glądać się jej, doceniać jej urodę – bo twarz Hłaski stale wy krzy wiona by ła jakimś gry masem, deformujący m urodziwe, bądź co bądź, usta i ich okolice, zniekształcający m niebrzy dki przecież podbródek. Twarz Hłaski by ła ukry ta za tą, jak zapewne uważał, ultramęską manierą. Pisarz przez długie lata miał kompleks gładkiej buzi, dojrzewał dłużej
niż rówieśnicy. Uważał, że mężczy zna musi mieć twarz wy razistą, skórę suchą, szorstką i pokry tą zmarszczkami – stąd wszy stkie te miny. Idealny m wy kończeniem tego obrazu stawał się przy klejony do ust papieros. Ale ta męska maska musiała mieć równie efektowną ramę – stąd tlenione lub rozjaśniane bardziej naturalny mi technikami (moczone i suszone na słońcu) włosy. Wszy stko w tej twarzy, w ty m wizerunku by ło więc kreacją. Kreacją Marka, który m by ł, który m chciał zostać, w którego wewnętrznie nie mógł się przemienić? Kreacją, w której czuł się sobą czy za którą się ukry wał? Podobne py tania można mnoży ć w nieskończoność.
Fakt faktem, że twarz wy krzy wiał nienaturalnie – może chciał by ć jak Humphrey Bogart, który m się fascy nował? To właśnie Hłasko przy woły wał history jkę, jak pisał Marek Bieńczy k, „o cierpiętniczej minie Bogarta. – Skąd u mistrza zawsze ten bolesny wy raz twarzy ? – miał ktoś zapy tać. – Wkładam na planie prawy but na lewą nogę…” 175. Ale Hłasko krzy wił się bardzo dosłownie, siermiężnie wręcz. Jakby właśnie przełknął coś wy jątkowo paskudnego. Przy najmniej taki wy raz jego twarzy dominuje na zachowany ch zdjęciach. Rzeczy wistość mogła by ć inna, bo bliskim mu kobietom i zachwy cający m się nim mężczy znom bardzo się podobał, mówili, że jest urodziwy. Często zwracano też uwagę na jego ładne dłonie i smukłe palce.
Hłasko fascy nował się też inny m amery kańskim aktorem. I to na niego sty lizował się chy ba najmocniej. Często to zauważano, nawet na Zachodzie, gdzie okrzy knięto go „komunisty czny m Jamesem Deanem” 176. Agnieszka Osiecka: „Rzeczy wiście sty lizował się na różne postacie. Akurat James Dean by ł dla niego kimś wy jątkowy m, kimś, kogo wręcz uwielbiał naśladować” 177. Mit polskiego Deana przy lgnął do niego najsilniej, dzisiaj wciąż jest aktualny, bardzo często w ty m kontekście wspomina się pisarza. Idol dwudziestolatków, buntownik, skandalista, malownicza legenda. Jednak on sam po latach pisał o swoim zachodnim „pierwowzorze” słowami: „Dean zawsze robił na mnie wrażenie człowieka, który odczuwa wsty d wobec głupoty, jaką ujawniają towarzy sze jego zabaw, może też wobec ograniczoności swoich własny ch rozry wek – ale od buntu wy dawał mi się on daleki. By ł reprezentantem wsty du, a nie buntu. (…) Nawet fizy cznie nie robił wrażenia supermana, raczej niepozorny, o twarzy młodzieńczej, pozbawionej surowości. Pod względem ty m by ł raczej py knikiem aniżeli astenikiem. Gdy by ży ł dłużej, z pewnością by łby przedwcześnie wy ły siały i oty ły ” 178. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Hłasko miał tu na my śli także siebie.
PODOBNY DO PACZKI PAPIEROSÓW?
W ostatnim wy wiadzie przed śmiercią, zanosząc się od śmiechu, mówił: „Mój ojciec by ł żołnierzem i pewnego razu musiał odby ć marsz z Kijowa do Moskwy. Po drodze spotkał moją matkę, która miała okropną ochotę na paczkę papierosów. Py tam ją więc teraz, czy jestem podobny do paczki papierosów” 179. Maria Rosiak i Maciej Hłasko pobrali się 26 sty cznia 1933. Marek przy szedł na świat niemal rok później, 14 sty cznia 1934 roku, ale o miejscu i okolicznościach, w jakich poznali się jego rodzice, właściwie nie można powiedzieć nic. Nie odkry ł ich nawet Andrzej Czy żewski, kuzy n pisarza i autor jego biografii. Ojciec Marka, Maciej Hłasko, owszem, znalazł się w czasie wojny polsko-bolszewickiej na froncie, ale poza ty m by ł absolwentem prawa i reprezentantem trzy nastej generacji rodu Hłasków herbu Leliwa, sięgającego 1535 roku. Zacne pochodzenie nie miało jednak wiele wspólnego z codzienny m ży ciem. Dziadek Hłaski, Józef, by ł komendantem warszawskiej Straży Pożarnej. A babcia? To dopiero ciekawa historia. Babcia Romana już od czasów panieńskich nosiła nazwisko Hłasko… Jako siedemnastolatka zakochała się na zabój w swoim stry ju, młodszy m bracie ojca, Józefie. Na ślub potrzebna by ła papieska dy spensa i zakochani ją otrzy mali. Podobno tworzy li wy jątkowo zgodne małżeństwo aż do śmierci Józefa w 1922 roku.
Babka Marka sły nęła z religijności. Ty m bardziej trudno wy obrazić sobie jej minę w kościele, kiedy w czasie chrztu prawie dwuletni wnuczek na py tanie księdza, czy wy rzeka się złego ducha, odparł z całą stanowczością „nie”. Koniec końców udzielił twierdzącej odpowiedzi, ale anegdota ta nie ty lko by ła tą najbardziej nośną w rodzinie pisarza, ale też zrobiła wiele dla podbicia jego niepokornej, pokręconej legendy. Inna, może nieco uszczy pliwa opowieść, krążąca w rodzinie, doty czy ła babci Romany. Podobno w czasie powstania, kiedy trzeba by ło przejść z punktu do punktu, chodziła ona z niemały ch rozmiarów święty m obrazem – przy troczony m do swojego ciała za pomocą sznura.
Zdaje się, że to ona zaszczepiła w Marku potrzeby religijne, które wspominać będzie żona pisarza. Babcia zawsze uwielbiała wnuka, swoją miłością próbowała może zrekompensować nieobecność sy na, który najpierw w 1937 roku rozwiódł się z matką Hłaski, a niedługo po wy buchu wojny, 13 września 1939 roku, zmarł na gruźlicę nerek.
TRANSFORMACJE
Rodzice Marii zmarli na początku lat trzy dziesty ch − Marek nie znał więc dziadków z jej strony. Matka Hłaski pochodziła z dużej rodziny – miała piątkę rodzeństwa. Jedna z jej sióstr, Hela, popełniła samobójstwo. Interesowała się literaturą, lubiła pisać, miała nawet na koncie pierwsze sukcesy, ale nie szły one w parze z osiągnięciami edukacy jny mi. „Po otrzy maniu złego świadectwa na półrocze, przed Wielkanocą 1937 r., wy pija na grobie rodziców kwas solny ” 180.
Wy daje się, że fantazja i wielka wy obraźnia Marka spły nęły na niego z jednej i z drugiej rodziny. Mama Hłaski studiowała polonisty kę, ale z nauki zrezy gnowała jeszcze przed ślubem, rozpoczy nając pracę jako sekretarka dy rekcji w Polskim Banku Przemy słowy m. Kobietą pracującą będzie przez kolejne lata – stanie przed koniecznością utrzy mania siebie i Marka. To właśnie matka zaszczepiła w chłopcu miłość do książek i literatury. I to podobno ona, całe ży cie kochana i przeklinana przez sy na, przekazała mu zdolność autokreacji, przeistaczania się. Jak opowiadała Osiecka: „(...) umiejętność transformacji miał po mamusi. Jego mama, pani Gry czkiewiczowa secundo voto, miała niezwy kły talent aktorski. Coś na pograniczu aktora i brzuchomówcy. By ła solidnie zbudowaną warszawianką i robiła bardzo poważne wrażenie. W połowie lat pięćdziesiąty ch – kiedy jeszcze Marka nie znałam, więc sły szałam jedy nie z opowiadań – wy dawała tak zwane obiady domowe. Marek lubił zapraszać na nie znajomy ch ze środowiska literackiego i arty sty cznego. By wali tam często między inny mi Jerzy Andrzejewski i Wilhelm Mach. Pani Maria z zainteresowaniem słuchała ich opowieści, a potem relacjonując znajomy m te spotkania, z wielkim talentem brzuchomówcy świetnie naśladowała głosy uczestników. I okazało się, że te umiejętności parody sty czne sy n po niej odziedziczy ł” 181.
Pierwsze lata ży cia chłopiec spędził w niezły ch warunkach. Mieszkał w dobry ch dzielnicach, zawsze miał własny pokój. „Mieszkania porządne, w przy zwoity ch kamienicach. Ty powe dla średnio zamożnej warszawskiej inteligencji” 182. Trudno jednak łudzić się, że wojna nie odcisnęła piętna na jego ży ciu i wy obraźni. „Nie wiem, czy jestem ty powy m produktem; lecz dla mnie jest oczy wiste, że stanowię produkt czasu wojny, głodu i terroru. Stąd bierze się nędza intelektualna moich opowiadań; ja po prostu nie potrafię wy my ślić opowiadania, które nie kończy łoby się śmiercią, katastrofą, samobójstwem czy też więzieniem” 183, pisał z Amery ki w 1967 roku.
Do 1943 roku Marek corocznie spędza z mamą wakacje w niewielkim gospodarstwie w podwarszawskich Szczakach, które jako zabezpieczenie dla szóstki swoich dzieci zakupili rodzice Marii. Chłopiec przeży ł tam swój pierwszy rok ży cia, potem przeprowadził się z rodzicami do Warszawy. W czasie wojny w Szczakach spędzali ciepłe miesiące i jak wspominał kuzy n Marka, ukry wali różny ch „gości”. Ży dzi znajdowali schronienie nie ty lko w domu Marii, ale też w inny ch okoliczny ch gospodarstwach. Wreszcie któreś domostwo zostało zdemaskowane. Maria
z sy nem opuściła Szczaki, by nigdy już do nich nie wrócić – gospodarstwo zostało sprzedane, a Marek z matką na stałe przeniósł się do Warszawy, gdzie przeży li powstanie. Po nim los rzucił ich do Częstochowy.
Poby t w Częstochowie ważny jest przy najmniej z dwóch powodów – to tu Marek zaczy na pisać pamiętnik i to tu przeży wa zauroczenie, a może nawet pierwszą miłość. Zapiski w jego dziecięcy m pamiętniku są ujmujące: „Chciałby m zostać lotnikiem. Uważam, że to najładniejszy zawód. Jakiż zawód jest piękniejszy ? Automobilista: bardzo pięknie. Mary narz: cudnie. Ale to już nie to co lotnik. Jeden szofer powiedział: Pfi, jeździć samolotem to nie żadna sztuka, tam się ludzie nie kręcą i nikogo nie przejedziesz. Inni mówią: Co to dziwnego, że leci: leci, bo musi, a jak się zabije, to frajer. (…) Jakby m miał zginąć, toby m chciał zginąć ŚMIERCIĄ LOTNICZĄ. Niech ży je lotnictwo. Niech ży je Ikar, który dał początek lotnictwu” 184. Wpis wieńczy ry sunek samolotu.
Inny m razem Marek pisze o tęsknocie za mamą: „Auu! auu! O, ja biedny ! O, ja nieszczęśliwy ! O, ja biedne opuszczone dziecko! auu! auu! Moja mama pojechała do Warszawy i nie wraca, a ja nieszczęsny tęsknię okropnie. Co prawda przy jechać miała dopiero jutro, ale ja się tak stęskniłem, że dla mnie jeden dzień to ty le, co septy lion lat” 185. Duża część jego zapisków doty czy też Ali, którą w pamiętniku czule nazy wa „siostrą” – nawet wtedy, gdy zdarza się mu zobaczy ć dziewczy nkę nago. Kwituje: „Zrobiło mi się wpół przy jemnie i nieprzy jemnie” 186.
Ala jest córką przy jaciółki Marii, u której Marek z matką mieszkają do wiosny 1945 roku. Potem przenoszą się na Śląsk, ale my śli chłopca wciąż biegną w stronę ukochanej Ali („Rozmy ślam o czarny ch ślepiach siostry ciotecznej zostawiony ch hen, w Częstochowie. O czarny m łbie i opalony m py szczku, który tak chętnie całował mnie (…). Alusiu!!! Alusiu!!!” 187). Ze Śląska, na który m oboje nie potrafią się zaaklimaty zować, przenoszą się do Białegostoku – ściąga ich tam Kazimierz Gry czkiewicz, adorator, który od lat zabiega o względy Marii. Z czasem zamieszkują razem. Dla przewrażliwionego, histery cznie zazdrosnego i przy wiązanego do matki Marka to cios w samo serce. Starszy o trzy naście lat od Marii Kazimierz, pracownik Państwowego Zakładu Ubezpieczeń Wzajemny ch, zostawia dla niej rodzinę. W 1946 cała trójka jedzie do Wrocławia. Z czasem Kazimierz, tworzący tam oddział PZUW, dostaje przy dział na piętrowy, w pełni wy posażony segment, ze świeży mi jeszcze śladami po obecności niemieckich mieszkańców. Kuzy n Marka wspominał, że właśnie wtedy Hłasko nabrał niezby walnego „obrzy dzenia do tej codziennej, powszedniej niemieckości” 188, która tak kontrastowała z zapamiętany m przez chłopca okupacy jny m okrucieństwem Niemców. Historia wstrętu do owej drobnomieszczańskiej powszedniości znajdzie swoją zaskakującą
konty nuację w małżeństwie pisarza. Ale o ty m później.
MAMO, MAMO! Hłasko ukończy ł ty lko szkołę powszechną. Co więc można opowiedzieć o jego edukacji? Na pewno to, że by ła ona naznaczona problemami wy chowawczy mi. Marek wcześnie zaczął popalać papierosy i ekspery mentować z alkoholem, ale nie by ły to największe z problemów, z jakimi musiała zmierzy ć się Maria Hłasko. Chłopak zupełnie nie radził sobie z sy tuacją w domu, nie akceptował związku matki z Kazimierzem, nie rozumiał go. Zdarzało mu się uciekać. W 1946 roku wstąpił do harcerstwa, ale po jakimś czasie został usunięty za niestawianie się na zbiórkach. Może zresztą nie ty lko o to chodziło. Jak pisze Andrzej Czy żewski, kolega Marka z druży ny : „By ła to dla niego jedna z pierwszy ch konfrontacji między legendą i marzeniem a banalną rzeczy wistością, a by ć może również pierwsze zetknięcie się z dwulicowością i obłudą. Głośno mówiono o służbie Bogu i Polsce, o kształceniu charakteru, o szlachetny m postępowaniu, a jednocześnie niektórzy instruktorzy o homoseksualny ch inklinacjach pozwalali sobie na niedwuznaczne zaczepki. Ostatni obóz harcerski, na który m by ł Marek, rozwiązano na skutek skarg o wy kroczenia przeciw oby czajności, jak to wówczas określano” 189. Podobno jednak Marka nikt nie molestował.
W ostatniej klasie podstawówki, czy li na przełomie 1947 i 1948 roku, szkoła zaczy na Hłaskę potwornie nuży ć. Nadal dają o sobie znać konflikty chłopca z ojczy mem – jego całkowity m charakterologiczny m przeciwieństwem („zasadniczy, obowiązkowy, z ty m wszy stkim po prostu nudny, ale niezmiernie opiekuńczy wobec Marii Hłasko” 190) – i brak akceptacji dla wy boru matki. Ale nie ty lko. Marek ma problem z rówieśnikami – rozwija się powoli, odstaje od kolegów, ma bardzo dziecięcy, a do tego dziewczęcy wy gląd, który nie przy sparza mu powodzenia u płci przeciwnej.
Kiedy domowe zatargi nie gasną, matka chce wy słać sy na do szkoły z internatem. W końcu jednak podstawówkę Marek kończy we Wrocławiu. Z początkiem kolejnego roku szkolnego zaczy na naukę w Liceum Administracy jno-Handlowy m Izby Przemy słowo-Handlowej, również we Wrocławiu, ale już po kilku ty godniach kończy przy godę z tą placówką. Maria Hłasko nie ma
już wątpliwości – i ty m razem osiąga swój cel. W marcu 1949 roku Marek trafia do Legnicy, do Szkoły i Internatu Robotniczego Towarzy stwa Przy jaciół Dzieci. Wy sy ła matce histery czne listy, w który ch skupia się na (rzekomo? prawdziwie?) toczący ch go chorobach. „W uchu wezbrała ropa czy co bo wata jest stale żółta. Proszę Cię nie lekceważ tego i przy jedź sama lub przy ślij pieniądze na doktora. Osobiście wolałby m żeby ś przy jechała sama. Proszę Cię nie lekceważ tego” 191; „Po nocach nie mogę sy piać. Mamo zęby. Codziennie biorę po parę proszków bo nie mam pieniędzy na denty stę. Mamo nie opuszczaj mnie w biedzie (…). Mamo przy jedź koniecznie bo mogę sobie zrobić coś złego” 192 . I tak w kółko: „mamo, mamo!”. W internacie jest samotny. Przepaść między wy glądem jego a rówieśników pogłębia się – Marek staje się obiektem kpin. Udrękę chłopca potęguje ślub matki z Kazimierzem w lipcu 1949 roku.
Kolejny rok szkolny, kolejna szkoła. Marek ze szczery mi chęciami zaczy na naukę w Państwowy m Liceum Techniczno-Teatralny m w Warszawie, ale oczy wiście po jakimś czasie szkoła ta rozczarowuje go – nie mniej niż poprzednie. I znowu rówieśnicy dają w kość. Hłasko chce nawet brać zastrzy ki hormonalne, żeby przy spieszy ć swoje dojrzewanie i rozwój fizy czny, ale nic z tego nie wy chodzi. Za to w Boże Narodzenie inscenizuje (!) zapalenie ślepej kiszki. Nie chce wracać do liceum. Kiszka zostaje wy cięta, a Marek 31 sty cznia zostaje z placówki usunięty, jak argumentowała dy rekcja, „za notory czne lekceważenie przepisów szkolny ch, wy kroczenia natury karnej oraz za wy wieranie demoralizującego wpły wu na kolegów” 193. Wy daje się, że Hłasko nie potrafił się przy stosować do szkolny ch reguł, i doty czy ło to zarówno kontaktów z uczniami, jak i nauczy cielami.
Uraz do matki zostanie mu na całe ży cie − jako do tej, która pozbawiła go miłości i domu. Będzie nazy wał ją „matką z przy padku” czy „kurwą, która ty lko go urodziła”. Równocześnie wy mieni z nią morze listów i będzie kochać ponad wszy stkich ludzi na świecie. W uczuciu do niej, jak w wielu inny ch emocjach, pozostanie rozdwojony.
W DRODZE Marek ma szesnaście lat, robi prawo jazdy i zaczy na pracę jako kierowca w jedny m z wrocławskich przedsiębiorstw transportowy ch. We wrześniu 1950 roku zostaje skazany – „zadarł
z tak zwaną socjalisty czną dy scy pliną pracy ” 194. Prawdopodobnie poszło o spóźnienia lub niestawianie się w robocie. Głupota, ale dzięki temu trafia do rejestru skazany ch, czy m będzie mógł się szczy cić, na czy m będzie mógł układać kolejne cegiełki swojej legendy.
Następne miejsce zatrudnienia to już zupełnie inna lekcja ży cia. W listopadzie tego samego roku Marek jedzie do By strzy cy Kłodzkiej, gdzie przez kolejne sześć ty godni pracuje jako pomocnik kierowcy przy wy wózce drewna. Dla wrażliwego młodzieńca to zajęcie musiało by ć doświadczeniem ekstremalny m. Jesień, a wokół zimna, dzika, wy ludniona okolica; każdy dzień wy pełnia ciężka praca fizy czna wśród ludzi mierzący ch się z własny mi demonami lub przy najmniej niosący ch na swy ch plecach bagaż poważny ch doświadczeń. Nie dziwi, że przeży cia z tamtego czasu po latach Hłasko przekuł w powieść Następny do raju (1958).
W sty czniu 1951 roku Marek wy jeżdża za mamą i ojczy mem do Warszawy. Tam dalej trzy ma się swojego fachu – pracuje jako kierowca. Najpierw w Bazie Sprzętu Zjednoczenia Budownictwa Miejskiego, potem w Metrobudowie. To kolejny trudny okres w ży ciu zaledwie siedemnastoletniego chłopca. Rodzina mieszka w ciasny m, niespełna trzy dziestopięciometrowy m mieszkaniu, codzienność zaczy nają naznaczać problemy ze zdoby waniem jedzenia i pieniędzy. Marek jako kierowca pracuje do czerwca 1952 roku, potem rezy gnuje z tej profesji, bo pochłania go coś zupełnie innego. Pisanie.
MACIE TO „OKO” PISARSKIE Pierwsze opowiadanie, Bazę Sokołowską, datował na 1951 rok. W ty m czasie Hłasko został też korespondentem „Try buny Ludu”, a w 1952 roku fragmenty jego twórczości trafiły w ręce wpły wowy ch literatów. Wszy stko to dzięki znajomości ze Stefanem Łosiem, jeszcze z Wrocławia. Łoś by ł prezesem tamtejszego oddziału Związku Literatów Polskich. I tutaj trzeba na moment zatrzy mać wartki bieg zdarzeń.
Łoś znał Marka od lat. We Wrocławiu by ł przy jacielem rodziny chłopca i jedny m z pierwszy ch odkry wców talentu Hłaski. Co więcej, jego lokum by ło dla chłopca azy lem, ilekroć
w domu wy buchały awantury. Ale na ich relacji kładł się długi cień, bo, jak mówił Marek, „pan Stefan » nie należał (…) do przesadny ch wielbicieli kobiet« ” 195.
Niemniej to Łoś zwrócił uwagę Bohdana Czeszki i Igora Newerlego na twórczość Marka, a samego chłopaka zmobilizował do tego, by skierował do Czeszki próbkę swojego pióra. W odpowiedzi Marek przeczy tał: „Zdolności pisarskie macie – inaczej nie pisałby m do Was, nienawidzę bowiem natrętny ch grafomanów (…). W czy m widzę te zdolności? Widzę je w Waszej ostrości patrzenia, macie to » oko« pisarskie i nie ty lko, macie umiejętności przekazy wania Waszy ch przeży ć, jest to umiejętność najważniejsza ze wszy stkich. Widzę je w Waszej nader jędrnej polszczy źnie. Widzę je w ty m wreszcie, że nie jesteście człekiem obrany m z rozumu” 196. Oczy wiście Czeszko miał też pewne uwagi i obiekcje (szczególnie w kwestii przekleństw), ale ogólny wy dźwięk listu by ł szalenie pozy ty wny. Dzięki kolejny m staraniom swojego wrocławskiego protektora Hłasko – niewy kształcony szofer z warszawskiego Mary montu, co razem z Łosiem mocno akcentowali, budując proletariacki mit chłopaka – w 1953 roku dostaje sty pendium twórcze.
W maju Marek wy jeżdża do Wrocławia. Zatrzy muje się u ciotki, Teresy Czy żewskiej. Jego kuzy n, Andrzej, tak wspominał spotkanie po latach: „Ma 19 lat i nareszcie sy lwetkę i postawę dorosłego mężczy zny. Marek jest teraz mojego wzrostu, choć przez ostatnie kilka lat by łem od niego znacznie wy ższy. Ma sy lwetkę mężczy zny, ale twarz bardzo młodego chłopca. Nadrabia to poważną miną, zmarszczony m czołem, papierosem, przy lepiony m do wargi albo stale trzy many m w ręku, i postawiony m kołnierzem kurtki. Nie mógł jeszcze widzieć ani Casablanki z Humphrey em Bogartem, ani Jamesa Deana. Sam wy my ślił tę pozę. Co najwy żej mógł go zainspirować dramaty czny wy raz twarzy Jamesa Masona w filmie Niepotrzebni mogą odejść, który obejrzeliśmy wiele razy ” 197.
USPOSOBIENIE CHWIEJNE Ty mczasem tuż obok trwa Stefan Łoś, zawsze gotowy nieść pomoc – poży czy ć maszy nę czy udostępnić mieszkanie. Matka i ciotka są bardzo zaniepokojone tą znajomością, zwłaszcza że Marek co rusz sonduje, czy rodzicielka by łaby skłonna pozwolić mu na przeprowadzkę
do opiekuna; tłumaczy, że miałby tam lepsze warunki do pracy. W końcu, nie licząc się z jej zakazem, podejmuje decy zję o przenosinach. Nic dziwnego. Łoś by ł dla Marka szalenie wy rozumiały i pozwalał mu niemal na wszy stko. Podobno nie zrobił awantury nawet wtedy, gdy Hłasko sprzedał jego perski dy wan. Skąd te stalowe nerwy ?
Łoś na pewno miał do chłopaka słabość. Potrafił zrezy gnować z własnego komfortu ty lko po to, by Marek by ł blisko niego. Może nawet darzy ł go wy jątkowy m uczuciem? Jeśli tak, na pewno by ło ono nieodwzajemnione, bo Marek szy bko zaczął romansować z dwudziestopięcioletnią Hanką Kruszewską-Kudelską, sekretarką z wrocławskiego oddziału Związku Literatów, kobietą zamężną i matką. Łoś oczy wiście dowiedział się o tej miłostce i oczy wiście by ł zazdrosny. Hłasko chciał się nawet z Hanką żenić, ale dziewczy na wiedziała, że Marek na męża zupełnie się nie nadaje. Temperatura uczuć w miłosny m wielokącie rosła, aż wreszcie Marek wy prowadził się od opiekuna, który, jak podkreślała Barbara Stanisławczy k, „do końca kochał swego » wy chowanka« ” 198.
Łoś zmarł w marcu 1955 roku, pogrążony w biedzie. By ł prześladowany, nie chciano go drukować – równie mocno co hrabiowski ty tuł ciąży ła mu działalność w przedwojenny m harcerstwie, a w czasie wojny – w AK. Nie miał z czego opłacać rachunków. W korespondencji, jaką zdąży ł jeszcze wy mienić z Hłaską, pisał: „Słuchaj, Marku, wiesz dobrze, jak Ci szczerze ży czę i jak chciałby m, żeby Ci wszy stko dobrze szło, ale naprawdę, Twoje usposobienie chwiejne, raz tak, drugi raz inaczej. Twój brak silnej woli i, po prostu, brak charakteru może Ci w ży ciu bardzo dużo zaszkodzić” 199.
WANDA! WANDA! Związek z Hanką nie by ł pierwszą poważną relacją damsko-męską w ży ciu Marka. W 1949 roku poznał we Wrocławiu Wandę. Rodzina Marka zapamiętała ją jako kobietę, która by ła po prostu ładna – nic więcej. We wspomnieniach nie pozostało nawet jej nazwisko. Odnotowano za to, że w pory wie uczuć Hłasko chciał się z dziewczy ną żenić (na poważnie!), ale w końcu odpuścił, a Wanda zostawiła go dla „bogatego magistra”.
Wanda Biernacka postanowiła sama rozjaśnić swoją historię w rozmowie z Barbarą Stanisławczy k. Opowiedziała, że po rozstaniu Marek zabiegał o jej względy jeszcze przez siedem lat, bo na wrocławskim dworcu zadurzy ł się w niej bez pamięci. „Od razu się we mnie zakochał, od pierwszego spojrzenia. Spoty kaliśmy się u Łosia. Marek pił z inny mi kumplami i wzdy chał: » Wanda! Wanda!« . On by ł emocjonalny m dzieckiem, chociaż młodszy ode mnie ty lko o rok, a nie jak twierdzi jego rodzina, o kilka lat. Ja by łam wy bujałą, ładną panną. Miałam wielu adoratorów. Bardzo wielu. Nie mogłam się od nich opędzić. Od Marka również” 200. Kiedy chłopak wy jechał do Warszawy, by podjąć naukę w liceum, Wanda wy szła za mąż (wcale nie za „bogatego magistra”), niedługo potem urodziła córeczkę. To nie by ło udane małżeństwo. Marek dowiedział się o nim, kiedy szkolił się na kierowcę. Zagroził samobójstwem i chciał do tego kroku skłonić także dziewczy nę. „Powiedziałam mu: » Umieraj sobie sam, a mnie zostaw w spokoju« . Wtedy wsiadł do samochodu i rozbił się na pobliskiej latarni. Leżał półprzy tomny w szpitalu, wzy wając moje imię, aż Maria Hłasko odszukała mnie i przy prowadziła do szpitala. Marek złapał mnie za rękę i nie chciał wy puścić” 201. Ta miłość nie wy paliła się jednak szy bko. Tak się złoży ło, że również Wanda przeniosła się do Warszawy. Podobno to ona towarzy szy ła Markowi, kiedy szedł zanieść Igorowi Newerlemu do ZLP maszy nopis Bazy Sokołowskiej. Wandę martwiło, że Marek pije. Uważała – i mówiła mu – że odniesie sukces, jeśli zrezy gnuje z alkoholu. Spoty kali się, rozstawali, powracali – jeszcze przez jakiś czas. Uczucie, który m Marek obdarzy ł Wandę, musiało by ć silniejsze niż wspomnienia jego rodziny.
Ale sy tuacja, jak to u Marka, by ła dość złożona. W ty m okresie bliska by ła mu jeszcze inna Wanda – Kucharska, którą poznał w 1950 roku. Ona miała siedemnaście lat, on szesnaście. „Oby dwoje pracowali w charakterze gońców w Centralny m Zarządzie Żeglugi Śródlądowej i Stoczni Rzeczny ch we Wrocławiu i od razu wpadli sobie w oko. Razem nosili korespondencję na pocztę, ale to Marek dźwigał przesy łki” 202. Podobno objął tę posadę tuż po ty m, jak wy rzucono go z liceum. Między tą dwójką zaczęło kiełkować uczucie. Jak opowiadała Kucharska, w nowy m roku szkolny m razem zapisali się do liceum, ale Hłasko ciągle namawiał dziewczy nę do wagarów. W końcu coraz częściej wy bierał towarzy stwo kolegów. W ty m czasie Wanda raz przy jęła zaproszenie do kina od jednego z konkurentów Marka. Ze wspólnego oglądania filmu nic nie wy szło, a koniec by ł dramaty czny – dziewczy na została zgwałcona. Co więcej, dzień później napastnik wy jechał do wojska. Okazało się, że jego ofiara jest w ciąży. Kiedy Marek dowiedział się o wszy stkim, chciał się żenić, ale Wanda nie zgodziła się na takie poświęcenie. W końcu sprawca tragedii, któremu na imię by ło Kazimierz, został odnaleziony i zobligowany do uznania dziecka. Miłość Wandy i Marka powoli dogasła.
CIĘŻAR UCZUĆ Na początku 1954 roku Marek wraca do Warszawy. Częściej jednak niż w domu matki i ojczy ma spotkać go można u znajomy ch. Nie ma własnego kąta, ale jego kariera nabiera tempa. Kilka ty godni wcześniej podpisał umowę na Bazę Sokołowską – po raz pierwszy zaczy na ży ć z pisania. Jego kuzy n, Andrzej Czy żewski, wspominał, że już wtedy Maria Hłasko zainteresowała się potencjalny mi korzy ściami finansowy mi z pisarstwa sy na. Z ty m właśnie „Marek będzie się musiał bory kać do końca ży cia: rodzina zaczy na dopominać się o pieniądze” 203.
Na wiosnę „Sztandar Młody ch” drukuje w odcinkach Bazę. Hłasko doświadcza silnej inicjacji w świecie literackim, a jej konsekwencją są relacje osobiste, które do dziś pozostają niejasne, budzą kontrowersje. O uwagę i względy Marka zaczęli zabiegać warszawscy literaci, a jak wiadomo, w ty m środowisku skłonności i relacje homoseksualne nie by ły niczy m szczególny m. „Środowiska wy klęte, nielubiane, zagrożone organizują się lepiej niż reszta społeczeństwa. Homoseksualiści w sy stemie totalitarny m również tworzy li wspierającą się wspólnotę. Do takiego środowiska dostał się Marek Hłasko, o który m Hanna Kruszewska-Kudelska powiedziała: » Dla homoseksualistów to musiał by ć sam smak. Niezwy kle męski, a jednocześnie delikatny. Ale on sam, Marek, jaki tam z niego homo?« . Takiego kochanka nie miała nigdy, ani przed nim, ani po nim” 204.
Stołeczne towarzy stwo pochłania Marka. Pije z nim, wy głupia się, prowokuje. I wdaje w coraz bardziej pokręcone relacje. Na dłuższą metę musi go to męczy ć, bo z początkiem 1955 roku wy jeżdża na kilka miesięcy do rodziny matki, do Dębna Królewskiego, żeby odciąć się nieco od środowiskowej wrzawy. Wówczas dostaje płomienne listy od swoich adoratorów. Pierwszy m z nich jest Wilhelm Mach, który w korespondencji do „najdroższego”, „najmilszego” Marka kieruje na przy kład takie słowa: „Nie bój się, Miły, choćby mi by ło nawet niełatwo, to pomogę Ci na pewno, możesz by ć spokojny. Gdy znajdziesz się w trudnej sy tuacji, napisz zaraz o ty m. Żeby ś nie głodował, żeby ś miał jaki taki spokój w sprawach » by towy ch« , potrzebny i konieczny dla rezultatów Twojej pracy ” 205. Pisze też: „Kocham Cię bardzo, Drogi mój Marku, i gdy nazy wam Cię Bratem, to nie jest to słowo, ty lko pragnienie, by śmy ten braterski związek czuli jak najbardziej rzeczy wiste pokrewieństwo, by śmy ty m dobrowolny m wy borem skory gowali roztargniony w ty m przy padku los, który nie umieścił nas w przy legający ch do siebie metry kach chrztu. Pamiętaj więc, jeżeli kiedy ś poniesie Cię gniew, nie wolno Ci tego odwoły wać” 206. W listach ty ch jest wiele czułości, wiele chęci doświadczenia jakiejś jedności psy chicznej. Mach wy znaje, jak bardzo lubi przeby wać w domu rodziców Hłaski. „Kocham wszy stko, co Twoje” 207,
argumentuje.
Już wcześniej Mach zapoznał Hłaskę z Jerzy m Andrzejewskim, który tak wspominał to spotkanie: „Gorąco przez Wilka zalecany młody pisarz okazał się wy sokim, rosły m chłopcem, jasnowłosy m i niebieskookim. Nie wiem, czy by ł piękny. By ł więcej aniżeli piękny. Jego bardzo słowiańska uroda promieniowała uwodzący m blaskiem, cała postać – gwałtowną siłą witalną, w głosie z natury niskim pobrzmiewały akcenty czułe i kuszące. Jeśli powiem, że mnie oczarował i zachwy cił, nie powiem wszy stkiego. Lecz chy ba już wtedy, gdy wy mknęliśmy się z mieszkania Wilka, w niedalekiej restauracji na ostatnim piętrze ówczesnego Pedetu piliśmy wódkę i przeszliśmy na mówienie sobie po imieniu, więc już chy ba wówczas wiedziałem, że przy jaźń z ty m człowiekiem będzie trudna, pogmatwana, bogata w radości, w udręki także. Należał do wy branego gatunku ludzi, którzy naznaczeni chary zmą geniuszu, uwodzą i ranią. Nie mógł nie uwodzić, nie mógł nie ranić, tak, jakby nie mógł pisać (…)” 208.
Co ciekawe, Hłasko przez kilka miesięcy rezy dował u Andrzejewskiego, a uczucie, który m autor Popiołu i diamentu obdarzy ł chłopaka, by ło podobno równie silne jak to, które ży wił do Krzy sztofa Kamila Baczy ńskiego (zresztą nieodwzajemnione). Pewnego razu, wy chodząc z domu, Andrzejewski zostawił śpiącemu Markowi kartkę, na której widniało między inny mi takie zdanie: „Każdy z nas powinien by ć sobą, bez niejasności i niedomówień. Zdaje mi się, że bardzo Cię pokochałem. Za wszy stko. Jedno mnie ty lko męczy : boję się, aby moje uczucia nie by ły dla Ciebie ciężarem. Każde uczucie jest trudne, a cóż dopiero niepotrzebne i uciążliwe?” 209.
Fakty cznie ta miłość musiała mocno Markowi ciąży ć, choć chy ba brakowało mu siły i determinacji, by postawić jasną granicę, przerwać łańcuch niedomówień, powiedzieć o pewny ch sprawach wprost. Wy daje się, że łaknął ty ch przy jaźni, Macha i Andrzejewskiego, marzy ł o braterstwie. A może prawda by ła zupełnie inna? Z Dębna Królewskiego wciąż niejednoznacznie pisze do obu mężczy zn, zapewnia o swoich uczuciach. Wreszcie wobec Andrzejewskiego zdoby wa się na szczerość: „(…) Jerzy, ja chy ba nie będę mógł by ć dla Ciebie ty m wszy stkim, czy m Ty by ś chciał i czy m – może nawet więcej – ja by m chciał. Nie jestem za to odpowiedzialny, gdy ż ostatecznie nie decy duję o ty m, jaki się urodziłem. Jerzy ! Ja Ciebie bardzo kocham; wiem to może lepiej teraz niż przedtem; teraz, kiedy jestem daleko od Ciebie, sam tutaj. Ale to nie o to chodzi. Jesteś człowiekiem, dla którego mogę zmienić wy znanie, religię, no nie wiem co, ale Jerzy – są przecież sprawy, o który ch ja nie decy duję” 210. Znowu miotanie.
MOŻLIWOŚCI Nieraz padały zarzuty, że Marek wikłał się w te męskie zależności czy sto koniunkturalnie – dla zdoby cia, a potem ugruntowania swojej pozy cji w środowisku. Jerzy Putrament w 1980 roku tak pisał o debiucie Hłaski: „Rzuciło się nań całe środowisko literackie i dookołaliterackie… Pierwsze, cóż, pobawiło się, pobawiło. Jeden pan podrzucał młodzieńca innemu. Przewrócili mu w głowie, owszem, ale każdy pisarz w końcu odkry wał w nim jego możliwości i zaty kało go ty m silniej, im sam by ł więcej wart” 211. Rzeczy wistość mogła by ć bardziej skomplikowana. Jeżeli zaś idzie o relację z Andrzejewskim, to miała ona swój zaskakujący finał. Kiedy Marek przeby wał w Amery ce, w 1965 roku, do jego matki przy szła gosposia Andrzejewskiego, Urszula, która twierdziła, że Marek jest ojcem jej urodzonego dziesięć lat wcześniej dziecka. Hłasko przejął się sy tuacją nie na żarty – jak się okazało, potencjalnie ojcem owego dziecka mógł by ć, a może nawet trochę chciał, by tak by ło, bo od lat pragnął potomka. Nakazał matce obserwować dzieciaka; koniec końców okazało się jednak, że mały, któremu na imię by ło Janusz, fizy cznie bardziej podobny jest do Andrzejewskiego. Ten ostatecznie usy nowił dziecko.
Wracając do słów Putramenta. Nie jest wcale oczy wiste, że Hłasko by ł tak „podrzucany ”. To podobno zawsze on odchodził, on porzucał. Tak mówił Henry k Bereza, który w swoim przekonaniu by ł dla Marka męskim odpowiednikiem Agnieszki Osieckiej – czy li po prostu kimś bliskim, szczerze oddany m i przy chy lny m, kimś, na kim zawsze można by ło polegać. Jeszcze z Pary ża Marek pisał do Berezy, że może ży ć bez wszy stkich, łącznie z matką i przy szłą żoną Sonją, ale nie wy obraża sobie swojego ży cia bez niego. „Pary ż – to dla Ciebie ja: a więc Pary ż czeka na Ciebie” 212 wy znawał i zapewniał, że opłaci koszty podróży, ugości, podzieli się wszy stkim. Ale Bereza przez lata nie mógł wy jechać z kraju.
Lata 1955–1956 to dla Hłaski czas wielkich sukcesów. W prasie ukazują się jego kolejne opowiadania, łącznie z kultowy m Pierwszym krokiem w chmurach, który w maju kolejnego roku nada ty tuł całemu tomowi opowiadań. We wrześniu 1955 roku Hłasko zostaje pracownikiem „Po prostu” – od maja co ty dzień publikowano tam jego felietony, a teraz zostaje etatowy m publicy stą. Ale dziennikarstwo to nie jego ży wioł, jakość tekstów Marka zaniża poziom pisma. Ratują go wciąż publikowane na łamach gazety opowiadania. Ich debiutancki tom rozchodzi się w rekordowy m nakładzie (pięćdziesiąt ty sięcy egzemplarzy w ciągu kilkunastu miesięcy ).
Hłasko jest „na fali”, choć ty m, co pisze, rzuca wy zwanie nie ty lko prozie socrealisty cznej,
ale w ogóle całej smutnej i zakłamanej rzeczy wistości. Odsłania problemy wszy stkich oby wateli, wy raża to, co czują każdego dnia. Ale na razie władza pokazuje swoje zrozumienie i troskę. Jeszcze w kwietniu 1956 roku Hłasko dostaje mieszkanie z puli Cy rankiewicza, sam może wy brać sobie lokalizację – decy duje się na Ochotę i ulicę Częstochowską. W ty m samy m roku zostaje członkiem Związku Literatów Polskich. Ale to szczęście nie potrwa długo. Październikowe nadzieje okażą się iluzją. W 1958 roku Hłasko wy emigruje, by nigdy już nie powrócić do ojczy zny.
TAJEMNICZE, SEKSOWNE „COŚ” Kiedy Hłasko wznosił się w literackim panteonie, kiedy zdoby wał coraz większą popularność, kochał. Kochał szaleńczo, najbardziej, najmocniej. Przy puszcza się, że to właśnie wtedy doświadczy ł uczucia, o który m mówił, że prawdziwa miłość zdarza się w ży ciu ty lko raz. Obiektem tej miłości by ła Hania. Hania Golde. Znana uczestniczka warszawskiego ży cia literackiego, pierwowzór kilku postaci literackich (między inny mi u Hłaski i Rudnickiego). Piękna i wy razista, starsza od Marka niemal o dekadę. Marek poznał ją w Kameralnej – kultowy m lokalu, w który m można by ło miło spędzić dzień, a po zmroku upić się do nieprzy tomności (dzieliła się wszak na trzy części: dwie „dzienne” i jedną „nocną”), nie tracąc jednak fasonu. W czasie wieczorny ch zabaw obowiązy wał bowiem strój galowy, czy li mary narka i krawat (Marek swój komplet przechowy wał u pana Frania – szatniarza). „Hłasko przeży ł w Kameralnej swoje dobre i złe chwile. Później napisał w Pięknych dwudziestoletnich, że przez wiele lat szukał takiego lokalu po świecie i nigdzie nie mógł znaleźć” 213. I właśnie w owej Kameralnej przedstawiono mu zawsze elegancką, klasy cznie noszącą się Hanię, żonę Wiktora Golde – biocy bernety ka, profesora na Politechnice Warszawskiej. Nie odstawała od męża – oczy tana, erudy tka, dobrze wy kształcona, do tego poliglotka – mogła poszczy cić się znajomością kilku języ ków. Ale na lata zapamiętano przede wszy stkim oszałamiającą urodę Hani i jej wielki seksapil. „By ło w niej to » coś« tajemnicze, seksowne coś, co uwielbiają mężczy źni. By ła wy soka, smukła, o doskonałej figurze i miała niezwy kłe czarne migdałowo wy cięte, niemal wilgotne oczy. Takie oczy miewają niektóre Madonny na bizanty jskich ikonach” 214. Po pierwszy m spotkaniu Hłasko nie wiedział, że Hania jest matką dwóch córeczek, w ogóle nie przy puszczał, że jest od niego ty le starsza. Oczarowała go. Kiedy odkry ł fakty, zapragnął stworzy ć dom dla niej i dla jej dzieci w mieszkaniu, które dostał. Zaczął nawet meblować przestrzeń z my ślą o dużej rodzinie. Oczy wiście, jak to Marek, chciał się z Hanką żenić, ale ona postanowiła nie rzucać wszy stkiego w imię tej miłości. Nie chciała odejść od bezgranicznie kochającego ją męża i wy godnego ży cia, które gwarantował. Marek szantażował ją samobójstwem, podcinał sobie ży ły. Potrafił zadzwonić do Hani i powiedzieć, że jego koniec jest
bliski, bo właśnie odkręcił gaz. Podobno oboje lubili takie inscenizacje, teatralne gesty. Czy wiedzieli, że ich ży cie może zmienić się w prawdziwy dramat?
Rozstali się. Hłasko dużo pił i szukał pocieszenia w ramionach wielu, wielu kobiet. To chy ba właśnie w ty m czasie przy lgnęła do niego legenda pijaka i awanturnika. Ty m bardziej nośna, bo sy cąca się niemałą już popularnością pisarza. I nimbem „proroctwa” i „buntu”, który go otaczał. Warto pamiętać, że Hłasko by ł wówczas codzienny m bohaterem prasy, ludzie ży li jego legendą. Ale do sedna. Resztę swoich dni oboje spędzili w poczuciu straty największej ży ciowej miłości. Bo i Hania z czasem zrozumiała, jak ważny dla niej by ł Marek. Ty le że by ło już za późno – on wy jechał, a ona popadła w szaleństwo, podsy cane obsesją na punkcie Marka. Szukała go w każdy m mężczy źnie, do tego piła, szalała, uwodziła i oddawała się przy padkowy m jegomościom. Z czasem popadła w fobię przemijania, starości. Wreszcie nieomal się zabiła – „połknęła dwie fiolki różny ch barbituranów, popiła pół litrem wódki i odkręciła gaz” 215. Zapadła w śpiączkę, chciano ją nawet odłączy ć od respiratora, ale po trzech miesiącach stał się cud – wróciła do ży wy ch. Nie pamiętała kompletnie nic. U jej boku, jak zawsze, trwał kochający mąż.
Zanim Hłasko wy jedzie na zawsze, pozna jeszcze dwie kobiety, które mocno wpły ną na jego ży cie.
MADEMOISELLE THACKQESSE Uczuciem do Agnieszki Osieckiej zapałał w 1957 roku w Kazimierzu, gdzie spokojnie pracował nad Następnym do raju i Cmentarzami. Sama Osiecka w rozmowie z „Rzeczpospolitą” w 1998 roku mówiła, że określanie tego, co pomiędzy nimi by ło, wielką miłością to „gruba przesada”. Łączy ła ich chy ba dość luźna, ale szczera i pełna oddania relacja przy jacielska z akcentami miłosny mi w tle. Tak można na to spojrzeć z perspekty wy czasu, bo kilkadziesiąt lat temu relacja ta często zmieniała swój bieg, a na pewny m etapie trudno by ło się już połapać, o co Markowi chodzi. Jak oddaje to pewien wy imek ich korespondencji, wszy stko zaczęło się tak: „Marek, posłuchaj mnie uważnie. Tu nie chodzi o to, żeby m ja na Ciebie liczy ła. Chodzi o to, żeby ś Ty na mnie liczy ł. Żeby ś wiedział, żeby ś zawsze wiedział, że masz na świecie człowieka, do którego w każdy dzień, w każdy m stanie i o każdej godzinie możesz przy jść (…). Bo nie przeraża mnie to, że mówisz o sobie złe słowa. Nawet wtedy, kiedy dzwonisz późno wieczorem i powtarzasz » jestem wrak« .
Bo to nieprawda. Marek, masz w sobie to najpiękniejsze, co może mieć człowiek – prawdę. Nie chcesz by ć taki jak świat, w który m ży jesz. Jesteś najodważniejszy z naszego pokolenia, bo widzisz prawdę tam, gdzie to bardzo boli. Jesteś bardzo piękny i bardzo wiele wart” 216. Marek nazy wał Osiecką panną Czaczkes na cześć Mademoiselle Thackqesse – bohaterki jakiegoś pociesznego kry minału nie najwy ższy ch lotów, który czy tał na początku ich znajomości. Siebie nazy wał Fernandem ze względu na męskiego bohatera o ty m właśnie imieniu, który pojawiał się w owy m czy tadle.
Początkowo Hłasko szukał u Agnieszki chy ba jedy nie ukojenia. Po doświadczeniach z Hanią by ł poszarpany emocjonalnie, nie traktował więc tej relacji śmiertelnie poważnie. A ona? By ła nim po prostu zauroczona, może trochę naiwnie zakochana. Marek, co na ty m etapie lektury nie powinno już nikogo dziwić, oczy wiście oświadczy ł się Agnieszce przed wy jazdem do Pary ża, a potem słał jej wiele czuły ch listów. Zwierzał się z tego, jak bardzo zawiodła go zachodnia rzeczy wistość, nie ukry wał złego samopoczucia i ogólnego rozbicia („Źle się czuję, marnie śpię, w dzień chodzę, jakby mnie by k wy jebał” 217). Relacjonował, że nie chce mu się nawet wy brać na film z uwielbiany m Deanem. Kiedy okazało się, że powrót do Polski to coraz bardziej skomplikowana sprawa, kurczowo złapał się my śli o małżeństwie z Osiecką. Zdaje się, że ono by ło dla niego ostatnim gwarantem bezpieczeństwa, ostatnią szansą na coś pewnego w ży ciu. Nie by ł wierny Agnieszce, nie zdoby ł się też wobec niej na uczciwość. Nawet gdy by ł już w Izraelu, czy tała w listach, które jej przy sy łał: „Nie dajmy się zwariować, (…) jeszcze będziesz mówić: » Ży cie mi złamałeś, łobuzie, gdy by nie to, że za Ciebie wy szłam… itd.« . Nie dajmy się zwariować” 218.
Namiętność jednak nie by ła chy ba ty m, co oży wiało ten związek. Hłasko traktował Osiecką trochę jak matkę – to ona miała by ć tą lepszą od Marii, bo „z wy boru”. Agnieszka by ła więc uosobieniem utraconej ojczy zny i ulepszoną wersją rodzicielki. Do tego Marek zrzucał na nią odpowiedzialność „zrobienia czegoś” w jego sprawie. Chciał nawet wy musić na Agnieszce, by ta osobiście wstawiła się za nim u Gomułki. Osiecka posłuchała rad rodziny i znajomy ch i z zamiaru tego zrezy gnowała, choć robiła, co mogła, w gronie osób wpły wowy ch i przy chy lny ch (bo Gomułkę już samo nazwisko Hłaski wprowadzało w kompletne rozsierdzenie). Marek potrafił robić jej w listach sceny zazdrości, wy magać wy łączności. A kiedy Agnieszka nawiązy wała do jego niewierności, w odpowiedzi mogła usły szeć: „Ty jesteś głupsza. Co nie zmniejsza mojej do Ciebie miłości” 219.
Trudno pozby ć się wrażenia, że ten epistolarny związek z Osiecką na pewny m etapie stał się kolejną inscenizacją – nie wiadomo jednak ani czego, ani przed kim. Marek i Agnieszka po raz
kolejny spotkali się w 1968 roku w Los Angeles, kiedy Osiecka by ła w trakcie podróży sty pendialnej po USA.
PRZEKLĘTA PRUSACZKA Na fali wielkich sukcesów w kraju Hłasko zaczął swoją przy godę z filmem. Jego opowiadania ekranizowano, a on przerabiał je na scenariusze. Tak by ło z Końcem nocy, Pętlą, Ósmym dniem tygodnia i Bazą ludzi umarłych. Swoją drogą okazało się to dla niego niezwy kle lukraty wne. Cóż jednak z tego, skoro samego autora nigdy nie można by ło wpisać w poczet przesadnie gospodarny ch. Przepuszczał wszy stko.
W czasie realizacji Ósmego dnia tygodnia Marek poznaje niemiecką aktorkę Sonję Ziemann – jedną, którą naprawdę poślubi. Na razie zaś na planie produkcji Aleksandra Forda zadaje py tanie: „A ta kurwa to kto?” 220. Sonja gra główną rolę w produkcji, pod którą Hłasko ostatecznie się nie podpisze. W Pięknych dwudziestoletnich będzie argumentować: „W ty m opowiadaniu (…) chodziło mi o jedną sprawę: dziewczy na, która widzi brud i ohy dę wszy stkiego, pragnie dla siebie i dla kochanego chłopaka jednej ty lko rzeczy : pięknego początku ich miłości. Ford zrobił film na temat, że ludzie nie mają się gdzie rżnąć, co oczy wiście nie jest prawdą; rżnąć można się wszędzie” 221.
Mimo początków naznaczony ch Markowy m mizoginizmem między pisarzem a starszą o osiem lat – i wciąż zamężną – Sonją zaiskrzy ło. Ten związek jest o ty le ciekawy, że zrodził się… bez słów. Zakochani nie mieli jednego języ ka, w który m mogliby się porozumiewać. „(…) W sy tuacjach nieznoszący ch obecności osób trzecich radzili sobie bez tłumacza. Marek zwracał się do niej » gestapówko« i » du verluchte Preussin« , czy li » ty przeklęta Prusaczko« ” 222. Sonja uważała, że to urocze. Trudno jednak twierdzić, żeby na ty m etapie relacja ta miała poważny charakter (może po raz pierwszy Marek wreszcie nie chciał się żenić?). Po zakończeniu zdjęć do filmu Sonja wy jechała bez pożegnania. A Marek skupił się na Agnieszce, z którą związał się już wcześniej. Ale polsko-niemiecka historia będzie miała ciąg dalszy.
MAŁOŚĆ I NĘDZA TEGO ŚWIATA Marek Hłasko wy jechał z Polski 20 lutego 1958 roku. Przed wy jazdem zdąży ł jeszcze odebrać nagrodę Polskiego Towarzy stwa Wy dawców Książek, przy znaną mu za debiutancki tom opowiadań. Ta nagroda by ła manifestacją, celowo przy znano ją „buntownikowi i opluwaczowi ustroju” 223. Wy jeżdżał w impasie twórczy m, do tego nagonka na jego osobę wezbrała na sile. Nie miał też pieniędzy – kraj opuszczał z ośmioma dolarami w kieszeni (fortuna jakoś się rozeszła…). Wy ruszał w ostatnim momencie – w każdej chwili groziło mu odebranie paszportu.
We Francji Hłasko trafił pod skrzy dła Jerzego Giedroy cia do Maisons-Laffitte. By ł plan – miał pisać, wy dawać, zdoby wać popularność za granicą. Dlaczego więc jego ży cie na kolejne, i ostatnie, jedenaście lat zmieniło się w korowód szaleństwa? Przede wszy stkim dwudziestoczteroletni wówczas Marek nadal nie znosił dy scy pliny i ruty ny. Do tego z jednej strony zachły snął się sławą i powodzeniem (we Francji dostał nagrodę „Kultury ”, Zachód zainteresował się wy dany mi przez niego Cmentarzami, zaczął więc bry lować w mediach), z drugiej – mocno przeży ł kontakt z ty m światem. Bardzo negaty wnie oceniał tamtejszą cy wilizację: „Ty lko podróż na drugą stronę umożliwia człowiekowi zrozumienie komunizmu – komunizm jest wiarą tragiczną, ale by ł i jest wiarą prawdziwy ch ludzi. Rzy gać mi się chce, patrząc na małość i nędzę tego świata; na ty ch embrionów w samochodach, na tę zorganizowaną, wy moszczoną, ułatwioną i ratalnie spłaconą drogę do śmierci. Najszczęśliwszy by łem w Polsce – kiedy nie miałem co jeść, co palić, kiedy chodziłem w podarty ch portkach i kiedy wierzy łem, że jakoś sobie ułożę swoje ży cie” 224. To zapewne szczere, choć paradoksalne w kontekście wielu decy zji Marka wy znanie. Pisarz na Zachodzie wciąż trwonił pieniądze, a z czasem, żeniąc się z Sonją, stał się też beneficjentem największy ch z tamtejszy ch dóbr.
Ty mczasem wy jeżdża do Włoch. Czy wie, że jego paszport niebawem straci ważność? Kiedy trafia do Berlina Zachodniego, staje przed koniecznością ubiegania się o azy l polity czny. Wreszcie dostaje paszport i wizy : do USA i Izraela. Powrót do Polski jest niemożliwy, nagonka na pisarza rozszalała się na dobre.
Wy biera mniej oczy wistą lokalizację. Do Izraela wy latuje 22 sty cznia 1959 roku. Po dziesięciu latach powie: „Nie widziałem dla siebie miejsca w Europie” 225. Choć krótko po przy jeździe do Francji nawiązał kontakt z Sonją, a przeby wając w Berlinie, zbliży ł się do aktorki i jej rodziny, to związek nie układa się zby t gładko. Wokół dziewczy ny, mimo że jest już
rozwiedziona, kręci się inny poważny konkurent – jej impresario Harry Heidemann. Hłasko chwilowo odpuszcza.
WŚRÓD MYŚLICIELI I MANIAKÓW PRAWDY Izrael to bardzo ważny rozdział w ży ciu Hłaski. Marek, choć nadal bezdomny, dobrze się tam czuje, nawiązuje też wiele znajomości. W wy wiadzie w 1969 roku powie: „Przy jaciół, rzeczy wisty ch przy jaciół, mam ty lko w jedny m miejscu na kuli ziemskiej. Ty m miejscem jest Izrael (…). Kim są ci ludzie? To zby t prosta odpowiedź: są polskimi Ży dami. Ale co to w ogóle znaczy » polski Ży d« ? Co to w ogóle za rozróżnienie? Odmawiam odpowiedzi na py tanie, kim są » polscy Ży dzi« . Wiem ty lko, że by li to niejednokrotnie najlepsi ludzie. Wnosili w polskie ży cie ferment i oży wienie. By li my ślicielami i maniakami prawdy ” 226.
Izrael służy Markowi – słońce, morze, ciepły klimat. Nic dziwnego, że nie przeszkadzało mu pomieszkiwanie u znajomy ch, problemem nie by ło też pewnie okazjonalne spanie na plaży. Ty lko jak tu pracować? W Izraelu zdarzało mu się mieszkać też w hotelach, choć ich standard zależał od bieżącej sy tuacji materialnej. A z tą by wało różnie, bo Marek wciąż nie potrafił ży ć oszczędnie, trwonił pieniądze, przeży wał przy gody. Również miłosne. Na przy kład tę z niespełna osiemnastoletnią Luise – Amery kanką, Ży dówką polskiego pochodzenia, która wspominała, że Hłasko zawsze przechadzał się po upalny m Tel Awiwie ubrany na czarno. Dziewczy ny do niego wzdy chały, chodził w glorii buntownika i pieniacza. Ale to Louise usły szała od niego pewnego dnia: „Czy ż nie wiesz, że czekałem na ciebie całe moje ży cie?!” 227. Dziewczy na by ła bogata, podobno to ona proponowała Markowi ślub (!) i wy jazd do Amery ki. Ale on mówił: „(…) pisarz jest niczy m bez ojczy zny. Amery ka jest najwspanialszy m krajem na świecie dla zwy kłego człowieka, ale dla twórcy jest koszmarem, ogromny m Disney landem. Nie, najdroższa, nie mógłby m tam ży ć. Jestem Polakiem i bez Polski nie mam o czy m pisać” 228.
Ale to nie Louise by ła największą izraelską miłością Marka. By ła nią Esther. To o niej będzie pisać, to ona będzie kolejną kobietą-sy mbolem, kolejną wielką miłością, podobnie idealizowaną jak Hania Golde. Poznali się w 1959 roku przez przy jaciółkę Marka, Zulę Dy wińską. Esther Steinbach by ła świeżo po dwuletniej służbie w izraelskiej armii, pracowała w dużej stołówce
w kibucu Nezer Sereni. To tam dostrzegł ją Marek, co opisze potem w Opowiem wam o Esther. Ponownie spotkali się kilka dni później. Hłasko by ł pod wpły wem, co utkwi w pamięci Esther. „Marek by ł chy ba pierwszą pijaną osobą, jaką widziałam. Nie wiedziałam, jak postępować z kimś takim. Nie dorastałam w polskiej kulturze picia. Kiedy wreszcie przeczy tałam jego Ósmy dzień tygodnia, uderzy ło mnie, jak często pojawia się tam alkohol” 229, opowiadała w rozmowie z Filipem Gańczakiem dla „Newsweeka”. Ich związek by ł dramaty czny. Z jednej strony cieniem kładła się na nim niestabilność emocjonalna Marka, jego odwieczne rozdwojenie, bezdomność, zagubienie, z drugiej strony relacji tej sprzeciwili się rodzice dziewczy ny. Ojciec powtarzał: „Nie po to przy jechałem do Izraela, żeby moja córka miała romans z gojem” 230. Kiedy Esther zaszła w ciążę, skłonili ją do aborcji. Nie wiadomo, na ile by ł to nakaz, na ile jej świadoma decy zja, bo w między czasie Marek zdąży ł wskrzesić uczucie do Sonji…
RENESANS UCZUĆ Według wielu relacji Marek w Izraelu popadł w poważne długi. Ży ł na kredy t. Czy to dlatego, kiedy w lipcu 1960 roku przy jechała do niego Sonja, postanowił się jej oświadczy ć? A może dlatego, że Esther go nie chciała? Andrzej Czy żewski pisał, że przez pierwszy rok poby tu w Izraelu Marek nie utrzy my wał z aktorką kontaktów; Sonja w ty m czasie ciężko chorowała, udało się jej jednak wy grać walkę z rakiem. W Izraelu wzięli sy mboliczny ślub, bo formalnie nie mogli się tam pobrać. Wy poży czony m, leciwy m jeepem wy brali się w „podróż poślubną” po Galilei. Ale nie wrócili razem do Europy, Sonja pojechała sama – miała zobowiązania w Austrii, a Marek został wśród przy jaciół. Według niektóry ch przekazów nie mógł wy jechać z Izraela, bo zadarł z tamtejszy m wy miarem sprawiedliwości. W Izraelu spędził kilka dni w więzieniu po ty m, jak w barze zgasił papierosa na twarzy jakiejś dziewczy ny (prosty tutki?). Opisał to wy darzenie w Pięknych dwudziestoletnich. Kobieta przy siadła się do niego, a kiedy Marek nie chciał stawiać jej alkoholu, odsunęła od niego popielniczkę, mówiąc, że szkoda jej dla „takich gości”. Zgasił papierosa na jej policzku. Ten nieprzy jemny incy dent miał by ć przeszkodą w wy jeździe z Izraela.
Andrzej Czy żewski dementuje te pogłoski. I nie ty lko te. „Opowieści, jakoby z Izraela nie chciano go wy puścić albo że by ł stamtąd deportowany, są wy ssane z palca. Hłasko przeby wał w ty m kraju legalnie, wizę mu przedłużano. Bez problemu otrzy mał również wizę niemiecką. Po załatwieniu formalności w konsulacie austriackim 12 sierpnia 1960 przy latuje do Wiednia.
Na Ziemi Świętej, zamiast kilku ty godni, przeby wał półtora roku” 231.
Marek przeprowadza się do Niemiec, a zapatrzona weń Sonja dokłada wszelkich starań, żeby rozpieścić ukochanego – dostaje sportowe bmw i pięknie urządzony gabinet do pracy, który jednak wcale mu się nie podoba. Źle się w nim czuje, woli pisać w piwnicy. W luty m 1961 roku oficjalnie zostaje mężem aktorki i ojczy mem jej sy nka – nieuleczalnie chorego Pierre’a. Marek nie jest jednak wierny m mężem, trudno też określić jego stosunek do żony. Potrafi sobie żartować, że okupacja niemiecka w jego ży ciu jeszcze się nie skończy ła, tęskni za Izraelem. Do tego w ży ciu pary nie brakuje awantur, pojawia się wzajemna zazdrość. W liście do Ery ka Lipińskiego Marek pisze: „Żona – BDM, teść SS Wikingen, szwagier – SS Galicien i tak dalej. Ale cóż poradzić? By łem już zupełnie bez pieniędzy i musiałem przeży ć renesans uczuć” 232.
Z tą niechęcią do rodziny żony chy ba jednak przesadzał. Sama Sonja wspominała, że Marek bardzo dobrze dogady wał się z teściem – do tego stopnia, że wy ty kała mu: „Powinieneś by ł się ożenić z moim ojcem, a nie ze mną” 233. Cieniem na ich związku na pewno kładł się alkohol, choć Sonja twierdziła, że Marek nie by ł alkoholikiem. Raczej pijakiem, zwłaszcza że kiedy pracował, nigdy nie zaglądał do kieliszka. „Alkoholik pije w domu i robi to po kry jomu. Ma gdzieś schowaną swoją butelkę i nawet jeśli w środku jest woda, jemu się wy daje, że to alkohol. Pijak wy chodzi z kumplami do knajpy. Nigdy nie pije sam i nie pije w domu” 234.
No więc Hłasko by ł pijakiem. Za jazdę na rauszu w Monachium trafił raz za kratki; Sonja uruchomiła swoje kontakty, żeby zorganizować ukochanemu osobną celę. Ale on nie by ł zadowolony : „(…) wolał kilkuosobową z recy dy wistami. Chciał mieć materiał do następnej książki. I miałam wrażenie, że dobrze się tam czuje. Skarży ł się ty lko, że nie dostaje tabletek nasenny ch. Zdaje się, że w każdy m kraju, w który m dłużej przeby wał, trafiał do więzienia. Także w Izraelu. I zawsze w tle by ł alkohol” 235.
GDZIE BYŁ MAREK?
W 1962 roku Hłasko wie już na pewno, że jego małżeństwa nie da się uratować. My śli o powrocie do Izraela, w który m jeszcze rok wcześniej spędził trzy miesiące i w który m znów dał się porwać namiętności w relacji z Esther. 1963 rok przy niesie kolejne kry zy sy. Marek przedawkuje środki nasenne i trafi do jednej z klinik w okolicy Monachium. Przy okazji tego poby tu szantażuje Sonję – nie chce jeść, kiedy nie ma jej obok. Sonja przy zna po latach, że Marek tak po prostu miał: potrzebował uwagi, opieki, w momentach kry zy su prowokował choroby, „uciekał w szpital”. Wśród wielu jego nieodpowiedzialny ch zachowań jedno przelało czarę gory czy. Okazało się, że Następnego do raju chce zekranizować Nicholas Ray – reży ser i scenarzy sta, który stał za sukcesem Jamesa Deana. Radość z wy różnienia i fascy nacja Ray em nie powstrzy mają Hłaski przed romansem z żoną reży sera, Betty – na dodatek w madry ckim domu gospodarza, do którego został zaproszony. Z produkcji nic nie wy szło.
Ży cie Sonji i Marka znowu zostaje podporządkowane chorobom. Marek stara się nie pić, Sonja wy dziela mu tabletki antabusu, w tle ciągle są jakieś szpitale, kliniki, terapie psy chiatry czne i – jak się zdaje, mocno manipulowane – próby samobójcze. Ży cie z Markiem nie jest łatwe. Sonja to wie. Chy ba rozumie już słowa, które kiedy ś usły szała: „Marek potrzebuje więcej niż jednej kobiety. Potrzebuje matki, siostry, żony, pielęgniarki i niańki” 236. Po latach doda, że jej mąż „miał jeszcze inny problem. Jak by to nazwał… kobieta miała by ć jednocześnie świętą i dziwką. A to przecież nie by ło możliwe. Kiedy dotknął kobiety, nie by ła już świętą” 237. Cieniem na ich małżeństwie mogło położy ć się też to, że Marek chciał mieć dzieci, a żona, po chorobie, nie mogła mu ich dać. Może dlatego tak przeży ł aborcję Esther? Jak wspominała Steinbach: „Nawet zapy tał mnie kiedy ś: » Dlaczego zabiłaś to dziecko?« . My ślę, że powiedział nawet: » nasze dziecko« . Odpowiedziałam: » Marek, a gdzie by łeś?« . I to py tanie wisiało potem w powietrzu. Gdzie jesteś? Gdzie by łeś?” 238.
W październiku 1964 roku, po sześciu latach, Hłasko wreszcie ma się spotkać z matką. Ustalają, że najlepszy m miejscem będzie Jugosławia. Zanim dojedzie na miejsce, cudem przeży je poważny wy padek komunikacy jny. Samochód, który m jechał jako pasażer, stoczy ł się w przepaść. Ty lko dzięki temu, że pojazd miał odsłonięty dach, podróżujący zdołali wy skoczy ć z niego na czas. Okoliczności wy padku do dziś pozostają niejasne. Trzeba podkreślić, że by ł to kolejny zły okres w ży ciu pisarza. Maria Hłasko również to widzi. Od 12 marca 1963 roku do 8 marca 1965 roku Marek spędzi łącznie dwieście czterdzieści dwa dni w klinikach, co skrupulatnie odnotuje po latach Andrzej Czy żewski. Hłasko zmagał się z problemami psy chiczny mi, próbami samobójczy mi, wreszcie z neurologiczny mi konsekwencjami ekspery mentów z lekami i alkoholem.
W 1965 roku Marek wy latuje z Sonją do Palermo. Ta podróż przy pieczętuje ich rozstanie, będzie równie sy mboliczny m rozwodem, jak umowny ślub w Izraelu. Na Sy cy lii Hłasko zostaje sam, pracuje nad Pięknymi dwudziestoletnimi i Sową, córką piekarza. W liście do matki, już z Amery ki, napisze o powodach rozstania z żoną: „Ja starałem się by ć dobry m mężem jak długo umiałem, tak długo jak starczy ło mi sił (…). Nie odszedłem dla innej kobiety ani dla łatwiejszego ży cia, ty lko po prostu aby nie zwariować” 239. Tłumacząc się przed matką, napisze też: „Niemcy, i wszy stko co niemieckie, by ły, są i pozostaną dla mnie sy mbolem wszy stkiego, co nieludzkie, nieuczciwe, brudne, straszne” 240. Wraca do Francji, do Maisons-Laffitte, gdzie konty nuuje pracę nad Pięknymi dwudziestoletnimi. Wkrótce wy ruszy za ocean.
I JA UMRĘ W luty m 1966 roku Marek Hłasko przy latuje do Amery ki. Dzięki wsparciu Romana Polańskiego ma robić tam karierę scenarzy sty. Ale Stany go rozczarowują, podobnie jak po wy jeździe z Polski rozczarowy wała go Europa. Do tego kontrkulturowa lewicująca młodzież jest dla niego czy mś zupełnie niezrozumiały m, wśród niej nie ma już szans na zostanie głosem pokolenia – zwłaszcza pisząc takie zdania: „To jest właśnie ta strona dialekty ki, o której nie my ślą te wasze wszy stkie liberalne dziewczęta, walczące o lepsze jutro, pierdoląc się z Niggerami, czy tając » free press« i płacząc na widok całej tej żółtej hołoty w Wietnamie, uciekającej przed waszy mi bombowcami rzucający mi bomby na mosty zbudowane z trzciny ” 241.
W jego ży ciu pojawiają się też problemy bardziej prozaiczne. Marek nie radzi sobie z obowiązujący mi w Holly wood regułami, ry tmem pracy, choć niewątpliwie sprzy ja mu i cieszy go klimat – ciepło, dużo słońca, niemal jak w Izraelu. Decy duje się na realizację dziecięcego marzenia – uczy się w szkole lotniczej, po jej ukończeniu może samodzielnie latać. W między czasie pracuje, również fizy cznie, i pisze, najchętniej nocami lub przy najmniej z zachowaniem nocnej atmosfery. Hłasko ma zwy czaj zasłaniania okien kocami, a nawet zaty kania dziurek od klucza watą – wszy stko po to, by odciąć od siebie dzienne światło. W takich warunkach pracuje nad Palcie ryż każdego dnia. Ale pozasłaniane okna mogły służy ć jeszcze czemuś – według relacji Zofii Komedowej to przesadne dbanie o szczelność, a do tego włączanie piecy ka elektry cznego i zawijanie się w koce miało by ć barierą ochronną przed przeziębieniem. „Taki by ł hipochondry k” 242.
Krzy sztof Komeda by ł jedny m z amery kańskich towarzy szy Marka, również sprowadzony m do Stanów przez Polańskiego. „Darzy li się z Hłaską sy mpatią i jeśli kogoś z ówczesny ch znajomy ch Marka można by nazwać przy jacielem, to chy ba właśnie Komedę” 243. Ty m większy musiał by ć ból Marka, kiedy stał się nieumy ślny m sprawcą wy padku, który przy czy nił się do śmierci kompozy tora. Po kolacji ze znajomy mi, w stanie wy raźnie wskazujący m na spoży cie, wy brali się na spacer. W czasie przy jacielskiej przepy chanki Komeda – szturchnięty przez Hłaskę łokciem – upadł. Gdy by wy darzy ło się to na normalnej ulicy, na chodniku, to najpewniej nic poważnego by mu się nie stało, ale rzecz działa się wśród skalisty ch wzgórz Beverly Hills – Komeda stoczy ł się do wąwozu. Hłasko wy ciągnął przy jaciela i zarzucił go sobie na plecy. By ć może dopiero w ty m momencie wy darzy ła się prawdziwa tragedia, bo wy nosząc kolegę na górę, wy wrócił się. Obaj upadli. Hłasko powie później żonie Komedy : „Zosiu, najgorsze, że nie wiem, kiedy go zabiłem. Czy wtedy, kiedy go ty m łokciem pchnąłem, czy jak go niosłem na górę” 244.
Na początku nic nie budziło podejrzeń. Komeda skorzy stał (na własny koszt, bo nie miał ubezpieczenia) z pomocy w szpitalu, ale wstępne badania nic nie wy kazały. Lekarze chcieli zostawić kompozy tora na trzy dni pod obserwacją, ten jednak wy pisał się na własne żądanie. Uraz dał o sobie znać dopiero po jakimś czasie – pojawiły się zawroty głowy, omdlenia. Kiedy wy kry to krwiaka mózgu, by ło już za późno. Krzy sztof zapadł w śpiączkę, po operacji już się nie obudził. Na pięć dni przed śmiercią został przetransportowany do Polski. Odszedł 23 kwietnia 1968 roku w Warszawie. Kiedy by ł w szpitalu, Hłasko powtarzał: „Jeśli Krzy sio umrze, to ja też” 245.
SONJA I ESTHER, ESTHER I SONJA W amery kańskim ży ciu uczuciowy m Marka nadal błąkają się Sonja i Esther – Niemka i Ży dówka. Każda zakochana, każda pragnąca pisarza ty lko dla siebie. A Marek? Marek wy gląda już na mężczy znę mocno zmęczonego ży ciem. Ma zaledwie trzy dzieści cztery lata, ale już nic z młodzieńca. Nadwaga, opuchnięta twarz – wszy stkiemu winien naduży wany alkohol. Na zdjęciach, które zachowały się z tego okresu, widać jednak nadal piękne dłonie. Ich urodą zawsze zachwy cały się zarówno Sonja, jak i Esther. Z tą drugą spotkał się jeszcze w Pary żu, to ona go odnalazła – by ła stewardesą i jak sama przy znawała, jedny m z powodów, dla którego wy brała tę profesję, by ła nadzieja, że pewnego dnia spotka Marka. Kiedy zarzuciła mu, że o niej nie my ślał, że odszedł, porzucił, Hłasko pokazał jej jedno z opowiadań, które napisał na emigracji
– Opowiem wam o Esther. Od tego czasu znowu zaczęli do siebie pisać, ży ć swoją miłością. Esther nawet odwiedziła go w USA, chcieli nadrobić stracone lata, uratować to uczucie. Ale Marek jak zwy kle by ł rozdwojony. Bo choć w 1967 roku sąd w Los Angeles orzekł rozpad małżeństwa z Sonją, nic tu nie by ło do końca jasne. Tuż po rozwodzie słał do aktorki niejednoznaczne listy, zapewniając, że zawsze będzie ją kochał.
W kwietniu 1969 roku Marek przy jmuje od Sonji bilet do Izraela – w Ejlacie powstaje film według Wszyscy byli odwróceni (1964). Tam spełnia się jeszcze inny, choć tak dobrze już znany scenariusz – Marek kluczy między Sonją i Esther, z ramion jednej przechodzi w objęcia drugiej. Zdaje się, że zdecy dowanie skłania się ku Esther, ale może nie chce zranić Sonji? Na pewno nie potrafi rozstać się z nią definity wnie. Ten uczuciowy trójkąt staje się poży wką dla lokalnej prasy.
Sy tuacja wy klarowała się dopiero, gdy Sonja poleciała do Berlina, a Marek postanowił zostać w Izraelu. Chy ba wtedy ostatecznie wy brał Esther, choć w tej historii nic nie jest pewne. Steinbach wspominała: „Marek nigdy właściwie nie by ł mój, z wy jątkiem ostatniego miesiąca czy półtora miesiąca jego ży cia, gdy w końcu przy szedł do mnie i powiedział: » Wiesz co, jestem rozwodnikiem, alleluja!« . Jedy ny okres, kiedy naprawdę by ł wolny, to ostatnie ty godnie przed śmiercią. Nie mieliśmy więc dużo czasu” 246.
OSTATNIA INSCENIZACJA? Marek Hłasko opuszcza Izrael 28 maja 1969 roku. Leci do Niemiec, do Wiesbaden. Czy chce by ć bliżej Sonji, czy to ty lko chęć dogrania współpracy z Hansem Jürgenem Boberinem – producentem, scenarzy stą i redaktorem zachodnioniemieckiej telewizji, z który m zaczął współpracę przy okazji ostatniej ekranizacji? Będzie pisać scenariusze dla produkcji telewizy jny ch, ry suje się przed nim obiecująca perspekty wa zarobkowa. „Umówiliśmy się, że przy leci do nas, do Niemiec; sam chciał zmienić trochę otoczenie, na miejscu mieliśmy o ty m porozmawiać konkretnie (…). Hłasko by ł ty pem marzy ciela, takim trochę duży m dzieckiem. Chociaż ży ł bardzo intensy wnie, nie by ł tak silny psy chicznie, jak można by wy wnioskować po jego budowie fizy cznej” 247, wspominał Boberin.
Piątkowy wieczór, 13 czerwca 1969 roku, Marek spędza w towarzy stwie Boberina i jego żony w ich domu. Siedzą, rozmawiają, trochę piją i na ży czenie Marka słuchają rosy jskich pieśni. Gospodarze idą spać koło północy, Marek słucha dalej. Rano zostaje znaleziony martwy.
Jak ustalono, pisarz zmarł w wy niku zapaści wy wołanej połączeniem środków nasenny ch z alkoholem.
Czy Marek Hłasko świadomie odebrał sobie ży cie? Spekulacje na ten temat nie ustają do dziś. Ty m, którzy go dobrze znali, wy daje się to nie do pomy ślenia. Choćby jego matce – ona nigdy nie uznała takiego zwieńczenia ży cia swojego jedy naka. Wiadomo, że Marek miał ciągoty lekomańskie, zaży wał mnóstwo środków nasenny ch, bardzo lubił też testować na sobie działanie leków, które zaży wali znajomi (raz nawet zdecy dował się na połknięcie opakowania tabletek anty koncepcy jny ch248). Często igrał z uży wkami, zaży wał je nierozważnie. Równocześnie inscenizował próby samobójcze, dramaty zował, próbując szantażować ślepo w niego wpatrzone kobiety. Może więc po prostu ty m razem potoczy ło się to inaczej, niż zaplanował? „(…) Zaży wanie proszków i popijanie ich alkoholem stało się dla Marka jakimś ry tuałem, sposobem, by zrobić wrażenie na kobiecie czy też doznać jakichś silny ch wrażeń. Udało mu się raz, drugi, trzeci, aż w końcu się przeliczy ł” 249, mówiła Agnieszka Osiecka, która wspominała też, że już kiedy się poznali, Marek lubił mieszać środki nasenne z alkoholem.
Jego żona mówiła, że Marek jako „polski katolik” na pewno nie odebrałby sobie ży cia. To odwołanie się do religijności pisarza może zaskakiwać, ale Sonja by ła pewna jej siły : „Zawsze miał swoją Matkę Boską. Pamiętam dobrze naszą wizy tę w Bazy lice Grobu Świętego w Jerozolimie. Marek żarliwie się modlił i płakał. Albo inny przy kład. Latem 1957 roku nocowałam w Warszawie w hotelu Metropol. Obudziły mnie hałasy na ulicy. Pomy ślałam: » Co się dzieje? Wy buchła rewolucja?« . By ła to wielka, niekończąca się procesja. Marek też tam szedł. Polski katolicy zm jest silniejszy niż niemiecki. Ja urodziłam się w Prusach i jestem protestantką. Dopiero przez Marka poznałam katolickie ry tuały ” 250.
Tamtej nocy Esther by ła w Pary żu. Obudził ją kuriozalny sen. „Śniło mi się, że widzę samochód Marka jadący główną ulicą w moim kibucu. Auto zatrzy mało się przede mną, ale za kierownicą siedziała Sonja. Wy siadła, otworzy ła drzwi od strony pasażera, wzięła Marka za rękę, jakby by ł mały m chłopcem, i powiedziała: » Hej, Esther, oto on, jest cały twój« . Obudziłam się i pomy ślałam: ciekawe, dlaczego mi go oddaje? Kilka godzin później
dowiedziałam się, że Marek nie ży je” 251.
***
„Proszę sobie wyobrazić, że ja piszę powieść, w której mężczyzna przez dwadzieścia lat kocha jedną kobietę. Byłaby to przecież przepiękna historia. Ale nikt by tego ode mnie kupił. Uważano by mnie za sentymentalnego psychopatę”252. (Marek Hłasko)
164. M. Hłasko, Piękni dwudziestoletni, Warszawa 1988, s. 12.
165. A. Czy żewski, Piękny dwudziestoletni. Biografia Marka Hłaski, Kraków 2000, s. 108.
166. Cy t. za: tamże, s. 162.
167. Cy t. za: B. Stanisławczy k, Miłosne gry Marka Hłaski, Poznań 2010, s. 103.
168. Tamże, s. 58.
169. Ten zimny drań Hłasko. Z Barbarą Stanisławczy k rozmawia Anna Jabłońska, „Twój Sty l” 1998, nr 10, s. 174.
170. Kocham miłość… Z Markiem Hłaską rozmawia Rose Marie Sommer (oprac. P. Wasilewski), „Przekrój” 1994, nr 25, s. 11.
171. B. Stanisławczy k, dz. cy t., s. 186−187.
172. Panna Czaczkes i Fernando. Z Agnieszką Osiecką rozmawia Jan Bończa-Szabłowski, „Rzeczpospolita” 1998 (5 marca), dostęp: http://archiwum.rp.pl/arty kul/162223-Panna-Czaczkes-iFernando.html
173. A. Czy żewski, dz. cy t., s. 157.
174. Panna Czaczkes…
175. M. Bieńczy k, Książka twarzy, Warszawa 2011, s. 79.
176. P. Wasilewski, komentarz do: Żądają, by mnie spalić na stosie? Zapis rozmowy telefonicznej z 1958 roku, „Przekrój” 1989, nr 2297, s. 17.
177. Panna Czaczkes…
178. M. Hłasko, Od Ikara do Jamesa Bonda. Mit wy zwolonego człowieka, „Zeszy ty Literackie” 1990, nr 30, s. 106.
179. Kocham miłość…, s. 11.
180. A. Czy żewski, dz. cy t., s. 11.
181. Panna Czaczkes…
182. Tamże, s. 16.
183. A. Czy żewski, dz. cy t., s. 24.
184. Pamiętnik Marka Hłasko, [w:] Z. Kwiecińska, Opowiem wam o Marku, Wrocław 1991, s. 111.
185. Tamże, s. 122.
186. Tamże, s. 124.
187. Tamże, s. 136.
188. A. Czy żewski, dz. cy t., s. 49.
189. A. Czy żewski, dz. cy t., s 53.
190. Tamże, s. 55.
191. Cy t. za: tamże, s. 61.
192. Cy t. za: tamże, s. 63.
193. Cy t. za: tamże, s. 67
194. Tamże, s. 71.
195. Tamże, s. 57.
196. Cy t. za: tamże, s. 77.
197. Tamże, s. 89.
198. B. Stanisławczy k, dz. cy t., s. 178.
199. Cy t. za: tamże, s. 178−179.
200. Tamże, s. 260.
201. Tamże, s. 262.
202. Tamże, s. 271.
203. A. Czy żewski, dz. cy t., s. 101.
204. Cy t. za: B. Stanisławczy k, dz. cy t., s. 183.
205. Cy t. za: tamże, s. 193.
206. Cy t. za: tamże, s. 196−197.
207. Cy t. za: tamże, s. 198.
208. Cy t. za: A. Czy żewski, dz. cy t., s. 108.
209. Cy t. za: B. Stanisławczy k, dz. cy t., s. 192.
210. Cy t. za: tamże, s. 204.
211. Cy t. za: tamże, s. 206.
212. Cy t. za: tamże, s. 213.
213. Tamże, s. 36.
214. A. Czy żewski, dz. cy t., s. 117.
215. B. Stanisławczy k, dz. cy t., s. 45.
216. Cy t. za: A. Czy żewski, dz. cy t., s. 146.
217. Cy t. za: B. Stanisławczy k, dz. cy t., s. 113.
218. Cy t. za: tamże, s. 128.
219. Cy t. za: tamże, s. 124.
220. Tamże, s. 59.
221. Cy t. za: tamże, s. 60.
222. Tamże, s. 63.
223. Tamże, s. 64.
224. Cy t. za: tamże, s. 71.
225. W rozmowie z „Nowiny i Kurier”. Cy t. za: A. Ry gało, Izraelski alfabet Marka Hłaski, „Opcje” 1997, nr 4, s. 24.
226. Cy t. za: A. Czy żewski, dz. cy t., s. 309.
227. B. Stanisławczy k, dz. cy t., s. 142.
228. Tamże, s. 146.
229. Sen o Marku. Z Esther Steinbach rozmawia Filip Gańczak, „Newsweek” 2010, dostęp: http://www.newsweek.pl/sen-o-marku,53313,1,1.html
230. Tamże.
231. A. Czy żewski, dz. cy t., s. 221.
232. Cy t. za: B. Stanisławczy k, dz. cy t., s. 86.
233. Tango z Markiem. Z Sonją Ziemann rozmawia Filip Gańczak, „Newsweek” 2009, dostęp: http://www.newsweek.pl/tango-z-markiem,40172,1,1.html
234. Tamże.
235. Tamże.
236. Tamże.
237. Tamże.
238. Sen o Marku…
239. A. Czy żewski, dz. cy t., s. 250.
240. B. Stanisławczy k, dz. cy t., s. 98.
241. Cy t. za: A. Czy żewski, dz. cy t., s. 296.
242. A. Czy żewski, dz. cy t., s. 298.
243. Tamże, s. 289.
244. Krzy sztof Komeda. Chłopiec to by ł. Z Zofią Komedą-Trzcińską rozmawia Donata Subbotko, „Gazeta Wy borcza” – dodatek „Duży Format” 2009, dostęp: http://wy borcza.pl/duzy format/1,127291,6553596,Krzy sztof_Komeda__Chlopiec_to_by l.html
245. Tamże.
246. Sen o Marku…
247. Cy t. za: A. Czy żewski, dz. cy t., s. 302.
248. Por. A. Ry gało, dz. cy t., s. 27.
249. Panna Czaczkes…
250. Tango z Markiem…
251. Sen o Marku…
252. Kocham miłość…, s. 11.
Tadeusz Kubiak/Filmoteka Narodowa; Ga, ga. Chwała bohaterom, reż. Piotr Szulkin, rok prod. 1985, fot. Krzy sztof Wellman/Studio filmowe ZEBRA
Więcej na: www.ebook4all.pl
LEON NIEMCZYK DŻENTELMEN NIEMOŻLIWY
Tadeusz Kubiak/Filmoteka Narodowa
TAJEMNICZY MACHO-MAN Ekran zapamiętał go jako mężczy znę silnego, ale nie brutalnego, wy razistego, jednak nie pry mity wnego. Kiedy zagrał w Nożu w wodzie Polańskiego, stał się pierwszy m w polskim kinie macho. Jak mówił Olgierd Łukaszewicz: „(…) to by ło coś nowego w przeciwieństwie do znany ch nam wtedy ról mężczy zn romanty czny ch” 253. Jan Nowicki wspominał, że Niemczy k by ł po prostu manem, „nie miał twarzy robola, który święcił triumfy. Miał twarz » zachodnią« , niezwy kłą, ciekawą” 254. Zary zy kuję twierdzenie, że Niemczy k by ł połączeniem obu, pewnego rodzaju macho-manem: z jednej strony mocny m i zdecy dowany m, z drugiej zagadkowy m, intry gujący m swoją niecodzienną fizjonomią. „Po odtwarzany ch przez niego charakterach można się wszy stkiego spodziewać, ale nie jest wcale łatwo przewidzieć, jak się zachowa za chwilę” 255 – to już Jerzy Kawalerowicz. Angażując Niemczy ka do Celulozy, a kilka lat później do Pociągu, reży ser zauważy ł, że ma do czy nienia z aktorem kinogeniczny m, który na ekran po prostu wnosi siebie: swój sposób poruszania się, mimikę i gesty, a także pewną tajemniczość. „Niemczy k miał naturalność i lekkość amery kańskich aktorów. I niepokojący urok tajemnicy. Nie demonstrował, co przeży wa bohater, ale po prostu wy rażał to” 256.
Mimo ogromnej – fizy cznej, ale i mentalnej – wy razistości, trudno mówić o spójny m wizerunku filmowy m aktora. W latach pięćdziesiąty ch i sześćdziesiąty ch stworzy ł swoje najwy bitniejsze kreacje, które zapewniły mu popularność i uznanie na długie lata. Grał w Eroice Munka, Bazie ludzi umarłych Petelskiego, Pociągu Kawalerowicza, Nożu w wodzie Polańskiego, Krzyżakach Forda czy Rękopisie znalezionym w Saragossie Hasa. Potem wszedł w rolę „zawodowca”, czy li aktora, który bez grania nie może ży ć, który zawsze jest gotowy do pracy na planie, a na dodatek potrafi zagrać wszy stko. Na zawodowe propozy cje nigdy nie mówi „nie”. Jego filmografia to ponad pół ty siąca ról w produkcjach polskich i zagraniczny ch, który ch dziś chy ba nikt nie by łby już w stanie dokładnie zliczy ć. Niemczy k grał dużo, nie bał się drugich planów, epizodów, nie stronił od seriali. Wy stępował w produkcjach francuskich, czechosłowackich czy jugosłowiańskich, ale naprawdę wielką karierę zrobił w NRD. Z tego, że nazy wano go tam profi – zawodowiec, profesjonalista – zawsze by ł bardzo dumny. „To komplement, uważam, że dobry zawodowiec jest lepszy od arty sty. Arty sta zrobi łazienkę, potem woda ze ściany cieknie. Gdy zrobi zawodowiec – wszy stko gra” 257. Inny m razem dodawał:
„Aktor jest człowiekiem do wy najęcia, więc powinien brać to, co mu proponują. Wielkie role i malutkie epizody. Jestem profesjonalistą i niewielkie role traktuję tak samo jak duże. Jeżeli perfekcy jnie zagram rolę drugoplanową, to zaproponują mi następną, może główną, a jeśli zrobię to niedbale, zapomną o mnie. A ja chcę, by o mnie nie zapomniano” 258.
Powiedział kiedy ś, że jego aktorskim wzorem z dzieciństwa by ł Gary Cooper. Niemczy kowi imponowało, że amery kański aktor świetnie jeździł konno i nigdy nie gry wał czarny ch charakterów, bo chronił go przed ty m kontrakt. „U nas takich kontraktów nie ma, gra się różne role, mnie często obsadzano w negaty wny ch. Długo marzy łem, żeby by ło inaczej. No i doczekałem się. Z wiekiem mam wy gląd tak dobrotliwy, że zacząłem by wać bohaterem pozy ty wny m” 259. By ć może Niemczy kowi zabrakło tej dobrotliwości zamkniętej w jasny ch, łagodny ch oczach i delikatny m uśmiechu gwiazdora W samo południe, ale przy jego ciemny m, przenikliwy m spojrzeniu, mocny m, niezwy kle charaktery sty czny m nosie i szerokim uśmiechu twarz Coopera wy daje się niemal banalna. Tajemnica Niemczy ka, uosobienia męskiej siły, tkwiła w oczach. Jak mówił Maciej Dejczer: „W oczach Leona znaleźć można każdą postać i każde ludzkie przeży cie” 260. Czy to dlatego że jego ży cie obfitowało w ty le nieprawdopodobny ch historii?
Biografia Niemczy ka by ła efektowna, choć nie jest to prosta opowieść, raczej łamigłówka z wieloma niewiadomy mi. Walczy ł w amery kańskiej armii i jak twierdził, sześciokrotnie stawał na ślubny m kobiercu. Do końca ży cia ulegał wdziękom kobiet i urodzie samochodów. Dał się zapamiętać jako dusza towarzy stwa, człowiek kochający ludzi, a równocześnie mężczy zna niezwy kle poważny. Nigdy nie stronił od alkoholu. „Wy znaję zasadę, że wódka wy pita pod kontrolą nie szkodzi nawet w największy ch ilościach. I jeszcze jedno. Zawsze piłem i piję za własne pieniądze” 261, mówił na kilka miesięcy przed śmiercią. By ł silny. Jan Nowicki przy pominał, że to, co Leon „przeży ł, wy pił, wy śpiewał, wy tańczy ł, wy palił, zabiłoby dziesięciu by ków” 262, i podkreślał, że zmarły w 2006 roku na raka płuc Niemczy k by ł mężczy zną do końca. „To by ł man” 263.
NAJBEZPIECZNIEJ PRZY OGNIU
Leon Niemczy k przy szedł na świat 15 grudnia 1923 roku w Warszawie. O swoim dzieciństwie nigdy nie mówił wiele. Wspominał jednak, że jego matka pochodziła z niemieckiej rodziny i w domu mówiło się po niemiecku. Opowiadał też, że babcia nazy wała się Frantiszka Wagner, a dziadek Gustaw Heimann. To on uczy ł Leona niemieckiego, moty wując drobniakami na lody za każde opanowane słówko. Niemczy k czasem wspominał też o starszy m bracie – skrzy pku. Ale jak rekonstruował po śmierci aktora w „Gazecie Wy borczej” Wojciech Staszewski, Leon miał trzech braci i siostrę. Z rodzicami mieszkali na Stary m Mokotowie. Ojciec cenił ży wot rozry wkowy i towarzy stwo kobiet. Zmarł w 1936 roku. Po śmierci męża matka otworzy ła sklep spoży wczo-kolonialny, który odsprzedała w 1939 roku.
W jedny m z wy wiadów Leon opowiadał, że uczy ł się w gimnazjum im. Szczepanowskiego przy Pankiewicza w Warszawie i że by ło to również ważne miejsce na drodze do jego niemieckojęzy cznej perfekcji. By ł solidny m uczniem, od szkoły się nie wy migiwał, a kiedy raz poszedł na wagary, dostał od ojca potworne cięgi, co skutecznie zniechęciło go do dalszy ch ucieczek.
Kiedy wy bucha wojna, ma szesnaście lat. Już na początku okupacji zostaje ranny – ma przestrzelone udo i przez kolejny rok chodzi o kulach. Maturę zdaje na tajny ch kompletach, potem wstępuje do tajnej podchorążówki. W luty m 1943 roku ucieka przed gestapo – Niemcy przejęli nazwiska wy kładowców i uczniów szkoły. Półnagi, wy skakuje przez okno kamienicy przy Puławskiej 130, w której mieszka. Nie wie, co ma ze sobą zrobić, jest mu zimno. Na szczęście znajdują się ludzie skłonni mu pomóc. Dają ubrania, dach nad głową i jedzenie. „Po pewny m czasie dostałem znakomite lewe papiery i wy dostałem się z Warszawy. Miałem dużo szczęścia” 264, wspomni po latach. W tej samej rozmowie potwierdzi, że „by ł w lesie w AK, ale wrócił do Warszawy, żeby walczy ć w Powstaniu” 265. Jego powrót do miasta jest widowiskowy – na lokomoty wie, za pół litra spiry tusu. Do swojego oddziału jednak nie dociera. Trafia do kanałów, przenosi do Śródmieścia ży wność i broń. „Najpierw by ł nastrój euforii, patrioty czne uniesienie, a później… Później trudno by ło udźwignąć to, co działo się w nas samy ch” 266. Po upadku powstania kolejny raz ucieka Niemcom – ty m razem z transportu do Pruszkowa. Przedostaje się do Krakowa. „Tam znajomy, który zawsze powtarzał, że najbezpieczniej jest przy ogniu, załatwił mi robotę przy budowie torów pod Wrocławiem” 267. Robotami dowodzi inży nier Berent, ale po czasie Niemcy przenoszą jego ekipę na zachód, pod Nory mbergę. Razem z Niemczy kiem. Leon pracuje tam do lutego 1945 roku – wówczas udaje mu się uciec do Amery kanów. Dołącza do 444. batalionu 3. amery kańskiej armii generała Pattona, dokładnie do jednostki 353/356. Z amery kańskim wojskiem trafia do Czech. Za kilkadziesiąt lat będzie się ty m szczy cił: „Nasze jednostki wy zwalały żeński obóz, a po latach jedna z ty ch pań zobaczy ła mnie w filmie i napisała do mnie piękny list z nadzieją, że to ja by łem ty m amery kańskim żołnierzem, który ją oswobodził. Niestety, nie udało nam się spotkać, ale zachowałem ten list
do dziś” 268.
DO BRZEGU WOLNEGO KRAJU Wspominał, że Amery kanie szkolili go na komandosa, by ł ich kierowcą (jeździł jeepami i potężny mi truckami), a nawet trafił z nimi do Włoch. Po wojnie, prawdopodobnie w 1947 roku (o tej dacie mówi najczęściej), wraca do Polski, chce odnaleźć matkę, która zaginęła w czasie powstania. Udaje się – znajduje ją we Wrocławiu. Nie podoba mu się to, co widzi w kraju. Powojenna rzeczy wistość przy nosi rozczarowania. Leon znowu chce uciec – na Zachód, w ślad za dwoma braćmi. Przerzutem zajmuje się trzeci z nich, Ludwik – powstaniec warszawski, który po wojnie pomógł przedostać się za granicę wielu ludziom związany m z AK i poszukiwany m przez UB. Ostatni przerzut bracia organizują razem, korzy stają z tej samej trasy, co zwy kle – przez Cieszy n. Akcja zostaje udaremniona. Leon i Ludwik trafiają do aresztu. W 1951 roku Ludwikowi uda się uciec przez Świnoujście i Ahlbeck do Berlina. Będzie mieszkać w Kanadzie aż do śmierci w 2013 roku. Bracia nigdy nie dowiedzą się, kto ich zdradził.
W Cieszy nie Leon by ł zamknięty przez ty dzień w betonowy m bunkrze. „70 cm szerokości, 150 długości i 80 cm wy sokości, przy 20 stopniach mrozu. Później pół roku spędziłem w warszawskim areszcie na Koszy kowej. By łem między inny mi oskarżony o przerzut ludzi na Zachód, bo w ty m samy m czasie uciekli z kraju moi dwaj bracia – właśnie do Włoch. Na szczęście miałem papiery wy stawione przez amery kańskie władze i nasi my śleli, że jestem szy cha. Zwolniono mnie” 269, opowiadał. W inny m wy wiadzie dodawał: „Łgałem na ty le dobrze, że w końcu uwierzy li, że nigdy nie by łem w AK, i mnie wy puścili. Może to by ły początki mojego aktorstwa?” 270.
Mimo dramaty czny ch doświadczeń nie rezy gnuje z planów ucieczki. Jeszcze bardziej żałuje powojennego powrotu do Polski. Ty m razem postanawia uciec przez morze. Wy jeżdża do Gdy ni, rekrutuje się w stoczni, ma konkretny plan: „(…) wy my śliłem sobie, że jeśli uda mi się dostać na remontowany statek wy pły wający na próbny rejs, wy skoczę na wodach ekstery torialny ch. Dobrze pły wałem, wierzy łem, że dopły nę do brzegu wolnego kraju” 271. Okazało się jednak, że stocznia jest mocno inwigilowana, a sam Leon budzi podejrzenia, dlatego przeniesiono go
do biura – tak twierdził. Kiedy indziej sugerował, że chodziło raczej o jego inteligencję. Kierownicy zauważy li, że jest człowiekiem, który może wy kony wać bardziej skomplikowane prace niż „odbijanie rdzy ”; dlatego przenieśli go „do rachuby ”.
SZANSA NA WOLNOŚĆ Cóż by ło czy nić? Może zagrać w stoczniowy m teatrze amatorskim? „Usły szałem, że szkoda mnie na amatorską zabawę w teatr, i poradzono, by m spróbował nauki w studiu Iwo Galla. I tak to nie pech, nie bezpieka, ale fascy nacja aktorstwem sprawiła, że właściwie zrezy gnowałem z celu wy jazdu na Wy brzeże” 272. Po roku spędzony m w studiu Galla Niemczy k trafia do By dgoszczy pod opiekę Adama Grzy mały -Siedleckiego. Tam w 1952 roku zdaje eksternisty cznie egzamin aktorski. Gra w Teatrze Ziemi Pomorskiej, gdzie pewnego wieczoru jego talent dostrzegają współpracownicy Jerzego Kawalerowicza. W 1953 roku zaczy na się jego przy goda z filmem − reży ser angażuje go do roli majora Stuposza w Celulozie. „Może zadecy dowało to, że by łem nową twarzą, może jakieś znaczenie miała moja umiejętność jazdy konnej. Kawalerowicz lubił odkry wać nieznane talenty i kształtować je” 273.
Leon rozpoczy na kolejny rozdział w ży ciu, ty m razem już jako aktor. Przenosi się do Łodzi – to miasto pozostanie pewną stałą, portem, do którego będzie przy bijać po liczny ch wojażach. Wy jazd do „polskiego Holly wood” napawa go wielkim opty mizmem. Znajduje zatrudnienie w Teatrze Powszechny m; do końca lat pięćdziesiąty ch cały czas gra − w filmach i na deskach łódzkiego teatru. Po latach przy zna, że na aktorstwo zdecy dował się między inny mi dlatego, że sztuka i teatr by ły „jedy ną szansą na pewną dozę osobistej wolności” 274, także na swobodę polity czną.
Okno na Zachód
„Miałem to szczęście, że grałem w filmach wy bitny ch i że trafiałem w ręce wspaniały ch reży serów” 275. Fakty cznie początek filmowej kariery Niemczy ka jest imponujący. Gra na przy kład w Bazie ludzi umarłych Petelskiego, której scenariusz na podstawie własnej powieści Następny do raju napisał Marek Hłasko. Leon – filmowa Dziewiątka – poznał pisarza na planie produkcji, więcej: został przez Hłaskę namaszczony. „Przy szedł kiedy ś do mnie do garderoby z butelką wódki. Nalał mi i powiedział: » Pij, lepiej ci pójdzie. I załóż moją koszulę. Przy niesie ci szczęście« ” 276.
W 1959 roku Niemczy k po raz kolejny spoty ka się z Kawalerowiczem. Reży ser długo szukał idealnego kandy data do roli Jerzego w Pociągu. „Chodziło mi o to, żeby tam męskim bohaterem nie by ł, jak to się mówi, stuprocentowy amant, lecz raczej ktoś wy raźnie charaktery sty czny, może nawet dwuznaczny, czy li taki, który m mogłaby się zainteresować bohaterka, jak również mógłby zostać uznany za poszukiwanego mordercę. I nagle objawienie – to przecież Niemczy k, bo przy pomniałem sobie jego Stuposza, eleganckiego cy nicznego oficera” 277.
Ale największa rola przy chodzi z początkiem lat sześćdziesiąty ch. W 1961 roku gra w Nożu w wodzie Polańskiego. Jak mówił reży ser w poświęcony m arty ście filmie biograficzny m Zawodowiec: „Szukałem aktora, który odpowiadałby roli, i Leon Niemczy k by ł najlepszy m kandy datem. Fizy cznie tej roli odpowiadał. Potrzeba mi by ło faceta przy stojnego, a on by ł bardzo przy stojny, dobrze zbudowany. Dużo tam by ło scen » fizy czny ch« : pły wania, scen na jachcie, dużo scen bez ubrania. Poza ty m on miał ten głos – taki arogancki, a mnie właśnie trzeba by ło faceta, który będzie dość pretensjonalny, co nie znaczy, że Leon jest taki w ży ciu, ale role, które gry wał w ty m czasie, miały tego rodzaju charakter” 278. Polański wspominał także, że Leon miał wówczas silne cechy aktora teatralnego, co akurat nie by ło dla reży sera problemem. Nie musiał poświęcać zby t wiele czasu na przy gotowanie go – Niemczy k na planie by ł nadzwy czaj twórczy i pojętny, wszy stko łapał w mig; od razu robił to, o co prosił go reży ser. Rozumieli się.
A jak tę współpracę wspominał sam aktor? Szczerze. „By łby m blagierem, gdy by m głosił, że miałem wtedy poczucie, że uczestniczę w powstawaniu arcy dzieła. Ale Polański robił niesamowite wrażenie. Ja, wy jadacz, nie spodziewałem się, że ten debiutant to będzie ktoś taki. Miał jeszcze chłopięcy wy gląd, a w ty m, co robił, by ło ty le pewności i konsekwencji, że pojawiły się py tania, skąd on » to wszy stko« może wiedzieć. To by ło imponujące, ale i odrobinę iry tujące. Wy jątkową osobowość nie tak łatwo od razu pokochać. Roman trzy mał produkcję w żelaznej dy scy plinie, miał pod kontrolą najdrobniejsze szczegóły, co więcej, sam często pokazy wał nam, jak zagrać, i czy nił to z talentem. Potrafił zdoby ć respekt i autory tet” 279. Leon
nie raz przy woły wał też dobrodziejstwa alkoholu, z który ch bezkarnie mógł korzy stać na planie. Wszy stko dlatego, że zdjęcia by ły kręcone do połowy października. Trząsł się z zimna na jachcie, podczas gdy ekipa stała przy brzegu ubrana w ciepłe kożuchy. Wy nagradzano mu to raz po raz ły czkami koniaku. „(…) Więc troszkę udawałem, że mi strasznie zimno, żeby częściej pędzili do mnie z koniakiem. Nic dziwnego, że wspominam te zdjęcia z przy jemnością!” 280
Nóż w wodzie zostaje nagrodzony na festiwalu w Wenecji i nominowany do Oscara, a rola Andrzeja – mocnego, nonszalanckiego mężczy zny – otwiera aktorowi upragnione okno na Zachód, choć nie od razu staje się do tego świata przepustką. „Chciał mnie zaangażować mistrz amery kańskiego kina Anatole Litvak, reży serzy francuscy. Nie miałem o ty m pojęcia, bo wszy stkie propozy cje kierowano do mnie poprzez Film Polski, insty tucję zawiadującą wówczas naszą kinematografią. A urzędnicy wy rzucali oferty do kosza. Tak dbano o interesy aktorów” 281, mówił z gory czą z perspekty wy czasu.
W latach sześćdziesiąty ch Niemczy k gra dużo, realizuje kilka filmów rocznie. Jego popularność rośnie, emploi staje się coraz bardziej elasty czne. Wy stępuje między inny mi w Krzyżakach Aleksandra Forda, Odwiedzinach prezydenta Jana Batorego, Ogniomistrzu Kaleniu Ewy i Czesława Petelskich, Rękopisie znalezionym w Saragossie Hasa czy w serialu Hrabina Cosel Jerzego Antczaka. Nie schodzi też ze sceny Teatru Powszechnego w Łodzi. Ale jeszcze w 1967 roku coś się zmienia – dostaje telefon od Jánosa Veicziego, węgiersko-niemieckiego aktora i reży sera, który chce go pozy skać do swojej najnowszej produkcji – Zamrożonych błyskawic. By ł zdeterminowany, nie chciał innego aktora. Wreszcie mu się udało. Film, jak wspominał Niemczy k, by ł ogromną produkcją, w której grało trzy stu sześćdziesięciu aktorów wielu narodowości: „(…) Amery kanów, Anglików, Włochów, Rosjan. By ła to wy sokonakładowa, sensacy jna opowieść oparta na prawdziwy ch faktach związany ch z V-1, grałem bohatera, członka AK, który przedziera się do Pennemünde i w dramaty czny ch okolicznościach przekazuje dane o rakietach” 282. Reży ser bardzo długo zabiegał o Niemczy ka. Aktor dowiedział się później, że na jego miejsce urzędnicy chcieli podsunąć inny ch aktorów, w domy śle: swoich ludzi. Współpraca, choć długo się finalizowała, by ła bardzo owocna. Niemczy k zagrał jeszcze w sześciu filmach Veicziego.
WYPRAWA PO ZŁOTE RUNO
Kariera nabiera rozpędu. Leon wiąże się z DEFĄ – NRD-owską państwową wy twórnią filmową − i staje się gwiazdą wśród wschodnioniemieckiej publiczności. Ze swoim perfekcy jny m niemieckim często jest brany za rodowitego Niemca. „Sły sząc jego akcent, mówiono » On pochodzi z Nadrenii« ” 283, pisał Krzy sztof Demidowicz. Sam Niemczy k w połowie lat dziewięćdziesiąty ch wspominał: „Niemcy angażowali mnie non stop i w końcu uważano mnie tam za aktora niemieckiego, co do dzisiaj odczuwam, gdy ty lko przekroczę naszą zachodnią granicę” 284. W rozmowach nieraz powie, że wówczas współpraca z berlińską wy twórnią by ła jak oferta z Holly wood. W 1969 roku zdoby wa nawet w NRD nagrodę państwową za rolę w filmie Czas żyć Horsta Seemanna.
Z DEFĄ by ł związany przez dwadzieścia pięć lat, ale grał nie ty lko w NRD – z dumą powtarzał, że wy stępował też w NRF, Bułgarii, Czechosłowacji, Norwegii, pracował z Anglikami, Amery kanami i Francuzami; zdjęcia kręcił w Austrii, Włoszech, Sy rii, Libanie, Turcji i Bułgarii. „(…) Może film jest dla mnie wy prawą po złote runo… Dzięki filmowi zwiedziłem bez mała cały świat: kręciłem za kołem podbiegunowy m, na Kubie, w Wietnamie, Indiach, w krajach arabskich, Małej Azji, w całej Europie… Natomiast z teatrem miałem zaszczy t by ć na festiwalu w Kaliszu” 285.
LEON ZNACZY ZAWODOWIEC Niemczy k zagrał w ponad stu zagraniczny ch produkcjach. Nigdy nie ukry wał, że pieniądze nie by ły bez znaczenia. Co więcej, podkreślał, że to właśnie one na początku skłoniły go do pracy w NRD – polskie gaże nie mogły się równać z tamtejszy mi. „Później pojawiła się pokusa, by osiągać tam coraz wy ższą pozy cję. A los aktora jest niepewny i trudno nagle powiedzieć: koniec, wracam do siebie. Niczego nie żałuję” 286. W aktorstwie widział możliwość połączenia pasji, samorealizacji i zarabiania. Podkreślał, że wśród zagraniczny ch produkcji, w który ch zagrał, są „filmy nagradzane na między narodowy ch festiwalach” 287. I dodawał: „Niestety, nigdy nie zostały pokazane w Polsce” 288.
„Moi dziadkowie, którzy by li ewangelikami, zawsze mówili, że na ty m świecie praca jest
szczęściem” 289. Praca by ła sensem także jego ży cia. Ewa Wiśniewska wspominała: „Widziałam, jak ubóstwiali go Niemcy. Tam by ł niemal noszony na rękach, by ł dowartościowany. Kobiety zatrzy my wały samochody w przeróżny ch miejscach, by go pozdrowić, by pochwalić się znajomością z ty m wielkim arty stą. Jego profesjonalna znajomość niemieckiego, jego fizy czne warunki, zupełnie niety powe dla Niemca, ale jak najbardziej ty powe dla faceta z charakterem, z pewną lekko dostrzegalną przewagą trochę despoty, trochę słodkiego macho, zapewniły mu wielkość we wschodnioniemieckiej kinematografii ubiegłowieczny ch lat 70. I to uwielbienie wcale mu nie przeszkadzało” 290.
W pracy na planie najbardziej lubił to, że trzeba by ć zawsze gotowy m; uważał, że taka postawa do niego pasuje: „Na plan filmowy muszę przy jść z gotową koncepcją roli, nie ma czasu na próby anality czne, stolikowe. Lubię to, bo jestem » szy bki Bill« . Właśnie dlatego film mnie pasjonuje” 291. Teatr rządził się zupełnie inny mi prawami, ale Niemczy k przez lata nie chciał z niego rezy gnować, choć wy stępy na łódzkiej scenie często wy magały ekstremalnej mobilizacji. Na przy kład kończy ł zdjęcia w Berlinie po trzy nastej, a wieczorem miał grać w teatrze. Jechał. Albo spektakl kończy ł się o dwudziestej trzeciej, a zdjęcia w Berlinie zaczy nały o siódmej rano. Nie rezy gnował. By ł gotowy na takie poświęcenia do 1979 roku, kiedy ostatecznie rozstał się ze sceną. Choć nie wy darzy ło się to niespodziewanie − wy stępował przecież coraz mniej − to pożegnanie z deskami łódzkiego teatru zapamiętał wy jątkowo gorzko. „Po 25 latach pracy teatralnej nikt nie powiedział mi na pożegnanie nawet jednego słowa: dziękuję” 292. Do sceny został mu uraz. Uważał, że w teatrze najgorsza jest atmosfera – gęsta od zawiści i koterii.
Teatralne rozczarowanie nieco rekompensowała światowa popularność. Niemczy k miał swoich wierny ch fanów nawet w Wietnamie, gdzie emitowano niemieckie seriale. Większości z nich polski widz nie miał szansy zobaczy ć, podobnie jak inny ch zagraniczny ch produkcji, w który ch aktor brał udział. Często zarzucano mu, że gra w ty ch „okropny ch NRD-owskich filmach”. Po latach tłumaczy ł: „(…) Przecież Polska kupowała najgorsze filmy NRD-owskie, żeby pokazać, że nasze są najcudowniejsze. Tamci rewanżowali się ty m samy m i to samo mówili o polskich filmach. To by ł element polity ki, element skłócenia naszy ch narodów” 293. Zawsze powtarzał, że od polity ki trzy ma się z dala, nigdy się w nią nie wikła, a że na szczęście nie wy wierano na nim żadnej presji, niczego od niego nie chciano, to po prostu się nią nie interesował. Skupiał się na swojej pracy – to ona by ła najważniejsza; wiedział, że musi grać pierwszorzędnie, nie wchodząc w inne zależności. „Polity ka jest dla specy ficznej kategorii ludzi: albo dla bardzo czy sty ch, albo bardzo brudny ch. Polity ką łatwo można się pobrudzić” 294.
Wielu uważało, że pracował za dużo, że marnował talent. Na początku kariery wy soko ustawił sobie poprzeczkę, zagrał największe role, a potem rozmienił się na drobne. Niemczy k nigdy nie wsty dził się ról drugoplanowy ch, nie widział nic uwłaczającego w epizodach. Wszy stkie wy stępy by ły dla niego cenną prakty ką; traktował je jak wprawki, ćwiczenia, który ch nie można opuszczać, żeby nie tracić kondy cji. Mówił też: „Ten zawód na pewno nie jest misją. To po prostu profesja wy kony wana lepiej lub gorzej” 295. W Polsce zagrał w około cztery stu filmach i serialach. Poza wcześniej wspomniany mi wielu zapamiętało też jego role w Akademii pana Kleksa Krzy sztofa Gradowskiego, Wielkim Szu Sy lwestra Chęcińskiego, Odwecie Tomasza Zy gadły, C.K. Dezerterach Janusza Majewskiego czy Ubu Królu Piotra Szulkina.
Pracował do końca. Dostawał wiele propozy cji serialowy ch i korzy stał z nich. Jedną z ostatnich ról by ł epizod u Davida Ly ncha w Inland Empire, a także główna rola w filmie Janusza Majewskiego Po sezonie. Film, którego niektóre wątki zostały oparte na biografii Niemczy ka (główny bohater nosi nawet jego imię), „(…) na pewno nie dał Leonowi możliwości pokazania wszy stkiego, na co go stać, ale w jakiejś przy najmniej mierze utrwalił jego wizerunek. Wizerunek Wielkiego Leona. Zawodowca” 296. Ale nie ty lko.
WIELE POŁÓWEK JABŁKA Ży cie osobiste Niemczy ka jest chy ba największą zagadką w jego biografii. Aktor utrzy my wał, że miał sześć żon, ale swoich małżeństw raczej nie zaliczał do udany ch. Podobnie jak kariera, tak i żony by ły między narodowe. Leon wy liczał kiedy ś: „Pierwsza by ła Jugosłowianką, później by ła Tatiana, by ła Kubanka, dalej Kry sty na, później Niemka. Dwa razy żeniłem się i dwa razy rozwodziłem per procura. W Łodzi rozwodziłem się trzy razy. Pod ty m względem Łódź by ła dla mnie łaskawa” 297. Kubanka miała na imię Diana, Niemka − Doroti. Z Tatianą miał córkę, Monikę. Szóstą żoną by ła podobno Jadwiga, księgowa pracująca w wy twórni filmowej.
Córka Niemczy ka mówiła, że większość ty ch kobiet – technicznie rzecz ujmując – nie by ła żonami aktora, bo żony by ły ty lko dwie: Tatiana, a potem Kry sty na. Podobno ojciec miał zwy czaj mówienia, nieco na wy rost, o swoich kobietach „moja żona”. Gdzie leży prawda? Trudno rozstrzy gnąć i chy ba nie ma takiej potrzeby. Niemczy k nigdy zby t dokładnie o żonach nie
opowiadał, informacje w prasie i plotki ty lko zaciemniały obraz. W 1995 roku aktor mówił: „Uważałem, że lepiej się dobrze rozwieść, niż źle ży ć. Często trzy czwarte roku nie by ło mnie w domu. Jest taka hinduska przy powieść o rozcięty m jabłku. Jeśli połówki zetkną się, to mamy idealne małżeństwo. Sokrates powiedział, że kiedy spotkasz dobrą żonę, jesteś szczęśliwy m człowiekiem, a jeśli złą, to ty lko filozofem. Biorę winę na siebie” 298. Py tany, ile „niedopasowany ch połówek jabłka” spotkał na swojej drodze, odpowiadał: „Z następną żoną, którą poślubię już w Niemczech, będzie pół tuzina” 299.
Niemiecka „połówka” mocno zapadła Niemczy kowi w pamięć. „Gdy by m dłużej by ł z żoną Niemką, to pewnie wróciłby m do lasu, do party zantki. W moim domu jest nieporządek. Jeśli wszy stko ma by ć pod sznurek, z pewnością nie jest dla mnie. Raczej dla bibliotekarza. Gdy coś w domu rzucę, to wiem, że po jakimś czasie odnajdę. Rzuciłem, więc leży. W ty m chaosie jest jakiś porządek” 300. Wiele wskazuje na to, że jako połówki jabłka Leon i Dorit by li wy jątkowo niedopasowani. „Leon pojmuje, że to koniec, kiedy wy chodzi raz po żonę na dworzec Łódź Kaliska z oszałamiającą kolią − i dostaje od niej w prezencie dwa budy nie dr. Oetkera, przeterminowane” 301. O kolii i budy niach opowiada także Leon − bohater filmu Po sezonie, czarując trzy dziestoletnią Emilię (Magdalena Cielecka). Leon w filmie Majewskiego to uwodziciel-magnety zer, znawca kobiet i ży cia, który z dużo młodszą kobietą przeży wa prawdziwą eroty czną przy godę. Opowiada tam też o swoich sześciu żonach, z pewnością, pasją i lekkim rozmarzeniem mówiąc, że kochał je wszy stkie. Prawda to czy inwencja scenarzy sty ? A romans z dużo młodszą kobietą? „W Po sezonie, w który m można znaleźć wiele wątków z mojej biografii, mówię: » Kiedy człowiek jest młody i w naturalny sposób zajmuje się kobietami, nic jeszcze nie wie, nie rozumie. Nie potrafi odróżnić ich płci, zachwy cić się ich geniuszem. Nie potrafi też z nimi rozmawiać. A kiedy to wszy stko już wie i umie, niestety jest już za stary, żeby z tego zrobić uży tek” 302.
Kilka lat przed śmiercią Leon znalazł kolejną połówkę. Zakochał się i mówił, że to chy ba najwspanialszy czas w jego ży ciu. Nowa miłość pokrzepiła go, dała świeżą energię, siłę do pracy, działania, ży cia. „No i naturalnie sam przedmiot mojego uwielbienia jest przepiękny, taka piękna Iwona, księżniczka Burgunda” 303, opowiadał. Dzieliło ich kilkadziesiąt lat, ale to nie miało znaczenia. Aktor do końca przy znawał, że ten związek uczy nił go bardzo szczęśliwy m. „Jesteśmy jak dwie połówki identy cznego jabłka. Ty lko moja strona jest troszkę bardziej pomarszczona. To bardzo szlachetna osoba. Troszczy się o mnie” 304, wy znawał, i dodawał z przekorą: „Wy znaję taką zasadę: stare wino i młode partnerki, a nie odwrotnie. Niech się inni krzy wią młody m, kwaśny m winem i stary mi damami” 305. Mieli dwa psy, trzy koty, a nawet papugę. By li razem każdego dnia: jedli posiłki, rozmawiali, chodzili na zakupy. Jedno by ło wsparciem dla drugiego. „Leon umierał w domu. Ostatniego dnia rano karmiłam go zupą mleczną. Kiedy umierał, by ły
przy nim lekarka i pielęgniarka z hospicjum. I ja” 306, mówiła ostatnia ukochana aktora.
Leon Niemczy k zmarł 29 listopada 2006 roku. Na jego pogrzebie, zgodnie z wolą zmarłego, zabrzmiał utwór My Way Franka Sinatry.
TYLKO NIEMCZYK „Mówią o mnie, że jestem znawcą kobiet… ale ja się wcale za kogoś takiego nie uważam. Nie wy daje mi się, żeby m by ł specjalistą od kobiecy ch dusz. Ich największy m znawcą by ł Johann Wolfgang Goethe – genialny poeta, Niemiec. A ja? Ja jestem ty lko Niemczy k” 307, żartował Leon, ale sam trochę kreował się na znawcę kobiet. W końcu uwielbiał je, a że by ł do tego bardzo kochliwy, nie zostało mu nic innego, jak powtarzać: „Całować może każdy z nas, sto razy, jeśli ma chęć. Kochać można ty lko raz... Dwa... Trzy... Cztery...” 308. Kobiety czuły jego sy mpatię, ubóstwiały go. Leon lubił je zdoby wać i wiedział, jak to robić. Operator Ramo Olejnik wspominał, że Niemczy k trochę popisy wał się swoimi samochodami przed kobietami. Jednak to nie „dobre maszy ny ”, które zawsze miał, przy ciągały kobiety. Nie na nie – mówiąc kolokwialnie – leciały. „One by ły zachwy cone ty m głosem, tą osobą, tą osobowością, a może i samy m gestem Leona. A on zawsze miał w samochodzie dla nich wszy stkich, i księgowy ch, i kasjerek – a te go ubóstwiały – czekoladki, kwiaty, nawet perfumy. Która kobieta tego nie lubi?” 309.
„Jedna uży wa grzeby ka, a druga Niemczy ka” 310, wy my ślił kiedy ś Jan Sztaudy nger. Wiele by ło plotek, anegdotek o podbojach aktora. Kiedy ś, będąc na planie na Mazurach, postanowił, że codziennie zdobędzie inną kelnerkę, i podobno przez dziesięć dni obietnicy dotrzy mał. Sam twierdził jednak, że to nie on by ł uwodzicielem, ty lko one – kobiety, które nie mogły mu się oprzeć. „Sztuka polega na ty m, by adorowana kobieta miała poczucie, że to ona wy biera” 311. Na krótko przed śmiercią w jedny m z wy wiadów mówił, że nigdy nie bił się o kobietę, bo to kobiety biły się o niego. Szy bko prostował, że to żart, ale gdy by zastanowić się nad ty m głębiej, wcale nie wy daje się to niemożliwe.
„Zawsze bardzo kochałem samochody, oczy wiście na równi z kobietami” 312, mówił. Cenił też dobre trunki i nienaganny sty l. By ł szarmancki, miał klasę. Kaskader Włady sław „Dziunek” Barański wspominał: „Niejedną wódkę razem wy piliśmy i tak wiele nauczy łem się od niego o ży ciu. By ł niezwy kle prawy m człowiekiem. Nie kłamał, bo nie musiał. Zawsze i każdemu, bez względu na konsekwencje, mówił prawdę, co o nim my śli. Zawsze też miał » pod ręką« dobry dowcip – aktualny polity cznie i nadający się na każdą okazję. Takich facetów chy ba już – niestety – nie ma” 313.
Zarażający opty mizmem, prawdziwy „brat łata”, potrafił rozweselić całą ekipę filmową. Ludzie go lubili, a on lubił ludzi. I zawsze miał gest, co szczególnie zapadło w pamięci ty m, którzy pracowali z Niemczy kiem w czasie stanu wojennego. Wokół jeden wielki brak, na sklepowy ch półkach pustki. A tu niespodzianka! Leon prosto z NRD wjeżdża na plan obładowany prezentami. Pamięta o wszy stkich członkach ekipy.
Kawalarz, nie ty lko na planie. Kiedy ś w łódzkim SPATIF-ie uciął noży czkami krawat jednemu z aktorów, ale nie po to, aby zostawić go skonsternowanego i bez alternaty wy. W zanadrzu miał nowy, jedwabny NRD-owski. Wręczy ł go mężczy źnie ze słowami: „W ty m krawacie będziesz podobał mi się dużo bardziej” 314.
Ale tak naprawdę Leon by ł bardzo serio. Tak mówili ci, którzy dobrze go znali, jak choćby Ewa Wiśniewska: „Nigdy niczego nie traktuje nonszalancko. Nie może, nie chce, nie umie by ć by le jaki” 315. Leon by ł bezkompromisowy i nie chadzał, jak sam to określał, „w pozy cji grzy biarza” 316 – nie by ł bierny i pokorny, nie bał się swoich poglądów. Na krótko przed śmiercią deklarował: „Polska to mocarstwo w produkcji wazeliny, a ja wazeliny nie uży wam” 317. Albo: „Na bankiety nie chodzę, bo nie lubię jeść trzy dniowy ch majonezów i sałatek. Stać mnie na to, żeby kupić sobie świeże” 318. By ł ironiczny, czasami lubił prowokować, jednego ze swoich psów nazwał „von Fiut”. W Po sezonie jego bohater mówi: „Ludzie są smutni, dopóki nie zorientują się, że świat jest niepoważny, że można się ty lko z niego śmiać, jeżeli chce się na nim ży ć”.
Jan Nowicki, wspominając kolegę, powiedział: „Miał pełen powagi stosunek do świata. Ale okłamy wał i prowokował wszy stkich dookoła ty mi kobietami. To wszy stko by ła kompletna bzdura. To cechuje ludzi bardzo wrażliwy ch, którzy swoją wrażliwość ukry wają przed światem” 319.
Po śmierci Leona Niemczy ka jego córka, Monika Misiejuk, udzieliła wy wiadu „Vivie!” Gorzka to by ła rozmowa o egocentry czny m aktorze, który nie poświęcił czasu na wy chowanie swojego dziecka, nie dość interesował się jego ży ciem, a kiedy trzeba by ło – nie potrafił się nim zaopiekować: „Nie bardzo umiał się ze mną porozumieć i nie czuł takiej potrzeby. Nie pasowało to do jego wizerunku uwodziciela, podry wacza, jaki sam pracowicie budował. Dziecko to niepotrzebny balast” 320. Według relacji córki, Leon nie by ł też zainteresowany swoimi wnukami, nigdy ich nawet nie poznał. Kariera − czy naprawdę ty lko to się liczy ło? „Jak szedł ulicą, rozglądał się, czy został zauważony. Zawód by ł dla niego najważniejszy. Przenosił go potem na ży cie, a przecież tak się nie da” 321. Według Moniki, jak już wiemy, o żadny ch sześciu małżeństwach nie mogło by ć mowy. Ale córka aktora zawiesiła też znak zapy tania nad wojenny mi losami ojca. Mówiła: „Nie odmawiam mu talentu – by ł wielkim aktorem. Bardzo zdolny m. Ale potrafił też wy my ślać na swój temat różne mity i tak doskonale grał, że sam zaczy nał w nie wierzy ć. (…) Ja nawet nie jestem pewna, czy z tą służbą w US Army to prawda” 322. Podobno kiedy Niemczy k by ł mężem Tatiany, nie miał amery kańskiego munduru; pokazał go córce po wielu latach, kiedy odwiedzała go w domu w Łodzi.
„Na wojnie wszy stko jest możliwe”, mówił główny bohater Po sezonie. I rzeczy wiście w ży ciu Leona Niemczy ka możliwe by ło wszy stko.
***
„Niemczyk to książka, a ja mam do dyspozycji tylko rachityczny felietonik i określone predyspozycje do pisania, wobec tego na koniec jedna anegdota: plaża w Las Palmas, ekipa filmu Krab i Joanna w kąpielówkach. Na brzuchu Leona, tuż pod gumką – postrzałowa szrama. – Kto cię postrzelił, Leonku? – pytam żartobliwie. – To zależy – mruczy Leon. – Jak to? – No tak. Dziennikarzom mówię, że te ranę otrzymałem w zamachu na Kutscherę. Tobie powiem, że walnął mnie szkop, jak kradłem mu węgiel. Jak myślisz, czy to wystarczy, żeby być kombatantem, czy nie? – ryczy ze śmiechu. Cały On”323. (Jan Nowicki)
253. Akty wny zawodowo teatr.pl/pl/arty kuly /32290.html
do
końca
(depesza
PAP),
dostęp:
http://www.e-
254. M. Piekarska, Leon zawodowiec, „Słowo Polskie Gazeta Wrocławska” 2006, nr 282, dostęp: http://www.e-teatr.pl/pl/arty kuly /32382.html?josso_assertion_id=1D43000F6C077754
255. Leon Niemczy k, oprac. red. M. Chy bowicz-Broży ńska, współpr. E. Czarnecka, A. Godlewska, Łódź 1995.
256. K. Demidowicz, Król Leon, „Film” 2002, nr 12, s. 48.
257. Leon Niemczy k: …raz królem ży cia, raz żebrakiem…, red. B. Kurowska, Łódź 2007, s. 20.
258. Ży cie jak film. Z Leonem Niemczy kiem rozmawia Beata Matkowska-Święs, „Gazeta Telewizy jna” – dodatek do „Gazety Wy borczej” 2004, nr 243, dostęp: http://www.archiwum.wy borcza.pl/Archiwum/1,0,4198674,20041015RPCTR,Zy cie_jak_film.html
259. Leon Niemczy k: …raz królem…, s. 21.
260. K. Demidowicz, dz. cy t., s. 47.
261. Biegnij, Leon, biegnij. Z Leonem Niemczy kiem rozmawia Katarzy na Kozłowska, „Machina” 2006, nr 1, s. 77.
262. Jan Nowicki: pięknie ży ł, pięknie odszedł (depesza http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Jan-Nowicki-pieknie-zy l-pieknieodszedl,wid,8624375,wiadomosc.html?ticaid=11416f&_ticrsn=3
263. Tamże.
PAP),
dostęp:
264. Ży cie jak film…
265. Tamże.
266. K. Demidowicz, dz. cy t., s. 46.
267. Ży cie jak film…
268. Tamże.
269. M. Lenarciński, Wszy stko umiał przekuć na dobro, „Dziennik Łódzki” 2006, nr 281, dostęp: http://www.e-teatr.pl/pl/arty kuly /32383.html?josso_assertion_id=D1BA0D12E7C7DB5E
270. Ży cie jak film…
271. Tamże.
272. K. Demidowicz, dz. cy t., s. 47.
273. Tamże, s. 48.
274. Leon Niemczy k…, s. 7.
275. Tamże.
276. K. Demidowicz, dz. cy t., s. 48.
277. Leon Niemczy k…, s. 33.
278. Zawodowiec, reż. Marek Piestrak, 1994 rok. Cy t. za: Leon Niemczy k: …raz królem…, s. 25.
279. K. Demidowicz, dz. cy t., s. 49.
280. Leon Niemczy k: …raz królem…, s. 21.
281. Ży cie jak film…
282. Leon Niemczy k…, s. 23.
283. K. Demidowicz, dz. cy t., s. 50.
284. Leon Niemczy k…, s. 9.
285. Tamże, s. 12.
286. K. Demidowicz, dz. cy t., s. 50.
287. Leon Niemczy k…, s. 8.
288. Tamże.
289. Tamże, s. 17.
290. Leon Niemczy k: …raz królem…, s. 57.
291. Zawodowiec. Z Leonem Niemczy kiem rozmawia Bohdan Gadomski, „Film” 1985, nr 20, s. 18.
292. Tamże.
293. Leon Niemczy k…, s. 9.
294. Tamże, s. 11.
295. Ży cie jak film…
296. Len Niemczy k. ..raz królem…, s. 49.
297. M. Lenarciński, dz. cy t.
298. Leon Niemczy k…, s. 12.
299. Tamże.
300. Leon Niemczy k. Z Leonem Niemczy kiem rozmawia Monika Berkowska, „Gala” 2006, nr 9, dostęp: http://kobieta.onet.pl/uroda/gwiazdy /leon-niemczy k/hefdk
301. W. Staszewski, dz. cy t.
302. Biegnij, Leon…, s. 77.
303. Jest taka piękna Iwona. Wy wiad sam na sam, „Cinema Polska” 2000, nr 5, s. 26.
304. Leon Niemczy k. Z Leonem Niemczy kiem rozmawia…
305. Tamże.
306. W. Staszewski, dz. cy t.
307. Jest taka piękna..., s. 26.
308. G. Pewińska, Jak szukałam w Gdańsku Leona Niemczy ka, „Dziennik Bałty cki” 2006, nr 286, dostęp: http://gdansk.naszemiasto.pl/archiwum/jak-szukalam-w-gdansku-leonaniemczy ka,1341942,art,t,id,tm.html
309. Leon Niemczy k: …raz królem…, s. 92.
310. W. Staszewski, dz. cy t.
311. K. Demidowicz, dz. cy t., s. 50.
312. Jest taka piękna…, s. 26.
313. Leon Niemczy k: …raz królem…, s. 98.
314. B. Aksamit, Trzeźwy ch wspomnień nie mam, „Wy sokie Obcasy ” – dodatek do „Gazety Wy borczej” 2007, nr 303, dostęp: http://www.wy sokieobcasy.pl/wy sokieobcasy /1,96856,4807039.html
315. Leon Niemczy k: …raz królem…, s. 56.
316. Leon Niemczy k. Z Leonem Niemczy kiem rozmawia…
317. Biegnij, Leon…, s. 74.
318. Tamże, s. 76.
319. Jan Nowicki: pięknie ży ł…
320. Nieznana córka Leona Niemczy ka. Z Moniką Misiejuk rozmawia Kry sty na Py tlakowska, „Viva!” 2007, nr 2, s. 45.
321. Tamże, s. 46.
322. Tamże, s. 44.
323. J. Nowicki, Mężczy zna i one, Warszawa 2012, s. 162.
DANIEL OLBRYCHSKI DŻENTELMEN NIE MOŻE BYĆ JEDNOZNACZNY
Ga, ga. Chwała bohaterom, reż. Piotr Szulkin, rok prod. 1985, fot. Krzy sztof Wellman/Studio filmowe ZEBRA
PODZIWIANY PRZEZ MILIONY „Jeśli ktoś mówi, że Daniel jest aktorem drugorzędny m, to w pierwszy m rzędzie ustawiam De Niro” 324, powiedział kiedy ś Zbigniew Preisner, komentując karierę, jaką Daniel Olbry chski zrobił na Zachodzie. Do dziś żaden z polskich aktorów nie osiągnął tam porówny walnego sukcesu, nie cieszy się podobną popularnością. Aż pięć filmów, w który ch zagrał Olbry chski, nominowano do Oscara. Dwa − Blaszany bębenek w reży serii Volkera Schlöndorffa i Przekątna gońca Richarda Dembo − zdoby ły tę prestiżową nagrodę. Za granicą grał u Philipa Kaufmana, Nikity Michałkowa czy Claude’a Lelouche’a, który mówił, że uważa Olbry chskiego za jednego z pięciu najlepszy ch aktorów świata. „Wiem, czy m jest sława, wiem, czy m są dość duże pieniądze, festiwale, nagrody. Ży cie w Nowy m Jorku, Holly wood czy w Pary żu nie jest dla mnie atrakcją – wiem, bo wszy stkiego tego dotknąłem. I proszę mi wierzy ć – nie jest to żadna kokieteria – dobrze mi z ty m, że mieszkam nad Wisłą, czasami przy chodzę do Teatru Polskiego i gram Cześnika” 325, mówił pod koniec lat dziewięćdziesiąty ch.
Odważnie podbijający świat, znający swoją wartość, świadomy własnego sukcesu, nigdy się go nie wy pierał, nie udawał, że to nic takiego. Nie by ło w nim fałszy wej skromności. „Jeśli aktor jest rozpoznawany na ulicy, to znaczy, że odniósł sukces. Jeśli mówi: − » Ach, nie lubię rozdawać autografów« , to kokietuje. Popularność budzi ży czliwy uśmiech. Największy m moim sukcesem jest to, że przez ponad 40 lat ludzie, zupełnie mi nieznani, w różny ch zakątkach Polski (nie ty lko Polski), ży czliwie się do mnie uśmiechają. Takiego sukcesu żaden polity k, nawet najwspanialszy, nie osiągnął w swoim ży ciu” 326.
Nigdy też nie próbował nikomu wmawiać, że sława nie jest dla niego nęcąca. Jako młody chłopak wahał się, czy wy brać karierę sportową, czy aktorską. O podjętej decy zji jeszcze w latach sześćdziesiąty ch mówił półżartem, a może półserio: „(...) ta droga wy dawała się znacznie prostsza, aby by ć podziwiany m przez miliony ” 327. Dla kina odkry ł go Andrzej Wajda − to właśnie od jego Popiołów kariera zaledwie dwudziestoletniego Daniela nabrała szaleńczego tempa. Reży ser obsadzi Olbry chskiego jeszcze nie raz, stając się de facto kreatorem jego między narodowego sukcesu. To Wajda powierzy też Danielowi rolę aktora w poświęcony m
pamięci Zbigniewa Cy bulskiego filmie Wszystko na sprzedaż, co wielu odbierze jako sy mboliczne wskazanie następcy wielkiego kolegi. Ale natura Olbry chskiego by ła zgoła inna, by ł aktorem z odmienny m temperamentem, wy jątkową ekspresją. Nieprzy padkowo rolą, dzięki której został zapamiętany na lata, by ła kreacja Kmicica w Potopie Hoffmana. Czarujący, złotowłosy, zahipnoty zował Polaków, którzy wcześniej, delikatnie mówiąc, nie bardzo chcieli go w tej roli widzieć. Pokazał jednak chary zmę i zadziorność, a także zaskakujące podobieństwo do Sienkiewiczowskiego bohatera.
Olbry chski nigdy nie kry ł, że jest pory wczy, lubił się popisy wać. Na planie produkcji Hoffmana miał ku temu wiele okazji – mógł się wy ży ć, ale i pokazać swoją tęży znę, wielką sprawność fizy czność. Z natury sportowca nigdy nie zrezy gnował. W ży ciu nie korzy stał z pomocy kaskaderów, choć na planie niejednej produkcji zdarzało mu się robić rzeczy mrożące krew w ży łach – na przy kład demonstrować „bezpieczne” spadanie z konia czy rozbijać własny m ciałem wielką szy bę.
WARCHOLSTWO CZASAMI LUBIĘ Nie znaczy to jednak, że Olbry chski by ł ty pem sprawnego osiłka, że nie by ło w nim jakiejś zadumy, nawet melancholii, nieoczy wistego uroku. Jak mówił Wajda: „Ktoś wy glądający na intelektualistę wy daje się ciekawszy, gdy okazuje się chamem i nieokrzesańcem. U Daniela siła fizy czna szła w parze z delikatnością uczuć i skomplikowany m charakterem. Dlatego na ekranie wy glądał tak interesująco” 328. Choć jego widok prowokował rumieńce na policzkach milionów kobiet, słusznie zauważano, że wcielenia amantów, kochanków nie by ły jego najlepszy mi. „Daniel w rolach kochanków sprawiał zawód. To chy ba człowiek bardzo nieśmiały, delikatny, pokonujący tę nieśmiałość często za pomocą tromtadracji, fałszy wego napięcia. Jedy na rola, w której by ł kochankiem pory wający m (Kmicic), przewidy wała rozdzielenie z obiektem miłości – Oleńką. I wtedy jego uczucie stało się przejmujące” 329, mówił Krzy sztof Zanussi. Opinię tę podzielał Andrzej Wajda. Na co Olbry chski odpowiadał: „Krzy siu i Andrzej mają rację. Jak przy chodzi co do czego i muszę udawać kochanka, to się wsty dzę, bo partnerka nie jest moją partnerką, a jeśli nawet pry watnie jest, to się ty m bardziej wsty dzę przed kamerą. Fakt, źle gram sceny miłosne” 330.
Jest jedną z najciekawszy ch, najbardziej zagadkowy ch osobowości filmowy ch ostatnich kilkudziesięciu lat. Czego nie znosi? „Nietolerancji, nietolerancji, nietolerancji”. Co ceni? „Dobroć, dobroć, dobroć”. Czego nie lubi w sobie? „Py chy, egoizmu, samolubstwa, pieniactwa, warcholstwa, chociaż nie, warcholstwo czasami w sobie lubię” 331. To pieniactwo by wa problemem. Można na przy kład strzelić komuś w twarz albo pociąć fotografie na wy stawie. „Dla mnie powiedzieć » przepraszam, nie miałem racji« jest o wiele trudniejsze, niż dać komuś w zęby, przeskoczy ć przez przeszkodę czy przepły nąć Wisłę na koniu. Trzeba umieć te dwa słowa: dziękuję i przepraszam. Nauczy ć się ich to najtrudniejsza rzecz na świecie” 332.
W PRL-u ekscy towano się nie ty lko rolami Olbry chskiego, ale także jego burzliwy m ży ciem osobisty m – aktor, wiążąc się z Mary lą Rodowicz, miał swój udział w jedny m z najgłośniejszy ch romansów swojej epoki. Trzy krotnie żonaty, jest ojcem trójki dzieci – z który ch każde ma inną matkę i nie każda by ła żoną aktora. Ale ży cie osobiste to w jego przy padku wy jątkowo trudny temat. W jedny m z wy wiadów mówił z niemały m chy ba rozżaleniem: „(…) gdy py ta pani o bilans, to zawodowe ży cie dało mi znacznie więcej, niż oczekiwałem, będąc młody m człowiekiem. W ży ciu osobisty m zawodziłem się wielokrotnie, dotkliwie” 333.
UCZCIWOŚĆ, MIŁOŚĆ, OTWARTOŚĆ „Urodziłem się w Łowiczu, ale miejsce mojego urodzenia to zupełny przy padek. Rodzice wraz z inny mi ocalały mi z powstania warszawskiego by li pędzeni przez Niemców na Zachód przez Pruszków. By t to prawdziwy exodus mieszkańców Warszawy. Rodzina ze strony matki mieszkała w dworku niedaleko Łowicza. Na poród zawieziono mamę bry czką do miejskiego szpitala” 334. Daniel Olbry chski przy szedł na świat 27 lutego 1945 roku. Wkrótce potem rodzice przenieśli się do Łodzi, a następnie do malowniczego Drohiczy na nad Bugiem, na Podlasiu. Ta rodzinna miejscowość matki, w której mieszkali dziadkowie i rodzina aktora, na zawsze pozostała dla niego jedny m z najważniejszy ch miejsc na świecie.
W rodzinie Olbry chskiego roiło się od postaci arcy ciekawy ch. Matka, Klementy na Sołonowicz-Olbry chska, by ła pisarką dziecięco-młodzieżową, autorką słuchowisk radiowy ch. W młodości podobno prowokowała szy bsze bicie serca Czesława Miłosza. O włos nie została
aktorką – zdała pomy ślnie egzaminy do przedwojennej szkoły teatralnej u samego Zelwerowicza, ostatecznie wy brała jednak dziennikarstwo i literaturę. W Drohiczy nie pracowała jako nauczy cielka polskiego i francuskiego, prowadziła też szkolny teatr. Franciszek Olbry chski by ł dziennikarzem. Jak wspominał Daniel w jedny m z wy wiadów, ojciec chciał walczy ć z nowy m sy stemem, „uznał układ jałtański za nielegalny i nie wy robił sobie nawet dowodu osobistego” 335. Mógł pracować jako dziennikarz, bo Rafał Praga – założy ciel i naczelny „Expressu Wieczornego” − by ł uratowany m w czasie wojny przez rodziców Daniela Ży dem. „Moi rodzice przechowy wali go wraz z żoną w domu podczas wojny. Jest na to świadectwo wy bitnego eseisty Wojciecha Natansona” 336, podkreślał. O swoich najbliższy ch mówił też: „Moja rodzina należała do zdecy dowanej opozy cji. Mój ojciec nigdy nie wy robił sobie dowodu osobistego, bo uważał, że władza w PRL jest nielegalna. Nie mógł potem, nie mając dowodu, załatwić sobie renty na stare lata, dlatego ja musiałem go utrzy my wać. Mój cioteczny dziadek, który w czasie wojny by ł dowódcą AK na Podlasiu, nie złoży ł broni w 1945 r., bo jego zdaniem okupacja sowiecka jeszcze się nie skończy ła” 337.
Ojciec – „poważny, silny pan, spieszący się na autobus, który odwoził go do tajemniczej, pięknej Warszawy ” 338 – by ł jednak w dzieciństwie aktora właściwie nieobecny. Apody kty czny, trudny, budził respekt u swoich sy nów. Wspólnie ze starszy m o sześć lat bratem Krzy siem Daniel by ł wy chowy wany przez mamę i dziadków. „Trafiłem do wspaniałego środowiska rodziny matki, patrioty cznego i katolickiego, ale pięknie otwartego. Święta Bożego Narodzenia obchodziło się wspólnie z sąsiadami prawosławny mi, a dwa ty godnie później oni zapraszali nas na swoją wigilię. Rano w Drohiczy nie nad Bugiem budziły nas dzwony trzech kościołów katolickich i piękne, zawodzące dźwięki ty ch cerkiewny ch. Sy nagogi, niestety, już nie by ło, ale by ł kirkut, ży dowski cmentarz, i pamięć o ty m narodzie. By ła pamięć o wy wieziony ch na Sy berię i pomordowany ch w Katy niu” 339, mówił po latach. Inny m razem dodawał: „Dziś widzę, że matka wy chowy wała mnie i brata, pozornie nie poświęcając nam dużo czasu. Działał na nas jej przy kład: uczciwość, miłość, otwartość. Takie też by ły jej książki, które pisała dla dzieci i młodzieży – pełne czułości i wrażliwości na ludzką krzy wdę” 340.
Kiedy Daniel miał jakieś trzy naście lat, rodzina przeprowadziła się do Warszawy, ale małżeństwo państwa Olbry chskich, naznaczone latami rozłąki i różnicami charakterologiczny mi, właściwie przestało istnieć. Stopniowo oddalali się od siebie, a jak wspominał aktor, ostatnie lata spędzili już osobno.
ZACHŁANNY, NIECIERPLIWY, CIEKAWY Rodzina zamieszkała w ciasny m pokoiku przy Nowogrodzkiej, dzieląc kuchnię i łazienkę z czterema inny mi rodzinami. Olbry chski rozpoczął naukę w podstawówce nr 40 przy Hożej, dostał się także do szkoły muzy cznej. Do gry na skrzy pcach zmoty wowała Daniela wielka muzy kalność starszego brata, Krzy sia – małego geniusza, który sam nauczy ł się francuskiego, bawiąc się (!) słownikiem Larousse’a. Krzy ś zdał egzamin dojrzałości w wieku szesnastu lat, ty tuł magistra zdoby ł, mając lat dwadzieścia jeden, a doktorat z fizy ki obronił jako dwudziestotrzy latek. Daniela fascy nowały niecodzienne zdolności brata, jednak jak zaznaczał, nie miał wobec niego kompleksów: „Wobec Krzy sztofa odczuwałem podziw, by ł dla mnie autory tetem” 341.
Długo też nie podążał jego śladami. Kiedy znuży ła go nauka gry na skrzy pcach, znacznie bardziej atrakcy jny okazał się sport. W tej dziedzinie zresztą by ł w rodzinie bezkonkurency jny – silny i zwinny, już w wieku dwunastu lat potrafił powalić osiemnastoletniego Krzy sztofa. Akty wność fizy czna szy bko stała się jego największą pasją. Sport sam w sobie, bo żadna konkurencja nie zajmowała go zby t długo: „Dy scy pliny zmieniałem w zależności od sukcesów polskich sportowców. Szermierka, boks, badminton, judo. Sądziłem, iż zostanę mistrzem olimpijskim, nie by łem ty lko pewien, w jakiej dy scy plinie. Chciałem wszy stkiego spróbować, zobaczy ć, czy m to pachnie. Czułem jakąś wewnętrzną zachłanność, niecierpliwość i ciekawość” 342 – pisał o swoich fascy nacjach.
By ł silny nie ty lko fizy cznie. Zahartowała go bieda, choroba sercowa mamy, jego własne, na szczęście przejściowe, powikłania zdrowotne po przeby tej anginie i ciągłe kłopoty ojca z zatrudnieniem. „Wiedziałem, że szy bko muszę stać się samodzielny ” 343.
Daniel chodził do elitarnego Batorego – w liceum poznał Adama Michnika, z który m wspólnie popalał papierosy w toalecie. „Obu nas wy rzucali z klasy, z ty m że jego za poglądy wy głaszane na lekcjach historii, a mnie raczej za podszczy py wanie koleżanek” 344. Jak szczerze wspominał, nie by ł piątkowy m uczniem, nauka sprawiała mu pewne kłopoty, a jej największy m konkurentem by ły sport i… wy stępy na szklany m ekranie. Ale o ty m za chwilę.
W liceum by ł ory ginałem. Lubił drażnić, popisy wać się, rozśmieszać klasę, nauczy cielom
pokazy wał swoją obojętność, choć ci i tak zdawali się darzy ć chłopaka sy mpatią. Jak wspominał Michnik: „Daniel już w liceum by ł gwiazdą. Ulubieńcem szkoły, uczniów i nauczy cieli. Chy ba nie spotkałem w swoim ży ciu nikogo, kto by tak idealnie pasował do formuły gwiazdora. W szkole miał osobliwy façon d’être: ogromna inteligencja, talent i poczucie odrębności. By wało to dla Daniela dobre, ale by wało też kłopotliwe” 345.
Matka z kolei opowiadała: „Nad Danielem trzeba by ło czuwać nieustannie, bo wprawdzie potrafił się cieszy ć, ale gdy mu się coś nie udało, popadał w ogromne przy gnębienie. Cieszy ło mnie, że wszy stko, co robił, czy nił z wielką wy trwałością. By ł trudny m chłopcem, bardzo uparty m i zawsze musiał mieć to, czego chciał, a ciągle chciał inny ch rzeczy ” 346. I czegokolwiek nie spróbował, chciał by ć w ty m absolutnie najlepszy. Nadal marzy ł, żeby zostać mistrzem olimpijskim. Kategorie sportowe, jedną po drugiej, porzucał, ilekroć udawało mu się odnieść sukces. Jednak wszy stko, co robił – jak mówił po latach – robił po to, by „usły szeć hy mn Polski” 347. Szczerze przy znawał: „By ła we mnie potrzeba by cia mistrzem, rozdawania autografów” 348.
JAK DANIEL ZOSTAŁ AKTOREM Ale w tle by ło jeszcze aktorstwo. W pewny m momencie zaczął zastępować sport sztuką. „Trener przy szedł nawet do moich rodziców z wiadomością, że Daniel zwariował, bo żadny m aktorem w ży ciu nie będzie, a biegać na poziomie światowy m może. Ale dla mnie by ło już za późno − już chciałem by ć gwiazdorem-aktorem” 349.
Przy goda Daniela ze sceną zaczęła się już w Drohiczy nie. W domu od maleńkości „robił” teatr, a i w spektaklach matki podobno zawsze chciał gry wać główne role. W podstawówce przeży ł drobną traumę po roli Kościuszki w szkolny m przedstawieniu. By ł bardzo kreaty wny, miał własną wizję, wprowadzał innowacje. Załamana nauczy cielka powiedziała mu, że za nic w świecie nie zostanie aktorem. Porażek by ło jeszcze kilka: w ósmej klasie odpadł w pierwszy ch eliminacjach z konkursu recy tatorskiego, a gdy próbował swoich sił na przesłuchaniu spikerów radiowy ch, usły szał, że ma fatalną dy kcję.
Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wy szło. W czasie feralnego konkursu recy tatorskiego Danielem zainteresował się jeden z jurorów – Józef Małgorzewski, dziennikarz, którego głos rozbrzmiał w radiu 1 września 1939 roku, informując o wy buchu wojny. To właśnie od jego kółka recy tatorskiego Miłośników Starej Warszawy zaczęła się poważna kariera Daniela, bo grupa, do której włączono chłopaka, miała dużą i – jak podkreślał Olbry chski – prawdziwą publiczność.
Przy szły aktor oczy wiście grał też w licealny ch przedstawieniach. Wreszcie trafił do telewizji – ambicja popchnęła go, by zgłosić swoją kandy daturę do Młodzieżowego Studia Teatralnego, które prowadził Andrzej Konic. Oczy wiście dostał się do telewizji. Kiedy Konic po eliminacjach zaczął z nim rozmowę, poprosił o przy pomnienie imienia i nazwiska. Daniel odpowiedział zgodnie z metry ką, na co Andrzej Konic rzekł: „Olbry chski… Olbromski… Rafał…” 350. Świadkiem tego, że te, jak się niebawem okaże, prorocze słowa naprawdę padły, by ł Marek Perepeczko.
Aktorstwo stawało się coraz bardziej pociągające, zwłaszcza że przy nosiło też bardzo wy mierną korzy ść – finansową. Daniel zarabiał pierwsze pieniądze, mógł pomagać rodzicom. Na ty ch atrakcjach zaczęła jednak cierpieć nauka – w klasie maturalnej, na koniec pierwszego semestru, nasz bohater miał aż pięć dwój. Groziło mu niedopuszczenie do matury. Ale zaparł się, znowu pokazał sportowego ducha walki i egzamin dojrzałości zdał lepiej niż przy zwoicie – dostał cztery piątki i jedną czwórkę, z matematy ki.
SYPIAJĄC WE WŁOSACH BARBARY BRYLSKIEJ Do szkoły teatralnej dostał się z pierwszą lokatą. Na roku poznał zjawiskową Barbarę Bry lską i obłędnie przy stojnego Jerzego Zelnika. Daniel wspominał Bry lską jako najpiękniejszą dziewczy nę w szkole, nie ukry wał też, że się w niej podkochiwał. Nawet po latach utrzy my wał, że aktorka jest dla niego niedościgniony m sy mbolem kobiecości. „Jak daleko sięgam pamięcią, w przedszkolu, w szkole i potem na studiach moty wacją do tego, żeby umy ć szy ję, założy ć czy stą koszulę, przy jść w porę na zajęcia do każdej kolejnej szkoły, by ło to, że na kory tarzu zobaczę określoną dziewczy nę. Po to nastawiałem budzik, my łem zęby, wkładałem ubranie. Otóż właśnie Basia by ła tą osobą w szkole teatralnej. To na jej spojrzenie wtedy polowałem. Nie wiedziałem nawet, że by ła mężatką. Ty lko że ona by ła najpiękniejsza, a ja by łem ry ży i wy blakły i nie
miałem u niej żadny ch szans” 351.
Chy ba jednak i Bry lska darzy ła Olbry chskiego sy mpatią, bo pewnego razu, gdy zasnął na zajęciach zaplątany w jej włosy, młoda aktorka nie protestowała. Kiedy Daniel, przebudzony uwagą rektora, speszy ł się, odpowiedziała: „nie szkodzi, możesz dalej…” 352. Aktor przy gotowy wał się już wtedy do gry w Popiołach Wajdy − o świcie uczy ł się jeździć konno, a na zajęcia do szkoły teatralnej przy chodził o poranku ledwie ży wy, ale zjawiał się, by móc złapać „łobuzerskie”, jak je nazy wał, spojrzenie Bry lskiej. Po latach dowiedział się, że Basia również by ła pod jego wielkim urokiem, mówił, że gdy by by ł tego świadomy, ich wspólne losy mogły by potoczy ć się zupełnie inaczej. Ale Daniel by ł wówczas nieśmiały w stosunku do kobiet. Wspominał, że nic poważnego się między nimi nie wy darzy ło, a jego uczucie by ło czy sto platoniczne. Nieco inaczej zapamiętała to Bry lska: „Oboje by liśmy sobą zauroczeni. Nawet kiedy ś całowaliśmy się trochę za jakąś kotarą. Ewenementem w moim ży ciu by ło to, że drinkowałam z nim trochę. Nie pamiętam już, czy rzeczy wiście piłam (bo mi to nigdy nie służy ło), czy ty lko asy stowałam, ale wiem, że z nim się drinkowało” 353.
Serce Basi zdoby ł ten trzeci – ry wal i kolega, Jurek Zelnik, do którego dziewczy na także miała słabość i który, by ć może, wy kazał się większą inicjaty wą.
NIEŚMIAŁOŚĆ I GRZECH NIECZYSTOŚCI Daniel, co nieraz wspominał i co zostało mu chy ba do dziś, darzy ł dziewczęta miłością iście romanty czną − ubóstwiał je, kochał niemal poety cko. Jak przy znawał, na jego stosunek do kobiet mocno wpły nęła atmosfera domu rodzinnego i kłopoty małżeńskie rodziców. Nie chciał powielać zachowania swojego ojca, chciał by ć jego przeciwieństwem – swoje kobiety wspierać bezgranicznie, materialnie i mentalnie. I chociaż inicjację seksualną przeży ł poniekąd jeszcze w rodzinny m Drohiczy nie („My, dzieci z Drohiczy na, szliśmy do pierwszej spowiedzi z grzechem nieczy stości. Nawet ci moi rówieśnicy, którzy obarczeni by li kompleksami, mieli już za sobą odważne zabawy w doktora” 354), to w stosunku do kobiet przez długie lata pozostawał nieśmiały.
Jego pierwszą miłością by ła przedszkolanka – Ala. Jako licealista przeży ł płomienny romans z czarnoskórą Aissatą z Mali, która przy jechała do Polski na studia. Nieśmiałość do płci przeciwnej zaczął przełamy wać dopiero na planie filmowy m, a po Popiołach Wajdy stał się nieomal play boy em. Po latach o kobietach swojego ży cia pisał: „Najważniejsze, by się dobrze czuć w ich towarzy stwie, bez skrępowania móc porozmawiać. Całkowicie zgadzam się z opinią, że nic nie jest warta nawet najlepsza kochanka, której rano nie ma się nic do powiedzenia” 355.
Ale trudno mówić, że Olbry chski jako student szkoły teatralnej w ogóle by ł chłopcem powściągliwy m czy niepewny m siebie. By ł tak samo zadziorny jak w liceum. „Daniel zawsze lubił skupiać na sobie uwagę i nieraz by wał szalony. Pamiętam, jak raz szłam po zajęciach z nim i Jurkiem Zelnikiem Nowy m Światem. Daniel miał wtedy za sobą jeden film Ranny w lesie. Jurek został właśnie nominowany do roli faraona. Znienacka, gdy tak szliśmy środkiem Nowego Światu, Daniel zaczął krzy czeć: » Ludzie. Faraon idzie! Ludzie, faraon« . Zawsty dzony Jurek schował się do bramy, a Daniela otoczy ł tłum” 356, opowiadała Bry lska.
ZBIGNIEW CYBULSKI, JAMES DEAN I PROCENTY W Rannym w lesie Janusza Nasfetera Daniel zadebiutował, mając zaledwie osiemnaście lat. Na planie filmu otarł się o traumę – przechodził ciężkie chwile, bo po raz pierwszy musiał oglądać siebie na ekranie, omawiać z reży serem to, jak wy szedł na zdjęciach. Uważał, że nie ty lko gra, ale też wy gląda koszmarnie. Na planie poznał Stefana Friedmanna, który wspominał, że jego kolega by ł kompletny m introwerty kiem i postanowił połączy ć w sobie Zbigniewa Cy bulskiego i Jamesa Deana. Do tego strasznie przejmował się zdjęciami. „W czasie kręcenia filmu mieszkaliśmy w jedny m pokoju. By ł alergikiem. My ślałem nawet, iż jest to hipochondria, bo stale wpuszczał sobie do nosa jakieś krople. Strasznie się bał, że podupadnie na zdrowiu. Hipochondria na granicy niepewności siebie. Wciąż obawiał się, iż zawali nie ty lko własną rolę, ale że zawali cały film. Na stoliku trzy mał jakieś fiolki i butelki z lekarstwami; gdy w nocy wracałem przez okno do pokoju, to mu je strącałem. Pamiętam dobrze te buteleczki – poowijane receptami i ściśnięte gumkami. Daniel wówczas wy dawał mi się taki ciągle zasmarkany, zapy ziały, nieefektowny ” 357.
Olbry chskiego trawiło pragnienie doskonałości − chciał by ć najlepszy, ale po prostu niewiele jeszcze potrafił. W momentach rozluźnienia odsłaniał swoje towarzy skie oblicze, jak wtedy, gdy na plan przy jechał Jerzy Hoffman ze swoją drugą żoną, Walenty ną. „Wala uczy ła mnie śpiewać piosenki Okudżawy i Wy sockiego. Pamiętam, że podczas poby tu jej i jej męża po raz pierwszy piłem wódkę” 358.
Wspominał, że to właśnie czas spędzony na planie tej produkcji rozbudził w nim zainteresowanie alkoholem. Nie raz przy jdzie mu ekspery mentować z trunkami, również na scenie czy filmowy m planie („Zdarzało mi się zagrać lepiej po przedawkowaniu alkoholu niż poprzedniego dnia na trzeźwo. To bardzo uwodzi. Ale, na szczęście, na kacu zdarzało mi się też zapominać o ty m, do czego stale dążę – o perfekcjonizmie zawodowy m. Na ty le mnie to przerażało, że mogłem trzy mać się w ry zach” 359). Wspomaganie procentami pomagało też przełamy wać onieśmielenie w obecności przedstawicielek płci pięknej. „Raptem miałem odwagę patrzeć prosto w oczy dziewczy nie – i to tak jednoznacznie, że wiedziała, iż chcę z nią iść do łóżka” 360, wspominał. Ale alkohol podsy cał awantury, w które niekiedy wdawał się Olbry chski – zdarzały się wśród nich i te ze spektakularny m finałem, kiedy ś na przy kład spędził Boże Narodzenie w areszcie. Dwa razy przez alkohol stracił też prawo jazdy, a nawet przeży ł kilka „nocy z poniedziałku na czwartek”.
W WIOSCE WALECZNYCH ASTERIKSÓW Ostrego pijaństwa szczególnie trudno by ło uniknąć, ilekroć aktor zjawiał się w rodzinny m Drohiczy nie. „Ludność tam tak serdeczna, że wy jazd bez zdecy dowanego na wszy stko kierowcy, a może nawet i jego zmiennika, i wy rwanie mnie od kolejnego biesiadnego stołu mogły by się okazać przez dłuższy czas niemożliwe. Ot, takie miasteczko waleczny ch Asteriksów. 125 kilometrów na wschód od Warszawy ” 361.
Raz by ło tak: Daniel wy brał się do Drohiczy na w towarzy stwie scenarzy sty i pisarza Macieja Karpińskiego, swojej ówczesnej narzeczonej, a przy szłej żony – Zuzanny Łapickiej – i Jana Boguszewskiego. Chciał pokazać znajomy m miejsce swojego dzieciństwa. Od cmentarza, przez plebanię, aż po kolejne stoły gościnny ch mieszkańców pili alkohol, nie mogąc wy dostać się
z serdeczny ch i towarzy skich ramion drohiczy nian. „Minęły trzy dni i trzy noce. Panowie zawalili wszy stkie swoje zawodowe obowiązki. Powoli – w nieliczny ch chwilach względnie jasnego umy słu – przy chodziło opamiętanie: imperaty w ewakuacji” 362. Ale nie by ło to łatwe, bo gospodarze ani my śleli o końcu zabawy. Doszło nawet do tego, że ciągnikami i furmankami zabary kadowali okoliczne drogi. Wreszcie trzeba by ło uży ć podstępu – przez mokradła przebić się do warszawskiej trasy. Bohaterem drugiego, a może raczej pierwszego planu by ł tu „nowiuteńki fiacik” Magdy Umer, który musiał ocalić wy męczony ch wielodniową imprezą gości. Ale jest w tej historii jeszcze jeden zabawny element. Otóż niespodziewany m beneficjentem całej imprezy stał się Andrzej Żuławski, który przy jechał do Drohiczy na mniej więcej w połowie tego pijackiego ciągu. Chciał kupić ziemię. Szy bko udało mu się dogadać z miejscowy mi.
„Miasteczko waleczny ch Asteriksów” zawsze by ło dumne ze swojego gwiazdora – imieniem Olbry chskiego nazwano tam na przy kład otwarte w 1990 roku kino.
A skoro jesteśmy przy mniej kurtuazy jny m spoży waniu alkoholu, warto przy toczy ć słowa Małgorzaty Braunek: „Daniel jest człowiekiem bardzo towarzy skim. Do picia potrzebuje kompana. A jak znajdzie kogoś, kto mu dorównuje! Kiedy kręciliśmy Skok, razem z Opanią mieli tak zwane trzy dniówki. Po prostu nie mogli skończy ć. Przy chodzili na plan w straszny m stanie; te czerwone oczka… No, trudno się dziwić, bo pili do czwartej czy szóstej nad ranem, a za godzinę rozpoczy naliśmy pracę. Mieli żelazne zdrowie!!!” 363.
OD PIERWSZEGO WEJRZENIA, CZYLI POJAWIŁ SIĘ „KTOŚ” Teraz coś zaskakującego. W swojej autobiografii Daniel Olbry chski pisał, że raz w ży ciu odczuł, że jest uwodzony przez mężczy znę. Mężczy zną ty m by ł… Andrzej Wajda. Po latach reży ser ze śmiechem przy znawał, że „serce mu zabiło od pierwszego wejrzenia” 364, kiedy w 1964 roku w szkole teatralnej rektor Kreczmar pokazał mu Daniela. Ale żarty na bok. Wajda chciał obsadzić Popioły młody mi aktorami i kiedy stanął w drzwiach warszawskiej szkoły teatralnej, Kreczmar nie miał żadny ch wątpliwości, kogo polecić reży serowi. W grę wchodził ty lko jeden kandy dat. Rektor poprosił Olbry chskiego, żeby ten powiedział jakiś
fragment. „Od razu spostrzegłem, że jest to ktoś niezwy kle ży wy, wy razisty, no » ktoś« – krótko mówiąc” 365. Na zdjęcia próbne do Popiołów Daniel pojechał do Łodzi. O ich powodzeniu zadecy dowała scena „tulenia do siebie” Poli Raksy – gwiazdy młodego pokolenia, którą stała się po roli Wandy w Szatanie z siódmej klasy. Pola, co nie dziwi, by ła obiektem sekretny ch westchnień Olbry chskiego. Musiał się więc ucieszy ć, gdy okazało się, że w próbny m fragmencie ta dwójka ma pokazać wzajemne zainteresowanie. W tej kameralnej scenie tekst nie by ł ważny, a Daniel wspominał, że grał ją tak szczerze i z takim zaangażowaniem, iż wzbudził nawet ogromne poruszenie kamerzy sty (ten nieustannie wtrącał, że nie jest konieczne, aby para pracowała ze sobą aż tak blisko). „Wy padło to widać dosy ć przekony wająco, bo oboje zostaliśmy zaangażowani. Po tej jednej scenie! W Popiołach natomiast próżno szukać tak szczerze zagranej sceny miłosnej, ponieważ na próbny ch zdjęciach wiedziałem już, że ten kamerzy sta, Andrzej Kostenko, jest świeżo poślubiony m mężem Poli Raksy ” 366, zdradzał po latach Daniel. W ten sposób Olbry chski dostał swoją pierwszą naprawdę znaczącą rolę, rozpoczy nając ty m samy m wieloletnią przy godę z Wajdą. Aktor zagrał w trzy nastu filmach reży sera i zawsze powtarzał, że to dzięki ty m rolom zauważy ł go Zachód. Jeszcze w 1999 roku mówił o Wajdzie: „Dzięki niemu miałem nie ty lko swoje pięć minut na świecie, ale duży kwadrans. I nadal mam” 367. Ale ta współpraca przy niosła coś jeszcze: „(…) By ł znany m w świecie reży serem, wprowadzał mnie w tajemnice zawodu. Ale by ł też mistrzem ży cia, dzięki niemu miałem kontakt z najwy bitniejszy mi intelektualistami Polski: Andrzejewskim, Dy gatem, Konwickim. Wokół Wajdy gromadzili się giganci umy słu, wrażliwości i moralności owego czasu. To by ła prawdziwa elita. Nie skończy łem studiów, ale kontakt z ty mi ludźmi i praca ze światową literaturą to by ły moje uniwersy tety ” 368.
Uściślając, studia Olbry chski jednak skończy ł, ale dopiero w 2010 roku, mając sześćdziesiąt pięć lat. Po Popiołach na krótko wrócił na uczelnię, ale ten comeback nie miał większy ch szans powodzenia. Sam rektor Kreczmar doradzał Danielowi, żeby szedł swoją nową drogą. A by ła to droga nader atrakcy jna. Film Wajdy sprawił, że Olbry chski został „najpopularniejszy m aktorem roku. Wy gry waliśmy z Polą Raksą wszy stkie plebiscy ty. Miałem 19 lat i pojechaliśmy do Cannes, zobaczy ł mnie cały świat” 369. Na festiwal w Francji pojechała także Barbara Bry lska i to ona wspominała, że Daniel by ł tam szalenie śmiały, bez kompleksów nawiązy wał kontakty, podobno można go by ło spotkać w barze u boku Kirka Douglasa. Pełny mi garściami czerpał z miejsca, w który m się znalazł. Niesamowita popularność, jaka spotkała Olbry chskiego, by ła wy nikiem świetnej kreacji. W Popiołach, jako Rafał Olbromski, by ł w swoim ży wiole: jeździł konno, efektownie walczy ł z wilkami. Na planie często sam prowokował niebezpieczne sy tuacje i to właśnie tam demonstrował owe „bezpieczne” upadki z konia. By ł w swoim ży wiole. Nic więc dziwnego, że za produkcją Wajdy posy pały się kolejne propozy cje, a Daniel, świadomy, że na uznanie trzeba przede wszy stkim ciężko pracować, przy jmował chy ba większość z nich. W latach sześćdziesiąty ch gra u Janusza Morgensterna (Potem nastąpi cisza, Jowita), pręży
muskuły u boku Elżbiety Czy żewskiej w Małżeństwie z rozsądku Stanisława Barei i Bokserze Juliana Dziedziny. Daje się poznać w Skoku Kutza i Zaliczeniu Krzy sztofa Zanussiego. Pod koniec dekady po raz pierwszy gra u Hoffmana – wciela się w rolę Azji Tuhajbejowicza w Panu Wołodyjowskim. Kreuje też kolejne role u Wajdy – w Polowaniu na muchy i Wszystko na sprzedaż. W ty m ostatnim filmie, poświęcony m pamięci tragicznie zmarłego Cy bulskiego, Daniel zagrał aktora. Jego sy mboliczna kreacja w oczach wielu uczy niła z niego „nowego Cy bulskiego” – spadkobiercę jego schedy, nową legendę.
CO ROBISZ, KOPNIJ SIĘ W GŁOWĘ! Już po roli Rafała Olbromskiego Daniel nie mógł narzekać na brak zainteresowania ze strony piękny ch pań. Zdaje się, że z zadowoleniem wszedł w rolę romanty cznego play boy a. Po latach wspominał: „Ciężko by ło mi spędzić noc bez kobiety … Kobieta fascy nowała mnie w ogóle – jako taka. Wy dawało mi się, że moim przeznaczeniem jest studiowanie kobiecego ciała i duszy. Marzy łem o objęciu prawie każdej dziewczy ny i podpatry waniu jej reakcji podczas aktu miłosnego” 370. Wielu musiało przy jąć z zaskoczeniem wiadomość, że aktor, coraz bardziej przebojowy wobec dziewcząt, jednak postanawia się ustatkować. Cóż, górę wziął idealizm − zakochał się, chciał tej jednej jedy nej. Jego wy branką została starsza o sześć lat Monika Dzienisiewicz, żona Włodzimierza „Wowo” Bielickiego.
Według Daniela szy bko zaczęło między nimi iskrzy ć. Monika z kolei zapamiętała pierwsze kontakty z chłopakiem raczej jak spotkania z natrętem. Wy daje się, że Olbry chski wy kazy wał wobec tej relacji większy entuzjazm. Ona, owszem, by ła zakochana, czar Daniela niewątpliwie na nią działał, ale wcale nie chciała się rozwodzić. Nie wy obrażała sobie ich wspólnego związku: „By łam starsza od Daniela o sześć lat, miałam kochającego męża, ży łam w luksusie. Gdy znajomi sły szeli py szałkowate oświadczenia Daniela, że mnie rozwiedzie, pukali się w czoło. Sama w to nie wierzy łam. Daniel wciąż jednak uparcie mówił, że się ze mną ożeni. Osaczał mnie…” 371.
Przeciwko temu związkowi by ło całe środowisko. Trudno dziwić się tej dezaprobacie: raz, że Olbry chski doprowadził do towarzy skiego spięcia, odbierając ukochaną starszemu koledze; dwa,
sam by ł jeszcze bardzo młody, według wielu za młody na małżeństwo. Wajda uważał, że w czasie, w który m Olbry chski dopiero co formuje się jako arty sta-aktor, nie powinien wikłać się w tak poważne zobowiązania. „Powinien by ć wolny i czekać na to, co mu zaczęło spadać z nieba. Bałem się o Daniela. Nie, nie z powodów jego narzeczonej… Uważałem, że przeszkadzać mu będzie każde małżeństwo. Osoba nie miała tu nic do rzeczy ” 372, dy plomaty cznie mówił po latach. Wówczas nie szczędził Olbry chskiemu konkretny ch uwag: „Co robisz, kopnij się w głowę!” 373, pisał w wy sy łanej do aktora depeszy. Ale na nic się to zdało. Daniel i Monika pobrali się na początku marca 1967 roku.
ROWER W DROBNY MAK Znane są opowieści o ty m, że Daniel lubił się popisy wać. Wielu je przy woły wało, niewielu za to jego zapędy studziło – głównie żona, którą uznano z tego powodu za dominującą nad młodą osobowością despotkę. Znajomi często wspominali sły nne „siłowania się na rękę” Olbry chskiego, który rzadko przepuszczał okazję do takiej rozry wki. Znane są też anegdoty, jak to lubił chadzać na rękach, na przy kład po Rio de Janeiro, co wspominała Małgorzata Braunek. Agnieszka Osiecka z kolei mówiła: „Daniel należy do niewielkiej grupy ludzi, którzy gdy by mieli czapkę niewidkę, nie chcieliby zrobić z niej uży tku” 374.
Pierwsze małżeństwo Olbry chskiego z pewnością nie by ło bezkonfliktowe. Zdaje się, że parę połączy ło szczere uczucie, ale ży cie u boku młodego, niezwy kle zdolnego aktora, nie by ło proste. Dzienisiewicz wspominała, że Daniel początkowo bardzo się starał, by ł czuły i kochający, do tego nie chciał, by żonie czegokolwiek brakowało. Ona jednak by ła o niego notory cznie zazdrosna. „Nie by łam dla niego dobrą żoną” 375, przy znawała po latach. Silna by ła w niej obawa, że skoro sama zostawiła kochającego męża, to i ją może spotkać podobny los.
Oboje mieli wy buchowe charaktery, więc od miłosny ch uniesień do dzikich awantur dzielił ich często ty lko jeden krok. O afektach w ty m związku wiele mówi anegdota, o której pisał Olbry chski w autobiografii. W 1967 roku na plan Skoku Kazimierza Kutza przy jechała Monika. W sam środek barwnego procesu produkcji, gdzie czas pomiędzy zdjęciami wy pełniały miłe i mocno zakrapiane alkoholem rozmowy. „Prawie naty chmiast kłótnia! Postanowiłem więc nie
spędzać reszty wieczoru w sy pialni na wy pominaniu sobie wzajemny ch, prawdziwy ch bądź urojony ch win, lecz pójść do apartamentu Kazia. Kutz i Opania, w towarzy stwie jakichś staty stek, popijali wódeczkę, opowiadając sobie nadzwy czaj ciekawe history jki. Żwawo do nich dołączy łem. Nie minęło pół godziny, gdy weszła moja żona, podeszła do mnie i publicznie dała mi w py sk. Znając mnie, czy m prędzej odwróciła się na pięcie. Starała się iść demonstracy jnie, z godnością, ale jednocześnie na ty le szy bko, żeby umknąć przed rowerem, który m w nią rzuciłem” 376. Kutz wy krzy knął „Jezus!”, ale nie zdołał już uratować swojego roweru, który rozleciał się na kawałki, uderzając prosto w zatrzaskujące się za żoną Daniela drzwi.
Kolejne awantury znosić by ło coraz trudniej. Relacji nie zdołało również uratować pojawienie się na świecie sy na – Rafała. Daniel podobno nie by ł materiałem na wiernego męża, stale chciał się sprawdzać, imponować, potwierdzać własną wartość. „Dojrzałem do odejścia, choć się w nikim nie zakochałem. Odczuwałem jedy nie silną potrzebę skry cia się w kobiecy ch ramionach: spokojny ch, czuły ch, niezłośliwy ch. W końcu – po jakiejś prowokacji – zdradziłem Monikę” 377. Ona przy znawała: „Nie by liśmy lojalni wobec siebie i dlatego musieliśmy się rozstać” 378.
W czasie małżeństwa Olbry chski rozwijał się zawodowo, dorastał jako arty sta. Początek lat siedemdziesiąty ch przy niósł mu kolejne świetne role u Wajdy : w Krajobrazie po bitwie, Brzezinie i Weselu, zagrał też w Życiu rodzinnym Zanussiego.
SKURWYSYNOWI IDZIE W DOBRO Jeżeli prawdą jest, że aktor może się dla jakiejś roli urodzić, to Olbry chski przy szedł na świat właśnie dla tej jednej. Jeszcze gdy przy gotowy wał się do roli Olbromskiego w Popiołach, Wajda powiedział mu: „Panie Danielu, niech pan nie czy ta Żeromskiego, bo portrecistą charakterów to by ł Sienkiewicz. Niech pan jeszcze raz przeczy ta Potop, bo ja chciałby m, żeby pan zagrał charakter taki, jaki miał Kmicic” 379. Kręcony w pierwszej połowie lat siedemdziesiąty ch Potop by ł kolejny m spotkaniem Olbry chskiego z Trylogią. Reży ser filmu Jerzy Hoffman mówił mu: „Ty już, bracie kochany, zagrałeś u mnie Azję. Z Kmicicem nie będziesz miał kłopotów. To są nawet trochę podobne role. Jeden i drugi ma w sobie skurwy sy na, ty lko że jednemu przez kobietę
poszło w zło, a drugiemu w dobro” 380.
Z oczy wisty m dla reży sera wy borem nie zgodził się jednak… naród. Polacy zupełnie nie chcieli widzieć Olbry chskiego w roli tego dy namicznego, niejednoznacznego szlachcica – zabijaki, pory wczego romanty ka, patrioty. Protest przy brał bardzo gwałtowny przebieg. Reży sera zasy pano listami, w który ch wy zy wano aktora od „(…) Ży dów, pederastów, od najgorszy ch…” 381. Hoffman twierdził, że ta nagonka by ła „absolutnie inspirowana” – podsy cano ją, dbano o to, żeby złość społeczeństwa by ła wy mierzona w reży sera i aktora. Warto przy pomnieć, że także Małgorzatę Braunek – Sienkiewiczowską Oleńkę – spotkała podobna napastliwość, bardzo nie chciano widzieć jej w tej roli. Z całej ekipy chy ba najbardziej jednak ucierpiał Olbry chski. „Czułem się podle. Przez kilkanaście miesięcy, aż do premiery, nie mogłem wejść do restauracji, bo zaraz mnie lżono, wy my ślano, poniżano. Wsadzano mi w drzwi kartki z pogróżkami. Ostrzegano, że jeśli odważę się zagrać Kmicica, to będę miał wy bite wszy stkie szy by w samochodzie” 382, wspominał. Ale Hoffman twardo obstawał przy swoim. Ani my ślał wy bierać innego Kmicica, ba, nawet nie widział na hory zoncie nikogo, kto mógłby zastąpić w tej roli Daniela.
Ostatecznie do udziału w filmie przekonał Olbry chskiego… Kirk Douglas. Amery kański aktor i producent chciał zaangażować Daniela do swojej „pirackiej” produkcji, więcej − Olbry chski miał zagrać u jego boku. Odmówił jednak, tłumacząc, że ma przed sobą wy stęp w bardzo ważny m polskim filmie – i tutaj dość obrazowo przy równał Potop do Przeminęło z wiatrem. Opowiedział też o nagonce, której padł ofiarą. W odpowiedzi usły szał: „Kochany, ży jesz w jakimś nieby wale piękny m kraju dla aktora. Kiedy ja, jeden z kilku bardzo znany ch aktorów Holly wood, gram w filmie pierwszy m, drugim, trzecim, to napiszą w prasie: » Douglas by ł dobry « albo » Douglas by ł zły « . I co? Nic, ży ję dalej – i to całkiem nieźle… Ale żeby przed zagraniem jakiejkolwiek roli całe społeczeństwo dy skutowało, czy mam grać, czy nie, no to takiego zaszczy tu – tak, zaszczy tu – jeszcze nie dostąpiłem” 383.
I Olbry chski zagrał. Zagrał najlepiej jak potrafił. Ostro trenował, dokładając wszelkich starań, żeby udowodnić wszy stkim, jak bardzo się my lili. Znowu jeździł na koniach, na dodatek wy my ślając wiele swoich scen jeździeckich. Do tego machał szablą i po raz kolejny robił to wszy stko bez pomocy kaskaderów. „Poza talentem, cholerną pracowitością i naprawdę imponującą sprawnością fizy czną Daniel ma ogromną ambicję. Ambicja pozwalała mu pokonać przeszkody nie do pokonania” 384, przy znawał Hoffman.
Olbry chski zagrał tak dobrze, tak sugesty wnie, że po premierze skutecznie zatkał usta wszelkim scepty kom. Ci zaś nie mogli nie zauważy ć, że nadawał się do tej kreacji jak mało kto: to by ł jego temperament, jego energia. Aktor nieraz z mrugnięciem oka przy znawał: „Szy bko przechodzę ze skrajności w skrajność. Jak Kmicic, który mówi: chętnie posiekałby m kogoś na kawałki, ale zaraz potem by m go sklejał” 385. Mówił też, że Kmicic by ł obiektem jego dziecięcy ch fascy nacji. Grając w Potopie, mierzy ł się więc również z ważną dla siebie legendą. Nie dziwi, że dołoży ł ty lu starań, by rozkochać w sobie całą Polskę.
NIOSŁO MNIE JAK CHOLERA. I JĄ TEŻ Ale jeszcze zanim ekranizacja Hoffmana ujrzała światło dzienne, Daniel znów poczuł przy pły w miłości. Poszukując kobiety spokojnej, czułej i troskliwej, którą mógłby pokochać cały m sercem, trafił na Mary lę Rodowicz. Związek ty ch dwojga by ł jedny m z najgłośniejszy ch w całej epoce. A wszy stko zaczęło się w grudniu 1973 roku od samochodu – oszałamiającego porsche, o który m Olbry chski mówił: „(…) picerskie auto, w sam raz dla najpopularniejszej piosenkarki Europy Wschodniej” 386. Tak się złoży ło, że Daniel przy wiózł je Mary li z Lublina, gdzie zostawiła je, bojąc się wracać w warunkach zimowy ch do Warszawy. Danielowi niestraszna by ła gołoledź. By ł jeszcze żonaty, ale atmosfera między nim i piosenkarką zaczęła gęstnieć. „Olbry chski fascy nował mnie jako aktor i jako człowiek o interesującej – jak mi się wy dawało – osobowości. Polski odpowiednik Jamesa Deana” 387, opowiadała Rodowicz. Monika Dzienisiewicz-Olbry chska mówiła z kolei: „Gdy by między mną i Danielem działo się dobrze, to ani Mary la Rodowicz, ani nikt inny nie zdołałby zauroczy ć mojego męża” 388. Od kartki świątecznej do przy padkowej (a może nie?) rozmowy, od kolejnego spotkania do następnego pretekstu, od zaproszenia na Hamleta Hanuszkiewicza, w który m ty tułową rolę grał Olbry chski, aż po naukę jazdy konno − sy tuacja coraz bardziej się gmatwała. „Za który mś razem pomagając jej wsiąść na konia czy też zsadzając ją z siodła, poczułem, że nie ma żartów. Niosło mnie jak cholera! I ją też” 389. Związku dłużej nie dało się ukry wać. Wreszcie Daniel stanął przed ostatecznością: powiedział żonie „koniec”. Przeprowadził się do Mary li i nowa relacja pochłonęła go nie na żarty. Po burzliwy ch doświadczeniach u boku Moniki aktor poczuł, że nowa kobieta jest właśnie tą spokojną przy stanią, której tak bardzo pragnął. W jego postawie pojawił się element wręcz kuriozalny – doszedł do wniosku, że własna kariera nie jest dla niego już tak istotna, jak ukochana Mary la. Dochodziło do tego, że dopasowy wał swoją akty wność zawodową do repertuaru Mary li. Jeździł z nią po Polsce i kiedy jego wy branka grała koncerty w jakiejś miejscowości, on w ty m
samy m miejscu, w lokalny m domu kultury, dawał popisy i rozdawał autografy. Ale to nie wszy stko. Zdarzało się, że Olbry chski wy stępował na scenie u boku Rodowicz. „Prześpiewane trzy lata” 390, wspominał ten czas. W ich ży ciu nie brakowało romanty czny ch uniesień i malowniczy ch eskapad, jak ta, którą na benefisie Olbry chskiego wspominała Mary la: „By liśmy szaleni. Potrafiliśmy przez dwa dni jechać konno, wierzchem z Warszawy do Drohiczy na, rodzinnego miasteczka Daniela. Sto dwadzieścia kilometrów w jedną stronę! I z powrotem też! Zajęło nam to dwa dni przez pola i lasy, spaliśmy na jakimś sianie, wpadaliśmy do knajp po drodze jak do jakichś salonów na Dzikim Zachodzie, przy traczając konie obok przy stanków PKSu. A to wszy stko w przaśny m PRL-u” 391. Rodowicz wspaniale gotowała, wspólnie przy jmowali gości, a ich dom wy pełniała miłość; panowała w nim też raczej sielankowa atmosfera. Mimo tego aktor formalnie wciąż by ł mężem innej kobiety, co – według niektóry ch plotek – miało przy czy nić się do rozpadu jego związku z wokalistką. Trzeba jednak zauważy ć, że ich wspólne ży cie to nie ty lko błogostan. Mary la poroniła. Do tego ogromne ilości koncertów, które grała, zaburzały wspólny ry tm ży cia. A piosenkarka, silnie przy wiązana do sceny, bez emocji towarzy szący m wy stępom chy ba nie mogła już ży ć. Kiedy Daniel prosił ją, by przy stopowała, niezmiennie odpowiadała, że nie może grać mniej, bo jej zespół nie będzie miał z czego ży ć, muzy cy nie utrzy mają się. Wtedy Daniel ry cersko proponował, że uderzy na Zachód, nieźle zarobi w jakiejś produkcji i finansowo nie ty lko odciąży ukochaną, ale też wesprze jej ekipę. Jednak to rozwiązanie chy ba nikogo tak naprawdę by nie saty sfakcjonowało. Coś się psuło. Aktor znowu zaczął sporo pić, nie stronił od ży cia towarzy skiego; Mary la jeździła na koncerty, po nich ży ła własny m ży ciem. Zaczęli się mijać, kłócić, wzajemnie podejrzewać. W końcu na hory zoncie pojawił się konkurent, którego trudno by ło zignorować. O uwagę Mary li intensy wnie zaczął zabiegać sy n premiera, znany play boy PRL-u, Andrzej Jaroszewicz. Daniel podejmuje ostatnią desperacką próbę odzy skania uwagi ukochanej. Prosi Adama Hanuszkiewicza o zastępstwo w teatrze − wzruszona romanty czną historią Irena Eichlerówna mówi: „z przy jemnością”, i tego dnia wy stępuje ze swoim przedstawieniem. Olbry chski w szaleńczy m pościgu, zacierając po drodze silnik, dojeżdża do Poznania. Czeka pod Merkury m i... rozczarowuje się. „Oczy wiście, poszła do restauracji. Oczy wiście, nie sama. Oczy wiście, wróciła bardzo późno…” 392 Nazajutrz postanawia wy prowadzić się z mieszkania Mary li. Następuje pełne napięcia pożegnanie kochanków, którzy wciąż nie są sobie obojętni, ale wiedzą, że ciągnąć tego dłużej już nie sposób. Olbry chski na kolejne ty godnie przenosi się do hotelu Grand. Po latach powie: „Odnoszę wrażenie, patrząc na poprzednich mężczy zn Mary li, że widocznie nie by łem jej mężczy zną. Szukała zupełnie kogoś innego. A ja trafiłem się po drodze jako swego rodzaju atrakcja” 393. Związek zostawił w nim dużą ranę − „(…) Po Mary li nie nadawałem się do wierności” 394, przy znawał. Rodowicz podkreślała jednak: „Nigdy nie zdradziłam Daniela. Najpierw odeszłam, a potem dopiero by łam kobietą innego mężczy zny ” 395.
WALIZKI BĘDZIE ZA MNĄ NOSIĆ ZUZANNA Będąc w związku z Mary lą, Olbry chski wy stępował niewiele. Głównie w Teatrze Narodowy m, od początku lat siedemdziesiąty ch współpracował bowiem z Hanuszkiewiczem, wcielając się w niezapomnianego Hamleta czy Beniowskiego. Mniej więcej w połowie tej dekady zagrał dwie wielkie role filmowe – najpierw Kmicica, potem Karola Borowieckiego w Ziemi obiecanej Wajdy. Co zabawne, reży ser wspominał, że Olbry chski by ł tak zmanierowany, właściwie zdemoralizowany dy namiczny mi i efektowny mi rolami u Hoffmana, że w pierwszej chwili, gdy otrzy mał propozy cję pojawienia się w ekranizacji powieści Rey monta, stwierdził: „Ale tu nie ma co grać” 396. W drugiej połowie lat siedemdziesiąty ch Olbry chski gra jeszcze między inny mi Stanisława Przy by szewskiego w polsko-norweskiej produkcji Dagny i po raz kolejny u Wajdy – w nominowany ch do Oscara Pannach z Wilka.
Ale oto znów ży cie osobiste przy nosi odmianę. 13 lutego 1978 roku Daniel zostaje mężem Zuzanny Łapickiej, młodszej o dziewięć lat córki swojego starszego kolegi, Andrzeja Łapickiego. To właśnie Zuzanna po rozstaniu z Mary lą wy prowadziła go z hotelu do swojego mieszkania, opiekowała się nim, chcąc, by na powrót nabrał zaufania do kobiet. Aktor szczerze przy znawał w autobiografii: „Pomy ślałem, że wreszcie będę odpoczy wał, pozwalając się kochać przez kobietę. Jak facet, któremu lekarze powiedzieli, że ma wadę serca, nie może więc dźwigać walizek. By łem zadowolony : walizki będzie za mną nosić Zuzanna. Dziś wiem, że popełniłem cholerny błąd. (…) Postanowiłem, że po dwóch nieudany ch związkach ty m razem nie dam się ponieść uczuciom. Nie zaangażuję się tak, by m potem miał tego żałować. A Zuzia – dobra dziewczy na – wszy stko przetrzy ma. Błąd, błąd, błąd!” 397.
Związek zbudowany na żalu po stracie Mary li – przy dużej rezerwie ze strony Daniela i ogromnej wy rozumiałości jego partnerki – by ł chy ba od początku skazany na porażkę. Olbry chski wspominał, że coraz bardziej kochał swoją drugą żonę, ale równocześnie ranił ją, zachowy wał się lekkomy ślnie, na przy kład przy prowadzając do domu w środku nocy kolegów. Wy korzy sty wał jej pobłażliwość. W jedny m z wy wiadów opowiadał jednak: „Przy puszczam, że Zuzia, młodziutka dziewczy na, wiążąc się ze mną, należała do pokolenia, które kochało się we mnie w wieku » nastu« lat. Chodziła kilkanaście razy na Małżeństwo z rozsądku i kochała mnie, jak umiała. A może po prostu nie miała w sobie potencjału do prawdziwej miłości” 398. Po latach wy pominał też drugiej żonie emocjonalny chłód, a nawet bezduszność. „Rozumiem, że strasznie trudno ze mną ży ć. Nie jestem alkoholikiem, ale czasami za dużo piję, jestem okropny m bałaganiarzem itd. (…) Jednak jak ktoś bardzo kocha, to...” 399. Po latach by ł niemal pewien, że to
zawsze on kochał mocniej i jego uczucie w pełni odwzajemniła dopiero trzecia żona, Kry sty na Demska.
KAŻDY KRAJ MIAŁ SWOICH OLBRYCHSKICH W 1979 roku Olbry chski został zaangażowany do Blaszanego bębenka Schlöndorffa, jednego z dwóch filmów z udziałem aktora, który zdoby ł Oscara. W latach osiemdziesiąty ch gra już głównie na Zachodzie. W 1981 roku w Jednych i drugich Claude’a Lelouche’a; w następny m roku w Pstrągu Josepha Losey a. W 1984 wy stępuje w kolejnej produkcji, która zdoby wa Oscara – Przekątnej gońca Richarda Dembo. W ty m samy m roku w udzielany m „Filmowi” wy wiadzie mówi: „Jestem szczęśliwy, ponieważ mogę pracować. Brakuje mi jedy nie rodzimej widowni i naszego klasy cznego repertuaru. (…) W Polsce stałem się już rozpieszczony, zepsuty powodzeniem. Jak we Francji Belmondo i Delon. Dzisiaj zaczy nam właściwie wszy stko od zera. Muszę pokonać barierę języ ka, muszę nieustannie ćwiczy ć dy kcję” 400.
Po latach przy zna też, że gdy by wcześniej miał paszport, to karierę za granicą rozpocząłby jeszcze w latach siedemdziesiąty ch. „By ły oferty, o który ch dowiady wałem się 10 lat później, szukano mnie, a Film Polski zacierał ślady ” 401. W „Polity ce” na py tanie Zdzisława Pietrasika, dlaczego już wtedy by ł poszukiwany przez zagraniczny ch twórców, odpowiadał śmiało: „(…) Ponieważ nie by ło wówczas aktora tak zauważalnego jak ja – co zawdzięczam filmom Wajdy. Gdy miałem lat 23, 25, nie by ło nikogo w ty m wieku w Europie, powiem bezczelnie, na świecie, gdy ż nie by ło jeszcze Gerarda Depardieu, nie by ło Roberta De Niro. Przecież mnie po Popiołach chciano przeflancować ży wcem do Holly wood jako nowe wcielenie Jamesa Deana, przez trzy lata uczy ć angielskiego, by ły wy twórnie, które chciały się ty m zająć. Wy straszy łem się, bo musiałby m się zdecy dować na emigrację, a z drugiej strony by ła to bezczelność młodości – skoro takie propozy cje mam tak wcześnie, to później też będę miał, a na razie wracam do Polski. Gdy w 1982 roku zamieszkałem w Pary żu i naprawdę zacząłem sam decy dować o swojej karierze, aktorów 35-letnich by ło już dużo, każdy kraj miał swoich Olbry chskich. Ale wciąż miałem poczucie, że dam sobie radę (…)” 402. I fakty cznie Olbry chski za granicą poradził sobie bardzo dobrze, na dodatek nigdy nie tracąc swojej ogromnej niezależności. W 1981 roku został aktorem roku w Japonii (!), w teatrze we Francji grał bohatera Przeminęło z wiatrem – Rhetta Butlera. W 1987 roku zagrał w Nieznośnej lekkości bytu Philipa Kaufmana, a rok wcześniej w Róży Luksemburg Margarethe von Trotty.
W 1982 roku z małżeństwa aktora rodzi się córka, Weronika Olbry chska, ale już rok później Zuzanna decy duje się na separację. Daniel przy znawał: „Iry tował ją mój brak uwagi, naduży wanie alkoholu, plotki o romansach…” 403. Jeszcze w ty m samy m roku żona podejmie decy zję o rozwodzie, ale nie będzie to definity wne rozstanie. W 1992 roku w autobiografii aktor pisał: „Mieliśmy ślub kościelny i cy wilny. Rozwód – ty lko cy wilny. Na szczęście, bo nadal jesteśmy małżeństwem i nie musimy niczego potwierdzać ani odwoły wać (…). Jestem z Zuzią. Kocham ją” 404. Jak jednak przy znawał z dy stansu, w 2011 roku, „Potem już nie by ło czego zbierać, mimo że jeszcze przez lata starałem się walczy ć o to małżeństwo” 405.
DZIECI, ŻYCIE, BILANSE Zanim Olbry chski wrócił do żony, spłodził trzeciego potomka – sy na Viktora. Jego matką by ła niemiecka aktorka Barbara Sukowa. Olbry chski poznał ją na planie Róży Luksemburg, gdzie grała ty tułową rolę. On – jej kochanka. Jak przy znawał, dla niego to by ł po prostu romans, nie zaangażował się jakoś szczególnie. Sukowa podobno przez kolejne pięć lat nie chciała się z nikim wiązać, łudząc się, że Daniel zostanie z nią na zawsze. On po latach mówił, że niemiecka aktorka by ła jedną z ty lko dwóch kobiet, które naprawdę go kochały.
Relacje z trójką dzieci z pewnością nie by ły pozbawione wzajemny ch żalów i niedomówień. Aktor przy znawał, że miał spięcia wy chowawcze, również z kontaktem by wało różnie – szczególnie w przy padku najmłodszego sy na. „(…) Moje układy z dziećmi, przy całej nienormalności sy tuacji: każde miało inną matkę i dorastały w rozbity ch związkach, by ły w miarę normalne. I wszy stkie rodziły się jako dzieci miłości” 406, podkreślał. Z wielu rozmów z aktorem wy ziera jednak spory żal, że dzieci nie mają potrzeby utrzy my wania z nim bardzo bliskich, codzienny ch relacji. W miniony m dziesięcioleciu tej gory czy by ło całkiem sporo. Aktor nie stronił od zdań podobny ch temu: „(…) moje ży cie osobiste by ło pasmem klęsk” 407.
Dzisiaj – py tany o to, czy coś zrobiłby inaczej – odpowiada: „Nie, wszy stko w swoim czasie miało swój sens. Niczego i nikogo by m nie zmieniał, ani kobiet, z który mi by łem, ani dzieci, które idą swoją drogą. Jeżeli na coś nie mam wpły wu, to co się będę szarpał? Uważam, że nie zawsze
fortuna mi dopisy wała, ale powiedzieć, że nie miałem w ży ciu szczęścia, by łoby z mojej strony kokieterią i nieprawdą. Miałem bardzo dużo szczęścia do ludzi i do zdarzeń. I dalej mam” 408.
CHARYZMATYCZNY, NIELOGICZNY, BEZWSTYDNY Daniel Olbry chski wy kreował ponad sto ról w produkcjach polskich i zagraniczny ch. By ł i jest doceniany jako wy bitny aktor teatralny. Nic dziwnego, miał okazję zagrać wielkie role: Hamleta, Makbeta, Konrada, Raskolnikowa, Leara czy (dwukrotnie) Fredrowskiego Cześnika. Kiedy pod koniec lat dziewięćdziesiąty ch zobaczy ł w Atenach Schody Charlesa Dy era, postanowił przenieść do Polski tę sztukę o dwóch starzejący ch się homoseksualistach w czasach, w który ch ich miłość groziła więzieniem. U boku Olbry chskiego zagrał w 2003 roku Jerzy Radziwiłowicz, spektakl wy reży serował Piotr Łazarkiewicz. Aktor miał wówczas odwagę opowiadać w wy wiadach: „Ta sztuka to Romeo i Julia naszy ch czasów. Ty lko Romeo ma 60 lat, a Julia – 55 i oboje są mężczy znami. Decy zję, że chcę zagrać w Schodach, podjąłem już wtedy w Atenach, ty lko szukałem właściwego partnera. Z Jurkiem Radziwiłowiczem bardzo się przy jaźnimy, zresztą jesteśmy sąsiadami w jednej z podwarszawskich miejscowości. Pomy ślałem więc, że » Człowiek z żelaza« i by ły Kmicic idealnie tu pasują” 409. Z filmów, w który ch zagrał latach dziewięćdziesiąty ch, warto wy mienić Kolejność uczuć Radosława Piwowarskiego, Pestkę Kry sty ny Jandy, Pana Tadeusza Wajdy i oczy wiście Ogniem i mieczem Hoffmana. W 1998 roku Olbry chski zagrał u swojego rosy jskiego przy jaciela, Nikity Michałkowa, w Cyruliku syberyjskim. W kolejny ch latach dał się zapamiętać szerszej publiczności jako aktor serialowy, żeby wy mienić choćby takie ty tuły, jak Kryminalni czy Czas honoru. „Seriali nie należy lekceważy ć. Tam po dwóch minutach można dostrzec, kto jest chary zmaty czny, jak panuje nad ciałem, jakie ma zdolności” 410, mówił w rozmowie z „Newsweekiem”. W tej samej dekadzie grał w duży ch polskich ekranizacjach: Przedwiośniu, Zemście, Starej baśni. Nie zabrakło go też w zagraniczny ch produkcjach, trafił nawet do jednej holly woodzkiej – Salt, gdzie zagrał u boku Angeliny Jolie. W jedny m z niedawny ch wy wiadów opowiadał, jak udało mu się tego dokonać. To fascy nujące i wiele mówi o pozy cji, jaką przez lata wy pracował. „Reży ser Phillip Noy ce py tał Androna Konczałowskiego o rosy jskiego aktora koło sześćdziesiątki, mówiącego dobrze po angielsku, sprawnego fizy cznie i posiadającego chary zmę, który mógłby partnerować Angelinie Jolie. Konczałowski odpowiedział, że w Rosji nikogo takiego nie widzi, ale w Polsce jest Daniel Olbry chski, który po rosy jsku mówi jak Rosjanin. Noy ce skojarzy ł mnie z filmami Wajdy. I bez żadnego castingu zostałem zaproszony do Nowego Jorku, a wieczorem już wiedziałem, że gram” 411.
Kiedy ś napisał, że jego wzorem aktorskim jest kot z filmu Disney a 200 mil do domu, zupełnie nielogiczny, jak na to zwierzę przy stało. „Zaczajając się na my sz, zdąży się jeszcze podrapać. Zaskakuje niby najlepsi aktorzy z Actors Studio albo Zby szek Cy bulski. To mój wzór. Kiedy ś młodzi py tali mnie, jak w jedny m zdaniu sformułowałby m zasadę mojego aktorstwa. Odpowiedziałem linijką z dziewiętnastowiecznej piosenki: » Tu się śmieję, a tu leję« . Bo rzadko w ży ciu coś jest logiczne i jednoznaczne” 412. Wspominał też, że kiedy w młodości nie szła mu pewna scena, w której musiał się odsłonić, postanowił ulży ć fizjologicznej potrzebie i wy sikał się „na kamerę”, czy li na oczach ekipy. „I zagrałem dobrze. Oswoiłem zimną kamerę, ekipę i siebie z bezwsty dem, którego za chwilę mieliśmy doświadczy ć. Potem dowiedziałem się, że kiedy ś to samo zrobił James Dean” 413.
O swoich rolach zwy kł mawiać, podobnie jak Nina Andry cz, że są jego dziećmi. „Lepiej od kry ty ków i publiczności wiem, które z nich są mniej, a które bardziej udane, ale ja je wszy stkie jednakowo kocham. Bo z wszy stkimi chodziłem w ciąży, wszy stkie rodziłem i z wszy stkimi do dziś ży ję” 414.
PORYWCZY, ROMANTYCZNY, KOCHAJĄCY Niejednoznaczny, romanty czny, kojarzony z ułańską fantazją, pory wczością, autenty cznością, ale i z wielką klasą. Znana jest historia o ty m, jak przed laty obezwładnił terrory stę w samolocie. Wy grażający pasażerom mężczy zna został przez Daniela spacy fikowany. „Zdecy dowałem się bić jak Jurek Kulej: góra-dół, góra-dół, góra-dół… Aż do nokautu!” 415 Kiedy groźny przeciwnik padł na ziemię, Olbry chski dla wzmocnienia efektu przy dusił go do podłogi. Inną znaną akcją, która dla wielu stała się dowodem na wielką impulsy wność aktora, by ło pocięcie w 2000 roku szablą w Zachęcie kilku fotosów z wy stawy Naziści autorstwa Piotra Uklańskiego – ofiarą padły zdjęcia Olbry chskiego, ale też między inny mi Jana Englerta, Stanisława Mikulskiego oraz JeanaPaula Belmondo – wszy stkim im przy szło grać role w hitlerowskich mundurach. Olbry chski od lat sprawę komentuje w ten sam sposób: „(…) Mnie po prostu chodziło o to, że ktoś w celach komercy jny ch, organizując wy stawę pod ty tułem » Naziści« , uży ł wizerunku mojego (i kilku moich kolegów) do promocji swojego nazwiska, nie py tając mnie o zgodę. Równie dobrze można by ło pokazać Marily n Monroe, Kasię Figurę i Graży nę Szapołowską w negliżu i napisać: » Prosty tutki« ” 416.
Znana jest też plotka, jakoby Olbry chski za obrazę papieża miał uderzy ć w twarz młodego Jaroszewicza, ale aktor zawsze się od niej odcinał, twierdząc, że to zwy kła manipulacja i pomówienie.
Jak nieraz szczerze przy znawał, nie umie palić umiarkowanie ani pić wstrzemięźliwie („albo trzy paczki dziennie i trzy butelki wina, albo wcale” 417), więc od lat rzuca alkohol i papierosy (raz nawet spektakularnie – po śmierci Jana Pawła II), by potem znowu do nich wrócić. Jak jest teraz? A czy to ważne? Najważniejsze, że od lat jest szczęśliwy m mężem Kry sty ny DemskiejOlbry chskiej, bo tak naprawdę zawsze marzy ł o miłości – tej jednej jedy nej. Uznał, że to Kry sty na jest tą drugą, po Barbarze Sukowej, kobietą, która w ży ciu naprawdę szczerze go pokocha. „Ja się jej oświadczałem w szlafroku (...), założy łem wszy stkie swoje komandorie – polską, francuską i niemiecką – i, zdaje się, odznakę jeździecką. I ona mówi: Jezu, coś strasznie poważnego mnie czeka. A ja: właśnie chciałem poprosić Cię o rękę” 418. Pobrali się 23 września 2003 roku.
Kiedy Agnieszka Osiecka przedstawiała ich sobie w 1988 roku, powiedziała podobno: „Daniel jeszcze nie spotkał kobiety, która by na niego zasługiwała” 419. Pięć lat później, na imieninach Kry sty ny, w Klubie Związków Twórczy ch we Wrocławiu usiedli koło siebie. Od tego czasu połączy ła ich praca: założy li firmę producencką. Potem Kry sty na została menedżerem Olbry chskiego. Z tej roli nie rezy gnuje do dziś.
„Jesteśmy związani emocjonalnie i zawodowo. To funkcjonuje. Kiedy przed kilkunastu laty miałem straszny wy padek i trzeba mnie by ło wozić na rehabilitację do Warszawy dzień w dzień, Zuzia odmówiła. Woziła mnie Kry sty na z Podkowy Leśnej, a przecież z Warszawy by łoby bliżej, łatwiej” 420, opowiadał aktor. W innej rozmowie jego żona mówiła: „Oboje jesteśmy romanty kami. Bez tego ży cie by łoby mdłe. A ja nie umiałaby m ży ć w związku o letniej temperaturze. W emocjach musi wrzeć. Trzeba umieć o to bardzo dbać. Ruty na jest zabójcza. Kłótnie ty lko cementują dobry związek. Ważne, żeby się zgadzać w kluczowy ch sprawach” 421.
MIARY DŻENTELMENA
Oczy wiście, jak na prawdziwego gwiazdora przy stało, Daniel jeździł w swoim ży ciu kilkoma porządny mi samochodami – w ty m zestawieniu znalazłoby się miejsce dla fiata 125p, bmw 320 w kolorze oliwkowy m, a nawet mercedesa 190. Duży m senty mentem przez lata Olbry chski darzy ł też swojego nissana patrola. Ale jeszcze ciekawiej niż o samochodach zawsze opowiadał o zwierzętach. Właściwie trudno znaleźć aktora, który robiłby to tak pięknie. Daniel nigdy nie kochał nieszczerze, mocno angażował się we wszy stkie relacje z kobietami – to na pewno dowód jego dżentelmeństwa. Ale chy ba można wskazać jeszcze taką zależność: prawdziwego dżentelmena poznasz po ty m, jak traktuje zwierzęta. Od lat kocha konie i psy (zwłaszcza y orkshire terriery ). Nie raz na planie filmowy m ratował konia, którego los zdawał się by ć już przesądzony. W Popiołach, podczas kręcenia jednej ze scen na rzece, pod koniem, na który m siedział Olbry chski, załamał się lód. Zamiast ratować siebie, zary zy kował i wy ciągnął także zwierzę, nie bacząc na to, że z każdą sekundą szanse obojga na ratunek dramaty cznie malały. „Mokrzy wy szliśmy na brzeg. Mróz minus 20 stopni. Windsor dostał pół litra na wiadro, ja – ćwiartkę bez wody ” 422, wspominał po latach.
Niedawno, w jedny m z wy wiadów, opowiadał też, że dwa lata temu kupił sobie nowego konia rasy Quarter Horse. Zwierzęta tej rasy charaktery zuje okazałe umięśnienie i wy trzy małość. „Jest piękny, świetnie ujeżdżony i jeszcze ciągle mu się wy daje, że jest mały m zwierzątkiem. Lubi się poprzy tulać” 423.
Inną miarą dżentelmena jest to, że po prostu potrafi ży ć – jak Olbry chski: „Największy m szczęściem w ży ciu jest ży ć – powiedział wielki Tołstoj. Po prostu. Tak mi się to jawi. Bardzo kocham by ć i ży ć” 424. Dżentelmen ceni literaturę. Daniel Olbry chski lubi sięgać do swojego ulubionego Norwida. Co ciekawe – podobnie jak Jerzy Zelnik, jego kolega ze szkoły teatralnej. Obaj tak różni fizy cznie i z tej poezji zdają się wy ciągać inne wnioski. Olbry chski zwy kł powtarzać, choć coraz częściej z gory czą, że Polacy to naród wielki, ale żadne społeczeństwo. Niezmiennie dodaje też: „Z rzeczy świata tego zostaną ty lko dwie / Dwie ty lko: poezja i dobroć... i więcej nic...”
***
„Są tacy, którzy marzą głównie o tym, żeby nie zawieść widza, żeby nie pokazać, że się zmienili. Tak było chyba w przypadku Gary Coopera, Henry’ego Fondy i Johna Wayne’a. Tacy aktorzy cały czas czują się zobowiązani grać tę samą postać, mimo że czasem serce im krwawi.
Wayne, przypuszczam, marzył, żeby zagrać kogoś słabego i tchórzliwego, ale czuł się zobowiązany do ról męskich i odważnych. Chyba cierpiał z tego powodu. Są z kolei aktorzy, którzy starają się przede wszystkim »zagrać« cechy odbiegające od ich własnego charakteru. Na przykład Tadeusz Łomnicki robi to fenomenalnie. Ja jestem »pomiędzy«, korci mnie, by grać cały czas troszkę innego: pragnę opowiedzieć poprzez siebie, że człowiek nie jest jednoznaczny”425. (Daniel Olbrychski)
324. D. Olbry chski, Anioły wokół głowy, Warszawa 1992, s. 263.
325. Wszy stkiego dotknąłem. Z Danielem Olbry chskim rozmawia Małgorzata Sadowska, „Film” 1999, nr 4, s. 92.
326. Aż mi się w głowie zakręciło. Z Danielem Olbry chskim rozmawia Joanna Leska, „Tele Ty dzień” 2006, nr 4, dostęp: http://www.e-teatr.pl/pl/arty kuly /21214.html
327. Wojskowe ży cie Daniela Olbry chskiego. Z Danielem Olbry chskim rozmawia Elżbieta Smoleń-Wasilewska, „Film” 1966, nr 3, s. 11.
328. D. Olbry chski, dz. cy t., s. 148.
329. Tamże, s. 251.
330. Aktor nie powinien by ć idiotą. Z Danielem Olbry chskim rozmawia Kazimierz Targosz, „Przekrój” 2002, nr 11, s. 30.
331. Jestem fajny m facetem. Z Danielem Olbry chskim rozmawia Karolina Wajda, „Twój Sty l” 1999, nr 9, s. 30.
332. Tamże.
333. Jest co wspominać. Z Danielem Olbry chskim rozmawia Liliana Śnieg-Czaplewska, „Viva!” 2006, nr 6, dostęp: http://www.e-teatr.pl/pl/arty kuly /24139.html? josso_assertion_id=A58D4B9876A2A384
334. Koniec romanty zmu. Z Danielem Olbry chskim rozmawia Ewa Sułek, „Gentleman” 2008, nr 9, dostęp: http://www.e-teatr.pl/pl/arty kuly /60273.html
335. Tamże.
336. Tamże.
337. Daniel Jubilat. Z Danielem Olbry chskim rozmawia Ewa Likowska, „Przegląd” 2005, nr 9, dostęp: http://www.e-teatr.pl/pl/arty kuly /9623.html?josso_assertion_id=58DB1F78897725E8
338. D. Olbry chski, dz. cy t., s. 14.
339. Przestało mnie już nosić… Z Danielem Olbry chskim rozmawia Roman Praszy ński, „Gala” 2007, nr 14−15, dostęp: http://www.e-teatr.pl/pl/arty kuly /37723.html
340. D. Olbry chski, dz. cy t., s. 15.
341. Tamże, s. 18.
342. D. Olbry chski, dz. cy t., s. 18−19.
343. Przestało mnie już nosić…
344. Ciągle wy łażą nowe upiory. Z Danielem Olbry chskim rozmawia Krzy sztof Lubczy ński, „Try buna” 2005 – Aneks, nr 34, dostęp: http://www.e-teatr.pl/pl/arty kuly /8825.html? josso_assertion_id=2B9DE2D897F9625E
345. D. Olbry chski, dz. cy t., s. 20.
346. Tamże, s. 21.
347. Koniec romanty zmu…
348. Tamże.
349. Tamże.
350. D. Olbry chski, dz. cy t., s. 26.
351. B. Ry bałtowska, Barbara Bry lska w najtrudniejszej roli, Warszawa 1993, s. 49−50.
352. Tamże, s. 50.
353. Tamże, s. 52−53
354. D. Olbry chski, dz. cy t., s. 91
355. Tamże, s. 96.
356. Tamże, s. 53.
357. Tamże, s. 32.
358. Tamże, s. 35.
359. Tamże, s. 40.
360. Tamże, s. 40.
361. D. Olbry chski, Parę lat z głowy, Warszawa 1997, s. 173.
362. D. Olbry chski, Anioły …, s. 46.
363. Tamże, s. 47.
364. Ikony : Daniel Olbry chski (Program TV), dostęp: http://play er.pl/programy -online/ikony odcinki,203/odcinek-1,daniel-olbry chski,S01E01,2724.html
365. D. Olbry chski, Anioły.., s. 51.
366. Tamże, s. 52.
367. Wszy stkiego dotknąłem…, s. 90.
368. Przestało mnie już nosić…
369. Tamże.
370. D. Olbry chski, Anioły..., s. 94.
371. Tamże, s. 96−97.
372. Tamże, s. 97.
373. Tamże.
374. Tamże, s. 99.
375. Tamże.
376. Tamże, s. 89.
377. Tamże, s. 102.
378. Tamże.
379. Buntownik. Z Danielem Olbry chskim rozmawia Kry sty na Py tlakowska, „Viva!” 2015, nr 5, s. 61.
380. D. Olbry chski, Anioły …, s. 148.
381. Tamże.
382. Tamże, s. 149.
383. Tamże, s. 150.
384. Tamże, s. 155.
385. Karta jak jasny piorun. Z Danielem Olbry chskim rozmawia Krzy sztof Feusette, „Rzeczpospolita” 2005, nr 47, dostęp: http://www.e-teatr.pl/pl/arty kuly /9399.html? josso_assertion_id=236748BC70A8A080
386. D. Olbry chski, Anioły..., s. 161.
387. Tamże.
388. Tamże.
389. Tamże.
390. Tamże, s. 164.
391. Miał trzy żony, romans z Rodowicz, a „kobietę, która na niego zasługiwała” znalazł dopiero po 50. Pierwszy amant PRL-u kończy dziś 70 lat, Plotek.pl, dostęp: http://www.plotek.pl/plotek/56,79592,17316122,Najglosniejszy _romans_PRL_u,,2.html
392. D. Olbry chski, Anioły …, s. 167.
393. Nigdy nie miałem cienia…
394. Tamże.
395. D. Olbry chski, Anioły …, s. 168.
396. Tamże, s. 210.
397. Tamże, s. 169−170.
398. Nigdy nie miałem cienia…
399. Tamże.
400. Daniel Olbry chski: jest wielu dobry ch aktorów, „Film” 1984, nr 2, s. 13.
401. Mocium panie. Z Danielem Olbry chskim rozmawia Zdzisław Pietrasik, „Polity ka” 1998, nr 15, s. 68.
402. Tamże.
403. D. Olbry chski, Anioły..., s. 171.
404. Tamże, s. 173.
405. Nigdy nie miałem cienia…
406. Jest co wspominać…
407. Tamże.
408. Buntownik..., s. 62.
409. Komedia na serio. Z Danielem Olbry chskim rozmawia Magda Nogaj, „Gazeta Wy borcza – Wrocław” 2003, nr 123, dostęp: http://www.e-teatr.pl/pl/arty kuly /45776.html
410. Taka moja rola. Z Danielem Olbry chskim rozmawia Filip Łobodziński, „Newsweek Polska” 2008, nr 14, s. 113.
411. Buntownik…, s. 62.
412. D. Olbry chski, Anioły …, s. 271.
413. Tamże, s. 272.
414. Tamże, s. 296.
415. Tamże, s. 289.
416. Aktor nie powinien by ć idiotą…
417. Przestało mnie już nosić…
418. Magdalena Mołek, W roli głównej. Daniel Olbry chski, odcinek 7 (41), sezon 14, dostęp: http://play er.pl/programy -online/w-roli-glownej-odcinki,41/odcinek-7,danielolbry chski,S14E07,33095.html
419. Małżeństwo nie z rozsądku. Z Kry sty ną Demską-Olbry chską rozmawia Kry sty na Py tlakowska, „Viva!”, dostęp: http://polki.pl/viva_exclusive_arty kul,10015622.html
420. Nigdy nie miałem cienia…
421. Tamże.
422. D. Olbry chski, Anioły …, s. 62.
423. Buntownik…, s. 62.
424. Muszę mieć jakiegoś fajnego Anioła Stróża. Z Danielem Olbry chskim rozmawiają Anita Czupry n i Dorota Kowalska, „Polska The Times” 2015, dostęp: http://www.polskatimes.pl/arty kul/3811983,musze-miec-jakiegos-fajnego-aniola-stroza-wy wiadz-danielem-olbry chskim,id,t.html
425. Ży ć intensy wnie. Z Danielem Olbry chskim rozmawia Józef Seidel, „Film” 1987, nr 5, s. 18.
Więcej na: www.ebook4all.pl
Romuald Pieńkowski/Filmoteka Narodowa; Archiwum Filmu/FORUM
STANISŁAW MIKULSKI DŻENTELMEN, KTÓRY CHCIAŁ BYĆ DRANIEM
Archiwum Filmu/FORUM
NIE MIZDRZYĆ SIĘ DO ŻYCIA To teatr pozwolił mu uwolnić się od pozy ty wności i heroiczności Hansa Klossa, pozwolił mu zagrać ludzi zły ch, zdemoralizowany ch, brutalny ch, którzy zdawali się by ć nie ty lko przeciwieństwem najsły nniejszej z odtwarzany ch przez niego postaci, ale także odwrotnością jego samego. Przez ponad czterdzieści lat starał się walczy ć z własny m wizerunkiem, bezustannie próbował uciekać z pułapki, w jakiej uwięziła go najsły nniejsza z jego ról. Stanisław Mikulski by ł legendą nie przez przy padek – w jego wy borach, postawie, poczuciu obowiązku i świadomości konsekwencji jest coś nierealnie baśniowego. Porażki w batalii, jaką toczy ł z agentem J-23, by ły potwierdzeniem reguły, że z niegodziwością po prostu nie by ło mu do twarzy.
„To by ł bardzo przy zwoity facet. (...) Staszek by ł prawdopodobnie moim najwspanialszy m kolegą. I jakby słówko » kolega« , w odniesieniu do tego jaki on by ł, nabiera zupełnie fantasty cznego znaczenia. Boję się nawet powiedzieć » przy jaciel« , bo on nie cierpiał wielkich słów. By ł człowiekiem stabilny m, niemizdrzący m się do ży cia, do ludzi. Przy nim czułam się bezpieczna, w drobiazgach i rzeczach większy ch” 426, mówiła bardzo pięknie po jego śmierci Ewa Szy kulska.
PIERWSZOMAJOWY Stanisław Mikulski urodził się w Łodzi 1 maja 1929 roku. Jego rodzice, Jan i Helena (z domu Wajsa), pracowali w branży teksty lnej – ojciec by ł włókniarzem, matka szwaczką. Staś wy chowy wał się w robotniczy m krajobrazie Bałut, najpierw ze starszą siostrą Henry ką, potem z młodszą Basią. Dzieciństwo – skromne, ale radosne – mijało na inspirowany ch kinowy mi seansami zabawach z bratem cioteczny m Ry śkiem i z kolegami. Amery kańskie filmy roiły się
od kowbojów, przepełniając chłopców ogromny m pragnieniem wcielenia się w ich rolę.
Spokój najwcześniejszy ch lat przery wa wy buch wojny. Wiosną 1940 roku Mikulscy muszą opuścić Bałuty i przenieść się do Śródmieścia – w części Łodzi, w której doty chczas przeby wali, Niemcy tworzą getto. Przeprowadzka to dopiero początek dramaty czny ch zdarzeń. Dwukrotne aresztowanie ojca Stasia, jego ucieczka do Generalnej Guberni, denuncjacja dokonana przez jednego z sąsiadów – trzeba wiele szczęścia, aby przetrwać. Całej rodzinie udaje się dotrwać do końca okupacji.
START STASIA W 1950 roku Mikulski zdaje maturę. W ostatniej klasie liceum, w 1949 roku, podchodzi jeszcze do innego egzaminu – debiutuje w Pierwszym starcie Leonarda Buczkowskiego. Kręcony w jego rodzinny m mieście film to historia socjalisty cznego „nawrócenia” w organizacji junaków. Powstał na podstawie nagrodzonego – „za ży we i opty misty czne przedstawienie ży cia młody ch budowniczy ch socjalizmu w Polsce Ludowej” – scenariusza Ludwika Starskiego. O angażu Stanisława decy duje przy padek. „Potrzebowali młody ch aktorów, żeby im ty ch junaków zagrali. No i jeździli po szkołach, trafili też do mojego liceum. Zagrałem junaka Franka Mazura. I zamarzy łem, że po maturze pójdę do szkoły teatralnej. Rodzice nie by li zachwy ceni. Ja jestem chłopak z robotniczej Łodzi, z Bałut. Ojciec – tkacz, matka – gospody ni domowa. Aktorstwo w ty m środowisku nie uchodziło za solidny zawód. Rodzice my śleli, że pójdę na politechnikę. Ale w końcu machnęli ręką” 427 – mówił w rozmowie z Grzegorzem Sroczy ńskim. Angaż do filmu oznaczał także pojawienie się „(…) pierwszy ch zarobków w ży ciu. Dostałem chy ba 2 ty s. złoty ch dniówki, a górna granica dla aktorów wy nosiła wówczas bodaj 10 ty s. złoty ch za dzień” 428.
Na egzaminie do szkoły teatralnej Mikulski jednak się nie pojawił. O przewadze prakty czny ch umiejętności nad klasy czny m, akademickim wy kształceniem przekonał go na planie Pierwszego startu Włady sław Woźnik, ówczesny dy rektor Teatru im. Wy spiańskiego w Katowicach (co ciekawe, późniejszy dziekan Wy działu Aktorskiego krakowskiej PWST). Chcąc zapewnić młodemu aktorowi spokojną naukę i możliwość naby wania arty sty cznej dojrzałości, wy stawił mu także dokument potwierdzający konieczność stałej obecności w teatrze. Nie miał on jednak żadnej
wartości dla wojskowej komisji poborowej, która Mikulskiego skierowała do arty lerii przeciwlotniczej w Skierniewicach – Baterii Oficerów Rezerwy. Jak mówił „(…) z moim wy glądem trudno by ło ukry ć kategorię A1” 429. Po roku, w listopadzie 1951, trafił do jednostki nieco bardziej odpowiadającej jego zainteresowaniom – Zespołu Pieśni i Tańca Warszawskiego Okręgu Wojskowego w Lublinie, gdzie zajmował się najpierw sprawami administracy jny mi, a potem konferansjerką.
Jesienią 1952 roku okazuje się, że rocznika Stanisława nie chcą wy puścić do cy wila. Po raz kolejny wojsko – a raczej sy tuacja geopolity czna – staje na drodze jego aktorskim ambicjom. Zmartwieniem Mikulskiego jest też... wiek. „Bardzo młody już nie by łem – miałem dwadzieścia cztery lata. Do szkoły teatralnej szło się zaraz po maturze. Trudno mi by ło wy obrazić sobie, że po wojsku zaczy nam studia z tą aktorską, nastoletnią młodzieżą” 430. Między narodowy kry zy s wy cisza się, sy tuacja stabilizuje, a los w końcu uśmiecha. Grający Zadarowa w Poemacie pedagogicznym Antoniego Makarenki aktor choruje, a szukający zastępstwa dy rektor teatru przy pomina sobie o zdolny m, a przede wszy stkim szalenie chętny m do pracy żołnierzu Mikulskim. „To by ł moment, który zdecy dował o cały m moim ży ciu” 431, mówił po latach Stanisław. Fakty cznie – gdy by nie nagła konieczność uzupełnienia obsady, prawdopodobnie nie zostałby aktorem. Wojskowa kariera wy dawała się na wy ciągniecie ręki, przełożony obiecy wał mu awans i wsparcie. Na szczęście dla milionów wielbicieli Hansa Klossa mundur już do końca jego ży cia będzie jedy nie kostiumem, choć na zawsze przy pieczętuje los aktora. Tak samo jak postać agenta J-23. Ale o ty m za chwilę.
SCENA, SCENA PONAD WSZYSTKO W sty czniu 1953 roku Mikulski pożegnał się z wojskiem – udało mu się zatrudnić w lubelskim Teatrze im. Osterwy. Najpierw spał w męskiej garderobie, potem przeniósł się do mikroskopijnego pokoju nieopodal teatru. Po kilku miesiącach i paru rolach Stanisław zdaje egzamin eksternisty czny w Krakowie. Niemała w ty m zasługa reży serki Zofii Modrzewskiej, która nie dość, że zauważy ła jego talent, to jeszcze przy gotowała aktora do konfrontacji z profesorską komisją PWST. Po gruntowny ch, wieloetapowy ch sprawdzianach wiedzy Mikulski otrzy mał dy plom – już bez kompleksów mógł grać ramię w ramię z inny mi arty stami.
Rozpoczy na się okres prawdziwej zawodowej akty wności. W latach pięćdziesiąty ch gra wiele. W lubelskim teatrze wy stępuje w sumie w dwudziestu pięciu przedstawieniach, upomina się o niego także kino. Najpierw, w 1953 roku, do swojej szkolnej etiudy angażuje go Sy lwester Chęciński, rok później Jan Ry bkowski obsadza go w Godzinach nadziei, a w 1955 roku Jerzy Kawalerowicz powierza mu rolę w Cieniu. To nie wszy stko, jednak warto zatrzy mać się jeszcze na chwilę przy teatrze.
„Okres lubelski” w ży ciu Stanisława Mikulskiego to czas naprawdę wy jątkowy. Publiczność szturmuje kasy, a kiedy na afiszu pojawia się jego nazwisko, bilety rozchodzą się w okamgnieniu. Na dodatek Teatr im. Osterwy, kierowany przez Jerzego Torończy ka, przeży wa swoje najlepsze lata i daleko mu do prowincjonalnej amatorszczy zny. Do zespołu dołącza także Jan Machulski. „Dwaj panowie M” znają się z dzieciństwa, ale po latach będą ze sobą w teatrze w pewien sposób konkurować – podobne warunki sceniczne i osobowość każą im ry walizować o te same role. Jednak nie za wszelką cenę, o czy m przekonuje pewna sy tuacja: Mikulski najpierw dostał główną rolę w przedstawieniu, z którego zrezy gnować musiał Machulski, ale kiedy filmowe plany nie wy paliły, Staś bez mrugnięcia okiem pozwolił koledze powrócić do obsady. Ot, duża klasa, takt i umiejętność zachowania się w różny ch sy tuacjach. Przy ty m wrażliwość i sceniczna inteligencja. „Najcenniejszy m doświadczeniem zdoby ty m w tamty ch latach by ła świadomość widowni. Tej ciemnej przestrzeni zapełnionej oddechami, z której ledwie widać twarze siedzące w pierwszy ch dwóch rzędach. Widz zawsze siedzi cicho. Ale jest coś, co łączy z nim scenę i aktora. I dzięki tej duchowej łączności ja wiem, czy widz akceptuje przedstawienie, czy nie. Czy słucha, czy nie słucha tekstu. Czy podoba mu się moja rola, czy pragnąłby już wy jść. Przez niezwy kle czuły filtr u przodu sceny mogę kontrolować moją grę bardziej niż w niemożliwy m do robienia poprawek filmie” 432.
Jeśli o czułości mowa, w cy towanej już kilkukrotnie autobiografii Mikulskiego rozdział poświęcony pierwszy m latom pracy, lubelsko-teatralny m właśnie, jest ty m, w który m najwięcej tkliwości i rozrzewnienia. I to wcale nie jakoś szczególnie maskowany ch. W jednej z rozmów mówił: „Chłopaki nie płaczą, tak? Ale dlaczego nie?! Ja się często wzruszam. By le głupstwem. Kiedy zobaczę psa ze złamaną łapą, staram się mu pomóc. Nie mówiąc już o kotach. Sam mam dwa, śpią właśnie w drugim pokoju. Wrażliwość jest u nas rodzinna. Podobnie reagują moje dwie siostry. Nie można wciąż by ć żelazny m bohaterem” 433.
PRYWATNOŚĆ W ILOŚCIACH LABORATORYJNYCH A co z rodziną? Z ży ciem osobisty m? I na nie znalazło się miejsce, jednak aktor bardzo niechętnie o nich wspominał. „Uważam, że pewne rzeczy są tabu. To są moje bardzo osobiste sprawy i nie muszę [ich] podawać do publicznej wiadomości” 434, mówił w 2012 roku podczas telewizy jnej rozmowy. Podkreślał też, że wspomnienia związane z pierwszy m małżeństwem powinny by ć rozpowszechniane „(…) w ilości laboratory jnej (…), ty lko z obowiązku kronikarskiego” 435. Nie chciał nikogo obrażać swoimi zwierzeniami, które zupełnie nie korespondowały z jego naturą, ale nie chciał także zasłaniać się nieuzasadniony m milczeniem.
Jego pierwsze małżeństwo z Wandą, dziewczy ną poznaną w Zespole Pieśni i Tańca, wieloletnią aktorką Operetki i Teatru Muzy cznego w Lublinie, nie by ło udane. Nie do końca przemy ślany, może zby t pospiesznie zorganizowany ślub dwójki bardzo młody ch ludzi przy niósł rozczarowanie, pretensje i wzajemny brak zrozumienia. Para powoli oddalała się od siebie, w czy m nie pomagały ciągłe wy jazdy Stanisława – a to na plan filmowy, a to z zespołem teatralny m. Wanda próbowała także nadać większy rozmach swojej operetkowej karierze. Po dwóch latach małżeństwa, w 1956 roku, na świat przy chodzi ich sy n Piotr. Związek rozpada się jednak ostatecznie w 1963 roku. Mimo że sąd podczas rozprawy rozwodowej nie orzekł o winie, Mikulski nawet po kilkudziesięciu latach nosił w sobie żal. „To we mnie tkwi aż za bardzo. Chociaż rzeczy wiście staram się o ty m bezskutecznie zapomnieć. Niech to wy starczy ” 436.
WYPOŻYCZONY Z WOJSKA, JEDYNY NA BOHATERA Wracamy do lat pięćdziesiąty ch. Ta dekada to nie ty lko teatr i dy lematy ży cia osobistego. To także kino. I to jakie!
W ciągu pięciu lat Stanisław Mikulski zagra w siedmiu znaczący ch filmach. W niemal każdy m z nich wy stąpi w mundurze lub wojennej scenerii. To przeznaczenie, fatum, a może coś innego? „Zawdzięczam to poby towi w wojsku. Ono wpaja pewne odruchy : wy prostowana
sy lwetka, a w mundurze kieszenie i guziki zapięte. Zanim zagrałem w tej nieszczęsnej Stawce…, która zaszufladkowała mnie na całe ży cie, miałem szereg ról mundurowy ch. Zawsze czułem się wy poży czony z wojska. Mój dowódca, tam gdzie odby wałem służbę, wy poży czy ł mnie do sztuki granej w lubelskim teatrze, gdy zachorował jeden z aktorów. I tak zostało. Ale spłacam dług wobec wojska, grając od czasu do czasu takie właśnie role” 437. A więc porucznik Jan Basior z Godzin nadziei, Blondy n z podziemia z Cienia, powstaniec Smukły z Kanału, policjant Piotr z Ewa chce spać, akowiec Jacek z Zamachu. A także taksówkarz Janek z Sygnałów i Michał Pawlicki z Białego niedźwiedzia. „W karierze przy mierzy łem ty le mundurów, o ilu zawodowi wojskowi nie śmią nawet marzy ć” 438, pisał. Tak widzieli go reży serzy, tak tematy cznie nasy cone by ło też polskie kino w ty m okresie. Mundur leżał na nim wy jątkowo dobrze, po latach, jak sam przy zna, nawet zby t doskonale. Mikulski, wchodząc w rolę, całkowicie się z nią stapiał, niosąc dalej zwielokrotniane portrety swoich postaci. Na ekranie stawał się bohaterem, a w pamięci i wy obraźni wielu po prostu nim by ł.
Ale to nie wszy stko – młody Stanisław jest po prostu... obłędnie przy stojny. Wy raziste ry sy, mocna szczęka, wy datne kości policzkowe, ciepłe spojrzenie błękitny ch oczu, które z łatwością przy bierają groźny stalowy odcień. Nieśmiały, czasem lekko kpiący uśmiech. No i czupry na lekko falujący ch włosów w odcieniu ciemnego blondu. Młody Mikulski miał w sobie równocześnie zawadiacki czar chłopaka z robotniczej dzielnicy, dzielnego akowca i spry tnego powstańca. Przede wszy stkim jednak szlachetność, obietnica bohaterstwa, pewnego rodzaju nieskazitelność, która opiera się nawet zamy słom scenarzy stów. Dla wielu, w ty m dla sły nnego malarza Zbigniewa Beksińskiego, o czy m wspomniała w rozmowie z samy m Mikulskim Liliana Śnieg-Czaplewska, „stanowi kwintesencję urody słowiańskiej” 439. Temat aktora powrócił w korespondencji Śnieg-Czaplewskiej i Beksińskiego jeszcze raz, kiedy dziennikarka pisała: „Jak powinien wy glądać facet, któremu spragniona seksu, dobra i czuła kucharka dałaby z chęcią 5 rubli na drogę? Jak Pierce Brosnan, Mikulski, Wilczak czy młody Stuhr? Bo ja » poniżej« by m nie zeszła. Usługa płatna powinna trzy mać poziom” 440. Nie bez znaczenia jest kontekst tej korespondencji – rozmowa doty czy ła ideału kochanki/kochanka. Mikulski, pod względem atrakcy jności jeszcze w 2005 roku stawiany by ł w jedny m szeregu z odtwórcą roli agenta 007 czy polskimi aktorami młodego pokolenia.
W 1957 roku jedna z produkcji, w której wziął udział, jest dla jego filmografii pewnego rodzaju kontrapunktem. Pojawienie się w komedii Ewa chce spać Tadeusza Chmielewskiego pozwala na chwilę uciec od dramaturgii i tragizmu wcześniejszy ch ról. Sumienny, choć nie idealny milicjant Piotr, który zakochuje się w uroczej uczennicy Ewie, absurdalna, pełna ciepłego humoru fabuła, a także niewy muszona nostalgiczność, chwilami wręcz bajkowość scenografii – to wszy stko pozwala wy rwać się, choć w pewny m stopniu, z żelaznego uścisku munduru. Tak, funkcjonariusz MO także w nim wy stępuje, jednak to nie mundur go stwarza.
W przedstawionej w 1958 roku na łamach ty godnika „Ekran” sy lwetce Mikulskiego nazwano „jedny m z wy bijający ch się aktorów młodego pokolenia” 441. Sam aktor mówił tam też z pasją o swoich ostatnich filmowy ch rolach – Jacka z Zamachu, Janka z Godzin nadziei oraz Smukłego z Kanału. Wtedy by li mu oni bardzo bliscy, „(…) w przeciwieństwie do roli młodego amanta z komedii Ewa chce spać. Widzę, że moje miejsce w filmie jest chy ba naprawdę przede wszy stkim w ogniu walki” 442. Ta przepowiednia spełniła się, jednak – jak to by wa z tego ty pu wróżbami – dosy ć przewrotnie i nie do końca w sposób, o jaki chodziło młodemu Mikulskiemu. „Zawsze podchodziłem ostrożnie do marzeń o roli” – mówił po latach, bogatszy o wiele doświadczeń – „Człowiek marzy, marzy, a na koniec okazuje się, że z marzeń nici” 443.
PRZED KATASTROFĄ Czas zacząć wielkie odliczanie. Stanisław Mikulski jeszcze o ty m nie wie, ale kolejne pięć lat, do 1965 roku, to właściwie ostatnie chwile jego wolności. Potem, na niemal pół wieku (!!!), aresztuje go nikt inny jak Hans Kloss.
W latach sześćdziesiąty ch jego aktorska garderoba po raz kolejny zapełniła się mundurami. By ł więc kolejno: lotnikiem (Historia współczesna), sierżantem (Dwaj panowie „N”), kapitanem (Skąpani w ogniu), porucznikiem UB (Yokmok), porucznikiem (Spotkanie ze szpiegiem), by ły m akowcem (Barwy walki), podkomendny m (Popioły), żołnierzem Armii Ludowej (Podziemny front) oraz znów porucznikiem (Dzień ostatni – dzień pierwszy). Mimo że role te by ły zróżnicowane charakterologicznie, fabularnie czy po prostu gatunkowo, ich estety ka pozostawała bardzo podobna lub wręcz taka sama. A więc Mikulski: męski, odważny, prawy bohater pozy ty wny. Jednak czy można nazwać go amantem? Na to przy jdzie jeszcze pora. Ty mczasem jego repertuar na mały m i duży m ekranie jest szalenie określony, zwy kle partnerują mu inni panowie, a i tematy ka filmów oraz seriali telewizy jny ch jest zdecy dowanie męska, żeby nie powiedzieć – chłopięca. Kilka lat później (już po premierze Stawki…), w 1967 roku, ty godnik „Film”, w wy dawany m na koniec roku numerze specjalny m, napisze: „Charaktery sty czne, że aktor wy stępuje prawie zawsze w mundurze, uosabiając na ekranie dobry ch patriotów, odważny ch ludzi walczący ch ze złem i obcą przemocą” 444.
Filmy wojenne i kry minały nie dają więc szansy na pojawienie się u jego boku wy razisty ch postaci kobiecy ch, a romanse Mikulskiego-aktora można policzy ć na palcach jednej ręki. Jako sierżant lotnictwa Janek Dziewanowicz – „młody królewicz, brak mu ty lko konia i szabelki” – traci głowę dla stewardesy Elżbiety (w tej roli Joanna Jędry ka) w Dwóch panach „N” Tadeusza Chmielewskiego. W Ostatnim kursie w reży serii Jana Batorego jako taksówkarz Henry k Kowalski durzy się w blondwłosej piosenkarce Kry sty nie (Barbara Ry lska). Beata Ty szkiewicz, filmowa Rutka Hajdukówna, to z kolei obiekt gorącego uczucia kapitana Sowińskiego, głównego bohatera Skąpanych w ogniu Jerzego Passendorfera. Konflikty tożsamościowe i narodowe rozgry wające się na Ziemiach Odzy skany ch są tłem dla kiełkującego uczucia dwójki młody ch bohaterów. Subtelność tej relacji miesza się ze smutkiem potęgowany m świadomością sy tuacji polity cznej.
Latem 1964 roku Stanisław Mikulski zmienia adres zamieszkania. Z Lublina przenosi się na stałe do Warszawy. Lata ciągły ch dojazdów do stolicy i na plany filmowe rozsiane po cały m kraju bardzo zmęczy ły aktora. Wy daje się także, że koniec pierwszego małżeństwa i pojawiające się co chwilę propozy cje pracy utwierdziły go w przekonaniu, że czas ruszy ć do przodu i zostawić za sobą przeszłość. W nowy m, stołeczny m ży ciu czeka na niego posada w Teatrze Powszechny m, kierowany m przez chary zmaty cznego Adama Hanuszkiewicza. Na przestrzeni trzech lat Mikulski wy stąpił tam w trzech spektaklach.
Ży cie Stanisława nabiera szy bszego tempa. Kreowane wcześniej postaci znikały na dalszy ch planach – polska kinematografia poszukiwała nie ty lko nowego wzorca męskości, ale także emisariusza pewny ch postaw. „Tamci bohaterowie – a przy pomnę, że grałem w Kanale i Zamachu – by li psy chicznie połamani, okaleczeni przez wojnę, tak jak ludzie, którzy przeży li ten koszmar. A tu pojawił się spry tny, inteligentny, zdolny szpieg, który działał w słusznej sprawie. Jak żartował mój znajomy : po raz pierwszy od Grunwaldu laliśmy Niemców” 445. Hans Kloss wkracza do gry.
NA KOMPLEKSY – HANS KLOSS Gdy by nie teatr, z pewnością nigdy nie zobaczy liby śmy Stanisława Mikulskiego w roli agenta J23. Jego wizerunek nie by ł ty m powszechnie znany m z filmów i plakatów, ale przede wszy stkim aktor miał ogromne doświadczenie sceniczne. A Stawka większa niż życie, o czy m niewielu
obecnie pamięta, zanim stała się serialem, by ła jedny m z przedstawień Telewizy jnego Teatru Sensacji. Ważna by ła także bieżąca potrzeba pojawienia się pozy ty wnego bohatera. Stanisław Mikulski dosłownie objawił się szerokiej publiczności, spragnionej kontaktu z prostolinijny m, nieprzesadnie obciążony m psy chicznie, a przede wszy stkim zwalczający m przeciwności losu wzorem. „Widownia miała dość przeży wający ch klęskę bohaterów – może wzbudzający ch zainteresowanie i współczucie, ale przegrany ch. (…) Należało pokazać postać w działaniu, które ma sens” 446. Hans Kloss miał by ć więc antidotum na kinematografię heroiczny ch katastrof i zagrać pierwszoplanową rolę w walce o odzy skanie nadziei. „Kloss stał się lekarstwem na wiele polskich kompleksów. Wcześniej nie mieliśmy takiego bohatera w polskim filmie” 447, mówił celnie po wielu latach.
Nagry wany co miesiąc spektakl emitowany by ł na ży wo – po trwający ch trzy ty godnie przy gotowaniach: próbach, budowaniu scenografii, rozważaniu wariantów scenariuszowy ch. Od 1965 do 1967 roku powstało 14 przedstawień opowiadający ch o przy godach nieustraszonego agenta J-23. Już emisja pierwszy ch trzech odcinków przy niosła aktorowi ogromną popularność. „Na samy m początku (…) otrzy my wałem telefony jeszcze w garderobie. Przed emisją taksówkarze zjeżdżali do domów, na spotkania przy chodziły tłumy, otrzy my wałem miłosne listy od dziewczy n...” 448 Sława Mikulskiego-Klossa rosła w giganty czny m tempie. W autobiograficznej książce przy wołuje wiele przy kładów histery cznego wręcz uwielbienia, jednak dwa z nich – będące odbiciem realiów epoki – są szczególnie znaczące 449. Kiedy w czerwcu 1965 roku zapowiedziano emisję ostatniego ze spektakli, społeczne rozczarowanie by ło tak wielkie, że sięgnęło aż jednego z przedwy borczy ch spotkań na Śląsku. Oburzeni górnicy i hutnicy domagali się konty nuacji serii, a ty m samy m zachowania głównego bohatera przy ży ciu. Równolegle z potrzebą utrzy mania Klossa na ekranie pojawiły się jednak inne głosy – mające swoje źródło w chęci poznania samego sły nnego już aktora. „(...) Dostałem list z Katowic, od pełnej temperamentu pani. Pisała, że właśnie wróciła z Francji, przy wiozła butelkę dobrego koniaku, który chciałaby wy pić w moim towarzy stwie. » Gdy by pan się ze mną umówił, na przy kład w jakiejś kawiarni w Katowicach, to przy szedłby pan na miejsce trochę wcześniej, usiadł przy stoliku i czekał na mnie. I wtedy weszłaby do kawiarni atrakcy jna dziewczy na, pan by spojrzał na nią, pomy ślał: Cholera, żeby to była ta! I to będę właśnie ja« . Bardzo spodobał mi się ten dowcipny sposób poznania Klossa” 450. Adoracja ze strony kobiet, wy rażana w niezliczony ch listach, w jakiś sposób wiązała się chy ba także z zaistnieniem bohatera kompletnego: nie dość, że nieprzy zwoicie przy stojnego, to także atrakcy jnego dzięki estety ce sukcesu i siły. Kloss by ł szy bki, zdecy dowany – po prostu niezawodny.
POWRÓT NA ZIEMIĘ. POWRÓT NA CHWILĘ Na chwilę zostawmy za sobą sensacy jną atmosferę planu telewizy jnego i uwielbienie widzów. Zanim Stawka… stała się serialem, w ży ciory sie arty sty czny m aktora wy darzy ło się jeszcze kilka rzeczy. W 1966 roku Stanisław Mikulski zagrał w dwóch filmach – Biczu bożym Marii Kaniewskiej i Powrocie na ziemię Stanisława Jędry ki, a także w trzech spektaklach Teatru Telewizji.
Warto zatrzy mać się przy Powrocie na ziemię, w który m Mikulski wy kreował postać emocjonalnie pokiereszowanego Stefana, kolejnego spośród ty ch, którzy nie są w stanie poradzić sobie z dramatem wojny, nie potrafią zapomnieć o przeszłości. Zmagań z bolesny mi wspomnieniami nie ułatwia pełna tragizmu relacja z ukochaną (w tej roli Ewa Krzy żewska). Napięcie między parą pierwszoplanowy ch bohaterów potęgowane jest dzięki pięknie sfotografowany m portretom, subtelnie ukazujący m wiele odcieni uczuć. Smutek, gory cz, krótkie momenty nadziei i długie chwile rozczarowania boleśnie dominują mimikę aktorów.
NARODZINY GIGANTA „Oddany sprawie patriota, zdolny do podjęcia każdego ry zy ka Hans Kloss w interpretacji Stanisława Mikulskiego nie jest jedy nie powieleniem stereoty pu nieustraszonego agenta. Aktor » ocieplił« swego bohatera liry zmem i » słowiańską« miękkością, jego Kloss nie ty lko skutecznie działa, jest także my ślący m, wrażliwy m człowiekiem. Wznowiony właśnie przez telewizję serial nie utracił nic ze swej atrakcy jności, a rola Mikulskiego wy trzy muje próbę czasu, choć od pierwszej konfrontacji z widzami minęło z górą dwadzieścia lat” 451 – pisano w 1985 roku w magazy nie „Film”, w jedny m z odcinków cy klu „Portret na ży czenie”. Czy właśnie to by ło – choć może czas przeszły nie jest tu najwłaściwszą formą – sekretem giganty cznej popularności serialu i jego głównego bohatera? Liry zm–ciepło–słowiańszczy zna–miękkość – czy to na ty ch czterech filarach zbudowany został fenomen? A może to przede wszy stkim zasługa scenarzy stów – Andrzeja Szy pulskiego i Zbigniewa Safjana – oraz reży serów: Andrzeja Konica i Janusza Morgensterna, o czy m wielokrotnie wspominał sam Mikulski? Czy też po prostu zaspokojenie potrzeby obserwowania zwy cięstw i współuczestniczenia w czy mś, co ważne, co przy chodzi z łatwością i bez zbędnego moralizowania? Wy daje się, że wszy stko to – łącznie z samy m
gatunkiem serialu, a więc klasy czny m obrazem sensacy jny m, którego atrakcy jność nie maleje mimo osadzenia fabuły w czas II wojny światowej (ba! wy daje się w wielu przy padkach ją podnosić) – składa się na wy jątkową, zaimpregnowaną przed upły wem czasu formułę, która, co warto podkreślić, wy pracowana została właściwie bez ingerencji ówczesnej cenzury.
Strażnikiem tej receptury jest oczy wiście Stanisław Mikulski. Hans Kloss, a więc tak naprawdę polski agent J-23, podszy wający się pod oficera faszy stowskiej Abwehry (wy wiadu i kontrwy wiadu wojskowego), skuteczny, rzutki i nieustraszony, o twarzy, na której czułość miesza się z humorem. O ty m bohaterze napisano już chy ba wszy stko, analizując jego charakter, reakcje czy intencje – porówny wano go nawet do takich kolosów literatury romanty cznej, jak Mickiewiczowski Konrad Wallenrod. Kloss rósł bardzo szy bko, w tempie wręcz zastraszający m, a jego postać przy słoniła sy lwetkę Mikulskiego tak szczelnie, że dla wielu – może wręcz dla większości – stali się oni jedny m organizmem. O fenomenie serialu i jego herosa pisał na początku 1969 roku w „Kulturze” sam Krzy sztof Teodor Toeplitz. „Pojawienie się na hory zoncie naszej wy obraźni społecznej porucznika Hansa Klossa stanowi jedno z najważniejszy ch, a przy najmniej najgłośniej komentowany ch wy darzeń sezonu. Ulice miasta pustoszeją, gdy w programie telewizy jny m zbliża się godzina Klossa. Dzieci na podwórkach kłócą się, które z nich odtwarzać będzie w bójkach i gonitwach postać nowego idola. Jeden z magazy nów ilustrowany ch zamieścił zdjęcia Stanisława Mikulskiego w nienaganny m mundurze niemieckiego oficera z podpisem: » takim pokochały go miliony telewidzów« ” 452.
Jak wy glądała ta sy mbioza Stanisława i Hansa? Poży wką dla niej by ła standardowa w takich przy padkach siła – popularność. W okresie największego nasilenia, którego apogeum stanowiły lata 1972–73, kiedy to Stawka… została wy emitowana we wszy stkich krajach demoludów, Mikulski zy skał giganty czną sławę i wręcz niewiary godną rozpoznawalność. Zanim jednak ten rozgłos przekroczy ł granice PRL, aktor mógł się z nim oswoić na miejscu. „Każdy w ty m kraju znał moją twarz. To znaczy wtedy my ślałem, że moją, bo okazało się, że tak naprawdę to twarz kapitana Klossa” 453.
Mikulski – jako chy ba pierwszy najprawdziwszy polski supergwiazdor, idol i fenomen popkultury – by ł wzorem dla młodzieży, obiektem westchnień milionów Polek, a na dodatek maskotką niezliczony ch imprez i spotkań oraz sprawcą pomy ślności... w wielu sprawach urzędowo-administracy jny ch ty ch czasów.
Czy można jednak nazwać go celebry tą w dzisiejszy m rozumieniu tego słowa? Podczas
emisji serialu „(…) ulice w całej Polsce pustoszały, taksówki nie jeździły. Spadało zuży cie wody, a wzrastało prądu” 454. W wielu wspomnieniach aktora przewija się moty w absolutnego braku pry watności. Trzeba konfrontować się (na ulicy, w sklepie, w czasie podróży ) z wy razami sy mpatii, czasami wy jątkowo nachalny mi, odpowiadać na mniej lub bardziej taktowne komentarze, a nawet umieć reagować w sy tuacji, kiedy na progu mieszkania staje łaknący kontaktu ze swoim idolem fan. Chociaż najczęściej fanka.
Popularność Mikulskiego od końca lat sześćdziesiąty ch potęgują spotkania z widzami i imprezy, na który ch wciela się w rolę konferansjera. Szczególnie męczące są te pierwsze. „Obwożono mnie po całej Polsce, miałem kilkaset takich spotkań. Odwiedziłem chy ba każdą dziurę” 455. Wszędzie to samo: sale wy pełnione do ostatniego miejsca, kilkusetosobowa widownia, prośby o anegdoty z filmowego planu, py tania o przy szłość serii...
Rozpoznawalny Mikulski potrafi pomóc także, i to wielokrotnie, w zdoby waniu przeróżny ch dóbr materialny ch – od samochodowego akumulatora poprzez pralkę do... mieszkania. Wy starczy, że zjawia się na chwilę w urzędzie czy innej insty tucji – opór naty chmiast maleje, pojawia się pole do dialogu, a sprawa szy bko zy skuje szczęśliwy finał. „Pokazy wano mnie, ja się uśmiechałem i prosiłem. » No już dobrze, załatwimy « . By ły takie sy tuacje. Robiłem to z przy jemnością” 456.
Na przełomie lat sześćdziesiąty ch i siedemdziesiąty ch, kiedy wy emitowane zostały już wszy stkie odcinki Stawki…, Stanisław Mikulski mógł poszczy cić się kilkoma znaczący mi nagrodami. W 1965 i 1966 roku otrzy mał Złotą Maskę dla najpopularniejszego aktora w konkursie „Expressu Wieczornego”, a potem kolejno w latach 1967, 1969 i 1970 – Srebrną Maskę. Na jego koncie by ły też wy różnienia państwowe: Odznaka 1000-lecia Państwa Polskiego (1967), Brązowy Medal za Zasługi dla Obronności Kraju (1968), Nagroda Ministra Obrony Narodowej I stopnia (1968), Złoty Krzy ż Zasługi (1969) i Krzy ż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski (1970).
KOBIETY KAPITANA KLOSSA
„Najważniejsze dla Klossa jest zadanie do wy konania. Jeśli ty lko piękna dziewczy na może mu w ty m pomóc – wy korzy sta swój urok. Ale zawsze pozostaje dżentelmenem. I nawet częściej odbiera sy gnały eroty cznej gry, niż je wy sy ła. Ba, nawet ma skrupuły. Jak w odcinku Edyta, gdy autenty cznie zakochuje się w Edy cie. Zrozumiałe współczucie dla pań, które stanęły na jego drodze, rośnie, gdy weźmiemy pod uwagę, co to za aktorki. Same nasze najpiękniejsze (…). I wszy stkie ufarbowane na blond” 457, mówił w autobiografii – niemożliwy m do przecenienia zbiorze wspomnień i rozmów pod redakcją Pawła Oksanowicza. Na py tanie, który z odcinków Stawki… jest ty m „najbardziej rozeroty zowany m”, odpowiadał: „Może Zdrada? Gdzie cała rzecz doty czy tego, w jaki sposób piękna dziewczy na może przy służy ć się Niemcom? Kloss musi rozpracować Christin Kield, w tej roli Beata Ty szkiewicz. (…) I jeszcze trzeba dodać, że wszelkie aluzje do ży cia inty mnego bohatera są delikatnie zaznaczane. Czy to przez przeniesienie kamery z bohaterów na amorka wiszącego na ścinanie w Cafe Rose, czy przez dopinanie przez Klossa munduru, zanim trzaśnie obcasami na pożegnanie z dziewczy ną w Wiem, kim jesteś” 458.
Mimo że Mikulski bardzo starał się od Klossa odseparować, trudno nie ulec wrażeniu, że stosunek do kobiet, ogromny takt towarzy szący jego relacjom z paniami, powściągliwość w wy rażaniu na ich temat opinii najściślej łączą go z ty m bohaterem. Partner zachwy cający ch na ekranie aktorek, takich jak wspomniana już Beata Ty szkiewicz, a także Ewa Wiśniewska, Irena Karel, Alina Janowska czy Barbara Bry lska, mówił: „(…) J-23 prowadził się nadzwy czaj poprawnie jak na warunki, w który ch przy szło mu działać. Nawet umizgi wszy stkich piękny ch, młody ch Niemek, które swoje uczucia przedstawiały w sposób nader bezpośredni, nie zmąciły mu w głowie. Podobnie aktorowi odgry wającemu postać Klossa. I muszę to wy jaśnić do końca, bo jak na pierwszego polskiego celebry tę, jak pan twierdzi, to ja miałem mało tak zwany ch przy gód” 459. Przy wołując – trudno uciec od tego słowa – seksualne propozy cje, opowiadał o wizy cie zafascy nowanej nim Bułgarki. Spotkanie z kobietą podsumował słowami: „Posiedziała godzinę i poszła sobie. I właściwie na ty m możemy skończy ć ten temat. Jak dżentelmeni” 460.
Właśnie – dżentelmen. Mikulski jest jedny m z bohaterów tej książki, który m najbliżej do słownikowej definicji „dżentelmena”. W jego wizerunku, ale też osobowości odnaleźć można elegancję, uprzejmość, takt, lojalność, opanowanie. A także – choć przecież to słowa nie dość, że wielkie, to o ładunku pompaty czności tak ogromny m, że chy ba trudny m u niego do zaakceptowania – honor, odwagę, szczerość, inteligencję. Poza ty m wierność samemu sobie i dy stans do otaczającej rzeczy wistości, odpowiedzialność za swoje słowa, czy ny.
JADWIGA Stawka większa niż życie przy niosła Stanisławowi Mikulskiemu, poza profesjonalną saty sfakcją, także spełnienie w ży ciu osobisty m. Gory cz pierwszego małżeństwa przy słoniło szczęście spotkania kostiumolog, Jadwigi Rutkiewicz, z którą aktor ożenił się w czerwcu 1970 roku. Rozwiedziona z Janem Rutkiewiczem, kostiumografem, reży serem i znawcą militariów, matka ośmioletniej wówczas Magdaleny (która w przy szłości zawodowo pójdzie w ślady rodziców) wniosła w ży cie Mikulskiego to, czego brakowało w jego poprzednim związku: szacunek do własnej pracy, empatię, bliskość daleką od zaborczości. Po latach Mikulski nie miał wątpliwości, że ich małżeństwo by ło udane: „Partnerskie. Dwóch osób, które znały swoje obowiązki zawodowe i domowe. Mieliśmy dla siebie wy rozumiałość i cierpliwość” 461. Żona aktora pracowała równie intensy wnie jak on i również na planie filmowy m – między inny mi takich produkcji, jak Stawka…, Rejs, Czterdziestolatek, Polskie drogi, 07 zgłoś się i wielu, wielu inny ch. Charakterna, zdecy dowana, może nieco nieprzewidy walna, by ła dla Stanisława wy zwaniem – nie bez powodu poświęcony jej fragment w autobiografii zaty tułował: Idealny pan domu. By ł trochę pantoflarzem: wolał ustąpić, żeby nie prowokować domowy ch konfliktów.
Kilka lat po ślubie, w połowie lat siedemdziesiąty ch, małżeństwo dotknął dramat. Podejmowane bezskutecznie próby zostania rodzicami (dwoje dzieci zmarło tuż po narodzinach) ujawniły chorobę nowotworową. Jadwiga rozpoczęła walkę z ziarnicą. Aktor z pełny m oddaniem angażował się w pomoc (wzrusza wspomnienie starań wy budowania dla żony domu, mimo ogromny ch problemów ze zdoby ciem materiałów i odpowiednich pozwoleń, aby mogła poczuć się kobieco), chociaż nie brakowało w jego ży ciu chwil zwątpienia czy załamania. W 1983 roku choroba zaatakowała ze wzmożoną siłą, zamy kając Jadwigę na ostatnie dwa lata ży cia w czterech ścianach. Stanisław opiekował się żoną bez ustanku, aż do jej śmierci w sty czniu 1985 roku. „Nie oskarżałem nikogo, nie skarży łem się na los. Miałem to własne nieszczęście dla siebie. Los mnie nie skrzy wdził, ty lko doświadczał. Po prostu takie jest ży cie” 462. Po odejściu ukochanej długo nie potrafił odnaleźć celu czy jakiejkolwiek moty wacji; z trudem rozbudził w sobie chęć do ży cia. Odmianę przy niesie dopiero 1988 rok.
MILIARD WIDZÓW, RYK STU TYSIĘCY GARDEŁ
Cofnijmy się jednak o ponad dekadę. Początek lat siedemdziesiąty ch, Stanisław Mikulski z gwiazdy krajowej przeistacza się w gwiazdę między narodową. Twarz Hansa Klossa powszechnie rozpoznawana jest poza Polską, także w ZSRR i bloku wschodnim. Ale nie ty lko. Na cały m świecie serial obejrzało miliard widzów. Liczba zawrotna, ale nie sposób w nią wątpić – serię o pery petiach agenta J-23 oglądano od Bugu po Kamczatkę, od Skandy nawii po Kaukaz, na Dalekim Wschodzie, a nawet w Stanach Zjednoczony ch.
W ZSRR Stawka… emitowana jest już w 1969 roku. Rok później aktor odwiedza kilka republik ówczesnej Jugosławii – Macedonię, Serbię i Chorwację. Wszędzie przy jmowany jest z wielkim entuzjazmem, wręcz na granicy histery cznego uwielbienia. Gorący m powitaniom, owacjom i prośbom o autograf nie ma końca. W ty m samy m roku serial wy gry wa plebiscy t na najlepszy program telewizy jny w NRD – tam także, podobnie jak w Polsce, w czasie gdy puszczano Stawkę…, miasta zamieniają się we własne widma; ulice pustoszeją i cichną. Co więcej, także w sąsiednim RFN rośnie zainteresowanie serialem. Produkcja jest szeroko komentowana i recenzowana w mediach. Na okładce jednego z czasopism ukazuje się zdjęcie Klossa w mundurze Abwehry. Pod nim podpis: „Takim pokochały go Polki”. W 1972 roku Stanisław otrzy muje ty tuł najpopularniejszego aktora krajów socjalisty czny ch i nagrodę Złotego Kwiatu, a do tego ty tuł pułkownika telewizji czechosłowackiej. Na Węgrzech z powodu emisji Stawki… niespodziewanie sprzedaje się ponad trzy sta ty sięcy odbiorników telewizy jny ch. Do tego podczas jednego z widowisk sportowo-arty sty czny ch Mikulskiego spoty ka powitanie, o jakim trudno zapomnieć. Stuty sięczna publiczność skanduje „Kloss, Kloss!”, a on, w ustrojony m kwiatami, zaprzężony m w osiem koni wozie odby wa honorową rundę wokół Nepstadionu (obecnie Stadionu im. Ferenca Puskása). Nie dość, że cały Budapeszt „wy tapetowany ” jest plakatami z jego podobizną, to temperaturę spotkania podnosi fakt, że aktor „mówi” po węgiersku. To, rzecz jasna, dubbing, ale już samo wy korzy stanie tej technologii świadczy o rozmiarach popularności aktora. Histeria związana z jego obecnością w mieście by ła tak wielka, że ze stadionu musiano wy wozić go w ukry ciu, skulonego pod kocem na ty lny m siedzeniu samochodu.
W Szwecji z kolei Stawka większa niż życie zgromadziła „(…) większą widownię niż mistrzostwa świata w hokeju na lodzie – niezwy kle popularny m w Szwecji sporcie – które pokazy wano na inny m kanale TV. (…) Sami Szwedzi twierdzili, że ten serial pozwolił im chociaż trochę poznać wojenne losy Polski, o który ch nie mieli pojęcia. O łapankach, terrorze, rozstrzeliwaniach uliczny ch, o śmierci za podanie kromki chleba Ży dowi. Dla nich to by ła lekcja historii, nawet jeśli w cudzy słowie, nie na serio” 463.
Pokłosiem popularności, jaką przy niosła Mikulskiemu Stawka…, by ły role zagraniczne – na wielkim i mały m ekranie. Aktor zagrał w węgierskim filmie Morderca jest w domu (reż. R.
Ban, 1970), czechosłowackim Wieczorze po deszczu (reż. J. Pokorna, 1971) oraz trzech produkcjach radzieckich – Żołnierzach wolności (reż. J. Ozierow, 1977), Od Bugu do Wisły (reż. T. Lewczuk, 1980) i Europejskiej historii (reż. I. Gostiew, 1984). Grał również w czechosłowackich serialach: Łuku tęczy (reż. J. Mach, 1972) i 3 + jedna (reż. P. Tucek).
JAK ZABIĆ HANSA, JAK BYĆ ZŁYM? „– O, Jezusie słodki, zobaczcie, kto idzie. – Ale cudny, no nie jest on cudny, powiedz? – Powabny. Ale powabny ”. Ta krótka wy miana zdań to dialog niezapomniany ch bohaterek filmu Dziewczyny do wzięcia. W jednej ze scen możemy zobaczy ć Stanisława Mikulskiego przechodzącego przez hol teatru Studio. W smokingu, pod muchą, nonszalancko zaciąga się papierosowy m dy mem. Gra samego siebie, ale postać, którą przez kilkanaście sekund kreuje, jest bardziej wy obrażeniem o ty m, kim Stanisław Mikulski miałby by ć. Przy pomina Klossa w cy wilu, Klossa, który na chwilę pozby ł się munduru, aby bez niego móc nacieszy ć się udany m wieczorem – zapewne w towarzy stwie jakiejś pięknej kobiety. Dla współczesny ch widzów wy gląda też pewnie jak „polski James Bond” – wy starczy przy pomnieć sobie kilka pierwszy ch filmów o przy godach agenta 007 (w tej roli, w latach sześćdziesiąty ch i na początku siedemdziesiąty ch – Sean Connery ).
Jesteśmy na dobre w latach siedemdziesiąty ch. W Polsce trwa klossomania, zagraniczna popularność aktora rośnie, a ży cie pry watne stabilizuje się. Mikulski gra na deskach Teatru Polskiego (od 1969) – do 1982 roku wy stąpi tam w dwudziestu siedmiu przedstawieniach. Pojawi się też w Teatrze Telewizji – w dziewięciu spektaklach.
A co z kinem? „Jeśli chodzi o film, to ty lko jakieś ogony. » Panie Stanisławie, taką scenę mam, że pan wy siada z pociągu, a bohater filmu mówi do żony : ‘O, patrz, Kloss idzie’« . » A może wy ciąć tego Klossa, a ja by m zagrał głównego bohatera?« . » No raczej nie, bo wszy stko mam już obsadzone« . Na tej zasadzie zagrałem samego siebie u Kondratiuka w Dziewczynach do wzięcia, u Szmagiera w 07 zgłoś się, u Łomnickiego w Domu. I zacząłem zdawać sobie sprawę, że coś jest nie tak. No bo czy to normalne, że popularny aktor, zamiast dostawać nowe role, ciągle wy siada z pociągu jako Kloss?” 464. Z pewnością nie by ła to sy tuacja komfortowa. Zamiast grać w coraz to nowy ch produkcjach, Mikulski staje się więźniem swojego własnego wizerunku,
zakładnikiem kapitana Klossa, który najpierw zrobił z niego supergwiazdę, a potem zatrzasnął w szufladzie z ty m właśnie nazwiskiem.
Ty lko teatr − poza ty m, że funkcjonował jako przestrzeń do pracy − by ł miejscem, w który m Stanisław Mikulski mógł uciec od bohaterów pozy ty wny ch, szlachetny ch, wręcz nieskazitelny ch. To tam dano mu szansę wcielenia się w rolę czarnego charakteru i właśnie taka kreacja by ła dla niego sy nonimem „dobrej roli”.
W filmie zabieganie o inne propozy cje zawsze kończy ło się niepowodzeniem. „Zagrać szmatę. Słabego faceta, który się ześwinił. Pijaka, złodzieja, cwaniaczka. Albo agenta obcego wy wiadu, którego na końcu łapią. Marzy łem o takich postaciach, ale gdzie tam...” 465 To fiasko wspominał gorzko i dobitnie: „Chodziłem po reży serach, żebrałem i nic. No, prawie nic. Dali mi zagrać Pana Samochodzika, czy li kolejną pozy ty wną postać ty pu Wujek Dobra Rada. Nie o taką rolę mi chodziło” 466.
Pierwszą po Klossie rolą Mikulskiego jest kreacja doktora Olszaka w Ostatnim świadku. Aktor mówił o niej: „Olszak pozwolił mi po Klossie odetchnąć pełną piersią, nieskrępowaną guzikami zapięty mi pod szy ję” 467. O reży serze, Janie Batory m, dodawał: „(…) jestem mu winien wdzięczność za śmiałe wy ciągnięcie ręki w kierunku tonącego w morzu bukietów i kwiatów Klossa. Kiedy Kloss się skończy ł, nie wiedziałem, jaką dostanę kolejną propozy cję, a nie chciałem dać się pochłonąć czarny m scenariuszom, że już żadnej...” 468. Rok później, w 1970 roku, Mikulski pojawia się jako Adam Witecki w Pogoni za Adamem, gdzie partneruje Poli Raksie. W ty m samy m roku wy stępuje też w Opętaniu – osadzony m we współczesny ch realiach filmie psy chologiczny m, opowiadający m o problemie bezdzietności. Emocjonalny trójkąt Karola (Mikulskiego), Marii (Barbary Wrzesińskiej) i Hanki (Alicji Jachiewicz) jest chy ba jedy ny m obrazem w postklossowskiej filmografii Stanisława, któremu choć na chwilę udało się wy rwać aktora z wizerunkowej kliszy. Pozostałe kinowe obrazy z lat siedemdziesiąty ch − Zaczarowane podwórko, Sekret Enigmy − to dla niego jedy nie epizody.
Samochodzik i templariusze, pięcioodcinkowy serial dla młodzieży z 1972 roku, opowiadający o przy godach history ka sztuki-detekty wa, który wraz z grupą harcerzy wy rusza na poszukiwania skarbu zakonu ry cerskiego, to z pewnością jedno z ty ch przedsięwzięć, z którego poza Stawką… widzowie najlepiej zapamiętali Mikulskiego. Czy dlatego że budzący powszechną sy mpatię, nieustraszony amator zagadek history czny ch by ł dalekim, młodszy m kuzy nem Klossa – tak samo
jak on spry tny m i energiczny m? Trudno uciec od szukania podobieństw między ty mi postaciami – są one wręcz bliźniaczo „pozy ty wne”. Do lat osiemdziesiąty ch aktora można by ło zobaczy ć jeszcze w jedny m z odcinków Polskich dróg, kilku odsłonach serialu Dziewczyna i chłopak, a także w Życiu na gorąco i Tajemnicy Enigmy.
W połowie lat siedemdziesiąty ch Janusz Głowacki w jedny m ze swoich felietonów w „Kulturze” zażartował, że to właśnie Mikulski powinien wcielić się w postać Kmicica w ekranizacji Potopu. W 1995 roku Mikulski komentował: „Gdy by m dostał propozy cję, na pewno by m nie odmówił” 469. Ale propozy cja się nie pojawiła. Nie otworzy ły się przed nim żadne nowe możliwości – tkwił w zamkniętej szufladzie z nalepką „Agent J-23”.
KRYZYS, GORYCZ, ZŁOŚĆ Lata osiemdziesiąte przy noszą kolejne kry zy sy. Brak serialowy ch czy kinowy ch propozy cji, a do tego pogłębiająca się choroba żony wzmagają frustrację. Na dodatek coraz wy raźniej widać, że przegródka „ikona, na zawsze w jednej roli” pustoszeje – opuszcza ją choćby Janusz Gajos, pokutujący, podobnie jak Stanisław, za rolę, której zawdzięcza status gwiazdy. Aktor uwalnia się od Janka Kosa z Czterech pancernych i psa między inny mi dzięki wy stępom jako woźny Turecki w programie Kurtyna w górę – jedny m z cy klów kabaretowy ch Olgi Lipińskiej. „Czy ktokolwiek dziś krzy czy za nim na ulicy » Janek« albo » Czterej pancerni« ? Nie. Bo Gajos w stosowny m czasie zmężniał i zagrał cwaniaczka, czy li postać Tureckiego (...). I dostał w zawodzie nową szansę. Ja nie dostałem” 470, mówił w 2008 roku, z wy raźną gory czą, Mikulski. W inny m miejscu dodawał: „(…) jemu się udało, bo trafił do kabaretu Olgi Lipińskiej, która mu pomogła zmienić wizerunek. Stamtąd miał już łatwiejszą drogę do inny ch ról” 471. Ta zależność Kloss−Kos wy daje się dla Mikulskiego wy jątkowo bolesna, na dodatek budzi iry tację – może przez niesprawiedliwość losu, złość skierowaną w biologię? Mikulski uważał, że twarz jest ty leż jego atutem, co wadą, bo przez lata właściwie się nie zmieniła. Zwraca uwagę także dobór słów w ty m kontekście, nacechowany ch – bądź co bądź – nieco negaty wnie: Gajos „dostał” szansę, Gajosowi się „udało”, Gajosowi ktoś „pomógł”. Wszy stko to jakoby bez udziału, wy siłku i zdolności tego wy bitnego aktora. Dla samy ch Czterech pancernych Stanisław Mikulski również nie by ł zby t łaskawy : „Nie, nie porwali [mnie]. W stosunku do Stawki... by ła to bajeczka dla znacznie młodszy ch dzieci. Tam prawda history czna by ła fałszowana w zamierzony sposób. By wały też odcinki puste, pamiętam na przy kład cały odcinek o krowie Czereśniaka” 472. Trzeba
jednak oddać sprawiedliwość – w tej samej rozmowie o Gajosie powiedział: „To zresztą świetny aktor i w pełni wy korzy stał swoją drugą szansę” 473.
Ostatnia dekada PRL-u to cztery role Mikulskiego w polskich filmach i dwie w serialach. Mignie na ekranie, jako on sam, także w 07 zgłoś się.
POLITYKA – NAJTRUDNIEJSZA GRA Jeśli o prawdzie history cznej mowa, warto zatrzy mać się na chwilę przy polity ce i ustroju, które w ży ciu Stanisława Mikulskiego odegrały niemałą rolę.
Polity ka przez wielkie „P” by ła obecna właściwie od początku. Aktor przy szedł na świat 1 maja – fakt ten u szczy tu jego popularności przy woły wały radzieckie gazety, pisząc chociażby : „Ten wy bitny aktor urodził się w najpiękniejszy m dniu roku, 1 maja”. Sam Mikulski mówił, że urodziny zwy kł obchodzić w pochodach pierwszomajowy ch474. Jan, ojciec Stanisława, tkacz z zawodu, by ł przedwojenny m komunistą. Kiedy skończy ła się okupacja, został szefem ośrodka wy poczy nkowego w Spale oraz dy rektorem biura zajmującego się uchodźcami z Grecji, którzy uciekali do Polski przed toczącą się w ich kraju wojną domową. Jan lokował ich w Zgorzelcu. Późny m latem 1950 roku został aresztowany. Skazano go na osiem i pół roku więzienia, ale wy puszczono po pięciu latach, na fali październikowej odwilży. Nigdy nie zdradził, dlaczego tak naprawdę został aresztowany. Jego sy n mówił czasem, że za „odchy lenie prawicowonacjonalisty czne”. Nie chciał jednak też wikłać się w późniejszą rehabilitację, zwrot legity macji party jnej, powrót w jej szeregi i tak dalej.
Inaczej jego sy n, który do partii wstąpił, jeszcze będąc w wojsku, w 1951 lub 1952 roku. Nigdy nie chciał nazy wać siebie polity kiem (chy ba słusznie), wolał określenie „działacz społeczny ”. Jego kolejne party jne funkcje to: sekretarz Podstawowej Organizacji Party jnej w Teatrze im. Osterwy w Lublinie, pierwszy sekretarz POP w Teatrze Polskim w Warszawie, delegat na warszawską konferencję party jną, a także zastępca członka Komitetu Dzielnicowego Warszawa-Śródmieście. Jak podkreślał, jego przy należność by ła zupełnie dobrowolna, nie ulegał
wpły wom, nie by ł do niczego zmuszany. Swoją obecność w partii wy jaśniał słowami: „Dla mnie oni to nie by li » oni« . To by liśmy » my « . Ja w ten socjalizm wierzy łem. Zresztą niby dlaczego mam się tłumaczy ć? Tu nie mogło by ć innej Polski, nie obok Związku Radzieckiego. A imperium, jak wszy stkie imperia, zdawało się wieczne” 475.
Z ówczesną władzą i ustrojem nierozerwalnie kojarzy się Festiwal Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. Mikulski by ł jego prowadzący m od 1968 do 1986 roku, dwukrotnie wy stąpił w mundurze, co po latach budziło pewne kontrowersje. Cenił atmosferę tej wojskowej imprezy. W poczet jego ulubiony ch nie można by ło jednak wpisać wy stępów podczas zjazdów partii. „Nie lubiłem (…) zjazdów partii. Oj, i to bardzo. Zwy kle mówiłem kilka wersów jakiegoś rewolucy jnego wiersza. Niby nic. Ale jak pan ma normalną długą rolę, to pomy łki nikt nie zauważy, bo można haftować. A kilka wersów – to mogiła. Jedno słowo przekręcisz i jesteś ugotowany. Zawsze się bałem, że się kropnę przed ty m zjazdem” 476.
W autobiografii przy znawał otwarcie, że PRL by ł okresem wy jątkowo łaskawy m dla aktorów. W rozdzialiku o znaczący m, acz przewrotny m ty tule Pupilek władzy pisał o ty m, jak bardzo środowisko sceniczno-filmowe hołubione by ło przez komunisty czne władze, jak zupełnie inny niż w wolnej już Polsce by ł status arty stów. „My śmy mieli jak u Pana Boga za piecem” 477. Nie ukry wał też, że jego profesja i popularność dawały mu większe możliwości niż te, które miał przeciętny oby watel. Po jedny m z wy wiadów, w który m żartobliwie wspominał o braku miejsca w mieszkaniu, szy bko otrzy mał telefon, w który m zaproponowano mu znacznie większe lokum. Skorzy stał.
Jesienią 1980 roku, wraz z nominacją Kazimierza Dejmka na dy rektora Teatru Polskiego, atmosfera zaczęła gęstnieć. Zmiana na dy rektorskim stanowisku stała się, jak podkreślał Mikulski: „pretekstem do zniszczenia mnie” 478. Koledzy, przeczuwając polity czne zmiany, zawczasu chcieli wpisać się w koniunkturę „Solidarności”. Dlatego postanowili rozprawić się z „czerwony m” – niekry jący m swoich poglądów Stanisławem. „(…) Zaraz wzięli się za mnie – że ja nie współpracuję z kolegami, że organizacja party jna, której przewodniczę, działa w tajemnicy, że my spiskujemy, właściwie – ja spiskuję.... Zarzuty by ły żenująco śmieszne” 479.
Z wprowadzeniem stanu wojennego wrogość zespołu teatralnego ty lko wzrosła. Czy koledzy wiedzieli, że Mikulski, kiedy poproszono go o zadeklarowanie w telewizji swojego poparcia dla decy zji władzy, odmówił? Nie wiadomo. I tak przecież by ł „pieszczochem sy stemu”, więc
z miejsca uznano go za wroga i zdrajcę. Nie wprowadzono go też w szczegóły bojkotu – aktorzy odmawiali wy stępów w Polskiej Telewizji i Polskim Radiu („Proszę bardzo, mogę demonstrować, ale niech mnie ktoś, do cholery, uprzedzi. Jakby przy szli, zaproponowali, to może by m się przy łączy ł do tego ich bojkotu. Ale nikt mi nie dał szansy ” 480). Sam z pracy w ty ch miejscach nie rezy gnował, tłumacząc: „Brałem pieniądze, moim obowiązkiem by ło grać, a nie bawić się w polity kę” 481.
Po serii nieuprzejmości, niezręczności i sy tuacji niezrozumiały ch dla Mikulskiego nastąpiła kulminacja negaty wny ch nastrojów. Te udzieliły się już także publiczności, która podburzona wy stępem aktora w czasie koncertu dla generałów Armii Czerwonej, podczas premiery Chamsina z jego udziałem, nie dopuściła go do słowa. Widzowie klaskaniem zagłuszy li jego kwestię. „Stanąłem na środku sceny i zamarłem. Stałem jak pień przez te siedem minut, bez głosu. A oni klaskali. Inspicjent dawał mi jakieś rozpaczliwe znaki, a ja stałem. W końcu spuszczono kurty nę, dopiero wtedy się ocknąłem i zszedłem. Dy rektorem teatru by ł wtedy Kazimierz Dejmek. Wściekł się: » Po chuja tam stałeś, trzeba by ło od razu zejść, jak chcesz urządzać sobie takie demonstracje, to nie w moim teatrze« . Uznał, że ja stałem specjalnie, żeby pokazać publiczności, że mam to wy klaskiwanie w dupie. Zrezy gnowałem wtedy z roli w Wyzwoleniu, które przy gotowy wał Dejmek, żeby ludzi nie prowokować” 482. Podobna reakcja publiczności miała miejsce podczas Stu rąk, stu sztyletów – ty m razem Mikulski został po prostu... wy kaszlany.
Po przy kry ch incy dentach w Teatrze Polskim aktor – bardzo rozczarowany nagłą zmianą frontu i nieszczerością kolegów – przeniósł się do Teatru Narodowego. Po czterech latach, przepełniony ch osobisty mi tragediami, otrzy mał wy jątkową propozy cję, na dodatek z serca partii – siedziby Komitetu Centralnego PZPR. Miał kierować tworzący m się w Moskwie Ośrodkiem Informacji i Kultury Polskiej. Jako dy rektor placówki zajął się promocją polskiej kinematografii, literatury i sztuki na terenie całego ZSRR.
PRZEŁOM Do Polski Mikulski wrócił w 1990 roku, już po zmianach ustrojowy ch. W między czasie w jego ży ciu uczuciowy m także nastąpił przełom. Pracując w ambasadzie, poznał swoją ukochaną
Małgosię, młodszą o dwadzieścia trzy lata nauczy cielkę muzy ki, z którą związany by ł do ostatnich dni. Konfrontacja z rzeczy wistością wolnej Polski przy niosła akty wnemu wcześniej aktorowi trudną do zaakceptowania dawkę nudy. Teatr się o niego nie upominał, o kinie nie ma co wspominać, od razu przy jął więc propozy cję prowadzenia Koła Fortuny. W ciągu kilkunastu lat wy stąpił w wielu serialach, a na wielki ekran powrócił dwa lata przed śmiercią – w 2012 roku pojawił się w Stawce większej niż śmierć w reży serii Patry ka Vegi. By ł nie do końca zadowolony z efektu, ale swoje uwagi przekazy wał bardzo oszczędnie. Ostatnie lata ży cia spędził wśród rodziny, dzieląc swoją codzienność pomiędzy Warszawę a ukochane Mazury. Tam, na niewielkiej działce, w niewielkim domku, odpoczy wał, ciesząc się bliskością natury i obecnością ukochany ch kotów. Zmarł 27 listopada 2014 roku. Miał osiemdziesiąt pięć lat. „Pełen uroku dżentelmen, o wielkim sercu i nienaganny ch manierach”, mówiła podczas jego pogrzebu wnuczka Olga Mikulska.
***
„Jest bardzo prostolinijnym człowiekiem. I choć brzmi to w tych wszystkich kontekstach i w tych wszystkich zmianach dosyć naiwnie, to mnie się podoba. Staś jest bardzo wierny w miłości (…). Jest bardzo wierny w przyjaźni (…). Ja cenię tę jego naiwność. Staś jest dalej młodym człowiekiem. I to jest słodkie, bo ma się do czynienia z kimś, kto ma swoje lata, a rozmawia z kimś, kto ma dwadzieścia siedem lat. (…) [Negatywne cechy Stanisława Mikulskiego to] naiwność, młodość, dobroć”483. (Beata Tyszkiewicz)
426. Wspomnienie o Stanisławie Mikulskim, „Py tanie na śniadanie”, http://py tanienasniadanie.tvp.pl/17838272/wspomnienie-o-stanislawie-mikulskim
dostęp:
427. Ofiara kapitana Klossa. Ze Stanisławem Mikulskim rozmawia Grzegorz Sroczy ński, „Gazeta Wy borcza” – dodatek „Gazeta na Weekend” 2008, nr 190, dostęp: http://wy borcza.pl/1,75478,17035272,Stanislaw_Mikulski_ofiara_kapitana_Klossa_ROZMOWA.html
428. M. Struczy ński, Prawie wszy scy płakali, „Przegląd Ty godniowy ” 1996, nr 2, s. 15.
429. S. Mikulski, Niechętnie o sobie, oprac. lit. P. Oksanowicz, Warszawa 2012, s. 20.
430. Tamże, s. 28.
431. Tamże, s. 31.
432. Tamże, s. 69.
433. Stanisław i Kuba Mikulscy : Co ich wzrusza (Wy wiad ze Stanisławem i Kubą Mikulskimi), „Gala”, dostęp: http://www.gala.pl/wy wiady -i-sy lwetki/stanislaw-i-kuba-mikulscy -co-ichwzrusza-4499
434. Nie ży je Stanisław Mikulski (materiał przy pomina rozmowę z aktorem przeprowadzoną w listopadzie 2012 roku), Dzień dobry TVN, dostęp: http://dziendobry.tvn.pl/wideo,2064,n/niezy je-stanislaw-mikulski,150824.html
435. Niechętnie o sobie…, s. 80.
436. Tamże, s. 84.
437. Stanisław i Kuba Mikulscy …
438. Niechętnie o sobie…, s. 104−105.
439. Skromny superman. Ze Stanisławem Mikulskim rozmawia Liliana Śnieg-Czaplewska, „Viva!” 2004, nr 20, s. 141.
440. L. Śnieg-Czaplewska, BEX@. Korespondencja mailowa ze Zdzisławem Beksińskim,
Warszawa 2005, s. 212.
441. B. Wachowicz, Sy lwetki aktorów: Stanisław Mikulski, „Ekran” 1958, nr 31, s. 4.
442. Tamże.
443. M. Struczy ński, dz. cy t., s. 15.
444. Nasi znajomi z ekranu, „Film” 1967, wy danie specjalne, s. 7.
445. Przesłuchanie Klossa. Ze Stanisławem Mikulskim rozmawia Zdzisław Pietrasik, „Polity ka” 1995, nr 10, dostęp: http://www.polity ka.pl/ty godnikpolity ka/kultura/1600745,1,mikulskikloss-stal-sie-lekarstwem-na-wiele-polskich-kompleksow.read
446. Niechętnie o sobie…, s. 164.
447. Przesłuchanie Klossa…
448. Znałem Stirlitza. Ze Stanisławem Mikulskim rozmawia Jarosław Mikołajewski, „Gazeta Wy borcza” – dodatek „Wy sokie Obcasy ” 2003, nr 24, s. 61.
449. Por. Niechętnie o sobie…, s. 168−170.
450. Tamże, s. 170.
451. Portret na ży czenie: Stanisław Mikulski, „Film” 1985 nr 46, s. 22.
452. K.T. Toeplitz, Nasz człowiek w Abwehrze, „Kultura” 1969, nr 3 (293), s. 5.
453. Ofiara kapitana…
454. Niechętnie o sobie…, s. 184.
455. Ofiara kapitana…
456. Skromny superman…, s. 147.
457. Niechętnie o sobie…, s. 208−209.
458. Tamże, s. 209.
459. Tamże, s. 210.
460. Tamże, s. 211.
461. Tamże, s. 273.
462. Tamże, s. 310.
463. Skromny superman…, s. 143.
464. Ofiara kapitana…
465. Tamże.
466. Tamże.
467. Niechętnie…, s. 238.
468. Tamże.
469. Przesłuchanie Klossa…
470. Ofiara kapitana…
471. Przesłuchanie Klossa…
472. Znałem Stirlitza…, s. 61.
473. Tamże.
474. Ofiara kapitana…
475. Tamże.
476. Tamże.
477. Niechętnie o sobie…, s. 216.
478. Tamże, s. 298
479. Tamże.
480. Ofiara kapitana…
481. Niechętnie o sobie…, s. 302.
482. Ofiara kapitana…
483. Niechętnie o sobie…, s. 135−136.
JERZY ZELNIK DŻENTELMEN TO CZY BOŻYSZCZE?
Romuald Pieńkowski/Filmoteka Narodowa
KRÓLEWSKA URODA By ł jedny m z najpiękniejszy ch aktorów swoich czasów. Może nawet najpiękniejszy m? Ciemne oczy, ciemne włosy, mocna linia brwi. Pełne usta, zgrabny, męski nos. Mroczna egzoty ka, obok której nie można by ło przejść obojętnie. Dostojność, refleksja, tajemnica wy pisane na twarzy. Kiedy jako bardzo młody, niespełna dwudziestoletni mężczy zna zagrał w Faraonie Kawalerowicza, rozkochał w sobie setki ty sięcy Polek i zdoby ł popularność, o jakiej wielu debiutantów mogło ty lko pomarzy ć. I choć nominowany do Oscara film miał swoją premierę w 1966 roku, to rola młodego faraona Ramzesa XIII przez długie lata będzie tą, która budzi wśród odbiorców największe emocje. „Już nazajutrz po telewizy jnej emisji Faraona otrzy maliśmy pierwsze telefony, a wkrótce potem posy pały się listy. Oczy wiście – z prośbą o portret Jerzego Zelnika” 484, pisał w 1983 roku ty godnik „Film”. Nic dziwnego. Faraonem został na zawsze i dzisiaj nie ma chy ba rozmowy z aktorem, w której ta rola prędzej czy później nie zostałaby wspomniana.
Zelnik swoich fanów nierzadko zostawiał z uczuciem niedosy tu, długo nie mogąc przebić żadną kreacją sły nnego władcy, inaczej zapisać się w pamięci widzów. Mimo interesujący ch kreacji w Skorpionie, Pannie i Łuczniku Kondratiuka, czy Dziejach grzechu Waleriana Borowczy ka, od wizerunku Ramzesa udało się Zelnikowi odciąć dopiero w 1979 roku ty tułową rolą w serialu Doktor Murek. Na początku lat osiemdziesiąty ch aktor by ł też podziwiany jako Zy gmunt August w serialu Królowa Bona i w filmie Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny, będący m rozszerzeniem serialowego scenariusza. Królewskie szaty nosił z wrodzoną gracją, a dy lematy młodego władcy oddał z takim zaangażowaniem, że trudno by ło nie ulec ekranowej magii aktora, nie dać się porwać tej kreacji, nie zachwy cić Zelnikiem – dżentelmenem niejednej epoki. „Trzy dziestoośmioletni dziś aktor jest jedny m z bardziej obiecujący ch w swojej generacji. Nie, że wciąż jeszcze » zapowiada się« na odległe kiedy ś. Nie – on już jest zrealizowaną zapowiedzią w nieustanny m rozwoju. I ten rozwój obiecuje najwięcej, by ć może – same niespodzianki” 485, pisała w 1983 roku Teresa Krzemień w „Kinie”, podkreślając, że aktor u progu lat osiemdziesiąty ch wy szedł poza swoją oszałamiającą urodę i przełamał wcześniejszy dorobek filmowy, czy li głównie role „fotograficzne” 486 czy „amancko-wy pełniaczowe” 487, bo jak miał powiedzieć w jedny m z wy wiadów, „przestał się bać śmieszności, pokonał próżność” 488. Kry ty ków i widzów zachwy cił też w 1982 roku jako hrabia Henry k w telewizy jnej Nie-Boskiej
komedii reży serowanej przez Zy gmunta Hübnera.
W połowie lat osiemdziesiąty ch Zelnik znów oszałamia publiczność, grając u boku Graży ny Szapołowskiej w Medium Jacka Koprowicza. W okulty sty cznej scenerii, piękny m jasny m garniturze i odważny ch scenach eroty czny ch nie pozwala o sobie zapomnieć. Zresztą nierzadko obsadzano go w rolach, w który ch wszelka „niesamowitość”, zło, piękno i zmy słowość przeplatały się ze sobą. „Mroki ludzkiej duszy są pasjonujące. To jest tak jak w Schizofrenii Kępińskiego: człowiek opętany chorobą musi nary sować swojego demona, żeby z nim walczy ć. By ć może również potrzebowałem takiego ry sunku. Niektóre role dawały taką szansę – żeby wejść głębiej w graną postać, a więc i w siebie. Gorzej, gdy nieokiełznana zmy słowość postaci wciąga, utożsamiamy się z nią, ry zy kując własną psy chikę. Niektórzy, identy fikując się z takimi bohaterami, kierują się i w ży ciu ich mentalnością” 489. Czy to spotkało aktora? „Kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem. Nie jestem święty, wiele razy musiałem się spowiadać z tego, że narzucając sobie i w ży ciu jakąś rolę, krzy wdziłem siebie albo inny ch. Ale nie utonąłem w alkoholu i nieodpowiedzialny ch stosunkach z kobietami. Przy najmniej ty le” 490, dodawał w tej samej rozmowie.
Dorobek Zelnika to ponad sto kreacji filmowy ch i serialowy ch w produkcjach polskich i zagraniczny ch, a także kilkadziesiąt ról na deskach polskich teatrów. I choć teatr zawsze by ł ważną częścią jego ży cia, to silniej zaangażował go film. W rozmowie z „Przewodnikiem Katolickim” w 2014 roku mówił: „(…) Mam poczucie spełnienia jako aktor. Oczy wiście, jestem przede wszy stkim dzieckiem filmu, mimo że zaczy nałem od pracy w teatrze. Film to jest fakty cznie pewien bakcy l, który połknąłem w bardzo młody m wieku i który kocham, a zarazem nienawidzę” 491.
AMANT SKOMPLIKOWANY Ta nienawiść, można się domy ślać, związana jest z piętnem amanta − przekleństwem apary cji. Zelnik nie raz musiał powtarzać, że przecież nie odpowiada za swoją urodę, lubił też podkreślać, że jako aktor często przełamy wał swoją fizy czność, miał szansę przechodzić wewnętrzne i zewnętrzne metamorfozy. Oczy wiście miał świadomość, że jest uważany za jednego
z czołowy ch amantów polskiego kina, ale ta najbardziej banalna odsłona tego emploi nigdy go nie interesowała. „Rzeczy wiście, obsadzano mnie w rolach tak zwany ch amantów i fakty cznie nie policzę, ile razy. Ale zawsze interesował mnie amant skomplikowany, z wewnętrzny m rozdarciem, jak np. Zy gmunt August. Nie lubię natomiast takich wzdy chaczy, którzy ty lko wzdy chaniem ży ją. Zresztą chy ba nigdy takich nie grałem. Zagrałem za to mnóstwo ról charaktery sty czny ch, komediowy ch” 492. Zauważał też: „(…) Lubiłem realizować się w różny ch formach aktorstwa, różny ch gatunkach, w który ch nie uroda by ła potrzebna, lecz promieniowanie wewnętrzne” 493.
To „promieniowanie”, złożoność ludzkiej natury, wewnętrzne niepokoje i transformacje nie są Zelnikowi obce. Może dlatego tak dobrze odtwarzał te nieoczy wiste role, publiczność tak bardzo go z nimi utożsamiała? Zelnik, będąc przez lata na ekranie, zmieniał się. Przy jął chrzest w wieku dwudziestu czterech lat, czy li już po Faraonie, by z każdy m rokiem coraz głębiej rozwijać swoją duchowość. Dzisiaj idzie już własną, niepopularną w środowisku drogą, niemal zupełnie pod prąd. „Jestem sługą Słowa” 494, powiada. Jego misja to między inny mi przy bliżanie „wielkiej poezji, szczególnie naszej rodzimej, opartej na fundamencie największy ch” 495, czy li Jana Pawła II, Kochanowskiego, Słowackiego, Mickiewicza, Norwida, Krasińskiego, a także Herberta. „Nieskromnie stwierdzę, że mam niejako wrażenie, iż na mnie owi poeci, którzy to słowo ułoży li, w jakiś sposób liczą, czekają, że jako interpretator będę się nim dzielił i porządnie je przekazy wał” 496, mówił w 2014 roku. Zelnik interpretuje też teksty religijne i patrioty czne, jeździ z gościnny mi wy stępami po Polsce, wy stępuje w kościołach, bierze udział w nagraniach i projektach zgodny ch z jego światopoglądem i wy znawany mi wartościami. W TVN-owskiej Uwadze, w cy klu Kulisy sławy bardzo konkretnie tłumaczy ł swoją misję: „piękne rzeczy głosić i prawdziwe” 497. Wśród swoich zadań widzi także „walkę o Polskę”. U Moniki Olejnik w Kropce nad i tłumaczy ł, dy skutując z Wojciechem Pszoniakiem, że w ojczy źnie „nie ma poczucia bezpieczeństwa”. W wy wiadach otwarcie mówi o swoim niezadowoleniu z polskiej rzeczy wistości, której elementy – jego zdaniem – pod wieloma względami przy pominają czasy PRL-u. Ubolewa nad kondy cją polskich mediów, ale podkreśla, że na szczęście „mamy wspaniałe wolne Radio Mary ja, Telewizję Trwam, wiele pism, w ty m moje ulubione » W Sieci« ” 498. Od katastrofy smoleńskiej popiera PiS i Jarosława Kaczy ńskiego. „To by ł odruch serca i wniosek rozumowy ” 499. Stanowczo podkreśla jednak, że nie o polity kę mu idzie, ale o wartości.
„Ży cie wy maga wchodzenia w ciągle nowe sy tuacje, podejmowania ry zy ka. Bez tego się nie da. Choć, owszem, są i tacy, co uważają, że świat można zwiedzić, nie wy chodząc z domu. Ale ja do nich nie należę. Zawsze pchałem się głową, rękami i nogami w rzeczy wistość. Nawet w morderczą fizy czną pracę do granic możliwości: by łem na budowach pomocnikiem murarzy, zarabiałem za granicą, remontując mieszkania. To by ły także cenne nauki, które złoży ły się na to,
że jestem odważniejszy w ży ciu, nie tchórzę” 500, przekony wał w 2011 roku w rozmowie z „Rzeczpospolitą”.
Odwagi nie można Zelnikowi odmówić, można nawet podziwiać jego konsekwencję, wiarę w to, co robi. Wy daje się, że w swojej arty sty czno-społecznej działalności spełnia się − może w sposób, jaki w aktorstwie nie by ł dla niego możliwy ? „Mam taki rodzaj twarzy, że nie mogę zagrać faceta ze Skarży ska albo z Nowogrodzkiej róg Wspólnej. (…) Marzy łem o ty m, zwłaszcza kiedy polskie kino walczy ło o sprawy polity czne i społeczne; ja też by łem w to wszy stko zaangażowany. Wy obrażałem sobie, jak wspaniale przeniósłby m ten ładunek na ekran w filmie, np. Kieślowskiego. Ale nic z tego, nie kojarzy łem się” 501.
NIANIA I PODWÓRKO Jerzy Zelnik przy szedł na świat 14 września 1945 w Krakowie przy ulicy Kopernika. Podobno krzy czał wniebogłosy, a jego uroda nie od razu by ła oczy wista – ponoć dziadek aktora uznał swojego nowo narodzonego wnuka za najbrzy dsze dziecko, jakie dane by ło mu kiedy kolwiek widzieć. Roczny Jurek przeprowadził się z rodzicami do Warszawy. Jego ojciec Jan by ł scenarzy stą, reży serem, autorem sztuk sceniczny ch i słuchowisk radiowy ch. Współtworzy ł Teatr Wojska Polskiego, reży serował dokumenty z Munkiem i Hasem. W radiu tworzy ł tak popularne audy cje, jak Zgaduj-Zgadula, Podwieczorek przy mikrofonie czy Przy sobocie po robocie. „On mnie nauczy ł miłości do radia, do słowa, do teatru wy obraźni, jakim jest radio” 502. Mama Halina, według sy na „jedna z ładniejszy ch dziewczy n w Krakowie” 503, pochodziła z Łodzi i by ła tłumaczką z rosy jskiego i niemieckiego, redaktorką naukową. Dom rodzinny Zelników wy pełniały miłość oraz muzy ka klasy czna i operowa, zaś Jerzy od najmłodszy ch lat przejawiał skłonności arty sty czne – na przy kład organizował z kolegami domowy teatr, w który m by ł reży serem. Od małego lubił też sport, jak powiedział kiedy ś, „aż do fanaty zmu” 504.
Nigdy nie ukry wał, że w dzieciństwie i wczesnej młodości dużo rozrabiał. „Opiekowała się mną niania i podwórko” 505. Jako dziecko niemające świadomości miejsca, w który m ży je, Zelnik bawił się na gruzach stolicy. „To by ł rok 1948, a my mieszkaliśmy z rodzicami w miejscu
niesamowity m − w sły nny m przedwojenny m oficerskim » Domu bez kantów« , wtedy na placu Zwy cięstwa, obecnie na placu Piłsudskiego. Tata by ł już jednak oficerem tego » nowego« Ludowego Wojska Polskiego” 506, mówił w 2014 roku w rozmowie z „Przewodnikiem Katolickim”. Po latach o ojcu i matce opowiadał: „Moi rodzice zawsze by li bardzo uczciwy mi ludźmi. Dom by ł pełen miłości. I choć wtedy Boga w nim nie by ło, rodzice ży li podświadomie w zgodzie z Jego przy kazaniami. Wówczas romanty cznie wierzy li w socjalizm w wy daniu wschodnim, odróżniając zawsze, jak mówili, piękne idee od zły ch ludzi, którzy zajmowali się realizacją insty tucjonalną. Tata by ł przed wojną wielkim zwolennikiem marszałka Piłsudskiego. Może jego wy bory ży ciowe by ły by inne, gdy by dostał się do Armii Andersa, jednak go nie przy jęto. Może dlatego, że w ankiecie napisał, iż jest bezwy znaniowy ?” 507
Rodzice, z pewnością bardzo kochający swojego sy na, dużo pracowali, ciągle więc brakowało im czasu na jego wy chowanie. Jako nastolatek Jurek miał dwóję ze sprawowania, a w dziesiątej klasie aż trzy sta sześćdziesiąt opuszczony ch godzin lekcy jny ch. Ale w szkole, przy najmniej do czasu liceum, radził sobie dobrze. Nauka szła mu z łatwością, nagminnie więc podpowiadał kolegom, a do tego lubił podglądać pod ławką nogi wy chowawczy ni, mając na dodatek odwagę, by komplementować jej pończochy. Od wczesny ch lat wy kazy wał niebezpieczne inklinacje piromańskie (!). Jako dziesięciolatek podpalił drewnianą try bunę pierwszomajową na placu Zwy cięstwa, przez co jego matka, która by ła wówczas w partii, musiała się gęsto tłumaczy ć. Zelnik podobno podpalał też firanki w domu. Po latach powie: „lubiłem ogień”. I doda: „zresztą lubię go do dziś, bo mam w domu dwa kominki” 508.
Kiedy miał jedenaście lat, zaczął działalność polity czną. „(…) Zbierałem lekarstwa dla braci Węgrów. Pukałem, miałem wtedy jedenaście lat, na Krakowskim Przedmieściu od drzwi do drzwi i każdy, co mógł, bardzo chętnie dawał” 509.
ROZDAWANIE SIEBIE Dojrzewający Zelnik nie traci formy. W jedny m z wy wiadów opowiadał, że pozby to się go z Liceum im. Dąbrowskiego, potem trafił do znanego Rey tana. W głowie by ły mu ty lko „wino, kobiety i śpiew”, co w prakty ce oznaczało dużą akty wność towarzy ską i zamiłowanie
do pry watek. Jednak to nie on by ł ich królem, ale Alan Starski. „Mieliśmy najnowsze pły ty, bo w tej szkole uczy ła się także bananowa młodzież, dzieci dy gnitarzy. Graliśmy prawie nieosiągalne pły ty : Chubby Checkera, Elvisa Presley a, później Beatlesów i Rolling Stonesów” 510, wspominał aktor. Ży cie towarzy skie nie szło w parze z nauką – tę Zelnik zaniedby wał coraz bardziej. Maturę zdał słabo i nie bez trudności – zgarnął same tróje.
Chciał studiować anglisty kę, ale ostatecznie postanowił zostać aktorem. O swoich planach nie powiedział rodzicom, na egzamin do warszawskiej szkoły teatralnej poszedł po kry jomu. I dostał się – jako trzeci w kolejności. Najlepszy na egzaminie by ł Daniel Olbry chski, drugie miejsce przy padło Barbarze Bry lskiej. Po latach o swoim wy borze mówił: „By ć może mojej próżności dogadzała kiedy ś perspekty wa publicznej prezentacji. Jeśli pozostaję jeszcze przy wy borze sprzed szesnastu lat, to dlatego, że zdaje mi się, iż takie » rozdawanie siebie« – nawet ułomnego, niedojrzałego – może by ć poży teczne” 511.
Najlepsza trójka aktorów trzy mała się razem, choć musiała by ć to przy jaźń niepozbawiona niedomówień i mroku ry walizacji. Obaj panowie by li pod ogromny m urokiem pięknej Barbary, na dodatek w owy m czasie zamężnej. To podobno ze starszą o cztery lata Bry lską Zelnik udał się na swoją pierwszą randkę (tak przy najmniej wspominał). Odby ła się ona na stry chu szkoły teatralnej.
„Na studiach razem z Baśką i Danielem Olbry chskim tworzy liśmy świetne trio. Bardzo się ze sobą przy jaźniliśmy. I nasza kariera rozpoczęła się mniej więcej w ty m samy m czasie. Daniel poszedł grać w Popiołach. Ja i Basia zagraliśmy w Faraonie” 512, wspominał Zelnik. Warto przy pomnieć, że Faraon, choć dał początek jego popularności, nie by ł fakty czny m filmowy m debiutem aktora. Inicjacją w świecie filmu by ł epizod w Smarkuli (1963) Leonarda Buczkowskiego, ale trudno dziwić się temu, że Faraon ją znokautował; dziś mało kto o niej pamięta.
MŁODOŚĆ RAMZESA
W superprodukcji Kawalerowicza Jerzy znalazł się dzięki rekomendacji Barbary Bry lskiej. To ona podsunęła dziewiętnastoletniego kolegę ekipie reży sera, który długo nie mógł znaleźć odpowiedniego aktora do roli Ramzesa XIII. Zelnik o ty m wsparciu dowiedział się dopiero po latach: „Podobno Baśka powiedziała drugiemu reży serowi Mietkowi Waśkowskiemu, że w szkole teatralnej studiuje z nią chłopak wprost idealny do roli Ramzesa. I wielkie jej za to dzięki. Nawet nie pamiętam, czy już wtedy by liśmy razem” 513. Zelnika zaproszono na zdjęcia próbne, miał zademonstrować swoje umiejętności aktorskie, pokazując jednocześnie wy rzeźbiony tors. To podobno nie by ło trudne, bo miał już wówczas wprawę w prężeniu sportowy ch muskułów na basenie Legii. Otrzy manie roli by ło dla niego jednak duży m przeży ciem: „(…) nigdy już nie miałem takiego poczucia sławy i spełnienia zawodowego jak w chwili, gdy w gazecie podano, iż to ja zagram Ramzesa XIII. O mnie w gazecie? Rozpierała mnie duma” 514.
Kiedy powstawał film Kawalerowicza, Zelnik i Bry lska by li parą. Ale nie by ł to dla nich łatwy czas. Mimo że oboje pracowali na planie jednej produkcji, Bry lska kręciła swoje sceny ty lko w atelier, a na pusty ni w Uzbekistanie Jerzy musiał sam mierzy ć się z tęsknotą za ukochaną. Do tego praca na planie dawała w kość. „By łem najmłodszy w ty m towarzy stwie, ale nie dali mi tary fy ulgowej, to by ła bardzo ciężka praca. Ze stu dziesięciu osób, które tam zaczy nały, zostało do końca produkcji może piętnaście. Inni się wy mieniali, wy jeżdżali. Nie każdemu chce się wstawać o czwartej rano, jechać dwie godziny na pusty nię, tam w upale pracować do siedemnastej, kiedy normalni ludzie mają sjestę. To by ła najcięższa praca mojego ży cia” 515. W wy wiadach często powtarzał, że ta rola by ła jego młodzieńczą przy godą, zaczął grać jako niedoświadczony nastolatek, kierował się intuicją, emocjami. Na planie uczy ł się, kształtował siebie i aktorski warsztat. O Faraonie będzie opowiadać jeszcze nie raz, zazwy czaj z konieczności. Bo tak naprawdę ile można wracać do swoich początków, analizować swoją młodość? „Nie lubię mówić o Faraonie, ponieważ nużą mnie powroty utarty m szlakiem. Nie mam w sobie specjalnego przy wiązania do własnej historii zawodowej. Słabo radzę sobie z układaniem własnego mitu” 516, podkreślał w 1988 roku. Czy ten bohater by ł mu bliski? Jeszcze w 1966 roku mówił: „Wierzy łem głęboko, że jego racje są korzy stniejsze niż racje jego przeciwników – a przede wszy stkim wierzy łem w jego młodość” 517 i dodawał: „Gdy by m grał współczesnego chłopca – chciałby m go pokazać jako człowieka, który wy rabia sobie własny sąd poprzez stałą dy skusję z samy m sobą, nieustanne rewidowanie tego, co jeszcze wczoraj uważał za jedy nie prawdziwe. Wy daje mi się, że to jest najważniejsza cecha młodości” 518. Po wielu latach, w 2014 roku, konstatował: „By ł trochę zby t naiwny, trochę za bardzo młodzieńczy. Chociaż moją ocenę zby t może deformuje późniejsza dojrzałość, a ja i mój Ramzes po prostu wtedy tacy by liśmy. Zbuntowani nastolatkowie” 519.
BOGU DZIĘKOWAĆ Mimo ogromnej popularności, jaką wróży ł mu film Kawalerowicza, po zakończeniu zdjęć do Faraona Zelnik marzy ł ty lko o powrocie na uczelnię. „To mnie najbardziej pociągało, nie my śl o widowni” 520. Miał świadomość, że na studiach nie ty lko będzie mógł dalej szlifować aktorski warsztat, ale też uzupełni braki w wy kształceniu humanisty czny m. Licealna niesforność i chęć nieustannej zabawy, w połączeniu z odsunięciem nauki na ostatni tor, nie oby ły się bez konsekwencji. Zaległości do nadrobienia by ło sporo, zwłaszcza że Jerzy zaczął się interesować także reży serią. Przez poznanie zawodu aktora chciał przy gotować się do roli reży sera. Ostatecznie jednak zostanie przy ty m pierwszy m. „Taka widocznie by ła reży seria Pana Boga” 521, żartował. Studia kończy w 1968 roku i tuż po nich dostaje z rąk Zy gmunta Hübnera angaż do krakowskiego Starego Teatru. Sceniczne początki nie są łatwe; Zelnik poważnie zastanawia się nawet nad porzuceniem teatralnej sceny na rzecz psy chologii, ostatecznie jednak postanawia walczy ć.
Koniec lat sześćdziesiąty ch przy nosi zmianę. Bardzo osobistą. 30 sierpnia 1969 roku aktor przy jmuje chrzest w kościele Bożego Ciała w Krakowie. „Nie zrobiłem tego koniunkturalnie” 522, podkreślał. Katalizatorem jego przemiany by ła dziewczy na, Urszula. Po latach powie: „Ochrzciłem się pod wpły wem żony. Ona chciała ślubu kościelnego, a ja próbowałem dowiedzieć się, co to znaczy chrześcijaństwo. No i oczy wiście później doznałem takiej strzelistości, że to ja, neofita, wiodłem ku Bogu moją żonę, wy chowaną w wierze od dziecka. No i tak mi zostało, Bogu dziękować” 523. Przy szłej żonie Zelnika nie ty lko zależało na ślubie kościelny m, chciała też, żeby religia by ła obecna w ży ciu jej dzieci. A jak to się zaczęło? 1967 rok: on by ł studentem czwartego roku, ona – uczennicą ostatniej klasy liceum, często odwiedzającą bibliotekę PWST. „Niesamowicie zgrabna, z oczami jak jeziora dwa” – taką ujrzał ją pierwszy raz. Adres dziewczy ny zdoby ł od bibliotekarki. Urszula podobno nie chciała wpuścić go do domu, ale inicjaty wę przejął przy szły teść aktora − widząc tak zacnego abszty fikanta, nakłonił córkę, żeby porozmawiała z Jerzy m. „Ale miała dobrą intuicję może, bo po co jej taki Zelnik” 524, przy woły wał aktor półżartem tamte chwile.
ZROSZONY ODŻYWCZĄ WODĄ
Pobrali się w 1969 roku i przeży li ze sobą czterdzieści pięć lat. Żona aktora zmarła w kwietniu 2014 roku po długiej chorobie. Zelnik niejednokrotnie podkreślał, że małżeństwo i rodzina by ły największy mi wy zwaniami w jego ży ciu. Ale by ły też jego sensem, choć nie zawsze łatwo by ło pogodzić ży cie zawodowe i pry watne, zachować pomiędzy nimi właściwe proporcje. W 2000 roku mówił: „Jestem od trzy dziestu lat na dobre i złe z tą samą żoną, choć muszę przy znać, że dostarczy łem jej bardzo wielu stresów i mam za co bić się w piersi. Mam wspaniałego sy na, który w ty m roku zdaje maturę. Jest tak zwany m późny m dzieckiem, czekaliśmy na niego długie dwanaście lat” 525. Dwa lata później opowiadał: „Już po dwudziestu minutach poby tu w domu czuję się zroszony jakąś odży wczą wodą” 526. Zdradzał też, jak ciężkie chwile z żoną przeży wali. „Czasem wy dawało się, że to już koniec – bo jak można obrzucać kamieniami drugą osobę, a potem się do niej przy tulić? Ale skoro można, to chy ba ostatecznie miłość przekreśla chwile nienawiści, pozwala zapomnieć, odnowić, dać szansę” 527.
W wy wiadach nierzadko posy py wał głowę popiołem, podkreślał, że jako arty sta jest bardzo trudny m partnerem, by wa nieznośny, nerwowy i egocentry czny. „Aktorstwo to jest taka kochanka, z którą się zdradza własną żonę” 528. Ale zawsze dodawał, że żonę od lat, niezmiennie, kocha tak samo mocno. „Oprócz miłości łączy nas też wielka przy jaźń, niedopowiedzenie i rozumienie bez słów. Czasami wy starczy samo spojrzenie, a wiemy o sobie nawzajem wszy stko. Równocześnie staramy się nie tracić urody i kondy cji. Dbamy o siebie – dla siebie. My ślę, że najgorsze w takich długoterminowy ch związkach jest zaniedbanie siebie i wy chodzenie z założenia, że nie trzeba się już starać. Małżonkowie muszą całe ży cie pozostawać dla siebie atrakcy jny mi – zarówno pod względem fizy czny m, jak i duchowy m. Poza ty m z wiekiem człowiek powinien mieć w sobie coraz więcej ambicji w dziedzinie doskonalenia siebie. Dużo związków rozpada się w momencie, gdy partnerzy dochodzą do wniosku, że przestali by ć dla siebie zaskoczeniem. Brakuje wtedy takich elementów zachwy tu sobą. I tak wielka miłość umiera...” 529
Rodzina do dziś nie przestaje by ć ważna. Zelnik jest dziadkiem: ma wnuka i wnuczkę. Rodzinie sy na stara się poświęcać każdą wolną chwilę.
AMANT NIE POSUWA SIĘ ZA DALEKO
Jak przy znawał w rozmowie z reporterką programu Uwaga, miłość w ży ciu dopadła go ty lko dwa razy, a bez miłości nie mógł, nie potrafił angażować się w relacje z kobietami. Twierdził, że nigdy nie „odcinał kuponów” od tego, że po Faraonie stał się boży szczem kobiet. Powiedział jednak kiedy ś: „Bardzo mi miło, kiedy ciepłe spojrzenie kobiece łechce moją próżność, ale wrodzona nieśmiałość, a przede wszy stkim potrzeba zachowania wierności mojej wy brance, Urszuli, nie pozwala mi się posuwać dalej” 530. Nigdy nie ukry wał, że lubił się podobać, miło by ło, kiedy kobiety okazy wały mu sy mpatię.
W filmach nie raz grał u boku piękny ch partnerek: Barbary Bry lskiej, Beaty Ty szkiewicz, Anny Dy mnej czy Graży ny Szapołowskiej. Jak wspomina pracę z nimi? Czy i one okazy wały mu zainteresowanie?
O scenach z Bry lską na planie Faraona opowiadał: „Basia by ła wtedy moją partnerką i w ży ciu. Niełatwo grać z osobą, z którą łączy nas coś więcej niż wspólna praca. Stąd krok do ekshibicjonizmu” 531. U boku Beaty Ty szkiewicz zagrał w dramacie Jej powrót (1975) Witolda Orzechowskiego na podstawie prozy Josepha Conrada. „Wiem, że podobno przekonująco grałem rolę zakochanego męża, bardzo cierpiącego z powodu jej wy skoków. To by ła praca pełna twórczy ch napięć, ale efekt okazał się na miarę naszego zaangażowania. Bardzo dobry. Powstał film lubiany nie ty lko w Polsce. To jeden z jaśniejszy ch punktów w moim zawodowy m ży ciory sie” 532. Z Graży ną Szapołowską grał zmy słowe sceny eroty czne w horrorze okulty sty czny m Medium (1985) Jacka Koprowicza, ale podkreślał: „Graży na zawsze starała się by ć tajemnicza i to akceptowałem” 533. Ale o swoją rolę w ty m filmie miał spory żal. Marzy ło mu się zagranie podkochującego się w Szapołowskiej garbatego sekretarza, w którego wcielił się Jerzy Stuhr. To by łaby prawdziwa postać charaktery sty czna, a nie kolejny, owszem, niebanalny, ale wy łącznie amant.
ŁADNIE UMIĘŚNIONY, ESTETYCZNIE OWŁOSIONY Chy ba najbardziej fascy nujące, zarówno dla aktora, jak i dla widzów, by ło spotkanie Jerzego Zelnika z Anną Dy mną na planie serialu Królowa Bona i w filmie Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny Janusza Majewskiego. Zelnik nie raz powtarzał, że rola Zy gmunta Augusta by ła
bodaj najbliższą mu kreacją ze wszy stkich, które dane mu by ło stworzy ć − „bardzo odpowiadała mojemu nastawieniu do przemijania ży cia i wy czuciu spraw eschatologiczny ch. Ta rola bardzo na mnie wpły nęła” 534. Zelnik nigdy nie ukry wał, że Dy mna na planie obu produkcji zauroczy ła go: „Przy padliśmy sobie do gustu w Królowej Bonie, ale bezpiecznie, bez narażania na szwank naszy ch pry watny ch zobowiązań” 535. Przy znawał jednak, że gra u boku osoby, która ciekawi i fascy nuje, jest bardzo emocjonująca.
O ile w samy m centrum Królowej Bony znajdowała się ty tułowa postać wy kreowana przez Aleksandrę Śląską, to Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny by ło filmem, w który m o atrakcy jności całej produkcji miała zadecy dować królewska para kochanków (Zelnik, Dy mna). „(…) Ty lko ślepy by nie poszedł za ciosem, mając już tak sprawdzony materiał. Anna Dy mna, w rozkwicie swojej wspaniałej urody, ekstrakt kobiecej zmy słowości, i Jerzy Zelnik, niezwy kle przy stojny, męski, atrakcy jny w scenach miłosny ch, a równocześnie królewski, świetnie noszący kostium, zwłaszcza koronę. Oni oboje, nadzy w kąpieli czy w królewskim łożu, naprawdę by li wspaniali” 536, wspominał Janusz Majewski. Szczegółowo opowiadał też o scenach eroty czny ch pary : „Ta w kąpieli nie stanowiła dla aktorów problemu: siedzieli w drewniany m cebrze, w kłębach pary i widać by ło ty lko ich nagie torsy, dalej by li w bieliźnie. Jurek ładnie umięśniony, estety cznie owłosiony, Anka z wy raźną przy jemnością prezentująca piękny biust, w miękkim, żółty m świetle Zy zia Samosiuka wy glądali bosko” 537. Tak bosko, że nakład „Ekranu” z fotosem z tej sceny na okładce został wy przedany w ciągu jednego dnia.
Równie malownicza by ła scena łóżkowa, choć jej kręcenie nie by ło takie proste. „Wy my śliliśmy, że zrobimy to na szerokim łożu, umieszczając kamerę wy soko nad nimi, a kochającą się parę nakry jemy wiotkim jedwabiem, tak aby by ło widać ich kształty, ale przesłonięte delikatną tkaniną” 538. Pech chciał, że spod tej zwiewnej tkaniny uparcie prześwity wały czerwone slipki Jerzego Zelnika. Aktor speszy ł się z tego powodu potwornie, w końcu Anna Dy mna z wielką delikatnością nakłoniła go, żeby je zdjął. Zelnik zmieszał się jeszcze bardziej. Po studzącej emocje przerwie udało się zagrać tę – zgodnie z reży serką intencją – zmy słową, lecz nie pornograficzną scenę. Po latach Zelnik na planie serialu Siedlisko wy znał Majewskiemu: „My śmy z Anką od początku czuli się ze sobą bardzo dobrze. Podobaliśmy się po prostu sobie wzajemnie, właściwie mocno między nami iskrzy ło, już zaczęły zachodzić jakieś chemiczne reakcje, jak się to teraz mówi. Ale oboje nie by liśmy już wolni, więc uważaliśmy, aby nie posunąć się za daleko i nie narobić sobie kłopotów. Ale to wiedziały nasze głowy, a ciało jest głupie. Baliśmy się oboje, że pod ty m prześcieradłem sy tuacja wy mknie się nam spod kontroli. To znaczy Anka się bała. Ja bałem się zupełnie na odwrót, że Anka się zorientuje, jaki jestem przerażony. Okazało się, że miałem rację” 539.
Do zauroczenia Dy mną Zelnik niejednokrotnie przy znawał się w wy wiadach, a py tany o sceny eroty czne, odpowiadał, że bez trudności przy szło mu je grać właśnie w filmie Majewskiego, bo by ł wtedy zakochany w swojej partnerce. „To by ły najprzy jemniejsze do kręcenia sceny … Ale poważnie, kręcenie scen eroty czny ch łączy się zawsze z duży m zażenowaniem. Wbrew pozorom, żeby one miały swój urok, nie można do nich podchodzić zby t spontanicznie. To musi by ć jakaś choreografia, balet, a nie dosłowne imitowanie tego, co się robi z żoną albo kochanką. Dosłowność zabija arty zm ty ch scen i czy ni je po prostu niesmaczny mi” 540.
DOZA EGOISTYCZNEGO SPEŁNIENIA Zawsze powtarzał, że jest człowiekiem akty wny m, pracowity m. Nie potrafi po prostu bezczy nnie leżeć, zby t długi relaks szy bko mobilizuje go do działania. Zawsze zadbany, elegancko ubrany, prawdziwy dżentelmen – można pomy śleć. Nie raz głośno mówił o ty m, że mężczy zna, szczególnie gdy przy by wa mu lat, musi o siebie dbać – nie ty lko o zdrowie, ale także o urodę. W programie Zacisze gwiazd z zadowoleniem przy znawał, że w wieku sześćdziesięciu kilku lat wciąż ma wszy stkie swoje zęby. Pełen energii i moty wacji do działania, nigdy nie ukry wał też, że pieniądze nie są dla niego bez znaczenia. Dlatego żeby utrzy mać rodzinę, zdecy dował się nawet na pracę jako pomocnik murarza w Londy nie.
Czy m by ło dla niego aktorstwo? „Aktorstwo to piękna pasja, ale kosztuje zby t wiele czasu i wy siłku. Poza nim jest wspaniała… reszta” 541. Podkreślał, że aktorstwo „to także doza egoisty cznego spełnienia” 542.
W krakowskim Stary m Teatrze Zelnik wy stępował do połowy 1970 roku. Potem przeniósł się do Warszawy – przez trzy sezony grał w stołeczny m Teatrze Dramaty czny m. W latach siedemdziesiąty ch wy stępował gościnnie w Gnieźnie, Szczecinie czy Łodzi. W 1979 roku trafił na pięć lat do zespołu Teatru Powszechnego w Warszawie, do którego wrócił jeszcze w 1992 roku i grał aż do 2005. Warto dodać, że od 1986 do 1992 roku by ł też związany z warszawskim teatrem Studio. Wy daje się jednak, że aktor już bardzo wcześnie czuł potrzebę niezależności. „Od 1973 roku podróżuje po kraju ze swy mi jednoosobowy mi spektaklami, populary zując dzieła
Wy spiańskiego, Gombrowicza i Norwida” 543, czy tamy w „Filmie” z 1988 roku. W latach 2005−2008 Zelnik by ł dy rektorem arty sty czny m Teatru Powszechnego w Łodzi. Nowe wy zwanie przy jął z wielkim entuzjazmem, w wy wiadach powtarzał, że czuje, że znalazł się na odpowiednim miejscu. Jednak rozstając się ze stanowiskiem, mówił już co innego: „Wy starczy. Jestem zmęczony teatrem, zwłaszcza dy rekcją. Ewentualnie może wy korzy stam jakiś temat na kolejną reży serię. Ale nie od razu. Muszę wziąć rok wolnego. To zajęcie potrafi wy ssać wszy stkie siły z człowieka. Dlatego postanowiłem wziąć wcześniejszą emery turę i robić to, co chcę” 544. W 2011 roku dodawał: „Jako aktor już wszy stko właściwie zagrałem. My ślałem, że mógłby m już poprzestać na reży serii. A na etacie to już w ogóle siebie nie widzę” 545. W tej samej rozmowie podkreślał też: „Nie stać mnie na pracę w teatrze. Zresztą zawsze przede wszy stkim czułem się dzieckiem filmu. I wciąż jestem stęskniony za fabułą, ry tmem pracy w filmie, który w serialu jest nieosiągalny ” 546. Od końca lat dziewięćdziesiąty ch do początku drugiej dekady lat dwuty sięczny ch Zelnik pojawiał się w serialach: Klanie, Na dobre i na złe, Magdzie M., Teraz albo nigdy! czy Rezydencji.
TAKI JESTEM. PRZEJMUJĘ SIĘ POLSKĄ Od kilku lat Jerzy Zelnik stawia przede wszy stkim na niezależność. W 2007 roku o swoich indy widualny ch wy stępach mówił: „Tak by wa, ale to nie wy nika z jakiejś mizantropii, ty lko z chęci posiadania własnego, odrębnego świata, nie do końca dostępnego inny m, świata w dużej mierze wy kreowanego przez samego siebie. Stąd mój pomy sł na pracę w mały ch formach teatralny ch, w który ch sam piszę scenariusz, reży seruję, wy my ślam kostiumy, projektuję światło, dobieram muzy kę i gram. Ta forma najlepiej broni się przed kompromisem” 547.
Ostatnie lata przy niosły wy raźną zmianę. Zelnik na pełen etat opiekował się ciężko chorą żoną – gotował, sprzątał, prowadził dom, wspierał. W polity kę angażował się już od lat, między inny mi współtworzy ł związek „Solidarność” w warszawskim Teatrze Powszechny m, by ł sy mpaty kiem, nawet współzałoży cielem (jak mówił) Platformy Oby watelskiej, ale w 2010 roku spojrzał na otaczającą go rzeczy wistość zupełnie inaczej, zrozumiał, że nie o takiej Polsce marzy ł, nie tak ją sobie wy obrażał. W jedny m z wy wiadów mówił, że po katastrofie smoleńskiej przeży ł traumę, w inny m dodawał: „(…) w ogóle kilka milionów Polaków odczuło to wtedy jako jakieś otworzenie oczu na to, co się tak naprawdę w Polsce dzieje” 548. Wówczas poparł ubiegającego się o fotel
prezy denta Jarosława Kaczy ńskiego, w ty m roku wsparł też innego kandy data PiS na prezy denta – Andrzeja Dudę. Do dziś otwarcie mówi o ty m, że nie podoba mu się współczesna Polska, kry ty cznie wy powiada się o integracji europejskiej, czuje się obrońcą Kościoła i ojczy zny przed, jak je określa, „nowy mi ideologiami w ty pie gender” 549. Trochę przekornie, a trochę chy ba z saty sfakcją dodaje: „Ja taki jestem, co ja poradzę. Przejmuję się Polską” 550.
Zelnik angażuje się w projekty bliskie jego konserwaty wny m poglądom. Mówi o sobie „sługa Słowa”, bo interpretuje, jego zdaniem, wielką polską poezję, teksty biblijne, ale też słowa Jana Pawła II. „Jeśli bowiem chodzi o mistrzostwo słowa, posługiwanie się nim, jeśli chodzi o taką frazę, w której jest i logika, i piękno, dy kcja, operowanie pauzą, wy doby wanie sensu, to zdecy dowanie moim mistrzem jest Jan Paweł II. Ja jestem ty lko czeladnikiem. I dlatego kiedy py tają mnie, którego aktora uważam za swojego mistrza, odpowiadam niezmiennie: Jana Pawła II” 551.
Aktor w ogóle uważa się za człowieka służącego: „Zdaję sobie oczy wiście sprawę, że to brzmi jak taki rodzaj egzaltacji w pokorze albo popis pokory i samouwielbienia. Ale ja naprawdę odczuwam, że dla mnie największy m szczęściem jest to, że mogłem dla kogoś coś dobrego zrobić. Nie ma w ty m właśnie niczego na pokaz. Ja czuję autenty czną radość, wręcz łączącą się ze wzruszeniem − jeżeli widzę, że ta osoba oży wiła się, nagle poczuła chwilę szczęścia. A moje szczęście polega na ty m, że człowiek już nie służy samemu sobie, że się zaparł dawnego siebie, który marzy ł o karierze i bardzo lubił wy godę materialną. Oczy wiście, ja nadal lubię wy godę, ale to już nie jest moją religią” 552.
Dzisiaj jest popularny m lektorem i mówcą udzielający m się w czasie uroczy stości history czny ch i patrioty czny ch. Jako aktor wziął udział w produkcji filmu Smoleńsk w reży serii Antoniego Krauzego. Przede wszy stkim jednak podróżuje po kraju z własny m programem, prezentując teksty history czne, patrioty czne i poezję. „Jeżdżę do ludzi z ważny m, dobry m słowem” 553, mówi. Każdego dnia działa, bo – jak sam przy znaje – „ja nie jestem zadowolony z niczego. Ja w gruncie rzeczy w ży ciu mam całe ży cie uczucie niedosy tu” 554. Ale to nie oznacza dla niego żadnej tragedii, wręcz przeciwnie. Dzięki temu może dalej by ć akty wny m. Szukać, będąc wierny m „norwidowskiej zasadzie PRAWDY I PIĘKNA” 555.
***
„(…) Wolę kierować się uczuciami niż chłodną głową. Czasami przesadzam, potem się wstydzę, ale nic na to nie poradzę”556. (Jerzy Zelnik)
484. Jerzy Zelnik. Portret na ży czenie, „Film” 1983, nr 8, s. 22.
485. T. Krzemień, Zelnik wy rósł z urody, „Kino” 1983, http://www.archiwum.kino.org.pl/index.php?action=article_show&id=9224
nr
6,
dostęp:
486. Tamże.
487. Tamże.
488. Tamże.
489. Don Juan to nie podry wacz. Z Jerzy m Zelnikiem rozmawia Jacek Cieślak, „Rzeczpospolita” 2008, nr 73, dostęp: http://www.rp.pl/arty kul/112143.html
490. Tamże.
491. Jestem człowiekiem służący m. Z Jerzy m Zelnikiem rozmawia Łukasz Kaźmierczak, „Przewodnik Katolicki” 2014, nr 9, dostęp: http://www.opoka.org.pl/biblioteka/P/PK/pk201309zelnik.html
492. Wierny Don Juan? Tak, skoro całe ży cie spędza z jedną żoną! Z Jerzy m Zelnikiem rozmawia Michał Lenarciński, „Polska Dziennik Łódzki” 2008, nr 69, dostęp: http://www.eteatr.pl/pl/arty kuly /53170.html
493. Nie czekam na Godota. Z Jerzy m Zelnikiem rozmawia Krzy sztof Lubczy ński, „Try buna” 2007, nr 64, dostęp: http://www.e-teatr.pl/pl/arty kuly /36493.html
494. Jestem człowiekiem...
495. Tamże.
496. Tamże.
497. Kulisy sławy Jerzego Zelnika, Uwaga (TVN), dostęp: http://play er.pl/programy online/uwaga-odcinki,351/odcinek-4031,kulisy -slawy -jerzego-zelnika,S00E4031,34526.html
498. Często czuję się jak w PRL. Z Jerzy m Zelnikiem rozmawiają Jacek i Michał Karnowscy, „Sieci” 2013, nr 22, dostęp: http://www.e-teatr.pl/pl/arty kuly /163845.html
499. Tamże.
500. Nie stać mnie na pracę w teatrze. Z Jerzy m Zelnikiem rozmawia Małgorzata Piwowar, „Rzeczpospolita” 2011, dostęp: http://www.rp.pl/arty kul/714103.html?p=2
501. W każdy m drzemie dziecko. Z Jerzy m Zelnikiem rozmawia Bożena Janicka, „Film” 1993, nr 5, s. 15.
502. Zrobić coś głębokiego to jest sztuka. Z Jerzy m Zelnikiem rozmawia Ry szard Jasiński, „Nowości Gazeta Pomorza i Kujaw” 2004, nr 239, dostęp: http://www.eteatr.pl/pl/arty kuly /5099.html
503. Zacisze gwiazd: Jerzy Zelnik (Program TV), dostęp: http://vod.pl/programy -tv/zaciszegwiazd-jerzy -zelnik/h37lr
504. Zrobić coś głębokiego…
505. Zacisze gwiazd…
506. Jestem człowiekiem służący m…
507. Często czuję się jak…
508. J. Ciosek, Jestem człowiekiem prakty czny m, „Dziennik Polski” 2004, nr 256, dostęp: http://www.e-teatr.pl/pl/arty kuly /5736.html
509. Często czuję się jak…
510. Zrobić coś głębokiego…
511. Szukając miary. Z Jerzy m Zelnikiem rozmawia Bohdan Gadomski, „Film” 1979, nr 22, s. 17.
512. Amant charaktery sty czny. Z Jerzy m Zelnikiem rozmawia Renata Kos, „Przegląd Ty godniowy ” 2000, nr 3, s. 19.
513. Tamże.
514. Często czuję się jak…
515. Jak nie gram, to nie płaczę. Z Jerzy m Zelnikiem rozmawia Lena Szatkowska, „Ty godnik Płocki” 2004, nr 51, dostęp: http://www.e-teatr.pl/pl/arty kuly /7455.html? josso_assertion_id=E468C6B18A372497
516. Staram się nie garbić. Z Jerzy m Zelnikiem rozmawia Małgorzata Domagalik-Gwardak, „Film” 1988, nr 26, s. 15.
517. Kim miał by ć Ramzes? Z Jerzy m Zelnikiem rozmawia Bożena Janicka, „Film” 1966, nr 14, s. 7.
518. Tamże.
519. Często czuję się jak…
520. Szukając miary …, s. 16−17.
521. W. Dudziński, Czas na Zelnika, „Niedziela Ty godnik Katolicki” 2008, nr 14, dostęp: http://www.niedziela.pl/arty kul/52997/nd/Czas-na-Zelnika
522. Zacisze gwiazd…
523. Jestem człowiekiem…
524. Zacisze gwiazd…
525. Amant charaktery sty czny …, s. 19.
526. Tata się zamy ka. Z Jerzy m i Mateuszem Zelnikiem rozmawia Jolanta Berent, „Viva!” 2002, nr 17, s. 66.
527. Tamże.
528. Kulisy sławy …
529. Wolny strzelec przed emery turą. Z Jerzy m Zelnikiem rozmawia Róża Adamcio, „Gazeta Pomorska” 2008, nr 177, dostęp: http://www.e-teatr.pl/pl/arty kuly /58391.html
530. Nie mam czasu się zestarzeć, „Tele Świat” 2007, nr 29, dostęp: http://www.eteatr.pl/pl/arty kuly /41840.html
531. Don Juan to nie podry wacz…
532. B. Ty szkiewicz, J. Zelnik, Powrót po latach, „Twój Sty l” 1998, nr 4, s. 56.
533. Don Juan to nie podry wacz…
534. Nie czekam na…
535. Don Juan to nie podry wacz…
536. J. Majewski, Ostatni klaps. Pamiętnik moich filmów, Warszawa 2006, s. 287.
537. Tamże, s. 288.
538. Tamże.
539. Tamże, s. 294.
540. Amant charaktery sty czny …, s. 19.
541. Szukając miary …, s. 17.
542. Staram się nie garbić…, s. 14.
543. Jerzy Zelnik. Portret na ży czenie, „Film” 1988, nr 18, s. 22.
544. Jestem zmęczony teatrem. Z Jerzy m Zelnikiem rozmawia Katarzy na JankówMazurkiewicz, „Gazeta Olszty ńska” 2008, nr 214, dostęp: http://www.eteatr.pl/pl/arty kuly /59525.html
545. Nie stać mnie na pracę w teatrze. Z Jerzy m Zelnikiem rozmawia Magdalena Piwowar, „Rzeczpospolita” 2011, nr 210 (magazy n TV), dostęp: http://www.rp.pl/arty kul/714103.html
546. Tamże.
547. Nie czekam na…
548. Jestem człowiekiem służący m…
549. Tamże.
550. Kulisy sławy …
551. Jestem człowiekiem służący m…
552. Tamże.
553. Kulisy sławy …
554. Tamże.
555. J. Zelnik, Wiara i kultura. O kondy cji sztuki współczesnej, „Studia Pelplińskie” 2014, t. XLVII, s. 400.
556. W każdy m drzemie…, s. 15.
PolFilm /East News; Zazdrość i medy cy na, reż. Janusz Majewski, rok prod. 1973, Zazdrość i medy cy na, fot. Jerzy Troszczy ński/ Filmoteka Narodowa
ANDRZEJ ŁAPICKI DŻENTELMEN DŁUGODYSTANSOWY
Zazdrość i medy cy na, reż. Janusz Majewski, rok prod. 1973, fot. Jerzy Troszczy ński/ Filmoteka Narodowa
Więcej na: www.ebook4all.pl
PRZYMKNIĘTE OKO AMANTA „Na wieki wieków amant”, zwy kło się o nim mówić, choć podobno to nie dla niego przeznaczony by ł ten slogan557. To jednak właśnie Andrzej Łapicki został zapamiętany jako jeden z najsły nniejszy ch amantów PRL-u. Ulubieniec ty sięcy kobiet i ry wal zazdrosny ch o wdzięk aktora mężczy zn. Jego legenda obrosła niezliczoną ilością anegdot, zaś listą jego potencjalny ch sławny ch kochanek ekscy tował się cały kraj. Nic nie działo się tu przez przy padek. Jak mówił Kazimierz Kutz, Łapicki lubił kobiety, „(…) traktował jak ciasta. One są na to bardzo wrażliwe. Potrafił romansować, nie wskakiwał im od razu do łóżka” 558. Sam aktor zwy kł powtarzać: „My ślę, że – żeby by ć amantem – trzeba się naprawdę kobietami interesować. One to od razu wy czuwają. Jeśli ktoś nie zwraca uwagi na kobiety, będzie partnerkę traktował jak krzesło. Są tacy aktorzy, niezwy kle przy stojni, gdzie mi tam do nich, którzy grają role amantów i są absolutnie niewiary godni” 559.
Jakby tego by ło mało, u schy łku ży cia Łapicki dokonał oby czajowej wolty – ożenił się z kobietą młodszą od siebie o sześćdziesiąt lat. Na nic zdały się zapewnienia o miłości, na którą przecież nigdy nie jest za późno, na nic deklaracje ty pu: „nie zgadzam się na starość i co mi zrobicie?” 560. Andrzej Łapicki i jego żona Kamila stali się bohaterami tabloidów i serwisów plotkarskich. Pod ich domem nieustannie czaili się paparazzi, a nastrój skandalu towarzy szy ł aktorowi do ostatnich dni ży cia. Jego drugie małżeństwo nie dość, że rozzłościło zastępy etatowy ch moralistów, to jeszcze stało się poży wką dla sensatów i wszy stkich szukający ch niezdrowej podniety.
A przecież Łapicki nigdy nie by ł aferzy stą, wręcz przeciwnie: „Przy stojny, wy tworny i elegancki. Znakomicie wy chowany. Stanowił klasę samą w sobie. By ł firmą, insty tucją i niepowtarzalną osobowością. Dżentelmenem w każdy m calu. Inteligentny m, mądry m, dowcipny m i w miarę złośliwy m. Przy jemnie by ło z Nim rozmawiać i na Niego patrzeć. Toteż patrzy ły na Niego przede wszy stkim kobiety, które uwielbiał. Ze względu na szlachetną urodę
obsadzano Go w rolach amantów. Czuł się w nich doskonale” 561, pisał po śmierci aktora Witold Sadowy, celnie wy chwy tując niemal wszy stko, co stanowiło o wy jątkowości (i dżentelmeństwie) aktora. Łapicki by ł amantem w wy daniu przedwojenny m, kobiety, owszem, uwielbiał, ale o ty m, co go z nimi łączy ło, zawsze wy powiadał się dy skretnie. Po latach także przewrotnie. W rozmowie z Magdaleną Żakowską, na krótko przed śmiercią, zdradzał, że relacje z kobietami „to dziedzina, w której miał dobre wy niki” 562. Do końca bawił się swoim wizerunkiem, ironizował, zachowy wał dy stans – nie mówiąc niczego wprost. Z drugiej strony kostium pierwszego uwodziciela polskiego kina z pewnością nieco go uwierał − „W ogóle w by ciu amantem jest coś dwuznacznego, niepoważnego. Przede wszy stkim jest się znienawidzony m przez mężczy zn” 563; „Och, ja by łem dosy ć lewy amant. Taki, co to ma jedno oko przy mknięte… Nie wierzy łby m specjalnie takiemu amantowi” 564, mówił, co nie znaczy, że nie by ł świadomy tego, jak prezentuje się na ekranie. Potrafił powiedzieć: „Z lewego profilu, patrząc lekko od dołu, najlepiej wy glądam” 565. Jak sam przy znawał, właśnie z powodu lepszej prezencji jego lewego profilu i protestu, jakim zagroził, przebudowano dekorację w Lekarstwie na miłość – tak żeby mógł zaprezentować się w duży m zbliżeniu ze swojej bardziej korzy stnej strony. Ten film by ł zresztą jedny m z najpopularniejszy ch dla aktora, szczególnie w kontekście jego emploi amanta. Łapicki i Jędrusik stworzy li niezapomnianą parę. Prezencja aktora by ła nienaganna, a rola – niezwy kle sugesty wna. Niestety samego Łapickiego film ten nigdy nie przekonał. Po latach mówił dobitnie: „(…) To szmira głupia by ła. Wsty dziłem się, że tam gram” 566.
Role filmowe rzadko przy nosiły mu saty sfakcję. By ł zadowolony z Salta, Jak daleko stąd, jak blisko Tadeusza Konwickiego i paru filmów Wajdy, w który ch zagrał − przede wszy stkim z Wesela. „Film to moja niewy pełniona karta” 567.
POLSKI HUMPHREY B.? „(…) Aktorstwo w ogóle nie jest zawodem dla inteligentów. Inteligencja przeszkadza. Człowiek inteligentny ma w sobie wielką dozę autokry ty cy zmu, a to utrudnia otworzenie się, obnażenie swoich emocji. Inteligent po prostu się tego wsty dzi. Nie ty lko na scenie, w ży ciu pry watny m na ogół też cechuje go pewna powściągliwość, chłód emocjonalny ” 568, zwy kł powtarzać
Łapicki. Ale zdaje się, że to właśnie ta rezerwa działała na kobiety jak magnes. W połączeniu z naturalny m dy sty ngowaniem, przenikliwością spojrzenia stawała się kuszącą niewiadomą z równie tajemniczą gwarancją spokoju i bezpieczeństwa. „(…) Ja jestem chy ba takim aktorem nieaktorskim. Nie umiem się ekscy tować, zatracać w sobie ani wy bebeszać na scenie. Zawsze wolałem ty lko pokazy wać, sposobami. Ja się nie zapalam, nie jestem od świętego ognia. Jak potrzebuję ognia, to kupuję zapalniczkę” 569. W tej aktorskiej osobowości Łapickiego jest coś z Humphrey a Bogarta, z jego zdawkowy m, nieco wy cofany m, ale równocześnie kpiący m, ironiczny m, przenikliwy m i bolesny m wy razem twarzy. Bogart – aktor okrzy knięty w 1999 roku przez Amery kańską Akademię Filmową męską legendą kina numer jeden − stał się ty leż legendą, co ubrany m w płaszcz i kapelusz, dzierżący m w dłoni szklaneczkę whisky czy bourbona, mitem. „Tak trudno przedrzeć się przez warstwy mitu i spojrzeć na tę twarz świeży m wzrokiem” 570, pisał Marek Bieńczy k. „Oczy wiście, by ła pociągła, przy stojna. Skąd brała się jednak ta magia? W czy m się kry ło to coś, męski absolut?” 571
Łapicki, choć pozbawiony nośny ch akcesoriów (no, może poza jedny m: zawsze przy znawał, że Johnnie Walker to jego ulubiony trunek), miał w sobie podobną, wieloznaczną staty czność, podobny dy stans i ironię w twarzy, analogiczną tajemnicę. A do tego po prostu by ł do Bogarta bardzo podobny. Tego pokrewieństwa by ł chy ba świadomy, a na pewno amery kański gwiazdor by ł mu bliski. „Chciałem by ć jak Humphrey Bogart, który ty lko pali papierosa i patrzy ” 572, mówił w jedny m z wy wiadów. „Interesuje mnie przede wszy stkim człowiek: jak widzę na afiszu nazwisko aktora, wiem, czego się mogę po nim spodziewać, i chcę go zobaczy ć. Klasy czny m przy kładem może by ć Humphrey Bogart. (…) Przecież on się nie zmieniał, grał ciągle tę samą postać. (…) Właściwie przez cały czas obnosił tę samą minę, sugerującą, że jest człowiekiem o bogaty m i interesujący m ży ciu wewnętrzny m. By ł ponadto człowiekiem obdarzony m wdziękiem, ale wdziękiem nie polegający m na kokieterii, ty lko umiejętności zjedny wania sobie widza i przekony wania do postaci i sy tuacji. Ta cecha jest w filmie niezbędna (…)” 573. W telewizy jny m cy klu Teatru Sensacji „Kobra” Łapicki mógł nawet stworzy ć namiastkę Bogarta jako Chandlerowskiego Marlowe’a: „Na ogół grałem detekty wów, prowadziłem śledztwo jak Humphrey Bogart” 574, przy znawał.
80 PROC. SZCZĘŚCIA, 20 PROC. PRACY
O wy razie twarzy Łapicki powiedział kiedy ś, że to „mina człowieka, któremu wszy stko wy chodzi” 575 i że „hodował ją od szesnastego roku ży cia” 576. U schy łku swoich dni dodawał: „W moim przy padku jest 80 proc. szczęścia, 20 proc. pracy. Tak jak z losem na loterię. Wy ciągasz ten, który wy gry wa, albo nie. Wszy stko jest z góry postanowione. (…) Zawsze miałem szczęście. Przy znaję, pod koniec ży cia już mogę” 577.
Andrzej Łapicki by ł – nie ma co do tego wątpliwości – jedną z najbardziej intry gujący ch postaci polskiego kina, telewizji i teatru. Szarmancki amant, prawdziwy dżentelmen, przedwojenny inteligent. Człowiek pełen dy stansu. Jako aktor stworzy ł ponad dwieście ról – teatralny ch, telewizy jny ch i filmowy ch. Wy reży serował więcej niż sto przedstawień. By ł rekordzistą Złoty ch i Srebrny ch Masek – łącznie zdoby ł ich aż dziewięć. By ł głosem Polskiej Kroniki Filmowej i pierwszy m polskim aktorem z własny m − czy li wedle holly woodzkiego zwy czaju – podpisany m nazwiskiem krzesłem. Miał legendarną, świetną pamięć. Uwielbiał piłkę nożną. By ł ceniony m pedagogiem, dwukrotnie piastował funkcję rektora warszawskiej PWST. W latach 1989−1991 by ł posłem na sejm z ramienia „Solidarności”. Człowiek insty tucja. A mężczy zna? Na zawsze zagadka.
W teatrze nigdy nie zagrał Kordiana, Gustawa-Konrada, Hamleta czy króla Leara. Brak „świętego ognia”, dy stans, rezerwa, krótko mówiąc: nie ta osobowość. Prawdziwy m ulubieńcem Łapickiego zawsze by ł Fredro, epoką – fin de siècle. „Nie wiem, dlaczego lubię tę epokę, może wolałby m ży ć w tamty ch czasach, jeździć dorożką, mieć lampę naftową. Robię teatr, który kojarzy mi się z dzieciństwem. A dzieciństwo w Warszawie to saneczki na nieodśnieżany ch ulicach, mróz, panie w woalkach, mufkach, dozorcy w bramach” 578. Zatem od początku.
POCZĄTEK Najpierw by ła Ry ga. To tam Łapicki urodził się 11 listopada 1924 roku, trochę z przy padku – jego rodzice wracali z Rosji do Polski. Zatrzy mali się w stolicy Łotwy, gdzie mieszkała duża część ich rodziny. Mały Andrzej został ochrzczony przez Julijansa Vajvodsa (przy szłego pierwszego kardy nała, będącego równocześnie oby watelem ZSRR), który dodatkowo zasugerował w czasie chrztu, że w przy szłości Łapicki zostanie prezy dentem Polski. „My ślę, że na Vajvodsa wpły nął
nastrój chwili. Łotwa dopiero co stała się niepodległa, Polska odzy skała niepodległość. Więc skoro na Łotwie urodził się jakiś Polak, to może przy szła mu do głowy patety czna my śl, że będzie prezy dentem Polski” 579. Prezy dentem Łapicki nie zostanie, choć przeży je mały romans z polity ką. Ale o ty m za chwilę.
Rodzina Łapickich pochodziła z Mińszczy zny. Pradziadek aktora, Hektor, by ł w czasie powstania sty czniowego wojewodą mińskim. Dziadek Antoni by ł inży nierem kolejowy m, budował kolej transsy bery jską. Jego sy n Bory s urodził się w Krasnojarsku. Studiował w Moskwie prawo, tam też poznał Zofię z Fromontów, swoją przy szłą żonę. Matka Łapickiego, córka lekarza, by ła – jak na owe czasy – kobietą wy kształconą: również studiowała prawo, a do tego przejawiała talent aktorski, do którego rozwijania namawiał ją sam Konstanty Stanisławski. O zdolnościach matki Łapicki mawiał: „My ślę, że mama by ła bardziej ode mnie utalentowana. By ła bardzo uczuciowa, potrafiła dużo z siebie dać. Nie miała w sobie chłodu, który ja odziedziczy łem po ojcu” 580.
Zofia i Bory s pobrali się w 1911 roku. Dużo podróżowali; przez pewien czas mieszkali w Pary żu, gdzie, poza edukacją na Sorbonie, zebrali wy jątkowo gorzkie doświadczenie ży ciowe – na zapalenie opon mózgowy ch zmarł ich pierwszy sy n. Wy darzenie to miało duży wpły w na dzieciństwo Andrzeja: „Mama, try skająca humorem, poświęciła mi cały swój czas. Z dzieciństwa pamiętam siebie wciąż leżącego w łóżku i zawalonego książkami – mój brat zmarł tuż przed moim urodzeniem, więc mama długo się nade mną trzęsła” 581.
ELEGANCKIE PANIE, POWAŻNI MIESZCZANIE Łapicki ze swojego dzieciństwa pamięta jednak przede wszy stkim Warszawę. Tę przedwojenną, w której znalazł się już jako niemowlę. Na Kresy powracał z rodzicami okazjonalnie, głównie w czasie wakacji. „Uciekali od bolszewizmu, ale czuli wielką tęsknotę za Wschodem. (…) Kiedy ś spędzaliśmy lato pod Wilnem, u państwa Zanów, ty ch od Mickiewicza. Miałem chy ba 10 lat. Poszliśmy w niedzielę do kościoła i pamiętam, jak bardzo się zdziwiłem, że ksiądz mówi po litewsku. Potem usły szałem, że dziewczy ny wracające z pola śpiewają po białorusku. By ło to dla mnie niepojęte, że po polsku mówi się ty lko we dworze, do którego przy jeżdżają z Warszawy
eleganckie panie i panowie” 582.
Świat, w który m wy chowy wał się Łapicki, rzeczy wiście by ł szy kowny. Czteropokojowe mieszkanie przy ulicy Nowy Zjazd, służąca Rózia, panna Nowakowska – domowa nauczy cielka i dwie guwernantki – Niemka i Francuzka, do tego lekcje gry na fortepianie. Matka, przerażona anginą z komplikacjami sercowy mi, którą przeszedł kilkuletni Andrzej, nie chciała puścić sy na do szkoły, dlatego pierwsze nauki chłopiec pobierał w domu. Tam ży ł pod czułą opieką rodzicielki, choć ży cie to niepozbawione by ło ustalonego ry tmu, o który m przy pominała obecność surowego ojca – profesora prawa rzy mskiego na Uniwersy tecie Warszawskim. „Mówiąc szczerze, nigdy nie miałem z ojcem dobrego kontaktu. Czułem się tak, jakby oddzielała nas szy ba. Całowałem w rękę, ale się go bałem. Mama ocieplała surowe ojcowskie zasady. Stanowili ciekawą, uzupełniającą się parę. Ojciec by ł bardzo przy stojny. Mama też by ła ładna. Poza ty m by ła towarzy ska, traktowała wszy stko z poczuciem humoru, które po niej odziedziczy łem. Ojciec by ł introwerty kiem, człowiekiem zasadniczy m” 583. Wspominając ojca, Łapicki zapamiętał także to, że na jego biurku leżało Wesele Wy spiańskiego – pierwsza przeczy tana przez Andrzeja książka. Bory s zakreślał w niej najciekawsze passusy. Czy tał też „Kurier Warszawski” – „poważną gazetę mieszczańską z lekkim przechy łem w prawo. Konserwaty wną, ale nie endecką. Wy padało, żeby profesor prawa rzy mskiego czy tał » Kurier Warszawski« ” 584.
W POLSKIM ETON Łapicki w inteligenckim domu odebrał podstawy edukacji i patrioty czne, katolickie wy chowanie. Tak przy gotowany, trafił do elitarnego gimnazjum (wcześniej zahaczając o szkołę powszechną). Jak jednak wspominał po latach w jedny m z felietonów, szkoły po prostu nie lubił. „Nawet tak świetnej jak Batory. Gimnazjum jego imienia nazy wano polskim Eton – korty tenisowe, boiska, basen. Cudo! Chodziłem tam z sy nem pułkownika Becka i sy nem ministra spraw wojskowy ch generała Kasprzy ckiego, ale największą popularnością cieszy ł się sy n Mieczy sława Fogga. Poziom pedagogiczny też by ł najwy ższy. Polskiego uczy ł sły nny poeta futury sty czny – Stanisław Młodożeniec. Miałem u niego dobrze, bo lubił wy pracowania nie na temat. Batory by ł też potęgą sportową” 585.
W tej reprezentacy jnej szkole Łapicki snuł plany na przy szłość: chciał zostać dziennikarzem, bo tak naprawdę to z polskiego by ł najmocniejszy. Pisał też wiersze, a nawet powieści kry minalne w odcinkach. „Akcja oczy wiście toczy ła się w Anglii, w wy ższy ch sferach. W jednej powieści wy my śliłem, że morderstwo zostało popełnione w czasie tańczenia bardzo modnego w 1939 roku lambeth-walka. Jest tam figura, w której pary się odwracają i idą ty łem do pianisty. Wy my śliłem więc, że to pianista zabija, grając melodię jedną ręką. Koledzy uznali, że to wspaniały numer” 586.
Z tego okresu, poza świetną edukacją i urokiem przedwojennego miasta, który w pamięci Łapickiego sy mbolizowała między inny mi drewniana kostka na Krakowskim Przedmieściu, zapamiętał też teatr i operę. Matka zawsze zachęcała go do chodzenia na spektakle, przeczuwając, że sy n odziedziczy ł po niej talent, a może nawet będzie miał szansę go rozwinąć? „Nie wiem, czy talent się dziedziczy, może tak, może nie. Ja wy brałem aktorstwo raczej z lenistwa, akurat by ło pod ręką” 587, mówił przewrotnie. Ale Zofia wiedziała swoje: „Według mamy by łem niesły chanie zdolny m dzieckiem, szy bko się uczy łem na pamięć. Miałem taki popisowy numer, książeczkę dla dzieci Jak kaczorek Wisłą do Gdańska popłynął. Opanowałem ją na pamięć i bez trudu trzaskałem. Mama by ła zachwy cona” 588.
SEKS MŁODOŚCI No dobrze, a co z dziewczy nami? – zapy tają niektórzy. Czy w ty m przedwojenny m świecie Łapicki, przy szły amant i wielbiciel kobiet, miał jakieś znaczące przy gody ? By ła pewna sy mpatia, na widok której Andrzej dostawał „dziwny ch dreszczy ” 589. By ły dziewczęta z gimnazjum handlowego grające w siatkówkę – zobaczenie ich, oczy wiście przez płot, wy woły wało także „dziwne i zupełnie zdecy dowane reakcje” 590. Ale miłość, flirty, zauroczenia w ty m świecie by ły czy mś niezwy kle subtelny m – choćby w czasie przedstawień abonamentowy ch w Teatrze Polskim czy Narodowy m: „Dziewczęta w biały ch bluzkach siedziały na parterze, a my na balkonie, albo odwrotnie. Nigdy razem. Czekało się z biciem serca na antrakt, w czasie którego na kory tarzach mijaliśmy rozpaplane i roześmiane grupki dziewcząt strzelający ch prowokująco oczami w naszą stronę. I taki by ł seks naszej młodości” 591, pisał aktor w jedny m z felietonów.
Cnoty i niewinności Andrzeja strzegła, naturalnie, matka. Nie by ło mowy o przeglądaniu francuskiej prasy z nieprzy zwoity mi, jak na owe czasy, reklamami podwiązek, nie mówiąc o spojrzeniu na podobne atrakcje na ży wo. „Pamiętam, że wtedy w podupadający ch kinach dawano czasem rewię. Film by ł dozwolony dla młodzieży, ale przedtem wchodziła skąpo odziana pani i robiła taniec brzucha. Mama torebką zasłaniała mi oczy, a ja wy chy lałem się spod tej torebki, żeby coś zobaczy ć” 592.
Nie oznacza to jednak, że w sprawach damsko-męskich Andrzej by ł zupełnie nieoby ty. Wręcz przeciwnie – w pewny m momencie został bardzo skutecznie uświadomiony przez dwie koleżanki ze szkoły powszechnej pani Rontalerowej. Łapicki miał dziesięć lat i by ł tą wiedzą ży wo zainteresowany. Dziewczy nki zdąży ły wtajemniczy ć całą klasę, zanim rodzice, w ty m matka Łapickiego, mieli szansę zainterweniować. Jak można się domy ślić, w szkole wy buchł skandal. Ale to i tak by ło nic w porównaniu z inicjacją, którą Łapickiemu chciała zafundować jego „kuzy neczka na Wileńszczy źnie”. „Jechaliśmy sobie na spacerek linijką – to taki bardzo ładny pojazd, wy gląda jak kanapka na czterech kołach, jedzie się bokiem. Kuzy neczka zaczęła mi majstrować koło spodenek. Py tam: » Co ty robisz?« A ona: » Nic, nic. Pocałuj mnie, zobaczy sz, jak to przy jemnie« . Wy ry wam się, ale nie mogę uciec z jadącej linijki. Kuzy neczka by ła chy ba o rok starsza. Za coś mnie tam łapała. I potem strasznie się śmiała, potwornie” 593. Łapicki nie zdradził, jak skończy ła się ta niezręczna przy goda, ale podkreślał, że nie konty nuował procederów eroty czny ch w swoich wczesnochłopięcy ch latach. „Przeważy ła we mnie solidność dziecka, trzy manie się zasad, tego, czego starsi ode mnie wy magają. Poza ty m niesły chanie bałem się, że będę musiał to powiedzieć na spowiedzi. Spowiedź by ła kiedy ś skuteczny m straszakiem do trzy mania młodzieży w cnocie” 594.
PODOBAŁO MI SIĘ TO UDAWANIE Kiedy wy buchła wojna, Łapicki miał piętnaście lat. „By łem wy chowany w elitarny m Gimnazjum Batorego. Tam chodzili sy nowie ministrów, wy ższy ch oficerów, urzędników państwowy ch itp. Uczono nas, że za ojczy znę oddaje się ży cie. A potem, we wrześniu 1939 roku, widziałem niektóry ch tatusiów, jak wiali przez Zaleszczy ki. To by ł dla mnie wstrząs, do ostatniej chwili by łem pewny, że Polska jest mocarstwem. Potem by ła konspiracja, która też od środka wy glądała różnie, za długo by opowiadać. Wreszcie nastąpiła klęska powstania warszawskiego – następny cios, bardzo silny. Trudno by ło się pozbierać. Na pewno zalągł się w moim pokoleniu
pewien rodzaj cy nizmu” 595.
O wojnie zazwy czaj mówił z bezradną ironią: „Oczy wiście, okupacje by ły różne, choć trochę podobne. (…) My śmy mieli Jedwabne i karuzelę, potem zrobiliśmy powstanie, w który m zginęło ćwierć miliona ludzi, i mamy zamiast stolicy kupę gruzów. Ten sposób samobójczego my ślenia kierował zapewne umy słami kilku panów, którzy zarządzili bojkot grania w teatrze, pozwalając na czy szczenie Niemcom butów w restauracjach” 596. Wojna w ży ciu Łapickiego to by ły dwa światy. Pierwszy, choć brzmi to równie prawdziwie, co banalnie − świat zła i okrucieństwa, które widział na co dzień, przed który m musiał uciekać i skutecznie się konspirować. I drugi, zupełnie inny − świat teatru. W 1942 roku Łapicki zdał maturę na tajny ch kompletach, potem dostał się do tajnego PIST-u – Państwowego Insty tutu Sztuki Teatralnej. Dlaczego zdecy dował się na aktorstwo? W jedny m z wy wiadów żartował, że to ze względu na kobiety – spodziewał się, że spotka tam ładne dziewczy ny. „(…) Za pierwszy m razem strasznie się oszukałem. Poszedłem do tego Insty tutu Sztuki Teatralnej, podali jakiś konspiracy jny adres, bo to by ło podczas wojny, patrzę, a tu same brzy dule. Nie, my ślę sobie, co ja tu robię, pewnie zły adres mi dali… Ale przy szedłem na drugi dzień, a tu otwiera mi dziewczy na urody takiej, że zostałem. Nie traktowałem tego poważnie. Nie my ślałem o żadnej misji czy powołaniu, nie recy towałem Mickiewicza. Podobało mi się to udawanie” 597.
To jedna część tej historii. By ła jeszcze druga: po maturze Łapicki nie wiedział za bardzo, co ze sobą zrobić; spotkał kolegę, który zaproponował mu rolę amanta w spektaklu reży serowany m przez Lenę, córkę Aleksandra Zelwerowicza. To ona zauważy ła, że Andrzej ma aktorską ży łkę, zasugerowała, że nie powinien swojego talentu zmarnować. „I ja na swoje nieszczęście wziąłem to na serio” 598, mówił z charaktery sty czną dla siebie ironią.
Zajęcia w Insty tucie odby wały się w całkowitej konspiracji, cztery, pięć razy w ty godniu, w różny ch miejscach – najczęściej w pry watny ch mieszkaniach, do który ch wchodziło się pojedy nczo lub ewentualnie w parach. Podobną ostrożność trzeba by ło zachować w czasie wy chodzenia – robić to w bezpieczny ch odstępach czasu, żeby nie budzić podejrzeń. Szczególnie że czasem ry zy ko by ło bardzo duże. Część warsztatów odby wała się na drugim piętrze kamienicy, w której na dole rezy dowała niemiecka żandarmeria. „Uznano, że to dobry lokal, że Niemcy się nie domy ślą” 599. Teatr by ł w tej ponurej rzeczy wistości prawdziwą odskocznią, pozwalał zapomnieć o szalejącej wokół zagładzie.
NIE ZNOSZĘ KOMBATANCTWA W czasie wojny Łapicki pracował też w firmie budowlano-transportowej, którą prowadził, pracujący dla Niemców, kuzy n jego ojca. Dzięki temu miał pewny Ausweis – na ty le, że nawet łapanki nie by ły dla niego zagrożeniem. No i by ło to jakieś codzienne zajęcie. Jako konwojent w magazy nie transportował cement na niemiecką budowę. Praca miała dodatkowy „atut”: „Co który ś wóz szedł na lewo. Jeden sprzedałem bardzo korzy stnie – wtedy wy dałem bankiet w kawiarni u szwedzkiej aktorki Elny Gistedt, na Nowy m Świecie. Uważaliśmy to za szczy t luksusu” 600.
Powstanie warszawskie zawsze wspominał jako potworne przeży cie, do tego surowo oceniał swoją w nim obecność. Uważał, że przetrwał je najgorzej, jak ty lko mógł. „Bez żadny ch sukcesów militarny ch, bez strzelania. By ło ty lko chowanie się i czekanie, aż przy jdą i nas wy rżną” 601. Inny m razem dodawał: „Widziałem straszne sceny, widziałem sceny palenia ludzi ży wcem. Przez dwanaście dni leżałem skulony na stry chu i sły szałem, jak za ścianą obok Ukraińcy nożami rozcinają ludziom brzuchy. Nieustająca rzeź!” 602
Po dwunastu dniach ukry wania się, w czasie przenoszenia się do Śródmieścia, Łapicki został zgarnięty przez Niemców. W samej bieliźnie kopał rowy dla rozstrzelany ch kolegów i zakopy wał trupy osób, które zmarły dwa ty godnie wcześniej. Niemcy oszczędzili go, wy puszczając z resztką ocalony ch naprzeciw Ukraińcom. Ty ch jednak, cudem, nie by ło na posterunku. Dalej by ła już ty lko ucieczka, ukry wanie się, znowu ucieczka – ty m razem z transportu do Oświęcimia. Z trzema inny mi zbiegami trafił do Milanówka – tam wspólnie imali się różny ch zajęć, głównie ty ch, który mi lokalni mieszkańcy nie by li zainteresowani. Jako ci, którzy „by li w powstaniu”, mogli zajmować się zwłokami, nosić trumny na pogrzebach czy … zabijać króliki. Tego ostatniego nie udało im się zrobić, choć mieli dostać za robotę po sto złoty ch i talerzu zupy. Jeden z nich, Edzio, miał operować tasakiem, reszta − trzy mać biedne zwierzę. „Królik z prawie odciętą głową wy rwał się nam, rozorał Edziowi twarz i zaczął, przecząc prawom fizy ki, latać po ścianie. Zostawiał na niej krwawe smugi. Gdy opowiedziałem to kiedy ś Wajdzie – zwariował. Chciał to naty chmiast kręcić” 603. I nawet powstała nowela scenariuszowa, ale pomy sł od początku skazany by ł na porażkę. „Najpierw nie można by ło kręcić o AK, później okazał się za bardzo szy derczy wobec grozy sy tuacji. Teraz zmieniła się filmowa moda, zresztą nawet dzisiaj by ły by pewnie protesty kombatantów” 604, mówił Łapicki pod koniec lat dziewięćdziesiąty ch. Na krótko przed śmiercią dodawał: „Ja nie jestem z ty ch, co wkładają berecik z orzełkiem i się chwalą, że by li w Powstaniu. (…) Wsty dziłby m się, gdy by m tam nie poszedł. (…) Po prostu nie znoszę
kombatanctwa. Chwalenia się czy mś, co jest niemądre i nie jest niczy ją zasługą” 605.
KAPITAN PORTU: BLONDYNKA O JASNYCH OCZACH Z Milanówka Łapicki trafił do Krakowa, gdzie 6 lutego 1945 roku zaliczy ł swój sceniczny debiut – grał, a właściwie staty stował, w Weselu wy stawiany m w Teatrze Słowackiego. Dy plom zrobił w Łodzi, u Aleksandra Zelwerowicza. Ale spotkał tam też inny ch wielkich przedwojennego teatru polskiego: Osterwę, Schillera, Wiercińskiego czy Węgrzy na. Tego ostatniego Łapicki nie raz będzie wspominać jako największego aktora, obok którego dane mu by ło stać na teatralny ch deskach. „Węgrzy n pokazy wał mi, jak wejść na scenę, jak zejść, jak głowę trzy mać. A tego żaden reży ser nie powie, nawet szkoła tego nie nauczy. Z Węgrzy nem na scenę wchodziło sto lat polskiego teatru” 606. Zapadło mu w pamięć także to, że ilekroć grali razem, to Węgrzy n zmuszał go do picia. Nie pomagało nawet zamy kanie się przed mistrzem w toalecie – ten bowiem potrafił uparcie kopać w drzwi, aż Łapicki wy chodził. Wy pijał wódkę, choć wcale nie miał na nią ochoty – wiedział, że po alkoholu nie będzie już tak dobrze grać. Odmowa nie wchodziła jednak w rachubę. „To by łaby obraza. Nie miałby m prawa siedzieć z nim w garderobie” 607.
W Łodzi Łapicki grał w Teatrze Wojska Polskiego od 1945 do 1948 roku, w między czasie by wał też w Warszawie, a nawet wy stępował tam − w Placówce, stołecznej filii łódzkiego teatru. W 1949 przeniósł się do Warszawy na dobre – do Teatru Współczesnego zaangażował go sam Erwin Axer, który rok wcześniej obsadził Andrzeja w pierwszej ważnej dla jego kariery roli – Ladacznicy z zasadami Sartre’a.
W 1945 roku w Łodzi Łapicki poznał swoją pierwszą żonę, Zofię Chrząszczewską. Gdzie? W Albatrosie. „To by ła knajpa w budce doklejonej do betonowej ściany niemieckiego basenu przeciwpożarowego. W środku sieci, barmanki w mary narskich strojach. Panował tam jakiś eroty czno-matry monialny nastrój. Nie ty lko ja poznałem tam żonę. Kazio Rudzki wy rwał stamtąd barmankę, sły nną Walę Rudzką. Mały zespolik przy gry wał przeboje boogie-woogie. Tańczy ło się bodaj do słów: » Penicy lina, penicy lina, penicy lina zbawi cię« . Na deser, co bardziej umoczeni, fundowali sobie kąpiel w ty m basenie, a właściwie gnojówce. Nikomu to nie przeszkadzało. Urządzano nawet wy ścigi” 608.
Jeżeli chodzi o kobiety, to Łapicki zawsze miał „swój ty p” – lubił blondy nki. Przy znawał: „Nigdy, przez całe ży cie, nie wy szedłem poza ty p blondy nki o jasny ch oczach. Ani razu serce nie zabiło mi mocniej do kobiety ciemnowłosej!” 609. Zofia by ła, rzecz jasna, blondy nką. „Zaczęło się od wy miany spojrzeń. Jedno, drugie… pod ich wpły wem złamałem ły żeczkę, którą trzy małem w ręku. Ktoś znajomy siedział przy jej stoliku. Nigdy nie by łem specjalnie nieśmiały. Zatańczy liśmy i tak się zaczęło. Ślub odby ł się jeszcze w Łodzi” 610. Jego wy branka miała już sy na, Grzegorza, którego ojciec zmarł tuż po powstaniu. Dla Andrzeja nigdy nie by ł to problem. W 1954 roku urodziła się im córka, Zuzanna.
Zawsze powtarzał, że żona jest najważniejszą osobą w jego ży ciu. By li razem aż do jej śmierci w 2005 roku. Zofia by ła partnerką oddaną i wy rozumiałą. Nigdy nie pracowała, swoje ży cie poświęciła ukochanemu mężczy źnie, cieszy ła się jego sukcesami, cierpliwie pomagała przeży ć porażki. Pod koniec lat dziewięćdziesiąty ch mówił o niej: „By ła i jest kapitanem portu. Przy pły wam do tego portu czasami z poobijany mi bokami, po sztormach, ale zawsze ten port jest. I to jest wspaniałe. Najważniejsze w ży ciu jest to, żeby w każdej chwili mieć przy sobie wielkiego przy jaciela. Żona jest najważniejszą osobą w moim ży ciu” 611. Dodawał także: „Żona stanowiła dla mnie wsparcie emocjonalne, można się by ło jej wy żalić, a to jest niezwy kle ważne. Miałem przecież ciężkie chwile. Ona nigdy nie traciła nadziei, że wszy stko się wy prostuje. Wy ciągała mnie z dołków” 612.
W KOŃCU NAJLEPSZY W 1947 Łapicki podjął decy zję, której będzie żałował do końca ży cia. Mówił nawet, że to największy błąd, jaki kiedy kolwiek popełnił. Jednak jakkolwiek by by ło, ów wy bór przy niósł mu niemałą popularność: aktor został lektorem Polskiej Kroniki Filmowej, jego głos poznała cała Polska Ludowa. „Urządzono konkurs na lektora. Zaproszono paru aktorów ceniony ch wtedy znacznie wy żej ode mnie – Świderskiego, Wołłejkę. Wy grałem z nimi w cuglach. Akurat do tego się nadawałem. I to by ło moje nieszczęście. Zwy cięstwo połechtało moją próżność: proszę, w czy mś jestem najlepszy. By łem zadowolony, że mój głos sły chać w całej Polsce. Mówiłem sobie, że to jest ty lko wy konanie, przecież ja czy tam cudze teksty. (…) Choć nie by łem w partii, za sprawą Kroniki odegrałem niewątpliwie polity czną rolę. Teraz największą karą jest dla mnie wy słuchiwanie siebie czy tającego te krety ństwa. Nie mam nic na swoją obronę (…)” 613. Rzucił
to zajęcie w 1956 roku.
Konkurs na lektora Łapicki wy grał nie przez przy padek. Jego dźwięcznego, niezwy kle charaktery sty cznego głosu po prostu chciało się słuchać. Dlatego cała Polska z wy piekami na twarzy czekała na kolejne odcinki powieści, które czy tał w Polskim Radiu. Największą popularnością cieszy ła się chy ba Królewna?! Andrzeja Piwowarczy ka, którą Łapicki interpretował w 1955 roku. Powodzenie tego przedsięwzięcia by ło tak duże, że aktora zaczepiano i proszono o ujawnienie dalszego ciągu fabuły. Raz nawet, w Sopocie, gdzie Łapicki przeby wał z jazzmanami, kelner próbował zwieść go wy my ślny mi trunkami. Czy mu się udało? „Skąd! Straciłby m słuchacza. Radio miało wtedy taką rolę jak dzisiaj telewizja. Całe rodziny zasiadały wieczorem i słuchały ” 614.
ZAGRANICZNY STEMPEL Na początku lat pięćdziesiąty ch Łapickiemu w teatrze przy pisano dosy ć jednolity repertuar. W czasach stalinizmu nie miał większego wy boru, z jego szlachetną, przedwojenną urodą, naturalny m wdziękiem i wy czuciem smaku zostały mu ty lko role wrogów klasowy ch czy agentów FBI. Ty mczasem na deskach Teatru Współczesnego tworzy kolejne „niebezpieczne” wcielenia, a przy okazji oswaja publiczność ze swoim wizerunkiem, który wraz z październikową odwilżą nabierze kolory tu. I tak na przy kład w Trzydziestu srebrnikach Howarda Fasta gra u boku Ireny Eichlerówny Fullera – agenta FBI. „Nie zapomnę, jak usiadłem na scenie, założy łem nogę na nogę, a na widowni zrobił się straszny szum. Nie rozumiałem, o co chodzi, a chodziło o moje skarpetki w karo, które kupiłem na ciuchach. Na co dzień takie nosiłem, ale ludzie my śleli, że to jest taki greps, że agent FBI musi mieć kolorowe skarpetki. Zupełnie niechcący potwierdziłem tę oficjalną opinię. Kolorowe skarpetki by ły sy mbolem, tak jak coca-cola” 615.
Łapicki bardzo dbał o swoją prezencję, miał „stempel takiego, który ubiera się w zagraniczne ciuchy ” 616. Najczęściej zdoby wał je właśnie na tak zwany ch ciuchach czy na Bazarze Róży ckiego, gdzie można by ło zaopatrzy ć się w eksportowe ubrania. Zawsze potrafił wy brać te najbardziej sty lowe. „Nie zapomnę mary narki, którą tam kupiłem. Amery kańska, w kolorze jasnowielbłądzim. Wspaniały materiał, skórzane guziki. Od razu by ło widać, że zagraniczna.
Pamiętam, jak Polacy emigranci w 1956 roku w Pary żu py tali mnie, gdzie ją kupiłem” 617.
Oczy wiście szy kowne mary narki i sły nne koszule szy te u Balar y ’ego („trzeba ich by ło mieć ty le, żeby codziennie włoży ć świeżą” 618) to połowa sukcesu. Dżentelmen dla pełnej prezencji potrzebował jeszcze samochodu. Pierwszy m autem Łapickiego by ł wartburg. „Potem by ł fiat 850, mały, ale bardzo przy jemny. Po nim fiat 124. To już by ł wy tworny samochód, który m niewiele się nacieszy łem, bo skasowałem go po trzech ty godniach. Sprzedając rozbity wóz, zaraz kupiłem garbusa. Miałem dwa garbusy. Potem przy szły fiaty 125, czy li straszna udręka” 619.
Wy padki samochodowe przy darzały się Łapickiemu kilkukrotnie. Wart przy pomnienia jest szczególnie jeden, bo nie wy darzy łby się, gdy by nie wdzięki tajemniczej nieznajomej. Miało to miejsce, jak relacjonował aktor, na trasie „z pl. Bankowego w Senatorską w kierunku pl. Teatralnego. Trzeba przeciąć tory tramwajowe. (…) Jadę więc pl. Dzierży ńskiego (dziś Bankowy m), skręcam w lewo i sensacja! Jakie nogi! Oglądam się za nią, uśmiecham się do niej, a ona do mnie i... wjeżdżam w tramwaj. By ło dużo hałasu, wy siadłem i widzę, że ona stoi i się dalej śmieje. Ty le że teraz ma z czego” 620. Całe szczęście, poza garbusem Łapickiego nikt nie ucierpiał.
KARIERA AMANTA W drugiej połowie lat pięćdziesiąty ch do polskich teatrów wpły nął rześki powiew zachodniej literatury. Łapickiemu przy niósł on zmianę repertuaru. Z kategorii „wróg klasowy ” przeniósł się do szuflady z napisem „klasy czny amant”. Lekkość, subtelność, dy skrecja, lekka nonszalancja i nieodparty wdzięk składały się na podstawowe elementy tego wizerunku. Niemal w ty m samy m czasie zaczął też swoją przy godę z telewizją. Pierwszy m znaczący m spektaklem, w który m zagrał, by ło Jezioro Bodeńskie Stanisława Dy gata, reży serowane przez Stanisława Wohla. A kiedy pojawił się po raz pierwszy w filmie? Już w 1946 roku, w Zakazanych piosenkach – „(…) prawdziwie history czny debiut. Trzy sekundy łącznie z najazdem na moją twarz” 621, ironizował. Ze swoich filmowy ch początków nigdy nie by ł zadowolony („przez kolejne lata grałem takie rzeczy, że określenie » mało ciekawe« jest eufemizmem” 622), następne role także
przy niosły mu rozczarowanie. Niechętnie o ty m mówił. „Takie by ły filmy, i koniec. Z moim warunkami mogłem grać ty lko szpiegów” 623, puentował. Uważał, że żaden z filmów z jego udziałem, aż do Salta (1965) Konwickiego, nie jest wart najmniejszej uwagi. Widzowie jednak o nich pamiętali, szczególnie o ty ch, w który ch partnerkami Łapickiego by ły najpiękniejsze kobiety ówczesnego kina.
ZDOBYCZE UWODZICIELA? W 1961 roku Łapicki zagrał u boku Beaty Ty szkiewicz w Dziś w nocy umrze miasto Jana Ry bkowskiego. Na planie tego filmu spotkali się po raz pierwszy. Na krótko przed śmiercią aktor wspominał: „Piękna pod każdy m względem. Miała naturalność, której brakowało inny m aktorkom, bo nie skończy ła szkoły aktorskiej. Miała osobowość, która sprawiała, że patrzy ło się ty lko na nią. A mężczy źni zachowy wali się w jej towarzy stwie jakoś lepiej. Łączy ła w sobie dwie pozornie przeciwstawne cechy – dużą bezpośredniość i wrodzoną klasę. Chcieli z nas zrobić gwiazdorską parę, na wzór Brodzisza i Bogdy. Nie wy szło” 624. Przy znał, że pewną słabość do siebie mieli, jednak od razu zaznaczy ł: „Ale o ty m mówił nie będę. Zresztą Beata także, jak robi aluzje do tego, że się lubiliśmy, czy nie wiem, jak to nazwać – robi to dy skretnie. Dziewczy na z klasą” 625.
To Beacie Ty szkiewicz aktor przy znał pierwsze miejsce spośród swoich filmowy ch partnerek. Srebrny medal powędrował do Elżbiety Czy żewskiej: „(…) imponująca inteligencja, poczucie humoru. Ela by ła też pierwsza do zabawy. Nocne ży cie to by ł jej świat. By ła królową lat 60. Zawsze podziwiałem jej refleks, szy bkość reakcji, kontaktowość. Doskonale się z nią dialogowało. Żadna inna kobieta nie miała takiej szy bkiej riposty ” 626. Z Ty szkiewicz i Czy żewską spotkał się w 1968 roku na planie Wszystko na sprzedaż Wajdy. Podobno wtedy zaprzy jaźnił się z reży serem, choć trzeba przy znać, że stosunki pomiędzy ty mi wszy stkimi postaciami ułoży ły się w niezwy kłą konstelację emocji. Tak komentował to Łapicki: „Ela i Beata, podsuwając mnie Wajdzie, liczy ły na napięcie, na dziwne relacje. W filmie jest przecież taki układ, że one obie grają o Cy bulskiego. Obok jest reży ser, którego łączy coś z Czy żewską. Jest o ty m taka dwuznaczno-jednoznaczna scena w samochodzie. A z Beatą jest w stały m związku. Siedzi ich dziecko, mała Karolina. Tu fikcja miesza się z prawdą. Bo to przecież prawdziwa żona Wajdy, jego dziecko. I przy jaciółka żony. A jednocześnie obie panie grały już wcześniej ze mną. Znamy się dobrze” 627.
Wracając do Czy żewskiej, Zuzanna Łapicka wspominała kiedy ś, że ojciec flirtował z aktorką w modny ch w latach sześćdziesiąty ch Chałupach. W Chałupach (Łapicki: „Chałupy miały sty l. Nazy wali je polskim Saint-Tropez” 628) popisy wał się przed nią, wskakując z samego końca falochronu do lodowatej wody. Czy żewska do końca ży cia by ła podatna na urok amanta, ale po latach, kiedy odwiedzał ją w Nowy m Jorku, by ł już zupełnie obojętny na jej zaloty.
Ostatnie miejsce na podium Łapicki przy znał Kalinie Jędrusik. Kalina, podobnie jak Lekarstwo na miłość, w który m razem grali, nie by ła w jego ty pie. I − co dziwniejsze − aktor zawsze twardo obstawał przy ty m, że by ła kobietą pozbawioną seksapilu.
W 1971 roku Łapicki zagrał w Jak daleko stąd, jak blisko Konwickiego. Podobno o przy znaniu aktorowi roli zadecy dowało to, że by ł on jedy ny m wówczas aktorem w Polsce, który mógł zagrać tak odważne sceny eroty czne. Nigdy nie miał żalu, że tak go wówczas postrzegano. Jedną z owy ch śmiały ch scen by ło turlanie się na jabłkach z Alicją Jachiewicz. Młoda aktorka dzień wcześniej wy szła za mąż, by ła przerażona zadaniem, które ma do wy konania u boku legendarnego amanta, ale Łapicki okazał się prawdziwy m dżentelmenem. Zaopiekował się młodszą koleżanką, wy kazał wy rozumiałość, kiedy w scenie policzkowania naprawdę uderzy ła go twarz, a na koniec obdarował pokaźny m bukietem róż. „By łam bardzo młoda, a dzięki jego mądremu partnerskiemu traktowaniu czułam się jak pełnowartościowa kobieta i aktorka” 629, wspominała.
Pracy nad sły nną sceną by ło niemało, bo asy stent autora filmowy ch zdjęć, Mieczy sława Jahody, zaliczy ł wpadkę z filtrem w obiekty wie kamery. Zapomniał go zamontować i dwa dni pracy poszły na marne. Wszy stko trzeba by ło zacząć od początku. „Ty lko ja specjalnie nie narzekałem. Znów miałem sy mpaty czne turlanie” 630, przy znawał Łapicki.
BEZ SEKSU Nie wobec każdej partnerki by ł tak wy rozumiały. Sły nna jest anegdota, jak to nie chciał „grać
do plastrów”, które w miejscach kry ty czny ch (jak je nazwał) nakleiła sobie Ewa Krzy żewska w jednej ze scen Zazdrości i medycyny (1973). Kamera miała uchwy cić jej nagie plecy i pupę, a Łapicki – całą resztę. „Długo ją namawialiśmy, żeby to odkleiła, a ona długo tłumaczy ła, że ma zazdrosnego męża. Ale w końcu się udało. (…) Mogę grać emocje, ale nie do plastrów. Czy pani my śli, że jak ona odkleiła te plastry, to ja już nie musiałem grać? No nie. Aż tak mi się nie podobała. To by ła oczy wiście bardzo ładna dziewczy na, ale czegoś jej brakowało. Seksu prawdopodobnie” 631, mówił w rozmowie z Magdaleną Żakowską.
W polskich filmach grał u boku najpiękniejszy ch polskich aktorek, ale poza filmowy m planem spotkał też kilka światowy ch ikon. Czy zawrócił im w głowie? Ginie Lollobrigidzie raczej nie – jechał z nią windą podczas przy jęcia u Chruszczowa, które odby wało się w czasie festiwalu filmowego w Moskwie w 1961 roku. To by ła pierwsza wizy ta Łapickiego w Związku Radzieckim, na festiwal przy jechał z filmem Dziś w nocy umrze miasto. Spotkanie z włoską seksbombą wy glądało mniej więcej tak: „Jechałem windą do góry. Winda się zatrzy muje. Otwierają się drzwi. Stoi Lollobrigida. Py ta: » Na dół?« . » Do góry « − odpowiadam. I pojechałem. To by ła moja najdłuższa rozmowa z gwiazdą” 632. Na tej samej imprezie Łapicki mógł podziwiać jeszcze Liz Tay lor, ale nigdy nie wspominał żadnej bliższej interakcji z gwiazdą Holly woodu. Zresztą, sądząc po wy glądzie, na jej widok i tak nie mogło mu szy bciej zabić serce.
Znacznie bliższe stosunki nawiązał z Vivien Leigh w 1957 roku. Jej mąż, Laurence Olivier, przy jechał do Polski w czasie europejskiego tournée z Tytusem Andronikusem. Aktor by ł zmęczony, po przedstawieniu marzy ł ty lko o ty m, żeby zasnąć w hotelowy m łóżku. Jego żona – wręcz przeciwnie. Złakniona atrakcji, chciała miło spędzić wieczór. Łapicki stanął na wy sokości zadania. „Towarzy szy łem Leigh przez cały wieczór. Pojechaliśmy do Krokody la na Stary m Mieście. Pani Szy fmanowa napisała później w pamiętniku, że podobno gry złem gwiazdę w palec u nogi i że ona się ty m tak zachwy ciła, że jeszcze w Londy nie mnie wspominała. To jest nieprawda. Ja ją ty lko adorowałem jako wielką arty stkę i piękną kobietę. Przy jmowała te awanse bardzo ży czliwie, szczególnie że by ła ich pozbawiona przez okrutnego Oliviera. W nagrodę dostałem ładne zdjęcie z pozdrowieniami” 633.
Trudno rozstrzy gnąć, czy Łapicki fakty cznie zdoby ł się na taką śmiałość wobec legendarnej Scarlett O’Hary, wiadoma jest jednak inna atrakcja, którą zgotował aktorce. Kiedy w upalny dzień odprowadzał Leigh i Oliviera na duszne Okęcie, Vivien zapragnęła napić się alkoholu. Okazało się, że lotniskowy bufet ma do zaoferowania ty lko… ciepłą wódkę. „Nie zapomnę smaku tej wódki, to by ło nie do przełknięcia, ale Leigh by ła zachwy cona. Kazała sobie jeszcze dolać” 634, wspominał aktor.
Dokonując krótkiego przeglądu kontaktów Łapickiego z kobietami „światowy mi”, koniecznie trzeba wspomnieć jego przy gody w Teheranie. Pojechał tam na festiwal filmowy, miał zastępować Andrzeja Wajdę w czasie pokazu Ziemi obiecanej. Wy jazd ten zawsze wspominał jako jedną z najbardziej niezwy kły ch podróży, a sam festiwal – jako zachwy cający pod względem bogactwa. Podczas wy stawnego finału amant zdoby ł się na odważny krok: „My ślę sobie » co mi tam« i proszę cesarzową do walca. Świetnie mówi po francusku. (…) Po kilku kółeczkach wpadam w objęcia siostry szacha. Z nią tańczę dłużej. Nie wie, nieszczęsna, że ma przed sobą ty lko kilka ty godni ży cia. Chomeini i jego towarzy stwo rozstrzelają ją jako jedną z pierwszy ch. Tak samo jak prezy denta Teheranu, z który m uciąłem sobie pogawędkę. By ł to więc właściwie bal nieboszczy ków. Niesamowite przeży cie – czy tać w gazecie o ludziach, który ch poznałem, jako ofiarach rewolucji” 635, zaznaczał w jedny m ze swoich felietonów.
NO WŁAŚNIE, TO NIE JA Wielu ciekawią relacje Łapickiego z filmowy mi partnerkami. Czy apary cja i prezencja ekranowego amanta by ły ty lko preludium do gorący ch romansów? Czy kiedy światła kamery gasły, pełne namiętności sceny stawały się rzeczy wistością? Czy Łapicki by ł play boy em? Krótko przed śmiercią mówił, że jego sukcesy z kobietami wy nosiły „jeden do dziesięciu” – uznawał to za dobry wy nik. Ale by ł przede wszy stkim dżentelmenem. O swoich relacjach z płcią przeciwną zawsze mówił oszczędnie. Kiedy pod koniec lat dziewięćdziesiąty ch w wy wiadzie rzece Katarzy na Bielas i Jacek Szczerba wprost zapy tali go o związki z inny mi niż żona kobietami, odpowiedź zamknął w anegdocie: „Przed wojną by ł w Warszawie ekscentry czny aktor Włady sław Grabowski, strasznie przez wszy stkich kochany. Gry wał przeważnie w farsach, choćby z Ćwiklińską. By ł znany z eroty czny ch brewerii, potrafił na placu Saskim złoży ć nieprzy stojną propozy cję zakonnicy. Na starość się zmienił. Zapuścił długie białe włosy. Wy glądał jak prorok. Nie chciał mieć z własną przeszłością nic wspólnego. Czasem jednak ktoś zagadnął w garderobie: » Władziula, jak to by ło w 32 roku w Adrii z tą generałową?« . Zapadała cisza. Grabowski patrzy ł swoimi okrągły mi chabrowy mi oczami na nieszczęśnika, który śmiał py tać o takie rzeczy, i cedził: » Kolega ssssię my li, to nie ja« . No właśnie, to nie ja” 636.
A co z seksem? Czy Łapicki kiedy kolwiek o nim mówił? Raczej niewiele. W opublikowany ch rozmowach z drugą żoną przy znawał: „Lubię sferę seksualną, zajmowała dużą część mojego dorosłego ży cia, ale nigdy by m nie powiedział, że by ła najważniejszy m składnikiem albo jakoś
specjalnie na moje samopoczucie wpły wała” 637.
O Łapickim jako o amancie − nie ty lko sceniczny m – by ło jednak głośno. W rozmowie z Bielas i Szczerbą aktor przy woły wał history jkę, jak to na Nowy m Świecie spotkał się z pewny m mężczy zną, całkowicie przekonany m o ty m, że Łapicki jest ojcem dziecka, którego spodziewa się jego żona. Dlaczego? Bo kobieta tuż przy łóżku trzy mała fotografię aktora, cały mi dniami wpatrując się w nią z uwielbieniem. A do tego mówiła swojemu mężowi, że jest w ciąży z ukochany m aktorem. To, że nieszczęsny małżonek nie mógł by ć biologiczny m ojcem, by ło jasne – by ł bezpłodny. Koniecznie chciał pokazać aktorowi zdjęcie małżonki w nadziei, że może rozpozna jego niewierną żonę. „Nie chciałem oglądać zdjęcia, bałem się, że a nuż gdzieś ją spotkałem” 638.
Inną dy ktery jkę o ślepy m uwielbieniu, jakim darzy ły go kobiety, przy taczał dziennikarz Jerzy Iwaszkiewicz. W 1963 roku by ł w Darłowie na seansie Naprawdę wczoraj, gdzie u boku Łapickiego grała Beata Ty szkiewicz. Kiedy aktorka wy powiedziała swoją, jakże kuszącą dla męskiej części widowni, kwestię „A może chcesz, żeby m cię pocałowała? Może, żeby m się rozebrała?”, żeńska reprezentacja na widowni zaczęła ostro protestować. „Wszy stkie kobiety w kinie krzy knęły » Nie!« . Również kobieta, z którą wtedy by łem. Żeby go nie ruszała żadna obca” 639, wspominał Iwaszkiewicz.
Posiadanie męża, który jest obiektem pożądania milionów kobiet, z pewnością nie by ło dla Zofii łatwe. Nie raz przy szło jej odbierać telefony od zauroczony ch fanek. „Jeżeli te kobiety miały mój numer i dzwoniły, rozmawiały z moją żoną, która odbierała telefony. By ła dla nich uprzejma” 640.
KARIERA W PIGUŁCE Łapicki przez lata grał na scenach warszawskich teatrów – od 1949 roku do początku lat siedemdziesiąty ch we Współczesny m i przez dwa lata w Dramaty czny m; później
w Narodowy m, znowu w Dramaty czny m i Polskim. W 1995 roku na cztery lata objął stanowisko dy rektora arty sty cznego Teatru Polskiego. Szeroka publiczność podziwiała go nie ty lko w filmach, ale też w Teatrze Telewizji, a na dźwięk jego głosu w napięciu wy czekiwali słuchacze radiowi, oczarowani jego interpretacjami prozy.
Od końca lat pięćdziesiąty ch także reży serował – poczuł, że może swoje sceniczne doświadczenie wy korzy stać również w ten sposób. Zresztą, jak podkreślał, samo granie na scenie, choć wciągające jak narkoty k, przestało mu wy starczać. Przy puszczalnie scena nigdy nie by ła ty m, do czego chciał się ograniczy ć, nigdy nie czuł się na niej dość komfortowo. „Świadomość ogranicza, z całą pewnością. Jestem zdania, że inteligencja przeszkadza – od lat polemizuję na ten temat z Gustawem Holoubkiem. Inteligencja wzmaga samokry ty cy zm, którego trudno pozby ć się w pracy nad rolą. (…) Zawsze oceniałem się bardzo surowo, bałem się śmieszności, sięgania po coś, co mogło mi przy nieść klęskę, nie podejmowałem ry zy ka. Ale może oceniałem się stosownie, wiedziałem, gdzie jest moje miejsce? (…) Bardzo wcześnie zdałem sobie sprawę, że nie zagram króla Leara czy Kordiana. My ślę jednak, że to dobrze, uniknąłem klęsk” 641. Kiedy indziej mówił: „Aktor jest jednak przedmiotem w rękach reży sera. Reży seria to praca bardziej koncepcy jna, uogólniająca, pozwala decy dować o losach przedstawienia, mieć wpły w na kształt teatru” 642.
Łapicki wy reży serował ponad sto przedstawień w telewizji i teatrze, wy bierał głównie tak zwaną małą klasy kę. Mawiał: „Oczy wiście, uznaję wy ższość Juliusza Słowackiego nad Tadeuszem Rittnerem, ale jednocześnie wiem, że nie zrobię dobrze Słowackiego, i po prostu nie biorę się za to. Wy daje mi się natomiast, że dobrze rozumiem Rittnera, Perzy ńskiego, Zapolską, Kisielewskiego (Fredro to już osobny rozdział)” 643.
Fakty cznie, tak bliski mu Fredro to odrębna historia. Andrzej Łapicki wy reży serował niemal wszy stkie jego sztuki, podkreślał, że po prostu kocha tego komediopisarza. Cy tatami z Fredry w jego rodzinny m domu żartowało się, a nawet uży wało ich jako argumentów w sporach. Ale nie ty lko dlatego Łapicki by ł nim tak zafascy nowany. Najważniejsza by ła chy ba pewna wspólnota doświadczeń, podobne postrzeganie rzeczy wistości. „To człowiek, który widział najgorsze okropności wojny i musiał jakoś ocalić swoje widzenie świata. Stąd może to dążenie do porządku, ale też ogromny dy stans i poczucie humoru. Na jego oczach zamarznięty m trupom wy jmowano broń i wkładano marchewkę jak bałwanom. I jak tu się nie śmiać?” 644, mówił. To inscenizacją Fredry, Eurocity (na podstawie Z Przemyśla do Przeszowy), Łapicki żegnał w 2005 reży serski fach. Z aktorstwem stopniowo rozstawał się jeszcze wcześniej. Końcem jego przy gody ze sceną miała by ć rola Radosta w Zemście Fredry wy stawianej w Teatrze Powszechny m w Warszawie
w 1995 roku. Jako aktor powrócił jednak na scenę w 2008 roku − za namową Jana Englerta zdecy dował się zagrać w reży serowany m przez niego Iwanowie Czechowa.
DLA NIEGO WYŻSZE OBCASY, DLA NIEGO DŁUŻSZE RZĘSY Przy znawał, że po pięćdziesiątce aktorstwo zaczęło go nuży ć na dobre – wtedy okazało się, że jego legendarna pamięć (na którą wy grał nawet pojedy nek z Zelwerowiczem) nie jest już tak niezawodna. Nigdy nie uczy ł się tekstu – czy tał go kilkakrotnie i już miał w swojej głowie, dlatego przez lata jego zawód nigdy nie kojarzy ł mu się ze żmudny m przy swajaniem stron cudzy ch tekstów. „Póki mi się wy dawało, że to są moje słowa, bo ledwo je przeczy tałem, to już umiałem, to by ło wesoło. Ale żeby m wiedział, że trzeba się uczy ć tekstu, toby m nigdy nie zainteresował się aktorstwem” 645.
Od 1953 roku Łapicki wy kładał w warszawskiej PWST; w latach siedemdziesiąty ch by ł dziekanem, a w osiemdziesiąty ch i dziewięćdziesiąty ch dwukrotnie piastował funkcję rektora. Studenci go uwielbiali. To Łapicki na egzaminie od razu poznał się na Kry sty nie Jandzie − jak mówił, o przy jęcie jej do szkoły walczy ł do upadłego. Graży na Szapołowska wspominała, że zajęcia z nim by ły ty mi wy czekiwany mi: „Nam, dziewczętom, biły mocniej serca, dla niego zakładały śmy wy ższe obcasy i podkręcały mocniej rzęsy, a chłopcy szy bko poprawiali czupry ny na głowach i prostowali się w ramionach. Andrzej w chwilę potem wchodził w swoich brązowy ch szty bletach do sali i z uśmiechem na ustach py tał: » No to co dziś robimy ?« ” 646. Artur Żmijewski dodawał: „Kiedy grając amanta, przy szedłem w adidasach – Profesor zwrócił mi uwagę, żeby m przy nosił buty na skórze, bo one narzucają inny sposób chodzenia. W klasy ce, na scenie, w kostiumie, w pełny m entourage’u – mówił – nie ma takiej możliwości, żeby chodzić z rękami w kieszeniach” 647.
W 1987 roku Łapicki został doradcą Lecha Wałęsy − polity ka pochłonęła go na najbliższy czas. Od 1989 roku przez dwa lata by ł posłem. Z perspekty wy czasu z rozczarowaniem wspominał swoje polity czne aspiracje: „(…) My ślałem, że ta polity ka będzie całkiem inaczej wy glądać. Zostałem też wtedy wy brany na rektora PWST. Bardzo mi to pochlebiło i doszedłem
do wniosku, iż skoro jakaś grupa chce, żeby m nią kierował, to znaczy, że nadaję się do kierowania. Stąd pomy sł, że może się nadaję do polity ki. W czy mś tam zamieszać. Przeszło mi na drugi dzień po zaprzy siężeniu na posła. Zobaczy łem, że to wszy stko kicha i zawracanie głowy. Bardzo źle to wspominam, to rozczarowanie” 648.
Ostatni samobójczy krok Żona Łapickiego, Zofia, zmarła w 2005 roku. Po jej śmierci aktor pogrąży ł się w szlafrokowy m letargu – nie ruszał się z fotela, jego główną rozry wką by ło patrzenie w telewizor. Jak wspominał, gosposia przy nosiła mu śniadanie i ulubiony chleb.
Po czterech latach coś się zmieniło. W redakcji miesięcznika „Teatr” poznał Kamilę Mścichowską, o sześćdziesiąt lat młodszą teatrolożkę. To ona jako pierwsza z całego zespołu przy chodziła rano do redakcji, jej zadaniem by ło zajęcie się panem Łapickim, kiedy ty lko się pojawi. On dostarczał jej swoje felietony, a ona przepisy wała rękopisy do komputerowego pliku. Początki nie by ły łatwe. Jak wspominała Kamila w jedny m z wy wiadów: „Tremowałam się. Bardzo zależało mi, żeby zachować maniery, bo przecież Andrzej Łapicki to przedwojenny rocznik, zaraz zauważy. Jestem już z tego pokolenia, które maniery traktuje z większy m luzem. Poza ty m zawsze miałam problem, jak nas kwalifikować: czy to jest konfiguracja mężczy zna – kobieta, czy mimo wszy stko szeregowy pracownik – bardzo ważna persona. Wy dało mi się, że przed taką osobą nie wy pada iść przodem, będąc odwróconą plecami. Że lepiej trochę bokiem. Kiedy ś wręcz o mało nie spadłam przez to ze schodów” 649.
Łapickiemu spodobało się to, że Kamila ma „męski umy sł”, jest inteligentna, nowoczesna. „Ty m mnie prawdopodobnie ujęła, że by ła pewna siebie, nie by ło w niej nic z afektowanej studentki stojącej przed, powiedzmy, trady cją” 650. Parą zostali po trzech miesiącach, a po czterech wzięli ślub. Pobrali się w Sokołowie Podlaskim, korzy stając z najszy bszego możliwego terminu. Chy ba nie przy puszczali, że ich związek wzbudzi aż taką sensację. Nieco zapomniany dla szerszej publiczności Łapicki nagle stał się najprawdziwszy m celebry tą, codzienną gwiazdą tabloidów i portali plotkarskich. Ich związek by ł sensacją i zgorszeniem, niewielu potrafiło patrzeć na niego bez uprzedzeń. „(…) Wskoczy liśmy do szuflady z napisem: psy chofanka upolowała
mistrza. A potem czy taliśmy różne niedorzeczności, wy preparowane na poparcie tej tezy. Nie, nie pisałam o nim pracy magisterskiej, nie oglądałam nałogowo filmów z nim, a na scenie widziałam go ty lko raz” 651, mówiła Kamila. Łapicki w wy wiadach podkreślał, że ten związek by ł dla niego świadomą ucieczką od starości: „Cała Polska zna mój ostatni samobójczy krok, to znaczy pojęcie za żonę młodej dziewczy ny. W sędziwy m wieku dałem sobie prawo do my ślenia o przy szłości. (…) Ludzi przeraża w ży ciu to, że ono jest niepowtarzalne. Może i jest, ale ja pomy ślałem: dobrze, a ja zrobię bombę i sobie je powtórzę. Zobaczy my, co będzie. Wie pani, jak nudna jest starość? Jezu, jest tragiczna!” 652. Najbliżsi zrozumieli ich związek. Dla Łapickiego szczególnie ważna by ła aprobata córki. Gdy by nie jej wy rozumiałość i my ślenie przede wszy stkim o szczęściu ojca, do ślubu by nie doszło.
Druga żona do ży cia Łapickiego wniosła… ży cie. Nie gotowała, ale została jego „organizerem”. Jak mówiła: „Organizuję nam ży cie – od pracy nad książką po przy pominanie, żeby wziął okulary, wy chodząc z domu. To ja pamiętam o jego odpoczy nku, bo na ty m etapie ży cia trzeba już się szanować. Biorę na siebie kontakty z mediami, żeby dziennikarze nadmiernie nie wy korzy sty wali męża, bo w kontaktach z ludźmi Andrzej jest jednak z poprzedniej epoki. (…) Mówi, że jestem rządzalska, ale chętnie ulega” 653. Żona nakłoniła go do tego, żeby wrócił na plan, bo aktorstwo, jak podkreślała, to nie zawód, ale cecha charakteru − Łapicki zagrał w serialu M jak miłość.
Przez blisko trzy lata by li ulubieńcami brukowców, te nie dawały im wy tchnienia. „Ach, ci paparazzi. Czy państwo wiedzą, że oni siedzą u mnie w śmietniku? Żona wy nosi śmieci, a oni piszą, że Łapicki nie pomaga w domu” 654, żartował aktor na festiwalu w Między zdrojach w 2010 roku. Od jednego dostali kiedy ś jasny komunikat: zostawi ich w spokoju, jeżeli pocałują się przed jego obiekty wem. Nie ulegli, ale ży cie pod stałą obserwacją by ło dokuczliwe.
Zapis ich rozmów znaleźć można w zbiorze felietonów Łapickiego Nic się nie stało czy w Łapa w Łapę – książce złożonej z minidialogów małżeństwa, rozmów z ostatnich siedmiu miesięcy ży cia legendarnego amanta. W felietonach i ty ch krótkich, zabawny ch pogawędkach widać całego Łapickiego: mężczy znę ironicznego, zdy stansowanego, trzeźwo my ślącego. Opowiada on o swoim ży ciu, kiedy ś i dziś; o przy jaźni z Tadeuszem Konwickim, zamiłowaniu do piłki nożnej, ulubiony m jedzeniu, atrakcy jności fizy cznej, a nawet o Bogu. Czy tamy, jak bezceremonialnie mówi do swojej żony : „Jak się umalujesz, to bardzo jesteś ładna”; i jak dodaje: „Ży czę wszy stkim takiego związku, jak my mamy. Uważam, że jest bardzo udany ” 655.
Mówi też: „Ważne jest ty lko, jaką masz pozy cję za ży cia. (...) Osiągnąłem to, co chciałem osiągnąć. Coś sobie postanowiłem i do tego momentu doszedłem. Moje ży cie uważam za, jak to się teraz mówi, spełnione” 656.
Andrzej Łapicki zmarł 21 lipca 2012 roku.
***
„Trzeba mieć twarz jak Clint Eastwood. Albo Humphrey Bogart”657, mówił Łapicki o charakterystycznym również dla niego, powściągliwym sposobie grania. Z żoną, pod koniec życia, bardzo lubił oglądać na laptopie westerny spaghetti z Eastwoodem, chyba jednak to Eastwood bardziej od Bogarta go fascynował. „Coś widocznie dostrzega podobnego w typie psychofizycznym, być może nawet w całej karierze. Clint Eastwood przez wiele lat był postrzegany jako aktor konfekcyjny, z seriali czy »filmów spaghetti«. Dopiero pod koniec życia został potraktowany z należytym szacunkiem. Sądzę, że podobna droga, całkowicie niezasłużenie, była udziałem Andrzeja Łapickiego. Przez wiele lat był w gruncie rzeczy niedoceniany jako twórca. Zawsze towarzyszył jakimś mistrzom”658. (Jan Englert).
„On jest takim aktorem – przepraszam, że teraz powiem o sobie, ale właśnie mnie to zawsze zarzucano – z dystansem. Żeby nie wiem, jak był zagrożony, w ogóle się nie przejmuje. Przez cały czas na ekranie pokazuje widzowi, że jest na planie i nic mu się nie stanie. Bardzo mi się to podoba”659. (Andrzej Łapicki)
557. Według wspomnień aktora i publicy sty, Witolda Sadowego, slogan „na wieki wieków amant” wy my ślił Andrzej Szczepkowski − najpierw dla Igora Śmiałowskiego, a następnie dla Tadeusza Plucińskiego (por. W. Sadowy, Andrzej Łapicki, „Gazeta Wy borcza” – dodatek Warszawa 2012, nr 203, s. 12). Również Zdzisław Pietrasik, po śmierci Andrzeja Łapickiego, na łamach „Polity ki” pisał, że aktor nie by ł ty pem „na wieki wieków amant” (Por. Z. Pietrasik, Piękny Pan, „Polity ka” 2012, nr 30, s. 85).
558. E. Pawełek, Na miłość nie jest za późno, „Viva!” 2012, nr 16, s. 43.
559. Po pierwsze zachować dy stans. Z Andrzejem Łapickim rozmawiają Katarzy na Bielas i Jacek Szczerba, Warszawa 1999, s. 174.
560. Ekspery mentuję. Z Andrzejem Łapickim rozmawia Edy ta Gietka, „Polity ka” 2009, nr 46, s. 49.
561. W. Sadowy, dz. cy t., tamże.
562. W tej dziedzinie miałem dobre wy niki. Z Andrzejem Łapickim rozmawia Magdalena Żakowska, „Gazeta Wy borcza” – „Filmowy. Magazy n do czy tania”, nr 2, s. 44.
563. Tamże, s. 177.
564. Och, ja by łem lewy amant. Z Andrzejem Łapickim rozmawia Tadeusz Ny czek, „Przekrój” 2009, nr 45, s. 67.
565. A. Łapicki, Nic się nie stało!, Warszawa 2010, s. 241.
566. W tej dziedzinie miałem...
567. Świat nie jest teledy skiem. Z Andrzejem Łapickim rozmawia Andrzej Wanat, „Teatr” 1995, nr 1, s. 12.
568. Po pierwsze zachować dy stans…, s. 70.
569. Och, ja by łem…, s. 67.
570. M. Bieńczy k, Książka twarzy, Warszawa 2011, s. 78.
571. Tamże.
572. Teraz już się ty lko przy patruję. Z Andrzejem Łapickim rozmawia Krzy sztof Feusette, „Rzeczpospolita” 2004, nr 264, dostęp: http://www.e-teatr.pl/pl/arty kuly /5955.html? &josso_assertion_id=074F697D44FEA681
573. Kochajmy aktorów. Rozmowa z Andrzejem Łapickim, „Kino” 1976, nr 5, s. 17.
574. Po pierwsze zachować…, s. 104.
575. Tamże, s. 130.
576. Tamże.
577. Łapa w Łapę. Z Andrzejem Łapickim rozmawia Kamila Łapicka, Warszawa 2012, s. 87.
578. Świat nie jest…, s. 12.
579. Po pierwsze zachować…, s. 204.
580. Tamże, s. 11.
581. I. Bodnar, Jestem samotnikiem, „Przekrój” 1993, nr 38, s. 10.
582. Po pierwsze zachować…, s. 15.
583. Tamże.
584. Tamże, s. 22.
585. A. Łapicki, dz. cy t., s. 58.
586. Po pierwsze zachować…, s. 34.
587. Tamże, s. 11.
588. Tamże.
589. A. Łapicki, Kalendarz przedwojennego chłopca (Płeć), „Teatr” 2007, nr 5, s. 14.
590. Tamże.
591. Tamże.
592. Po pierwsze zachować…, s. 22.
593. Tamże, s. 26.
594. Tamże, s. 27.
595. Teraz już się ty lko przy patruję...
596. A. Łapicki, dz. cy t., s. 25.
597. Och, ja by łem…, s. 67.
598. Po pierwsze zachować…, s. 35.
599. Tamże, s. 36.
600. Tamże, s. 37.
601. Tamże, s. 42.
602. I. Bodnar, dz. cy t., s. 11.
603. Po pierwsze zachować…, s. 46.
604. Tamże, s. 47.
605. Łapa w…, s. 235.
606. Świat nie jest…, s. 9.
607. A. Łapicki, ABC. Alfabet Łapickiego, „Gazeta Wy borcza” – dodatek „Duży Format” 2002, nr 1, s. 2.
608. Po pierwsze zachować…, s. 60.
609. I. Bodnar, dz. cy t., s. 11.
610. Po pierwsze zachować…, s. 60.
611. Tamże, s. 182.
612. Tamże, s. 185.
613. Tamże, s. 91−92, 93.
614. Tamże, s. 102.
615. Tamże, s. 96.
616. Tamże.
617. Tamże, s. 94.
618. Tamże, s. 95.
619. Tamże, s. 99.
620. W tej dziedzinie miałem…
621. Po pierwsze zachować…, s. 113.
622. Tamże.
623. Tamże, s. 116.
624. W tej dziedzinie miałem…
625. Tamże.
626. Tamże.
627. Po pierwsze zachować…, s. 133.
628. Tamże, s. 152.
629. A. Gumowska, Niekontrowersy jnie przy stojny amant, „Newsweek” 2012, nr 31, dostęp: http://kultura.newsweek.pl/andrzej-lapicki-niekontrowersy jnie-przy stojny -amant,94501,1,1.html
630. Po pierwsze zachować…, s. 143.
631. W tej dziedzinie miałem…
632. Po pierwsze zachować…, s. 162.
633. Tamże, s. 172.
634. Tamże, s. 172−173.
635. A. Łapicki, dz. cy t., s. 164.
636. Po pierwsze zachować…, s. 182.
637. Łapa w Łapę…, s. 227.
638. Po pierwsze zachować…, s. 178.
639. A. Gumowska, dz. cy t.
640. Po pierwsze zachować…, s. 182.
641. Świat nie jest…, s. 11.
642. Teatr pięknego języ ka. Z Andrzejem Łapickim rozmawia Tadeusz Piersiak, „Gazeta Wy borcza” – Częstochowa 2002, nr 204, dostęp: http://www.archiwum.wy borcza.pl/Archiwum/1,0,1868829,20021018CZDLO,Teatr_pieknego_jezy ka,.html
643. Świat nie jest…, s. 6.
644. Łapicki żegna się Fredrą. Z Andrzejem Łapickim rozmawia Joanna Derkaczew, „Gazeta Wy borcza” 2005, nr 276, dostęp: http://www.archiwum.wy borcza.pl/Archiwum/1,0,4522360,20051128RPDGW,Lapicki_zegna_sie_Fredra,.html
645. Po pierwsze zachować…, s. 75.
646. Łapicki. Aktor, reży ser, pedagog: w osiemdziesiątą rocznicę urodzin, pod red. B. Osterloff, Warszawa 2004, s. 196-197.
647. Tamże, s. 201−202
648. Och, ja by łem…, s. 67.
649. Kwestia taktu. Z Kamilą Łapicką rozmawia Marty na Bunda, „Polity ka” 2011, dostęp: http://www.polity ka.pl/ty godnikpolity ka/spoleczenstwo/1511516,1,wy wiad-z-kamila-lapicka-zonaandrzeja-lapickiego.read
650. Ekspery mentuję. Z Andrzejem Łapickim rozmawia Edy ta Gietka, „Polity ka” 2009, nr
46, s. 50.
651. Tamże.
652. Tamże, s. 49.
653. Kwestia taktu...
654. Budzimy się, czy li arty ści przy jechali do Między zdrojów, „Gazeta Wy borcza” – Szczecin 2010, nr 162, dostęp: http://www.archiwum.wy borcza.pl/Archiwum/1,0,7250361,20100715SZDLO,Budzimy _sie_czy li_arty sci_przy jechali,zwy kly.html
655. Łapa w Łapę…, s. 160.
656. Tamże, s. 87.
657. Po pierwsze zachować…, s. 72.
658. Łapicki…, s. 133.
659. A. Łapicki, dz. cy t., s. 239.
JAN NOWICKI DŻENTELMEN KONTRA KOBIETY
PolFilm /East News
WSTYDLIWOŚĆ PANIENKI Kapelusz i uśmiech − te atry buty zlały się z jego powierzchownością. Z nimi przechadza się w pamięci wielu z nas od lat, to one zdefiniowały jego męski wizerunek. Ale na początku kariery, w latach sześćdziesiąty ch i siedemdziesiąty ch, Jan Nowicki, o czy m sam mówił, miał wy gląd „pastelowego chłopca” 660. Delikatny, z lekko zadumany m obliczem, nieco bezradny m, w rzeczy wistości mogący m skry wać każdą emocję. Na ekranie sprawiał wrażenie łagodnego, lekko nieśmiałego, a na jego twarzy raz po raz pojawiał się ten beznadziejnie ujmujący uśmiech. Kobiety na taki wizerunek są szalenie podatne. Truizm. Ale zdaje się, że właśnie dlatego Nowicki tak szy bko stał się ulubieńcem żeńskiej części publiczności, która dojrzała w nim oszałamiającego, superatrakcy jnego amanta. Stał się wzorem męskiej urody, sy mbolem męskiego seksapilu. Nie ty lko w Polsce. Po jego roli w Anatomii miłości (1972), gdzie zagrał u boku Barbary Bry lskiej, w Rosji pisano, że to „najprzy stojniejszy mężczy zna Europy Środkowo-Wschodniej” 661.
W początkach filmowej kariery, jak pisał w 1996 roku Krzy sztof Lubelski, Nowicki „ (…) by ł na ekranie obiecujący m młodzieńcem, przed który m świat stoi otworem. Zachłannie ciekawy m tego świata, odważny m, zdoby wczy m, społecznie raczej nieokreślony m: niekoniecznie » inteligentem« , bardziej kimś » z awansu« , jak się wtedy mówiło, z energią przesuwający m się do przodu” 662. Bodaj żaden polski aktor nie wcielał się na planie ty le razy w role uważany ch powszechnie za atrakcy jny ch i czarujący ch inży nierów. On sam uważał, że wtedy często „grał w piramidalny ch bzdurach” 663. Ale trzeba oddać sprawiedliwość faktom, bo czy telnik może odnieść wrażenie, że filmowe początki Jana Nowickiego by ły całkowicie pozbawione wy razu. Zagrał w ty m czasie także w Barierze (1966) Skolimowskiego, Życiu rodzinnym Zanussiego (1971), Trzeciej części nocy (1971) Żuławskiego, wreszcie w Sanatorium pod Klepsydrą (1973) Hasa. Szy bko pokazał swój talent, chary zmę i inteligencję.
Jako aktor ukształtował się w krakowskim Stary m Teatrze w czasach największej świetności tej sceny. Zagrał w ponad dwustu filmach, sławę zy skał nie ty lko w Polsce, ale też na Węgrzech, gdzie dla tamtejszej kinematografii (i dla siebie) odkry ła go w połowie lat siedemdziesiąty ch Márta Mészáros. Mógłby by ć ze swojej kariery naprawdę zadowolony, ale chy ba nigdy nie by ł.
Wiele razy powtórzy ł, że „film to sztuka jarmarczna”, uznał się za aktora niewy korzy stany ch szans, wreszcie mówił o swoim wielkim dy stansie do zawodu i wsty dzie związany m z uprawianiem tej profesji. Tak, tak, wsty dzie, bo Nowicki w ogóle by ł i jest człowiekiem, który nierzadko czuje się zażenowany, onieśmielony. Kazimierz Kutz powiedział o nim nawet, że „(…) ma wsty dliwość panienki, która na my śl, że ma w majteczkach » pipkę« , wsty dzi się i rumieni” 664. Aktor jeszcze w miniony m roku komentował: „Ten wsty d bierze się z pewnego skrępowania światem. Nie lubię tłumu, nie by wam na premierach, nawet nie oglądam swoich filmów. W zasadzie się wsty dzę, że by łem i trochę jestem aktorem” 665.
KAPELUSZ JEST W PORZĄDKU Uważano go za czołowego amanta polskiego kina – sam przy znawał, że owszem, sery jnie odtwarzał takie role, ale nigdy nie przy szło mu do głowy naprawdę się za takiego uważać. Prowokacy jnie, choć jakże prawdziwie, mówił też: „Co to jest amant? Piękne kobiety bardzo często, niekoniecznie ze względu na pieniądze, mają pokraczny ch mężczy zn. Ty p amanta się zmienia. By ł Gary Cooper, potem Jean Gabin, czasami jest to mężczy zna mały i gruby, czasami silny, czasami chudy i mizerota, żeby kobiety poczuły się samary tankami. Jest nawet grupa, która uwielbia zajmować się mężczy znami ty pu padlina” 666.
Na początku lat osiemdziesiąty ch stworzy ł kreację, która przy warła do niego jak żadna inna. Mowa oczy wiście o Wielkim Szu z filmu Sy lwestra Chęcińskiego. Jako karciany oszust, szuler największego kalibru, Nowicki hipnoty zuje, intry guje i przy ciąga, co bohaterom w polskim kinie nie zdarzało się tak często. I nosi kapelusz. Z upły wem kolejny ch lat to właśnie kapelusz będzie jedny m z najbardziej charaktery sty czny ch znaków Nowickiego. „Noszę kapelusze, bo zawsze je nosiłem. Tak jak mój ojciec i dziadek. Poza ty m uważam, że kapelusz jest w porządku. Każdy powinien go nosić − tak jak dżinsy. Nawet jak ktoś ma parszy wego ry ja, a założy kapelusz, to jest na co popatrzeć” 667. Tak bliski Nowickiemu kapelusz zy skuje dodatkowe znaczenie − staje się sy gnaturą kreacji i niejednoznaczności. Gdy aktor udzielał wy wiadów, gdy pisał felietony (bo od lat właściwie jest już bardziej pisarzem, ale o ty m później), niewiele w nich jednowy miarowości czy spójności. „Prawda by wa na ogół nudna i mało efektowna, a poza ty m nikt nie jest jej ciekawy ” 668, zwy kł mawiać.
To może jeszcze kilka słów o uśmiechu, a raczej uśmiechach, który ch w swoim repertuarze Nowicki miał naprawdę wiele. Poza uśmiechem nieśmiały m i uśmiechem rozbrajający m z czasem sy mbolem Nowickiego stał się też uśmiech bardziej radosny. Może trochę hulaszczy, może nieco hedonisty czny ? Na pewno szeroki, przy pominający o jakiejś radości ży cia, jakimś wewnętrzny m cieple. Kry stian Lupa mówił, że uśmiech Nowickiego „tak się podobał kobietom, bo by ł obiecujący i pogardliwy zarazem” 669. Coś w ty m jest, ale przecież to nie cała prawda. Nowicki powiedział kiedy ś, że jego numerem jeden wśród aktorów jest Marlon Brando. „(…) To dla mnie giganty czna prowokacja aktorska” 670. Polskiego aktora z ty m amery kańskim sy mbolem seksu łączy na pewno ten sam wielowy miarowy uśmiech.
SYBARYTA, ALE CZY DŻENTELMEN? Podobnie jak dziwił się, że w ślad za ekranowy m wizerunkiem przy prawiono mu gębę amanta, również zdarzało mu się wy rażać zdumienie faktem, że tak mocno przy lgnęła do niego ety kieta „babiarza”. Chy ba fakty cznie − zwy kły m bałamutnikiem, zupełnie banalny m podry waczem nigdy nie by ł, choć przecież mówił: „To jest powinność. Powinnością każdego mężczy zny jest erotomaństwo i kobieciarstwo, bo jeżeli tego nie ma, to popada w inne brzy dkie przy zwy czajenia. Kobieciarzem trzeba by ć do końca ży cia, nie wolno się ty lko za bardzo zakochiwać. Natomiast należy się interesować kobietami jak długo się da, ze względów profesjonalny ch. Aktorowi, który nie zadaje się cieleśnie z płcią przeciwną, nie bły szczą oczy. Albo inaczej − nie zachodzą mu mgłą” 671. Powinnością nie jest jednak opowiadanie o kobietach. Wręcz przeciwnie. „Nie wolno dżentelmenowi opowiadać o swoich babach. Tego nie wolno robić woźnicy, tragarzowi, a co dopiero aktorowi” 672, mówił w innej rozmowie. Kiedy indziej powtarzał, że dżentelmen o kobietach nie mówi, ty lko z nimi sy pia.
„Janek − sy bary ta, egocentry k, kłamczuch” 673 – tak powiedziała o nim kiedy ś Anna Seniuk i słów ty ch aktor chy ba nigdy specjalnie nie dementował. Czy więc dżentelmen? Na pewno jest w nim coś, co prowokuje do zadania tego py tania, czy li przy puszczenie, że dżentelmenem w istocie mógłby by ć. I nie chodzi ty lko o jego stosunek do kobiet, które wie, jak traktować (choć nie zawsze im kadzi i wcale do końca im nie ufa); i nie ty lko o to, że jest mężczy zną romanty czny m (bo tak naprawdę przecież jest). Nie o to też, że ma swoje poglądy, bardzo wy raziste, i że się z nimi nie kry je, ale może najbardziej o to, że jest mężczy zną, który ma
świadomość przemijania (nie ty lko ży cia, ale wielu spraw). I o tej przemijalności opowiada. Można go lubić albo nie, jedni nazy wają go stary m saty rem i hipokry tą, który uczepił się współczesności (swego czasu przy pięto mu łatkę prześladowcy braci Mroczków), inni w mgnieniu oka kupują jego kąśliwość, humor i luz, razem z całą skrzętnie schowaną pod nimi filozofią ży ciową, opartą chy ba niezmiennie na smakowaniu ży cia i dy stansie.
ŚWIAT, W KTÓRYM SIĘ ZABIJAŁO, W KTÓRYM GINĘLI LUDZIE Na początku by ł Kowal. Nowicki przy szedł tam na świat 5 listopada 1939 roku. Wokół szalała wojna, pod niebem latały samoloty, przerażeni ludzie biegli w las. Trudno twierdzić, że narodziny w takich okolicznościach mogły zwiastować powodzenie. Od pierwszy ch chwil, przez kolejne trudne wojenne i powojenne lata, trzeba by ło o siebie walczy ć. „Moje pokolenie wzięło się z naturalnego odsiewu. Na wsi ży ł ty lko ten, kto wy trzy mał. Mocniejszy. Jak słaby zachorował i nie pomógł mu rosół, psi smalec ani miód – musiał umrzeć” 674, podkreślał Nowicki. Dwójki swojego rodzeństwa nigdy nie poznał – dzieci zmarły jednej nocy, na szkarlaty nę. Poza Jankiem rodzice mieli jeszcze jedną córkę, starszą o dwa lata Halinkę. Z dziećmi i babką mieszkali w suterenie w ry nku. Tam osadzili ich Niemcy, wy rzucając wcześniej z domu. Budy nek by ł im potrzebny jako punkt wojskowy. W tej suterenie ojciec Jana, Antoni, zmarł w wieku trzy dziestu ośmiu lat, choć sy n nieraz powie, że miał trzy dzieści dwa lub trzy dzieści trzy. Na pewno wy darzy ło się to w 1944 roku. Umierał wśród sosnowy ch gałązek, które do ściany nad jego łóżkiem przy bili koledzy. To one i psi smalec miały pomóc w wy leczeniu gruźlicy. Nie pomogły. „Kiedy odchodził, w miasteczku nie szczekał już ani jeden pies” 675, pisał dy plomaty cznie Rafał Wojasiński w przy gotowanej wspólnie z Nowickim książce Jan Nowicki – droga do domu.
Pod wilgotną, przesiąkniętą chorobą ojca poduszką schowane by ły pieniądze, które Janek zbierał na konia na biegunach. Koń miał by ć nie by le jaki i z pełny m wy posażeniem: z sierścią, uzdą i strzemionami. Janek zbierał na niego, a właściwie zarabiał, w kuriozalny sposób – całując przedmioty : budy nki, chodniki, drzewa, nawet buty. „Widownią by li mężczy źni stojący przed knajpą albo kościołem. Całowałem, co popadnie, za złotówkę, za dwie” 676. Na konia nie udało się uskładać.
O ojcu wiadomo niewiele ponadto, że by ł szewcem i prawdopodobnie lubił grać w karty. Nowicki wspominał, że przegrał kiedy ś rozległe ogrody, które otaczały ich dom. Zanim zmarł, w suterenie pojawił się ktoś jeszcze – kierowca Stanisław Zieliński, który pracował w niemieckiej spółce. To on z czasem został ojczy mem Janka, choć do roli ojca i męża nie miał szczególny ch predy spozy cji. Zdarzało mu się wy jść na chwilę, ot, po papierosy, i wrócić po kilku miesiącach. Ale Jan go kochał. By ł ojcem, właściwie jedy ny m, jakiego pamiętał, a w ich wspólny m ży ciu nie brakowało malowniczy ch przy gód. „O sobie mówił » pan Zieliński« , do mnie zwracał się » panie Nowicki« . Szy bko go pokochałem. Czasem jeździłem z nim » volksgasem« − to by ł samochód » na piec« , na drewno, i tak zniszczony, że jak skręcaliśmy w lewo, to pomocnik ojczy ma, Dzidzik, który waży ł 120 kilo, wieszał się na szoferce z prawej strony, balansując jak na żaglówce. Z ty łu by ł autenty czny piec. Kiedy drewno się kończy ło, ojczy m wy chodził z siekierą, rąbał czy jś płot. Gdy zaczy nał go gonić chłop z kosą, odjeżdżaliśmy ” 677, opowiadał.
Dzieci w Kowalu dorastały w cieniu wojny. Bawiły się wśród trupów i niewy buchów. Nowicki zapamiętał zalegające zwłoki Niemców i zabawę w poszukiwanie pocisków. „Ileż rąk urwany ch, ile nóg. Sam się paliłem dwa razy. Marzeniem by ł cukierek, papierek od cukierka. Zwy kła, kujawska bieda” 678. Kiedy ś w wy wiadzie opowiadał, że odciął z kolegami jądra rozstrzelany m przez Rosjan Niemcom, którzy wcześniej nago, w trzaskający mróz, nosili węgiel do piwnicy. Potem powiesili je na drzewie. „I ja nie widziałem w ty m nic złego. Po prostu w takim ży liśmy świecie, gdzie się zabijało i ginęli ludzie” 679.
MĘŻCZYZNA, NAWET MAŁY, MUSI PŁACIĆ Mimo wszy stko dzieciństwo zawsze wspominał ciepło − jako malownicze, sielskie, wręcz wspaniałe. „Miałem bardzo piękne dzieciństwo. A może je takim wy kreowałem?” 680, zastanawiał się w jednej z rozmów. Bo to dzieciństwo, choć biedne i przy tłoczone ciężarem śmierci, miało urok prostoty. Skromnego, ale smacznego i zdrowego jedzenia, radości pły nącej z obcowania z kry stalicznie czy stą przy rodą, szczęścia z wy pasania zwierząt, łowienia ry b, spania w sianie. Osobny m światem by ła wiejska oby czajowość, obrzędy i trady cje. Nowicki szczególnie zapamiętał pogrzeby − z ich pełną przepy chu, teatralną wręcz oprawą. Ceremoniał pożegnania, tak samo jak klimat rodzinnego miasteczka, na zawsze zapisze się w jego pamięci.
Matka Jana, Maria, by ła kobietą wrażliwą, empaty czną, tolerancy jną i wiecznie zamartwiającą się (aktor przy znawał, że odziedziczy ł po niej tę cechę). To ona budowała szczególną atmosferę domu. Na imieniny obsy py wała sy na w łóżku kwiatami, a zimą dbała o to, by z rana napalić w piecu. By ła wobec swojego dziecka troskliwa, ale nie bezkry ty czna. „W mordę dostawałem od matki, gdy za często chodziłem w butach i za szy bko je zdarłem” 681, przy znawał aktor.
Drugą ważną osobą w ży ciu Janka by ła siostra. To ona się nim opiekowała, nierzadko przejmując rolę zapracowanej rodzicielki. Hanna wspominała, że Jan by ł zawsze najlepszy w klasie, choć do nauki raczej się nie przy kładał. To siostra opowiedziała kiedy ś taką anegdotę: „W pierwszej klasie podstawówki pani podeszła do niego i powiedziała: » Janek, pisz proste litery, nie takie krzy we« . A on na to: » A pani ma krzy we nogi i jest dobrze« ” 682.
Kolejny m elementem chłopięcej sielanki by ł kościół. Po latach Jan zrozumiał, że to właśnie dzięki chodzeniu na mszę (by ł nawet ministrantem) niedzielny obiad i ciasto mają ten niepowtarzalny smak. Są odświętne, inne. W kościele wy patry wał swojej pierwszej miłości – Oleńki w żółty m berecie. Dziewczy na do szkoły w Kowalu przy szła w szóstej lub siódmej klasie. To przy niej nieśmiało podry giwał na potańcówkach, ale na spacery droży ną w kierunku Włocławka chadzał już u boku innej – Ali. Taka romanty czna przechadzka miała ry tm, którego nie można by ło przy spieszać, i trasę, której nie sposób by ło skrócić (około dwukilometrową), największy m przekleństwem by ła więc nagła potrzeba fizjologiczna. Trzeba by ło ją przetrzy mać, nie zdradzając się przed młodą damą. Dżentelmenem należało by ć do końca. Pewnego razu Nowicki by ł już u kresu swoich sił. „A jak ją odprowadziłem do domu, siusiałem pod płotem chy ba z pół godziny i nie by ło ważne, czy ludzie mnie widzą. Bo by łem na skraju zemdlenia” 683.
Niewy obrażalne by ło też pójście z dziewczy ną na pączka z lemoniadą i dopuszczenie do tego, by za te przy jemności płaciła z własny ch zaskórniaków. „Mężczy zna musiał płacić. Dziś dzieciaki mówią, że można się złoży ć. Można, ale kiedy mężczy zna zaprasza kobietę, to powinien za nią płacić i tego powinien by ć uczony od dziecka” 684.
UTONĄĆ Z NIĄ NA WIEKI POD KOŁDRĄ
Rodzinny Kowal Nowicki opuścił bardzo wcześnie – zwy kł podkreślać, że wy jechał ze wsi w wieku trzy nastu lat. Najpierw by ła pierwsza poważna wy prawa z wieloma przesiadkami do Inowrocławia ze słoikiem smalcu w teczce, papierówkami, pomidorami i kawałkiem chleba („bo nie wiadomo by ło, kiedy wrócę i czy w ogóle wrócę” 685). Nowicki chciał uczy ć się w średniej szkole muzy cznej gry na pianinie. Na miejscu dowiedział się, że pewnie chodzi mu o fortepian – instrument, o którego istnieniu jeszcze nie miał pojęcia. Kiedy jednak dy rektor szkoły zobaczy ł dłonie chłopca, powiedział: „a w ogóle to kontrabas”. „(…) Zapamiętałem wtedy na całe ży cie, że nie do wszy stkiego człowiek się nadaje” 686.
Uczy ł się w By dgoszczy, Włocławku, co rusz zmieniał szkoły średnie. Nie z jakiegoś szczególnego braku pokory, nie z nieposkromionego chuligaństwa, ale raczej z ciekawości świata. Kiedy chciał wy jść ze szkoły, po prostu to robił. A że akurat by ła lekcja? No i zakochał się poważnie, kiedy miał jakieś siedemnaście lat. „Fizy cznie, a także sercem. Moim jedy ny m marzeniem by ło utonąć z nią na wieki pod kołdrą. Podporządkowałby m temu wszy stko. Po co mi w ogóle jakieś szkoły, do czego? Świat to by ła ona: jej piersi, jej usta. Paliła sporty, to i ja paliłem. Poprawiała włosy, to i ja tak poprawiałem. Świat eroty czny, który mnie wciągnął bez reszty, by ł czy mś zdumiewający m! Gdzie mi się tam uczy ć? Matka nie wiedziała, co ze mną zrobić” 687.
Wreszcie trafił do liceum w Łodzi, w który m rządziła pani Machejkowa. Tam w 1958 roku zdał maturę. O mały włos nic by z tego nie wy szło, bo jeszcze w klasie maturalnej, uciekając z jednej ze szkół, Nowicki postanowił, że będzie polować na wilki. Konkretnie by ły mu potrzebne wilcze uszy, bo nieźle wtedy za nie płacono (po sprzedaniu dziesięciu par można by ło stać się szczęśliwy m posiadaczem motoru). Na pomy sł dał się namówić jeden kolega, niejaki Zdzichu. Korzy stając z nieobecności ojca kompana, który by ł w więzieniu, Nowicki zamieszkał u Zdzicha w Kamienicy Elbląskiej. Zima, grube warstwy szronu na ścianach wewnątrz domu, do jedzenia ty lko kapusta i mleko od krowy. Ale za oknami obiecujące wy cie. Rozczarowanie by ło dojmujące − okazało się, że wy ją nie wilki, lecz pogłębiarka pracująca na zalewie.
To po tej przy godzie Nowicki znalazł się w łódzkim liceum, a wspomniana dy rektorka nie ty lko dała chuliganowi, za jakiego już wówczas uchodził, szansę, ale też dostrzegła w nim aktorski potencjał. To ona nalegała, by zdawał do łódzkiej szkoły teatralnej i filmowej. „No to nauczy łem się jednego wiersza, poszedłem na egzamin i zdałem. A potem mnie wy rzucili. Nie za bardzo miałem zamiar by ć aktorem. W ogóle nie wiedziałem, kim mam by ć. Interesowało mnie piwo, karty, dziewczy ny, a nie przy szłość. To trwało bardzo długo” 688. O dziewczy nach w swoim ówczesny m ży ciu mówił też takimi słowami: „Dziewczy ny kochałem po cztery dziennie. Nie by ło żadny ch AIDS-ów, nikt tego nie potępiał, tak jak dzisiaj” 689.
PRZYPADKI Ze szkoły aktorskiej wy leciał po dwóch latach, ale podobno już po dwóch ty godniach przy goda z aktorstwem przestała go bawić. Wolał eroty czne podboje i karty, w które przegrał nawet swoje sty pendium i pieniądze profesorów, którzy chcieli zatrzy mać go w szkole – pozwolili powtarzać pierwszy rok i sami zrobili zrzutkę, żeby miał za co ży ć. W końcu wy lali go − mówiąc wprost, z pałami niemal z góry na dół. Przestał chodzić na zajęcia po małej scy sji z opiekunką roku, Jadwigą Chojnacką. Nie bardzo przepadał za szkołą, można więc przy puszczać, że tę decy zję przy jął z ulgą, gdy by nie fakt, że czekało już na niego wojsko, do którego Nowicki od zawsze miał nieuleczalną awersję. Musiał się ratować. Jak? Ucieczką na Śląsk. Postanowił zatrudnić się w Kopalni Węgla Kamiennego By tom 8 – Miechowice, która „reklamowała od wojska”. Tam poznał inny świat, inny ch ludzi. Prawdziwy ch. „To by ła kopalnia z piekła rodem, kopalnia degeneratów i wy rzutków społeczeństwa, ludzi bez dowodów osobisty ch. (…) By łem jedy ny m właścicielem piżamy w domu górnika” 690. Warunki pracy by ły bardzo ciężkie, potwornie wręcz niebezpiecznie. Nowicki pracował najpierw przy wenty lacjach w wodzie, potem na przodku. „Nie my ślałem o żadny m ry zy ku. Jedy ne, co mnie niepokoiło, to fakt, że matka może się o mnie martwić. Oczy wiście nie powiedziałem jej prawdy. Pisałem w listach, że pracuję w teatrzy ku kukiełkowy m, by nie bała się, że coś mi może spaść na łeb” 691, wspominał. Z kolegami górnikami bardzo się zaprzy jaźnił, pomagał im pisać listy do ukochany ch. Nowicki, choć sam by ł na bakier z ortografią – maturę zdał mimo popełniony ch kilkunastu błędów ortograficzny ch, pisy wał na przy kład „we fsi” (może po prostu by ł dy slekty kiem?) – na pewno jednak robił to lepiej niż inni górnicy, wśród który ch nie brakowało analfabetów. Wspominał, że strasznie dużo wtedy pił. Ale miał też epizody arty sty czne – próbował choćby dostać się do zespołu „Śląsk”, ale nie chcieli go, bo głos miał, owszem, ładny, ale nie dość mocny.
Nie z potrzeby serca, ale raczej z braku pomy słu na dalsze ży cie Nowicki wraca utarty m szlakiem. Jedzie do Łodzi, do przy chy lnego mu profesora Modrzewskiego, chorującego na gruźlicę filozofa, który lituje się nad nim i wręcza mu list polecający do krakowskiego profesora Merunowicza − Janek znowu chce spróbować swoich sił w szkole teatralnej. Oprócz tego dostaje od Modrzewskiego kilka rad biznesowy ch – profesor zaproponował mu sprzedaż butelek, darmową podróż do Krakowa – o ile pojedzie parowozem i sam zgłosi się do wrzucania węgla; do tego rozry sował Nowickiemu solidny projekt − wózek, który m ten miałby wozić na dworcu w Krakowie walizki podróżujący ch. To miałoby dać mu chleb. Tak wy posażony, udał się na egzamin do szkoły teatralnej w Krakowie. Tam przy witano go słowami: „Co pan sobie wy obraża, że tu jest przy tułek, że będziemy gromadzić chuliganów? Niech pan wraca, skąd pan przy jechał. My mamy już swoich takich jak pan. No, ale niech pan coś pokaże” 692. No i pokazał. Poza talentem także ry sunek profesora Modrzewskiego, który wzbudził duże poruszenie wśród członków komisji.
I tak uciekając przed wojskiem, szukając swojego miejsca w świecie, Nowicki został aktorem. Po latach powie: „Przy padkowo aktorem zostałem, przy padkowo nim by łem i przy padkowo skończy łem nim by ć. Ten zawód przeszedł mi jak katar” 693.
GŁUPIE ŚLICZNE MYŚLENIE Ale nie zawsze tak by ło. Jeszcze w szkole uwierzy ł w niezwy kłość tego zawodu, ciężko pracował. W 1964 roku zrobił dy plom i od razu dostał angaż do Starego Teatru. Na krakowskiej scenie zagrał wiele ról, które dowiodły jego zdolności, chary zmy i zawodowej biegłości. Grał Artura w Tangu, Stawrogina w Biesach, Józefa K. w Procesie; Konstantego w Nocy listopadowej i Rogoży na w Nastasji Filipownej, by wy mienić kilka najsły nniejszy ch ról. Choć wy stępował w Stary m do 2003 roku, to swoje najsły nniejsze role stworzy ł w latach siedemdziesiąty ch i osiemdziesiąty ch. Sam wspominał, że wtedy teatr mógł poszczy cić się najlepszy mi przedstawieniami, a atmosfera, która towarzy szy ła tej pracy, by ła jedy na w swoim rodzaju. W jedny m z wy wiadów mówił: „(…) to wszy stko tonęło w ogromnej ilości alkoholu! W rozmowach do samego rana. Ty lko że nikt się nie upijał... To by li mądrzy, czy tający ludzie, nikt się nie spóźnił na próbę. Szło się potem na tenisa albo do sauny. Wiesz, mieliśmy nieprawdopodobne zdrowie. To nie jak teraz, że napije się trzy butelki piwa czy wina i zaraz rzy ga, albo do szkoły nie idzie, czy na próbę. My siedzieliśmy do rana. I rozmawialiśmy o sztuce, i wy pijaliśmy hektolitry wódki. Ale o dziesiątej by liśmy na próbie: ogoleni, czy ści...” 694 Nic dziwnego. Nowicki miał okazję pracować w czasach największej świetności tej sceny − tworzy li na niej wtedy Swinarski, Jarocki, Wajda. Sam mówił: „Nauczy łem się aktorstwa u Jarockiego, ale otworzy ł mnie Wajda” 695.
Rozczarowanie zawodem, jakie z czasem zaczęło się w nim rozwijać, miało chy ba związek z bardzo idealisty czny m podejściem do tej profesji. „Mnie się wy dawało, że ja do każdej roli będę sobie musiał wy mienić wszy stko, co we mnie, łącznie z flakami, zębami, palcami, my śleniem, że wszy stko musi by ć od początku do końca inne” 696. To pragnienie, żeby razem z każdą rolą stworzy ć na nowo także siebie, żeby wszy stko by ło za każdy m razem inne, nowe, niepowtarzalne, by ło niemożliwe do spełnienia. Po latach powie: „To by ło głupie śliczne
my ślenie” 697. Ale jakaś część niego będzie już zawsze wierzy ć, że tak powinno wy glądać aktorstwo.
AMBICJE I PASJA RYZYKANTA Swoją przy godę z filmem Nowicki zaczął jeszcze w pierwszej połowie lat sześćdziesiąty ch. Jedną z pierwszy ch ważny ch produkcji, w jakich zagrał, by ły Popioły Wajdy. Na planie przeży ł upokorzenie, z którego otrząsał się przez kilka kolejny ch lat – Wajda w obecności Beaty Ty szkiewicz i Poli Raksy podobno bardzo nieelegancko wy garnął mu nieprzy gotowanie. „Co to jest za aktor. Nie umie tekstu” 698, krzy czał. Ale rola kapitana Wy ganowskiego uznana została za wy borny debiut i przy niosła Nowickiemu uznanie kry ty ki. Lata sześćdziesiąte to między inny mi także rewelacy jna, w dużej mierze improwizowana rola zagubionego studenta, który szuka sposobu na odnalezienie się w otaczający m świecie, w niemal baśniowej Barierze Skolimowskiego. Pod koniec tej dekady Nowicki gra też Ketlinga w Panu Wołodyjowskim Hoffmana, ale o roli w tej popularnej produkcji nigdy nie wy razi się pochlebnie: „Na planie przestawałem istnieć jako człowiek, by łem po prostu kukłą. Na głowie miałem jakieś strąki zmierzwionej słomy, co miało by ć peruką, na nogach – by m nabrał słusznego wzrostu – koturny. Po zakończeniu zdjęć by łem szczęśliwy, bardzo źle my ślałem o tej roli…” 699.
Kolejna dekada obfituje w role owy ch inży nierów, dy rektorów, „aspirujący ch”. To dekada, w której Nowickiego tak często obsadzano „po warunkach”, na ekranie stawał się znienawidzony m „pastelowy m chłopcem”, który pożerał wewnętrzne predy spozy cje aktora, odcinał je w banalny m wizerunku. Ale wśród ty ch filmów trudno zapomnieć o produkcjach i rolach wy bitny ch czy choćby ważny ch. 1971 rok to Życie rodzinne Zanussiego i Skorpion, Panna i Łucznik Andrzeja Kondratiuka. Kolejny rok przy nosi Anatomię miłości, która przy sporzy ła aktorowi tej wielkiej popularności nie ty lko w Polsce, nie ty lko w ZSRR, ale nawet na… Kubie. Portrety Nowickiego rozwieszano tam na matach nad łóżkami.
1973 rok to przede wszy stkim Sanatorium pod Klepsydrą Hasa. Postać Józefa w filmie na podstawie prozy Schulza Nowicki będzie wspominać jako jedną ze swoich najważniejszy ch ról filmowy ch, choć trudno mówić tu o roli w trady cy jny m rozumieniu tego słowa. „Józef nie ma
żadny ch cech psy chofizy czny ch, aktorsko nie miałem się czego uczepić. By łem zaledwie okiem kamery, narratorem – magmą, mgłą. Czasami ty lko można by ło nadać temu aktorstwu pewne ślady formalne. To spotkanie z Schulzem by ło bolesne dla moich ambicji, rozkoszne dla drzemiącej we mnie pasji ry zy kanta lubiącego brać udział w dziwny ch przedsięwzięciach” 700. Lata siedemdziesiąte to w karierze Nowickiego także role i epizody w serialach (Doktor Ewa, Czterdziestolatek, Dyrektorzy, Zaklęty dwór). Ważny m filmem z końca tej dekady by ła Spirala Zanussiego. Rola nieuleczalnie chorego Tomasza, mierzącego się ze świadomością nadchodzącej śmierci, walczącego o własną godność, wreszcie pokazała Nowickiego nie jako „pastelowego chłopca”, ale jako dojrzałego, zmęczonego, autenty cznego mężczy znę. Jan nieraz opowiadał, że w filmie nie spotkał „swojego” bohatera, ale to właśnie Tomasz by ł jedną z ważniejszy ch dla niego kreacji w polskim kinie. Dwie równie ciekawe zagrał już w latach osiemdziesiąty ch.
Pierwsza to ty tułowa kreacja w Wielkim Szu Sy lwestra Chęcińskiego. „To jeden z nieliczny ch powojennej polskiej kinematografii przy kładów dobrze wy my ślonego fikcy jnego bohatera” 701, mówił Nowicki. Jako król szulerów by ł łączącą sprzeczności tajemnicą: postacią w
dramaty czną i komiczną; sarkasty czną, niemal demoniczną i powściągliwą, nieomal delikatną. Film by ł wielkim hitem, w 1983 roku został nagrodzony Złotą Kaczką, do dziś jest uznawany za jedną z najbardziej kultowy ch produkcji minionej epoki. Również Nowicki zgarnął świetne recenzje. Mówiono nie ty lko o profesjonalizmie, ale nawet o mistrzostwie kreacji. Jak zauważał reży ser filmu: „Ta sensacy jna opowieść o stary m i młody m szulerze miała większy ciężar gatunkowy niż przeciętne filmy rozry wkowe. Ów nieby wały rozmach, czy niący ze zwy cięstwa filozofię ży ciową, nadał jej również odtwórca głównej roli Jan Nowicki” 702.
Inną rolą, którą Nowicki uznał za szczególnie wartą uwagi, by ła kreacja w Magnacie Filipa Bajona. Jako książę pszczy ński Hans Friedrich XV von Teuss tworzy ży wy i przemy ślany portret ary stokraty mierzącego się z rodzinny mi rozczarowaniami i epokowy mi zmianami. „Na dobrą sprawę by ł to najlepszy scenariusz, jaki zdarzy ło mi się trzy mać w rękach” 703, przy znawał, choć z charaktery sty czny m dla siebie niedosy tem dodawał też, że film mógłby by ć znacznie piękniejszy.
ŁADNY JAK NOWICKI, ZABÓJCZY JAK PAN JANEK
Już ten krótki przegląd repertuaru filmowo-teatralnego Jana Nowickiego uświadamia, dlaczego w kinie nigdy nie znalazł własnego bohatera, nie miał też swojego emploi. Jego aktorską dziedziną by ło wszy stko to, co niejednoznaczne, skomplikowane, niejasne. Swoje role budował na psy chologiczny m zagmatwaniu. Chy ba dlatego tak nie lubił ety kiety amanta i swojego przy głaskanego, pastelowego wizerunku. Sam jako aktor by ł rozdwojony, nie dziwi więc jego dwuznaczność w ocenie aktorstwa, przekonanie, że to zawód najpiękniejszy, a zarazem najpodlejszy i najgłupszy. „Nowicki to rasowy, klasy czny, wrażliwy, ekspresy jny aktor. Aktor mający w sobie nieustający ogień!” 704, mówił o nim Kazimierz Kutz.
Inny płomień widziały w Nowickim Polki. Jego uroda rozpalała ich wy obraźnię, a im podobał się jego czasem nieśmiały, a czasem szeroki i bezpośredni uśmiech. Może ujmowały również ładne, szlachetne zmarszczki, które dzięki temu uśmiechowi zagościły na jego twarzy ? „Ładny jak Nowicki, zabójczy jak » pan Janek« ” 705, wzdy chały kobiety. Ciekawe, na ile do tego, że aktor by ł w PRL-u ideałem męskiej urody, przy czy niła się jego legenda? „Nowicki – mężczy zna czarujący, zawsze szarmancki wobec dam, dżentelmen, lubi obdarowy wać kobiety kwiatami. Większość kobiet w Polsce by ła wielbicielkami Janka Nowickiego. Ja też jestem!” 706, mówiła już w latach dziewięćdziesiąty ch Dorota Segda. Ale nie na wszy stkie tak działał. „Zawsze się go bałam. Kobiety za nim szalały, a ja się go po prostu wsty dziłam” 707, podkreślała Anna Dy mna.
Po 1989 roku w Polsce Nowicki nie zagrał już chy ba żadnej roli skrojonej na miarę swojego talentu. Jednak jego popularność podtrzy my wały seriale – w latach dziewięćdziesiąty ch Matki, żony i kochanki, później inne ty tuły (np. Egzamin z życia, Magda M.), wśród który ch można wy różnić taką perełkę jak Zostać miss. Nowicki grał też w filmach, między inny mi w Młodych wilkach, Sztosie, E=mc2. O graniu w serialach czy inny ch popularny ch produkcjach zwy kł mawiać, że nie wy sy ła na plan siebie, ty lko kogoś – on robi, co ma zrobić, powtarza bezmy ślnie swój tekst, a Nowicki dzięki temu nie wariuje. Ty ch produkcji nawet nie ogląda, zresztą w ogóle nigdy nie przy patruje się sobie na ekranie. „W zawód aktora wpisane jest poczucie niedosy tu, niespełnienia. Nie mogąc wy eliminować swoich błędów, próbuję nie dać się ponosić emocjom – nie oglądam gotowy ch kadrów i filmów, wierząc, że są lepsze niż w rzeczy wistości” 708, opowiadał w rozmowie z Łukaszem Maciejewskim.
Z ciekawy ch produkcji, w który ch wziął udział w latach dwuty sięczny ch, warto wy mienić Tulipany Jacka Borcucha i Jeszcze nie wieczór Jacka Bławuta. W tej drugiej produkcji jako ekscentry czny Jerzy „Wielki Szu” wprowadza zamęt w ży cie emery towany ch aktorów, mieszkańców Skolimowa. Pierwotnie rolę, w którą wcielił się Nowicki, miał zagrać Leon Niemczy k. Jego śmierć zmusiła twórców filmu do wprowadzenia zmian w scenariuszu.
W poruszający m obrazie o ludziach, który ch marzenia nie przemijają z wiekiem, o sensie aktorstwa i starości, którą spy cha się w nieby t, Nowicki stworzy ł frapującą kreację. Z zadowoleniem mówił o tej roli: „Jeżeli mi ktoś powie, że moja rola starego aktora w Jeszcze nie wieczór nie jest sexy, to ja się zabiję. Przecież to chodzący samiec. Co z tego, że zapijaczony. Że ma siwy zarost. Ale ma to coś. I jeszcze może zrobić z kobietą wszy stko, co mu się podoba. A jak nie, to niech ona z nim zrobi” 709.
KOBIETY DAJĄ RADĘ Wróćmy więc do kobiet. Jan i kobiety to temat obszerny. I bardzo złożony. Znane są zachwy ty nad dżentelmeństwem aktora, nad atencją, jaką potrafi darzy ć kobiety. Jest i druga strona medalu – przy glądając się opowieściom, które przez lata snuł Jan Nowicki, trudno zakładać, że wiódł ży cie ascety. Co jednak najciekawsze, aktor nie raz przy znawał, że tak właściwie to na kobietach się nie zna. Fascy nują go, są tajemnicze, ale nie sposób ich poznać, zrozumieć. On właściwie nigdy nie odkry ł ich natury. Jednak z tego, co udało mu się zaobserwować, wie, że kobiety są złe, podstępne i przebiegłe, zasadniczo z piekła rodem, wy rafinowanie bezwzględne i bezlitosne, a cały m swy m okrucieństwem wy przedzają mężczy zn o kilka długości. Dlatego nigdy nie można im ufać bezgranicznie. Kiedy ś zapy tany o to, ile kobiecy ch serc złamał, odpowiedział: „Żadnego, ponieważ kobieta nie posiada serca” 710.
Obca jest mu jednak ty powo samcza dominacja nad kobietą. „(…) Zawsze interesowały mnie kobiety, przy który ch przeczuwałem, że beze mnie dały by sobie znakomicie radę. Wziąć sierotkę, którą trzeba wlec przez całe ży cie za uszy, bo nie umie sama oddy chać, zarabiać, książki przeczy tać i wisi na facecie, dając mu ty lko płeć − to jest stanowczo za mało. Kobieta musi mieć kawałek charakteru. Bo wtedy jest to stosunek partnerski i rozwijający ” 711.
W młodości aktor przeży ł dwa miłosne rozczarowania, co pozbawiło go ufności. „Świat zawalił mi się dwa razy. Raz, gdy jako chłopiec pocałowałem dziewczy nę, tak jak to robią dzieci. A potem na szkolny m kory tarzu zobaczy łem ją całującą się z inny mi, tak jak to robią dorośli. Drugi taki moment przeży łem na studiach już jako młody aktor, za który m dziewczy nom zdarzało się przepadać. Budził się wtedy we mnie seks, dziki, bezkarny, bo to by ł czas dzieci kwiatów,
hipisów. I okazało się, że dziewczy na, która mogłaby zostać moją żoną, ma innego mężczy znę. Nie czułem zazdrości − to by ł kataklizm!” 712. Tak oto Jan stał się pogromcą kobiet.
FOTEL, ORDER, RAPIER Dwie kobiety dały mu dzieci. Sy na Łukasza sprowadziła na świat w 1971 roku Barbara Sobotta, znana lekkoatletka, sprinterka, mistrzy ni Europy i medalistka olimpijska. Nowicki opowiadał, że od początku tej znajomości wiązał z nią nadzieje prokreacy jne – kiedy pierwszy raz zobaczy ł Barbarę wy łaniającą się z basenu, uznał, że tak powinna wy glądać matka jego dziecka, które, swoją drogą, bardzo chciał wówczas mieć. Ciekawostka − Sobotta zagrała w Dziurze w ziemi (1970) Kondratiuka żonę głównego bohatera, Andrzeja, w którego wcielił się właśnie Nowicki. Aktor nie zdradził, jak długo trwał ten związek, wspominał jednak, że nigdy do końca nie zamieszkał z matką swojego sy na. Przy znawał, że nie robił sobie wy rzutów, że nie wzięli ślubu, bo ze swoimi ukochany mi nigdy na nic konkretnego się nie umawiał. Wiedział o ty m zawsze. I one też.
W dzieciństwie Łukasza Nowicki by ł obecny dość selekty wnie, o co sy n, co zrozumiałe, miewał do ojca żal. Jednak od kilku dobry ch lat w wy wiadach przy znają zgodnie (często też razem), że wszy stko między nimi zostało wy jaśnione. Sy n nie ma żalu do ojca, rozumie już więcej. Wie, że rzeczy wistość by wa bardziej skomplikowana, a przecież to nie tak, że ojciec nie okazy wał mu miłości. Robił to na swój sposób. Kiedy Łukasz miał kilka miesięcy, Jan pisał do niego listy, traktując sy na jak dorosłą, świadomą osobę: „Jest rano, głowa mi pęka… Sy nku, bądź grzeczny i opiekuj się mamą. Kocham Cię. Tato” 713. Na dwunaste urodziny przy wiózł (w nocy − lekko nietrzeźwy, w biały m garniturze) sy nowi fotel, który podobno mu się podobał. Pełnoletniość Łukasza uczciły cy gańska orkiestra grająca pod oknem Sto lat, order Virtuti Militari (podróbka) i rapier. Ojciec wpoił też sy nowi kilka zasad, o który ch ten pamięta do dziś: zawsze musi mieć w domu świeże cięte kwiaty, uży wać dobrej wody kolońskiej i płacić za kobiety. „(…) Nauczy ł mnie, że zawsze trzeba by ć dżentelmenem, zachowy wać klasę, nawet w mało eleganckich sy tuacjach” 714, podkreślał Łukasz.
Nowicki − który sam wcześnie stracił ojca, wy chowy wany przez ojczy ma, który potrafił
zniknąć z domu na miesiące, ży jący w małej wsi, w której mężczy źni nie zwy kli opiekować się dziećmi − nie rozumiał, dlaczego miałby zajmować się swoimi na co dzień. Nie miał też poczucia winy, bo nigdy swoich dzieci i ich matek nie zostawił bez środków do ży cia.
Drugie dziecko, córkę, urodziła mu Irena Paszy n. Poznali się w Świnoujściu w czasie festiwalu FAMA, potem spotkali się w Krakowie, wreszcie we Wrocławiu, gdzie Nowicki grał w Anatomii miłości. Kolegowali się. Dziewczy na podobała się Janowi, miała ty lko mały defekt – zby t często by ła roześmiana. Trochę kąśliwie opowiadał, że stale pokazy wała swoje piękne, białe zęby. „Aż wreszcie minął jakiś czas i do Klubu Dziennikarzy weszła Kasia, bo tak się na Irenę mówiło, zupełnie inna, jakby walec ją przejechał. Już nie ta cera, ubrana by ła w jakieś długie szmaty, nie uśmiechała się tak często, by ła bardziej nobliwa. Strasznie mi się to spodobało. Gdy przechodziliśmy obok sklepu, kupiłem jej fiołki, no i poszliśmy do jej domu. A potem pojawiła się Sajanka” 715. W 2011 roku opowiadał, że jego córka mieszka w Niemczech, więc nie ma z nią regularnego kontaktu. Do tego jego wnuki, Zy gfry d (tego imienia dziadek nie może przeboleć) i Weronika, nie mówią po polsku.
Podobno z matką Łukasza spędził trzy lata, z matką swojej córki trzy miesiące, a z trzecią ze swoich wy branek, którą poznał w połowie lat siedemdziesiąty ch, niemal trzy dzieści lat.
TRZEBA BYŁO SIĘ PRZYJRZEĆ Jedną z najważniejszy ch kobiet w ży ciu Nowickiego − może nawet jego największą miłością − by ła węgierska reży serka Márta Mészáros, starsza od aktora o osiem lat. Nowicki wspominał, że by ła to pierwsza kobieta, która w niego uwierzy ła, pierwsza, która dostrzegła w nim nie ty lko aktora, ale także człowieka. Márta z Nowickim związała się po rozstaniu z mężem, znany m reży serem Miklósem Jancsó. W Janie zakochała się od pierwszego wejrzenia, niemal od razu zdecy dowała się też na powierzenie mu głównej roli w swoim filmie Dziewięć miesięcy (1976). Jak opisy wała po latach w autobiografii: „(…) Promieniowała z niego siła i tajemniczość. Nie wiedziałam, skąd się bierze ta jego siła, czy jest mądry, czy głupi, czułam jednak, że ten mężczy zna jest w stanie zdoby ć cały świat” 716. Ze wspomnień reży serki wy nika, że to ona od początku bardziej angażowała się w ten związek. Wrażliwość polskiego aktora, jego
inteligencja, wy obraźnia i polot sprawiły, że zapragnęła odciąć się od wcześniejszego ży cia i skupić ty lko na Janie. Trudno znaleźć słowa na to, jak Nowicki zaczął tę znajomość… Historia ta dobrze obrazuje ostrość, szczerość i silny kry ty cy zm aktora. Przy pierwszy m spotkaniu z Mártą stwierdził bowiem, że nigdy nie widział tak brzy dkiej osoby. „Powiedziałem: » Pani tak wy gląda, jakby dziecko próbowało namalować kobietę na płocie« , wszy stko u pani jest nie na miejscu. A ona py tała: dlaczego? bo co? » Niech pani spojrzy na swój nos, gdzie pani ma szy ję, przecież pani nawet udusić nie można« . Cały czas w oczach Márty widziałem postępujące rozbawienie, dlatego że to, co mówiłem, nie by ło pozbawione słuszności, choć brutalnej” 717.
Nowicki dość szy bko zwery fikował tę by ć może szczerą, ale okrutnie powierzchowną ocenę. „Okazało się, że większość ma na miejscu, ale trzeba by ło się przy jrzeć” 718. No i zaczął odkry wać piękne ręce, dłonie i nogi, zachwy cające miodowe oczy, grację w każdy m ruchu i piękny zapach, który Márta roztaczała wokół siebie. Przy okazji tej anegdoty Nowicki zwy kł opowiadać o ty m, jak fascy nującą sprawą jest kobieca uroda. I że wcale nie jest wielbicielem standardów. „Ja strasznie nie lubię obiekty wnie piękny ch kobiet, bo one zatracają płeć. Przy pominają mi flaszkę, laskę, konia i nie nadają się do miłości. Nieraz ludzie py tają mnie, czy lubię blondy nki, czy brunetki. To jest najgłupsze py tanie świata. Jeżeli jest fajna dziewczy na, to dla mnie może by ć ry ża. Najważniejsze, że ma to coś, co można w niej odkry ć” 719.
Ich związek nie by ł jednoznaczny, ale pełen przy jaźni, niespodzianek, przy jemności i pracy twórczej. Nowicki zawsze wspominał, że zaży łość zawodowa by ła między nimi ogromna, uczy li się od siebie nawzajem. „Spotkało się dwoje ludzi, który ch interesowało ciekawe ży cie: emocje, polity ka, seks, sztuka. Nie baliśmy się do tego przy znać. Ży liśmy interesująco” 720, opowiadała Mészáros. Nowicki już po rozstaniu mówił: „To, jak dziś odbieram rzeczy wistość, jest przy najmniej w połowie zasługą Márty, to ona mnie nauczy ła, że Złota Palma to wielkie nic, a plastikowy pistolet kupiony dla wnuka może by ć najpiękniejszy na świecie” 721.
Mimo okresów oddalenia, mimo, a może dzięki szanowaniu wolności i swobody drugiej osoby, co w prakty ce oznaczało także zgodę na romanse, coś ich przy sobie trzy mało. Pewnego razu po półroczny m milczeniu, kiedy Jan sądził już, że Mészáros ostatecznie się do niego zraziła, ta przy jechała do Kowala i przy witała go serdecznie, nie zadając żadny ch py tań, nie czy niąc najmniejszy ch wy rzutów. Wtedy pierwszy raz zrozumiał, że kobiety podobnej do Mészáros nie znajdzie już nigdy. Drugi raz dotarło to do niego, gdy w czasie lotu do Budapesztu sięgnął od niechcenia po węgierski prospekt reklamowy zawierający wy wiady ze znany mi osobami, również z Mártą. Reży serkę zapy tano o największe marzenie na 1986 rok. „» Marzę ty lko o ty m, żeby mnie Nowicki jeszcze w ty m roku nie rzucił…« Jakież to mocne! Jeszcze w ty m roku… Ona
podała to do publicznej wiadomości i – znam ją dobrze – nie zrobiła tego dla efektu” 722, opowiadał z przejęciem.
Nowicki zagrał w blisko dwudziestu filmach Mészáros, między inny mi w One dwie (1977), Jak to w domu (1978), Po drodze (1979), Dzienniku dla moich dzieci (1982) i Dzienniku dla moich ukochanych (1987). Zy skał wielką popularność na Węgrzech, ale też często zarzucano mu, że jest zwy kły m karierowiczem, że winduje się na plecach Márty. Sam przy znawał, że silniej wczepił się w świat ukochanej niż ona w jego. „Aktor jest zawsze kimś podrzędny m” 723, mówił w 1985 roku. Ceniona, dobrze znana w wielu krajach świata reży serka po raz ostatni zaangażowała Nowickiego w 2004 roku. W Niepochowanym stworzy ł wielką rolę Imre Nagy a – komunisty cznego premiera, który w czasie powstania w 1956 opowiedział się po stronie Węgier i rodaków, ogłaszając neutralność kraju i wy stąpienie z Układu Warszawskiego, a także rozpoczy nając pertraktacje w sprawie wy cofania wojsk radzieckich. Po krwawo stłumiony m powstaniu wtrącono go do więzienia, by po upły wie dwóch lat rozstrzelać. Jego ciało upchnięto pod grubą warstwą betonu. Oficjalnie pochowany został dopiero w 1989 roku.
MIŁOŚĆ W KOŃCU SIĘ ZUŻYWA Rozstali się w 2006 roku. W bodaj ostatnim wspólny m wy wiadzie Nowicki demonstrował swoją otwartość na to, co może przy nieść ży cie. Marta zapewniała, że nie wy patruje nowy ch romansów. Cztery lata później w rozmowie z Romanem Praszy ńskim mówiła: „(…) Póki jeździliśmy po świecie, póki kręciliśmy filmy, robiliśmy teatr, by ło znakomicie. Ale wie pan… on nie lubi mówić prawdy. W sztuce jest szczery. Tak. Gdy wy raża postać. Ale pry watnie nie. Kiedy okazało się, że trzeba ży ć zwy kły m, banalny m ży ciem, porozmawiać o codzienny ch sprawach, on nie umiał. Oczy wiście, ja też nie jestem łatwy m człowiekiem, ale naprawdę bardzo się starałam” 724. Jeszcze ostrzej dodawała: „Cóż, ja my ślę, że on nie potrafi kochać ludzi. Chociaż chce. Nie potrafi stworzy ć ciepły ch relacji ze swoim otoczeniem. Kochał Piotra Skrzy neckiego. Lubi swoją siostrę” 725.
Trzy dzieści lat spędzony ch z Mártą powraca jak bumerang na początku kolejnego związku. Okazuje się bowiem, że nowa wy branka Jana, tancerka Małgorzata Potocka, miała zostać jego
żoną mniej więcej w czasie, gdy poznał Mészáros. Udało się jej zmienić w 2009 roku stan cy wilny Nowickiego. To dla niej przeprowadził się do znienawidzonej Warszawy, to z nią u boku stał się bohaterem serwisów plotkarskich, które emocjonowały się wszy stkimi etapami ich związku – równie mocno jak wy powiedziami aktora o naturszczy kach i pseudoaktorach królujący ch w polskich serialach, który ch sy mbolem stali się bracia Mroczek.
Małżeństwo przegrało konfrontację z ży ciem. Jan nie mógł zaaklimaty zować się w Warszawie, uciekał pod Kowal, gdzie już kilka dobry ch lat temu z pomocą siostry wy budował dom. Nie chciał chadzać na imprezy, bankiety, nawet na premiery Teatru Sabat, który stworzy ła Potocka. Ale najbardziej nie chciał paradować z ety kietą celebry ty. Oboje podkreślają, że rozstali się w przy jaźni, choć Nowicki z charaktery sty czny m sarkazmem komentował to rozejście: „Nie sądzę, żeby kobieta, dla której by łem piąty m czy szósty m mężem, opatrzy ła nasze rozstanie jakimkolwiek bólem. Nasz ślub by ł równie mało znaczący, co rozwód” 726. Żeby oddać sprawiedliwość, w tej samej wy powiedzi podkreślał, że dzwonią do siebie bardzo często, a żona na zawsze pozostanie jego sy mpatią.
Miłość nie jest ulubiony m wy razem w słowniku Jana Nowickiego. „Z miłością jest jak z kwiatami. Ich uroda polega głównie na ty m, że więdną po to, by w naszy m wazonie mogły się pojawić nowe kwiaty. Miłość musi się skończy ć po to, by mogła nadejść nowa. Bo miłość się w końcu zuży wa” 727.
Czas mnie nie przeraża Od kilku lat deklaruje, że nie chce by ć już aktorem, ty lko pisarzem. To nie pierwsza chęć zmiany profesji. Po 1989 roku Nowicki chciał stworzy ć w Polsce imperium modowe na kształt Diora czy Valentino. Firmę nazwał Szu, zatrudnił mnóstwo ludzi, zainwestował giganty czne pieniądze, ale nie zainteresował się biznesplanem. Stracił wszy stko. Po latach przy znawał, że przedsięwzięcie by ło całkowity m idioty zmem, a swoją ówczesną głupotę określił jako „naprawdę bezdenną” 728. Niewątpliwie jednak by ł w ty m jakiś idealizm, jakieś pragnienie stworzenia na mapie polskiego kapitalizmu, wchłaniającego bezrefleksy jnie wszelkie zachodnie dobra, czegoś naprawę unikatowego.
Zatem pisanie. Jeszcze pod koniec lat dziewięćdziesiąty ch Nowicki został felietonistą. Najpierw pisy wał na łamach „Przekroju” felietony w formie korespondencji ze zmarły m w 1997 roku twórcą Piwnicy pod Baranami, Piotrem Skrzy neckim. Potem przy szedł czas na pisanie do „Zwierciadła”, „Gazety Krakowskiej” czy „Wróżki”, wreszcie − książki. Mężczyzna i one to zbiór felietonów, z którego wiele można się dowiedzieć o podejściu Nowickiego do kobiet, relacji, miłości. Wy dane w zeszły m roku Białe walce to z kolei książka na pograniczu eseisty ki i beletry sty ki; opowiada o bohaterach nie pierwszej już młodości, ale pełna jest humoru i opty mizmu.
Na jedny m ze spotkań autorskich przy znawał, że zamiłowanie do czy tania książek jest bliskie jego pokoleniu. Ponadto jest zdania, że literatura jest sztuką najwy ższą, mocno dy stansującą wszy stkie inne. Film zaś jest na szary m końcu, bo to, jak wiadomo, sztuka jarmarczna. „Dobry autor składa się z darcia kartek, które napisał. Każdy z państwa jest chodzącą książką, ale to jeszcze trzeba umieć napisać, trzeba mieć dy scy plinę w sobie i odrobinę talentu, a talent polega na bólu, a nie łatwości pisania. Ktoś, kto ma łatwość pisania, w istocie ma biegunkę, to jest rozwolnienie, a nie my ślenie” 729. Od lat Nowicki boleśnie rozlicza się ze swoją profesją, mówiąc, że nigdy nie zależało mu na wielkim sukcesie, że to zajęcie go drażniło, rozpraszało, czasem zabierało cenny czas. „Długo by mówić, dlaczego to zawód podrzędny i by le jaki, a zarazem niesły chanie wzniosły. To zawód, który wiąże się z wielką kokieterią i minoderią, a w efekcie wielkim dramatem związany m ze sprzedawaniem swojej pry watności. To wielki rozum i wielka głupota w jedny m” 730. Swoją karierę aktorską domknął z przy tupem – w 2011 roku dał się namówić na udział w reklamie sieci komórkowej.
Jan Nowicki oswaja starość. Przy każdej okazji opowiada, że to coś naturalnego, puenta ży cia, że nie można z nią walczy ć. Wręcz przeciwnie − trzeba ją przy jmować taką, jaka jest, z wszy stkimi bólami i cielesny mi zmianami. Jak sam przy znał, palił od dwunastego roku ży cia i często powtarzał, że nie zamierza tego zmieniać. Jego zamiłowanie do alkoholu również nie jest tajemnicą. Ale starość, odchodzenie, nie ma z nałogami nic wspólnego. Nie można na siłę się zmieniać. „Przemijanie, jak i dojrzewanie to naturalny proces. Nie można mieć pretensji do środy, że po niej jest czwartek. Jesteśmy przecież po to, żeby nas nie by ło. Czas mnie nie przeraża, bo nie kokietuję go, ale wiem, jak się z nim boksować. Mężczy źni lepiej się starzeją, bo mają to w nosie. Kobiety robią z tego dramat. Mnie moja zewnętrzność nie obchodzi, nie jestem prosty tutką. Odmładza nas ty lko nasza potencja, nasz zapał” 731.
Choć przez lata w jego ży ciu bardzo ważny by ł Kraków, dziś dumnie podkreśla, że jest człowiekiem z Kujaw, z Kowala. Tam jest jego miejsce na ziemi, tam też chce by ć pochowany,
o co zadbał już jakiś czas temu.
***
„Dla mnie zapach rosołu to zapach domu. Kobieta, która przygotowuje posiłek, jest kobietą, która już się częściowo rozbiera. A jeżeli jeszcze jest to kobieta, która czerpie satysfakcję z tego, że mężczyźnie smakuje, to ja wiem, że ona mi się odda do końca, bo będzie chciała, żeby moje smakowanie trwało dalej. Smak i zapach to są zmysły. A przecież to, co się dzieje między kobietą a mężczyzną, mówiąc językiem zwierzęcym, jest procesem obwąchiwania się wzajemnego. Dla mnie jest zupełnie jasne: jeść to znaczy kochać”732. (Jan Nowicki)
660. Jak ćmy do światła. Z Janem Nowickim rozmawia Łukasz Maciejewski, „Kraków” 2009, nr 12, s. 46.
661. D. Terakowska, Laurka dla Janka, „Przekrój” 1999, nr 47, s. 5.
662. T. Lubelski, Ten sławny uśmiech, „Kino” 1996, nr 11, s. 19.
663. Jak ćmy …, s. 46.
664. Jan Nowicki, oprac. D. Domański, Kraków 1995, s. 50.
665. W mojej biednej głowie teatr pomieszał się z ży ciem. Z Janem Nowickim rozmawia Danuta Nowicka, „Gazeta Lubuska” 2014, nr 152, dostęp: http://www.dziennikpolski24.pl/arty kul/3421597,nowicki-w-mej-biednej-glowie-teatr-pomieszalsie-z-zy ciem,id,t.html?cookie=1
666. Amant? Z Janem Nowickim rozmawia Marcin Świetlicki i Grzegorz Dy duch, „Gazeta Wy borcza” – dodatek „Wy sokie Obcasy ” 2005, nr 48, dostęp: http://www.eteatr.pl/pl/arty kuly /9497.html
667. Jestem nieśmiały. Z Janem Nowickim rozmawia Anna Wiejowska, „Nowiny Gazeta Codzienna” 2005, nr 1, dostęp: http://www.e-teatr.pl/pl/arty kuly /7398.html
668. Przeciw sobie. Z Janem Nowickim rozmawia Monika Wy sogląd, „Film” 1988, nr 33, s. 17.
669. Cy t. za: T. Lubelski, dz. cy t., s. 19.
670. Cy t. za: A.A. Wajda, Jan Nowicki: Sztuka ży cia, ży cie w sztuce, Kraków 1999, s. 88.
671. Amant?...
672. Kobiety, wino i… Wolę jednak sen. Z Janem Nowickim rozmawia Ola Szatan, „Dziennik Zachodni” 2012, dostęp: http://www.dziennikzachodni.pl/arty kul/726343,jan-nowicki-kobiety -winoi-wole-jednak-sen-wy wiad,3,id,t,sa.html
673. Cy t. za: A.A. Wajda, dz. cy t., s. 89.
674. I. Bodnar, Nigdy nie lubiłem teatru (mówi Jan Nowicki), „Przekrój” 1996, nr 49, s. 15.
675. R. Wojasiński, Jan Nowicki – droga do domu, Warszawa 2009, s. 12.
676. A w ogóle to… kontrabas. Z Janem Nowickim rozmawia Beata Maciejkiewicz, „Kwartalnik Filmowy ” 1994, nr 5, dostęp: http://www.akademiapolskiegofilmu.pl/pl/historiapolskiego-filmu/arty kuly /a-w-ogole-to-kontrabas/486
677. I. Bodnar, dz. cy t., s. 15.
678. Tamże.
679. A w ogóle to…
680. Radosna sztafeta nieszczęścia. Z Janem Nowickim rozmawia Joanna Boniecka, „Twój Sty l” 1997, nr 9, s. 60.
681. I. Bodnar, dz. cy t., s. 15.
682. Nieznane zdjęcia Nowickiego, Fakt.pl, dostęp: http://www.fakt.pl/Nieznane-zdjeciaNowickiego,arty kuly,56387,1.html
683. Osiem kobiet. Z Janem Nowickim rozmawia Ola Salwa, „Przekrój” 2011, nr 51––52, s. 46.
684. Tamże.
685. A w ogóle to…
686. Tamże.
687. Tamże.
688. Jestem nieśmiały …
689. A w ogóle to…
690. Tamże.
691. Tamże.
692. Tamże.
693. M. Szarejko, 50 lat minęło! Seniuk, Englert, Nowicki, „Pani” 2014, nr 12, dostęp: http://www.e-teatr.pl/pl/arty kuly /193828.html
694. Bardziej jestem znikąd. Z Janem Nowickim rozmawia Danuta Kuleszy ńska, „Gazeta Lubuska” 2007, nr 59, dostęp: http://www.e-teatr.pl/pl/arty kuly /36339.html
695. T. Krzemień, Jan Nowicki, „Film” 1984, nr 14, s. 6.
696. Jan Nowicki: Kiedy czerwieniłem się na twarzy, „Zwierciadło”, dostęp: http://zwierciadlo.pl/2012/kultura/kultura-wy wiady /jan-nowicki-kiedy -czerwienilem-sie-natwarzy /attachment/nowicki2
697. Tamże.
698. Jan Nowicki, oprac. D. Domański…, s. 27.
699. Cy t. za: A.A. Wajda, dz. cy t., s. 13.
700. Jak ćmy …, s. 47.
701. Tamże, s. 47.
702. Cy t. za: A.A. Wajda, dz. cy t., s. 39.
703. Jan Nowicki, oprac. D. Domański…, s. 75.
704. Tamże, s. 50.
705. T. Krzemień, dz. cy t., s. 6.
706. Jan Nowicki, oprac. D. Domański…, s. 59.
707. Tamże, s. 61.
708. Jak ćmy …, s. 46
709. Starość, czy li młodość. Z Janem Nowickim rozmawia Ry szarda Wojciechowska, „Polska Dziennik Bałty cki” 2008, dostęp: http://www.e-teatr.pl/pl/arty kuly /59771.html
710. Jan Nowicki, oprac. D. Domański…, s. 64.
711. Pokracznie piękna miłość. Z Janem Nowickim rozmawia Beata Bielecka, „Gazeta Lubuska” 2004, nr 301, dostęp: http://www.e-teatr.pl/pl/arty kuly /7242.html
712. Amant nie do pokochania. Z Janem Nowickim rozmawia Aleksandra Szarłat, „Gala” 2008, dostęp: http://www.gala.pl/wy wiady -i-sy lwetki/jan-nowicki-amant-nie-do-pokochania-674? strona=2
713. By ć jak Nowicki. Z Janem i Łukaszem Nowickimi rozmawia Agnieszka Szty ler, „Twój Sty l” 2008, nr 08, s. 54.
714. Tamże, s. 56.
715. Osiem kobiet…, s. 47.
716. Márta Mészáros, Ja, Marta…, Warszawa 1998, s. 54.
717. Osiem kobiet…, s. 47.
718. Tamże.
719. Pokracznie piękna miłość...
720. Cy gańska miłość. Z Mártą Mészáros i Janem Nowickim rozmawia Ewa SmolińskaBorecka, „Gala” 2006, nr 13, dostęp: http://www.e-teatr.pl/pl/arty kuly /23929.html?
josso_assertion_id=5C1310A62046537A
721. Osiem kobiet…, s. 47.
722. I. Bodnar, Uważano mnie za potwora… (mówi Jan Nowicki), „Przekrój” 1993, nr 15, s. 15.
723. Don Juan sobie siedzi. Z Janem Nowickim rozmawia Ilona Kondrat, „Kobieta i ży cie” 1985, nr 10, s. 9.
724. Kłamstwa nie lubię. Z Mártą Mészáros rozmawia Roman Praszy ński, „Viva!” 2010, nr 16, dostęp: http://polki.pl/viva_exclusive_arty kul,10020304,0.html
725. Tamże.
726. W mojej biednej głowie…
727. J. Nowicki, Mężczy zna i one, Warszawa 2012, s. 40.
728. Jak ćmy …, s. 47.
729. Autor składa się z darcia kartek, „Ty godnik Płocki” 2012, nr 40, dostęp: http://www.eteatr.pl/pl/arty kuly /147502.html
730. Bawię się graniem. Z Janem Nowickim rozmawia Małgorzata Szefer, „VIP Polity ka Biznesu” 2010, nr 2, dostęp: http://www.e-teatr.pl/pl/arty kuly /93937.html
731. Wiem, jak boksować się z czasem, „Rewia” 2009, nr 29, dostęp: http://www.eteatr.pl/pl/arty kuly /76628.html
732. Amant?...
Spis treści W SYTUACJI DŻENTELMENA W MODZIE LEOPOLD TYRMAND ZBIGNIEW CYBULSKI MAREK HŁASKO W OPAŁACH LEON NIEMCZYK DANIEL OLBRYCHSKI W KOSTIUMIE STANISŁAW MIKULSKI JERZY ZELNIK W OBJĘCIACH ANDRZEJ ŁAPICKI JAN NOWICKI