Pearl S. Buck W stronę życia Przełożyła Dorota Stadnik Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza SA Skan i korekta Roman...
3 downloads
17 Views
1MB Size
Pearl S. Buck W stronę życia Przełożyła Dorota Stadnik Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza SA Skan i korekta Roman Walisiak Tytuł oryginału: Kinfolk Projekt okładki: Lucyna Talejko-Kwiatkowska Redakcja: Stanisława Staszkiel Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz Korekta: Elżbieta Jaroszuk Copyright © 1948 by Pearl S. Buck Copyright © renewed 1976 by Janice C. Walsh, Richard S. Walsh, John S. Walsh, Henriettę C. Walsh, Mrs. Chieko Singer, Edgar S. Walsh, Mrs. Jean C. Lippincott and Carol Buck. All rights reserved © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2008 © for the Polish translation by Dorota Stadnik ISBN 978-83-7495-500-3 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2008. www.muza.com.pl Opis z okładki. Doktor Liang Wen Hua i jego rodzina emigrowali z Chin do Stanów Zjednoczonych. Fortuna okazała się dla nich łaskawa. Dzięki otwartości naukowca, jego znajomości języka angielskiego i amerykańskich zwyczajów udaje im się znaleźć swoje miejsce w nowej ojczyźnie. Przez lata starają się żyć jak prawdziwi Amerykanie. James, najstarszy z dzieci, kończy studia medyczne. Nie chce jednak zostać w Stanach. Wbrew woli ojca postanawia wrócić do kraju przodków, by najpierw pracować w Pekinie, a potem zorganizować własny szpital na prowincji. Wkrótce dołącza do niego rodzeństwo: Mary, Louise i Peter. Czy wychowani w zachodnim świecie młodzi będą potrafili odnaleźć się w wiernych tradycji Chinach?
PEARL BUCK (1892-1973), z domu Sydenstricker, urodziła się w Wirginii Zachodniej i jako dziecko wyjechała z rodzicami, misjonarzami Kościoła prezbiteriańskiego, do Chin. Spędziła tam wiele lat. Poznawała język chiński równolegle z angielskim. Na studia wyjechała do Stanów Zjednoczonych. Wróciła do Chin, by wykładać literaturę angielską na tamtejszych uczelniach. W roku 1932 musiała opuścić ogarnięte rewolucją Chiny. Napisała osiemdziesiąt pięć książek.
Otrzymała Nagrodę Pulitzera, a w 1938 roku Nagrodę Nobla. Rozdział Pierwszy. Teatr w Chinatown był wypełniony po brzegi. Co wieczór sprowadzeni z Kantonu aktorzy prezentowali stare chińskie opery. Kiedy dyrektor teatru, Billy Pan, pod koniec roku księżycowego informował o deficycie, biznesmeni wykładali pieniądze na pokrycie strat. Teatr był dla nich bastionem chińskich tradycji. Ich dzieci chodziły do amerykańskich szkół, mówiły po amerykańsku, zachowywały się jak ich amerykańscy rówieśnicy. Ojcowie i matki nie byli wykształconymi ludźmi i nie potrafili znaleźć słów, by swoim dzieciom powiedzieć o Chinach coś więcej, niż że to ich rodzinny kraj, o czym nie wolno im zapomnieć. W teatrze dzieci mogły się osobiście przekonać, czym były Chiny. W historycznych sztukach na ich oczach ożywali starożytni bohaterowie. Teatr był jedynym miejscem w Chinatown, które mogło konkurować z kinem. Rodzice przyprowadzali tu dzieci wcześnie i zostawali do późna. Toczyli rozmowy z przyjaciółmi i sąsiadami, wymieniali słodkości i ploteczki, a kiedy kurtyna szła w górę, siedzieli oczarowani, śledząc losy bohaterów żyjących w czasach ich własnych przodków. Dziś wieczorem wystawiano Mu Lan, sztukę o dzielnej kobiecie żyjącej tysiąc lat temu, która zastąpiła ojca w bitwie, gdy ten poległ, i tym sposobem ocaliła naród przed najeźdźcami. Bywalcy teatru uwielbiali Mu Lan, i choć miał ją w repertuarze każdy zespół odwiedzający Chinatown, jego mieszkańcom nigdy się nie nudziła. Zbliżała się północ. Widzowie w napięciu czekali, aż kurtyna powędruje w górę i zacznie się piąty akt. W tym momencie Billy Pan stanął w drzwiach 5 i obrzucił spojrzeniem publiczność. Był korpulentnym mężczyzną w średnim wieku, miał na sobie szary płócienny garnitur i jak zwykle palił cygaro. Na jego rumianej pucołowatej twarzy malowało się zadowolenie, a małe oczka błyszczały z radości, gdy omiatał wzrokiem salę. Dobry interes. Mu Lan zawsze przynosiła mu zyski. Bystrym spojrzeniem uważnie taksował widownię w poszukiwaniu znanych postaci. Ludzie uwielbiali, gdy po przedstawieniu prezentował im jakąś miejscową znakomitość. Znał w Chinatown wszystkich. Jego oczy przeskakiwały od jednej twarzy ku drugiej. Pośrodku dziesiątego rzędu zatrzymały się. Doktor Liang Wen Hua! Widział doktora Lianga tylko raz na trybunie w zamożnej części Nowego Jorku, gdzie podczas wojny zaproszono przedstawicieli Chinatown na obchody święta Double Ten*. * Double Ten - Święto upamiętniające obalenie dynastii Qing, ostatniej panującej w Chinach, co nastąpiło 10 października 1911 roku w wyniku rewolucji. (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). Doktor Liang wygłaszał wtedy najważniejszą mowę. Wszystkich delegatów rozpierała duma na widok tego wysokiego, przystojnego mężczyzny, który był ich rodakiem. Doktor Liang nigdy nie przyjął zaproszenia do Chinatown. Tłumaczył się nieznajomością kantońskiej odmiany chińskiego, ponieważ pochodził z północy Chin, z okolic Pekinu. A jednak dziś wieczorem siedział pośród innych na widowni! Kurtyna poszła w górę. W ciemnościach Billy Pan zaczął przeciskać się przez wąskie przejście między siedzeniami. Zatrzymał się przy dziesiątym rzędzie, szepnął coś do jednego z widzów i czekał. Mężczyzna siedzący obok doktora Lianga wstał posłusznie, a Billy Pan wśliznął się na jego miejsce. - Doktor Liang? - wyszeptał tonem pełnym szacunku. Doktor Liang odwrócił głowę.
- Bardzo przepraszam, nazywam się Billy Pan, jestem właścicielem teatru - przedstawił się po angielsku. - Zauważyłem pana. Wielki to dla nas zaszczyt. Nasz teatr jest bardzo skromny. Szkoda, że mnie pan nie uprzedził. 6 Przygotowałbym dla pana lepsze przedstawienie i najlepsze miejsce. Doktor Liang skłonił głowę. - Bardzo dziękuję, ale miejsce mam wygodne - odparł cicho swym niskim głębokim głosem. - I właśnie tę sztukę chciałem zobaczyć. - Wcześniej pan u nas nie bywał? - Jako wykładowca jestem bardzo zajęty. - Podoba się panu przedstawienie? - Billy Pan nie przestawał pytać. - Planuję letnie wykłady o chińskim dramacie - odpowiedział doktor Liang. - Przyszedłem sprawdzić, czy moi studenci zrozumieliby sztukę w wykonaniu chińskich aktorów. - Ta jest dla nich za kiepska - zaoponował żywo Billy Pan. Doktor Liang skwitował te słowa uśmiechem. - Przypuszczam, że amerykańscy studenci nie będą zbyt krytyczni. Ludzie siedzący za nimi i obok zaczęli wyciągać szyje. Wszyscy znali Billy'ego Pana i wiedzieli, że nie traciłby swego czasu dla jakiegoś zwykłego gościa. Ktoś rozpoznał doktora Lianga i jego imię zaczęło krążyć z ust do ust. - Czy mogę mieć do pana wielką prośbę? - spytał Billy Pan. - Słucham - doktor Liang znów się uśmiechnął. - Nie zechciałby pan po przedstawieniu wygłosić kilku słów ze sceny? Doktor Liang zawahał się. - Bardzo proszę. To będzie dla nas wielki zaszczyt - Billy Pan nie dawał za wygraną. Doktor Liang okazał się łaskawy. - Dobrze, ale będzie pan musiał być moim tłumaczem. Nie mówię po kantońsku. - Będę zaszczycony! - zawołał Billy Pan z zapałem w głosie. Podniósł się z krzesła spocony i podekscytowany i zaczął torować sobie drogę z powrotem. Mężczyzna, którego wyprosił, wrócił na swoje miejsce. 7 Wiedząc już, obok kogo siedzi, czuł się niezręcznie i starał się zachować jak największą odległość od swego znakomitego sąsiada. Doktor Liang nie zwracał na niego uwagi. Pochłaniała go obserwacja jarmarcznej inscenizacji. W głębi serca nie lubił przedstawień w tradycyjnym chińskim stylu. Zbyt długo mieszkał w Nowym Jorku, zbyt często bywał na Broadwayu i w Radio City. Było coś infantylnego w dostojnej recytacji aktorów i jaskrawych kostiumach. Takie rzeczy mogły się podobać wieśniakom w Chinach, kmiotkom siadającym na wzgórzu przed świątynią, ale na pewno nie przystawały do gustów nowoczesnych ludzi. Czułby się zawstydzony, gdyby przyprowadził tu swoich studentów. A gdyby przedstawić im chiński dramat w aspekcie malowniczości? Zawsze może dodać, że w Szanghaju i Pekinie wystawia się sztuki równie nowoczesne jak w Nowym Jorku. Potem uświadomił sobie, że nie tylko sztuka była trudna. Widownia była jeszcze trudniejsza. Dzieci dreptały w tę i z powrotem, kobiety rozmawiały, gdy tylko tempo akcji na scenie spadało, mężczyźni wstawali, wychodzili i wracali, zatrzymując się po drodze, by powitać przyjaciół. Szkoda, myślał, zaciskając kształtne usta i trzymając wysoko głowę, że jego kraju nie reprezentują wyłącznie tacy Chińczycy jak on. To wielce niefortunne, że władze pozwoliły na utworzenie Chinatown. Donośne dźwięki bębnów, fletów i skrzypiec przeszły w kakofonię. Publiczność nagle ucichła. Nadchodziła gwiazda. Kurtyna się rozsunęła i na scenę wbiegła olśniewająca postać. To była sama Mu Lan w starożytnym stroju wojownika. Z gardeł widzów wyrwał się okrzyk.
Mu Lan przemierzała scenę sztywnym krokiem, wymachując pejczem, sugerującym jazdę na końskim grzbiecie, i śpiewając falsetem. Brzmienie głosu zdradziło doktorowi Liangowi, że w postać Mu Lan wcielił się młody mężczyzna. Widzowie też to wiedzieli, lecz w naiwności swojej widzieli przed sobą piękną i silną kobietę. Mógłbym wyjaśnić studentom, że Mu Lan jest chińską wersją Joanny d'Arc, pomyślał doktor Liang. 8 Zadowolony z konceptu, oddał się dalszym rozważaniom na ten temat. Zanim się obejrzał, kurtyna opadła, na widowni rozbłysły jasne światła, a Billy Pan stał na scenie i machaniem rąk usiłował zogniskować na sobie uwagę obecnych. Z powodzeniem. Ludzie, którzy już wstali z miejsc, usiedli; płaczące dzieci ucichły. Z ust Billy'ego Pana popłynął potok kantońskich słów, absolutnie niezrozumiałych dla doktora Lianga. Gdy wszyscy zwrócili wzrok ku niemu, zorientował się, że właśnie został przedstawiony, i wstał z krzesła. Ludzie siedzący w tym samym rzędzie podnieśli się także, by umożliwić mu przejście. Skinął im w podzięce z poważną miną i godnym krokiem ruszył ku scenie, na którą prowadziły cztery skrzypiące stopnie. Billy Pan czekał na niego z wyrazem uwielbienia w oczach. Doktor Liang uśmiechnął się lekko. Stanął ze splecionymi dłońmi i skłonił się zgromadzonej w teatrze publiczności. Po chwili zaczął mówić, robiąc przerwę na końcu każdego dłuższego zdania, by Billy Pan mógł je przetłumaczyć. To było jedno z jego mniej ważnych wystąpień: swobodne, sympatyczne, lekko zabarwione humorem. Mało wymagający słuchacze śmiali się z całego serca i żywo reagowali na jego słowa. Zbudowany ich dumą z niego, skorzystał z okazji, by podkreślić, że obowiązkiem każdego Chińczyka jest przedstawianie swojego kraju Amerykanom - którzy są przecież tylko cudzoziemcami - w jak najlepszym świetle. On ze swej strony zawsze stara się zachowywać niczym ambasador własnego kraju, oczywiście na swoją skromną miarę. Prelekcję zamknął odwołaniem do Konfucjusza i ze zdziwieniem skonstatował, że słuchacze nie okazali zadowolenia. Uznał, że to wynik ich niewiedzy, a już na pewno zaściankowości. Ci ludzie, drobni kupcy z żonami i dziećmi, byli mu obcy; w jego oczach stanowili tylko zgraję brudasów, tworzących tu pospolitą, nędzną wersję Chin. Jakież to godne pożałowania! Skłonił się z uśmiechem, po czym zszedł po schodach ze sceny. Billy Pan podążył za nim. Odpychając ludzi, 9 wyprowadził doktora Lianga na ulicę i donośnym krzykiem zatrzymał przejeżdżającą taksówkę. Otworzył szacownemu gościowi drzwi i skłonił mu się nisko. - Dziękuję, stokrotnie dziękuję - powiedział z przejęciem. - Zapraszam ponownie! Proszę mnie powiadomić z wyprzedzeniem i dać się po przedstawieniu zaprosić na kolację. Na sąsiedniej ulicy jest dobra restauracja. Każę właścicielowi przygotować dobre chińskie jedzenie. Proszę! Dziękuję panu, stokrotnie dziękuję... Billy Pan jeszcze giął się w ukłonach, gdy doktor Liang stanowczym ruchem zamknął drzwi i podał adres taksówkarzowi: - Na Riverside Drive. Z ciemnego wnętrza samochodu oglądał Chinatown. Ulice zapełniali ludzie wracający z teatru do domów, raptem wyrwani - tak sobie wyobrażał - z krainy przeszłości i przeniesieni w szarość teraźniejszości. A jednak nie sprawiali wrażenia ponurych. Kiedy taksówka stała na światłach, słyszał ich żywe roześmiane głosy, widział ojców czule prowadzących maluchy i matki z niemowlętami w ramionach. Kiedy ci ludzie spali? Sklepy, będące jednocześnie ich domami, tonęły w światłach, jaskrawy blask neonów oblewał witryny z porcelaną i artykułami spożywczymi oraz długie rzędy szyldów z nazwami drobnych firm sprzedających pędy bambusa, suszone krewetki i bibeloty. Młodzi mężczyźni stali wsparci o kontuary, dziewczęta po dwie, po trzy przechadzały się rozplotkowane po chodnikach. To miejsce pulsowało życiem, ale była to jego prymitywna i tania odmiana. Amerykanie utożsamiali
Chinatown z tajemnicą i siedzibą zła, ale według niego nie było tu żadnej tajemnicy, a zła prawie wcale. Rodziny trzymały się razem, a rodzice walczyli, by ich dzieci przestrzegały tradycji kraju, którego nie znały. Chinatown było zwyczajnym miejscem zamieszkanym przez zwyczajnych, prostych ludzi. Nieczęsto bywał w tej dzielnicy, ponieważ działała na niego przygnębiająco. Lekko poirytowany żałował, że wybrał się do teatru, a raczej tego, że został rozpoznany. Choć przyjemnie być znanym, ta sytuacja przypomniała mu to, 10 o czym zawsze zapominał: że zwykli ludzie z jego kraju w niczym nie są do niego podobni. „Nie przypomina pan typowego Chińczyka". Jak często słyszał te słowa od Amerykanów. Zawsze odpowiadał im z lekkim rozbawieniem: „Zapewniam, że jestem zwyczajnym Chińczykiem. Takich jak ja i lepszych ode mnie są miliony". Nagle pomyślał o Jamesie, swoim najstarszym synu, i westchnął. Był niesłychanie dumny z tego błyskotliwego chłopca, który w szkole uzyskiwał najwyższe noty, a teraz ukończył studia medyczne z pierwszą lokatą. „Cóż za intelekt, doktorze Liang - tak zaledwie kilka dni wcześniej powiedział o Jamesie rektor. - Niezwykły intelekt i sprawne dłonie. Będzie z niego doskonały chirurg". I ten chłopak chciał zmarnować całe swoje wykształcenie i wrócić do Chin! Kto w zrujnowanym wojną kraju będzie w stanie zapłacić chirurgowi? Taksówka zwolniła. - W którym dokładnie miejscu przy Riverside Drive? - spytał kierowca. - Jeszcze dwie przecznice, a potem wprawo - odparł doktor Liang. O północy panowała tu cisza. Rzeka lśniła w świetle księżyca, w głębi lśnił posrebrzany jego poświatą most Waszyngtona. Widok znany doktorowi Liangowi od dwudziestu lat, lecz nadal zachwycający swym pięknem. Nie było wspanialszego widoku na świecie, chyba że na ów ogromny marmurowy most w pobliżu Pekinu. Ale doktor Liang nie chciał być w Pekinie. - Jesteśmy na miejscu - oznajmił taksówkarz. Stojąc na chodniku, doktor Liang odliczał należność za kurs. Kierowca spodziewał się kolosalnego napiwku; wszyscy pracujący Amerykanie spodziewali się wyższych zarobków, niż byli warci. Tymczasem doktor Liang odliczył dokładną sumę i dodał do niej pięć procent. 11 Jego córka Mary zezłościła się kiedyś na niego za te pięć procent. „Czemu nie jeździsz metrem?" - spytała. Nie odpowiedział jej. Odwrócił się szybko na pięcie i bez słowa ruszył do wejścia. Wsiadł do windy. Był zmęczony, miał mętlik w głowie i czuł się staro. Wszystko przez Jamesa. Winda zatrzymała się gwałtownie na dziewiątym piętrze. Doktor Liang wysiadł. Drzwi od mieszkania otworzyły się, a na progu stanęła jego żona. - Czekam na ciebie od godziny - powiedziała. Wszedł za nią. Zamknęła drzwi i ziewnęła głośno. Lekko błędny wzrok i pomięty szlafrok z granatowego chińskiego jedwabiu świadczyły, że przysnęła na kanapie. Doktor Liang często się jej wstydził, ale Amerykanie lubili ją za jej serdeczność i dobroć, a Chińczycy bali się jej gwałtownego usposobienia i despotycznych zapędów. Była doskonałą panią domu, umiała zapewnić mężowi wszelki komfort i nie przeszkadzała w przyjemnych marzeniach, jakie snuł w związku z kobietami obecnymi w strofach chińskiej poezji. Był zbyt przyzwoitym człowiekiem, aby pozwolić im przybrać realny kształt. Etykę konfucjańską uczynił swoją własną, szanował żonę jako matkę swoich dzieci i kapłankę domowego ogniska. Poza tym żona otaczała go czcią, choć czasem rugała, a bywało, że i lekceważyła. Jej życie sprowadzało się do dwóch rzeczy: jak dogodzić dzieciom, a jednocześnie sprawiać wrażenie posłusznej żony.
- Dzieci śpią? - spytał. - Położyły się przed godziną - odpowiedziała z wymuszonym ożywieniem. - Usiądź i odpocznij. Mam dla ciebie gorącą zupę. - Moi synowie mogli na mnie poczekać - rzekł urażony. - Ale nie poczekali - skwitowała tę uwagę, praktyczna jak zwykle, i dodała: - Zjedz zupę i chodźmy wreszcie spać. Przyniosła z kuchni tacę, a na niej miskę zupy, łyżkę i talerzyk krakersów. Doktor Liang pokruszył krakersy, wrzucił je do zupy i zaczął jeść. - Wróciłbym wcześniej, ale zostałem rozpoznany i musiałem przemówić do ludzi powiedział wolno, nie patrząc na żonę. 12 - Hm, tak... - mruknęła, nie okazując zainteresowania jego słowami, i znów ziewnęła szeroko. Prostaczka, pomyślał zdegustowany, i zamilkł na dłuższą chwilę, pochłonięty jedzeniem. Pani Liang siedziała na taborecie i patrzyła na męża zaczerwienionymi z niewyspania oczami. Rozumiała, że nie jest z niej zadowolony, i podjęła próbę naprawienia sytuacji. - Dobrze, że przemówiłeś do tych prostych ludzi. I dobrze, że nie było cię w domu. Nasz James nic tylko mówił o powrocie do Chin. - Westchnęła i poskrobała się w głowę paznokciem małego palca. - Musisz się wyspać. James chce to obgadać z tobą jutro rano. - Zniechęcę go do wyjazdu - zapowiedział. Perspektywa rozmowy z synem odebrała mu jednak apetyt. Odsunął od siebie miskę z nie-dojedzoną zupą. Wiedział, że nawet on, ojciec, nie zdoła zniechęcić Jamesa do zmiany planów. W tej samej chwili jego żona znowu szeroko ziewnęła, co wywołało w nim nagły przypływ złości. - Idź już spać - zawołał - i oszczędź mi swojego widoku! Wymaszerował z pokoju i wyłączył światło przy drzwiach. Pani Liang potulnie podreptała za nim w ciemnościach. Wybaczyła mu. Doktor Liang był wielkim człowiekiem; i był jej mężem. Doktor Liang szczycił się swoim opanowaniem. Wychowany w Chinach na Konfucjuszu, przez wiele lat swojego dość jałowego życia w Nowym Jorku znajdował pocieszenie w nauczaniu chińskiej filozofii w college'ach. Miał nadzieję, że za jego pośrednictwem nieokrzesani młodzi Amerykanie wchłoną duchową strawę, dzięki której - w co wierzył Chiny przetrwały cztery tysiące lat i przetrwają, jak z ufnością powtarzał na sali wykładowej, obecne trudności. Nazajutrz rano zebrał w sobie cały spokój, jaki był mu potrzebny do przeprowadzenia rozmowy z synem. Dwudziestosześcioletni już młody człowiek, który w ubiegłym miesiącu ukończył studia medyczne, 13 miał w końcu stanąć twarzą w twarz ze swoim ojcem. Ostatni rok spędzony na stażu w szpitalu nieubłaganie przybliżał go do tej chwili. Kochał ojca i bał się go. Musiał wykrzesać z siebie całą odwagę, by poinformować go o swoim nieodwołalnym postanowieniu powrotu do Chin. Dlaczego akurat miał to być dzisiejszy czerwcowy poranek, tego James nie wiedział. Wstał wcześnie. Rozpierała go energia i zżerała niecierpliwość. Stwierdził, że dzień jest bezchmurny, dokuczliwy upał panujący od tygodnia zelżał, a on sam odczuwa głód. Dwupoziomowe mieszkanie, zajmowane przez jego rodzinę odkąd sięgał pamięcią, wydawało się dziś rano niezwykle przyjemnym miejscem. W zeszłym tygodniu ojciec właściwie już postanowił zainstalować klimatyzację, by pracować w bardziej komfortowych warunkach, co w sumie przekładało się na wysokość zarobków. James wiedział, że dzisiejszego rześkiego poranka zastanie ojca w bibliotece za biurkiem. Udał się tam zaraz po obfitym śniadaniu złożonym z owoców, jajek na bekonie, kawy i grzanek. Rodzina zawsze jadła amerykańskie
śniadania, a jeśli matka nie nabrała ochoty na ugotowanie czegoś, jedli amerykańskie potrawy przez cały dzień. Dwie siostry Jamesa nie umiały gotować, a młodszy brat Peter nie lubił chińskiej kuchni. Dwoje młodszego rodzeństwa urodziło się w Ameryce, mieli więc oboje amerykańskie obywatelstwo. Słuchając syna, doktor Liang siedział w przepastnym fotelu z brązowej skóry, w którym napisał wiele rozpraw naukowych. Był wysokim mężczyzną, pochodził z północy Chin, miejsca narodzin wielu sławnych Chińczyków. Jego synowie również byli wysocy. Sprawiało mu przyjemność, gdy Amerykanie wykrzykiwali: „A myślałem, że wszyscy Chińczycy są niscy!". Te okrzyki zdziwienia dawały mu sposobność, by swym głębokim łagodnym głosem wyjaśnić, jak niefortunnie się złożyło dla wszystkich jego rodaków, że tylu Chińczyków w Ameryce to kupcy pochodzący z jednego niewielkiego regionu w prowincji Kuang-tung. Jako tacy nie są typowymi przedstawicielami swego kraju z racji drobnej postury i ciemnej karnacji, będącej wynikiem mieszania się z plemionami 14 zamieszkującymi okoliczne góry. Prawdziwi Chińczycy, tłumaczył doktor Liang, są wysocy -jak na północy - albo dość wysocy -jak w centralnych Chinach - i nie mają ciemnego koloru skóry. On sam był bledszy od wielu Amerykanów. Nie przepadał za wysiłkiem fizycznym i unikał wystawiania się na słońce. Jego synowie opalali się na czerwonobrązowo jak Amerykanie, ponieważ uprawiali sport, a w tenisa grali doskonale. Jednak córek nie zachęcał do rozwijania mięśni poprzez ćwiczenia fizyczne. Młodsza, Louise, regularnie okazywała nieposłuszeństwo w tym względzie, lecz o starszej, Mary, drugiej w kolejności po Jamesie, lubił myśleć, że jest prawdziwą chińską córką, potulną, łagodną i bardzo ładną. Przyglądał się synowi zza szkieł okularów. Były tak grube, że powiększały jego oczy i dodawały mocy jego spojrzeniu. - Decyzja o powrocie do Chin w tym momencie jest nierozsądna - powiedział. - W kraju panuje zamęt. Komuniści stają się groźni, jako mój syn znajdziesz się w niebezpieczeństwie. Oczywiście, poleciłbym cię opiece moich przyjaciół w rządzie, ale oni też nie mogą ci zagwarantować, że nic złego cię nie spotka ze strony zbuntowanych studentów, którzy mogliby zemścić się na mnie, zabijając mojego syna. - Nie potrzebuję niczyjej ochrony - zaoponował James. - Po prostu jadę. Siedział na parapecie i spoglądał przez okno z widokiem na lśniący w blasku słońca most: srebrną pajęczynę stalowej konstrukcji rozpiętej na tle błękitu nieba, jednocześnie lekkiej i potężnej. - Ale dokąd? - spytał ostrym tonem ojciec. - Dokąd w dzisiejszych Chinach możesz pojechać bez narażania się na śmierć? James milczał. Siedział nieruchomo i doktor Liang wyraźniej niż kiedykolwiek dotąd dostrzegał w nim podobieństwo do matki. Pani Liang była dobrą żoną i przykładną matką. Świetnie zarządzała gospodarstwem domowym mimo słabej znajomości angielskiego, miała jednak w sobie niesłychany upór. 15 - Twoja edukacja kosztowała mnie majątek - ciągnął doktor Liang. - Na szczęście moje książki o chińskiej filozofii dobrze się sprzedawały. A gdyby nie? Na twarzy Jamesa pojawił się uśmiech. - Trudno mi to sobie wyobrazić, ojcze. Doktor Liang nie spuszczał wzroku z kwadratowej, lecz niezwykle ujmującej twarzy swojego syna. Czy za tą uwagą krył się jakiś żart? On sam nie rozumiał amerykańskiego humoru, którym przesiąknięte były jego dzieci. Lecz uśmiech na wargach Jamesa wydawał się życzliwy. - W Chinach nie ma ani jednego szpitala o standardzie, do jakiego nawykłeś tutaj - zauważył.
- Minęło dwadzieścia lat, odkąd wyjechałeś, ojcze. - Wiesz dobrze, że byłem tam dziesięć lat temu. - Tylko przez pół roku, a poza tym ciągle podróżowałeś - mruknął James. - I w trakcie swoich podróży nie widziałem nic prócz prymitywnych warunków życia odparował doktor Liang. - Cywilizacja, która trwała dzięki starym rodom, takim właśnie jak nasz, ginie. Mój wuj Tao pędzi żywot żebraka, albo prawie żebraka. Nie ma mowy, nie pojedziesz. - Ale ja chcę sam się o tym przekonać - powiedział James. - Z czego zamierzasz się utrzymywać? - spytał ojciec szorstko. Swoje wielkie kształtne dłonie, ze skórą gładką jak u kobiety, zwykle trzymał swobodnie, by nie zdradzały wewnętrznego napięcia. Kult rąk, często mawiał, ma głębokie znaczenie. Teraz mimowolnym gestem zacisnął mocno palce. - Nie musisz mi przysyłać pieniędzy, ojcze. - Ależ muszę! Nie pozwolę, by mój syn żył jak żebrak. - Czy to znaczy, że mogę jechać? - Nie! - wykrzyknął doktor Liang. - Wręcz przeciwnie: zabraniam ci tego. 16 James podniósł się z miejsca. Odwrócił twarz od okna i spojrzał ojcu prosto w oczy. - Nie mów tak, proszę. Nie chcę jechać bez twojej zgody. Nadszedł moment, którego bali się przez tyle lat - moment otwartego buntu. Doktor Liang często budził się w nocy, dręczony lękiem przed tą chwilą. Dumny ze swego starszego syna, wiele razy powtarzał sobie i swojej żonie, że sam James jest wystarczającym usprawiedliwieniem decyzji o życiu poza krajem. Gdyby zostali pośród wojen i zamętu w obecnych Chinach, błyskotliwy umysł chłopca i jego nadzwyczajny talent nie miałyby warunków do rozwoju. Istniały inne dowody mądrości doktora Lianga. Wszystkie jego dzieci były starannie wykształcone, rodzina zajmowała wygodne, wręcz luksusowe mieszkanie. Byli zdrowi, pełni energii i umieli zapewnić sobie utrzymanie. Co do samego doktora Lianga, to zwykł on mawiać, że jego krokami kierowały Niebiosa i że pełni ważną rolę, przybliżając Amerykanom prawdziwe Chiny, wspaniałą cywilizację, dziś niestety ukrytą w mroku, która wkrótce z pewnością zalśni na nowo, kiedy w świecie zapanuje pokój. Doprowadzenie do spotkania Wschodu i Zachodu to niełatwe zadanie. Swoim amerykańskim przyjaciołom mówił, że kiedy sytuacja w jego rodzinnym kraju się poprawi, wróci tam na stare lata i wtedy będzie wśród swych ziomków zachwalać cywilizację amerykańską. - Jeśli mnie nie posłuchasz - powiedział do syna, zaciskając palce na kolanach - wyrzeknę się ciebie. - Nawet wtedy pozostanę Liangiem - odparł James. - Spłodziłeś mnie i tego się nie wyprzesz. Ojciec i syn mierzyli się wzrokiem. Żaden z nich nie miał zamiaru ustąpić. - Skoro nie mogę się tego wyprzeć, zapomnę o tym - powiedział stanowczo doktor Liang. Zza drzwi dobiegł ich odgłos oddalających się kroków. Doktor Liang wstał, energicznie podszedł do drzwi i otworzył je gwałtownym ruchem. 17 Po drugiej stronie nie było nikogo. W przestronnych pokojach panowała cisza. Zamknął drzwi. To musiały być kroki Nellie, ich irlandzkiej służącej, która przychodziła codziennie sprzątać i gotować. Ledwo zdążył usadowić się na powrót w fotelu, gdy drzwi otwarły się z impetem i stanęła w nich pani Liang. Tego ranka miała na sobie długi szlafrok z fioletowego atłasu. Mimo wielu lat spędzonych w Ameryce była równie chińska jak trzydzieści lat temu, gdy opuszczała dom ojca, by wyjść za młodego studenta, którego prawie nie znała. Miała włosy ciasno upięte w misterny kok, a jej pyzata zaróżowiona twarz zdradzała zarówno dobroć, jak i zdecydowanie.
- Co się tu dzieje? - zawołała podniesionym głosem, którego jej mąż nie cierpiał. Dawno temu przekonał się, że najlepszym sposobem upomnienia jej było nadanie własnemu głosowi szczególnie łagodnego brzmienia. - Nasz syn prosi mnie o zgodę na powrót do naszego starego domu. - Z żoną zawsze rozmawiał po chińsku, dając jej do zrozumienia, że uważa jej angielski za zbyt słaby. On sam mówił po angielsku doskonale, z oksfordzkim akcentem. Raz w roku prowadził cykl wykładów na Oksfordzie. - Więc mu ją daj - zawołała pani Liang. Weszła do środka i usiadła na wielkim kwadratowym stołku. Atłasowy szlafrok zmarszczył się na jej piersiach i brzuchu. Doktor Liang odwrócił wzrok. - Nie rozumiesz, matko moich synów. - Zawsze zwracał się do niej „matko moich synów", kiedy chciał być bardzo konfucjański. - Jego życie znajdzie się w niebezpieczeństwie. Otwarcie krytykowałem tutaj naszych komunistów, więc spróbują go zabić, jeśli pojedzie do Chin. Pani Liang skwitowała te słowa głośnym westchnieniem, wyjęła z koka złotą szpilkę, którą zaczęła drapać w uchu. - Mówiłam ci, żebyś trzymał się Konfucjusza. Po co mówić o komunistach? W Ameryce nikt nie chce o nich słuchać. 18 Doktor Liang przymknął oczy, nie chcąc oglądać szpilki do włosów w uchu, co dla niego było szczytem głupoty. Jeden jej koniec służył do czyszczenia ucha, drugi jako wykałaczka. Wielokrotnie błagał żonę, żeby wyrzuciła w końcu ten prymitywny przyrząd, lecz stanowczo odmawiała. „A czym będę czyścić zęby i uszy?" - pytała. „Amerykanki nie używają takich rzeczy" - tłumaczył jej. Obrzuciła go bacznym spojrzeniem. „Skąd wiesz?" - rzuciła mu słuszne w tej sytuacji pytanie. „Miałem na myśli miejsca publiczne" - pospieszył z wyjaśnieniem. Po dziesięciu latach ciągłych kłótni w tej sprawie doszli do porozumienia: pani Liang przyrzekła nie używać szpilki publicznie. To znaczy przy Amerykanach. Chińczycy się nie liczyli. Teraz z zaaferowaną miną włożyła szpilkę najpierw do prawego ucha, potem do lewego. Często powtarzała, że to pomaga jej zebrać myśli. - Mój synu, nie mogę pozwolić, żeby cię zabili - zwróciła się do Jamesa. - Skoro twój ojciec uważa, że tam grozi ci niebezpieczeństwo, zostań tu jeszcze rok czy dwa. Zaproponowali ci dobrą pracę w szpitalu. Bardzo cię tu cenią. Doktor Liang był wniebowzięty. Jego żona niezmiennie brała stronę dzieci. Spodziewał się, że i tym razem uczyni podobnie. Wstał z fotela. - Widzisz, synu! Chyba nie zamierzasz okazać nieposłuszeństwa obojgu rodzicom. Twoja matka mądrze mówi. Bardzo rozsądnie, matko moich synów. A teraz, proszę, pozwól mi pracować. Właśnie piszę bardzo ważny rozdział o Konfucjuszu i komunistach. - Nie wsadzaj komunistów do swojej książki, bo jej nie sprzedasz - wykrzyknęła pani Liang. - Nie rozumiesz mnie - odparł, lekko się uśmiechając. - To będzie w żartach.- Ale po co z nich żartować? - spytała. - No już, już, daj mi pracować - powiedział. Żona wyszła, dając wyraz swemu niezadowoleniu. Kiedy doktor Liang odwrócił się, by kontynuować rozmowę z synem, 19 Jamesa już nie było. Wyszedł przez drzwi prowadzące do jadalni. Przez chwilę stał niezdecydowany, potem westchnął, wyjął z kieszeni drogiej ciemnej marynarki ogromną jedwabną chustkę, wytarł nią czoło i dłonie i zasiadł do pisania. Pod drzwiami wyłożonego dywanami gabinetu ojca James zastał swoją siostrę Mary. Z racji niewysokiego wzrostu i filigranowej budowy mogła być wzięta za dwunastoletnią dziewczynkę, gdyby nie sukienka, jaką miała na sobie, odpowiednia dla dwudziestoletniej
kobiety. Z ciasno splecionymi na piersi rękami czekała na brata. Na jej ładnej buzi malowała się ciekawość. - Wysłałaś mamę do nas! - szepnął z wyrzutem. - Żeby pospierała się z ojcem! - odparła również szeptem. - Sprawa jest beznadziejna. Trzymając się za ręce, wyszli na palcach z mieszkania. James przywołał windę. - Ojciec zawsze wszczyna kłótnię - powiedział. - Nie zmarzniesz bez płaszcza? - Nie, słońce grzeje wystarczająco mocno. Jim, udało ci się? - Nie wiem - odparł z ponurą miną. W jego głosie pobrzmiewała bezradność. Rozległ się szczęk windy, drzwi się otworzyły. James i Mary weszli do środka. Przy windziarzu zachowywali milczenie, choć znali go dobrze i lubili. Bez względu na to, co działo się za drzwiami rodzinnego domu, w towarzystwie ludzi, dla których byli przybyszami z obcego kraju, prezentowali się jako monolit. - Ładny dzień - zagadnął mężczyzna. - Piękny - odpowiedzieli zgodnie. Wyszli z windy godnie, ramię w ramię. James był wysoki, Mary sięgała mu do ramienia. Windziarz przyglądał im się z upodobaniem. 20 - Miłe dzieciaki, chociaż Chińczycy - zwrócił się do kolegi. - Nigdy nie widziałem, żeby wracali pijani, nie trzeba ich wyciągać z windy jak innych. Drugi windziarz podrapał się palcem wskazującym w głowę. - Przyuważyłem, że ze starego żółtka niezły sknerus. - Ale nie prosi nas o żadne przysługi. Nie mają psów, które trzeba wyprowadzać w każdą pogodę. - Miła rodzina - drugi windziarz przytaknął pierwszemu i ziewnął. James przemierzał zalaną słońcem ulicę długim, pełnym gracji bezgłośnym krokiem. Tę elegancję ruchów odziedziczył po przodkach. Na jego jedno stąpnięcie przypadały dwa siostry. Na ulicy panował spokój. Po lewej ręce mieli rzekę, której brzegi spinał most Waszyngtona. Ten most wywarł głęboki wpływ na ich życie. Patrząc na niego w dzieciństwie, wyobrażali sobie mosty przerzucone przez oceany do Chin i wierzyli, że zawsze da się przezwyciężyć trudności i nieszczęścia i postawić nogę na drugim brzegu. To jego widok sprawił, że dziesięcioletni wówczas Peter postanowił zostać inżynierem. - Ojciec pozwolił ci jechać? - spytała Mary. - Nie, a mama pomogła jemu, nie mnie. - Przecież obiecała! - wykrzyknęła Mary. - Powiedziała, że powinienem zostać jeszcze przez rok czy dwa. Wiesz, co to znaczy. Chce, żebym się ożenił i miał syna. - Jak może być taka staroświecka? - jęknęła siostra. - Równie dobrze mogłaby przez całe życie nie wyjeżdżać z naszej wioski! James wzruszył ramionami i uniósł dłoń, by odgarnąć kosmyk czarnych włosów, który wiatr zwiał mu na czoło. - Nie myślę tylko o sobie, Mary. Jeśli ja nie pojadę, tobie też nie pozwolą. - Mógłbyś poprosić Lili, żeby teraz za ciebie wyszła - zasugerowała Mary. - To byłby kompromis, prawda? Usiądźmy, Jim. Wiatr mi zapiera dech, nie mogę mówić. 21 James skierował się ku ławkom stojącym wzdłuż nabrzeża. Wybrał oddaloną od innych, osłoniętą przed wiatrem załamaniem muru. Czuli na twarzach ciepłe promienie słońca. - Uznasz mnie za tchórza - zaczął James ostrym tonem - ale nie powiedziałem Lili, że chcę wracać do domu. - Wiem, że jej nie powiedziałeś - odparła Mary swoim słodkim głosem. - Ale ja to zrobiłam, Jim.
- Mary! - W okrzyku Jamesa dało się słyszeć wyrzut i ulgę jednocześnie. - Nawet mnie nie zapytałaś! Skinęła głową. Podniosła drobną dłoń i odsunęła niesforne kosmyki czarnych włosów, które opadły jej na twarz, wysunąwszy się z upiętych na głowie grubych warkoczy. - Chciałam, żeby wiedziała, jakie to dla ciebie ważne. - Z wrodzonej delikatności nie dodała, że Lili Li, z którą James był w tajemnicy zaręczony od ośmiu dni, może nie zechcieć żyć w Chinach. - I co ona na to? - Na twarzy Jamesa pojawiło się napięcie. Cechujący go zewnętrzny spokój był czymś w rodzaju okrycia przywdziewanego i zdejmowanego zależnie od okoliczności. - Nic nie powiedziała, popatrzyła na mnie tylko - odparła Mary. - Znasz to jej spojrzenie. - Znam. Milczeli przez chwilę, zapatrzeni w rzekę. Statki lśniły w blasku słońca. Okręt wojenny mienił się od trzepoczących na wietrze chorągiewek. Połyskujący mosiądzem jacht zmierzał w stronę portu. Po drugiej stronie rzeki gigantyczna tablica zapraszała do parku rozrywki. James doskonale wiedział, jak umie patrzeć Lili Li. Jej ogromne ciemne oczy przypominały dwa owalne onyksy osadzone na gładkiej delikatnej buzi. Lili miała pełne kształtne usta. Malowała je, jak inne dziewczęta, i na tle jej porcelanowej cery upodabniały się wtedy do czerwonej kamelii. Oczarowywała milczeniem. Gdy inne młode Chinki, naśladując swoje amerykańskie rówieśniczki, trajkotały i nie mogły usiedzieć na miejscu, Lili zazwyczaj milczała. Każdy powolny gest, 22 każde poruszenie smukłego ciała przesycone było spokojem. Rodzina Li przybyła do Ameryki zaledwie przed rokiem. Pan Li na operację woreczka żółciowego w amerykańskiej klinice, a pani Li - by dopilnować amerykańskiej edukacji jedynego dziecka. Byli życzliwi, bogaci i zadowoleni z pobytu w kraju, gdzie żyło się w tak komfortowych warunkach. Roztropny pan Li wiele lat wcześniej sprzedał swoje fabryki jedwabiu Japończykom i zdeponował fortunę w amerykańskich bankach. James zakochał się od pierwszego wejrzenia. Lili nie była jednak łatwą zdobyczą. Jego nagłe oświadczyny na przyjęciu noworocznym u państwa Liangów zszokowały ją. Jako dziewczyna rodem z Szanghaju była zbyt wyrafinowana, by powiedzieć Jamesowi wprost, że najpierw powinien zwrócić się do jej rodziców. Pogodziła stare i nowe obyczaje, pochylając głowę: podniosła haftowaną chusteczkę do ust i oznajmiła, że w najbliższej przyszłości nie zamierza wychodzić za mąż, ponieważ chce dokończyć swoją edukację. Potrzeba było miesięcy starań ze strony Jamesa, wspartych licznymi uprzejmościami doktora Lianga pod adresem pana Li oraz wieloma praktycznymi radami i pomocą pani Liang dla pani Li w kwestii znalezienia odpowiedniego mieszkania, nie mówiąc już o uwagach na temat dziwnego zachowania amerykańskich służących, zanim państwo Li poradzili swojej córce, by spojrzała przychylniejszym okiem na awanse czynione przez młodego doktora Lianga. Tymczasem pan Li z łatwością dowiedział się od informatorów, którzy naturalnie pojawiali się, gdziekolwiek był, że doktor Liang - choć nie majętny przedsiębiorca -jest dobrze sytuowany, jako uczony i pisarz ma wysoką pozycję społeczną, i że małżeństwo Lili z synem doktora Lianga podniosłoby prestiż jego rodziny. Poza tym James Liang był obiecującym młodym lekarzem i gdyby pracował w Nowym Jorku, na pewno stałby się bogaty. Tymczasem panią Li dręczył coraz większy niepokój. Coraz lepiej poznawała realia nowojorskiej ulicy i bała się, że Lili padnie ofiarą amerykańskich zbirów, którzy odbiorą jej cnotę, 23 albo - co byłoby jeszcze gorsze - zakocha się w niej jakiś Amerykanin i zechce ją poślubić. Obawiała się, że jej i panu Li, łagodnym z natury, nie wystarczy odwagi, by odmówić ręki
córki jakiemuś namiętnemu i zdeterminowanemu Amerykaninowi. Dlatego otwarcie wyrażali przy Lili swoją aprobatę dla rodziny Liangów i Lili w końcu przyjęła Jamesa. Nie chciała jednak, by rodzice uważali ją za staroświecką posłuszną chińską córkę, więc po przyjęciu oświadczyn Jima oznajmiła mu nieśmiało, że chce zachować ten fakt w tajemnicy przynajmniej przez najbliższy tydzień. Jim zgodził się, ponieważ to dawało mu czas na przekonanie ojca, by wyraził zgodę na jego wyjazd do Chin. Wtedy będzie mógł zakomunikować Lili, że zamieszkają w Pekinie. Ziemia ich przodków i wioska leżały w odległości zaledwie stu li* na południe od Pekinu. * Chińska miara długości równa 536 metrów. W duchu powtarzał sobie, jakim jest szczęściarzem, że będzie miał za żonę prawdziwą chińską dziewczynę, a nie Chinkę urodzoną w Ameryce, bo ta byłaby nieszczęśliwa nawet we własnym kraju. Wiercił się niespokojnie na ławce obok siostry, po czym wstał. - Kiedy jej powiedziałaś? - spytał. - Wczoraj. Zadzwoniła do mnie i prosiła, żebym poszła z nią do Radio City. Wiesz, że sama nigdzie się nie rusza. - To przez matkę - stwierdził James. - Sama Lili też jest strachliwa - stwierdziła Mary. Kiedyś już rozmawiali o lękach Lili. Mary była nastawiona krytycznie, James bronił swojej ukochanej. - To na pewno wpływ wojny, odczuwalny nawet w Szanghaju - powiedział teraz. Mary nie podjęła wątku. Rozmarzona patrzyła na migający szyld parku rozrywki po drugiej stronie rzeki. Patrzyła na niego przez całe życie, lecz nie była tam ani razu. Peter i Louise chodzili do parku każdego lata, a wracali ledwo żywi ze śmiechu, objedzeni watą cukrową i popcornem, których Mary nie cierpiała. 24 Najbardziej jednak nie znosiła wrzasków i gwizdania młodych białych mężczyzn. Brzydziła się ich dotyku. Jej serce pełne było marzeń o kraju, którego nigdy nie widziała, który jednak był jej krajem i w którym mieszkał jej naród. Miała o Chinach i Chińczykach jak najwyższe mniemanie, niczego złego nie przyjmowała do wiadomości. Kiedy pani Chiang przebywała z wizytą w Ameryce, Mary była w pierwszej klasie szkoły średniej i nie miała szans, by ją spotkać. Widziała jednak panią Chiang wchodzącą i wychodzącą że szpitali, wsiadającą i wysiadającą z limuzyn, wchodzącą i wychodzącą z hoteli, zawsze dumną i piękną. Zrobiła nawet album z jej fotografiami wyciętymi z gazet. - Idę do Lili - oznajmił nagle James. Mary zerknęła na zegarek. Było jeszcze wcześnie. - Nie lepiej najpierw zadzwonić? Może jeszcze śpi. Wiesz, jaka jest pani Li, gra całą noc w madżonga, Lili siedzi razem z nią... - Zaryzykuję. - I co jej powiesz, James? Że wyjeżdżasz... - Czemu nie? - Przecież nawet mama chce, żebyś się z tym wstrzymał. - Jeśli Lili się zgodzi, pobierzemy się natychmiast i pojedziemy oboje. - A jeśli... - Mary urwała i pokręciła głową. - Nie zechce? - dokończył James. - Pogodzę się z tym, jeśli będę musiał. Na razie. Skinął siostrze na pożegnanie i odszedł. Mary patrzyła za nim w zamyśleniu. W starannie uczesanej głowie miała plan na życie równie dokładny jak zapis zajęć z higieny małego dziecka. Ona też wyjedzie do Chin, choć Jim jeszcze tego nie wie. Bez względu na to, czy Jim się ożeni czy nie, ona i tak pojedzie. Jeśli się ożeni, cóż, Lili była zupełnie bezradna, więc ona jej pomoże. Narzeczona brata nie miała pojęcia o prowadzeniu domu ani o dzieciach. Pani Li
mawiała: „W Chinach jest mnóstwo służących, po co uczyć Lili rzeczy, którymi i tak nigdy nie będzie się zajmować?". 25 Mary odprowadziła brata wzrokiem, a kiedy zniknął jej z pola widzenia, podniosła się z ławki, wygładziła spódnicę i lekkim krokiem ruszyła w stronę domu. Obiecała Peterowi, że zrobi płatki krewetkowe. Nikomu innemu nie chciałoby się tak męczyć, a Peter uwielbiał je chrupać, siedząc po nocach nad książkami. Radio grające na cały regulator, płatki krewetkowe w zasięgu ręki i prawa fizyki do zapamiętania - niczego więcej Peterowi do szczęścia nie było trzeba. Państwo Li znaleźli apartament w pobliżu rzeki. Podnajęli go od europejskiej aktorki, która właśnie toczyła jakąś walkę z Hollywood. Wynajęcie mieszkania na długi okres okazało się zupełnie niemożliwe, a znalezienie chętnego do podnajęcia graniczyło z cudem. Prawie wszyscy Amerykanie na widok okrągłej dobrodusznej i żółtej twarzy pana Li oznajmiali, że postanowili jednak nie wynajmować mieszkania. Pani Liang, która służyła za tłumacza i doradcę, w takich momentach gotowała się z wściekłości, nie chciała jednak, by nowi przyjaciele zorientowali się, że są niemile widziani w kraju, w którym znaleźli schronienie. Poza tym wiedziała, że nie do końca tak jest. Sklepikarzy z pewnością radowała perspektywa ujrzenia pani Li w charakterze klientki oraz pana Li z książeczką czekową zawsze pod ręką. U podstaw niechęci leżało coś innego, nieokreślonego, czego pani liang wolała nie drążyć. W głębi duszy nienawidziła wszystkich Amerykanów i gardziła nimi, lecz zachowywała te uczucia dla siebie. Dopiero kiedy przerażająca sytuacja w Chinach wróci do normy i życie zacznie przypominać tamto przyjemnie leniwe znane ze starych czasów, kiedy cała rodzina wróci do starego kraju, a ona wypełni dom służbą i znów nie będzie miała nic do roboty, wtedy podzieli się z najlepszymi przyjaciółkami swoją opinią o Amerykanach. Wiedziała, że długo będzie czekać na tę chwilę, bo postanowiła to zrobić, kiedy będzie miała całkowitą pewność, że już nie wróci do Ameryki. Na razie nie zdradzała swoich prawdziwych myśli, 26 za to kursowała od agencji do agencji i męczyła swoje oczy krótkowidza ślęczeniem nad ogłoszeniami. Pewnego dnia jej wysiłek został wynagrodzony. Znalazła to przyjemne mieszkanie, którego właścicielka nie miała nic przeciwko Chińczykom, ponieważ sama była tylko Francuzką. Julie de Rougemont rozbawiło przesadnie szarmanckie zachowanie pana Li i w ciągu dwudziestu czterech godzin wprowadzili się do nowoczesnego apartamentu, w którym każda z trzech łazienek olśniewała przepychem. Pani Li nie podobał się wyłożony lustrami sufit w tej, z której korzystała. Nie lubiła patrzeć na siebie, jak leży w wannie albo człapie po podłodze. Dlatego kazała zamalować wszystkie lustra wbrew wyraźnemu zakazowi dokonywania jakichkolwiek zmian. Spośród całej rodziny tylko Lili pasowała do tego mieszkania. Jej smukła postać i jej przepiękne chińskie suknie współgrały z nowoczesnymi kanapami i stołami, jasnymi dywanami i wytwornymi kotarami. Na widok dziewczyny Francuzka wydała z siebie okrzyk zachwytu. - Cóż za piękność! - westchnęła. - Jaka skóra, dłonie, a oczy... mon Dieu! Pan i pani Li ujrzeli swoją córkę w nowym świetle, Lili natomiast nie okazała najmniejszych oznak zadowolenia. Jej czerwone usta i ciemne oczy pozostały słodko nieporuszone. Pod drzwiami tego mieszkania James nacisnął teraz przycisk dzwonka wysadzanego kawałkami świecącego szkła. Jego uszu dobiegały przytłumione chińskie słowa. Na dźwięk dzwonka głosy umilkły. Drzwi otworzyła Lili. - Lili - bąknął James - miałem nadzieję, że jesteś w domu. Jej idealnie oficjalny wyraz twarzy złagodniał. Odwróciła głowę i zawołała: - Mamo, to tylko James!
Pokoje natychmiast ożyły. Gdzieś w głębi mieszkania pan Li zakasłał, splunął głośno i jęknął. Pani Li krzyknęła po chińsku: 27 - Wejdź, wejdź, pijemy herbatę. Hm, Lili, jak ma na imię nasza służąca? - Mollie - podpowiedziała Lili. - Mah-lii! - Pani Li przeszła na angielski. - Jesce woda, baldzo goląca! I zbanek do helbaty! Do pokoju wpadła z przestraszoną miną biała służąca, zabrała ze stołu dzbanek i wybiegła. Pani Li spojrzała za nią z łagodną pogardą. - Ach, ci cudzoziemcy! - zwróciła się poufale do Jamesa. - Marni z nich służący. Nie rozumieją, na czym polegają właściwe relacje z innymi. Ta Mah-lii nie pyta mnie rano o moje samopoczucie. Nie okazuje mi ani krzty zainteresowania. Oczywiście, nie dostaje ode mnie żadnych napiwków, tylko wypłatę. Nie jest zadowolona, widzę to, ale czemu miałabym jej płacić za coś, czego ona nie robi? - Rozejrzała się dookoła i parsknęła śmiechem. Potem wskazała krzesło obok. - Usiądź - zwróciła się do Jamesa. - Jak się miewa twoja matka? A twój uczony ojciec? Stanowczo za ciężko pracuje! James skłonił się najpierw panu Li, potem jego żonie. - Oboje rodzice miewają się doskonale. A pan, sir? I pani, madame? - On - pani Li wskazała brodą swego męża - potwornie kaszle. Wszystko przez tę wilgoć od rzeki. - W Szanghaju też kasłałem - wtrącił pan Li. - Racja - zgodziła się pani Li. - Tam też jest takie wilgotne powietrze. Wszystkie rzeki są takie same. Pełno w nich wody, stąd wilgoć. Nikt nie mógł podważyć tego argumentu. Służąca przyniosła dzbanek. Lili w ciszy rozlała herbatę do czarek i biorąc po jednej w obie dłonie, wdzięcznym ruchem podawała je każdemu po kolei. James powtarzał sobie w duchu, jakiego ma pecha, że zastał w domu oboje rodziców Lili. Wiedział, że nie zostawią jej z nim samej. Zastanawialiby się na pewno, z jakiego powodu ktoś chciałby, żeby sobie poszli. Bez względu na czas trwania jego wizyty będą im towarzyszyć i prowadzić miłą pogawędkę. Lili nie ruszy się z pokoju 28 ani nie zasugeruje rodzicom, by wyszli. Siedziała we wdzięcznej pozie na krześle obitym zielonym atłasem i wyglądała olśniewająco. - Piękny dziś dzień - zagaił James bez specjalnego przekonania - więc pomyślałem sobie, że może Lili zechciałaby pójść ze mną na spacer. Lili spojrzała na matkę. Pani Li skinęła głową. - Słonecznie - zauważyła. - Nie widzę przeszkód. Słońce dobrze ci zrobi, tylko nie opalaj twarzy. Jeśli gdzieś usiądziecie, niech to będzie w cieniu. - Nie rozumiem Amerykanów - powiedział pan Li swym chropawym tubalnym głosem. - Nie lubią czarnych, a sami wystawiają się na słońce, żeby ich biała skóra pociemniała ile się da. - Wszyscy wolą ciemnych - stwierdziła z ożywieniem pani Li. - Tylko że biali są prymitywni i lubią rozstawiać innych po kątach. - Pójdziemy? - James zwrócił się do Lili. Wstała, podeszła do szafy i wyjęła z niej niewielką różową parasolkę oraz czarną torebkę z lakierowanej skóry. - Masz pieniądze w portmonetce? - spytał pan Li. - Tylko około dwudziestu dolarów. - Daj jej więcej - pani Li zwróciła się do męża. - Może zobaczy jakąś ładną biżuterię. Pan Li sięgnął do przepastnej kieszeni swej luźnej chińskiej szaty. Wydobył z niej pękaty portfel i odliczył osiem dziesięciodolarowych banknotów.
- Jeśli coś będzie kosztować ponad sto dolarów, lepiej mi to najpierw pokaż, żeby ci cudzoziemcy cię nie oszukali - pouczył córkę w szanghajskim dialekcie. Lili wzięła od niego pieniądze z lekko nadąsaną minką. James skłonił się nisko na .pożegnanie. Pani Li przykazała, by wrócił do nich na południowy posiłek. - Zjedz z nami. Sama przygotuję jakieś danie, może krewetki i kapustę - powiedziała. 29 - Może innym razem - odparł James uprzejmie. - Nie jestem głodny. Wyszli z mieszkania. James szedł obok Lili, świadom jej urody. W windzie ich ramiona lekko się stykały. Kiedy znaleźli się na ulicy, James nie wiedział, jak zacząć. Był pewien, że Lili nie odezwie się, póki on nie zaproponuje tematu rozmowy. Nie miał jednak pojęcia, czy powinien od razu przejść do sedna. Zerknął na nią. Odwróciła ku niemu głowę i posłała mu subtelny uśmiech. Nosiła włosyjak amerykańskie dziewczęta: rozpuszczone, z pofalowaną grzywką nad czołem. Spod tej grzywki i pociągniętych ołówkiem brwi spoglądały na niego szeroko otwarte ogromne czarne oczy. Wyraz spokoju na tej ślicznej, podobnej do kwiatu twarzy przynosił Jamesowi ukojenie. Wjego rodzinie, na pozór bezkonfliktowej i zgodnej, pełno było napięć, tym poważniejszych, że skrzętnie ukrywanych, aż do chwili niekontrolowanego wybuchu. James często myślał o Mary. Przy całej swojej uczynności i uwielbienia dla niego miała silny charakter i była zbyt uparta jak na dziewczynę. Jej filigranowa postać wprowadzała ludzi w błąd. Kiedy Mary coś postanowiła, nie było na nią mocnych. Nawet ojciec czasem bezsilnie wzruszał ramionami i ulegał jej determinacji. Mary nigdy nie płakała, nawet ze złości czy z żalu. James czuł, że Lili jest całkiem inna, i dlatego tak go zachwyciła. Była łagodna, zgodna i płakała z byle powodu. Widział łzy napływające jej do oczu, gdy pan Li stracił cierpliwość i podniósł na nią głos z powodu jakiejś drobnostki. James zezłościł się wtedy i przyrzekł sobie, że zawsze będzie cierpliwym i łagodnym mężem. Czyż mogło być inaczej? Chciał wziąć Lili za rękę, lecz trzymała w niej torebkę i parasolkę. - Daj mi parasolkę - powiedział zdecydowanym tonem. Lili posłusznie oddała mu parasolkę. James ujął jej dłoń i wsunął pod swoje ramię. - Nie na ulicy! - zawołała. - Tutaj wypada - zapewnił ją. - Dokąd pójdziemy? 30 - Do Radio City - odparła. - Myślałem, że byłyście tam z Mary wczoraj. - Ale dzisiaj też chcę - odparła prosząco. Nie miał serca jej odmówić, a przecież w trakcie filmu nie będą mogli porozmawiać. Lili straci kontakt z rzeczywistością, pochłonięta rozgrywającą się na ekranie historią, z której - o czym często mógł się przekonać - docierały do niej tylko co bardziej spektakularne efekty. - Jest albo za późno, albo za wcześnie - zaczął żartobliwie. - Jeśli teraz pójdziemy na film, nie zdążymy wrócić na południowy posiłek. Na popołudniowy seans jest za wcześnie. Przejdźmy się ulicami, posiedźmy na ławce i popatrzmy na rzekę. Chcę z tobą bardzo poważnie porozmawiać, Lili. Nie oponowała i dała się poprowadzić Jamesowi nad rzekę. Usiedli na ławce. James umieścił na jej oparciu otwartą parasolkę, dzięki czemu odgrodzili się od ulicy. Przed nimi rzeka rozpostarła lustro pofalowanego srebra. Lili patrzyła na wodę, a James patrzył na Lili. Nagle uświadomił sobie, że jeszcze nigdy jej nie pocałował. Wszystko dlatego, że nie wiedział, jak Lili zareaguje. A przecież na ekranie widziała całujące się pary. - Lili... - zaczął łagodnie. Spojrzała na niego spod długich rzęs. Były proste, nie podkręcone jak u amerykańskich dziewcząt, i bardzo grube. Jej wargi pozostały nieruchome.
- Pozwolisz się pocałować? - spytał tym samym łagodnym tonem. Zerknęła na prawo i lewo. W pobliżu nie było nikogo. Otworzyła torebkę, wyjęła papierową chusteczkę, starła z warg czerwoną szminkę i zwróciła twarz ku Jamesowi. Zawahał się, zmieszany tymi przygotowaniami. Nie mógł się jednak oprzeć widokowi jej chętnych ust, pochylił głowę i pocałował-ją. Lili oparła głowę o jego ramię i zamknęła oczy. Jej wargi były chłodne, nie rozchyliła ich do pocałunku. James czuł od niej woń gardenii. Zakręciło mu się głowie. 31 - Nie czujesz się nieswojo przy całowaniu? - spytał, gdy oderwał się od niej. Pocałunek się skończył, więc Lili wyjęła z torebki małe lusterko i szminkę, starannie pomalowała usta i sprawdziła stan fryzury. Potem pokręciła przecząco głową. - Ależ nie, James. Zimne ciarki przeszły mu po plecach. - Całowałaś już innych mężczyzn? - Tylko Amerykanów - przyznała. - Amerykanów! - wykrzyknął. - Ale gdzie? - W Szanghaju. Żołnierzy i dwóch oficerów. - Wszyscy cię całowali? - Oczywiście tylko oficerom pozwoliłam się pocałować więcej niż jeden raz - powiedziała. Znów spoglądała na rzekę i James mógł podziwiać jej nieskazitelnie doskonały profil. - Lili, chyba ich nie kochałaś! - przycisnął jej rękę do piersi. - Nie, wcale. - Więc czemu, najdroższa? - Poprosili mnie, ja spytałam dlaczego, oni powiedzieli, że to na znak przyjaźni między Amerykanami i Chińczykami, więc się uprzejmie zgodziłam. Roześmiał się głośno na te słowa, a potem w duchu przeklął mężczyzn, którzy wykorzystali jej niewiedzę. - Obiecaj mi, proszę, że nigdy więcej nie pocałujesz żadnego mężczyzny prócz mnie, Lili. To niewłaściwe, rozumiesz? Całować się mogą tylko narzeczeni albo mąż i żona. Spojrzała na niego z niepokojem w oczach. - Chcesz powiedzieć, że tamci oficerowie byli złymi ludźmi? - Obawiam się, że tak, kochanie. - Nie chciał jej urazić ani zbyt szybko rozwiać jej złudzeń. Lili zastanawiała się nad tym przez moment, na jej twarzy malował się niesmak. 32 - Brzydko pachnieli - powiedziała w końcu. - Obiecuję, James. Właściwie nie bardzo lubię się całować. - Tylko ze mną - nie dawał za wygraną. Uśmiechnęła się i uniosła dłoń. - Pocałuj mnie w rękę, żebym nie musiała trudzić się ścieraniem i nakładaniem szminki. Zaśmiał się, dostrzegłszy w kącikach jej oczu figlarne iskierki. Uniósł pachnącą dłoń do ust, a potem przytrzymał ją i zaczął mówić: - Lili, skoro jesteśmy sami, chcę ci powiedzieć, czego pragnę najbardziej na świecie, gdy już się pobierzemy. Chcę wrócić do Chin, ukochana, i pracować dla naszego kraju. - Wąska dłoń, którą trzymał, nawet nie drgnęła. - Czy chcesz tego samego? - spytał łagodnie. - Och tak! - odparła szybko. - Jeśli rodzice się zgodzą. - A myślisz, że się zgodzą? - W jego głosie był niepokój. - Chyba nie. - Ton jej głosu nie zmienił się ani na jotę. - Myślę, że nie. W Szanghaju mieliśmy mnóstwo kłopotów. - Więc co zrobimy, najdroższa? - wykrzyknął. - Nie wiem, James. Wymyśl coś innego, proszę cię. - To znaczy mam nie jechać?
- Tak. Proszę. - Wzięła go za rękę i niespodziewanie przycisnęła ją do policzka. - Zostań tutaj. Radio City jest cudowne! - Najdroższa, przecież mam tyle do zrobienia - zaprotestował. - Będziesz miał świetną posadę - przypomniała mu. Jej dziecięcy wdzięk był tak zniewalający, że James nie miał sumienia robić jej wyrzutów. - Ale Chiny nas potrzebują, kochanie. Pomyśl, ilu brakuje tam szpitali! Chcę kiedyś stworzyć tam wielki szpital, gdzie będą mogli leczyć się potrzebujący. - Chińczycy są za biedni, żeby płacić za szpital - stwierdziła. - Ale w moim szpitalu bogaci będą płacić za biednych - oznajmił. Ta uwaga ją rozbawiła. - Bogaci nie chcą płacić za biedaków - zauważyła trafnie. 33 James poczuł się schwytany w sieć; tak delikatną, że prawie nieuchwytną, a jednak na tyle mocną, że się w nią zaplątał. - Lili, odpowiedz mi wprost: pojedziesz ze mną do Chin? - Jeśli tata się zgodzi. - Obiecujesz, najdroższa? - Obiecuję - odparła słodko. - Zamieszkamy w Pekinie - szepnął. - Lubię Pekin - przyznała. - Tyle tam pięknych sklepów! To mi przypomina, że nie wydałam pieniędzy. - Wstała z ławki i obdarzyła go czarującym uśmiechem dziecka. - Chodź, proszę. Chcę coś kupić. Przywołaj taksówkę. James spełnił jej życzenie. Lili rozsiadła się wygodnie na siedzeniu. - Piąta Aleja, przy parku - poleciła. Taksówkarz wysadził ich przy Central Parku. Z łatwością, jaką daje obycie w podobnych sytuacjach, Lili weszła do jednego z ekskluzywnych sklepów, a potem do następnego. Po półtorej godziny wróciła do tego pierwszego i kupiła tam komplet sztucznej biżuterii, kosztujący dokładnie sto dolarów z podatkiem włącznie. Rozpromieniona czekała na zapakowanie błyskotek. - Kiedy przyjechałam do Nowego Jorku, byłam taka głupia, James - wyznała. - Myślałam, że trzeba proponować połowę ceny, którą mi podawali. Teraz wiem, że z Amerykanami jest inaczej. Zawsze dajesz im to, czego chcą. James złowił spojrzenie sprzedawczyni, pełne zachwytu, a jednocześnie zdumienia z powodu jej urody. Odczuwał dumę, że Lili jest Chinką, na dodatek należy do niego. Pochylił się i szepnął jej do ucha: - Byle nie pocałunki! Potrząsnęła głową. - Nie, tylko nie to. Południe dawno już minęło, gdy odprowadził ją do rodziców. Zgłodniały pan Li nie mógł sobie znaleźć miejsca i na widok córki wykrzyknął: 34 - Gdzieś ty się podziewała! W brzuchu mi burczy. - Co kupiłaś? - spytała pani Li. James widział wyraźnie, że nie jest to odpowiedni moment na rozmowę z panem Li. Pożegnał się. Lili odprowadziła go do drzwi. - Przyjdę dziś wieczorem i porozmawiam z twoim ojcem - oznajmił. - Zrób tak - odparła słodko i zamknęła drzwi. Pod drzwiami jego domu czekała na niego Mary cichutka niczym kot. - Pojedzie? - wyszeptała. - Tak, jeśli ojciec jej pozwoli. - A jeśli nie?
- Musi - odparł James. - Ha! - wyrzuciła z siebie Mary. - Chodźcie! - dobiegł ich z jadalni głos matki. - Chodźcie już, gorące jedzenie na stole. Nie pozwólcie mu wystygnąć. Wasz ojciec nie lubi zimnych potraw. - Idę! - odkrzyknęła Mary. - Idę, mamo! - powtórzył za siostrą James. Przy stole nie toczono żadnych rozmów ani sporów. Doktor Liang wymagał, by podczas posiłków panowała idealna cisza. Teraz w milczeniu stał obok swego krzesła i czekał na pozostałych członków rodziny. Pani Liang biegała po pokojach, wzywając dzieci na obiad. Kiedy Mary i James weszli do jadalni, ich matka wspinała się po schodach na swoich nie do końca skrępowanych stopach. W dzieciństwie je krępowano, lecz kiedy jej rodzina odkryła, że mały chłopiec, z którym ją zaręczyli przed laty, wyrósł na wybrednego nowoczesnego mężczyznę, klnącego się na wszystkie świętości, że nie poślubi kobiety ze skrępowanymi stopami, czym prędzej zdecydowali odwrócić ten proces u córki, na ile to tylko było możliwe. Doktor Liang nigdy nie przyjął do wiadomości, że jego żona miała krępowane stopy. Wmawiał Amerykanom - i w końcu sam w to uwierzył - że zwyczaj krępowania stóp zanikł w Chinach w minionym stuleciu. „Nieco wcześniej, 35 zanim wy na Zachodzie zaprzestaliście krępowania talii waszych kobiet". Lubił wygłaszać tę kwestię, zawsze z czarującym uśmiechem. „Pochlebiam sobie - dodawał następnie - że nasza rasa została przez to mniej poszkodowana niż wasza, ponieważ na szczęście dla nas ważne organy nie są umiejscowione na stopach naszych kobiet!". Nic nie doprowadzało go do większej wściekłości niż niefortunne spotkanie z misjonarzem, który po niedawnym pobycie w Chinach utrzymywał, że w odległych wioskach nadal krępuje się dziewczętom stopy. „To nieprawda - zaprzeczył wtedy, zachowując pełną powagi godność. - Jako Chińczyk wiem to najlepiej". Teraz spojrzał na dwoje swoich starszych dzieci wchodzących do jadalni. - Usiądźmy - zwrócił się do nich. - Słyszę krzyki waszej matki na piętrze. Na pewno zaraz Peteri Louise do nas dołączą. Po tych słowach zabrał się do konsumowania bulionu z kury z makaronem sojowym, dając wyraz swemu zadowoleniu głośnym mlaskaniem. W towarzystwie Amerykanów jadłby bezgłośnie, ale wśród członków własnej rodziny można się odprężyć-twierdził-i zachowywać jak prawdziwy ( hińczyk. Przy stole nikt się nie odzywał. Do jadalni wszedł Peter i zajął swoje miejsce. Był miłym dla oka siedemnastolatkiem, tak szczupłym, że jego długa szyja wyglądała wręcz groteskowo. Miał wyrazistą twarz o mocnych rysach i wysokim czole. Doktor Liang umiał się powściągnąć i stroił sobie żarty z wyglądu syna. Dziś jednak, ponieważ był niezadowolony z Jamesa, poczuł przypływ życzliwości dla Petera. - Parę dni temu przygotowywałeś się do sprawdzianu z fizyki zagadnął uprzejmym tonem. Nie znam wyników. - Dostałem dziewięćdziesiąt siedem punktów, ojcze odparł Peter. Skupił się bardzo, dzięki czemu jego głos zabrzmiał nisko i całe zdanie udało mu się wypowiedzieć bez gwałtownego skrzeku. - Brawo, synu! -wykrzyknął doktor Liang. - Jedz, póki gorące. W tej samej chwili wpadła do jadalni pani Liang, wyrzucając z siebie słowa przeprosin. Za nią wsunęła się nadąsana Louise, Szesnastolatka, 36 wyższa od Mary i bardzo ładna, miała ekstrawagancko zakręcone krótkie włosy, ubrana była w obcisłą czerwoną sukienkę, na nogach miała czarne czółenka na wysokim obcasie. Jej buzia nosiła ślady łez. Pani Liang spoglądała na córkę z rozdrażnieniem, gdy ta ciężko siadała na krześle.
- Nawet nie wiecie, co ta dziewczyna wyczyniała! Doktor Liang utkwił wzrok w swoim najmłodszym dziecku. - Płakała. Czemu ją karciłaś? - Louise była jego ukochanym dzieckiem i cała rodzina o tym wiedziała. - Po tym wszystkim, co mówiłeś o ściskaniu się w talii - zaczęła pani Liang w trakcie jedzenia ku najwyższemu obrzydzeniu jej męża - ona ściskała sobie talię, wyobrażasz sobie?! Przed lustrem! Aż całą twarz miała czerwoną. - Ale czemu? - spytał doktor Liang, spoglądając na Louise. - Powiem ci czemu - perorowała głośno jego żona. - Wygląda na to, że wąska talia znów jest modna. Amerykanki chcą być bardzo szczupłe w pasie. - Jesteśmy Chińczykami - doktor Liang zwrócił się łagodnie do córki, nie spuszczając z niej oczu. - Nie zapominaj, moje dziecko, że jesteśmy tu obcy. To nie jest nasza kultura. Nie możemy zapominać o naszych korzeniach. Piękno naszych kobiet polega na ich naturalności. Czworo młodych pochyliło głowy nad miseczkami z zupą. Pani Liang przechyliła swoją miseczkę, dopiła resztkę zupy i zawołała w stronę kuchni: - Nehlii! Nehlii! Nellie pojawiła się błyskawicznie, zebrała puste miseczki i przyniosła na tacy drugie danie. Pani Liang mierzyła ją surowym wzrokiem, a pan Liang dalej przemawiał do córki. - Powinniśmy dawać przykład, moje dziecko. Często pytam Niebios, dlaczego znalazłem się na wygnaniu, z dala od mojej ukochanej ojczyzny. Niebiosa milczą, lecz odpowiedź odnajduję w sercu. Mam tutaj do spełnienia misję. Moje dzieci też. Musimy pokazać temu ogromnemu krajowi, 37 nowemu krajowi, co to znaczy być Chińczykiem. Jeśli będziesz ściskać się w talii jak Amerykanki... czy to w ogóle możliwe, że ów haniebny i szkodliwy zwyczaj znów się przyjmie? - Nie martw się, ojcze - wtrąciła Mary. - Louise długo nie wytrzyma tej niewygody. Za bardzo kocha jeść. - Zamknij się - burknęła pod nosem Louise. Doktor Liang sięgnął po pałeczki. Pani Liang postawiła przed nim michę ryżu z warzywami. To była jego miska domowa. Przy gościach jadł z niewielkiej miseczki, „miseczki dżentelmena", jak mawiał żartobliwie. Tylko wieśniacy używali takich ogromnych misek. Każdy gość reagował zwykle tak samo: „Myślałem, że większość ludzi w Chinach to wieśniacy". Doktor Liang wyrażał swoją dezaprobatę dla tych słów pełnym gracji ruchem lewej ręki, która służyła mu do gestykulowania. „Błędne wrażenie - wyjaśniał łagodnie. Wywołane, w moim mniemaniu, popularnymi powieściami o Chinach pisanymi przez Amerykanów. Prezentują oni siłą rzeczy bardzo ograniczony punkt widzenia. To jakość liczy się w każdym narodzie, elokwentna garstka, uczeni. Z całą pewnością ludzie tacy jak ja reprezentują ducha chińskiej cywilizacji o wiele doskonalej niż wieśniacy. Naszym narodem zawsze rządzili myśliciele. Nasi władcy byli zależni od intelektualistów". - Mary, nie dokuczaj młodszej siostrze! upomniał córke ostrym tonem. - A ty, Louise, nie bądź niegrzeczna wobec starszej siostry. W rodzinie obowiązuje szacunek. - Och, dajcie już spokój, jedzcie - zawołała niecierpliwie pani Liang. - Z pełnym żołądkiem poczujecie się lepiej Wołowinę I kapustę przyrządziłam sama. Proszę, ojcze moich synów... Pałeczkami trzy-manymi w prawej dłoni sięgnęła do półmiska, z którego wybrała kruchy kawałek mięsa i położyła go na górze mężowskiej porcji ryżu. - Skończ już z tym, dzieci będą grzeczne. A jak będziesz się złościć przy jedzeniu, to dostaniesz wrzodów. Jak wielu chińskich intelektualistów, a także bogatych ludzi, doktor Liang był zagrożony wrzodami żołądka. Według pani Liang wszystko z powodu tłumienia złości, 38
która potem atakowała jego żołądek. „Powinieneś dać upust złości - napominała go w prywatnych rozmowach. - Pokrzycz na dzieci, kiedy cię zirytują, przyłóż Mary, wykręć ucho Peterowi, od razu poczujesz się lepiej. Ciężko ci, bo nie masz służących, na których mógłbyś się wyżyć od czasu do czasu. Kiedy mieszkaliśmy w Chinach, pod tym względem było ci lepiej. Pamiętasz tamtego rikszarza? Pamiętasz, jaki był cierpliwy? Tutaj nie możesz wyładować swojej złości. Zostaje ci w brzuchu, a od tego robią się wrzody". „Mam nadzieję, że w sensie konfucjańskim jestem ponad to, czy w Chinach, czy w Ameryce" - oświadczył jej któregoś razu doktor Liang. „Konfucjusz zmarł na żołądek" - wypaliła jego żona. Doktor Liang pominął tę uwagę milczeniem. Przypomniał sobie radę Konfucjusza: wysoko postawiony w hierarchii mężczyzna musi okazać cierpliwość wobec kobiet, dzieci i głupców. Teraz oddał się przyjemności jedzenia. Jak na tak szczupłego mężczyznę, miał wilczy apetyt, co bardzo cieszyło jego żonę. Nic nie dawało pani Liang większego poczucia spełnienia się w roli żony jak widok męża z apetytem pałaszującego podawane mu potrawy. Drażniło ją, że jej własna przyjemność jedzenia była ograniczona skłonnością do tycia. Czasem na widok szczupłego i pełnego gracji ciała męża w kąpieli nachodziła ją melancholia. Czy porównywał jej pulchne kształty ze szczupłymi sylwetkami amerykańskich kobiet? Dawno temu, po wizycie w Atlantic City, kategorycznie odmówiła wyjazdów nad morze. Czyż w takich miejscach nawet doktor liang nie miałby trudności z samokontrolą? Takie jednak było życie w Ameryce. Wystarczyło mu otworzyć pismo zostawione gdzieś lekkomyślnie przez jedno z dzieci, żeby we własnym domu mógł obejrzeć fotografie złych kobiet. Wszystkie bez wyjątku młode Amerykanki pani Liang uważała za dziwki, niektóre w średnim wieku również. Nawet siwowłose matrony zachowywały się wobec doktora Lianga w sposób, na który było tylko jedno słowo: dziwkarski. Pani Liang nie wierzyła, że jej mąż zostawiony sam sobie mógłby kiedykolwiek zdradzić ją czy dzieci. Czyż nie urodziła mu dwóch przystojnych synów? 39 A jednak wciąż bolało ją wspomnienie aranżowanego małżeństwa. Prawda, jej ojciec wyraził zgodę, by któregoś dnia spotkali się na piętnaście minut, ale pod jego bacznym okiem. Miała wtedy osiemnaście lat i nie mogła wykrztusić z siebie ani słowa. Na to wspomnienie ciągle paliły ją policzki. Tamten wysoki, nadzwyczaj przystojny młodzieniec, który stał wtedy przed nią i mierzył \-\ uważnym spojrzeniem, zdawał się nie mieć nic wspólnego z jej mężem doktorem Liangiem. Czy pamiętał owo spotkanie nadzorowane przez czujnego staruszka, nie wiedziała. Nigdy o tym nie wspominał. Nawet pół roku później, w trakcieich nocy poślubnej, nie nawiązał do tego ani słowem. I z małżeństwa nie zrezygnował. Nie uważała się za brzydką, w tamtych czasach nie była też gruba, choć z pewnością nie można jej było nazwać chudą. Miała pucołowate rumiane policzki, które pod wpływem zimna ciemniały jeszcze bardziej. Póki nie przyjechała do Ameryki, jej pulchne dłonie zawsze siniały na wietrze. Bardzo bała się nocy poślubnej. Jej mąż okazał się metodyczny i niemal bezgłośny. Dopiero zyskawszy pewność, że za małżeństwem nie kryje się nic więcej, odzyskała swoją naturalną, nieco hałaśliwą wesołość. Wtedy już wiedziała, że stała się mężowi niezbędna. I nadal była, co dawało jej poczucie pewności, choć zakłucane w chwilach, gdy doktor Liang zasiadał do pisania wierszy, a czasem się to zdarzało. Jego wiersze zaludniały kobiety zupełnie różne ot pani Liang,co budziło jej czujność. Zazdrosnymi spojrzeniami obrzucała wtedy wszystkie ich nowojorskie znajome w poszukiwaniu tej, która choćby z grubsza przypominała heroiny z jego wyobraźni, Trudno jej było odnaleźć jakiekolwiek podobieństwa, ponieważ wiersze doktora Lianga traktowały o kobietach, które żyły przed wiekami w Chinach. Jedną z jego ulubionych postaci była na
przykład Wonna Konkubina. Suptelna kobieta, która zamiast potu wydzielała aromatyczny zapach. - Wątpię, żeby taka kobieta w ogóle istniała - pani Liang wyraziła żywo swoje zdanie, gdy pewnego dnia doktor Liang czytał amerykańskim znajomym poemat opiewający Wonną Konkubinę. 40 - Żyje w tradycji historycznej - oświadczył doktor Liang zdecydowanym tonem. Powiódł wzrokiem po zasłuchanych amerykańskich twarzach. - I w moim sercu, jak się zdaje - dodał z uśmiechem. Tamtego wieczoru pani Liang urządziła mu scenę w swoim stylu. - Ty! - zawołała gderliwym tonem, grożąc palcem przygotowującemu się do kąpieli mężowi. - Co za skandale urządzasz z tymi Amerykankami! Doktor Liang zdążył już zapomnieć o całym epizodzie i żona chętnie oszczędziłaby mu wyrzutów. Ponieważ jednak sytuacja regularnie się powtarzała, pani Liang ciągnęła swoją tyradę. - Opowiadasz o wonnych konkubinach! - grzmiała. Parsknął śmiechem. - Była tylko jedna - wyjaśnił; starannie złożył spodnie i przewiesił je przez mosiężną poręcz ich małżeńskiego łóżka. - Amerykanki są zbyt sexy! - pożaliła się. Mówiła po chińsku, lecz słowa „sexy" zawsze używała w oryginale. - Powinieneś z nimi rozmawiać inaczej. - Jesteś zazdrosna - skonstatował z zadowoleniem. - O martwą kobietę!? - wrzasnęła. - O wszystkie kobiety. - Jeśli weźmiesz sobie jakąś kobietę, ja wezmę sobie mężczyznę - oznajmiła zdecydowanym tonem. Na te słowa doktor Liang wybuchnął niepohamowanym śmiechem. - No to już - powiedział, opierając się o łóżko. - Ty i ja urządzimy sobie wyścig. Ty do mężczyzny, ja do kobiety. Kupię ci pierścionek z nefrytem i bransoletkę, jeśli wygrasz. Pani Liang nie posiadała się z oburzenia. - Chodź do łóżka, stary zbereźniku! I przestań gadać jak Amerykanie! 41 - Jeszcze trochę wołowiny - zwróciła się teraz do męża. Posłusznie podsunął swoją miseczkę. - Powinienem był się zdrzemnąć - powiedział. - Dobrze by ci to zrobiło. Jesteś w wieku, kiedy człowiekowi potrzeba trochę snu w ciągu dnia. Czwórka ich latorośli jadła w zupełnej ciszy, sięgając po dokładki z półmisków stojących na środku stołu. Pani Liang nie tolerowała obecności Nellie w trakcie ich rodzinnych posiłków. Wszyscy o wiele bardziej cieszyliby się jedzeniem, gdyby sięgali po kęsy ze wspólnego półmiska, lecz pozwalały sobie na to tylko dzieci przy służącej i pod nieobecność matki. Pani Liang zrugała je kiedyś, gdy po powrocie z przyjęcia na cześć doktora Lianga zastała całą czwórkę przy stole dłubiącą pałeczkami w daniach na półmiskach i gawędzącą z Nellie. „Czemu mamy nie zachowywać się jak Chińczycy skoro jesteśmy Chińczykami?" - spytał wtedy prowokacyjnie James. „Uczysz się na medycynie o amerykańskich zarazkach - zawołała pani Liang, by odpowiedź dobiegła uszu Nellie. Przegoniła dzieci od stołu, poczekała na wyjście służącej i opowiedziała ich ojcu o tej niegodziwości. Doktor Liang wykazał się zdrowym rozsądkiem. „Teoria zarazków jest oczywiście słuszna zwrócił się do dzieci -lecz odporność naszego narodu na niektóre drobnoustroje jesl bardzo wysoka. Poza tym w obrębie rodziny nie ma
wielkiego niebezpieczeństwa. Ja sam nie miałbym oporów, żeby zanurzać swoje pałeczki wmisce do spółki z nieznanym mi człowiekiem, pochodzącym z naszej rasy. Ale wasza matka ma słuszność. Amerykanie nie mają o nas wysokiego mniemania, dlatego nie powinniśmy stwarzać sytuacji utwierdzających ich w tej opinii". Posiłek dobiegł końca. Pani Liang podała domownikom pudełko czekoladek, które uwielbiała. Nellie rozlała gorącą herbatę do czarek i zaraz wyszła. Pani Liang beknęła z ukontentowaniem. Mąż spojrzał na nią ze smutkiem, lecz powstrzymał się od uwag. 42 Jedzenie było zbyt smaczne, żebyją ganić. Wstał od stołu, ziewnął i poszedł do siebie, by się zdrzemnąć. Pani Liang udała się do salonu, usadowiła się wygodnie w głębokim fotelu i zamknęła oczy. W jadalni została czwórka młodych ludzi. Mary położyła ręce na stole i oparła się na nich. - Powiesz Peterowi i Louise? - zwróciła się do Jamesa. - A co znowu Jim zmalował? - spytał Peter, pochłonięty wyszukiwaniem ulubionych czekoladek z nadzieniem śmietankowym. - Poprosił Lili, żeby wróciła z nim do Chin zaraz po ślubie, a Lili powiedziała, że wróci, jeśli tylko tatuś jej na to pozwoli - figlarnym tonem Mary naśladowała miękką chińską wymowę Lili. - Ba-ba. - Nie żartuj! - zawołał Peter. - Ja też jadę - oznajmiła Mary. Pozostała trójka spojrzała na nią z niedowierzaniem. - Kto tak powiedział? - spytała Louise. - Ja - odparła Mary zdecydowanie. - Już postanowiłam. Pielęgnacja noworodków... Jak myślicie, czemu się tego uczyłam? - Żeby być dobrą matką? - podpowiedziała złośliwie Louise. - Och, zamknij się! Pod nieobecność rodziców cała czwórka była na wskroś amerykańska. Gdyby ktoś nie widział ich twarzy i wsłuchał się tylko w ich głosy, nie wychwyciłby żadnej różnicy. - Jim powinien jechać pierwszy i przetrzeć szlak dla reszty. - Pod wpływem nagłej ekscytacji szyja Petera wydłużyła się jeszcze. - Jakim cudem Jim tam pojedzie? - spytała Louise. - To przecież mnóstwo kosztuje. - Zaproponowano mi pracę - powiedział wolno James. - Och, Jim, gdzie? - W Pekinie, w dużym szpitalu. - Szczęściarz - mruknął Peter. Wszyscy palili się do wyjazdu do Chin. Wszyscy z wyjątkiem Louise, choć najmłodsza z czwórki rodzeństwa nie miała odwagi głośno przyznać się do tego. 43 Na samą myśl o Chinach czuła strach. Kochała Amerykę. Każdy dzień był wspaniałą zabawą, przerywaną kilkoma godzinami zajęć w szkole. Prowadziła życie, którego pilnie strzegła przed resztą rodziny. Była wesoła, lubiana, dobrze tańczyła i śpiewała niczym chiński słowik. Zakochał się w niej amerykański chłopiec. Nikt o tym nie wiedział z wyjątkiem Estelle, jego siostry, najlepszej przyjaciółki Louise. Romantycznie usposobiona Estelle namawiała ich, żeby się pobrali. Louise spędzała długie godziny na ekscytujących rozmowach. Jedyny kłopot polegał na tym, że Philip jeszcze nie poprosił jej o rękę. - Jest pewien szkopuł - zaczął poważnie James. Lili uzależnia wyjazd od zgody ojca. Rodzeństwo skwitowało te słowa jednoczesnym prychnięciem. - Najpierw się z nią ożeń - doradził Peter męskim głosem. Po ślubie możesz zrobić, co ci się spodoba. Choć raz postąpisz jak Chińczyk i zmusisz żonę do posłuszeństwa. James uśmiechnął się do brata i pokręcił głową,
- Sam nie wiem. Obawiam się, że marny będzie ze mnie chiński mąż, Pete. - Bądź twardy-podburzał brata Peter. - Nie pozwól sobą pomiatać, Jim. Ty jesteś naszym pilotem, pamiętaj. James popatrzył na twarze rodzeństwa. Peter był pełen entuzjazmu, Mary zdeterminowana, Louise bujała gdzieś w obłokach. Zależeli od niego, swojego starszego brata, głowy rodziny po OJCU. Głowa rodziny! Gdyby faktycznie był głową rodziny, wszyscy żyliby w Chinach, bo tam było ich miejsce. - Możecie mi zaufać - powiedział. - Nie poddam się. Tego samego dnia wieczorem poczuł jednak zniechęcenie na widok niezachwianego spokoju Lili. Wstała na przywitanie i wprowadziła do szykownego salonu w apartamencie państwa Li. Wzięła go za rękę i podprowadziła do kanapy, na której wcześniej siedziała. 44 Naprzeciwko siedzieli w sztywnej pozie pan i pani Li. Patrzyli na niego z poważnym wyrazem twarzy. Na jego powitanie odpowiedzieli tylko skinieniem głowy. Od razu pojął, że Lili przekazała im jego prośbę. Wiedział też, że omawiali tę kwestię i już zdecydowali, jaką dadzą mu odpowiedź. Ich pełne rezerwy zachowanie przeraziło go. Gdyby byli przychylnie nastawieni, nie mieliby takich poważnych min. Starał się ukryć swoje obawy. Usiadł na miejscu wskazanym przez Lili, przyjął herbatę, którą mu zaproponowała, a odmówił skosztowania „łyski-soda" stojącej na stoliku przy bogato zdobionym kominku. Rodzina Li zachowywała się bardzo po chińsku, więc James, w którym walczyły upór, poczucie humoru i niepokój, postanowił dostroić się i wykrzesać z siebie tyle chińskości, ile zdoła. - Wieczór jest bardzo przyjemny - oznajmił. - Niebo ma kolor deszczu. - Ponieważ dziś nie chciał używać angielskiego, wygłosił tę uwagę po mandaryńsku, w swoim ojczystym języku, obcym jednak dla pani Li wychowanej na szanghajskim dialekcie. Mimo to odpowiedziała mu w tym samym języku, choć nie bez trudu. - Rzeka zrobi się bardziej wilgotna i kaszel będzie nas męczyć jeszcze bardziej. James popił łyk herbaty i odstawił czarkę. - W tym rozległym kraju klimat jest bardzo zróżnicowany - zauważył. - Nie lepiej byłoby dla państwa pojechać na zachód, gdzie powietrze jest suche i zawsze świeci słońce? Pani Li pokręciła przecząco głową. - Nie możemy wyjechać z Nowego Jorku - westchnęła. - Przypomina Szanghaj. Bo gdzie indziej kupimy świeży korzeń imbiru i pędy bambusa? W Chinatown na targach jest prawie takie samo zaopatrzenie jak w małych miastach w naszym kraju. Pan Li zaprezentował swój donośny kaszel. - Mają całkiem smaczny sos sojowy - przyznał. Lili milczała. Siedziała nieporuszona, opierając nieskazitelnie piękne dłonie na kolanach. Miała na sobie jedwabny strój barwy zielonego jabłka, 45 białą gardenię we włosach i zielone kolczyki z nefrytu. Spowijała ją woń gardenii, trafiająca wprost do serca młodego mężczyzny. Coraz bardziej zniecierpliwiony powolną wymianą zwyczajowych chińskich grzeczności postanowił je przerwać i przejść do sedna. Pochylił się nieco i zwrócił do pana Li po angielsku: - Sir, wie pan już pewnie od Lili, że poprosiłem ją, by wyszła za mnie jak najszybciej i wyjechała ze mną do Chin. Przyszedłem prosić o pańskie pozwolenie. Na te słowa pani Li zerwała się z kanapy. - Chodź, dziecko-powiedziała do córki w szanghajskim dialekcie. - Powinnyśmy zostawić tę sprawę mężczyznom. Lili posłusznie wykonała polecenie matki. Pan Li milczał z poważnym wyrazem twarzy, gdy obie kobiety wychodziły Z salonu, po czym podszedł do drzwi i starannie je zamknął. Miał
dziś na sobie chińską szatę, która szczelnie okrywała jego zażywną postać I przydawała mu godności. James widywał go dotąd w zachodnich ubraniach, które pan Li kupił sobie zaraz po przyjeździe do Ameryki. Choć drogie i doskonałej jakości, nie maskowały jego zaokrąglonych pleców "« nawykłych do wygodnych chińskich ubiorów, a na dodatek eksponowały jego obwisły brzuch. Teraz również jego cienkie nogi były zakryte długą obszerną szatą z niebieskiego atłasu, zdobioną na dole bogatym ornamentem. Pan Li wrócił od drzwi, usiadł obok Jamesa, wysunął z rękawów swoje pulchne palce i zaczął po chińsku - To, co zamierzam teraz powiedzieć, nie ma nic wspólnego z tobą, mój chłopcze. - Jego mandaryński był nieco koturnowy, lecz zrozumiały. Każdy biznesmen musiał znać mandaryński, bez względu na to, z jakiej części Chin pochodził. - Moim najgorętszym życzeniem jest, abyś poślubił Lili. Kamień spadnie mi z serca. Ty jednak prosisz mnie, bym pozwolił mojej córce wrócić do domu, z którego uciekliśmy. Nie zrozum mnie źle. Nienawidzę tego obcego kraju i Chiny kocham. Ale nastały tam złe czasy. Nawet bez kłopotów z woreczkiem żółciowym trudno było mi prowadzić interesy. Tylko nieliczni mają pieniądze, 46 a jako że Amerykanie zawsze chcą swoich pięćdziesięciu jeden procent, a my, Chińczycy, też twardo obstajemy przy pięćdziesięciu jeden procentach, jest zastój w interesach. Oto dlaczego skorzystałem z okazji i przybyłem do tego kraju, by poddać się operacji. Odbędzie się w przyszłym miesiącu. Byłoby mi lżej, gdybym wiedział, że moja córka jest żoną dobrego i wielce uzdolnionego młodego człowieka takiego jak ty. Mógłbym umrzeć spokojny. James wszedł mu w słowo. - Pan nie umrze, sir. Znam się na tych sprawach i... Pan Li przerwał mu, unosząc jasną pulchną dłoń. - Nie ty mnie będziesz ciąć - zaoponował łagodnie. - Gdybyś ty trzymał skalpel, nie myślałbym o śmierci. James zadrżał z emocji, uderzony nagłą myślą. - Gdyby pan pozwolił mi się operować, sir... Na twarzy pana Li pojawił się strach. - Nie, nie! - zawołał. - Amerykanie przywykli do krojenia. Poza tym jesteś młody, a ja jestem ważnym człowiekiem. - Westchnął i pogładził brzuch ręką. - Mimo to życzyłbym sobie... Nie, tak być nie może. Lekarz jest wyznaczony, już zapłaciłem pewną sumę. Powiem ci, że w nocy się boję. - Proszę się nie bać, sir. Tutejsi chirurdzy są znakomici. Te słowa pan Li skwitował zasmuconym tonem. - Chińczyk rozmyślnie nie zabije. Ale Amerykanie to co innego. Nie widziałeś ich żołnierzy w Szanghaju. Jeździli swoimi małymi samochodami i zabijali każdego, kto stanął im na drodze. Na ulicy niedaleko naszego domu zabili kiedyś siedmioro ludzi i nawet się nie zatrzymali. Czemu mieliby oszczędzić jednego starego Chińczyka takiego jak ja? Co więcej, popytałem trochę i dowiedziałem się, że nawet jeśli umrę, muszę im zapłacić. Cóż za niesprawiedliwość. Jestem bezsilny. Nie mogę rozciąć własnego brzucha. Gdyby lekarze byli Chińczykami, nie oczekiwaliby zapłaty za zabicie mnie. Spodziewaliby się raczej podania do sądu. Tutaj wygląda na to, że lekarze nigdy nie popełniają morderstwa. 47 Rozpytywałem się i powiedziano mi, że gdyby lekarz zrobił to amerykańskiemu prezydentowi, ten też musiałby mu zapłacić. My nigdy nie pozwolilibyśmy na takie zdzierstwo. Poważny i cichy głos pana Li płynął nieprzerwanie. Pan Li niewiele mówił w obecności żony i córki, i dopiero teraz, kiedy znajdował się sam w towarzystwie mężczyzny, wylewał z siebie potok słów. Czuł bliską więź z tym młodym przystojnym Chińczykiem. Stracił swojego
jedynego syna dawno temu i teraz czuł, jakby go odzyskiwał, tyle że silniejszego i zdrowszego niż tamten nieszczęsny małjy chłopczyk, którego matka zabiła nadmiarem miłości. Mały Aliah umarł od opium zaordynowanego przez matkę na ból brzucha po zjedzeniu zbyt wielu ciasteczek ryżowych. Gorliwa, lecz ciemna niańka podwoiła dawkę. Po śmierci syna pan Li czuł się tak bardzo osaczony i przytłoczony przez kobiety, że całkiem zamknął się w sobie. Jego popęd płciowy - zawsze dość słaby-zanikł zupełnie. Pan Li zdecydowanie odrzucił propozycję przyjęcia konkubiny, którą podsuwała mu żona jako pokutę za własną beztroskę. Jej ból po stracie syna chwycił go jednak za serce i pan Li nie odwrócił się od żony ostatecznie. Poza murami ogromnego i bogato dekorowanego domu, we Francuskiej strefie Szanghaju był zręcznym i odnoszącym sukcesy przedsiębiorcą, w domu zaś przygaszonym, pobłażliwym i niemal całkiem milczącym człowiekiem. James nie próbował podważać słów pana Li. Czuł, że wyrzucenie z siebie obaw i uprzedzeń przynosi temu starszemu mężczyźnie ulgę, siedział więc z lekkim uśmiechem na twarzy, słuchał i pozornie zgadzał się ze wszystkim, czekając na koniec tyrady, kiedy to, jakprzypuszczał - pan Li da mu swoją zgodę - A teraz moja prośba do ciebie - ciągnął pan Li, nie wracaj do Chin jeszcze przez kilka lat. Później, jak najbardziej! Nie chce być tu pochowany. Jeśli umrę pod obcym nożem, a tak pewnie będzie, moje ciało niech spocznie w metalowej trumnie. Trumnę trzeba napełnić limetami, zaplombować i umieścić w magazynie. Nie chcę leżeć w amerykańskiej ziemi. 48 Kiedy sytuacja w naszym kraju poprawi się na tyle, byś mógł zabrać matkę mojej córki, moją córkę i, mam nadzieję, wnuki do Szanghaju, moje ciało musi pojechać z rodziną. Dom w Szanghaju jest twój. Jest ogromny i kompletnie umeblowany. Wschodnia część po chińsku, zachodnia po cudzoziemsku. Ogród ma co najmniej dziesięć tutejszych akrów, pięćdziesiąt chińskich mou. Pośrodku ogrodu skalnego rośnie bardzo stara sosna. Pod nią przygotowałem miejsce na swój grób, gdy dwadzieścia lat temu urządzałem ten ogród. Jest w naszej wiosce cmentarz rodzinny, ale przez jedno pokolenie chcę leżeć blisko swoich wnuków. Później, kiedy sam zechcesz być tam pochowany, możesz przenieść mnie na cmentarz rodzinny. Do tego czasu przywyknę, że nie żyję, i będzie mi wszystko jedno. Po stu latach i tak wszyscy obracamy się w proch. James poruszył się niespokojnie. - Sir, ja chcę pracować w... Pan Li znów uniósł dłoń. - Nie ma takiej potrzeby - przerwał Jamesowi łagodnie. - Mam tyle pieniędzy, że wystarczy przynajmniej dla pięciu następnych pokoleń. Przewidziałem zamiary Japończyków. Każdy na własne oczy się przekonał, co się stało, kiedy cudzoziemcy skończyli swoją pierwszą wojnę światową, jak ją nazwali. Sprzedałem fabryki, gdy Japończycy wkroczyli do Mandżurii. Wtedy wojna była już nieunikniona. Cały mój majątek znajduje się w Nowym Jorku. Nie będę krył, że jestem jednym z największych deponentów w trzech bankach w tym mieście. Pan Li uśmiechnął się blado, lecz widząc, że James chce się odezwać, ponownie powstrzymał go uniesieniem ręki. - Zaczekaj, to nie koniec. Wszystko zapiszę tobie jako mojemu synowi w dniu, w którym pójdę pod obcy nóż. Mogę ci zaufać. Zaopiekujesz się starym ojcem i starą matką. Tak, będziesz jak mój rodzony syn. W zamian proszę tylko o jedno: poślubiając moją córkę, przyjmij moje nazwisko. Wiesz, że to taki stary chiński zwyczaj, gdy mężczyzna nie ma syna. - Obrzucił przenikliwym spojrzeniem poważnego młodego człowieka, 49 który nagle zagryzł wargi, i pospiesznie kontynuował: - Nosić nazwisko Li to zaszczyt. Jest ono na liście Stu Nazwisk*. * Lista Stu Nazwisk - sporządzona przed wiekami z polecenia cesarza, zawiera sto najpopularniejszych wówczas chińskich nazwisk.
A twój ojciec ma jeszcze drugiego syna. Nie ograbiam go. Teraz wszystko jest jasne. Daje zgodę na ślub. Niech odbędzie się jak najszybciej. Za dwa tygodnie? Tyle czasu potrzeba na skompletowanie garderoby, sporządzenie listy gości i tak dalej. To mi też daje prawie miesiąc do śmierci. Mam cichą nadzieję, że zanim umrę, moja córka zajdzie w ciążę. To byłoby wielkie szczęście, choć może nie powinienem o to prosić. Ale... tu pan Li zasznurował wargi i uśmiechnął się blado. Sumienie nie pozwalało Jamesowi rujnować marzeń starego człowieka, a jednak musiał to zrobić. Wyszkolony jako chirurg, niezwłocznie przystąpił do dzieła. - Nie sądzę, by pan umarł, sir. I lepiej, żeby pan tak nie myślał. Umysł musi pomóc ciału żyć. My, lekarze, dobrze o tym wiemy. Niech mnie pan jednak nie prosi, sir, bym zmienił plany na Życie. Noszę nazwisko Liang i pozostanę mu wierny. Jestem panu wdzięczny i będę dla pana jak syn, bez względu na nazwisko. Na twarzy pana Li pojawił się bolesny grymas, w oczach zalśniły łzy. James przeniósł wzrok ku wspartym na kolanach białym dłoniom swojego rozmówcy i zobaczył, że drżą. Odwrócił oczy od tego widoku i ciągnął: - Cieszę się, że chce pan, by Lili i nasze dzieci żyły w naszym ojczystym kraju. W tym jesteśmy zgodni. Dorastałem tutaj, to miejsce nie jest dla nas. Jesteśmy tylko wygnańcami, nawet jeśli dobrze nas tu traktują. Ale nie tylko dlatego chcę jechać do rodzinnego kraju. Mam nadzieję, może złudną, że mogę uczynić wiele dobrego dla naszego narodu. - Czasy teraz niespokojne. - Głos pana Li przeszedł w jęk. - Wiem i właśnie dlatego muszę wrócić. 50 James nie mógł powiedzieć panu Li, co czyniło jego postanowienie tak niezłomnym. Nie zwierzył się nawet Mary, że w głębi serca bolał nad tym, iż jego własny ojciec wybrał życie na wygnaniu w czasach trudnych dla ich ojczyzny. Znał wszystkie argumenty za, przyjmował do wiadomości, że uczony nie może pracować pośród zamętu i wojny. Wierzył, że to prawda. Wiedział, że wrażliwy umysł ojca potrzebuje bezpieczeństwa, ciszy i spokoju, by móc funkcjonować jak należy. Dawno temu James podjął jednak decyzję, że on będzie pracować tam, gdzie jest najbardziej potrzebny, w samym środku chaosu, nawet wojny. Nie pozwoli sobie ani na słabość umysłu, ani na obojętność serca. Pan Li znów zaatakował, tym razem swoją bronią uczynił błagalny ton. - Lili miała spokojne dzieciństwo. Bombardowania Szanghaju przyprawiły ją o nerwicę i chorobę. Pewnie ci nie powiedziała, że raz omal nie zginęła. - Nie! - Z piersi Jamesa wyrwał się okrzyk przerażenia. Pan Li pokiwał głową. - Robiła zakupy w domu towarowym Wing On. Kazałem jej kupić okrycie z soboli. Rosjanie wysłali do nas piękne futra. Akurat przymierzała jedno, kiedy spadła bomba. Na szczęście Lili stała wtedy blisko schodów. Tam było okno, a ona chciała zobaczyć się w dziennym świetle. Dzięki temu mogła zbiec szybko na dół, zanim cały budynek runął. - Pan Li westchnął. - Niestety, futro z siebie zrzuciła. Uznała, że będzie za ciężkie. Inaczej zatrzymałaby je. James milczał. Ze stanowczym wyrazem twarzy poważnie wpatrywał się w ojca Lili. - Z tego powodu - ciągnął pan Li - moją córkę łatwo przestraszyć i niewykluczone, że już tak zostanie do końca życia. Może sytuacja w Szanghaju się poprawiła, ale pewności co do tego nie mamy. Grożą nam różne nieszczęścia. Co będzie, jeśli wygrają komuniści? Któż zna wolę Niebios? Dlatego muszę powiedzieć, właśnie teraz, gdy odmówiłeś przyjęcia mojego nazwiska, że Lili nie pojedzie do Chin. 51 Pan Li postawił ultimatum i James wiedział o tym. Znając chiński sposób rozumowania, wiedział też, że gdyby uległ i zmienił nazwisko, pan Li mógłby pójść na kompromis i pozwolić mu zabrać Lili do Chin. Jeśli człowiek niczego nie daje, nie może niczego
oczekiwać. Czuł, jak krępuje mu ruchy delikatna, lecz niezwykle mocna sieć chińskiej reguły wzajemności. Ale jego serce pozostało niewzruszone. Żył wolny i stał na własnych nogach. Podniósł się, włożył ręce do kieszeni i przygarbił się nieco. - Będzie mi bardzo przykro zostawić żonę w Ameryce i czekać na nią, póki warunki w Chinach nie będą dla niej odpowiednie. Ale pracę stawiam na pierwszym miejscu. Na pucołowatej twarzy pana Li wystąpiły krople potu. - Jesteś dla nas zbyt obcy - powiedział z narastającą wściekłością w głosie. Jego wargi siniały coraz bardziej. - U Chińczyka na pierwszym miejscu jest rodzina. James hardo wpatrywał się w odmienioną nagle twarz pana Li. Młody mężczyzna patrzył na starszego ze zrozumieniem i współczuciem, nie mógł jednak ustąpić. W tej chwili ważyło się nie tylko jego własne życie. Jako dorastający chłopiec i młody mężczyzna żył marzeniem o swoim kraju, kraju w potrzebie, któremu on przyjdzie na ratunek. Nie mógł zrezygnować z tego marzenia. Umarłby, gdyby tak się stało. A dla młodego śmierć jest o wiele gorsza niż dla starego. James powtarzał sobie twardo w duchu, że pan Li nie zrobi dla Chin nic dobrego. Był jednym z tych, którzy żyli wyłącznie dla rodziny, Tylu Chińczyków tak często poświęcało dobro swego kraju dla rodziny! James czuł, że w jego duszy wzbiera płomień. - Kimkolwiek jestem, jestem przede wszystkim sobą oznajmił. Odwrócił się na pięcie i wyszedł z mieszkania państwa Li, a potem na ulicę. Nie mógł wrócić do domu. Wieczorne powietrze było łagodne, na ulicach panowała cisza. James spojrzał na zegarek. Jedenasta. Miał przed sobą całą noc. Wolnym krokiem, bez kapelusza na głowie, 52 z rękami w kieszeniach szedł przez miasto ku rzece, ku mostowi Waszyngtona. To nazwisko coś znaczyło. James wychował się na legendzie amerykańskich bohaterów. Jerzy Waszyngton był mu o wiele bliższy niż Konfucjusz. Konfucjusz był myślicielem, może nauczycielem jak jego ojciec, natomiast Waszyngton - człowiekiem czynu, twórcą nowego narodu. Most spinał dwa odległe brzegi rzeki. Nad wodą unosiła się mgła, w której ginął drugi jego koniec. Wyglądało, jakby most prowadził ku nieznanemu przeznaczeniu, w przyszłość. Płodna wyobraźnia Jamesa uczyniła z tego widoku symbol. On, James, przejdzie przez ten most ku marzeniom, nawet jeśli będzie musiał zrobić to w pojedynkę. ... Ale nocą, gdy leżał już w łóżku, jego sercem i umysłem zawładnęła Lili. Otulony ciemnością myślał o Lili z całą mocą swojej młodej tłumionej męskości. Dorastał wśród amerykańskich chłopców i dziewcząt. Przyglądał się ich harcom, sam nie biorąc w nich udziału. Świadomość różnic rasowych stanowiła dla niego wystarczającą przeszkodę, lecz rzeczywistą przyczyną owej rezerwy była subtelność jego duszy. James nie chciał całować żadnej dziewczyny, pieścić jej piersi czy tańczyć w namiętnym uścisku. Nie był to grzech, ale też żadna przyjemność. Owszem, kilka dziewcząt dało mu do zrozumienia, że nie przeszkadza im fakt, że jest Chińczykiem. Dla Jamesa było to jednak za mało, dlatego udał, że nie rozumie. Chciał się ożenić z dziewczyną swojej rasy. Oboje szczyciliby się, że są Chińczykami. Jego duma zogniskowała się w osobie Lili. Zobaczył ją krótko po jej przyjeździe z Chin. Była najpiękniejszą dziewczyną, jaką widział w Ameryce. Tej nocy pierzchły wszystkie konwenanse, jakim ulegał. James postanowił, że nie zrezygnuje z Lili. Pojedzie do Chin i weźmie ją z sobą. Noc wypełniona niespokojnym snem umocniła jego determinację. James wykąpał się, ogolił, włożył nowy szary garnitur w prążki i bordowy krawat. Kiedy wszedł do jadalni na śniadanie, zastał tam tylko Mary i Petera. 53
Peter czytał w trakcie jedzenia i nie podniósł wzroku, natomiast Mary na widok brata wydała z siebie głośny okrzyk. - Ojej! Ale jesteś dziś przystojny! Czy baba powiedział „tak"? James skrzywił się i zasiadł do stołu przed miseczką pełną płatków śniadaniowych. - Baba powiedział „nie", ale idę tam zaraz i zabiorę Lili siłą. - Życzę ci szczęścia - powiedziała Mary. Spoważniała nagle i mruknęła pod nosem: - Żebyś wiedział, jak bardzo! James udał, że nie słyszy słów siostry. Nalał do miseczki śmietany i nasypał górę cukru. Gdy drzwi mieszkania Lili się otworzyły, przeszyła go nagła myśl, że Lili zabroniono się z nim kontaktować. Służąca Mollie miała zmartwioną minę. Zamknęła cicho drzwi i zerknęła ku schodom. - Kiedy przyszłam dziś rano, kłócili się-szepnęła i pokręciła głową. Przerwało im pojawienie się Lili, która stanęła na górze schodów. Wyglądała przepięknie. Blada, w niebieskiej jedwabnej Bzacie i czarnych pantofelkach, zaczęła wolno schodzić ku Jamesowi. Mollie oddaliła się pospiesznie. James postąpił krok naprzód i wziął Lili w ramiona. Wtuliła się w niego i zaczęła cichutko łkać. - Baba jest bardzo rozgniewany na ciebie wykrztusiła. Łzy Lili podziałały na niego przygnębiająco. James poprowadził ją do niewielkiego pokoju muzycznego, starannie zamkną) drzwi i usiadł z nią na szezlongu. - Kochanie, nie płacz - przemówił kojącym tonem. Wyjął z kieszonki marynarki nową chusteczkę i zaczął osuszać twarz Lili, trzymając ją pod brodę niczym małe dziecko. Jej blade dziś wargi drżały. James pochylił się i pocałował ją. Nie otworzyła oczu. Łzy wielkie jak groch spływały spod jej rzęs na policzki. - Tata bardzo się na ciebie złościł, najdroższa? spytał łagodnie. Przytulił ją do siebie, a ona oparła głowę na jego ramieniu. 54 - Baba nie pozwala mi za ciebie wyjść - odparła przez łzy. - Mówi, że znajdzie mi innego męża. Serce podeszło Jamesowi do gardła. - Nie może tego zrobić, skarbie; nie, jeśli ty tego nie zechcesz. Przytknęła do oczu własną chusteczkę, miniaturowy kawałek jedwabiu wykończonego koronką. - Musisz mi pomóc - wyszeptała. Pod wpływem miłości i strachu Jamesem wstrząsnęły dreszcze. - Oczywiście, że ci pomogę, najdroższa. Ale musisz być dzielna. Jeśli będziemy trzymać się razem, nikt nas nie rozdzieli. Kolejne łzy napłynęły jej do oczu. - Baba może - powiedziała cicho. - Nie, Lili, nawet on nie zdoła. James czuł, że ogarnia go rozpacz. Lili była taka uległa, łagodna, nawykła do posłuszeństwa. Co się stanie, jeśli nie tchnie siły w jej duszę? Musi, nie ma wyjścia! Musi znaleźć sposób, by wyjaśnić jej, co zrozumiał, patrząc na most Waszyngtona, i sprawić, żeby odnalazła w sobie siłę i poszła razem z nim, dokądkolwiek ich most powiedzie. - Posłuchaj mnie, najdroższa. - Odgarnął z jej ucha miękki lok i pocałował ją. - Masz takie śliczne uszka, Lili! Będę mówił, a ty wszystko sobie przemyśl. Spróbuj mnie zrozumieć. Nasi rodacy są dobrymi ludźmi. Są wspaniali. Chiny są wielkie. Nie są słabym krajem, czai się w nich wielka siła. Tylko że panuje tam nędza. Czekają na nasz przyjazd i na naszą pomoc. Żyły w starym świecie, a teraz narodzą się do nowego życia w nowym świecie. Jestem lekarzem, dlatego myślę w kategoriach narodzin, pomocy przy budzeniu się nowego życia. Lili spoglądała na niego szeroko otwartymi oczami.
- Jeśli baba nie da nam pieniędzy, z czego będziemy żyć w Chinach? James się zaśmiał. - Będę pracować i zarabiać. 55 Ku jego zaskoczeniu te słowa wprawiły Lili w złość. Dając im upust, nadepnęła mu na nogę swoją drobną stopką. I choć samo nadepnięcie go nie zabolało, obcas bucika Lili zadał ranę jego sercu. - Głupstwa opowiadasz! - wykrzyknęła. - W Chinach nie możesz pracować. Tam nie ma pieniędzy. - Szpital mi będzie płacić - powiedział. - Bardzo mało - rzuciła pogardliwie. - Ile na miesiąc? Może tyle, ile ja zapłaciłam wczoraj za naszyjnik. Baba ma rację. James znieruchomiał. - Czy to znaczy, że nie chcesz za mnie wyjść? Lili uderzyła w głośny płacz i zarzuciła Jamesowi ręce na szyję. - Chcę, bardzo chcę, ale tutaj, w Nowym Jorku! Ja tak bardzo lubię Nowy Jork! Proszę! - Muszę iść - powiedział James poważnie. Oderwał się od niej, lecz Lili złapała go za ręce i położyła je sobie na ramionach. - Nie, musisz mnie kochać! Błagam! W tym nagłym wybuchu była tak piękna i tak bezradna, że znów wziął ją w objęcia. Serce mu krwawiło. Siedzieli tak przez długi czas bez słowa. James nie wiedział, co dzieje się w głowie Lili. To ona przerwała milczenie. Otarła oczy, przełknęła łzy i zwróciła się do niego swoim cichym łagodnym głosem: - Jest tylko jedno rozwiązanie, James. Musisz pojechać pierwszy, beze mnie. Przyjadę do ciebie, kiedy baba mi pozwoli. - Chcesz powiedzieć, że mam jechać, nie wziąwszy z tobą ślubu? Skinęła głową. - To jedyny sposób. Baba nie każe mi tak od razu poślubić innego mężczyzny, jeśli będę codziennie płakać. Może tatuś nie umrzr. Jak już zarobisz pieniądze, może kupisz ładny dom, a może tylko wynajmiesz ... James wpatrywał się w nią intensywnie, lecz Lili nie patrzyła na niego. Zawiązała i rozwiązała węzeł na chusteczce, położyła ją sobie na kolanach, wygładziła koronkowe brzegi; robiła wszystko, byle tylko uniknąć jego spojrzenia. 56 - To mam zrobić, Lili? Tego chcesz? - spytał w końcu. Wreszcie podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy. - To nie tak - wyszeptała. James zwrócił się do niej najczulej i najdelikatniej jak umiał. - Czy nie mogłabyś więc, najdroższa, pojechać ze mną, może... uciec? Pokręciła głową zdecydowanie. - Nie mogę - powiedziała słodkim głosikiem. - Och, nie! - Naprawdę wysyłasz mnie tam samego? Lili znów zaniosła się płaczem. - To ty chcesz jechać sam; jeśli zostaniesz tutaj, wszystko będzie dobrze. To nie ja wprowadzam zamieszanie; to ty, ty... James nie próbował jej uspokoić. Słuchał i patrzył. Widział łzy na policzkach, czuł uścisk drobnych gorących dłoni. Kiedy jej łzy obeschły, a płacz ucichł, James zauważył, że Lili zerka na niego spod mokrych jeszcze rzęs. Próbowała się nawet uśmiechnąć. On jednak nie mógł sobie pozwolić ani na miłość, ani na współczucie. - Być może masz rację - powiedział. - To ja chcę jechać, nawet jeśli przyjdzie mi to zrobić samemu.
Wstał i ruszył ku drzwiom. Obejrzawszy się ostatni raz, pozostał obojętny na jej błagalne spojrzenie i nagle wyciągnięte ku niemu ręce. Rozdział Drugi. Ocean nie był rzeką. Żaden most nie połączyłby obu jego brzegów. James codziennie stawał na pokładzie i wpatrywał się w przejrzystą zieleń wody, tworzącej białą pianę w zetknięciu z dziobem statku, który pruł fale w drodze na zachód. Był sam i chciał być sam. Razem z nim podróżowało niewielu pasażerów: dwóch starych Chińczyków z Kantonu, jak przypuszczał, którzy płynęli w rodzinne strony, by tam dokonać żywota, cyniczny amerykański biznesmen zajmujący kierownicze stanowisko w Standard Oil, dziennikarz, kilku misjonarzy z żonami. Jedynie misjonarze zagadywali do niego o poranku, choć James nie podtrzymywał rozmowy. Ocean nie był rzeką. Zmieniał się co dnia, co godzinę. Pod ołowianym od chmur niebem stawał się zielony. W deszczu szarzał. W słońcu przybierał odcień szafirowy, a wpoświacie księżyca delikatnie srebrny. James nie mógł znieść widoku księżyca. Księżyc przypominał mu o Lili. Wybaczył jej już dawno. Była łagodna i urocza; kochająca córka, umierająca ze strachu, że pod jej nieobecność ojciec może umrzeć. Rozstali się, zanim jeszcze James opuścił Nowy Jork Lili bała się, że ojciec umrze, i błagała Jamesa, by wstrzymał się z wyjazdem do czasu jego operacji. James nie poczekał. Obawiał się, że stary pan Li rzeczywiście umrze, a wtedy on nie miałby sumienia opuścić Lili. - Lepiej, żebym jechał-powiedział Lili. Jeśli twój ojciec umrze, zdobędziesz się na odwagę, żeby do mnie przyjechać Wyciągnął się wygodnie na pokładowym leżaku i myślał w bezruchu z przymkniętymi oczami. Był na środku oceanu, 58 miał za sobą długie dni żeglugi, a przed sobą jeszcze wiele takich dni. Jego okradzionemu z małżeństwa ciału doskwierał ból samotności. Dom ojca opuścił z zamętem cierpienia w sercu. Nie próbował ponownie przekonywać Lili do wyjazdu. Od tamtego spotkania widział ją tylko raz, wieczorem w przeddzień wyjazdu. Było już za późno, żeby cokolwiek zmieniać, nawet jeśli sama Lili nagle zmieniłaby zdanie. James wysłał już depeszę z powiadomieniem, że przyjmuje ofertę pracy w pekińskim szpitalu i wyrusza z Ameryki natychmiast, a ponieważ przyjedzie sam i nie będzie potrzebował całego domu, najzupełniej wystarczą mu dwa pokoje przy szpitalu. Z pomocą obu rządów paszporty i wizy dostarczono Jamesowi w najwyższym pośpiechu. Doktor James Liang musiał jak najszybciej znaleźć się w Chinach. Miał wziąć ze sobą zapasy lekarstw, szczególnie próbki nowej streptomycyny używanej w leczeniu gruźlicy. Trzy czwarte studentów państwowych uczelni cierpiało na tę chorobę z powodu złego odżywiania i złych warunków mieszkaniowych po wojnie. Lili nie zmieniła zdania. Pozwoliła Jamesowi wziąć się w ramiona, troszkę sobie popłakała, dała się pocałować i oznajmiła, że baba spodziewa się umrzeć w trakcie operacji, dlatego zapisał jej cały majątek i dom w Szanghaju. W swoim odrętwieniu James nie zdobył się na żadną odpowiedź. Stał przed wielkim wyzwaniem. Jego odwieczne marzenie przybierało właśnie realny kształt, tyle że bez niej. Starsze niż jego miłość do Lili, miało pierwszeństwo przed tym uczuciem. „Żegnaj, najdroższa - powtarzał szeptem. - Żegnaj, żegnaj...". Cierpienie wywołane rozstaniem z Lili miało jedną dobrą stronę: przyćmiło ból związany ze wszystkimi innymi rozstaniami. James uścisnął rękę ojca, objął matkę, ucałował Louise, na dłuższą chwilę zamknął dłoń Petera w swojej, a wszystko bez najmniejszych emocji. Dopiero gdy Mary rzuciła mu się w ramiona, zatliła się w nim iskierka smutku. Rozgorączkowana Mary wyszeptała mu do ucha: „Masz mnie tam wezwać do pomocy, pamiętaj, Jim! Jak najszybciej!". To żądanie można było wyczytać w jej czarnych błyszczących oczach 59
do chwili, póki ostatni wagon pociągu uwożącego Jamesa nie zniknął jej z pola widzenia. James westchnął. Zapadał zmierzch, a wzmagający się wiatr do głębi przenikał go chłodem. Wstał, złożył pled, wziął pod pachę książki, do których nawet nie zajrzał, i zszedł do kabiny. Nie miał współpasażera, ponieważ na statku tylko połowa kabin była zajęta. Położył się na koi, skrzyżował ręce pod głową. Wróciły do niego ostatnie chwile pożegnania z Lili. Zniecierpliwiony pomyślał, że jego mózg uczynił z tego swoisty rytuał. A dusza była tym już znużona. Świadomie usiłował wyrzucić z umysłu obraz twarzy Lili, woń jej ciała, dziecięcą miękkość skóry, brzmienie głosu. Próbował zastąpić to wszystko myślami o rodzicach, swoim życiu w Ameryce, szpitalu, czekającym go życiu w ojczyźnie - nowej i obcej mu, jakby w jego żyłach nie płynęła chińska krew. Tymczasem jego mózg uparcie trzymał się monotonnej ścieżki wytyczonej przez serce. Jego miłość nie osłabła. Zacisnął zęby i zasłuchał się w rytm morza bijącego o burtę statku. Otworzył oczy i wlepił wzrok w szarość fal widocznych przez ilumina-tor. Takie leżenie w kabinie, gdy człowiek unosi się bezwładnie na bezkresnych wodach, było wystarczającą lekcją pokory. Statek jest łupiną orzecha na oceanie, a on zaledwie źdźbłem na tej łupinie. Czemu więc w obliczu wielkości własnego kraju miałby czuć się ważny? Przez cztery tysiące lat Chiny istniały bez niego i będą trwać tysiące lat po jego śmierci. Nie odczują jego braku. James zaczął wyzywać się w duchu od głupców i dostrzegać mądrość swojego ojca, Mógłby wieść dostatnie i wygodne życie w wielkim mieście, ożenić się z Lili, odziedziczyć majątek jej ojca, a w wolnym czasie prowadzić badania, które w rezultacie przyniosłyby Chinom o wiele więcej pożytku niż jego marne życie. Czy wszystko zaprzepaścił? Drzwi kabiny otworzyły się. Do środka zajrzał chłopiec okrętowy. Młody Chińczyk był wniebowzięty, gdy okazało się, że James mówi w jego ojczystym mandaryńskim. - Musi pan, sir, wstać na wieczorny posiłek. 60 - Nie jestem głodny - odparł James. - Podają tu bardzo smaczne jedzenie - nie dawał za wygraną chłopak. - Ryż też. - Ryż, a nawet mięso - uśmiechnął się James. Chłopak wszedł do kabiny i zamknął za sobą drzwi. - Pewnie jestem zbyt zuchwały, ale czy pan jest chory, sir? - Nie, nie jestem chory - odpowiedział James. Jego rozmówca był młody i szczupły. Zwyczajny chłopak, o którym trudno było powiedzieć coś dobrego. Powinien poddać się zabiegowi usunięcia migdałków, a ortodonta miałby trochę pracy przy poprawianiu jego zgryzu. Miał jednak białe i czyste zęby, gładką skórę i błyszczące oczy. Nad okrągłym czołem sterczały krótkie szczeciniaste włosy. Ubrany był w długi niebieski uniform stosowny do pełnionej funkcji, lecz nie zapiął guzików przy kołnierzyku. - Pana serce choruje, sir - zauważył trafnie. - Zostawił pan rodzinę? - Są w Ameryce. - Pan nie jest przecież Amerykaninem. - Nie jestem, ale tam dorastałem. Oczy chłopaka zalśniły nowym blaskiem. - Ameryka jest bardzo dobra - stwierdził. - Amerykanie są zabawni. Szybko się złoszczą. Wtedy człowieka biją. Ale potem zaraz dają pieniądze. - Nie znałem Amerykanów od tej strony - wtrącił James. - Znam wielu Amerykanów - ciągnął chłopak. Cieszyła go możliwość rozmowy. - Pływają tym statkiem. Wieczorem zaciągają młode kobiety za łodzie ratunkowe i całują je. - Obserwujesz ich? - spytał James. Kiedy mówił, nie musiał myśleć. - Obserwuję - przyznał chłopak. - Tylko tak mogę ich poznać. - Jak znalazłeś się na tym statku? - Mój wujek jest kucharzem. 61
- Z twojej wymowy wynika, że pochodzisz z Anhuei, a to przecież daleko od morza. - Pochodzimy z Anhuei, ale kiedy zaczął się głód, ruszyliśmy żebrać do Szanghaju. Wujek został i już nie wrócił w rodzinne strony. Najpierw był rikszarzem, potem dostał pracę u cudzoziemca jako osobisty rikszarz i kulis, dobrze mu szło, więc wzięli go do domu na trzeciego służącego, potem został pierwszym służącym, nauczył się gotować, a kiedy kucharz umarł, zajął jego miejsce. Gdy wybuchła wojna, zagraniczny pan wyjechał, a wujek dostał pracę na tym statku. - A ty na zawsze zostaniesz na statku? - spytał James. Chłopak otworzył drzwi i wyjrzał na korytarz. - Nie ma stewarda - powiedział cicho. Zmarszczył twarz w bezgłośnym uśmiechu i zamknął drzwi. - Usiądź - polecił James. Chłopak przycupnął na brzegu kanapy stojącej pod najdalszą ścianą kajuty. Podwinął rękawy, gotów na długą i zajmującą rozmowę. - Prócz wujka tylko pan mówi w naszym języku na tym statku. Wujekjest ciągle zmęczony i niewiele się odzywa. Jeśli będę za dużo gadał, proszę mi zwrócić uwagę. - Mów, ile chcesz - przerwał mu James. Nie znam tu nikogo innego. Chłopak zastanawiał się nad czymś przez chwilę, po czym rzucił Jamesowi szelmowskie spojrzenie. - O czym mam mówić? W moim życiu tyle się dzieje. James zaśmiał się pierwszy raz od wielu dni. - O czym myślisz, kiedy jesteś sam? Chłopak uśmiechnął się radośnie. - O moim domu. - Więc opowiedz mi o swoim domu. Rozmówca Jamesa chrząknął i podwinął rękawy jeszcze wyżej. - Mieszkamy w małej wiosce - zaczął. - Nazywa się Trzymilowa Wioska Wangów. Nasza rodzina nosi nazwisko Wang. Jestem średnim synem, 62 a to niedobra pozycja w rodzinie. Mam dwóch starszych braci i trzech młodszych. Co się dzieje ze mną, nie ma znaczenia. - Zaśmiał się z tych słów i ciągnął: - To dobrze, bo mój ojciec i moja matka nie przejmują się tym, co robię. Dlatego mogę robić wszystko. - A co najbardziej chciałbyś robić? - spytał James. Pierwszy raz w życiu rozmawiał z kimś, kogo uważał za prawdziwego Chińczyka, którym był w jego mniemaniu człowiek przynależący do chińskiej ziemi. Chłopak podrapał się po głowie małym palcem i zamyślił głęboko. - To, czego chcę, jest głupie - przyznał nieśmiało. - Większość ludzi chce tego, co wydaje się głupie - powiedział James, by dodać mu otuchy. Zdumiało go, że nieświadomie wypłynęły mu z serca słowa prawdy, które pociągnęły za sobą kolejne. - Ważne, by człowiek wiedział, czego naprawdę chce. - Chciałbym zostać stewardem na statku - wyznał Young Wang poważnie. - To głupie, bo nikt w naszej rodzinie nie pływał na morzu prócz wujka i mnie. Nic nie wiemy o statkach. Jesteśmy wieśniakami. - Czemu chcesz to robić? - spytał James. - Żeby pływać po wielkiej wodzie w jedną i drugą stronę. - Skąd takie pragnienie? - James zgłębiał umysł swojego rozmówcy z narastającym zainteresowaniem. Young Wang założył nogę na nogę. - To jest tak: serce mi skacze z radości, gdy przeprawiam się przez morze. Chiny są dobre i Ameryka jest dobra. W Chinach mogę kupić lepszy ryż, ale w Ameryce pomarańcze są
słodkie. Więcej statków, więcej zabawy dla wszystkich. To też dobry interes. Szybko się mogę wzbogacić. James zaśmiał się znowu. - Nie chcesz chodzić do szkoły? Wang pokręcił przecząco głową. - W dawnych czasach nauka była dobrym interesem, ale teraz statki są lepsze, żeby zdobyć bogactwo. 63 Na korytarzu rozległ się gong wzywający na kolację. Young Wang zerwał się na równe nogi. - Szef stewardów da mi popalić - zawołał i skoczył ku drzwiom, gdzie zatrzymał się raptownie. - Mięso i ryż są dziś bardzo smaczne - wyrzucił z siebie jednym tchem i już go nie było. Rozbawiony James wstał z koi. Nagle poczuł ssanie w żołądku. A mięso i ryż rzeczywiście okazały się bardzo smaczne. Na widok sylwetek szanghajskich budynków na tle nieba James odczuł dumę. I zaskoczenie. Mimo fotografi i opowieści znajomych nie wierzył, że w Chinach są aż tak wysokie budowle. Jednak zanim przybyli do brzegu, statek przez cztery godziny mozolnie manewrował między brunatnymi wysepkami na rzece błota rozchodzącego się promieniście na zielonej powierzchni oceanu, a to bynajmniej nie dodawało mu otuchy. — Dziś rano proszę się nie kąpać - radosnym tonem poinformował Young Wang o brzasku. Jest tylko woda z rzeki, James ubrał się i pospieszył na pokład. W zasięgu wzroku nie widać było brzegów, a ocean przybrał brunatną barwę. To było jego pierwsze zetknięcie z chińską glebą, niesioną przez rzekę tysiące mil z głębi lądu. Później sam ląd wkradł się niepostrzeżenie w linię horyzontu w postaci jałowych bagnistych wysp, przechodzących stopniowo w płaskie zielone pola, na których wyrosły przysadziste budynki gospodarstw, potem niskie magazyny, fabryka, wioska, miasto. James w pośpiechu zjadł śniadanie, by jak najprędzej wrócić na pokład, stanąć przy relingu i chłonąć przesuwający się przed jego oczami widok. W krajobrazie nie było nic zachwycającego z wyjątkiem błękitnego, dziś zupełnie czystego nieba. Gdyby było zasnute chmurami, burość ziemi, wody i nieba zapewne by go odstraszyła. Jakiś czas później na tle tego błękitu zamajaczył nowy element. James ujrzał skupisko wysokich budynków. 64 Przyjemnie zaskoczony uświadomił sobie, że to Szanghaj, i że z tej odległości jest tak nowoczesny jak w zasłyszanych opowieściach chińskich patriotów. „Chiny to nie tylko ciemni chłopi i kryte strzechą wsie" - powtarzali zniecierpliwieni. „Mamy też nowoczesne miasta. Jedno miasto jest ważniejsze od tysiąca wiosek". James poczuł ulgę. Powrót do domu nie będzie aż taki dziwny. Nie wkraczał z wygodnego ojcowskiego apartamentu do glinianki. Ktoś stanął tuż przy nim. James odwrócił się. To był Young Wang z roześmianą twarzą i błyszczącymi oczami. - Piękny dzień - zauważył. - Schodzisz na ląd? - spytał James. - W swoim czasie - odparł chłopak. - A pan jedzie do hotelu? - Tak. Young Wang został na pokładzie do ostatniej chwili, po czym zbiegł po schodkach i rzucił się w wir obowiązków. Tymczasem z jednolitej masy wyłaniała się nadbrzeżna dzielnica Bund. Jamesowi podobało się to, co zobaczył: szerokie wybrukowane ulice, zielony park w głębi. Podczas gdy statek cumowano do nabrzeża, z wysokości pokładu James przyglądał się stojącym na lądzie rodakom. Ich zwrócone ku górze twarze były ciemne, malowały się na nich zaciekawienie, radość, cierpliwość. Gdzieniegdzie z morza śniadych twarzy James
wyłuskiwał białą. Było to odwrócenie sytuacji z Nowego Jorku, gdzie tłum był biały, a ciemna twarz zaskakiwała. James uodpornił się na spojrzenia białych ludzi na ulicy. Tutaj wreszcie poczuje się częścią tłumu. Za parę minut wejdzie między tych ludzi i przestanie przyciągać uwagę innych. Tutaj jest jego miejsce. Doznawał uczucia radosnego podniecenia, niemal szczęścia. Jego kraj nie może być dla niego obcy. Czemu Lili i jej rodzina opuścili Chiny i czemu nie chcieli tu wracać? Być może wyjechali zbyt szybko po wojnie. Na myśl o Lili, nieustannie obecnej w jego sercu, James zszedł do kajuty, by się do końca spakować. Im prędzej dotrze do hotelu, 65 tym wcześniej weźmie do rąk list od niej, wysłany na pewno pocztą lotniczą, by go wyprzedzić. Gdy godzinę później dotarł do hotelu, listu nie było. Niemrawy recepcjonista w brudnym białym uniformie od niechcenia przerzucał koperty. - Proszę mi je pokazać - zwrócił się do niego James. Recepcjonista popchnął w jego kierunku wszystkie koperty i wyrzucił z siebie potok słów w dialekcie szanghajskim skierowany do pomocnika, który wybuchnął śmiechem. James nie rozumiał ani słowa i udał, że nie słyszy. Uważnie przyglądał się każdej kopercie. Listu od Lili nie było. Zamiast niego znalazł kwadratową kopertę z grubego różowego papieru, na której ktoś nagryzmolił jego nazwisko fantazyjnymi zawijasami. Na odwrocie widniały tak samo fantazyjne litery układające się w napis: Thelma Barnabas, Hue ilu Consulat. James rozerwał kopertę i wyjął z niej pojedynczą różową kartkę, z której wyskakiwały czarne litery. Szanowny Doktorze Liang! Zjakimż to entuzjazmem szanghajscy intelektualiści oczekują przybycia syna wielkiego Lianga Wen Hua! Czy mogę mieć nadzieję, że zechce Pan zaszczycić nas swoją obecnością w moim domu? Ośmielam się zaprosić Pana do naszego nieu ielkiego, lecz szczególnego, jak sądzę, kręgu. Zbieramy się na kolację dziś wieczorem o siódmej. Samochód przybędzie po Pana pół godziny wcześniej. Z niecierpliwością oczekuję Pańskiej wizyty. Thelma Barnabas. James obrócił w dłoniach ów dziwny list, po czym wsuną] go do kieszeni. W hotelu nie było windy, ruszył więc brudnymi, wąskimi schodami za boyem hotelowym, który niósł jego bagaże. Pozbawionym chodnika krętym korytarzem dotarli pod drzwi pokoju Jamesa. 66 Boy mocował się przez chwilę z zamkiem. Wreszcie drzwi ustąpiły. James wszedł za chłopcem do środka i znalazł się w wielkim, lecz nędznym pokoju. W wysokich oknach wisiały spłowiałe różowe zasłony. Na podłodze leżał poplamiony dywan w pekińskie wzory. Podwójne mosiężne łóżko przykrywała wyświechtana haftowana kapa. Kiedyś pokój musiał być ładny, lecz przez niedbalstwo popadł w ruinę. Na jednej ze ścian wisiała oprawiona w ramy akwarela przedstawiająca zasnute mgłą wzgórza. Ten obraz od razu przypadł Jamesowi do gustu. Wręczył napiwek i zamknął drzwi. Niemal w tej samej chwili zadźwięczał telefon. James podniósł słuchawkę i usłyszał kobiecy głos, apodyktyczny, żarliwy, egzaltowany. - Doktor James Liang? - Tak. - Ach, doktorze Liang, jak to cudownie! Witam w biednym, starym sponiewieranym wojną Szanghaju! Cóż to za zaszczyt mieć u siebie wybitnego... Dostał pan mój list? - Tak - odparł James. Ten głos wyjątkowo mu się nie podobał. - Przyjdzie pan? - Nalegał głos. James zawahał się. - Dopiero co... Głos przerwał mu w pół zdania.
- Ależ musi pan! Nie zna nas pan, ale my pana znamy, syna Lianga Wen Hua! Musimy się panu przedstawić. Jesteśmy grupką prawdziwych intelektualistów. To ważne w dzisiejszych czasach, gdy wszystko jest takie materialistyczne! Na pewno słyszał pan o Towarzystwie Dialektycznym, prawda? To właśnie nasza grupa. Jako nie-Chin-ka jestem oczywiście tylko członkiem honorowym, ale te biedactwa potrzebują miejsca do spotkań, więc mój dom jest ich domem. Powtarzam Charlesowi - to mój mąż - że chociaż tyle możemy dla nich zrobić intelektualiści cierpią dziś głód - a przecież odgrywają taką ważną rolę. Pan to zresztą wie, pański cudowny ojciec jest honorowym przewodniczącym... 67 James wiedział, ale zapomniał. Liang Wen Hua był honorowym przewodniczącym wielu stowarzyszeń intelektualistów. Chińskie Towarzystwo Dialektyczne było, jak powiedziała pani Barnabas, niewielką grupką mężczyzn i kobiet wykształconych za granicą lub na nowoczesnych miejscowych uczelniach. Pisali artykuły i eseje i wydawali cienki tygodnik, w którym zamieszczali owoce swoich przemyśleń oraz polemizowali sami z sobą. Jego ojciec był kiedyś jednym z nich. - Przyjdę - oznajmił James. - Och, to cudownie! - zawołała śpiewnie pani Barnabas. - Przyślę po pana samochód o wpół do siódmej. W końcu coś nowego, pomyślał James. Bo atmosfera Szanghaju straciła nagle cały urok. James znał przyczynę. To śmieszne, że nieotrzymanie kawałka papieru ze słowami napisanymi ręką Lili miało moc odmienienia całego miasta, tak jednak było. James podszedł do okna i wyjrzał na ulicę, która mogłaby stanowić część każdego nowoczesnego miasta na świecie, gdyby ludzie byli tu poliglotami. Obserwując niespokojne falowanie tłumu, czuł, jak udziela mu się jego nerwowość. Chciał wyjść i dołączyć do tej rzeszy ludzkiej. Dokąd zmierzały owe tysiące ludzi? Każdy szedł gdzieś we własnej sprawie, a jednak tworzyli dwa strumienie, płynące w dwóch przeciwnych kierunkach. On też miał swoją prywatną sprawę. Chciał zobaczyć dom Lili. Ten dom, który mógł należeć do niego, gdyby okazał posłuszeństwo panu Li. James znał adres. Zamknął drzwi i zszedł po schodach. Przed otwartym wejściem do hotelu wsiadł do jednej z riksz rowerowych, które wyparły z ulic Szanghaju staroświeckie riksze ciągnięte przez człowieka. Chudy, niefrasobliwy mężczyzna, dość jeszcze młody, burknął coś pod nosem, usłyszawszy adres, pod którj miał zawieźć Jamesa, i popedałował szaleńczo przed siebie, niebezpiecznym manewrem włączając się w strumień tramwajów, taczek, autobusów, samochodów i powozów. O wiele bardziej niebezpieczmy od pojazdów był zwarty tłum przechodniów. Zapełniali chodniki i niepowstrzymanym strumieniem wylewali się na jezdnie, 68 obrzucani przekleństwami przez kierowców i odpłacający im tym samym. Na ulicach trwała nieprzerwana awantura. Większość ludzi wyglądała biednie: mieli zatroskane i napięte twarze, lecz trafiali się również dobrze ubrani, zadowoleni z siebie, przemykający dyskretnie w ciżbie. Rikszarz machnął ręką w kierunku mijanej budowli. James pochylił się do przodu, by nie uronić ani słowa. Usłyszał „Wing On" i przypomniał sobie opowieść pana Li. Budynek został odbudowany i znów był dobrze prosperującym domem towarowym. Lili powinna go teraz zobaczyć, pomyślał. Zapomniałaby o dniu, kiedy to omal nie zginęła pod jego gruzami. Po tamtym zdarzeniu pozostał niewielki ślad. James wyciągnął szyję, chcąc dokładniej przyjrzeć się bogato zdobionej konstrukcji, wzniesionej tanim kosztem, a jednak efektownej wizji architekta. Rikszarz zahamował przed bramą i zaczął wycierać zalaną potem twarz. - Pałac Li - oznajmił głośno.
James wysiadł i kazał mężczyźnie zaczekać. Nie planował zabawić tam długo. Uwierzył na słowo, że to faktycznie pałac Li, ponieważ na razie widział tylko wysoki szary mur, a za nim poszarzałe od kurzu drzewa. Wtopione w beton kawałki potłuczonego szkła wieńczyły szczyt muru strzegącego rezydencji. Rikszarz załomotał pięściami w bramę. Po chwili otworzył ją odźwierny w uniformie. James zwrócił się do niego w najlepszej chińszczyźnie, na jaką potrafił się zdobyć: - Jestem przyjacielem rodziny li, która przebywa teraz w Nowym Jorku. Chciałbym rzucić okiem na dom, w którym mieszkali. Pilnujący bramy mężczyzna był gburowaty. Czy mówił jedynie w dialekcie szanghajskim, czy też miał polecenie nie wpuszczać nikogo na teren posesji, tego nie wiadomo, w każdym razie warkliwie odmówił spełnienia prośby. James zdążył jedynie zerknąć ponad jego ramieniem i ujrzał rozległy trawnik obsadzony drzewami palmowymi, na którym stała imponująca budowla z cegły otoczona szerokimi werandami. 69 W tej samej chwili brama zatrzasnęła mu się przed nosem. Nie pozostawało nic innego, jak wrócić do hotelu. Ze snu wyrwał go hałaśliwy dzwonek telefonu. Półsenny sięgnął po słuchawkę, w której rozległ się głos recepcjonisty. - Na dole ceka auto, phosę pana. - Już idę! - wykrzyknął James. Wpół do siódmej. Niemożliwe! A jednak... Zerwał się na równe nogi. Okazało się, że przespał całe popołudnie. Po nocach na roz-chybotanym statku potrzebował snu na stałym lądzie. Czuł się wypoczęty. Stanął przed lustrem i zauważył, zwyczajowo zaczesując włosy do góry, że z jego oczu zniknęło zmęczenie. Czekał na dzisiejszy wieczór z umiarkowanym zainteresowaniem. Spodziewał się co najmniej dobrej zabawy. A tak w ogóle: gdzie pani Barnabas zdołała ukryć to auto podczas wojny? Szofer Rosjanin otworzył drzwi i James znalazł się w komfortowym wnętrzu. Srebrny wazon z różami przy siedzeniu nasycał powietrze spokojem. Po zamknięciu drzwi do wnętrza samochodu nie przenikał żaden dźwięk. Nie słyszał ani gwaru ludzkich głosów, ani zawodzenia żebraków. Uszu Jamesa nie dochodził nawet jednostajny szum silnika. Od szofera dzieliła go szyba. Nie miał odwagi podnieść telefonu tubowego, który miał po prawej ręce, i spytać, kim jest pani Barnabas i skąd ma ten iście królewski pojazd. Jadąc w ten letni wieczór ulicami Szanghaju, wkrótce dostrzegł nienawiść w oczach mijanych ludzi. Ich spojrzenia pytały, kim jest, że wiozą go z wielką pompą w takim luksusowym samochodzie. Odwrócił głowę, mając tylko dwa życzenia: by Rosjanin nie trąbił tak głośno i często, i by spowił go mrok nocy. Jeszcze nim zapadły ciemności, samochód stanął przed ogromną bramą, która zaraz się otworzyła. Szeroki, obsadzon) wysokimi magnoliami podjazd prowadził pod duży szary dom o konstrukcji solidnej niczym bank. 70 Szofer zatrzymał się pod samymi schodami z białego marmuru. W drzwiach wejściowych stanął chiński służący w czerwonej jedwabnej szacie, przepasany szeroką szarfą z gniecionego niebieskiego atłasu. - Proszę tędy - zwrócił się do Jamesa i poprowadził go do obszernego holu zastawionego ciężkimi chińskimi stołami i krzesłami z ciemnego drewna. - Och, doktor Liang! James usłyszał władczy głos znany mu już z rozmowy telefonicznej i po chwili ujrzał jego właścicielkę. Na pierwszy rzut oka przypominała wysokiego smukłego ptaka o jaskrawym ubarwieniu. Jej twarz o drobnych kościach pokryta mocnym makijażem wydawała się nijaka i stanowiła jedynie punkt, na którym można było przez chwilę zatrzymać wzrok. Wyżej pysznił
się lśniący zawój ze złocistego materiału, tego samego, z którego uszyty był jej strój inspirowany chińską tradycją. Pani Barnabas zamknęła dłonie Jamesa w żelaznym uścisku chudych upierścienionych palców i pociągnęła go ku otwartym drzwiom. - Zapraszam do środka, zapraszam, wszyscy już czekają na pana. - Przepraszam, ale położyłem się spać i... - A czemuż to nie miałby pan spać? Czemu syn Lianga Wen Hua nie miałby robić, na co ma ochotę? Znaleźli się w ogromnym rozświetlonym pokoju. Trzydzieści, może nawet czterdzieści osób, kobiet i mężczyzn, w większości Chińczyków, zajmowało niskie fotele, sofy i pufy obite wytłaczaną tkaniną. Wysoki tęgi Amerykanin, łysy i czerwony na twarzy przygotowywał napoje. - Mój mąż Barny - przedstawiła go gospodyni - oraz inni członkowie Chińskiego Towarzystwa Dialektycznego... James został przedstawiony każdemu z osobna, zawsze jako syn swojego ojca, i napotkał spojrzenia zimnych oczu, cynicznych oczu, wstydliwych oczu, niefrasobliwych oczu, zazdrosnych oczu, a po prezentacji zajął miejsce na przepełnionej sofie. 71 Pan Barnabas zbliżył się do niego zamaszystym krokiem. - Dobry wieczór, doktorze Liang. Miło mi pana powitać w Chinach, w pańskim rodzinnym kraju. Proszę, oto pańskie martini; jestem jedynym człowiekiem w Szanghaju, który robi takie jak w Nowym Jorku... James wziął od niego szklaneczkę, lecz nie spróbował jej zawartości. Czuł się przytłoczony kolorami i hałasem, gdy wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, jakby jego tam nie było. Pani Barnabas uśmiechała się zalotnie do przystojnego młodego Chińczyka. Przez moment nakryła jego dłoń swoją. Pan Barnabas przyglądał się tej scenie, kołysząc się nieco na czubkach swoich czarnych lakierków, potem omiótł wzrokiem cały salon i z nieobecnym uśmiechem na twarzy oddał się degustacji drinka. Wreszcie usadowił się na podłodze przy Jamesie, wyciągając przed siebie długie nogi. - Jak się pan czuje w ojczyźnie? - zagadnął. - Jeszcze nie wiem - odparł James. - Wielkiej różnicy z Nowym Jorkiem nie ma powiedział Z dumą pan Barnabas. - Ci tutaj mówią po angielsku. Sam nie znam chińskiego. Nie muszę. Pani Barny lubi sztukę, literaturę i takie tam, ale ja jestem zwykłym biznesmenem. Chcę jednak, żeby moja żona dobrze się bawiła. - Czym się pan zajmuje, sir? - spytał James. - Eksport: futra, konie wyścigowe, sprowadzam je z Mandżurii, miejscowe oleje, wolfram, wszystko. - Czy wojna zaszkodziła pana interesom? Pan Barnabas zaśmiał się głośno. - Ani trochę! Oczywiście, musiałem przyjąć pewne warunki. Japonce zostawili mnie w spokoju. Nie lubiłem ich, wolałbym raczej mieć przez cały czas do czynienia z Chińczykami, ale z każdym się można dogadać. - Doktorze Liang! - pani Barnabas uderzyła w wysokie tony. Proszę tutaj... - poklepała ręką miejsce obok siebie na otomanie. 72 James wstał z sofy i usiadł przy gospodyni, która zwróciła ku niemu swoje małe, jasnozielone oczy. - Teraz musi pan koniecznie rozwiązać pewną kwestię, nad którą w Towarzystwie Dialektycznym często debatowaliśmy. Niech pan rozsądzi! - A cóż to za kwestia? - spytał James z uśmiechem. Ależ groteskowa była ta kobieta! - Czy twórczość Roberta Browninga zyskała, czy też straciła po jego ślubie z Elizabeth Barret? Jeszcze chwileczkę, doktorze Liang, muszę to powiedzieć: jej twórczość oczywiście
zyskała, ta kobieta wcześniej przecież nic nie napisała, od płomienia jego pochodni roznieciła własny! Ale on był prawdziwym geniuszem, nie sądzi pan? Sens dylematu jest taki: czy prawdziwy geniusz rozkwita wyłącznie w oparciu o własną siłę, czy musi zaznać prawdziwej miłości, przeżyć wielkie cierpienie albo inne silne uczucie? Ta kobieta mówiła poważnie! Owe słowa oraz widok jej drobnej pąsowej ptasiej twarzy sprowokowały Jamesa do śmiechu, który przeszedł w zdumienie. Zauważył, że reszta zgromadzonych przygląda mu się, w napięciu oczekując odpowiedzi. Nagle zapragnął wykrzyczeć im prosto w twarz: „Naprawdę dyskutujecie na takie tematy? Nawet tutaj, nawet teraz?!". Nie chciał jednak ranić ich uczuć. - Jestem tylko naukowcem - powiedział skromnie. - Obawiam się, że nie mam zdania o Browningu, czy o geniuszu w ogóle... W salonie zapadła grobowa cisza, którą przerwała pani Barnabas. - Och, trudno nam w to uwierzyć, przecież pański ojciec jest geniuszem! Jej słowa utonęły jednak w gwarze przyciszonych rozmów, które miały zatuszować wypowiedź Jamesa. Został sam i wcale mu to nie przeszkadzało, lecz chwilę potem sługa w olśniewającym uniformie zaanonsował kolację. Przy długim stole, pośród wielu gości, gdy pani Barnabas zajęła się konwersacją z młodym bladolicym mężczyzną o pociągłej twarzy, 73 którego przedstawiła jako chińskiego Shelleya, James wdał się w rozmowę ze swoją sąsiadką, urodziwą młodą kobietą siedzącą po jego prawej ręce. To ona pierwsza go zagadnęła, po angielsku: - Czy pan zostaje w Szanghaju, doktorze Liang? - Nie, jadę do Pekinu, do tamtejszego szpitala. - Ach, Pekin! - wyszeptała. - Teraz jest tam całkiem przyjemnie. Wszyscy mają pieniądze. - Naprawdę? - James nie umiał określić, kim jest jego rozmówczyni. Była Chinką, to pewne, ale kim jeszcze? - Podczas wojny ludzie mieli pracę. Nie było tak źle. - Pani tam była? - Tak. - Kobieta miała piękne usta, drobne i czerwone. - Jestem śpiewaczką. Dałam tam parę koncertów dla Europejczyków. Oczywiście studiowałam w Paryżu. Nazywam się Hellene Ho. - Czym się zajmuje reszta? - spytał bez ogródek James. Hellene małym palcem wskazywała po kolei obecnych. - Ten jest eseistą, ten poetą, ta projektuje kostiumy, ta jest artystką, ta rzeźbiarką... - Z tego nie można się utrzymać - wtrącił James. Hellene zaśmiała się wesoło. - Oczywiście, że nie. Zarabiają na życie czym innym. Jedni lekcjami, inni handlem, a niektórzy pożyczają pieniądze od pani Bar-nabas. - Czemu pani Barnabas... - Czemu? - Hellene weszła mu w słowo. - Dość miła z niej kobieta, ale gdyby nie jej hojność, ludzie nie zwracaliby na nią uwagi. Nikomu nie zależy na spotkaniach z nią, to pan Barnabas jest kupcem. Ale skoro ona może o sobie powiedzieć, że sprawuje patronat nad młodymi chińskimi intelektualistami, więc może zapraszać do siebie ważnych gości, takich jak pan, doktorze Liang. Przyszedłby pan na spotkanie z nieznaną sobie panią Barnabas? Oczywiście, że nie. Przyszedł pan na spotkanie Towarzystwa Dialektycznego, prawda? 74 Uczta trwała, na stole pojawiały się coraz to nowe dania. Pani Barnabas straciła zainteresowanie Jamesem, zadała mu tylko jedno mądre pytanie: - Czy pański znakomity ojciec nie zamierza wrócić do ojczyzny? Oczywiście, robi tyle wspaniałych rzeczy dla Ameryki, prawda?
James przyjął te uwagi spokojnie. Zaraz po kolacji zaczął zbierać się do wyjścia. Pan Barnabas gdzieś przepadł, członkowie Towarzystwa Dialektycznego sprawiali wrażenie śpiących i przejedzonych. Tylko pani Barnabas nie straciła werwy. - Proszę nas jeszcze odwiedzić, niebezpieczny młodzieńcze - powiedziała z westchnieniem, gdy James ściskał jej dłoń na pożegnanie. - Niebezpieczny? - powtórzył tępo. - Bo taki przystojny! - wykrzyknęła. - Cały urok Wschodu w połączeniu z czymś cudownym, elektryzującym, z Zachodu. James zgrzytnął zębami, skłonił się nisko i bez słowa opuścił rezydencję państwa Barnabas. Lokaje w szkarłatnych uniformach nalewali gościom trunki i nikt nie zauważył wyjścia specjalnego gościa. Po kilku dniach miał już dosyć Szanghaju. Za imponującą fasadą Bundu kryło się zatłoczone, brudne i hałaśliwe miasto. Hotel, w którym się zatrzymał, tylko z zewnątrz wydawał się elegancki i wygodny. Łazienka była brudna, a poza tym James wątpił w świeżość oferowanej mu pościeli. Zszarzałe ręczniki wydzielano bardzo skromnie. Kiedy James zwrócił na to wszystko uwagę boyowi hotelowemu, ten wyszczerzył tylko zęby w uśmiechu. Chłopak szybko się zorientował, że James nie rozumie dialektu szanghajskiego, i rozmawiał z nim jak z cudzoziemcem. „Wszystko przez wojna" - stwierdził i nie zadał sobie trudu, by zmienić pościel i ręczniki. Paru chińskich biznesmenów, prezesów miejscowych stowarzyszeń, przesłało Jamesowi swoje wizytówki i przyszło z wizytą. Trzeciego wieczoru wydali w restauracji powitalną kolację na jego cześć. 75 W menu trafiło się kilka smacznych dań: płetwy rekina w rosole z kury, słodki pudding z kleistego ryżu, pieczony karp rzeczny. Reszta potraw nie budziła zachwytu. Nic nie jest takie jak przed wojną, skonstatowali biznesmeni. Kraj popada w ruinę. Ceny poszybowały w górę. Ludzie utracili dumę. Po wspólnym posiłku synowie kupców otoczyli Jamesa i jeden przez drugiego pytali o wyjazd do Ameryki. Twierdzili, że tu nie ma co robić. Szkoły mają niski poziom, brakuje pracy. Patrząc na nich i słuchając, co mają do powiedzenia, pomyślał, że są zbyt bladzi i wychudzeni. Kiedy brudny kelner przyniósł danie główne, rzucili się na nie łapczywie. - Wróciłem, ponieważ wierzę, że mogę zrobić coś pożytecznego dla kraju - powiedział. Rozmówcy Jamesa wymienili osłupiałe spojrzenia. - Nic ci się nie uda. Tutaj nikomu nic się nie uda. W mieście czuło się atmosferę klęski. W hotelu Jamesa kilku ponurych amerykańskich biznesmenów snuło się ze szklaneczkami whisky w ręku w oczekiwaniu na powrót starych czasów. Czekali, a potem wracali do domu. W Nowym Jorku przedstawiciel Chin W ONZ przestrzegł Jamesa: „Amerykanom bym tego nie powiedział, ale tobie powiem. Przygotuj się na szok. Nie będziesz dumny z własnego kraju. Twój ojciec jest mądrzejszy od ciebie". „Przecież mój ojciec jest dumny z naszego kraju i w nas wpoił tę dumę" - zaoponował James. Mężczyzna uśmiechnął się tylko i odszedł. James dobrze znał ten uśmiech. Pojawiał się często na twarzach Chińczyków na wzmiankę o doktorze Liangu Wen Hua. James nie był do końca pewien, co oznaczał. Teraz zaczynał rozumieć. Szóstego dnia już wiedział, że nigdy więcej nie chce oglądać Szanghaju. Miasto było zbieraniną najgorszych szumowin z całego świata. Nikt nie zwracał szczególnej uwagi ani na białe, ani na czarne, ani na śniade twarze. Na ulicach widywało sieje wszystkie, 76
czasem wszystkie kolory naraz na twarzy jednego człowieka. Czy właśnie tak to wygląda, gdy przedstawiciele różnych ras spotykają się i mieszają? I bogaci, i biedni byli równie odpychający. Damy zbierające się wieczorami w holu obnosiły się ze sprowadzanymi z Ameryki przezroczystymi nylonami, indyjskimi brokatami, brylantami, szmaragdami i sobolami, a ich rozmowa dotyczyła tylko jednego: ile zapłaciły za te wszystkie błyskotki i luksusy. Słyszało się o milionach dolarów i nawet jeśli wziąć poprawkę na skłonność bogatych dam do przesady i zredukować miliony do tysięcy, James nadal uważał to za nikczemność. O świcie, gdy niespokojny zrywał się z łóżka i stawał przy oknie, widział śmieciarzy usuwających z ulicy zwłoki żebraków i uchodźców zmarłych w nocy z głodu. Śmieciarze wrzucali ich ciała na wozy, po czym transportowali za miasto, by zdążyć przed wschodem słońca. W tym świecie urodziła się i dorastała Lili. Ta myśl poraziła go niczym cios w samo serce. To tłumaczyło jej słodką, niemal dziecięcą obojętność. Miały ją w sobie wszystkie bogate kobiety. Dziewczęta również. Łączył je rodzaj łagodnego i spokojnego egoizmu. Tak, egoizmu. James nie mógł uniknąć tego określenia. Zresztą kto mógł go uniknąć w Szanghaju? Niewielką wysepkę limitowanego luksusu otaczało bezmierne morze niewyobrażalnej nędzy. Zejść z wyspy oznaczało utonąć w tym morzu. Szóstego dnia po południu, gdy ciągle nie było nic od Lili, przyszedł list od Mary. James wyrwał go z brudnych rąk recepcjonisty i poszedł do siebie na górę, by przeczytać list w samotności. Drzwi pokoju były otwarte, choć wychodząc, na pewno je zamknął. W środku zastał Young Wanga, wygodnie usadowionego w głębokim fotelu. Chłopak miał na sobie zwykłą niebieską koszulę i spodnie, a na głowie śnieżnobiałą marynarską czapkę. Na widok Jamesa zerwał się na równe nogi i zaśmiał wesoło. - A ja głupi bałem się, że pan już wyjechał do Pekinu. - Jeszcze nie udało mi się kupić biletu kolejowego - powiedział James. Niczego tak nie pragnął, jak przeczytać list od siostry. 77 Teraz, gdy wreszcie dotarły jakieś wieści o Lili, każda chwila zwłoki była nie do zniesienia. Mary na pewno coś o niej napisała. - Trzeba czatować na dworcu dzień i noc. Inaczej z biletu nici - oznajmił Young Wang. I znów zaśmiał się wesoło. - Ty, panie, oczywiście, nie możesz tego zrobić. Ale ja to mogę zrobić dla ciebie i dla siebie. James spojrzał na niego. Oczy Wanga błyszczały, z pogodnej okrągłej twarzy bił spryt. - Będzie dobrze dla pana, jeśli zatrudni mnie pan jako służącego - powiedział Wang. - Dla mnie też. - A statek? - James odczuł nagle nieodpartą ochotę, by ten młody zdrowy wieśniak stanął między nim a tym, co miało nadejść. - Statek popłynął do Manili - odparł radośnie Wang. - Wujek mi przyłożył. Pali opium, jest leniwy, co rano wykonuję jego pracę, i swoją. Jestem teraz lepszym kucharzem od niego, ale to on bierze za to zapłatę, nie ja. Wczoraj mu powiedziałem, że mamy nowe Chiny i starzy nie mogą rządzić młodymi. Uderzył mnie szuflą do węgla. Jestem silniejszy od niego, młody i nie palę opium. Popchnąłem go, a on upadł i zasnął. To bardzo źle. Myślę, że lepiej będzie, jeśli nie będzie mnie tam, gdy się obudzi. Przeze mnie stracił twarz. - Young Wang zaśmiał się serdecznie, prowokując Jamesa do mimowolnego uśmiechu. Twarz Wanga lśniła od potu. Otarł ją brzegiem koszuli. - Co do zapłaty - ciągnął - przyjmę tyle, ile pan mi zaproponuje. Może być jedzenie, ubranie, łóżko. Do tego parę dolarów w święto. Teraz mam jeszcze gotówkę. Ale lepiej, żeby dał mi pan dolary na bilety kolejowe. Pojedzie pan drugą klasą, jest wystarczająco wygodna, pierwsza jest za droga. Dla siebie kupię bilet czwartej klasy i usiądę obok pana w drugiej jako sługa.
James uważnie wysłuchał planu i przystał na wszystkie warunki. Wyjął portfel i podał Wangowi zwitek banknotów. Young Wang wziął je z nabożną czcią. Na głos, ale cicho przeliczył pieniądze. 78 - Jest pan bardzo bogaty - powiedział. - Zostawię tu swoje rzeczy, skoro biorę z sobą tyle forsy. - Wsunął tobołek pod stół, posłał Jamesowi uśmiech i bezszelestnie wyszedł. Ten nowy sojusz przyniósł Jamesowi pocieszenie, choć sojusznik był tylko sługą. Kilka minut później okazało się, jak bardzo potrzebuje pocieszenia. W miarę jak przebiegał wzrokiem strony zapisane starannym pismem Mary, narastał w nim strach. W liście nie było ani jednej wzmianki o Lili. Jej imię zobaczył dopiero na końcu, wciśnięte w róg na dole strony. Pan Li nie umarł. Czasem tego żałuję. Jim, nie przejmuj się. Lili pokazuje się wszędzie z Tingiem. Nic jeszcze nie ogłosili. To wszystko. Ani słowa więcej. Ting, syn chińskiego oficjela w Ameryce, był przystojnym beztroskim młodzieńcem, studentem Yale. James znal go od dawna. Uczęszczali razem do tej samej prywatnej szkoły średniej. Siwowłosy ojciec Tinga, dobry, choć wiecznie znękany człowiek, mimo wielu zmian w Chinach trwał od lat na swoim stanowisku. Natomiast jego syn, Charlie Ting, był próżniakiem i utracjuszem. W Chinatown musiał płacić gotówką mimo wysokiej pozycji ojca. Ożenił się potajemnie z Amerykanką pracującą w hotelu Waldorf jako szatniarka. Pan Ting wydał pięć tysięcy dolarów, by zechciała rozwieść się z Charliem - czy Tingiem, jak go nazywali Amerykanie. James upuścił list od Mary na podłogę. Sięgnął po lichą hotelową papeterię i wieczne pióro i zaczął przelewać na papier swoje uczucia do Lili. Sama myśl o tym, że Ting, który spał z tuzinem dziewcząt, ośmielił się dotknąć delikatnej dłoni Lili, doprowadziła go do szału. Pisał przez półtorej godziny, po czym odłożył pióro, zebrał wszystkie kartki i zaczął je czytać półgłosem, usiłując wyobrazić sobie jej twarz, gdy list do niej dotrze. Czyjego słowa poruszą jej serce? James sposępniał. Czym były słowa wobec ciągłego towarzystwa Tinga? Rzucił kartki na stół i wsparł głowę na rękach. Nie pozwoliłby sobie na szaleństwo płaczu, więc siedział w ponurej ciszy, ukrywszy twarz w dłoniach. Z ulicy dobiegły go jakieś hałasy, a potem głuchy odgłos uderzenia. Nawet nie podszedł do okna, by sprawdzić, co się dzieje. 79 W mieście co chwila dochodziło do takich burd. Policjanci traktowali głodnych ludzi jak przestępców. Niektórzy pewnie nimi byli. Granica między głodem a przestępstwem przestała istnieć. Na oczach Jamesa rzeczywistość uległa rozdarciu. Świat, jeden świat, rozpadł się na dwie części: wyspę bogatych i ocean biednych. Gdzie było jego miejsce? Nadal tkwił obiema stopami na wyspie, lecz spoglądał na wzburzony ciemny ocean. Albo się wycofa, albo skoczy na głęboką wodę. Lili, jego wzniosła miłość, nigdy do niego nie dołączy, jeśli on zdecyduje się na ten skok. Była delikatnym i kruchym kwiatem, którego korzenie musiały tkwić w żyznej glebie. Ciągle miał czas, by wrócić do Ameryki. Telegram, jeden telefon, kilka słów powiadamiających o przyjeździe. Nie było sensu pisać listu. Albo wróci, albo zdecyduje się na ten brawurowy skok. Do pokoju wszedł Young Wang i starannie zamknął za sobą drzwi. James uniósł głowę. Wang miał podartą koszulę, wyrwane guziki. Stał w progu bez marynarskiej czapki, za to z kopertą w ręku. Podszedł do Jamesa i wytrząsnął na stół jej zawartość. Okazało się, że są to bilety kolejowe. - Wydałem za dużo pieniędzy, panie - oznajmił poważnie. - Ale myślę, że to dobrze wydane pieniądze. Żeby kupić bilet uczciwie, trzeba czekać wiele dni. A ja kupiłem dwa bilety od pewnego człowieka na dworcu. - Czemu masz podarte ubranie? - dociekał James. - Inni też chcieli kupić bilety - odparł Young Wang, szczerząc zęby w uśmiechu.- Nieważne, to się da naprawić.
Ukląkł na podłodze, sięgnął po leżący pod stołem tobołek i rozwiązał go. Z małego tekturowego pudełeczka wyjął sześć agrafek. - Cudzoziemki upuszczają agrafki na podłogę, a ja je zbieram. W mojej wiosce nie można ich kupić. Zawiozę je mojej matce. Ale teraz użyję ich, żeby mi ciało nie wychodziło. James obserwował, jak Wang pieczołowicie spina rozdarte brzegi koszuli. 80 - Na kiedy są bilety? - spytał. - Na jutro rano, na szóstą. Lepiej jechać teraz, panie. Wielu ludzi będzie czekać na stacji i wskoczy do pociągu. Musimy zrobić to przed nimi, inaczej nic nam po biletach. Bilety są dla konduktora, nie dla pasażerów. - W takim razie pakujmy się i ruszajmy - postanowił James. Podarł list na strzępy i wrzucił je do wielkiej mosiężnej spluwaczki stojącej obok stołu. Ten gest wcale nie oznaczał, że James zapomniał o Lili. Nocą, siedząc na dworcu w masie śpiących na ziemi ludzi wspartych o koszyki i tobołki, myślał tylko o niej. Najpierwjego myśli były jasne, choć gorzkie. Kiedy znużenie wzięło górę i zapadł w sen, przyśniło mu się, że jest sławny i bogaty, dzięki czemu Lili do niego wraca. Ting nic w życiu nie osiągnie, ale on - James Liang - z pewnością ma szansę zostać kimś, dlatego nadejdzie kiedyś taki dzień, że Lili oprzytomnieje i zrozumie swój błąd. Ocknąwszy się, ujrzał spokojną, nijaką twarz Young Wanga, który spał wsparty o starszawego grubasa. Wybrał te szerokie plecy, by zapewnić sobie odrobinę wygody. Zasnął niemal natychmiast. Dzień był upalny, lecz pod wieczór zaczęło padać i w budynku stacji, której podłogę stanowił goły beton, zrobiło się chłodno. Mniej więcej raz na dwie godziny rozlegał się gwizd pociągu. Ludzie zrywali się na równe nogi, chwytali toboły i cisnęli się ku wyjściu, a odepchnięci znów kładli się na ziemię i zapadali w drzemkę. Za każdym razem Young Wang szedł sprawdzić, czy pociąg jadący na północ przypadkiem nie odjeżdża poza rozkładem. - Czasem, jak ludzi za dużo, pociąg jedzie w tajemnicy - wyjaśnił Jamesowi. Z ostatniego zwiadu wrócił o świcie i nie mógł już sobie pozwolić na sen. Ziewnął szeroko, uśmiechnął się do Jamesa i oznajmił, że właśnie przekupił zawiadowcę, by zdradził im rzeczywistą porę odjazdu pociągu na północ. 81 Niecałą godzinę później zawiadowca wkroczył do poczekalni, nie patrząc ani w lewo, ani w prawo. Young Wang wziął cały bagaż, jaki był w stanie unieść. James wstał i ruszył za nim. Jak spod ziemi wyrośli dwaj tragarze. Złapali resztę walizek i podążyli za Jamesem. Na zamglonym peronie panował chłód. Światła latarni migotały niewyraźnie. Pociągu ani śladu. Co bardziej niecierpliwi czekali tutaj, wszyscy pogrążeni jeszcze w głębokim śnie. Young Wang wytężył wzrok. - Jedzie - zaanonsował cicho z napięciem w głosie. Choć nic nie było widać, on coś wypatrzył. - Skąd wiesz? - spytał James. - Czuję pod nogami. Po upływie kwadransa pociąg rzeczywiście wtoczył się na stację. Tłum cisnął się w drzwiach dworca, a potem zaczął szturmować drzwi i okna wagonów. Young Wang wyprzedził wszystkich. Wrzeszcząc i energicznie pracując łokciami, wywalczył dwa miejsca, ułożył na nich stos bagaży, po czym usiadł na samej górze. James, porwany przez rzekę ludzi niczym pień dryfujący na fali, słyszał, jak Young Wang ryczy na całe gardło, że jego pan jest Wielkim Człowiekiem z Ameryki. Kiedy udało mu się przedrzeć do Wanga, ten uśmiechnął się do niego i wskazał mu wygodny kąt przy oknie. - Bagaże muszą tak zostać - stwierdził bo ludzie zaraz by tu usiedli. Korytarze się zapełniły. Mężczyźni i dzieci zajęli nawet półki bagażowe. Hałas dochodzący z góry oznaczał, że ci, którzy nie znaleźli miejsca w środku, usadowili się na dachu. Wreszcie
wagonami szarpnęła potężna siła, ludzie krzyknęli, kilku spadło, i pociąg ruszył na północ. James uświadomił sobie, że przez całą godzinę ani razu nie pomyślał o Lili. Dzień był długi i męczący, noc nieco mniej tylko dlatego, że wyczerpany James popadł w stan otępienia, który nie był jednak snem. Wydawało mu się, że znalazł się w więzieniu pełnym ludzi o wykrzywionych twarzach. 82 Nie miał z nimi nic wspólnego, a mimo to był jednym z nich. Wróciwszy do rzeczywistości, wlepił wzrok w przesuwający się za brudnym oknem monotonny krajobraz, którego barw nie rozróżniał. Drugiego dnia rano Young Wang zbił szybę. Do środka wdarło się rześkie powietrze, pod wpływem którego James poczuł, jak wraca mu jasność myśli. Do tej pory siedział otępiały i przygnębiony. I brudny, ponieważ w pociągu nie było wody. Kiedy jakoś przecisnął się do toalety, okazało się, że jest zajęta przez dwie kobiety z trójką dzieci i pakunkami. Gdy pociąg stanął, Young Wang pozwolił Jamesowi wysiąść, błagając go, by pod żadnym pozorem nie oddalał się od wagonu, ponieważ nikt nie wiedział, kiedy pociąg ruszy w dalszą drogę. Potem poukładał bagaże tak, by można było się na nich położyć, i ciężkim parasolem z impregnowanego lakierem olejnym papieru wypchnął pękniętą szybę. James zbliżył teraz twarz do powstałego otworu i głęboko wciągnął powietrze w płuca. Czuł się podtruty panującym w wagonie zaduchem. Nasycał się świeżością poranka i ku swemu zdumieniu zauważył, że kraina za oknem nie jest ani smutna, ani bezbarwna. Królowała soczysta zieleń pól, na których pracowali mężczyźni i kobiety w niebieskich drelichach. Równina była usiana niewielkimi wioskami, a na horyzoncie majaczyły fioletowawe wzgórza. - Przepraszam, przepraszam! - zawołał nagle uprzejmy drżący głos. Starszy mężczyzna w pogniecionej jedwabnej szacie wepchnął się niemal na niego, wystawił głowę przez otwarte okno i zwymiotował w sposób niepozbawiony elegancji. Przygwożdżony przez niego James czekał na dalszy rozwój wypadków. Wreszcie mężczyzna odsunął się od okna i uśmiechnął się z rozpaczliwym spokojem. - To było grubiańskie - powiedział - ale od wielu godzin powstrzymywałem się przed zanieczyszczeniem pociągu. - Czy coś pana boli? - spytał James. 83 - Nic, ale dziękuję za pytanie. Odjazdy przewracają mi się wnętrzności. Wielka szkoda, że podróżujemy w taki sposób. Lektyka jest o wiele zdrowsza. W dzisiejszych czasach szybkość jest za wielka. - Westchnął i wrócił na swoje miejsce na podłodze. Nie sposób było nie poczuć do niego sympatii. Starannie rozłożył na ziemi narzutę, okrył się nią i ułożył tak, by nie dotykać najbliższych współpasażerów. Jednym z nich był żołnierz, który spał z otwartymi ustami, roztaczając woń czosnku i wina. Drugim młoda kobieta, karmiąca piersią dwoje dzieci: niemowlę i trzyletniego chłopca. James wrócił do oglądania krajobrazu. Starszy mężczyzna był bardzo uważny, nie pozostawił na oknie śladu wymiocin. Pociąg miał wiele godzin spóźnienia. Już dawno powinni dotrzeć do Nankinu, a dopiero teraz pojawiły się przed nimi owe fioletowe wzgórza. Na ich widok Young Wang usiadł i zaczął wiązać swoje tobołki. W jakiś niepojęty sposób miał ich więcej niż w chwili wsiadania do pociągu. Na różnych stacjach kupował paczki herbaty, suszone ryby, smażone tofu, ociekające tłuszczem ciastka. Każde miasto miało swoją specjalność i miejscowi kupcy oferowali ją pasażerom. Ponieważ w pociągu nikt nie roznosił jedzenia, cenne było wszystko co jadalne. Young Wang zgromadził wystarczająco dużo dla siebie i Jamesa. Nadwyżkę postanowił któregoś dnia podarować swoim bliskim. Z rozmysłem nie kupował niczego świeżego z wyjątkiem dwóch wielkich misek gorącej zupy w nocy, z których jedną dał
swojemu panu. W Nankinie musieli wysiąść, dostać się na prom i przeprawić przez rzekę, by tam wsiąść do innego pociągu jadącego dalej na północ. - Proszę się przygotować - zwrócił się do Jamesa tonem człowieka dobrze zorientowanego w sytuacji. - Tu trzeba walczyć, by wejść na prom. Kiedy pociąg wtoczył się na stację, obwieszony bagażami Young Wang bez namysłu zanurkował w tłum, niestrudzenie torując Jamesowi drogę. James przeciskał się za nim z równie bezwzględnym uporem. 84 Dzięki temu dotarli na miejsce przeprawy na tyle wcześnie, by zająć miejsce oddalone od krawędzi łodzi. - Wielu ludzi utonęło - rzucił Young Wang przez ramię. - Pchali ich, pchali i plusk! Siedząc już w łodzi, James dostrzegł owego nieszczęsnego starszego mężczyznę, który w ostatniej chwili zdobył dla siebie skrawek miejsca tuż przy burcie. Na środku rzeki rzeczywiście rozległ się plusk. Parę osób podniosło krzyk, że staruszek wpadł do wody. Mimo to prom płynął dalej. Z głośnym okrzykiem James skoczył między ludzi i nagle upadł. To Young Wang przywarł kurczowo do jego kostek i nie puszczał. - Zostaw mnie, głupcze! - wrzasnął James. Nic jednak nie było w stanie poluzować stalowego uścisku palców na jego stopach. Mnóstwo rąk wyciągnęło się ku niemu, by go powstrzymać w drodze ku burcie łodzi. - Za późno, za późno! - wołali ludzie. - To przeznaczenie! Prąd poniósł go już daleko. I rzeczywiście było już za późno. Na rzece kotłowały się setki zdradzieckich wirów. Nawet gdyby James skoczył do wody, na próżno szukałby cichego staruszka. Przez chwilę stał jak ogłuszony, gniew odebrał mu mowę. Potem zwrócił się do Young Wanga. - Puszczaj! - ryknął groźnie. Uścisk śniadych dłoni ustąpił. Young Wang stanął jednak między nim a wodą. James odwrócił się do niego plecami. Young Wang niepostrzeżenie chwycił brzeg płaszcza swego pana i trzymał, póki nie dopłynęli na drugą stronę rzeki. Na północnym brzegu James obejrzał się i spojrzał na Nankin, stolicę swojego kraju. Pamiętające dawne stulecia miasto rozciągało się za wysokim szarym murem. Dalej dostrzegł podwójny czubek Szkarłat-no-Złotej Góry, gdzie wzniesiono mauzoleum Sun Yat-sena. Znał tę budowlę z setek fotografii. Kiedyś, gdy pozna już własny kraj, powędruje tam, by na własne oczy zobaczyć grób człowieka, który albo żył za długo, albo umarł za wcześnie. James do końca nie wiedział, co myśleć. 85 Dojechawszy do Pekinu, nie czuł nic prócz znużenia. Podróżował od wielu dni i uświadomił sobie, że stał się całkowicie zależny od Young Wanga. Dziarski młodzieniec dostarczał mu jedzenie i picie podczas postojów, wieczorem i rano przynosił w cynowej miednicy gorącą wodę do mycia, spychał żołnierzy, kobiety i bezdusznych mężczyzn z miejsc, które wykupił dla siebie i swojego pana, odpędzał muchy, znów wybił szybę w pociągu i w ogóle sprawił, że życie stało się znośniejsze. Rozdział Trzeci. Rodzina liangów nadal przebywała w Nowym Jorku, choć letnie upały coraz bardziej dawały się wszystkim we znaki. Przyszedł list od Jamesa napisany dwa tygodnie wcześniej w Pekinie. Mary czytała go na głos w trakcie południowego posiłku. Nie uporządkowałem jeszcze wrażeń dotyczących naszego kraju. Są zbyt sprzeczne. Ale to stare miasto dodaje mi otuchy. Nawet Japończycy uszanowali jego starożytne piękno. Szczerze mówiąc, niewiele jeszcze widziałem. Pracę w szpitalu podjąłem na drugi dzień po przyjeździe, a z nadejściem wieczoru jestem zbyt zmęczony na zwiedzanie. W moim
spojrzeniu brak obiektywizmu, ponieważ widuję tylko chorych ludzi. Jaglica jest tu potworna, Gruźlica także. Operuję oczy, ale nic nie mogę poradzić na chore płuca. Wrzody, gangrena... - Oszczędź nam szczegółów, Mary - przerwał doktor Liang. - Przecież jemy. Ale gorące! Mary złożyła list i wsunęła go do kieszeni. - Przeczytasz mi wszystko, kiedy będziemy same - wtrąciła szybko pani Liang. - Liang, jedz wołowinę i paprykę! Przecież lubisz. Zanurzyła pałeczki w misce, wyjęła z niej kawałek mięsa i położyła mężowi na talerzu. Doktor Liang zignorował ten gest. Zjadł parę kęsów ryżu, po czym zaczął mówić łagodnym tonem, artykułując wyraźnie każde słowo jak podczas wykładu. - Cieszy mnie, że Pekin pozostał nietknięty. Mam nadzieję, że spędzę tam starość. Na jakiejś cichej uliczce, w starym domu z ogrodem. Będę ojcem rodziny, czy raczej dziadkiem. 87 Wyobrażam sobie, jak siedzę u szczytu rodzinnego stołu, wokół mnie moje dzieci, synowie z żonami, córki z mężami, wszyscy pod jednym dachem zgodnie z tradycją, wnuki biegają naokoło. Ach, szczęśliwa starość! Uśmiechnął się. Pani Liang, która słuchała go z żywym zainteresowaniem, weszła mu w słowo. - Liang, nie licz na to! W dzisiejszych czasach na dzieciach nie można polegać. Co będzie, jeśli nie zechcą mieszkać z nami pod jednym dachem? Doktor Liang łagodnie pokręcił głową. - Mniemam, że jestem w miarę sympatycznym człowiekiem, czyż nie? - Spojrzał po twarzach swoich dzieci z rozbrajającą ufnością. - Nie jestem okropny, prawda? Ani odrażający? - Oczywiście, że nie, tatku! -wykrzyknęła Louise. Wyglądała dziś wyjątkowo pięknie. Upał dodał rumieńców jej bladej zwykle twarzy, a ciemnym oczom szczególnego blasku. Louise zachowywała rezerwę wobec wszystkich z wyjątkiem ojca. Cała rodzina wiedziała, że doktor Liang kocha Louise bardziej niż resztę dzieci, i uważała ten stan rzeczy za naturalny, ponieważ Louise była najmłodsza. - Więc zamieszkasz ze mną, moja mała Lou? ciągnął doktor Liang żartobliwym tonem przemieszanym z patosem, Widzisz, żono, będzie z nami przynajmniej jedno dziecko. Musimy znaleźć jej bardzo dobrego męża, jakiegoś sympatycznego młodego profesora, uczonego, z którym mógłbym dyskutować o marzeniach (Ihuangtse albo poezji Li Po, uroczego pijaka. Doktor Liang lubił droczyć się z dziećmi, żartobliwie grożąc im poszukaniem męża lub żony w zgodzie ze starą chińską tradycją. A tak naprawdę zadeklarował, że choć przedstawi swoim synom i córkom odpowiednich młodych ludzi, nie będzie wywierał żadnego nacisku. Był zbyt nowoczesny i za bardzo kochał swoje dzieci. Wzmianka o małżeństwie rozbudziła ciekawość pani Liang. - Czy James pisze coś o Lili? - zwróciła się do Mary. - Ani słowa - odparła córka. 88 - Więc już pewnie wie - skonstatowała. - Tak, ode mnie - przyznała Mary. Jej słowa zirytowały doktora Lianga. Ostrym tonem zwrócił się do starszej córki: - Pospieszyłaś się, Mary. Zaledwie wczoraj rozmawiałem z panem Li. Powiedział mi, że Lili jeszcze nie zdecydowała. Prócz Charlesa Tinga jest jeszcze trzech młodych mężczyzn, którzy złożyli jej propozycję małżeństwa. Całkiem możliwe, że wobec takiej rywalizacji o jej względy Lili odwróci się od nich wszystkich i jednak wybierze Jamesa. Pani Liang prychnęła.
- Liang, muszę to powiedzieć: na początku uważałam, że miło będzie korzystać z pieniędzy rodziny Li. Twoja profesorska pensja nie jest zbyt wysoka, a z twojego pisania nie ma teraz wiele pożytku. Z powodu złej sytuacji w naszym kraju Amerykanie nie są nami zbyt zainteresowani. Dlatego myślałam sobie, że dobrze byłoby mieć synową z bogatej rodziny. Ale teraz ta Lili mi się nie podoba. Pewnie szybko rozwiodłaby się z Jamesem. Proponowałabym dziewczynę z lepszym charakterem, wierniejszą, taką jak Sonia Pan. Peter jęknął głośno. - Sonia Pan! Ona jest brzydka! Pani Liang nie zgodziła się z synem. - Urodę można dziś poprawić. Kiedyś tak nie było. Sonia ma dobry charakter. Nie szasta pieniędzmi. - Nawet jakby szastała, nic by jej to nie pomogło - mruknęła Louise. Doktor Liang zakasłał. - Mama ma rację. Sonia to bardzo dobra dziewczyna. Ale rodzina Pan nie jest... wiesz, o co mi chodzi, to rodzina z Chinatown... - Billy Pan jest dobrym biznesmenem - pani Liang nie dawała za wygraną. - To nie wszystko - perswadował łagodnie doktor Liang. - Sonia nadaje się na synową - upierała się pani Liang. - Mieszkałaby z nami w Pekinie. Nie byłaby zbyt nowoczesna. A Lili nie lubi starych zwyczajów. 89 Chciałaby mieszkać we własnym domu. Sonia by mnie słuchała. - Ojcze - wtrąciła Mary - nie ma sensu mówić o Soni, skoro James nigdy o niej nie myślał. - Racja, moja droga. - Doktor Liang był wdzięczny córce za tę uwagę. - My też pomyślmy o czym innym. Co powiecie na krótkie wakacje? Upał mi doskwiera. Tęsknię za górami. W górach ożywam. Czasem marzę o przeprowadzce za miasto. - Mało praktyczny pomysł - skwitowała pani Liang. - Byłbyś tam sam. Kto wysłuchiwałby twoich przemów? Poza tym trudno kupić dla ciebie jedzenie. Kiedy tęsknisz za naturą, zawsze możesz iść do Central Parku. -Wstała i zaczęła zbierać naczynia ze stołu. Jej serce jak zawsze uległo racjom męża. To prawda, że w Nowym Jorku było gorąco. Z pewnością nie tak bardzo jak latem w Szanghaju, lecz jej mąż o tym zapomniał. Zresztą zapomniał o tylu innych rzeczach związanych z Chinami. Wyjazd gdzieś na północ do jakiejś niewielkiej miejscowości nie kosztowałby wiele. Pani Liang podreptała z powrotem do salonu, tam jednak zastała męża śpiącego na sofie. Oddychał głęboko i spokojnie. Przyglądała mu się bacznie przez chwilę i zastanawiała się, czy przypadkiem ostatnio nie schudł. Doszła do wniosku, że nie. Kiedy się pobierali, był bardzo szczupły. I ku jej zaskoczeniu płakał, gdy napotykał jakieś trudności. Jego matka powiedziała, że zawsze był wrażliwy i dlatego trzeba mu oszczędzać zmartwień. W tym objawiała się, według niej, natura uczonego. Pani Liang, wtedy rumiana silna młoda kobieta, wysłuchała teściowej, lecz nie rozumiała swojego młodego męża, choć czuła, że jest on swego rodzaju skarbem. Nadal go nie rozumiała i nadal był jej drogi. Dlatego go nie obudziła, Wycofała się z salonu i wolnym krokiem wspięła po schodach w poszukiwaniu Mary. Też poczuła senność i ziewnęła szeroko. Nie była już taka młoda. W domu panowała cisza. Dzieci pewnie gdzieś wyszły, może do parku. List od Jamesa może zaczekać. Pani liang cicho otworzyła drzwi swojej sypialni. W pokoju panował przyjemny chłód. 90 Zdjęła jedwabną szatę i starannie przewiesiła ją przez poręcz krzesła. Położyła się. Już po chwili spała z szeroko otwartymi ustami. Na ławce nad rzeką Mary, Peter i Louise czytali i omawiali pierwszy list od Jamesa. Wcześniej dostali telegram o jego przybyciu do Pekinu i cała trójka niecierpliwie oczekiwała długiego listu, z którego mieli się dowiedzieć, czy Chiny odpowiadają ich wyobrażeniom, czy nie. Opinia Jamesa była, ogólnie rzecz biorąc, przychylna. Podróż na północ trzeba przeżyć osobiście, mówienie o niej nic nie da. Wydaje mu się, że najgorsze opowieści, jakie słyszeli
od Chińczyków, którzy uciekli do Nowego Jorku, i tak nie oddawały rzeczywistej sytuacji. Brud i bieda były wszechobecne. Pociąg budził grozę, a nieczułość na śmierć przerażała. I nie chodziło tylko o tamtego starszego mężczyznę, który wypadł z promu do rzeki, czy o zmarłych leżących na ulicach Szanghaju. Zetknął się z czymś, czego nie umiał jeszcze zdefiniować; ze swoistym rodzajem okrucieństwa wobec bezradnych i bezbronnych. Los zwierząt był tragiczny. Osły i muły dźwigały ładunki o wiele dla nich za ciężkie, na dodatek kładziono im je na grzbiety pokryte otwartymi ranami. James sądził, że zwierzęta muszą dzielić cierpienie z człowiekiem, a ludzie tutaj uginali się pod straszliwym brzemieniem. Mary czytała list uroczystym tonem. Dwójka rodzeństwa siedziała zasłuchana po jej prawej i lewej ręce. W pewnej chwili Mary przerwała, upuściła list na kolana i utkwiła wzrok w sylwetce mostu lśniącego w blasku popołudniowego słońca. Woda w rzece była gładka jak stół. - Zaczynam rozumieć coś, co dotyczy mamy - powiedziała. - Ona też jest okrutna wobec zwierząt, choć życzliwa ludziom. Jak ona nienawidzi tych małych piesków, które trzymają w domach Amerykanki! - To strasznie głupie stworzenia - zauważył Peter. - Mama chyba nie lubi, gdy traktuje się zwierzęta jak ludzi - stwierdziła Louise. 91 - To coś więcej - odparła Mary poważnie. Wzięła list do rąk i zaczęła czytać dalej. James pisał, że po przyjeździe do Pekinu udał się prosto do szpitala, gdzie czekały już na niego dwa wygodne pokoje. Zupełnie jakby znów znalazł się w Nowym Jorku. Szpital był wspaniały i komfortowy, zbudowany przez Amerykanów za amerykańskie pieniądze. Japończycy zostawili go w stanie nienaruszonym, lub prawie nienaruszonym. Wyposażenie, choć nie najnowocześniejsze, i tak było bardzo dobre. Widok z okien miał cudowny. Dachy domów tworzyły łagodną linię na tle nieba, a na dziedzińcach rosły stare drzewa. Daleko ponad okalającym miasto murem widać było zarys gór. Był w Pekinie dopiero od tygodnia, nie miał więc jeszcze czasu na zwiedzanie, lecz miasto wyglądało dokładnie tak, jak wyobrażał sobie całe Chiny. Ulice były szerokie, bramy masywne i piękne. Wszystkie budowle zachowywały ciągłość historii, Miasto wydawało się niezniszczalne. To napawało Jamesa dumą, że jest Chińczykiem. Pojechał zobaczyć marmurowy most, ponieważ ojciec opowiadał mu, że jest piękniejszy od mostu Waszyngtona. Porównanie tych dwóch konstrukcji było niemożliwe. Most w Pekinie wzniesiony był z marmuru i kamieni, na dodatek ozdobiony rzeźbami lwów. To prawda -jego kształt nie miał sobie równych. Mary, Peter i Louise podnieśli wzrok znad listu i spojrzeli na stalowy łuk mostu Waszyngtona. Strzelał wysoko w niebo, nowoczesny jak stulecie, w którym przyszło im żyć. Nie umieli wyobrazić sobie marmurowego mostu z wyrzeźbionymi lwami. Pekin sprawił, że James zapragnął mieć ich lii wszystkich. Ludzie mu mówili, że zimą jest naprawdę zimno, a wczesną wiosną nad miastem unosi się żółtawy pył gnany wiatrem z pustyni na północy. Lato natomiast było idealne. James czuł się naprawdę szczęśliwy. Jego dusza znalazła tu ukojenie. Ciężko pracował, lecz nie czuł takiego zmęczenia jak w Nowym Jorku. Był odprężony. Nikt się tu nie spieszył, a jednak udawało się zrobić o wiele więcej niż w Ameryce. I udzie poruszali się w stałym, wolnym tempie, mieli spokojne umysły. 92 Sprawiali wrażenie silnych i pewnych siebie, gotowych przyjąć wszystko, co przyniesie im los. Teraz zaczynał rozumieć Amerykanów lepiej niż wtedy, gdy żył i pracował wśród nich. Wydawało mu się, że Amerykanie cierpią z powodu tłumionego poczucia winy, jakby wiedzieli, że nie są tak dobrzy, jakby tego pragnęli albo za jakich chcieliby uchodzić w oczach innych. Tu, w Pekinie, ludzie nie przejmowali się opinią innych, więc byli na tyle dobrzy, na ile mieli ochotę. Życie płynęło niczym rzeka. - Jak w raju... - powiedziała Mary z wyrazem rozmarzenia w oczach.
Peter i Louise milczeli. Mary czytała więc dalej. Czuję, że gdyby Lili ujrzała to miejsce, zapragnęłaby do mnie dołączyć. Nietrudno znaleźć tu dom. Żylibyśmy szczęśliwie, nie musiałaby pracować. Mogłaby wieść bezczynne życie lilii. Przy jej urodzie, któż by ją za to winił? Tu Mary przerwała. Kilka następnych zdań było przeznaczonych wyłącznie dla jej oczu. James zlecał jej zrobienie czegoś w tajemnicy przed innymi. Fragment o Lili wywołał żywą reakcję Petera. Wydał z siebie okrzyk oburzenia, wstał i starannie wygładził kanty spodni. - Poinformuj Jima, że nie jest na bieżąco, jeśli chodzi o tę młodą damę. Od wstępnych zaręczyn z nim zdążyła się wstępnie zaręczyć z trzema innymi. - Nie mów tak - upomniała go Mary. - Ting mi powiedział - odciął się Peter. - Ma poprosić ojca, żeby przycisnął starego Li. To jedyny sposób na Lili. - Jak to „przycisnął"? - spytała Mary. - Ting mówi, że stary Li kolaborował z Japońcami, a jego tata ma na to dowody. Zwiał w samą porę. Gdyby nie to, wsadziliby go do więzienia albo musiałby dać komuś w łapę parę ładnych milionów. Obie siostry spojrzały na niego ze zdumieniem. - Naprawdę? - szepnęła Louise. Bardzo lubiła plotki. - Napisz Jimowi, że jeśli on też nie użyje presji, lepiej będzie, żeby o niej zapomniał powiedział Peter, nakładając na bakier swój słomkowy kapelusz. 93 - Na razie, siostry! Obiecałem Tingowi, że razem pojedziemy na plażę z dziewczynami. Mary i Louise nie odpowiedziały. Patrzyły w zamyśleniu, jak odchodzi, zatrzymuje taksówkę i odjeżdża. - Myślisz, że powinnyśmy powiedzieć o tym mamie? - spytała Louise. - I tak nic by na to nie poradziła - odparła Mary. - Peter powinien wyjechać z Ameryki. Chciałabym, żeby Jim jego też wezwał. - Peter za mało umie, żeby się tam przydać. - Louise ziewnęła. - Idę do domu, położę się. Estelle chce, żebym wieczorem poszła z nimi na tańce. - Gdzie? - spytała Mary. - Gdzieś tam, nie wiem dokładnie - odpowiedziała Louise obojętnym tonem. Chciała ukryć przed bystrą starszą siostrą swoje podniecenie. Dziś miała tańczyć z Philipem. Estelle urządzała spotkanie we czworo. Mary została na ławce sama. Jeszcze raz przeczytała uważnie cały list, usiłując wyobrazić sobie wszystko, co opisywał brat. Nie miała jednak doświadczenia w karmieniu wyobraźni rzeczywistością, wstała więc i wróciła do domu. Tu wszędzie panowała cisza. W salonie nadal spał ojciec. Mary spojrzała na jego przystojną spokojną twarz, podreptała na palcach do jego gabinetu, sięgnęła po słuchawkę i wybrała numer. - Czy zastałam Lili? - spytała, usłyszawszy po drugiej stronie głos Mollie. - Już ją proszę, panienko - odparła beznamiętnie służąca. Mary słyszała ciężkie kroki Mollie, zdziwiony okrzyk Lili, stukot obcasów na parkiecie, a potem słodki głos jej samej, brzmiący w słuchawce jak falset. - Tak, słucham? - Lili, tu Mary. Mam list od Jima. Przynieść go teraz? W słuchawce zapadła cisza, potem rozległ się śmiech Lili. - Och, cudownie! - zawołała z zachwytem w głosie. Tylko, Mary, teraz jestem bardzo zajęta. 94 - W takim razie kiedy? - zdecydowanie spytała Mary. - Uhm, niech pomyślę, Mary... Może zadzwonię do ciebie? Przenikliwy umysł Mary nie dał się oszukać.
- Nie rób sobie kłopotu. Nie chcesz usłyszeć, co Jim napisał, Lili. Czemu nie powiesz tego wprost? - Ale ja chcę, bardzo chcę! - Wcale nie. - Tak, Mary, chcę. Przyjdź zaraz, przynieś list, proszę! - Przecież jesteś zajęta - wypomniała okrutnie Mary. - Taaak, ale to nieważne. Przyjdź jak najszybciej, Mary. Nic innego teraz nie robię, tylko czekam na ciebie - błagał uroczy głos. Mary czuła pokusę, by odmówić, nie odważyła się jednak na taki krok. Musiała zrobić dla Jamesa wszystko co możliwe. - Dobrze - rzuciła krótko. - Już wychodzę. Odłożyła słuchawkę i wymknęła się z domu. Nie chciała, by ktokolwiek wiedział, dokąd się wybiera, ponieważ nikomu nie miała zamiaru mówić, co się wydarzyło - cokolwiek by to miało być. Lili leżała na kanapie w swojej sypialni i właśnie tam Mollie zaprowadziła Mary. - Panienka kazała powiedzieć, że ma mało czasu, ponieważ wybiera się na herbatę poinformowała ją pod drzwiami pokoju Lili. - Nie zabawię długo - odparła Mary. W zachowaniu Lili nie było najmniejszych oznak pośpiechu. Wyciągnęła do Mary swoją miękką dłoń na powitanie. - Cieszę się, że powiedziałaś mi o liście. Tak mi ciężko z powodu Jima; tutaj.... - Położyła rękę na lewej piersi. Zdjęła chińską szatę i leżała teraz w lekkiej amerykańskiej halce z koronkową lamówką. Nie gustowała w amerykańskich ubraniach, które uważała za brzydkie, lecz amerykańską bieliznę nosiła z upodobaniem. Jej nagie ramiona miały barwę kości słoniowej. Mary odwróciła wzrok. 95 Wydawało jej się profanacją, że to ona siedzi z Lili w zaciszu jej sypialni, podczas gdy James jest tak daleko. Lili ciągnęła tym samym płaczliwym tonem: - Codziennie pragnę napisać list do Jima. - Bardzo by się z tego ucieszył - powiedziała Mary. Usiadła w fotelu obitym różowym atłasem. Było jej gorąco, poza tym w obecności Lili czuła się nieładna i pospolita. Zaczesała palcami włosy, otarła chusteczką skronie. - Tylko co ja mu mogę napisać? - spytała Lili. - Wszystko jest takie niepewne. Może minie jeszcze wiele lat, zanim James będzie gotów na mój przyjazd. - On już jest gotów - stwierdziła Mary. Rozłożyła list i zaczęła czytać wolno i wyraźnie. Lili słuchała z głową wspartą na ręce, ze szczerym zainteresowaniem w wielkich oczach i czułym uśmiechem błądzącym po wargach. Nie odezwała się ani słowem. Kiedy Mary skończyła, Lili położyła się na plecach i zamknęła oczy. Potem sięgnęła pod atłasową poduszkę i wyjęła stamtąd koronkową chusteczkę, którą wolno osuszyła łzy. - Marzę, by pojechać do Pekinu - powiedziała tonem pełnym rozpaczy. - Więc czemu nie jedziesz? - spytała Mary. Zastanawiała się w duchu, czy nie oceniła źle tej ślicznej dziewczyny. Tak trudno było jej zrozumieć dziewczęta wychowane w Chinach. Niby łączyła je ta sama krew, jednak dorastanie w Ameryce i dorastanie w Chinach przynosiło zupełnie inne efekty. Lili była uległa, ustępowała na każdym kroku - póki się nie okazało, że tak naprawdę była to uległość pozorna. - Nie mogę tak po prostu pojechać do Pekinu - mówiła Lili, nie otwierając oczu. Jej śliczne wargi drżały. - Muszę myśleć o wielu rzeczach. - Gdybyś kochała Jamesa, myślałabyś tylko o nim - zarzuciła jej Mary. Lili pokręciła głową. Skrawkiem koronkowej chusteczki dotknęła ust.
96 - Mówisz jak Amerykanka - odezwała się z pretensją w głosie. -A ja jestem Chinką. Nie mogę myśleć tylko o nim. Te słowa wyprowadziły Mary z równowagi. - Widzę - rzuciła gorzko. - Wszyscy to widzą. Myślisz o wielu mężczyznach. Po policzkach Lili spłynęły łzy. Otworzyła oczy i spojrzała na Mary spod mokrych rzęs. - Nic nie rozumiesz - szepnęła. - Jesteś taka amerykańska! - Napiszę Jamesowi, że nie potrafisz myśleć tylko o nim - powiedziała Mary. Z ust Lili wyrwał się cichy okrzyk. - Nie pisz mu tego, proszę! On też jest Amerykaninem, nie zrozumie. - Więc co mam napisać? - spytała Mary. - Coś muszę, Lili. On cię kocha, a ty postępujesz z nim okrutnie. Lili milczała przez chwilę. Wreszcie spojrzała na Mary z ukosa. - Przekaż mu... Przekaż mu, że wkrótce napiszę! - Klasnęła w dłonie i zaśmiała się wesoło. Potem wstała z kanapy. - Muszę iść z rodzicami na herbatkę do konsulatu, choć nie mam wcale ochoty. Wolałabym posiedzieć tu z tobą i jeszcze raz posłuchać, co Jim pisze. Ale muszę iść. Kazali mi. - Posłała Mary tkliwy uśmiech i zdecydowanym gestem nakryła jej dłonie swoimi. Mary odczuła to tak, jakby tym sposobem Lili chciała ją wypchnąć z pokoju. Rozdział Czwarty. Pod koniec upalnego dnia James czytał w swoim pokoju list od Mary. Siostra przyznała, że pospieszyła się z pisaniem po wizycie u Lili. Powinna była odczekać kilka dni, aż minie jej złość. Znasz mnie i wiesz, jak trudno mi czekać - czytał James - szczególnie gdy chodzi o Ciebie, Jim. Lili nie powiedziała, że za ciebie nie wyjdzie ani że wychodzi za kogoś innego. Powiedziała tylko, że musi wziąć pod uwagę wiele rzeczy. Nie mam pojęcia, czy jest twarda czy miękka. W jakiś sposób potrafi dopiąć swego. James złożył kartki. List był długi, Mary zawarła w nim najnowsze wieści dotyczące ich rodziny oraz ploteczki o przyjaciołach i wysłała go jeszcze przed wyjazdem z miasta. Teraz ona i reszta rodziny jest już pewnie wśród zielonych wzgórz w Vermoncie. James z nostalgią pomyślał o przejrzystych lodowatych strumieniach, okrągłych kamieniach na dnie i o wietrze niosącym woń sosen. Będąc tam, nigdy nie uważał tego miejsca za dom. Dom był w Chinach. Jakiż to kaprys duszy sprawiał, że James - gdziekolwiek był - czuł nostalgię i tęsknotę? Pomyślał z żalem, że gdyby była z nim Lili, jego serce zaznałoby wreszcie ukojenia. Zarzucił już myśl o powrocie do Ameryki. To Lili musi przyjechać do niego. Teraz już wiedział, że tu zostanie. Jest przede wszystkim lekarzem, nie opuści w potrzebie tych przerażonych i zrozpaczonych ludzi. Jego pacjenci nie przychodzili do szpitala po „obce lekarstwo", jak je nazywali, póki nie zawisła nad nimi śmierć. Każdy dzień był wyrywaniem ludzkich istnień ze szponów śmierci. 98 James zajmował się ciałami posiniaczonymi od uszczypnięć znachorek i pokłutymi przez lekarzy starej daty. Wiele przypadków gangreny, z którymi miał do czynienia, zaczęło się od zakażenia brudną igłą wbijaną w plecy, kończyny i piersi podczas egzorcyzmów. Lecząc, próbował wpajać pacjentom zasady higieny, lecz napotykał jedynie ich tępe i obojętne spojrzenia. Zaczął marzyć o edukacji zdrowotnej w szkołach, wśród młodych ludzi. Czyż mógł robić więcej niż to, co robił do tej pory? Dwanaście operacji w ciągu dnia było normą. W szpitalu brakowało personelu. Amerykańscy lekarze nie wrócili, a wykształceni za granicą chińscy lekarze ulegali pokusie łatwiejszej pracy. Operowanie w sytuacji, gdy śmierć i tak już umierającego pacjenta mogła oznaczać sprawę sądową, jeśli był on bogatym generałem albo milionerem, wymagało odwagi. Tylko biedni okazywali wdzięczność i tylko oni nie chcieli
odwetu. Narastający gniew na bogatych pacjentów sprawił, że James skierował swoją uwagę na tych, którzy zapełniali oddziały dla biednych. Jego pierwsza kłótnia w szpitalu dotyczyła kurczących się z dnia na dzień sal dla biednych, kosztem których tworzono sale dla uprzywilejowanych. Ujrzawszy stykające się łóżka i leżące na podłodze sienniki, wpadł jak burza do gabinetu swojego przełożonego. - Doktorze Peng! - zaczął i urwał. Przystojny doktor Peng Chenyu, mężczyzna o subtelnych rysach twarzy, siedział przy swoim rzeźbionym biurku, a nad nim pochylała się urodziwa siostra przełożona. Rozmawiali z sobą poważnym tonem, on z uśmiechem na ustach, ona z zalotną miną. I wtedy zobaczyli stojącego w progu Jamesa. Dziewczyna cofnęła się i wymknęła bocznymi drzwiami. Doktor Peng odezwał się pierwszy. - Doktorze Liang - powiedział po angielsku swoim wysokim grzecznym głosem - na przyszłość proszę przed wejściem pukać. James odpowiedział mu po chińsku. Rzadko kiedy posługiwał się teraz angielskim. Oburzało go, że wszyscy stażyści i uczennice szkoły pielęgniarskiej silili się na angielszczyznę. 99 - Nie wiedziałem, doktorze Peng, że to pana prywatny gabinet. Przyszedłem złożyć skargę. Oddziały są coraz mniejsze, moi pacjenci leżą już na podłodze. Doktor Peng uśmiechnął się i wziął z biurka niewielki przedmiot. Była to figurka nagiej kobiety z białego jadeitu. - Wie pan, co to jest? - spytał znów po angielsku. Pochodził z Szanghaju i nie mówił dobrze po mandaryńsku. - Goła kobieta - odparł James obcesowo. - Coś o wiele bardziej interesującego - powiedział miękko doktor Peng. Modulował głos, jakby recytował poezję. - To figurka, której miejscowi lekarze używają do diagnozowania chorób kobiet o tradycyjnych przekonaniach. Taka nie pokaże się mężczyźnie, o czym pan już z pewnością się przekonał. Zamiast tego dotknie swoim ślicznym paluszkiem figurki i wskaże miejsce bólu. - Doktor Peng zaśmiał się cicho. - Najbardziej bawi mnie to, że chińscy lekarze tyle serca wkładają w wykonanie tych figurek, i używają w tym celu tak cennego materiału. Proszę usiąść, doktorze Liang. - Nie mam czasu. Przyszedłem złożyć skargę w sprawie oddziałów. Doktor Peng ciągle trzymał figurkę kobiety w dłoni. - Co do naszych oddziałów - zaczął delikatnie - to bardzo żałujemy, że jest ich tak mało. - To dogadzanie bogaczom budzi mój niesmak - oświadczył James. - Co kilka dni natykam się na robotników, którzy stawiają na oddziałach nowe ściany, żeby zbudować oddzielny pokój dla jakiegoś generała czy urzędnika. - To nie jest dogadzanie - zaoponował doktor Peng. Z jego wąskich, lśniących czarnych oczu wyzierała sama prawość. To konieczność. Biedni pacjenci nie płacą. Generałowie, urzędnicy i bogacze płacą bardzo dobrze. Śmiem twierdzić, doktorze Liang, że zacząłby się pan skarżyć, gdyby pańska, powiedzmy to wyraźnie, sowita zapłata została zredukowana. Pan jest, oczywiście, wart tych pieniędzy. Ale to bogaci ludzie składają się na pańskie wynagrodzenie. 100 Proszę nie zapominać, że subwencje z Ameryki zmalały w ubiegłym roku. Musimy znaleźć fundusze na własne pensje i utrzymanie szpitala. James spiorunował spojrzeniem przystojnego doktora Penga. Potem odwrócił się na pięcie i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami, choć niezbyt mocno. Peng mówił prawdę. Szpital był niewyobrażalnie drogi. Tylko bogaci mogli sobie pozwolić na leżenie pod jego masywnym dachem, tylko bogatych stać było na chodzenie po jego marmurowych posadzkach i korzystanie z wyłożonych kafelkami łazienek. Dla biednych zostawały zatłoczone sale. Wrócił do przychodni, gdzie natychmiast otoczyli go pacjenci.
- Doktor, doktor, dobry doktor - zaczęli zawodzić na jego widok. Ich niecierpliwość wprawiła go w zakłopotanie, a potem nawet wywołała złość. Teraz wiedział jednak, że tym ludziom nie pozostawało nic innego jak błaganie. Tyle już wycierpieli, i tylu ich było. - Jestem - odpowiedział spokojnie. - I nie pójdę, póki nie obejrzę was wszystkich. Odzyskali spokój, dopiero gdy się przekonali, że mogą mu wierzyć na słowo. - Proszę nam wybaczyć - zwrócił się do niego starszy mężczyzna - ale zwykle lekarze nie lubią widoku czekających na nich tylu chorych biedaków i wybierają tylko paru, a reszta musi odejść. James wiedział, że to prawda. Najbardziej złościła go i zniechęcała obojętność jego własnych kolegów wobec chorych ludzi, którzy szukali u nich pomocy. Do egoizmu bogaczy przywykł po kilku tygodniach, mimo upływu czasu nie mógł jednak przywyknąć do bezduszności lekarzy i pielęgniarek. Nie wszystkich, musiał przyznać. Doktor Liu Chen byłby chlubą każdego szpitala. Poza tym James teraz przywoływał już tylko jedną z trzech pielęgniarek, których dobroci mógł ufać: Rosę Mei, Kitty Sen i Marie Yang. Miały obce imiona i zawsze wyraźnie się przedstawiały. Poza tym regularnie wydawały połowę tygodniówki na trwałą, którą robił im rosyjski fryzjer w dawnej Dzielnicy Dyplomatycznej. 101 Szczególną złość Jamesa budzili jego najbliżsi współpracownicy. Na przykład doktor Kang, z którym często operował, był wspaniałym kolegą, niezastąpionym wesołym kompanem podczas niezbyt częstych wolnych wieczorów, gdy mogli pójść do znanej restauracji, posiedzieć w opustoszałych pałacowych ogrodach albo nawet pojechać za mury miasta i zanocować w jakiejś starej świątyni. Kang mógł się pochwalić świetnym wykształceniem. Był nie tylko absolwentem Johns Hopkins University. Był też znawcą literatury chińskiej i zachodniej, miał kolekcję instrumentów muzycznych z różnych stron świata. Przyjaźnił się z pewnym sławnym aktorem. Któregoś sierpniowego dnia zabrał Jamesa do jego domu. Ów aktor okazał się sympatycznym człowiekiem o okrągłej twarzy, miał niebywały talent do przebierania się za piękną kobietę. Spędzili u niego bajkowe popołudnie. Dom był ogromny, z jednego pokoju przechodziło się do drugiego, z jednego dziedzińca na drugi. W stojącym wolno pawilonie zajadali się słodkimi tybetańskimi przysmakami z kremem, które aktor uwielbiał i których się bał. - Moja kariera zależy od mojej figury - przyznał z wesołością podszytą smutkiem - a na moje nieszczęście mam doskonałego kucharza. Tylko za Japończyków mogłem jeść do woli i pozwoliłem sobie przytyć. Zapuściłem wtedy wąsy i brodę. Po odejściu Japończyków musiałem wrócić do dawnych ról. Dotknął strun harfy i zaśpiewał falsetem, który do złudzenia przypominał głos młodej kobiety. W powietrzu wyczuwało się słodycz i łagodną melancholię. Atmosferę wieczoru przesyciła dojrzała zaduma nad życiem i upływem czasu. Krzesła, stoły, obrazy na pergaminie, kalle na podłodze, kratownice na oknach, rzeźby w pawilonie, w którym tera/ Biedzieli, krzewy i głazy w ogrodach - wszystkie te elementy były wyjątkowe i zaprojektowane z niesłychanym wyczuciem piękna. Wyglądało na to, że Kang czuje się w tym otoczeniu jak w domu, gdy zgłębiał ze swoim przyjacielem treść jakiejś pieśni czy omawiał finezję gestów. James przysłuchiwał się wymianie ich opinii. Czuł się niedouczony i prostacki, 102 ponieważ spędził życie na Zachodzie. Tego wieczoru zaczął obwiniać ojca za to, że zabrał go tak wcześnie do obcego świata. Nazajutrz rano w szpitalu James znów doznał wstrząsu w obliczu arogancji i całkowitej obojętności Kanga na cierpienie. Kang był doskonałym chirurgiem, jednym z najlepszych, jakich James widział przy pracy. Miał silne szczupłe dłonie i elastyczne ścięgna. Każdy pacjent mógł być wdzięczny losowi, że akurat te ręce, z charakterystyczną dla nich szybkością i precyzją, pracują w jego wnętrznościach. Lecz po wykonaniu zadania na sali
operacyjnej Kanga nie interesowało, czy pacjent żyje, czy umarł. Rzadko o to pytał. Często natomiast odmawiał operowania starej kobiety, biedaka czy przerażonego dziecka. Płaczące maluchy wyjątkowo go irytowały. - Zabierz tego dzieciaka - polecił kiedyś Rosę. - Ale to wyrostek sutkowaty, doktorze - nalegała Rosę. - Chłopiec umrze. Kang wzruszył ramionami i starannie umył ręce w sterylnie czystej miednicy. Rosę zabrała dziecko do Jamesa i opowiedziała mu całą historię. James przeprowadził operację. Chłopczyk przeżył. Rozmowa z Kangiem na ten temat nie miała sensu, mimo wszystko James podjął taką próbę. - Ten przypadek wyrostka sutkowatego... - zwrócił się do Kanga następnego wieczoru. Byli w drodze na ślub. Jeden ze starszych lekarzy żenił się z dużo młodszą od siebie kobietą. Kang wkładał akurat białe rękawiczki. Nigdy nie nosił chińskich strojów, a jego idealnie skrojony czarny smoking nie przyniósłby mu wstydu w Nowym Jorku. - Jaki wyrostek? - spytał Kang. Zmarszczył brwi na widok nieco przywiędłego czerwonego herbacianego kwiatu w butonierce. Nie była to jednak pora na te kwiaty. - Chodzi o chłopca przywiezionego wczoraj rano - wyjaśnił James. Pierwszy raz od czasu wyjazdu z Ameryki miał na sobie smoking, na dodatek niezbyt dobrze uprasowany. 103 Young Wang zostawił go w Pekinie samego i wrócił do swojej rodzinnej wioski, a sługa szpitalny był żółtodziobem kompletnie nieobeznanym z zachodnimi obyczajami. Doktor Kang zrobił zniecierpliwioną minę. - Drogi Liang, mam pełne prawo decydować, którym przypadkiem się zajmę. - Ale chłopiec mógł umrzeć - zaprotestował James. - Tysiące, powiem więcej, miliony muszą umrzeć. Pobędziesz tu jeszcze rok czy dwa i twój własny zdrowy rozsądek zmusi cię do przyjęcia szerszej perspektywy. Kim jesteśmy? Garstką lekarzy w narodzie tak średniowiecznym jak Europejczycy w szesnastym wieku. Nie uratujemy wszystkich. Pierwsi byśmy umarli, gdybyśmy zechcieli to robić! To była prawda. James już nie oponował. Podążył za Kangiem do rozległego holu, a stamtąd do wyjścia, przed którym czekał na nich powóz. Ślub odbywał się w hotelu Pekin. Nowoczesne ceremonie zaślubin rzadko odbywały się w domu, w przeciwieństwie do tych tradycyjnych. Strumień powozów i samochodów z modnie ubranymi gośćmi płynął ze wszystkich kierunków w stronę hotelu. Doktor Su, pan młody, był trzy razy żonaty i dwukrotnie rozwiedziony. Jego pierwsza żona nadal mieszkała w odległym gospodarstwie jej przodków gdzieś w Syczuanie. Nikt jej nigdy nie widział i doktor Su nigdy o niej nie wspominał. Dwaj dorośli synowie byli stażystami w szpitalu, ale i oni nigdy nie mówili o niepiśmiennej, cichej, drobnej kobiecie, która była ich matką. Dziś, gdy James wszedł do hotelu, stali obok swojego ojca. Doktor Su w stroju wieczorowym i białych rękawiczkach uprzejmie witał swoich gości, a sługa w uniformie częstował ich koktajlami i herbatą. Doktor Su żenił się tak często, że nie był ani trochę speszony tą sytuacją i swobodnie gawędził z kolegami. - Doktorze Liang... Jim - zwrócił się serdecznie do Jamesa po angielsku. - Chodź tu, stary, wybierz sobie drinka. Herbata? Ale jesteś staroświecki. 104 James się uśmiechnął. - Taka herbata to dla mnie nowość - powiedział. Lubił doktora Su, który był jego starszym, bardziej doświadczonym kolegą. Z grzeczności zwrócił się do niego po angielsku. Nigdy nie słyszał, by doktor Su mówił po chińsku do kogokolwiek prócz służącego. Przesycony zapachem lilii obszerny hol wkrótce wypełnił się gośćmi. Większość mężczyzn była ubrana na modłę zachodnią, a kobiety miały na sobie eleganckie, obcisłe, tradycyjne chińskie stroje. Gdzieniegdzie w tłumie połyskiwały wojskowe dystynkcje i pobrzękiwały
szpady. Kilku starszych mężczyzn w bogato zdobionych chińskich szatach było dowodem na to, że doktor Su wszędzie miał wdzięcznych pacjentów. W pewnej chwili muzyka, którą tłumił gwar rozmów, przeszła w Marsz weselny Mendelssohna. Starszy syn doktora Su, nieśmiały i poważny młody mężczyzna, dotknął ramienia ojca. - Tato - powiedział - czekają na ciebie. Doktor Su wyglądał na zaskoczonego, potem roześmiał się. - Zapomniałem - przyznał. Otarł usta nieskazitelnie białą jedwabną chusteczką, gdyż jeszcze przed chwilą zajadał krewetki i popijał drinki. Odchrząknął, przybrał godną postawę i ruszył u boku syna ku sali balowej, gdzie byli już goście. Skręcił do bocznego wejścia. Kilka minut później wszyscy zgromadzeni ujrzeli jego wysoką, szczupłą postać na scenie; obok niego stali obaj synowie oraz doktor Kang, który był jego drużbą. Dobrze sytuowani nowocześni ludzie urządzali śluby i wesela, naśladując obce wzorce, dlatego dzisiejsza ceremonia nie była dla nich niczym nowym. Tylko słudzy przybyłych na uroczystość gości nie mogli się temu nadziwić i stłoczeni przy drzwiach, wpatrywali się we wszystko z ustami szeroko otwartymi ze zdumienia, tak jak oglądali hollywoodzkie filmy. Cofnęli się, by zrobić przejście dla panny młodej i jej druhen. Ojciec panny młodej kroczył obok niej spocony i skrępowany. Był emerytowanym gubernatorem wojskowym, zrzucił mundur zaraz po wojnie. 105 Dziś miał na sobie ciężką szatę z wytłaczanego srebrzystego atłasu, a na wierzchu czarny aksamitny płaszcz. Odkąd nie musiał już ściągać wielkiego brzucha wojskowym paskiem, jego sylwetka przypominała piramidę, a ogolona głowa tkwiła na szczycie owej piramidy niczym melon. Przy jego potężnej masie spowita błyszczącą materią postać córki wydawała się jeszcze drobniejsza. Jej szata, tren i koronkowy welon miały barwę perłową, w jej uszach, na szyi i na rękach lśniły brylanty. Imponujący pojedynczy kamień błyszczał w pierścionku. Doktor Su był roztropnym człowiekiem. Po każdym rozwodzie odzyskiwał go od byłych żon. Jego twarz nie zmieniła się ani na jotę, gdy obserwował swoją młodą narzeczoną, która zbliżała się ku niemu z oczami wbitymi w ziemię. Była całkowicie skoncentrowana na krokach, choć nie uszło uwadze doktora Su, że zgubiła rytm. Trochę go to zirytowało, ponieważ uchodziła za zdolną pianistkę. Słyszał jej dobre technicznie i pełne werwy wykonanie koncertów Chopina. Sam był dobrym skrzypkiem, choć znalazł sobie wymówkę: bycie chirurgiem wymaga zachowania wrażliwości koniuszków palców i dlatego nie ćwiczy tyle, ile by chciał. Jednym z powodów, dla których wybrał tę drobną istotkę spośród mnóstwa jej podobnych, był fakt, że mogła mu akompaniować na pianinie, gdy grywał dla gości na przyjęciach, które często u siebie urządzał. Patrzył nieco krytycznym okiem na filigranową postać sunącą przejściem między krzesłami. Podążał za nią orszak dziewcząt, każda z nich miała strój innego koloru. Doktor Su nie znał dobrze swojej narzeczonej, ale to nie miało żadnego znaczenia. Swoją drugą żonę znał bardzo dobrze, a mimo to kłócili się zawzięcie. Byli kochankami przed zawarciem małżeństwa i po jego rozpadzie też. Trzecia żona wzięła sobie amerykańskiego kochanka, czego doktor Su nie mógł tolerować, zwłaszcza gdy na własne oczy zobaczył tego wysokiego młodzieńca w mundurze. Był zbyt przystojny, zbyt swobodny, zbyt romantyczny. Ujrzawszy go, doktor Su wiedział już, że nigdy nie odzyska zainteresowania żony. 106 Pierwszą żonę ledwo pamiętał. Ich ślub był rzeczywiście inny. Doktorowi Su bardzo się spieszyło, niecierpliwie czekał na wyjazd do Ameryki. Swój pierwszy wyjazd. Ameryka wydawała się wtedy cudowna i doskonała, a dom rodzinny obrzydliwie staroświecki. Matka nie chciała go jednak puścić, zanim nie zgodzi się poślubić dziewczyny, z którą rodzice zaręczyli go tak dawno, że nie brał tego poważnie. Ślub odbył się zgodnie z tradycją, panna
młoda była okryta atłasem od stóp do głów, a jej twarz zakrywał welon z koralików. Wesele trwało trzy dni. W nocy, kiedy zostali wreszcie sam na sam, przekonał się, że jego nowo poślubiona żona jest śliczną dziewczyną, której nieśmiałość odjęła mowę. Nie zdołał jej przekonać, by się do niego odezwała. Po miesiącu takiego milczącego małżeństwa matka pozwoliła mu jechać. Jego pierwszy syn urodził się podczas jego pobytu w Baltimore. Drugi po powrocie. Potem doktor Su opuścił dom i wrócił tam dopiero wtedy, gdy jego rodzice zostali zamordowani podczas żniw przez rozwścieczonych dzierżawców gruntów. Nie skrzywdzili bojaźliwej kobiety, która ukryła się w wyschniętej studni, ani dwóch małych chłopców, których trzymała w ramionach. Po tym wydarzeniu doktor Su zabrał synów ze sobą, a ich matka została w starym domostwie z jego najstarszym wujem, który przejął całą ziemię. W połowie ceremonii doktor Su uświadomił sobie, że nie przywiązuje do tej uroczystości najmniejszej wagi. - Gdzie obrączka? - spytał celebrujący uroczystość prezbiteriański pastor. - Tutaj - wyszeptał najstarszy syn. Wyjął obrączkę z kieszeni i podał drużbie, który z kolei podał ją panu młodemu. Doktor Su wsunął ją swojej narzeczonej na delikatny trzeci palec, na którym lśnił już dumnie brylant, i tak ożenił się ponownie. Rozbrzmiała głośna, weselna muzyka, żwawo zagrały rogi i trąbki wynajętego na ten wieczór zespołu. Radosny orszak ruszył z powrotem do holu, gdzie doktor Su stanął pod ogromnym dzwonem z czerwonych kwiatków z papieru, gotów do przyjęcia życzeń i gratulacji od przyjaciół. 107 Dzięki teściowi był teraz bogatym człowiekiem. W pewnej chwili otwarto szeroko drzwi sali restauracyjnej i powietrze napełniło się aromatem wyszukanych potraw. James uścisnął dłoń doktorowi Su. Ceremonia ślubna poruszyła go, choć wcale tego nie chciał. Tak to by pewnie wyglądało, gdyby lili zgodziła się za niego wyjść. Z niejaką ciekawością spojrzał na twarz panny młodej. Upudrowana i pomalowana, tworzyła kunsztowną maskę równie pozbawioną wyrazu jak twarz gwiazdy kina. James skłonił się nisko i odszedł. - Nie zostajesz na przyjęciu? - zawołał za nim doktor Kang. - Wszystko jest tu najwyższej jakości. - Dziękuję, ale mam obowiązki w szpitalu - odparł James. Chwilę później był już na ulicy. Na jego widok grupka rikszarzy pochwyciła dyszle swoich pojazdów. James wsiadł do pierwszego z brzegu. Rikszarz był jeszcze młody. Panujący mimo późnego wieczoru upał sprawił, że mężczyzna nie miał na sobie koszuli. Pod ciemną skórą jego gładkich pleców drgały naprężone mięśnie. Biegł bez wysiłku. A jednak był zbyt szczupły, wszystkie kości rysowały się wyraźnie, tworząc delikatną, lecz solidną strukturę. Miał długie włosy, które sięgały mu aż do szyi i powiewały na wietrze. Kiedy odwrócił głowę, James zobaczył mocno zarysowany profil. - Gdzie jest twój dom? - spytał, gdy rikszarz zwolnił na podjeździe przed szpitalem. - W wiosce o sto li stąd - odpowiedział mężczyzna. - Czemu jesteś tutaj? Rikszarz odwrócił głowę i odsłonił w uśmiechu śnieżnobiałe zęby. - Bo tam jest nas za dużo - odparł szczerze. - Mój ojciec ma bardzo niewiele ziemi i dzierżawi jej tyle, ile może. Ale właściciel mieszka za granicą, a jego stary wuj robi z czynszem, co mu się podoba. - Jak się nazywa ta wioska? - spytał James w przypływie nagłej ciekawości. 108 - Anming. - Anming - powtórzył James. - To także moja wioska. Rikszarz zaśmiał się.
- Więc nie poproszę pana o napiwek - oświadczył. Znajdowali się już przed bramą szpitala, a on opuścił dyszle rikszy na ziemię. - Ponieważ pochodzimy z tej samej wioski, muszę ci dać napiwek - oświadczył James. Żadną miarą nie mógł powiedzieć temu człowiekowi, że nieobecny posiadacz ziemski to jego ojciec! Mężczyzna protestował z udawaną grzecznością, lecz oczy mu rozbłysły na widok monet, które James nasypał mu do ręki. - Chciałbym, żeby nasz pan był taki jak ty, starszy bracie - powiedział uśmiechnięty, po czym złapał za dyszel rikszy, popędził z powrotem na ulicę i zniknął Jamesowi z oczu. James wolnym krokiem wspiął się po schodach domu lekarzy i zmierzał ku swoim pokojom. Nagle uderzył go znajomy widok. Na klamce wisiała imitacja kapelusza panama. Young Wang, nikt inny! Chłopak miał słabość do kapeluszy. James wszedł do środka i zastał Young Wanga zmywającego na klęczkach podłogę w białej bawełnianej bieliźnie. Jego wierzchnie ubranie wraz z kurtką leżało na łóżku. Na widok Jamesa chłopak uśmiechnął się szeroko, błyskając białymi zębami. - Panie, ta podłoga! - wykrzyknął. - Od ilu dni nie była zmywana? - Skąd mam wiedzieć? - odpowiedział pytaniem na pytanie James, uśmiechając się do Young Wanga. Ten wstał z kolan, podskoczył ku Jamesowi i wyjął mu z rąk kapelusz. Trzymał go w obu rękach i podziwiał. - Ile zapłaciłeś za ten piękny kapelusz, panie? - Kupiłem go w Ameryce. - Tam wszystko jest lepsze niż tutaj. - Z nabożną czcią włożył kapelusz do szafy. Potem wycisnął szmatę, wylał brudną wodę przez okno i wsunął puste wiadro pod łóżko. 109 James usiadł w głębokim fotelu z wikliny. W porównaniu z ulicą panował tu przyjemny chłód. Young Wang opuścił żaluzje i wyjął świeże ręczniki. Teraz uwijał się żwawo po pokoju, wycierając kurze wilgotną ścierką. - Pekin to wspaniałe miasto pełne kurzu - zauważył wesoło. James obserwował go w milczeniu. Zawsze pochłonięty pracą, niepoświęcający wiele czasu na porządkowanie myśli, czuł teraz, że stoi przed wyborem jakim ma być lekarzem. Albo dołączy do swoich kolegów i nie będzie zważać na swoich ziomków, albo zaryzykuje i zdecyduje się na jakiś stanowczy krok, którego nie potrafił jeszcze sprecyzować. Życie, jakie pędził teraz, było bezpieczne i całkiem przyjemne. Nie musiał obniżać swoich zawodowych standardów. Jego koledzy byli dobrymi, sumiennymi, czasem znakomitymi lekarzami. I - poza Liu Chenem - tylko lekarzami. Pracowali cały dzień, wypełniali swoje obowiązki w szpitalu. Kiedy doktor Kang decydował się leczyć jakiś przypadek, nikt nie mógł mu zarzucić braku kompetencji. Doktor Su, który był bardziej ludzki i dlatego sympatyczniejszy, robił czasem więcej, niż do niego należało. Ale żadnemu z nich, pewnie nawet Liu Chenowi, nie przyszłoby do głowy, żeby wykroczyć poza to wszystko, czego wymagał od nich zawód lekarza. - Schudł pan - stwierdził Young Wang. Przyglądał się Jamesowi, wycierając kurz z nóg stołu. - Trzeba pamiętać o ciele. - Podszedł do lustra i z rozbawieniem otaksował swoje odbicie. - O tej rzepie tutaj - zauważył - każdy powie, że pochodzi ze wsi! - Co słychać w twojej wiosce? - spytał James. Young Wang przyjął zaproszenie do rozmowy. Zarzucił sobie ścierkę na ramię i przysiadł na piętach. - Usiądź na krześle - zaproponował James. - Nie śmiem - uprzejmie odpowiedział Young Wang i gładko przeszedł do relacji z wyprawy. - Po moim powrocie okazało się, że wioska jest pod wodą. Padały ulewne deszcze, rzeka przerwała wały ochronne. Żeby tam dotrzeć, musiałem w pobliskim miasteczku wynająć łódź.
110 Prawie cała wioska zniknęła pod wodą. Domy się zawaliły, znad wody wystawały tylko czubki drzew. Wszystko było zalane prócz jednego pagórka. I na tej wysepce stłoczyli się mieszkańcy wioski. Wszyscy tam nazywają się Wang, jest nas sto pięć dusz. Niebiosa były na tyle łaskawe, że wody przybywało wolno i mężczyznom udało się przenieść żywność, pościel i ławeczki dla starszych, żeby mogli sobie usiąść. Mieliśmy jeszcze bambusowe maty, które zawiesiliśmy na wiklinowych tykach dla osłony. - Young Wang zaśmiał się, jakby ta dramatyczna sytuacja była zabawna. Zaraz jednak zrobił smutną minę i pokręcił głową. - To bardzo ciężka sytuacja dla starych ludzi i małych dzieci - westchnął. - Kilkoro wpadło do wody i fala je porwała. Troje staruszków umarło, nie było ich gdzie pochować i musieliśmy wrzucić ich ciała do rzeki. To bardzo źle, bo teraz nie mogą leżeć obok swoich przodków i każdy stary człowiek boi się umrzeć. A przecież śmierć jest dla starych naturalna i powinni znaleźć w niej spokój. James słuchał z narastającym przerażeniem. - Nikt z miasta nie przybywa wam na pomoc? - spytał oburzony. Young Wang uniósł brwi. - A kto miałby to robić? Ludzie mają dosyć własnych kłopotów. A takich wiosek jak nasza jest wiele. - Burmistrz mógłby pomóc - odparł James. - A gubernator prowincji powinien przynajmniej zwrócić na to uwagę. - Nikt nie zwraca uwagi na wieśniaków - stwierdził Young Wang. - Gubernatorzy i urzędnicy to inna sfera, mają swoje sprawy. - Westchnął głośno, wstał z kucek i zaczął wycierać lustro, spoglądając na swoje odbicie z pewnym podziwem. James obserwował go bacznie. Jak silny był ból Young Wanga przejętego losem rodziny? Young Wang wydawał się niewzruszony, nawet radosny, lecz przecież miał serce. - Zostawiłeś swoją rodzinę na tej wyspie? - spytał. - Rodziców zabrałem do miasta. Braci i siostry też. - Young Wang wziął do ręki wieczne pióro ze stołu i ostrożnie zdjął z niego nasadkę. 111 - Znalazłem dla nich pokoje w gospodzie, ale to bardzo dużo kosztuje, więc wróciłem, żeby dla ciebie, panie, pracować. Przedtem zarobek nie był dla mnie ważny, teraz jednak proszę o zapłatę za trzy miesiące z góry. Pojadę do nich pod koniec miesiąca i spłacę wszystkie zaległości, a jeśli woda opadnie, pomogę im wrócić na wieś. - Mówiłeś, że domu już nie ma - przypomniał mu James. - Och, domem nie ma się co przejmować - odparł Young Wang. - Kilka dni pracy i będzie nowa lepianka. Na targu w mieście kupię trochę trzciny na strzechy; mamy wierzby, z których zrobi się żerdzie. - Sprawdził pióro na kawałku papieru. - Jedno z tych, co same piszą. Bardzo chciałbym kiedyś takie mieć. Tylko po co mi ono, skoro nie umiem napisać nawet własnego imienia? W ostatnich słowach Young Wanga było tyle smutku jak nigdy dotąd. Rumieniec wstydu okrył mu szyję i oblał całą twarz. Young Wang zamknął pióro i odłożył je na stół. - Przynieść ci coś na kolację, panie? - spytał. - Nie - odparł James. - Wracam do szpitala. Zanim moi pacjenci pójdą spać, muszę sprawdzić, jak się czują. Zjem później w stołówce na dole. , • - Dobrze cię tu karmią, panie? - spytał Young Wang smutno. - Doskonale. - Czy słudzy mogą jeść resztki? - Dopilnuję, żebyś dostał swoją porcję - odpowiedział James. Wiedział, że niektórzy lekarze mają osobistych służących, którzy żywią się prawdopodobnie w szpitalnych kuchniach. Young Wang natychmiast się rozpogodził. - Z brzuchem napełnionym trzy razy dziennie nie boję się ani Niebios, ani ludzi - oznajmił.
- To dobrze - stwierdził James i wyszedł do pacjentów, zostawiając Young Wanga przed lustrem, ściskającego paskiem chudy brzuch. Rozdział Piąty. James Liang nie należał do ludzi, którzy łatwo ubierają myśli w słowa. Wcześnie nauczył się nieufności do słów pełniących rolę gestów i figur retorycznych dla umysłu, zwłaszcza jeżeli dotyczyło to jego ojca. Jako dziecko przesiadywał wieczorami w obszernym, wygodnie urządzonym salonie i przysłuchiwał się rozmowom ojca z jego eleganckimi przyjaciółmi, znawcami kultury Anglii i Europy. Każdy bez wyjątku temat dyskusji, a dyskutowali o wszystkim, oplatali pajęczyną słów pozbawionych jednak treści. Pod koniec wieczoru zamiast ostatecznej konkluzji, sieć ta stawała się mgiełką, a sama mgiełka przechodziła w ciszę, spowijającą salon po wyjściu gości. Kiedy mały James pytał o coś, ojciec okazywał zniecierpliwienie. „Czas spać" - mówił krótko. W swej nieufności do słów James zwrócił się ku swoim amerykańskim kolegom szkolnym, którzy nie przędli żadnych sieci - ani myśli, ani słów. Twarda pięść budziła większy szacunek niż elegancka fraza, a konkret ceniono wyżej niż ideę. Działanie zamiast uczucia - tego James nauczył się poza domem; wolał działanie, gdy ojciec często pogrążał się w niewytłumaczalnej emigranckiej melancholii. Od tej melancholii uciekał tylko w słowa. Nastrój wywoływany przez ołowiane niebo nad rzeką i przenikliwy jesienny wiatr znajdował swój wyraz w eseju na temat tragedii. James zdążył dorosnąć, zanim zrozumiał, że nic z tego, co napisał ojciec, nie powstało z głębokiego przekonania. Było raczej efektem przelotnego uczucia. I tak młody mężczyzna nauczył się nie ufać uczuciom. 113 Toteż teraz nie był w stanie zrozumieć własnej melancholii, która dopadła go latem w starożytnym mieście. Że nie jest szczęśliwy - wiedział. Że jest samotny - wiedział aż za dobrze. Próbował tłumaczyć sobie, że to przez lili, ale jego uczciwe serce mówiło mu, że to nieprawda. Podjął próbę opisania tego stanu w kilku krótkich listach do Mary, jakie wysłał prócz tych obowiązkowych do rodziców. Powiem ci, że za dużo tutaj zgnilizny - napisał w jednym liście. Może dzieje się tak dlatego, że jesteśmy starym narodem i wielu uschniętych drzew nie wycięto. Wszędzie rozkład i upadek. Nie umiem określić, gdzie dokładnie, widzę to jednak u Su, Kanga, Penga i innych. Nawet u pielęgniarek. Widzę to u kucharzy i sanitariuszy. Pieniądze kleją się każdemu do rąk. W Ameryce też kleją się do wielu rąk, ale tutaj nikt nawet nie stara się zachować pozorów. Może zachowywanie pozorów wcale nie jest takie dobre. Ja w każdym razie czuję, że w tym świecie nie mogę znaleźć dla siebie miejsca. W liście nie było ani słowa o lili, co niezmiernie ucieszyło Mary, która czytała list od brata w zaciszu swojego pokoju, najpierw jednym tchem, potem wolno i uważnie. Nadszedł w chwili, gdy sama odczuwała niepokój. Lato w górach Vermontu korzystnie wpłynęło na jej zdrowie. Czuła przypływ energii, która jednak nie znajdowała ujścia. Mary nie miała ukochanego. Ze wstrętem odrzuciła młodego chińskiego dziennikarza, który wytrwale zabiegał ojej względy. Przyjęcie Amerykanina oznaczałoby sprzeniewierzenie się głębokiej miłości, jaką żywiła do własnego kraju. Przez całe lato kłóciła się z Louise, która w oczekiwaniu na spóźnioną pocztę snuła się z kąta w kąt z nieszczęśliwą miną. Mary szybko odkryła, że listy od Estelle jej młodsza siostra czyta z nieco mniejszą gorliwością niż te rzadziej przychodzące od Philipa. Po dokonaniu tego odkrycia Mary zabrała Louise na przechadzkę. Gdy znalazły się w rozświetlonym słońcem, przesyconym wonią lesie, zwróciła ku siostrze twarz. - Louise, nie bądź głupia - powiedziała. Tak zaczęła się ich rozmowa. 114
Louise spąsowiała. Dziewczęta przystanęły i traf chciał, że to na Louise padały promienie słońca. Mary mierzyła siostrę bacznym i srogim spojrzeniem. - Czerwienisz się! - zawołała. Louise odrzuciła do tyłu swoje misterne loki. - Nie, wcale nie. - Jesteś czerwona na twarzy. - Mary nie dawała się zbyć. - Widzę w twoich oczach. Myślisz, że Philip ożeni się z Chinką? Jesteś głupia, Louise. Jego rodzice do tego nie dopuszczą. - A kto tu mówi o małżeństwie? - rzuciła Louise i ruszyła naprzód szybkim krokiem. Mary odczekała chwilę, obserwując szczupłą postać siostry w bladożółtej sukience, po czym żwawo podążyła za nią. - Mam nadzieję, że o niczym innym nie myślisz, Louise. - Złapała ją za rękę. - Nie zapominaj, że nie jesteśmy Amerykankami. Chociaż nigdy nie widziałyśmy ojczystego kraju, jesteśmy Chinkami. Nie możemy zachowywać się jak amerykańskie dziewczyny. Louise wyrwała rękę z uścisku. - Zostaw mnie! - krzyknęła i nagle puściła się biegiem. Mary jej nie goniła. Usiadła na zwalonym pniu i w samotności zastanawiała się, co robić: czy powiedzieć o tym rodzicom, czy może nawet napisać do Jamesa. Po powrocie do miasta rozmawiała z Peterem, ale on odniósł się do problemu z pogardą. - Nieważne, co robi Louise - powiedział w swoim wyniosłym stylu. - I tak już jest zepsuta. Mary czuła, jak serce podchodzi jej do gardła. - O czym ty mówisz, Peter? - spytała surowo. Peter zaśmiał się na widok jej oburzenia. - Chyba jeszcze ze sobą nie spali, jeśli tego się boisz. Mary, ale jesteś staroświecka! Nie, ale jeśli Philip zapragnie Louise, ona mu nie odmówi. - A Philip jej nie chce? 115 Peter pokręcił głową. - Chcesz powiedzieć, że rozmawiałeś z nim o Louise? - wykrzyknęła. Mina Petera świadczyła, że nie ma ochoty kontynuować tego tematu. On i Mary jedli śniadanie wcześnie, zwykle sami, jeszcze zanim rodzice schodzili do jadalni. - Kiedyś widziałem, jak ją całuje - w końcu wydusił z siebie. - Nie! - szepnęła Mary. - I Louise mu pozwoliła? Peter wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Pomogła mu w tym. Mary milczała przez chwilę. Jasno i wyraźnie widziała młodego, wysokiego Amerykanina z Louise w ramionach, jakby to ona była świadkiem tej sceny, a nie Peter. - Powiem tacie - stwierdziła. Peter wzruszył ramionami. - Zawsze grzeszyłaś nadmiarem odwagi. - Po tych słowach wstał od stołu i poszedł zająć się swoimi sprawami. Do rozpoczęcia nauki w college'u zostały mu dwa tygodnie i w tej chwili tylko to było dla niego ważne. Dziesięć minut później doktor Liang zszedł do jadalni, gdzie zastał swoją starszą córkę. Wyglądała uroczo, lecz sprawiała wrażenie zatroskanej. Zastanawiał się, czy przypadkiem nie rozmyśla o jakimś młodzieńcu. O jej zamążpójściu często rozmawiali oboje z żoną. Doktor Liang miał zamiar poczynić wstępne kroki w chwili, gdy tylko napotka odpowiedniego kandydata. Teraz, przyglądając się ładnej buzi i figurze swojej córki, zrozumiał, że nie powinien z tym zwlekać. - Dzień dobry, tatku - powiedziała Mary. - Dzień dobry - odpowiedział. Usiadł i sięgnął po szklankę soku pomarańczowego. - Tatku! - zaczęła Mary niespodziewanie. Doktor Liang cenił sobie poranny spokój, dlatego determinacja w głosie córki nie przypadła mu do gustu. 116
- Tak? - spytał łagodnie. Rozmawiali po angielsku. - Tatku, nie chcę mówić ci tego przy śniadaniu, bo wiem, że lubisz, kiedy jest cicho, ale muszę ci to powiedzieć, zanim mama zejdzie. Louise jest zakochana w Philipie. Doktor Liang wyglądał na zaskoczonego. Do jadalni weszła Nellie i postawiła przed nim talerz owsianki, którą posypał cieniutką i równomierną warstewką cukru. Po wyjściu Nellie zwrócił się do córki: - Kto to jest Philip? - Brat Estelle, Estelle Morgan. Ta wiadomość wstrząsnęła nim. - Amerykanin! - Tak. Nie udawaj, że nie wiesz. Proszę, tatku! Louise pozwoliła mu się pocałować. Doktor Liang nagle stracił apetyt. Odsunął od siebie talerz. - Mary, czy zdajesz sobie sprawę z tego, o co oskarżasz swoją siostrę? - Dlatego pomyślałam, że powinieneś wiedzieć. Powiemy mamie? - Co takiego chcecie mi powiedzieć? - spytała energicznie pani Liang, która akurat w tym momencie weszła do jadalni z oczami jeszcze spuchniętymi po nocy. - Ej, Liang, o co chodzi? Owsianka znowu przypalona? - Nie, to coś znacznie gorszego - odparł gniewnie doktor Liang. Mary przenosiła wzrok z ojca na matkę i z powrotem. Wszystko było teraz w rękach ojca. - Kto tym razem nabroił? - spytała pani Liang. Usiadła przy stole, ziewnęła i nalała sobie herbaty z dzbanka. - Twoja najmłodsza córka - odparł poważnym tonem jej mąż. - Louise jest także twoją córką - odcięła się pani Liang. - Pozwoliła Amerykaninowi na... zażyłość. - Och, tato, tego nie powiedziałam - zawołała Mary. - To jedno i to samo - skwitował jej słowa wyniosłym tonem. Spojrzał na żonę. - Zawsze mówiłem, że dajesz tej dziewczynie za dużo swobody 117 - stwierdził surowo. - Wychodzi, kiedy chce, jakby nie była Chinką. Brak jej wychowania. Nie okazuje ci szacunku. A teraz znieważa nawet własnych przodków. - Och tatku! - zaprotestowała Mary. Kiedy ojciec stawał się bardzo chiński, wiedziała, że jest naprawdę zły. - Nie przerywaj mi - doktor liang napomniał córkę. - I wyjdź, jeśli łaska. To sprawa, którą ja i twoja matka musimy przedyskutować sami. Odczekał, aż Mary zamknie drzwi, i zwrócił się do żony po chińsku. Jego głos, zwykle melodyjny i głęboki, stał się wysoki i twardy. Doktor Liang wycelował długim palcem wskazującym w żonę. - Kobieto! - zaczął. - Mówiłem ci, gdy tu przyjechaliśmy, żebyś uważała na dziewczęta. Pani Liang zbladła i zaniosła się płaczem. - Jak mogę ich pilnować? - spytała. - Nie nauczyłaś ich posłuchu - atakował. - Powinnaś im powiedzieć, co im wolno, a czego nie. Tyle razy ci powtarzałem, że będąc Chińczykami, musimy zachowywać się jak Chińczycy. Co jest dla nas niewłaściwe w Chinach, tu też jest niewłaściwe. Pani Liang wciąż szlochała, jednak na tyle cicho, by nie usłyszała jej Nellie. Nie wiedziała, że służąca stoi z uchem przytkniętym do drzwi. Nie rozumiejąc chińskiej mowy, odczuła lekką irytację. Płacz pani Liang sprawił, że bezgłośnie wyszeptała: „Biedactwo!". Po chwili, zrezygnowana, wróciła do zajęć w kuchni. - Nie liczysz się ze mną - ciągnął doktor Liang surowo. - Co ludzie powiedzą, kiedy usłyszą, że nasze córki zachowują się jak rozpustnice? Powiedzą, że nasz konfucjanizm nie wytrzymuje próby w zetknięciu z barbarzyńcami.
Póki jej mąż mówił tylko o Louise, pani Liang nie przestawała łkać. Kiedy jednak skierował oskarżenia przeciwko niej, otarła oczy i skrzywiła usta. - Skoro tak, to po co przyjechałeś do Ameryki, Liang? W kraju łatwo byłoby pilnować dziewcząt. Mogłabym wynająć przyzwoitki, 118 by wszędzie im towarzyszyły. A tutaj? Niby jak miałabym wszędzie z nimi chodzić? Jestem przyzwoitką? A nawet gdybym zatrudniła dwie białe przyzwoitki, czy byłyby godne zaufania? Doktor Liang odsunął krzesło. Ich kłótnie zawsze przebiegały tak samo. Tak długo rzucał pod adresem żony oskarżycielskie słowa, póki nie doprowadził jej do wybuchu złości. Wtedy przybierał majestatyczną pozę i do niego należało ostatnie słowo. Teraz zrobił to samo. - Kiedy Louise zejdzie do jadalni, przyślij ją do mojego gabinetu - zarządził. Nie skończył posiłku. Godnym krokiem wyszedł z jadalni, przeszedł do gabinetu i zamknął drzwi. Dopiero w samotności pozwolił dojść do głosu swemu zaniepokojeniu. Usiadł w głębokim fotelu i zaczął strzelać każdym palcem po kolei, zapatrzony w wiszący na ścianie portret Konfucjusza wykonany techniką frotażu. Przez długie lata nie cenił go zbytnio, ponieważ kupił ten obraz za dolara w starym sklepiku w Nankinie. Złożony na kilka części, przywędrował do Ameryki wraz z innymi drobiazgami jako ewentualny prezent. Kilka lat temu doktor Liang zobaczył dokładnie taki sam portret na wystawie oraz jego reprodukcję na okładce poczytnego magazynu. Wtedy odnalazł swoją kopię i dał do oprawy w imitację bambusa. Przyjmując w gabinecie gości, z gracją wskazywał na obraz i oznajmiał: „Oto moja inspiracja". Teraz spoglądał na Konfucjusza z pewną dozą irytacji. Dzisiejszego ranka frotaż był zwyczajną podobizną głupio zadowolonego z siebie mężczyzny spowitego nadmiarem okryć. Doktor Liang odwrócił od niego wzrok, zamknął oczy i pozwolił, by złość na Louise osiągnęła natężenie bliskie wybuchu. Utrzymał ten poziom złości siłą woli w trakcie porannej lektury Dialogów konfucjańskich. Po jakiejś chwili bosa Louise zeszła na dół lekkim krokiem. Ciągle w koszuli nocnej, zarzuciła tylko na wierzch lizeskę z różowego atłasu. Zajrzała do jadalni. Widząc matkę siedzącą samotnie przy stole, weszła do środka. 119 - Och mamo - powiedziała. - Bałam się, że tata tu jest. Jestem taka głodna, ale nie chciało mi się wstać. Może Nellie przyniosłaby mi tacę na górę? - Twój tata chce z tobą rozmawiać - poinformowała ją chłodno pani Liang. Louise skubnęła kęs grzanki. - Czemu? Co takiego zrobiłam? - spytała zawadiacko. Pani Liang zmarszczyła czoło i wydęła wargi. - Pei! - wyrzuciła z siebie. - Pomyśl, co masz na sumieniu takiego, co chciałabyś przed nim zataić! Na twarzy Louise odmalował się niepokój. - Kto mu powiedział? - spytała. , - Nieważne. - Na pewno Mary! - zawołała Louise. - Nieważne! - Och mamo! -jęknęła Louise. Doktor Liang słyszał ten duet, wstał i gwałtownie otworzył drzwi gabinetu. Obie kobiety spojrzały na niego, lecz on patrzył tylko na córkę. - Idź na górę i ubierz się. A potem przyjdź do mnie - polecił. - Może najpierw powinna coś zjeść? - wtrąciła pani Liang. Obecność któregoś z dzieci zawsze dodawała jej odwagi. - Nie - odparł doktor Liang i trzasnął drzwiami.
Matka i córka spojrzały po sobie. Pani Liang przerwała milczenie. - Idź na górę - powiedziała cicho. - Przyniosę ci tacę. Zjesz w trakcie ubierania się. - Proszę o jajecznicę - wyszeptała Louise. Doktor Liang słyszał tylko pospieszne kroki córki na schodach. Udobruchany, rozparł się wygodnie w fotelu. Nadal miał posłuch. Na górze Louise nie poszła do siebie, lecz otworzyła drzwi do pokoju starszej siostry. Mary siedziała przy stole i pisała list do Jamesa. Podniosła wzrok i ujrzała Louise wspartą plecami o drzwi. 120 Szeroka, atłasowa koszula nocna tańczyła wokół niej, a śliczna buzia była zaróżowiona ze złości. - Mary, coś ty powiedziała tacie? - spytała Louise donośnym szeptem. - Peter mi powiedział, że pozwoliłaś Philipowi się pocałować - odparła Mary poważnie. - Musiałaś o tym mówić? - naciskała Louise. - Tak. Louise popatrzyła na siostrę. Stanowczość, jaką ujrzała na tej delikatnej drobnej twarzy, wprawiła ją w zakłopotanie, i nagle wybuchła płaczem. - Nienawidzę cię! - wyrzuciła z siebie, również szeptem, rozszlochała się, odwróciła się gwałtownie i wyszła. Mary zastygła w bezruchu na dłuższą chwilę, po czym znów sięgnęła po pióro i napisała: Uważam, że jedyne, co ustrzeże Louise przed popełnieniem głupstwa, to jej wyjazd do Chin. Jeśli ją i Philipa będzie dzielił ocean, może uda się nam ją upilnować. Skończywszy list, zamyśliła się głęboko. Potem wstała i zaczęła porządkować zawartość szufladek biurka. Po upływie pół godziny przerwała porządki, a kiedy otworzyła drzwi swojego pokoju, usłyszała charakterystyczny odgłos kija trafiającego w coś miękkiego. Potem dobiegł ją krzyk - to był głos Louise - i niemal w tej samej chwili rozległy się głośne wołania jej matki. Mary zbiegła po schodach i wpadła do gabinetu ojca. Jej oczom ukazał się doktor Liang z trzciną w jednej ręce, drugą ręką trzymający Louise za włosy. Louise kuliła ramiona, lecz ojciec przytrzymywał jej głowę w stalowym uścisku, a jego prawa ręka unosiła się i opadała na plecy córki. Pani Liang bezskutecznie usiłowała stanąć między trzciną a córką. - Ojcze! - zawołała Mary zdecydowanym głosem. Wykrzywiona złością twarz doktora Lianga była purpurowa. Na widok swojej starszej córki doktor Liang w oszołomieniu rzucił trzcinę i odepchnął od siebie Louise. 121 - Zabierz ją stąd - wysapał. - Nie chcę jej więcej widzieć. Louise leżała na podłodze, zanosząc się płaczem. Pani Liang usiadła na krześle. Pot spływał jej po policzkach. Brzegiem swojego okrycia starła go z twarzy. - Ojcze - powtórzyła Mary. Głęboki spokój w jej głosie wnosił do gabinetu doktora Lianga ciszę i porządek. - Źle postąpiłeś. Doktor liang opadł na skórzany fotel. Ręce mu drżały, twarz poszarzała. - Od dziś ona przestaje być moją córką - powiedział. Z pogardą w oczach spojrzał na Louise, która wciąż łkała, leżąc na podłodze z twarzą ukrytą w dłoniach. - Amerykańskie dziewczęta całują chłopców i uważają to za normalne - tłumaczyła Mary. Pamiętaj, że ona spędziła tu całe swoje życie. Ty nas tu przywiozłeś, tatku. Nie pamiętamy innego kraju. - To był nie tylko pocałunek - wtrąciła pani Liang poważnym tonem. - Chodzi o coś więcej niż pocałunek. - Mówiła po chińsku, lecz słowo „pocałunek" wymówiła po angielsku.
- Co ona zrobiła? - spytała Mary. Serce zaczęło walić jej w piersi jak młotem. Czyżby Peter ją okłamał? Wiedział o tym? - Nie powtarzaj tego! - krzyknął doktor Liang. Pani Liang jęknęła głośno. - Hm, tak... Nie mogłabym... Louise nagle przestała szlochać. Słuchała. Młode wcielenie smutku zastygłe w bezruchu na podłodze. Twarz doktora Lianga wykrzywiały coraz to nowe grymasy. - Wszystko, do czego dążyłem, legło w gruzach - oznajmił zduszonym głosem. - Własna córka okryła mnie hańbą. Stanę się pośmiewiskiem dla moich wrogów. Moi studenci wyszydzą nauki Konfucjusza, ponieważ moja własna córka je wyszydziła. Mary współczuła im wszystkim. W jej ciemnych oczach malował się gorący smutek. Rozumiała dumę ojca, dezorientację matki. I bardzo dobrze rozumiała Louise, która z chęci bycia kochaną popełniła nieszczęsną pomyłkę. 122 - Tatku - zaczęła Mary łagodnie - coś mi przyszło do głowy. Pozwól mi zabrać Louise do Chin. - Dwie dziewczyny bez opieki! - wykrzyknęła pani Liang. Mary nie dawała za wygraną. - Tatku, James jest twoim najstarszym synem. Pozwól, żeby ci pomógł. I tak miałam cię zapytać, czy pozwolisz mi jechać i zająć się jego domem, póki się nie ożeni. Pozwól mi jechać i wziąć ze sobą Louise. Louise odwróciła twarz. - Nie chcę jechać! - mruknęła pod nosem. - Cicho bądź! - ryknął doktor Liang. Wściekłość niemal odebrała mu mowę. - Jak śmiesz się odzywać! - Nie pojadę, nie pojadę! - zawodziła Louise. Szczęki doktora Lianga zacisnęły się mocno, na policzkach wyraźnie drgały dwa niewielkie mięśnie. Gdyby nie darzył swojej młodszej córki tak wielką miłością pomieszaną z dumą, nie kipiałby w nim teraz aż taki gniew zaprawiony goryczą. Miał ochotę znów zbić Louise, lecz nie śmiał tego uczynić w obecności Mary. Rana zadana jego dumnemu sercu była jednak zbyt głęboka. Nie zdołał powściągnąć emocji i krzyknął: - Nie chcesz jechać, a ja ci mówię, że to zrobisz! Nie zaznamy spokoju, póki nie wyjedziesz! - Liang! - zawołała jego żona. - Nie możesz wysłać za ocean dwóch dziewcząt bez opieki! Co będzie, kiedy znajdą się w Szanghaju? Od czasów wojny jest tam bardzo źle. - Peter z nimi pojedzie - rzucił poirytowany doktor Liang. - Niech jadą wszyscy! - Uderzył obiema rękami w blat biurka, a potem, ku przerażeniu córek i żony, zaczął łkać cicho, nie zakrywając twarzy. Ten widok był dla nich nie do zniesienia. Mary nachyliła się ku siostrze. - No już, wstań - szepnęła. - Musimy zostawić tatę. samego. Louise, widząc wyraz twarzy ojca, posłuchała, i obie siostry wyszły z gabinetu. Kiedy drzwi zamknęły się za nimi, pani Liang podeszła do męża. 123 Stanęła za nim, by nie widzieć jego twarzy, wyciągnęła obie ręce i czubkami palców zaczęła rytmicznie masować mu skronie. Doktor Liang westchnął i oparł głowę o jej piersi. Po jakimś czasie pani Liang powiedziała: - Nie możesz ich tak bardzo potępiać. Są jak rośliny na obcej ziemi. Jeśli wydadzą nietypowe owoce, to wina złej gleby. - Wiesz, że nie mogę... wrócić - powiedział apatycznie. - Wiem - odparła cierpliwym tonem. - Nie mogę w Chinach pracować - ciągnął. - Czy jest tam miejsce dla uczonego, dla jakiegokolwiek kulturalnego człowieka, pośród wielkiego chaosu i wojny? - Nie ma - przyznała. To był częsty temat ich rozmów.
- Kiedy w moim własnym kraju panuje zamęt, ja podtrzymuję jego ducha tutaj, na obcej ziemi - powiedział z rozpaczą w głosie. - Wszyscy wiedzą, że jesteś wspaniałym człowiekiem - rzekła smutno. Doktor Liang gwałtownie odsunął się od żony. - Przypuszczam, że ty sama chciałabyś pojechać z dziećmi. Będziesz się czuła samotna, jeśli zostaniemy tylko we dwoje. Słuchając tych słów, stała bez ruchu z rękami skrzyżowanymi na piersiach. - Liang, nie pojechałbyś choćby na krótko? Mąż odsunął na bok plik rękopisów. - Niby jak? Niedługo zaczynam wykłady. Poza tym jak miałbym zarobić na życie w Chinach? Musiałbym zostać urzędnikiem. - Mógłbyś zostać urzędnikiem. - Nie, nie mógłbym - powiedział głośno. - Mogę zrobić wiele wspaniałych rzeczy w imię pokoju i naszej starożytnej kultury, ale nie to. Pani Liang zamilkła na długą chwilę. Zwróciła głowę w stronę okna i popatrzyła na to wszystko, czego nie znosiła. Nie znosiła mieszkania tak wysoko nad ziemią. Zupełnie jakby byli ptakami, które uwiły sobie gniazdo gdzieś w ścianie urwiska. 124 W dzieciństwie mieszkała w niskich domach. Po wyjściu za próg od razu czuła pod stopami ziemię. Nie znosiła wysokich budynków, strzelistych kominów i tętniących życiem ulic. Jednak jej miłość do męża była silniejsza niż nienawiść do tych rzeczy, choć nie rozumiała go w najmniejszym choćby stopniu. Urodziła się w prostej i zacnej sklepikarskiej rodzinie w małym mieście. Jego rodzina to byli posiadacze ziemscy w dziesiątym pokoleniu. Wybrano ją dla niego z racji jej zdrowia i werwy, które - wedle słów jego matki - miały być przeciwwagą dla jego młodzieńczej delikatności oraz odnowić witalność rodziny. Kochała go od ich nocy poślubnej. - Skoro nie możesz jechać, zostanę z tobą - oznajmiła. - I wcale nie będę samotna. Tymczasem na górze Mary stanęła twarzą w twarz z Louise. Usiłowała powściągnąć emocje i złość, lecz trudno jej było zachować spokój w tej sytuacji. Ojcowskie nauczanie o konfucjańskim spokoju bez względu na okoliczności stało się jej własnym przekonaniem. Czując, jak płoną jej policzki, a oczy kipią gniewem, próbowała zapanować nad głosem i nadać mu łagodne brzmienie. - Louise, coś ty narobiła? Louise siedziała na skraju łóżka. Nawinęła pukiel włosów na wskazujący palec i wydęła usta. Ze wszystkich członków rodziny najbardziej bała się Mary i to bynajmniej nie z powodu nadmiernej surowości starszej siostry. Mary miała w sobie bezkompromisową uczciwość. Jeśli uważała, że coś powinno zostać powiedziane, mówiła to bez względu na konsekwencje, a Louise nie była gotowa narażać się na takie niebezpieczeństwo. - Lepiej mi powiedz, bo tylko wtedy będę mogła ci pomóc - ciągnęła Mary. - Nie chcę twojej pomocy - odpowiedziała Louise z nadąsaną miną. 125 - A ja i tak wiem swoje - ciągnęła Mary tym samym stanowczym tonem. - Co powiedziałaś tacie, że tak bardzo się rozzłościł? Do oczu Louise napłynęły łzy. Nie grzeszyła odwagą, a te jej resztki, które miała, zaczęły ją teraz opuszczać. To, co w towarzystwie Estelle wydawało się słodkim i ekscytującym sekretem, stało się czymś przerażającym, gdy została osaczona przez rodzinę. Czystość kobiety, tak lekko traktowana przez jej szkolne koleżanki, znów stała się tym, co wpajała jej chińska rodzina - probierzem wartości kobiety. - Co powiedziałaś tacie? - Mary nie przestawała naciskać. Przybrała surowy ton, choć stało się to wbrew jej woli.
- Powiedziałam... powiedziałam... - Prawda zaczęła wychodzić z ust Louise, podlana strumieniami łez. - No wykrztuś to - ponagliła ją Mary. - Kiedy powiedział, że... kiedy powiedział, że nigdy nie zgodzi się na... na amerykańskiego zięcia... - teraz Louise rozszlochała się na dobre. - Ty mu odpowiedziałaś, że... - podsunęła siostrze Mary. - Powiedziałam mu, że już za późno! - Louise wyrzuciła z siebie te słowa jednym tchem. - Chyba nie wyszłaś potajemnie za Philipa! - zawołała Mary. Louise pokręciła głową, a potem bardzo cicho powiedziała: - Nie. Ale nie będę już mogła wyjść za nikogo innego, bo... bo... - Nie dokończyła. Nie musiała. Mary i tak wiedziała. Wpatrywała się w siostrę, która rzuciła się na łóżko i z twarzą zakopaną w poduszce zawodziła na cały głos. Dotąd wiele razy Louise leżała tak i płakała z powodu jakichś błahostek, i zawsze to Mary - starsza siostra - przychodziła do niej, by ją uspokoić i pocieszyć. Dziś jednak nie wykonała najmniejszego gestu. Było jej niedobrze, nie chciała dotykać Louise. Nie wyobrażała sobie, że siostra pozwoliła Philipowi... Mary nie umiała ubrać tego w słowa nawet w myślach. Że Louise może popełnić głupstwo, 126 pozwolić Philipowi na pocałunek czy pieszczoty, że będzie marzyć o małżeństwie z nim - w to wszystko mogła uwierzyć. Ale nie w to... Podniosła się z krzesła, nie mogąc opanować uczucia odrazy. Podeszła do szafy i wyjęła z niej wyjściową niebieską sukienkę. Bez słowa, do wtóru łkania Louise, przebrała się, uczesała i musnęła wargi czerwoną szminką. Nieczęsto malowała usta, lecz dziś były blade i suche. Z lustra spoglądała na nią pobladła twarz o dziwnym wyrazie oczu. Louise zerkała na nią z ukosa, nie przerywając szlochu. - Dokąd idziesz? - spytała. - Wychodzę z domu - oznajmiła Mary. - Chcę być sama. Louise na nowo zaniosła się płaczem. - Nie pomożesz mi? Mary dotykała już klamki, lecz zatrzymała się jeszcze na moment. - Pomogę, ale na razie nie wiem jak. Muszę to przemyśleć. Wyszła i cicho zamknęła za sobą drzwi. Bezszelestnie zeszła po schodach. Z gabinetu ojca dobiegły ją głosy rodziców. Na palcach przeszła obok i opuściła mieszkanie. Windziarz był bardzo rozmowny. Mary z trudem zmusiła się, by odpowiedzieć na wszystkie jego pytania. - Tak, dziękuję, mój brat w Chinach radzi sobie dobrze. Tak, podoba mu się tam. Oczywiście, to w końcu nasza ojczyzna. Tak, kiedyś na pewno wszyscy wrócimy do Chin. Tak, oczywiście, tutaj bardzo nam się podoba, ale to nie jest nasz kraj. W końcu znalazła się na ulicy. Był upalny dzień końca lata, w powietrzu tańczyły tumany pyłu, a ludzie wyglądali na zmęczonych. Mary wolnym krokiem zmierzała w stronę rzeki. Przygryzała wargi i drżała na całym ciele. Tak bardzo brakowało jej teraz Jamesa. Jak mu to wszystko opisać? I co właściwie może w tej sytuacji zrobić? Na rodziców, dobrze o tym wiedziała, nie mogła liczyć. Byli w stanie całkowitego oszołomienia. W starych Chinach Louise zostałaby skazana na śmierć. Lecz stare Chiny odeszły w przeszłość. Młode Chinki od czasów wojny... 127 cóż, w Chinach urodziło się mnóstwo dzieci amerykańskich żołnierzy i miejscowych dziewcząt. Dla rodziców nie byłby to jednak żaden argument. Jej ojciec, przy całej swojej nowoczesności, ciągle przynależał do starych Chin, gdyż utożsamiał Chiny z Konfucjuszem, a Konfucjusz stwierdziłby, że Louise powinna umrzeć, ponieważ splamiła honor rodziny. Jej ojciec nie ukarałby Louise śmiercią, nigdy by jej jednak nie wybaczył.
Mary usiadła na ławce nad rzeką i podniosła wzrok na most. Połyskiwał srebrzyście, w południowej mgiełce jego przęsło wydawało się wyższe niż w rzeczywistości, a drugi koniec zdawał się fatamorganą. Mary miała wrażenie, że straciła Jamesa; że brat przebywa w innym świecie. Chiny były innym światem, lepszym niż ten. Żarliwie w to wierzyła. Czuła się zupełnie samotna bez swojego starszego brata, jedynej osoby w rodzinie, z którą umiała się porozumieć. Mary nigdy nie rzuciła się w wir życia szkolnego jak Louise. Skrywała się za zasłoną obojętności, wyczulona na przejawy wrogości lub nadmiernej adoracji, trzymała się na uboczu. Tylko James umiał pokonać tę barierę i tylko w jego osobie znalazła przyjaźń i towarzystwo. Odkąd wyjechał, jej kontakty z innymi nie wychodziły poza rzadką i zdawkową wymianę uwag dotyczących codziennych spraw. Teraz jej zamknięte serce domagało się szczerości. Siedząc samotnie na ławce, konsekwentnie ignorowała nieśmiałe, choć zaciekawione spojrzenia przechodzących obok mężczyzn. Była jednak w tej obojętności tłumiona złość, echo odrazy, jaką żywiła teraz do Louise. W takim stanie ducha Mary skierowała myśli ku Philipowi. Przecież był jeszcze Philip. On też ponosił za to odpowiedzialność i powinien się dowiedzieć, jaką krzywdę wyrządził ich rodzinie. Chińska dziewczyna była częścią swojej rodziny do momentu zamążpójścia, kiedy to stawała się częścią rodziny swojego męża. Nic nie mogło zerwać tej więzi. To, co spotkało Louise, kładło się cieniem na całą rodzinę. Mary powinna porozmawiać z Philipem. Gdyby James tu był, zrobiłby to bez najmniejszego wahania. A ponieważ Jamesa nie było, a Peter był zbyt młody, 128 to na niej spoczął ciężar odbycia tej rozmowy. Bo ojciec mógł wpaść w złość, mógł nawet zbić Louise, lecz z pewnością nigdy nie zniżyłby się do rozmowy z Philipem. Stwierdziłby tylko, i może słusznie, że winić należy tylko Louise, gdyż to kobieta zawsze ponosi winę. Mary westchnęła ciężko, podniosła się z ławki i przeszła na drugą stronę ulicy do drogerii, gdzie znajdował się automat telefoniczny. Zadzwoniła do Estelle Morgan. Telefon odebrała służąca. Panienka Estelle nie wróciła jeszcze znad morza. A czy jest Philip? Pan Philip właśnie wychodzi na umówione spotkanie z ojcem w biurze. Czy mogłaby w takim razie poprosić Philipa? To pilne. Chwilę później w słuchawce rozległ się młodzieńczy tenor: - Słucham? Mary słabo znała Philipa. Widziała go dwa, może trzy razy, gdy przyszedł po Louise, zwykle jednak czekał na nią na ulicy. Pamiętała, że jest wysoki i zbyt szczupły na swój wzrost i że ma dziecinne, zbyt delikatne jak na mężczyznę rysy twarzy. - Philip Morgan? - Tak. - Mówi Mary Liang. Czy mógłbyś... czy mogłabym z tobą porozmawiać przez parę minut? Ale nie przez telefon. To... to dość ważna sprawa. Sekunda ciszy, potem druga i trzecia, zanim usłyszała odpowiedź. - Ależ oczywiście, Mary. Tylko że akurat teraz wybieram się na spotkanie z ojcem. Czeka na mnie w biurze. - A gdybym zaraz przyjechała taksówką, zaczekałbyś na mnie? Pojedziemy razem do śródmieścia. Znów sekunda milczenia, potem druga i trzecia. - Dobrze, Mary. Odwiesił słuchawkę. Mary wypadła na ulicę, zatrzymała przejeżdżającą taksówkę, wskakując do środka, podała kierowcy adres i trzasnęła drzwiami. 129 Dziesięć minut później zatrzymali się przed domem w Sutton Place. Mary zobaczyła wychodzącego Philipa. Odpowiedział uśmiechem na powitanie odźwiernego. Mary dostrzegła
przelotne zdumienie w oczach portiera, gdy ujrzał ją siedzącą w taksówce, do której wsiadł Philip. - Witaj, Mary - powiedział Philip, sadowiąc się obok niej. - Witaj - odparła, wyczuwając jego nieufność i niepewność. - Ciągle gorąco, prawda? - spytał, usiłując nadać głosowi swobodny ton. - Tak- odpowiedziała. Musiała zebrać się na odwagę. Miała tylko parę minut. Ale potrzebowała tylko tych paru minut, by dowiedzieć się wszystkiego, co musiała wiedzieć. - Philip - zaczęła gwałtownie - muszę się spieszyć, bo wiem, że nie masz dużo czasu. Chcę ci powiedzieć, że mój ojciec dowiedział się o tobie i o Louise. Jest bardzo zły. Kazał ją natychmiast wysłać do Chin. Ona nie chce jechać. Wydaje mi się, że wiesz dlaczego. Ja muszę wiedzieć, co ty czujesz. To znaczy... chcę spytać, czy kochasz Louise... - spąsowiała i odwróciła głowę. Taksówka mknęła ku centrum. Mary żałowała, że nie jedzie wolniej. Na to potrzeba czasu. Zapaliło się czerwone światło. Kierowca zahamował. Mary zmusiła się, by spojrzeć na Philipa. Jego blada twarz pobladła jeszcze bardziej. - Nie kocham... nikogo - powiedział. - Więc czemu... - Urwała, nie będąc w stanie dokończyć pytania. Philip spuścił wzrok i opuścił głowę tak nisko, że nie widziała wyrazu jego twarzy. Miał łagodny profil, wargi mu drżały. Mary zrozumiała, czemu Louise się zakochała. Philip nie był ordynarny i nie miał tak wielkiego nosa jak wielu Amerykanów. Miał gładką i delikatną skórę, brązowe włosy i oczy. Mary złapała się na tym, że mu współczuje. - Nie wiem, jak to się stało - wyjąkał. - Rany, bardzo lubię Louise. Dobrze się wszyscy bawiliśmy, może nawet za dobrze. Było dosyć późno. Chyba trochę się wstawiłem... 130 - Kiedy to się stało? - spytała słabym głosem. - Parę tygodni temu - wymamrotał. - Byliśmy w zajeździe. Tak mi przykro. Teraz pluję sobie w brodę. Zabawne, że to był pierwszy raz i dla niej, i dla mnie. Oboje byliśmy... przestraszeni. Zapaliło się zielone światło i taksówka ruszyła gwałtownie. Philip złapał ją za ramię, a Mary wzdrygnęła się pod wpływem jego dotyku. Żałowała, że nie wysiadła przed zmianą świateł, ponieważ wiedziała już wszystko, co chciała wiedzieć. Nie, było jeszcze coś. - Przypuszczam, że twoja rodzina nie życzyłaby sobie, żebyś poślubił Chinkę, nawet jeślibyś tego chciał? - Mojej mamie to by się nie spodobało - odparł Philip chrapliwie. - Tata jest bardziej tolerancyjny. Oczywiście wszyscy bardzo lubimy Louise. Jest śliczna, bystra i w ogóle. W jego oczach czy głosie nie było ani krzty miłości. Współczucie Mary dla niego gdzieś uleciało. Wezbrała w niej złość na tyle silna, by stanąć w obronie siostry. - Chyba nie zdajesz sobie sprawy, co zrobiłeś naszej rodzinie - powiedziała gorzko. - Dla was, Amerykanów, to takie proste, ale dla nas... to niweczy jej szanse na dobre zamążpójście. O tym trzeba będzie powiedzieć. I ta sprawa na zawsze będzie między nią a jej mężem. - O rety! - powiedział Philip żałosnym tonem. - Tak mi przykro. Mary chciała go dotknąć, choć nie wiedziała jak. - Gdyby to się stało w dawnych czasach w Chinach, oboje was by zabito - ciągnęła. - O rety! - powtórzył. - Powinniśmy się cieszyć, że to nie są stare czasy. Ku zdumieniu Mary po tych słowach zachciało jej się płakać. Poczuła ściskanie w gardle i piekące łzy w oczach. Philip nie zdawał sobie sprawy ze swojego uczynku i nie było sposobu, by mu to uświadomić, ponieważ nie miała się do czego odwołać. Dla niego był to jedynie wieczorny nadmiar alkoholu, trochę dobrej zabawy, a teraz coś, za co ogólnikowo przepraszał. 131
Wściekłość kazała jej myśleć, że Philip potraktowałby to poważniej, gdyby Louise nie była Chinką, choć z tego samego powodu sprawa była sto razy poważniejsza. Tyle że on tego nie zrozumiał ani się tym nie przejął. Mary pochyliła się naprzód i zapukała w szybę. - Proszę się zatrzymać - nakazała taksówkarzowi. - Chcę tu wysiąść. Mężczyzna zjechał do krawężnika. Mary wysiadła bez pożegnania i trzasnęła drzwiami. Widziała twarz Philipa, zaskoczoną i zaniepokojoną, gdy patrzył na nią zza szyby odjeżdżającej taksówki. Rozdział Szósty. W ciepłe wrześniowe popołudnie James mył dłonie po zabiegu amputacji nogi. Jego pacjent był młodym i silnym mężczyzną i nic nie zagrażało jego życiu. James nie obawiał się o przebieg rekonwalescencji. Martwiła go raczej rosnąca liczba takich przypadków. Były to rany postrzałowe, a ofiary trafiały do niego za późno, by dało się uratować im kończyny. Siedmiu zmarło z powodu postrzału w tułów. Ostatniej nocy, gdy poszedł do jednego z pacjentów, spytał go otwarcie, skąd u niego taka głęboka rana na udzie. Mężczyzna był synem wieśniaka, pochodził z północy i każdy rzeczownik kończył charakterystycznym warczącym dźwiękiem. - Bandyci nie dają nam spokoju - powiedział i odwrócił głowę. - Bandyci? - podchwycił James. - Nazywaliśmy ich kiedyś bandytami i ciągle tak ich nazywamy - odparł mężczyzna z rozgoryczeniem w oczach. - Co to za ludzie? - spytał James. - Z naszej wioski - powiedział gorzko pacjent. - Już nie przychodzą z zewnątrz. Są wśród nas. Panie doktorze, ja się nazywam Huang. Cała moja wioska to sami Huangowie. I człowiek, który wpakował mi kulę, też się nazywa Huang. James wszedł mu w słowo: - Chcesz powiedzieć, że ten człowiek to komu... - Cicho! - przerwał mu mężczyzna. - Niech pan nie wymawia tego słowa. Niech pan nazywa ich bandytami. Są wszędzie! Głodni, ci bez pracy, ci, co nienawidzą swojej pracy, dzierżawcy ziemi, 133 wszyscy stają się bandytami. - Westchnął. - Czasy są złe. Miał taką dobrą broń. A ja mam byle jaką japońską strzelbę. Zabrałem ją Japońcowi. Ale ja jestem Huang Uczciwy. Tak na mnie mówią. A Huang bandyta ma dobrą amerykańską broń. Widziałem u niego w domu. I już wiedziałem, że to bandyta. Nawet nie musiałem patrzeć mu w oczy. - Skąd ma taką broń? - spytał James. Rana faktycznie była bardzo głęboka. - Te karabiny są z Ameryki - odparł pacjent. - Dają je naszym żołnierzom, a potem dostają je bandyci. - Jak? - spytał James surowo. - Jest wiele sposobów - odpowiedział tamten apatycznie. James wiedział, że nie powinien zadawać więcej pytań, i odszedł. Ilu rzeczy nie rozumiał! Operacja przebiegła bez zakłóceń, chory będzie wracał do zdrowia. Może potem zacznie mówić. Właściwie mówił całkiem sporo, będąc jeszcze pod wpływem eteru. Siostra Rosę, która asystowała dziś przy operacji, rzuciła Jamesowi niespokojne spojrzenie, gdy pacjent zaczął mamrotać: „Bandyci, bandyci... mój brat...". - Jeszcze trochę eteru - polecił James anestezjologowi. - Ma osłabione serce - przypomniała Rosę. Trzymała przegub mężczyzny, badając puls. Musieli więc pozwolić mu mamrotać.
„Głód... mój brat... nie, nie... komuniści...". Nikt nie zwrócił uwagi na ostatnie słowo, które wyleciało z ust mężczyzny niczym kula z lufy karabinu. James rozpamiętywał tę sytuację i zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie jest naiwny. Bardziej wyczuwał, niż uświadamiał sobie toczącą się tutaj bezpardonową, lecz cichą walkę. A ponieważ nikt o niej nie mówił, James o niej nie myślał. Praca pochłaniała go całkowicie, poza tym nie lubił sporów o politykę. Uważał, że prawdziwy naukowiec nie powinien się mieszać do polityki. Musiał zachować obiektywizm. Być może jednak zbyt łatwo przejął od ojca wiarę w rząd, jakikolwiek on był. 134 „Niebiosa wybierają władcę - mawiał ojciec. - A gdy władcę opuszcza mądrość, Niebiosa go odsuwają". - Po tych wzniosłych słowach doktor Liang Wen Hua zwykle dorzucał bardziej przyziemną uwagę skierowaną do własnych dzieci. „Każda władza jest lepsza od komunizmu. Myślicie, że moglibyście pozwolić sobie na luksusy pod rządami tych czerwonych demonów?". Pogrążony w rozmyślaniach James usłyszał, że otwierają się drzwi. W powstałej szparze pojawiła się ręka trzymająca kopertę. James poznał tę rękę. Należała do Young Wanga, tak przeraźliwie bojącego się widoku nacięć i krwi, że za nic w świecie nie zajrzałby do pomieszczenia, w którym przypadkiem mógłby się natknąć na operację. - Elektryczny list, panie. Od ojca - oznajmił chropawym głosem zza drzwi. James już dawno przestał zachodzić w głowę, skąd Young Wang wiedział o wszystkim przed nim. Koperta była zaklejona. Poza tym Young Wang nie umiał czytać ani pisać. Być może recepcjonista zdradził posłańcowi, kto jest nadawcą depeszy. James otworzył kopertę. Rzeczywiście, to była wiadomość od ojca. Nawet w depeszy ojciec nie mógł sobie odmówić górnolotnego stylu. RESZTA DZIECI DOŁĄCZY DO CIEBIE W NASZYM KRAJU RODZINNYM. WYPŁYWAJĄ DZISIAJ. WYJAŚNIENIE W LIŚCIE WYSŁANYM POCZTĄ. James zerknął na datę nadania. Rodzeństwo wyruszyło statkiem wczoraj. Reszta dzieci - Mary, Peter, Louise! Był porażony bliską perspektywą spotkania. Co się stało? Mary powitałby z otwartymi ramionami. Ale cała trójka, tacy młodzi, tacy nieprzygotowani! James był roztrzęsiony. Co on z nimi zrobi? Sam dopiero zaczynał godzić się z tutejszymi realiami życia, a raczej zrezygnował z niegodzenia się na nie. Peter! Co pocznie z Peterem, który był bardziej amerykański od wielu Amerykanów? Było za późno na wysłanie depeszy z protestem. Taki już był ich ojciec. Najpierw działał, a potem informował o tym. - Złe wieści? - spytał doktor Liu Chen. On też przyszedł umyć ręce. Dziś miał zastąpić anestezjologa zmarłego przed tygodniem na cholerę. 135 Zachorowania na tę chorobę zdarzały się w mieście na tyle często, by martwić lekarzy, choć o epidemii nie było mowy. Jednak liczba przypadków cholery była o wiele wyższa niż w ostatnich kilkudziesięciu latach. Wojna sprowokowała nawrót starych chorób. Ludzie na północy znów żyli w strachu przed zarazą. - Niezupełnie - odparł James. Gdyby pytanie padło z ust innego lekarza, James zbyłby go jakąś zdawkową odpowiedzią, lecz to nie dotyczyło Liu. Liu Chen był swobodny, życzliwy, a przede wszystkim skromny. Studiował w niewielkim college'u w Stanach Zjednoczonych, a potem odbył staż w szpitalu w ubogiej dzielnicy, którego nazwa nikomu nic nie mówiła. Liu był skromny, ale nie pokorny. Z jego ruchów emanował wewnętrzny spokój, w trakcie przyjęć urządzanych przez lekarzy zachowywał się przyjaźnie wobec wszystkich i nigdy niczego nie udawał. Sam nie urządzał przyjęć. Kilka razy zaprosił Jamesa na kolację. Zawsze szli wtedy do restauracji, nigdy do hotelu. - Dziwne wieści od ojca - wyjaśnił James. Zawiadamia, że wysłał do mnie dwie moje siostry i brata. Nie mam pojęcia dlaczego, skoro cała trójka jeszcze się uczy.
Doktor Liu, nieskazitelnie czysty i pachnący mydłem, teraz starannie ostrzył na kamieniu nieduży skalpel. - Może pragnie, żeby dowiedzieli się czegoś o kulturze swego kraju - zasugerował. Mówił, jak zawsze, po chińsku. Nie najlepiej władał angielskim, ponieważ pochodził z tej części kraju, gdzie ludzie mieszali dwie czy trzy spółgłoski, i zorientował się, że robiąc to samo w angielskim, często mówił nie to, co miał na myśli. - Możliwe - odparł James. Zatroskany tym wszystkim, obserwował cienkie jak włos ostrze skalpela. - Pytanie tylko - ciągnął - gdzie mam ich umieścić. Muszę poszukać jakiegoś domu. - Żaden kłopot, pod warunkiem, że nie będziesz szukać tak zwanego nowoczesnego domu odpowiedział doktor Liu. Ostrożnie umieścił skalpel w sterylizatorze i włączył prąd. Ta czynność przypomniała mu coś. - Wymyśliłem sterylizator działający na węgiel drzewny zakomunikował. Jego brzydka kwadratowa twarz jaśniała entuzjazmem. 136 Doktor Liu Chen dawno zrezygnował z poprawiania swojego wyglądu. Miał wzrost więcej niż średni, mocną budowę ciała, jako że pochodził ze wsi, wydatne kości policzkowe i małe oczy. Nadal byłby wieśniakiem, gdyby nie pewien misjonarz, który nauczył go czytać i wysłał do szkoły. Liu Chen miał dobrą pamięć, jego umysł przechowywał wszystkie przyswojone informacje, choć sama nauka nie przychodziła mu łatwo. Dlatego starał się zapamiętywać wszystko jak najdokładniej, wiedział bowiem, że tego, co jego umysł raz opanuje, nie da się potem zmienić. Był za mało pojętny, aby stać się pierwszorzędnym chirurgiem, nadrabiał to jednak głębokim zaangażowaniem emocjonalnym i troską o pacjentów. Rosę czy Marie często widywały go w nocy, zwłaszcza przed świtem, kiedy to chorzy umierają najczęściej. Krążył po szerokich korytarzach, sprawdzając stan swoich podopiecznych. Gdy natknął się na pielęgniarkę, robił skruszoną minę, ponieważ jego obecność mogła być odebrana jako niewiara w ich kompetencje. I rzeczywiście, Marie, która bywała złośliwa, potwierdziła jego obawy. - Tobie się wydaje, że prócz ciebie nikt nic nie umie - powiedziała. Liu Chen uśmiechnął się wstydliwie. - To nie tak. - Więc jak? - naciskała, wziąwszy się pod boki. - Boję się, że czegoś nie dopilnowałem - usprawiedliwiał się. - Ale ty byś nie wiedziała, o co chodzi. Gdy stał przy pacjencie, milczał. Obserwował chorego z najwyższą uwagą, wsłuchując się w oddech, sprawdzając, czy skóra jest sucha czy wilgotna, delikatnie badał puls i wsłuchiwał się w bicie serca. Jeśli wszystko było w porządku, wymykał się cichcem. Czasem jednak wołał pielęgniarkę, kazał podawać tlen i środki pobudzające, by wyrwać jeszcze żyjącego człowieka ze szponów śmierci. Pacjent nie wiedział, co się dzieje, lecz kiedy otwierał zmęczone i zmętniałe oczy, na widok stojących nad nim milczących lekarzy o wymizerowanych twarzach czuł się bezpiecznie. I wtedy sam zwracał się ku życiu. 137 Ta zasada sprawdzała się zwłaszcza u dzieci. Doktor Liu kochał dzieci. Nikt nie wiedział, czy miał własne, ponieważ nigdy nie mówił o swojej rodzinie. Nikt nawet nie wiedział, gdzie mieszka. James dostrzegł tylko, że ten dziwny, niezgrabny mężczyzna różni się od innych lekarzy. Pod pewnymi względami był od nich mniej utalentowany, miał jednak w sobie mnóstwo życia, które potrafił tchnąć w chorych, co było o wiele cenniejsze od zimnej precyzji. - Chciałbym obejrzeć twój sterylizator - powiedział James. Liu Chen odwrócił się i udał, że poprawia uchwyt na drzwiczkach szafki na instrumenty. - Któregoś dnia ci pokażę - odparł. - A zanim to nastąpi, pozwól, że pomogę ci w szukaniu domu. Jest taki hutung* o dwie ulice na północ.
* Hutung - otoczony wysokim murem kompleks mieszkalny z ogrodami, altankami i budynkami mieszkalnymi. Wielki, ale tani, bo nawiedzony. - Nawiedzony? - Tak, przez łasice - wyjaśnił Liu Chen. Uregulował uchwyt, zdecydowanym ruchem zamknął drzwiczki szafki i odwzajemnił uśmiech Jamesa. - Tobie, oczywiście, łasice nie będą przeszkadzać, lecz tutejszym ludziom przypominają lisy. Ja sam się ich nie boję, ale pochodzę ze wsi i pamiętam, że moja stara babcia wolałaby raczej spalić dom, niż w nim zamieszkać, jeśli były tam łasice. - Zrobił dziwnie skruszoną, a jednocześnie poważną minę. - Wiesz, nie odważyłbym się powiedzieć tego przy innych lekarzach, ale czasem się zastanawiam, czy za tymi starymi ludowymi wierzeniami nie kryje się coś głębszego. W łasicach jest jakaś złośliwość. Gdy tylko ludzie zaczynają się ich bać, zakradają się do domu setkami. James zaśmiał się na te słowa. - Dziś po południu pójdę z tobą obejrzeć ten dom - obiecał. Przez resztę dnia wypełniał swoje obowiązki. Zastanawiał się, czy obiecany przez ojca list nadejdzie, zanim on wyjedzie do Szanghaju po siostry i brata. 138 Telegram sprawił, że wyleciała mu z głowy rozmowa z rannym wieśniakiem. Po dyżurze wyszedł na spotkanie Liu Chena, który czekał już na niego przy kamiennych lwach strzegących wejścia do szpitala. Dziarsko ruszyli przed siebie, głusi na nawoływania rikszarzy, by skorzystali z ich usług. Jeden z nich pobiegł nawet za nimi. Był wysoki, przygarbiony i namolny. Kiedy ani James, ani Liu Chen nie okazali zainteresowania, krzyknął: - Ej, wy! Nie możecie chodzić pieszo i pozbawiać nas zarobku! Tacy jak wy robią z nas komunistów! James i Liu nie odwrócili się, choć wyraźnie słyszeli te słowa. James przypomniał sobie rannego, któremu amputował rano nogę. - Wiesz coś o komunistach? - zagadnął Liu Chena. - Nie - odparł tamten krótko. - Nikt nic o nich nie wie. - Przyspieszył kroku i skręcił za róg. Teraz szli cichą uliczką wzdłuż wysokich ceglanych murów. W końcu Liu Chen przystanął. To ten hutung - oznajmił. - Brama jest tam. Po kilkunastu metrach stanęli przed prostymi drewnianymi wrotami wiszącymi na ciężkich zawiasach z żelaza. Były uchylone, Liu Chen pchnął je i otworzył na oścież. Przekroczyli wysokie nadproże i znaleźli się na opustoszałym dziedzińcu, gdzie wśród kamieni rosły wysokie chwasty. Liu Chen starannie zamknął za sobą wrota. Potem wyjął z kieszeni chustkę, otarł twarz i głowę. - Eh! - westchnął ściszonym głosem. - Nie możesz w świetle dnia pytać człowieka o komunistów. Cały się spociłem. - Chcesz powiedzieć, że... - zaczął James. - Właśnie to chcę powiedzieć - pospiesznie wszedł mu w słowo Liu Chen. - Chodź, pójdziemy obejrzeć dom. Jest dla ciebie za duży, ale można zamknąć niektóre dziedzińce. Albo mógłbym wynająć dla siebie jakiś mniejszy. - Byłoby bardzo miło - stwierdził James. Liu Chen zaśmiał się głośno. - Pod warunkiem, że masz ładne siostry! 139 Jamesa nie rozbawiła ta uwaga i nie odpowiedział na nią. Pierwszy raz odkąd się znali, przemknęło mu przez myśl, że Liu Chen jest nieokrzesany, a to z powodu swojego chłopskiego pochodzenia. Liu Chen natychmiast zorientował się, że uraził Jamesa tą uwagą. - Ja tylko żartowałem - rzucił szybko.
- Masz żonę i dzieci? - spytał James. Liu Chen pokręcił głową i zmarkotniał. - Nie mam. Spójrz na mnie, a ujrzysz zepsutego mężczyznę. Nie mogę ożenić się z wiejską kobietą, bo jestem dla niej za dobry. Ale dla tych wszystkich miastowych ciągle jestem wieśniakiem. Co z tego, że byłem w Ameryce, skoro dla ich delikatnych nosów ciągle śmierdzę wołem? Co taka kobieta miałaby robić w domu mojego ojca? Moja matka nie umie czytać, jest zwykłą wieśniaczką. Niezbyt często odwiedzam rodzinny dom, bo moi rodzice rozpaczają, że nie mają wnuka. Tkwię między starym a nowym, nie mam domu, i pewnie nie będę go mieć. - Nie sądzę - powiedział James. - Według mnie jesteś najlepszy wśród jednych i drugich. Ta pochwała wzruszyła Liu Chena. Jego kwadratowa twarz poczerwieniała, oczy rozbłysły. - Bardzo jesteś łaskawy - powiedział i zakasłał, jakby nagle coś stanęło mu w gardle. Chodź, musimy obejrzeć dom. Dom musiał być kiedyś bardzo okazały, stare mury z cegieł i grube dźwigary trzymały się mocno. Jednak z drewnianych elementów odłaziła farba, a na pomalowanych wapnem ścianach roiło się od pęcherzyków. Kamienne podłogi pokrywała warstwa piasku naniesionego przez wiele burz. Nie było żadnej z wygód, do których nawykli Mary, Louise i Peter- łazienki, jakiegokolwiek ogrzewania, elektryczności, bieżącej wody. Była natomiast studnia, były cztery rozległe dziedzińce, na których rosły piękne zdrowe drzewa, i tarasowy ogród z żywymi ciągle piwoniami; było dwanaście wielkich pokoi, po trzy przy każdym dziedzińcu, połączonych zewnętrznymi przejściami 140 zabezpieczonymi kunsztownie zdobionymi balustradami. W oknach znajdowały się delikatne kratownice, a papier zastąpiono szybami, i nawet większość z nich nie była rozbita. Piasek znaczyła mozaika niezliczonych śladów łasiczych łap oraz ich długich ogonów. Namacalne dowody obecności tych drapieżników: kości myszy, kurczaków, ptaków, strzępy futerka, skóry i pióra, leżały okryte kurzem w zakamarkach nadproży. James omiatał wzrokiem to wszystko, a Liu Chen obserwował go uważnie. - Kiepsko to wygląda, prawda? - zagadnął. - Ale wystarczy paru ludzi wynajętych do sprzątnięcia, a dom zmieni się nie do poznania. Można kupić zagraniczny piec na złodziejskim rynku, stolarz zrobi łóżka i stoły, a krawiec uszyje pościel. Kuchnia na węgiel drzewny, kucharzowi każe się kupić gliniane naczynia, i zobaczysz, jak łatwo wszystko da się zrobić. I jak tanio. Ale ty chyba masz mnóstwo pieniędzy. - Nie mam - odparł szybko James. Ojciec musi mu przysłać pieniądze, a on dobrze wiedział, że często będzie mu się zdarzało o tym zapominać. Peter musi pójść do college'u, Louise też. Mary mogłaby gdzieś uczyć. Byliby w stanie sami pokryć codzienne wydatki, ale pieniądze od ojca bardzo ułatwiłyby im życie. - Wezmę ten dom - powiedział do Liu Chena - i pamiętaj: jeśli chcesz z nami zamieszkać, będziesz miał tu pokój. Widzę, że byłbyś dla nas pomocny. W naszym własnym kraju jesteśmy jak cudzoziemcy. Nasz ojciec pozwolił, byśmy dorastali w Ameryce. Liu Chen znów się zaczerwienił. Miał cienką i gładką skórę, która - choć dość ciemna - łatwo pąsowiała. - Nie, nie - zaprotestował - nie musisz czuć się zobligowany do uprzejmości. I proszę, mów do mnie Chen. - To nie uprzejmość, mówię poważnie - odrzekł James. - W takim razie zaczekajmy i sprawdźmy, czy reszta mnie polubi - powiedział Chen skromnie. 141 James i Chen znajdowali się teraz na wewnętrznym dziedzińcu. Było tu cicho i dziwnie spokojnie. Otoczeni z czterech stron ścianami opustoszałego domu, mieli pod nogami zrudziałe na słońcu chwasty wyrastające spomiędzy kamieni. Naprzeciw domu rosła ogromna
skręcona sosna. Jej konary były tak grube i rozłożyste, że pod ich ciężarem pień odchylił się i drzewo przypominało teraz starca uginającego się pod dźwiganym na plecach tobołem. Przez cały dzień padały na nie promienie słońca, z igieł unosił się zapach, który przesycił też ściany domu i nie ulatywał, ponieważ wiatr nie miał w to miejsce dostępu. Chen rzucił się na trawę pod drzewem. James usiadł przy nim. Do zmierzchu pozostała jeszcze godzina. - Pytałeś mnie o komunistów - zaczął Chen obcesowo. - Opanowali moją rodzinną wioskę, która leży trzysta mil na północny zachód stąd. Coś o nich wiem. - Czy twój dom jest bezpieczny? - spytał James. - Tak, jesteśmy wystarczająco biedni, żeby czuć się bezpiecznie. Moi rodzice nie mieli ziemi. Przed przyjściem komunistów byli dzierżawcami. Teraz są właścicielami. Poprzedni właściciel był taki jak wszyscy posiadacze ziemscy: porywczy, chciwy, ale nie bardziej niż inni. Kiedy przyszli komuniści, nie zabili go, bo ludzie się za nim wstawili. Powiesili go tylko za kciuki i spuścili mu baty. Pozwolili mu wziąć tylko tyle ziemi, ile będzie w stanie obrobić, i ani piędzi więcej. Moim rodzicom podarowali małe gospodarstwo. Teraz my jesteśmy posiadaczami ziemskimi! - Chen zaśmiał się szyderczo. James też się roześmiał. - Więc chyba lubisz komunistów. Chen usiadł, objął rękami kolana i ściągnął brwi. Nastroszone czarne włosy sterczały mu nad czołem. - Nie, nie! - zaprzeczył - Gdybym był tylko wieśniakiem, synem swojego ojca, pewnie byłbym szczęśliwy, ale teraz jestem kimś więcej. Jestem lekarzem. - A oni nie chcą lekarzy? - spytał James. 142 - Bardzo chcą. Nawet za bardzo. Dużo mi proponowali. Ale i tak za mało. - Te słowa Chen wyrzucił z siebie ostro, zdecydowanie. Towarzyszyło im pełne goryczy spojrzenie. Spomiędzy dwóch kamieni wyszarpnął kępkę trawy wraz z korzeniami. Ich oczom ukazały się mrówki pierzchające w popłochu przed nagłym światłem dnia. - Wiesz, jest wiele rzeczy, które mnie w szpitalu denerwują. Widzę, że ciebie też, i dlatego to mówię. Nie rozumiesz, czemu nasi koledzy lekarze są tacy obojętni, prawda? - Nie rozumiem - odparł James cicho. - Głowię się nad tym i nie rozumiem. Na przykład Kang: świetny lekarz, a wszystko mu jedno, czy pacjent przeżyje, czy umrze. Zadaję sobie pytanie, czy w takiej sytuacji bycie lekarzem ma jakiś sens. Rozmawiali po chińsku, nie powolnymi frazami starego języka, lecz szybkimi zwięzłymi zdaniami współczesnej chińszczyzny stymulowanej językami Zachodu. - Ja też - stwierdził Chen poważnie. - I bardzo jestem zły na Kanga, Su, Penga i całą resztę. Nie mają dla swoich ziomków żadnych uczuć. Ty, Liang, tego nie pojmiesz, ale ja tak. Spotykałem starych uczonych z takim samym nastawieniem. Tylu rzeczy tutaj nie potrafisz pojąć. Ja cię rozumiem, bo też byłem w Ameryce, choć tylko przez kilka lat. Będziesz musiał wczuć się w swój naród. Zacznij od prostych ludzi. Większość z nas to prości ludzie. - Chen odchrząknął i zaczął mówić głośniej, jakby szykował się do sporu. - Liang, posłuchaj mnie! Ci nowi ludzie, Kang, Su, Peng i im podobni, tak naprawdę nie są tacy nowi. Ich wiedza jest nowa, ale zachowują się jak starzy. W mojej wiosce mieszkał pewien stary uczony. Czemu nazywam go uczonym? Bo pięć razy podchodził do cesarskiego egzaminu na urzędnika, pięć razy odpadał po pierwszym etapie, ale po każdym egzaminie stawał się bardziej nadęty niż przedtem. Jadał tylko z właścicielem tamtejszej ziemi. Pasowali do siebie. A kiedy lokalny urzędnik przyjeżdżał oszacować zbiory, jedli we trzech. Wynosili się nad innych. Potem, kiedy w naszym regionie zaczął rządzić gubernator wojskowy, 143 jedli we czterech. My byliśmy dla nich nieodpowiednim towarzystwem, prostym ludem. Uczony, właściciel ziemski, urzędnik, gubernator wojskowy - to byli nasi tyrani. Ciągle ich
mamy. Nauka w amerykańskim college'u nie odmienia serca człowieka. Daje mu tylko nową broń, ostrzejszą niż stara, którą może wykorzystać przeciwko ludowi, jeśli taką ma chęć. Chen mówił to wszystko z pasją, czym wprawił Jamesa w osłupienie. Rzadko odzywał się na spotkaniach lekarzy, a jeśli już otworzył usta, to tylko po to, żeby opowiedzieć jakiś żart albo zwrócić uwagę reszty na jakąś głupotkę, na przykład wczołgującego się pod stół psa, który udaje, że wcale go tam nie ma, i czeka, aż spadnie jakaś kość. „Bracia - przemówił kiedyś w restauracji, gdy siedzieli nad pieczoną kaczką - ta biedna psina ma pecha, że wszyscy jesteśmy tacy nowocześni i nie rzucamy już kości na ziemię. Ze względu na nią powróćmy choć ten jeden raz do tradycji naszych przodków". Po tych słowach cisnął pod stół głowę kaczki, którą akurat trzymał w rękach. Pies rzucił się naprzód i pochwycił ją. Kang kopnął zwierzę z całej siły, pies zaskowyczał i uciekł, nie wypuszczając jednak kaczej głowy z pyska. „Nie bądź głupi, Liu" - powiedział opryskliwie Kang. Przez resztę wieczoru Chen nie odezwał się ani słowem, lecz nikt nie zwracał uwagi na jego milczenie. Teraz z jego ust płynął potok słów. - Nie rozumiem, czemu sam nie jesteś komunistą - odezwał się cicho James. Całym sercem zgadzał się z tym, co mówił Chen, chciał go jednak wybadać. Chen przyciągnął ku sobie gałąź sosny i głośno wciągnął zapach w nozdrza. - Ta sosna musi mieć pięćset lat. Wiedziałeś, Liang, że nasi przodkowie nadawali takim drzewom tytuły? Tak było. Zupełnie jakby były ludźmi. Nazywali drzewo księciem albo panem takich a takich. Drzewom należy się cześć za przetrwanie pięciuset lat w świecie! Więc mówisz, że powinienem być komunistą. Nie mogę. Powiem ci dlaczego. Chcieli, żebym zanurzył rękę we krwi i coś przysiągł. Co? 144 Nic takiego: lojalność, braterstwo, wieczną wierność, to, co zwykle przysięga się w gangach. Ale ja przyrzekłem swoją lojalność całej ludzkości, a nie jakiejś jej części. Kiedy im to powiedziałem, chcieli mnie zastrzelić. Uciekłem w nocy. Teraz już wiesz, czemu nie mam domu. - Chen zaśmiał się trochę zbyt hałaśliwie i wstał. - Chodź, pójdziemy omówić sprawy związane z wynajmem. Właściciel domu mieszka obok, to stary palacz opium, szybko będzie chciał od ciebie gotówkę. Chen ruszył przed siebie, James poszedł za nim, zaskoczony i zaciekawiony mimo sporej dozy nieufności. Jego towarzysz był zagubiony i zły na swoje życie. Nie wiadomo, do czego taki człowiek jest zdolny, zanim się ustabilizuje. Ale nie sposób było go nie lubić. Idąc nieco z tyłu, James patrzył na jego szerokie bary, grubą szyję i sterczące kruczoczarne włosy. Chen trzymał ręce w kieszeniach ubrania, które sam zaprojektował. Granatowe spodnie o zachodnim kroju, uszyte z taniego materiału, skurczyły się w praniu i teraz zdawały się pękać w szwach na mocnych udach. Góra przypominała mundur, tyle że pozbawiony wszelkich ozdób, i zapinała się od dołu po samą szyję. Białe kościane guziki były proste, zwyczajne. Po obu stronach bluzy mieściło się wiele kieszeni, wszystkie były czymś wypchane, co jeszcze poszerzało sylwetkę Liu Chena. Wyszli na ulicę i wzdłuż muru przeszli do następnej bramy. Chen wszedł do środka i zwracając się do przycupniętego pod ścianą obdartego sługi, spytał o gospodarza. - Pan śpi, ale stara pani nie. To ona decyduje tu o wszystkim - odparł zagadnięty, nie podnosząc się z kucek. Na pierwszy rzut oka było widać, że dom jest źle zarządzany. - W takim razie chcemy się widzieć z panią - powiedział Chen. Nie zmieniając pozycji, mężczyzna przywołał wrzaskiem służącą, która wytknęła głowę zza bramy prowadzącej na wewnętrzny dziedziniec, wytarła ręce w fartuch i wyszła na spotkanie Chena i Jamesa.
- Czego panowie chcecie? - spytała twardo. - Moja pani nie wyjdzie tylko po to, żeby na was popatrzeć. 145 Sługa wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Niech pan się nie wdaje w dyskusje z tym starym próchnem - zwrócił się do Chena. - Żaden mężczyzna nie ma takiego złośliwego języka jak ona. Kobieta udała, że chce trzepnąć go w ucho, a on zrobił unik. - No co? - zawołał. - Ja cię o nic nie proszę. Nie masz już nic, czego bym chciał! - Ty żółwiu! - ofuknęła go kobieta. Roześmiała się, spojrzała z ukosa na gości i nie bez wysiłku przybrała poważny wyraz twarzy. - Więc po co przyszliście? - spytała. Chen z rozbawieniem obserwował tę drugoplanową akcję. - Chcemy dowiedzieć się czegoś o wynajmie sąsiedniego domu. Dom jest oczywiście niewiele wart z powodu łasic, ale mój odważny przyjaciel może w nim zamieszkać, jeśli opłata będzie odpowiednio niska. Kobieta wydęła wargi, lecz w jej oczach pojawił się błysk. - Nie ma już tylu łasic co kiedyś. W zeszłym miesiącu moja pani wynajęła egzorcystę i od tego czasu boją się tam przychodzić. - Widzieliśmy wiele śladów łasic - powiedział bez ceremonii Chen. -Jeśli cena jest za wysoka, nie chcemy czekać. - Zaraz, zaraz - odpowiedziała pospiesznie kobieta. - Czemu wy, Chińczycy z zagranicy, jesteście zawsze tacy niecierpliwi? Nie jesteście lepsi od ludzi z Zachodu. Zaczekajcie tutaj, a ja pójdę spytać swoją panią. Mniej więcej po piętnastu minutach do wrót wewnętrznego dziedzińca podeszła staruszka i wspierając się na rzeźbionej lasce, wychyliła głowę. Była rzeczywiście bardzo stara, miała niezmiernie rzadkie, choć nadal czarne włosy. Ktoś - prawdopodobnie kobieta z donośnym głosem - pomalował jej czaszkę czarnym atramentem, aby braki w owłosieniu nie rzucały się w oczy. Z intensywną czernią na głowie kontrastowała kredowobiała twarz kobiety. Cała drobna i zgięta postać staruszki wydawała się rozsypywać. Z owego umęczonego ciała wydobył się głos ostry i piskliwy. 146 - Chcecie wynająć dom z łasicami? - spytała staruszka. - Tak, proszę pani - odparł James. - Więc musicie mi zapłacić sto taeli* za miesiąc. * Tael - dawna jednostka monetarna w Chinach, różniąca się wartością w różnych częściach kraju. Była tak stara, że nadal liczyła pieniądze w taelach! James spojrzał na Chena, który odwrócił się na pięcie i bez słowa ruszył ku wyjściu. James poszedł w jego ślady. U samej bramy osadził ich w miejscu przenikliwy głos: - Ile mi dacie? - Dwadzieścia - odparł Chen. Oczy staruszki były małe i czarne, migotały w nich jakieś stalowe punkciki. - Ale łasic jest niedużo - zaprotestowała. - Dajcie pięćdziesiąt i poślę znów po egzorcystę. - Nie boję się łasic. Dwadzieścia pięć - oznajmił twardo James. - Dwadzieścia pięć... - zajęczała kobieta. - A gotówką? - Gotówką - potaknął James. - Jutro. - Gotówka jutro - powtórzyła staruszka i zaczęła kasłać tak mocno, że trzęsła się w niej każda kostka. Odeszła, nie przestając kasłać. Sługa podniósł się z ziemi. - Jeśli jutro będzie chora, ja do was wyjdę - powiedział rubasznie. - Jestem dla starych państwa jak syn.
- Nie mają synów? - spytał Chen ze współczuciem. - Mają dwóch - odparł mężczyzna, wzruszając ramionami. - Ale co znaczą synowie w dzisiejszych czasach? Zwłaszcza jeśli chodzą do obcych szkół. Synowskie uczucia gdzieś uleciały. Dlatego stary pan odurza się opium. Mówi, że nie chce patrzeć na nowe czasy. Stara pani też pali, ale nie zawsze wystarcza opium dla obojga. Chen słuchał go uważnie. W końcu oznajmił chłodnym tonem: 147 - Przyjdziemy jutro o tej samej porze i przyniesiemy pieniądze. - Dam je tylko starszej pani do rąk własnych - dodał James. - I chcę dostać papier z potwierdzeniem, że je otrzymała. - Widział w szpitalu palaczy opium, którzy przychodzili na leczenie. Byli pozbawieni i serca, i duszy. Chen i James wracali do szpitala w poważnym nastroju, zatopieni w myślach o dziwnej samotnej parze, której synowie przestali odwiedzać dom. - W dzisiejszych czasach starzy ludzie też są godni współczucia - Chen przerwał milczenie. - Ci staruszkowie na pewno liczyli, że ich synowie się nimi zaopiekują, tak jak oni opiekowali się swoimi rodzicami. Na pewno marzyli o wnukach biegających po domu. Nie zrozum mnie źle, dawne czasy wcale nie były takie wspaniałe! Starzy ludzie stawali się męczący i wielu synów chciało się ich pozbyć. Ale poczucie obowiązku im na to nie pozwalało. To się nazywało „poczucie obowiązku", ale tak naprawdę chodziło o dumę i wstyd. Jeśli rodzice nie mieli zapewnionej opieki albo nie byli szczęśliwi, wstyd spadał na ich syna. Jeśli mieli opiekę i czuli się szczęśliwi, było to powodem jego dumy. Teraz duma i wstyd dotyczą innych spraw, więc starzy ludzie są bezradni. - Jakich innych spraw? - zapytał James. Był nie tyle ciekaw samej odpowiedzi, ile tego, co powie Chen. Zaczęły rodzić się w nim ciepłe uczucia wobec tego uczciwego i myślącego człowieka. Chen pokręcił głową. - Skąd mam wiedzieć? Nie rozumiem tego. Może chodzi o bogacenie się, zdobycie nowej żony, która musi być piękna i nowoczesna, zamieszkanie w domu, w którym jest prąd i bieżąca woda, takie głupoty. - Westchnął głośno. - No to jesteśmy przed szpitalem. Teraz cię opuszczę. Spotkamy się tu jutro po południu o tej samej porze? Jestem ci jeszcze potrzebny? Tak bardzo pragnął mu towarzyszyć, że James powiedział serdecznie: 148 - Jasne! Nie odważę się stanąć sam przed tą upiorną staruszką. Chen zaśmiał się i odszedł. James wrócił do swojego pokoju, gdzie niecierpliwie czekał na niego Young Wang, który obiecał stróżowi wspólny posiłek. - Jesteś, panie! - wykrzyknął na widok Jamesa. - Myślałem już, że pan wleciał gdzieś do studni albo napadli na pana rabusie. - Nie, wynająłem dom. Young Wangowi opadła szczęka. - Dom! - Tak. Jutro pójdziesz go ze mną obejrzeć. Trzeba tam trochę posprzątać. - Będę musiał jeszcze kogoś zatrudnić - stwierdził Young Wang. - Stracę twarz, jeśli będę jedynym służącym w całym domu. Wyobraźnia podsunęła Jamesowi obraz czekających go domowych kłopotów. - Omówimy te sprawy jutro po obejrzeniu domu - uciął rozmowę. Nazajutrz po południu obaj udali się pod kamienne lwy, gdzie czekał już na nich Chen. Jamesa uradował widok jego mocnej, barczystej sylwetki. Dziś zwracanie się do niego po imieniu wydawało się czymś naturalnym. - Masz pieniądze? - Chen przeszedł od razu do rzeczy. Skinął głową Young Wangowi, który posłał mu szeroki uśmiech. - Mam nawet trochę więcej. Chcę kupić porządny zamek do drzwi.
- Nie możemy kupować żadnych mebli, póki stolarze i tynkarze nie będą gotowi z robotą odparł szybko Chen. - Nie ma sensu stwarzać im miejsca do odpoczynku i leniuchowania. Ruszyli sprzed szpitala szybkim krokiem, czym znów sprowokowali rikszarzy do gniewnych wrzasków. Niedługo potem byli już na miejscu. 149 Brama była otwarta. Służący i służąca już na nich czekali, mieli na sobie czyste ubrania. Young Wang od pierwszej chwili poczuł do nich niechęć. - To dzicy ludzie - wyszeptał do Jamesa, lecz ten tylko się uśmiechnął. Young Wang popadł w jeszcze większe przygnębienie na widok obojga właścicieli. Jakimś cudem przekonano starego dżentelmena, by na dzisiejszą okazję wstał z łóżka i ubrał się. Pojawił się więc okryty starą zabrudzoną szatą, teraz o wiele za luźną, lecz mimo uczesanych włosów i umytej twarzy nic nie było w stanie ukryć przerażającej szarości jego skóry naciągniętej na pozbawione mięśni kościste ciało. Obok niego, nieco z tyłu, siedziała starsza pani. Young Wang szarpnął Jamesa za rękaw. - Panie, to bardzo złe - wyszeptał. - Właściciel, który zażywa opium, jest jak pijawka przyssana do brzucha! - Może pewnego dnia go wyleczę - odpowiedział James. Przywiązał się do myśli o wynajęciu tego domu i nie zamierzał brać sobie do serca obaw Young Wanga. - Gdzie jest dokument wynajmu? - spytał Chen. - Tu - oznajmił służący i wyjął z rękawa niewielki rulon, który teraz rozwinął. Papier był zapisany drżącą ręką. James z trudem odczytał tekst, w przeciwieństwie do Chena, który zaglądając mu przez ramię, uwinął się z tym szybko i bez kłopotu. Zaraz też wskazał dwa punkty, co do których miał zastrzeżenia. - Czynsz nie zostanie zapłacony za dwa miesiące z góry - stwierdził. - Jeden miesiąc wystarczy. Staruszek otworzył usta, skończyło się jednak na samym skinięciu głową. Przyniesiono niezbędne akcesoria i mężczyzna trzęsącą się ręką dokonał zmiany. - Teraz druga sprawa - ciągnął Chen. - Nie możecie twierdzić, że nie bierzecie odpowiedzialności za dom. My zajmiemy się remontem, ale jeśli się okaże, że belki nośne są przegniłe albo fundamenty się zapadają, to będzie wasz problem. 150 Milczący staruszek wprowadził kolejną poprawkę do umowy. - Dodam jeszcze coś od siebie - powiedział Chen ze srogą miną. Schylił się i napisał następujące zdanie: Właściciel przyrzeka, że nigdy nie będzie prosił o zapłatę czynszu z wyprzedzeniem. - Dobrze, dobrze - mruknął pod nosem Young Wang. - A teraz pieczęć - zarządził Chen. Służący wyjął z szuflady biurka czerwoną pieczęć rodzinną i przyłożył do papieru. James podpisał się pod nią, potem Chen zrobił to jako świadek i można już było przekazać pieniądze. James podał je staruszkowi, który przez cały czas nie wypowiedział ani słowa, a teraz wyciągnął przed siebie dłonie złożone w kształt naczynia. Kiedy poczuł w nich pieniądze, zacisnął je kurczowo, wstał i na oślep wybiegł z pokoju, ciągnąc po ziemi przydługą szatę. Stara kobieta wyszła za nim, po chwili zniknęła też służąca. Został tylko sługa, by ich pożegnać. Ten smutny widok przygnębił Jamesa. Chen westchnął. - Oni też należą do zagubionych - powiedział miękko. Po tych słowach jeszcze raz poszli obejrzeć dom, który teraz należał do Jamesa. Tylko Young Wang nie okazywał smutku. Żywo zainteresował się posiadłością, za studnią odkrył zbiornik na wodę, znalazł też biegnący wzdłuż tylnej ściany kamienny ściek, stary, lecz nadal w dobrym stanie, który odprowadzał nieczystości do strumienia płynącego za
zabudowaniami. Young Wang nie bał się łasic. Podniósł leżącą na ziemi gałąź i zatłukł ukryte za drzwiami długie chude stworzenie. - Parę kocic przegoni to paskudztwo - stwierdził. - Zostaw to mnie, panie. Koty są lepsze od egzorcystów. Ale muszą być duże, waleczne, inaczej łasice nawet z nich wypiją krew. W następnych dniach, pod nadzorem Young Wanga, dom na powrót stał się schronieniem dla ludzi. To Young Wang wynajął stolarzy, tynkarzy i sprzątaczki, i pilnował, aby to miejsce wyglądało jak nowe, 151 a stęchlizna przeszłości zniknęła. To on o brzasku chodził na złodziejski targ, gdzie kupił stoły, krzesła, garnki, miseczki, warząchwie z kutego żelaza i kotły do ceglanych pieców w kuchni. James i Chen odwiedzili sklepy z używanymi meblami. Kupili ciężkie stoły z ciemnego drewna do głównych pokoi oraz zachodnie łóżka. - Moje siostry nigdy nie będą spały na deskach, chociażby stały się dobrymi Chinkami wyjaśnił Chenowi James. - A co do mnie, wolę pod sobą amerykańskie sprężyny. Pozwolił sobie jeszcze na zakup kilku pergaminowych obrazów na ścianę oraz starego pianina, które zostawił jakiś człowiek z Zachodu, gdy wyjeżdżał stąd przed wojną. - To pałac - skonstatował z dumą Chen i nawet nie zauważył, że James przemilczał tę uwagę. James bowiem nie znajdował szczególnej przyjemności w tych przygotowaniach. Nie dawała mu spokoju myśl, że gdyby szykował dom dla lili, wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej. I żadna z rzeczy nie byłaby do końca jej godna. Dni mijały, a oczekiwany list od ojca nie nadchodził. James nie był zdziwiony. Oczami wyobraźni widział, zupełnie jakby był w nowojorskim mieszkaniu, jak ojciec wstaje codziennie rano, myśli o napisaniu listu, postanawia to odłożyć na później, idzie na wykłady z literatury chińskiej, wraca do domu zmęczony, regeneruje siły, ucinając sobie krótką drzemkę, popija herbatę ze śmietanką i cukrem, choć publicznie twierdził, że te dodatki psują smak herbaty, potem oddaje się lekturze dla ducha, aż w końcu nadchodzi wieczór i jest już za późno na pisanie listu. Przyszedł jednak list od matki. Jak większość jej listów był tak pełen hipokryzji i dobrych intencji, że James nie mógł się zorientować, co się tak naprawdę stało. Dotyczył Louise, która: jest głupia i dała się zwieść Amerykanom, jest bardzo młoda i o wiele ładniejsza od Mary, która z kolei nigdy nie miała amerykańskich wielbicieli; dlatego James nie może zbyt surowo oceniać Louise, którą nawet Amerykanie uważali za piękność; dla rodziny to trudna sprawa i kłopot; 152 ona sama próbowała namówić jego tatę, żeby też pojechał do Chin, gdzie mogliby mieszkać wszyscy razem i żyć szczęśliwie w jakimś domu w Pekinie, ale ojciec oczywiście stwierdził, że nie może zrezygnować teraz z pracy, pomyśli o tym za rok lub dwa - pisała Jamesowi matka. Nie aprobowała nagłej decyzji Mary o zabraniu do Chin Louise i Petera, który zamierzał wstąpić do college'u i miał przed sobą świetną karierę inżyniera, ale ocean nie znika i zawsze mogą wrócić, jeśli nie spodobają się im dzisiejsze Chiny. Dla Louise byłoby oczywiście lepiej, gdyby została dłużej i zakochała się wjakimś miłym chińskim młodzieńcu. Obowiązkiem starszego brata jest zastąpienie ojca, i jeśli James, jej ukochany syn, zna jakiegoś miłego młodego człowieka, oczywiście Chińczyka, mógłby zaaranżować dla Louise małżeństwo, co byłoby bez wątpienia najlepszym rozwiązaniem, choć nie powinien z tego wysnuwać fałszywych wniosków, że Louise musi wyjść za mąż. Na szczęście nic takiego się nie stało, choć mogło, i wszyscy powinni być wdzięczni losowi. Taka była z grubsza treść listu od matki. James przeczytał go uważnie trzy razy i wysnuł z niego wniosek, że Louise stała się przyczyną jakiegoś nowego kłopotu. Nie do końca zorientowany w sytuacji poprosił o tydzień urlopu i z wiernym Young Wangiem przez jeden dzień czekał na znajomym nabrzeżu w Szanghaju na parowiec. Dom
był gotowy. James znalazł dla Mary pracę w szpitalu w pawilonie dla dzieci, a Petera zapisał na uczelnię, która odżyła pod kierownictwem znanego chińskiego uczonego. Dla Louise nic nie zorganizował, ponieważ nie miał pojęcia, co się tak naprawdę stało. Najmłodsza siostra zawsze mogła pójść do szkoły dla dziewcząt. Była w Pekinie katolicka szkoła prowadzona przez siostry zakonne: dwie Chinki i cztery Francuzki. Zanim jednak podejmie decyzję o losach Louise, będzie musiał porozmawiać z Mary. Dzień był wietrzny, pochmurny, szary. Przy brzegu roiło się od małych łodzi portowych śmieciarzy przeszukujących brudną wodę. Na każdej z nich pływała rodzina: mężczyzna, kobieta, dzieci, dziadek albo babcia, 153 czasem oboje, i wszyscy wyglądali na zmarzniętych i nieszczęśliwych. James żałował, że trójka rodzeństwa ujrzy Bund akurat dziś. Wysokie nowoczesne budynki wyglądały złowrogo i obco, zupełnie tu nie pasowały. Za bardzo górowały nad łodziami i zatłoczonymi ulicami. Nawet Young Wang był przygaszony. Dom zostawił pod opieką Psiaka, podległego mu chłopca służącego, wraz z jego starą matką. Young Wang udowadniał, że jest surowym nadzorcą. Pilnował, by Psiak się nie lenił, chłopak nie miał więc ani chwili wytchnienia. Sam Young Wang, w czystym, wzorowanym na urzędniczych strojach uniformie, którego noszenie sprawiało mu ogromną przyjemność, stał teraz tuż za swoim panem. Wolał, żeby w domu nie było kobiet. O wiele łatwiej usługiwać mężczyźnie. Siostry jego pana były wprawdzie Chinkami, ale spędziły tyle czasu w Ameryce, że mogły upodobnić się do grymaśnych i uciążliwych amerykańskich kobiet. Sama myśl o tym działała na niego deprymująco. Albo jestem głównym sługą, albo nie, powtarzał sobie w duchu, i postanowił, że będzie słuchać poleceń wydawanych tylko i wyłącznie przez swojego pana. Na razie nie było żadnej pani domu. Dopiero po ślubie pana pojawi się kobieta, która jako jego żona stanie się prawdziwą panią domu. Po tych rozważaniach Young Wangowi wróciło dobre samopoczucie, a jego oblicze znów rozjaśniło się uśmiechem akurat w chwili, gdy wrzeszczący kulisi zaczęli cumować statek do nabrzeża. James dostrzegł ich od razu. Stali na uboczu, z dala od Chińczyków i Amerykanów, lecz bardzo blisko siebie. Peter między siostrami, z kapeluszem trzymanym w obu rękach. Jesienny wiatr zerwał się o poranku i wzmagał z każdą godziną, zasnuwając niebo ciężkimi chmurami. Rozwiewał loki Louise, szarpał szalem i unosił jego końce niczym czerwoną flagę. Mary opatuliła szczelnie głowę niebieskim szalem. James dosyć wyraźnie widział ich twarze i choć odczuwał niepokój, towarzyszyła temu gorąca fala zadowolenia, że wreszcie będzie miał tutaj coś swojego. 154 Wcześniej nie przyznałby sam przed sobą, że w ostatnich miesiącach czuł się samotny, teraz wiedział jednak, że tak było. Nie miał pojęcia, skąd się brał taki stan. Od rana do wieczora otaczali go ludzie, praca dawała mu satysfakcję, choć zarazem czuł zniechęcenie. Satysfakcję, ponieważ każda pomoc okazana rzeszy chorych bardzo się liczyła; zniechęcenie, ponieważ James był świadom istnienia milionów ludzi pozbawionych jakiejkolwiek pomocy. Pod satysfakcją i zniechęceniem skrywało się poczucie, że dotyka jedynie powierzchni, że nie zapuścił w swoim kraju korzeni. Pozostawał obcy, a bardzo pragnął przestać być tu obcym. Pragnął zanurzyć się w głąb ziemi i wód swojego narodu, a ciągle nie wiedział jak. Chciał przynależeć do tego miejsca tak mocno, by nie mógł już wrócić. Nie umiał wieść beztroskiego powierzchownego życia jak wiedli jego koledzy lekarze. Chen był wyjątkiem. James polubił go bardzo i prosił, żeby zamieszkał z nimi w wynajętym domu, lecz on konsekwentnie odmawiał. Kiedy James znów poruszył ten temat, Chen odparł: - Poczekajmy z tym jeszcze. Może twoje siostry i twój brat mnie nie polubią i będzie nam potem obu trudno, jeśli każą mi się wynieść. - Ale jesteś głupi - powiedział James.
- Nie, to nieśmiałość - odparował Chen i wybuchnął swoim charakterystycznym gromkim śmiechem. James już wiedział, że tym śmiechem przyjaciel pokrywa wrodzoną wstydliwość, więc przestał naciskać. Nie tylko lekarze żyli tu wykorzenieni. James odkrył wielu innych, którzy prowadzili takie życie. Młodzi mężczyźni i kobiety, którzy wcześniej mieszkali i studiowali we Francji, w Anglii, w Ameryce, a nieliczni nawet w Rosji. Ci, którzy studiowali w Rosji, różnili się jednak od reszty. Nie sprzymierzali się z komunistami - przynajmniej ci, których James znał w Pekinie - choć posługiwali się językiem siły. Twierdzili, że ludzie powinni zostać „zmuszeni" do zmiany średniowiecznego sposobu myślenia, odczuwania i zachowania. Na czym polegałoby owo „zmuszenie", tego nie precyzowali. Nie wiedzieli też, 155 jak należałoby ten postulat wprowadzić w życie. Pod wpływem dyskusji, jakie prowadzili na spotkaniach, James stopniowo zrezygnował z wszelkich kontaktów z nimi i całkowicie poświęcił się pracy w szpitalu. Wiedział jednak, że choćby spędził tam resztę życia, nie dotrze pod powierzchnię. Przypuśćmy, że miałby czterystu pacjentów miesięcznie, co dałoby mniej niż pięć tysięcy osób rocznie, a nawet gdyby pożył dostatecznie długo, i tak miałby mniej niż pół miliona pacjentów. A cóż znaczy ta liczba wobec setek milionów? Musiał odkryć sposób na życie pogłębione i pełniejsze. Tymczasem ojciec scedował na niego odpowiedzialność za rodzinę i temu zadaniu musiał teraz sprostać. Krzyki kulisów przecinały powietrze, po chwili statek stał już przycumowany do nabrzeża. Opuszczono trap. James czekał, aż trójka rodzeństwa zejdzie na ląd. Wreszcie poczuł gorący uścisk Mary, dłonie Louise w swoich i braterskie poklepywanie Petera. - Dobrze wyglądasz, Jim - powiedziała Mary jednym tchem. - Ale chyba trochę schudłeś. - Niezłe miejsce ten Szanghaj - stwierdził Peter. Tylko Louise milczała. James zauważył, że bardzo wyszczuplała, poza tym na jej twarzy było widać ślady łez. James wcześniej zarezerwował pokoje w najlepszym hotelu spośród nielicznych dobrych hoteli w mieście i zamówił porządny lunch. Teraz cieszył się, że to zrobił, ponieważ deszcz rozpadał się na dobre, dygoczący z zimna rikszarze stłoczyli się pod dachem, a nieszczęśni śmieciarze na łódkach usiłowali skryć się pod pirsem. Louise popatrzyła na nich, po czym odwróciła wzrok. - Young Wang! - zawołał James. - Zajmij się bagażem! Young Wang stanął przed nim roześmiany. - Już się robi, panie. Przyprowadziłem powóz. Young Wang wynajął powóz, którego siedzenia zostały niedawno obite nowym materiałem w kolorze khaki, a koń wyglądał na mniej wygłodzonego od innych. Okryty ceratą woźnica siedział skulony na koźle, 156 ale na widok pasażerów zeskoczył na ziemię i zdjął z siedzeń stare gazety. Wnętrze powozu nabrało pewnej przytulności, zwłaszcza gdy ogromna płachta ceraty została przymocowana do uchwytów przy parasolu, a koń ruszył kłusem. - Miłe to - zagaił James, uśmiechając się do reszty rodzeństwa. W odpowiedzi cała trójka uśmiechnęła się blado, a może tak mu się tylko wydawało. - Louise miała chorobę morską - powiedziała Mary. - Ty też - wtrącił Peter. - Tylko trochę - obruszyła się Mary. - Jesteś zbyt dumny z siebie, Peter. Długa podróż morska nadwerężyła nieco ich cierpliwość. - Szkoda, że nie udało mi się zamówić dla was ładniejszej pogody. - James próbował nadać swojemu głosowi radosne brzmienie. Powtarzał sobie w duchu, że i tak nie jest źle dzięki ceratowej osłonie przed deszczem. Chińczycy zwykle nie mieli wystarczającej ochrony przed
deszczem i śniegiem. Ich bawełniana odzież błyskawicznie nasiąkała wodą i o ile w pełnym słońcu sprawiali wrażenie zadowolonych, w deszczu wszyscy wyglądali na nieszczęśliwych. Nadbrzeżna dzielnica Bund wkrótce zniknęła im z oczu, a w jej miejsce pojawiły się zaniedbane, zatłoczone ulice. Wejście do hotelu wyglądało przyjemnie. Elegancki odźwierny wyszedł im naprzeciw. Pokoje, które wynajął na jedną noc, poważnie nadszarpnęły jego budżet, James był jednak zadowolony z tymczasowego komfortu. Pełen palm ciepły hol dawał schronienie przed ulewą. Dobrze ubrani Chińczycy oraz nieliczni cudzoziemcy siedzieli w fotelach pokrytych imitacją skóry. James pocieszał się, że to miejsce niewiele różniło się od tych, do jakich przywykła trójka jego rodzeństwa. Dwa połączone łazienką pokoje na piętrze były czyste. Jeden wynajął dla siebie i Petera, drugi dla sióstr. - Ale nędzne ręczniki! - stwierdziła Louise po zajrzeniu do łazienki. 157 - Zostały wyprodukowane w tutejszych fabrykach - odparł James. - Czemu nie możemy robić wszystkiego tak dobrze jak inni? - mruknęła Louise. - Louise, tylko nie zaczynaj kręcić na wszystko nosem - upomniała ją Mary. - Zjedzmy coś - zaproponował James. - Od razu poprawimy sobie samopoczucie. A po południu możemy iść do kina, jeśli będziecie mieli ochotę. Zupełnie jak w Nowym Jorku, prawda? Szykujmy się. James pragnął choćby godziny rozmowy w cztery oczy z Mary, zdawał sobie jednak sprawę, że tutaj będzie to niemożliwe. Znalazłszy się z Peterem w pokoju, nie wiedział, czy pytać, czy milczeć. Zagaił ostrożnie, obserwując młodszego brata zajętego starannym czesaniem włosów przed lustrem: - To wszystko niesamowicie mnie zaskoczyło. List od mamy niewiele mi wyjaśnił, a tata w ogóle się nie odezwał. - Według mnie robią wiele hałasu o nic - odburknął Peter. Ostentacyjnie sięgnął po papierosa. Wcześniej nie palił przy Jamesie; brat lekarz sprzeciwiał się temu, póki Peter nie przestanie rosnąć. Teraz chciał pokazać Jamesowi, że robi, co chce, i nadal ma zamiar tak postępować. James zrozumiał demonstrację i przemilczał zachowanie brata. - Louise rozzłościła tatę - ciągnął Peter - ale nigdy bym nie pomyślał, że tata naprawdę nas wyekspediuje. Tyle razy groził i nigdy nie spełniał tych gróźb. Tym razem było inaczej. Sam kupił nam bilety, na dodatek nie chciał zapłacić za naukę. Gdyby to ode mnie zależało, wróciłbym natychmiast. Nadrobię tych parę tygodni nauki, które straciłem. Ciągle chcę być inżynierem. James uśmiechnął się na te słowa. - Skoro już tu jesteś, zostań chociaż kilka miesięcy. W twoim wieku pół roku nie ma znaczenia. Przygotowałem dla nas wszystkich przyjemny dom w Pekinie. To piękne historyczne miasto. Będziesz z niego dumny. - Lepsze niż Szanghaj? 158 - Tak mi się wydaje. Przez kilka minut bracia milczeli. W końcu James podjął kolejną próbę wybadania sytuacji. - Nie wiesz, co dokładnie zrobiła Louise? - Wiem - odpowiedział Peter. - Jest zakochana w Philipie Morganie, a Phil nie chce się z nią ożenić. O to chodzi w tym wszystkim. Znam Phila. Wcale nie ma zamiaru się teraz żenić. Jeśli w ogóle się na to zdecyduje, pewnie wybierze jakąś debiutantkę. - Peter ważył słowa, nie chcąc powiedzieć, że Philip po prostu nie chciał ożenić się z Chinką. Sam uważał się za Amerykanina. W tej chwili coś przyszło mu do głowy. - Wiesz, na statku usłyszałem coś interesującego. Płynął z nami facet z Hollywood. Chce nakręcić tutaj jakieś sceny do filmu. To opowieść o amerykańskim żołnierzu, taka chińska wersja historii Madame Butterfly, tyle że żołnierz nie odjeżdża, lecz zabiera swoją dziewczynę do domu. Ten facet mówił, że
Amerykanie nie chcą oglądać opowieści o białych mężczyznach, którzy żenią się z Murzynkami, ale Chinki już im nie przeszkadzają. Dobre, co? James znów się uśmiechnął. Przyglądał się bratu bez słowa. Peter był tu całkowicie obcy. Nie mógł mu w niczym pomóc. Pozbawiony krztyny wiedzy i jakiegokolwiek doświadczenia nie mógł dać starszemu bratu wsparcia w walce o bycie Chińczykiem. Według Jamesa była to bowiem próba wytrzymałości. Peter nie wchłonął ani atmosfery stwarzanej przez ojca, ani głoszonych przez niego idei. James uświadomił sobie, aczkolwiek niechętnie, że cała ta atmosfera wokół starożytnej chińskiej filozofii, tak uparcie wpajana im przez ojca, wpłynęła jedynie na niego i Mary. Mimo iż oboje rozumieli sztuczność tej sytuacji oraz nieprzystawalność owej filozofii do zmiennej współczesności, stała się ona częścią ich samych. Choć utkana z cieniutkiej srebrzystej niteczki, tworzyła konstrukcję ich osobowości. Peter i Louise natomiast z tej filozofii nie przyswoili sobie nic. Co więcej, gardzili nią i ani przez chwilę nie dali się jej zwieść. Nie rozumieli jej i nie obchodziło ich, że kiedyś była żywa. 159 - Więc wysłali tu Louise, żeby się odkochała - stwierdził James. - Coś w tym rodzaju - odparł Peter żywo. Podniósł się z miejsca, znudzony tematem. -Jim, jeśli zostanę na całą jesień, namówisz tatę, żeby pozwolił mi wrócić do domu w połowie roku akademickiego? - Skoro tego miejsca nie chcesz nazwać domem... Dom jest tutaj, wiesz o tym. - Och, wiesz, o co mi chodzi - zniecierpliwił się Peter. Nerwowo przestępował z nogi na nogę i zanurzywszy obie dłonie w kieszeniach, pobrzękiwał drobnymi. - Nie chcę tracić czasu, nawet jeśli mam go mnóstwo. - Uważam, że powinieneś wrócić na uczelnię w połowie roku akademickiego - stwierdził James i wstał. - Tutaj nie ma dobrych studiów inżynierskich. Kraj potrzebuje takich jak ty; potrzebowałby ich teraz, gdyby już skończył się ten spór między rządem a komunistami. To nas wszystkich hamuje. Ale może zanim zrobisz dyplom, konflikt się rozstrzygnie albo na korzyść jednej, albo drugiej strony. - James urwał. - Może się tak zdarzyć, że nie będziesz chciał wrócić. Coś cię tu urzeknie. Ja nie chcę wracać, chociaż wiele rzeczy mi się tu nie podoba. - A ja wiem, że będę chciał wrócić - oświadczył Peter. - Chodźmy coś zjeść. To był koniec rozmowy. Bracia dołączyli do Mary i Louise, które już czekały na korytarzu, i we czwórkę zeszli na solidny lunch złożony z bulionu z kaszą jęczmienną, gotowanej wołowiny, kapusty, ziemniaków oraz puddingu kukurydzianego. Był to standardowy posiłek oferowany cudzoziemcom przez hotelową kuchnię. Za to w kinie spędzili całkiem miłe chwile. Budynek zaprojektował Amerykanin, fotele były jeszcze na tyle nowe, że nie straszyły ani dziurami w tapicerce, ani wystającymi sprężynami. W powietrzu wisiał zapach chińskiego jedzenia, prawie wszyscy widzowie coś przeżuwali, ale nikomu to nie przeszkadzało. Kiedy James z resztą rodzeństwa dotarł na miejsce, ciągle padało, dlatego przyjemnie było schronić się pod dachem. 160 Film też był amerykański. Western, po którym pokazano jeszcze starą komedię Harolda Lloyda; tak starą, że dla czwórki młodych ludzi okazała się zupełnie nowa. Bawili się na niej wybornie. Kiedy wyszli po seansie na ulicę, było już prawie ciemno i hotel znów wydał się najlepszym schronieniem. Pod ich nieobecność Young Wang przywiózł bagaże i teraz podał im herbatę oraz ciasteczka i kanapki z hotelowej kuchni. To im smakowało. Podczas jedzenia prowadzili ożywioną rozmowę. James opisał rodzeństwu dom w Pekinie, trochę ubarwiając rzeczywistość. Peter usłyszał od starszego brata o college'u, Mary o szpitalu. Co do Louise James powiedział tylko, że po dotarciu na miejsce sama zdecyduje, co chciałaby robić. Może przez kilka pierwszych tygodni będzie zajmować się domem, póki się nie przyzwyczai i nie
znajdzie czegoś dla siebie. Żadne z nich nie wspomniało o Ameryce. Nie rozpakowali bagaży, gdyż pociąg odjeżdżał nazajutrz przed południem. Sytuacja na kolei poprawiła się na tyle, że wystarczyło być na dworcu godzinę przed planowym odjazdem. Young Wang miał pojechać na stację trochę wcześniej zaopatrzony w odpowiednią sumę pieniędzy. Rodzeństwo rozstało się pełne ciepłych uczuć. Dobrze było znów być razem. Przed pójściem spać James wysłał do rodziców depeszę: DZIECI DOTARŁY CAŁE I ZDROWE. JUTRO JEDZIEMY NA PÓŁNOC. GORĄCO POZDRAWIAM. JAMES. Długo leżał z szeroko otwartymi oczami, wsłuchując się w równy i głęboki oddech Petera pogrążonego w głębokim śnie. Bardzo chciał zabrać gdzieś Mary i spytać o Louise, nie odważył się jednak zostawić najmłodszej siostry samej. W wyrazie jej twarzy było coś desperackiego. Rozdział Siódmy. Pani Liang dawno temu nauczyła się, że nie należy otwierać listów zaadresowanych do jej męża. Dlatego nie otworzyła żółtej koperty, która mogła przynosić wieści o bezpiecznym dotarciu dzieci na miejsce. Przesyłka nadeszła po lunchu, gdy doktor Liang uciął sobie drzemkę w swoim gabinecie. Pani Liang podeszła na palcach pod drzwi. Usłyszawszy ciężki oddech swojego męża, westchnęła, wróciła do salonu i usiadła przy oknie. Nie miała zamiaru ani na chwilę wypuszczać koperty z rąk. Umierała z ciekawości, choć przecież zdawała sobie sprawę, że nie znajdzie w niej odpowiedzi na najbardziej nurtujące ją pytania. Bo tak naprawdę mógłby jej ich dostarczyć tylko ktoś taki jak ona sama, potrafiący dostrzec istotę rzeczy. Na przykład: jak to jest znów żyć w Pekinie? Kochała to miasto. Na swój użytek nazywała je po staremu „Pekin", jak większość Chińczyków, choć w obecności cudzoziemców pilnowała się, by mówić „Peiping" i pokazać tym samym, że idzie z duchem czasu i jest lojalna wobec obecnego rządu. Jednak gdy pani Chiang Kai Shek zjawiła się w Nowym Jorku, pani Liang nie zapałała do niej sympatią. Posłali jej ogromny bukiet żółtych chryzantem po dolarze za sztukę, lecz pani Chiang nawet im nie podziękowała. Jakaś sekretarka nabazgrała tylko na skrawku papieru potwierdzenie, że kwiaty zostały doręczone. Później, w trakcie przyjęcia, pośród innych Chińczyków, doktor Liang serdecznie uścisnął dłoń pani Chiang, lecz jego żona nawet jej nie dotknęła. Skłoniła się tylko lekko i powiedziała po chińsku: „Więc pani przyjechała?", 162 naśladując swoją matkę, która tymi samymi słowami witała nielubianych przez siebie gości. Twarz pani Chiang nie zmieniła się ani odrobinę. Amerykanie uważali ją za piękność, lecz w Chinach było mnóstwo kobiet ładniejszych od niej. Czemu akurat teraz myślę o pani Chiang? - spytała samą siebie pani Liang. W parku liście zaczynały opadać z drzew, co oznaczało rychłe nadejście zimy. Pani Liang bała się długich, mroźnych amerykańskich zim. W Pekinie też było zimno, lecz słońce świeciło zawsze. Nawet nadchodzące z północy burze śnieżne szybko mijały. Ach, Pekin w śniegu! Nie było nic piękniejszego. A jak ślicznie z bielą śniegu kontrastowały jasnoczerwone owoce indyjskiego bambusa! Pani Liang otarła oczy. Dom w Pekinie, mocno osadzony w ziemi i zdolny oprzeć się naporowi każdego wiatru, nadal był jej najdroższym wspomnieniem. Wieżowiec, w którym mieszkali tutaj, drżał od podmuchów, czego pani Liang bardzo się bała, choć nauczyła się ukrywać to przed mężem, by nie narażać się na jego złość. Liang często się na nią gniewał, jednakże pani Liang nie obwiniała go za to. Tłumaczyła sobie, że on też nie jest tu szczęśliwy. Nikt nie jest szczęśliwy z dala od ziemi i wody swojego ojczystego kraju. Czemu w takim razie Liang tu został? Była też rodzina państwa Li. Czemu oni tu zostali? lili stawała się coraz popularniejsza wśród Amerykanów. Akurat zapanowała moda na jej osobę. Nie dalej jak wczoraj w jednym z
kolorowych magazynów pani Liang natknęła się na twarz lili zajmującą całą stronę. Napis pod zdjęciem głosił: „Chińska piękność", a z artykułu wynikało, że uważa się ją za najpiękniejszą dziewczynę w Chinach, co według pani Liang absolutnie nie miało pokrycia w rzeczywistości. W Chinach było mnóstwo dziewcząt o wiele piękniejszych od lili. Całe szczęście, że James się z nią nie ożenił. Choć gdyby to zrobił, byłby tutaj, reszta dzieci też byłaby tutaj i w domu nie panowałaby taka cisza. W obecności dzieci miała tyle do powiedzenia, teraz nie przychodziło jej do głowy nic, co mogłaby powiedzieć Liangowi. 163 Nagle usłyszała pokasływanie męża, potem jego kroki. Podbiegła do drzwi i cicho je otworzyła. Liang już nie spał. Był blady i sprawiał wrażenie zmęczonego. - Liang, jest depesza od dzieci - zakomunikowała. Teraz, gdy byli sami, rozmawiała z mężem wyłącznie po chińsku, chyba że zjawiał się u nich z wizytą jakiś cudzoziemiec. Angielski coraz bardziej zacierał się jej w pamięci. - Daj mi ją. Pani Liang czekała, aż mąż rozerwie kopertę czubkiem kciuka i wyjmie kartkę. Nie przeczytał na głos treści depeszy. Czekała więc na rozwój sytuacji. - Dotarli bezpiecznie, wszyscy czują się dobrze. To od Jamesa - powiedział w końcu doktor Liang. Poczuła, jak zalewa ją fala szczęścia. - Więc są cali i zdrowi - wymamrotała. - Oczywiście. - Doktor Liang przystanął i wsunął stopy w pantofle. - Zawsze się martwisz na zapas. - Ocean jest straszny - próbowała się wytłumaczyć. - Ale nie dla pasażerów ogromnych nowoczesnych statków - odparł karcąco. - A ty się zachowujesz tak, jakby po oceanie pływały tylko stare łajby. Pani Liang widziała, że drzemka nie poprawiła jej mężowi samopoczucia. - Podam ci gorącą herbatę. Dobrze by ci zrobiła krótka przechadzka po parku. Dziś wieczorem masz odczyt dla amerykańskich dam. - Nie wiem, czemu zawsze zgadzam się na te odczyty - burknął. Pani Liang pospiesznie przyznała mu rację. - Ani ja, Liang. Dlaczego nie odmówisz? Tracisz tylko czas. Czy kobiety mogą w ogóle zrozumieć to wszystko, o czym mówisz? - Miała nadzieję, że ułagodzi go tą uwagą, lecz jej słowa rozdrażniły go jeszcze bardziej. - Nie wszystkie kobiety są takie jak ty - odparł chłodno. - Niektóre doceniają temat, któremu poświęciłem swoje życie. 164 - Ja nigdy nie mam racji! - powiedziała pani Liang, odwróciła się na pięcie i wyszła do kuchni. Gdyby dzieci były w domu, odpowiedziałaby Liangowi tak jak dyktował jej temperament, teraz jednak gdzieś to wszystko uleciało. Cóż, bez dzieci kobieta traci odwagę przed obliczem mężczyzny. W opustoszałej kuchni - służąca przychodziła tylko na pół dnia pani Liang napełniła czajnik i postawiła go na gazie. W głębi duszy bała się zawsze nagłego strzelania płomienia, przemogła się jednak, zapaliła zapałkę i przysunęła ją do palnika. Zaparzyła herbatę i zaniosła ją do gabinetu. Liang siedział przy biurku, przysypiając nad jakimiś notatkami. Milczał, gdy nalewała herbatę do czarki, a potem postawiła ją na stole. Wycofała się więc na palcach i znów usiadła przy oknie w salonie. Wiatr się wzmagał. Patrzyła, jak gwałtowne podmuchy zrywają z drzew resztki liści. Budynek zdawał się kołysać i leciutko wirować. Była niemal pewna, że słyszy trzask. Przerażona złapała się kurczowo parapetu. Na swój własny sposób doktor Liang także cierpiał. Nie porzucił swojej filozofii życiowej, nie poczuwał się do błędu, dlatego nie rozumiał, czemu opuściła go dotychczasowa pogoda
ducha, skąd w nim tyle smutku i obojętności. W domu panowała cisza, ale on lubił ciszę. Od wyjazdu dzieci zrobił bardzo dużo, przygotował nawet zupełnie nowy konspekt do wykładów o współczesnej literaturze chińskiej. Matka dzieci chodziła oczywiście przygnębiona, co było nieuniknione. Pani Liang była typem kobiety-matki, nie kobiety-żony. Doszedł do tego wniosku już dawno. Doktor Liang wiele rozmyślał o kobietach, ale w charakterystyczny dla siebie sposób. Żadna kobieta nie zdołałaby sprowadzić go na manowce, ponieważ był mężczyzną prawym i czystym. Mimo wszystko myślał o kobietach, wiele z nich było obiektem jego analizy, ale nie pragnął wchodzić z nimi w bliskie relacje. Niczego od nich dla siebie nie chciał. Były po prostu ciekawym gatunkiem rasy ludzkiej. Konfucjusz nie miał wysokiego mniemania o kobietach 165 i doktor Liang długo rozmyślał nad tym aspektem umysłowości swojego mistrza. Musiał być jakiś powód tej pogardy. Być może mistrz męczył się z nieposłuszną żoną i dokonał prywatnej zemsty, pisząc, że mężczyźni nie powinni zaprzątać sobie głowy kobietami. A dokładnie „kobietami, dziećmi i głupcami", choć ostatnio doktor Liang zaczął skłaniać się ku myśli, że Konfucjusz trochę się pomylił w swojej klasyfikacji. Okazało się bowiem, że nie wszystkie kobiety są głupie. Na przykład Violet Sung. Prawdziwa egzotyczna piękność, obyta w świecie, nawet wyedukowana. Kilka miesięcy temu przyjechała z Paryża i zawojowała Nowy Jork. Otaczał ją rój wielbicieli różnej narodowości, a ona nie chciała wyjść za żadnego z nich. Z charakterystyczną dla siebie spokojną pewnością mówiła, że małżeństwo nie jest dla takich kobiet jak ona. Teraz krążyła jednak plotka, że Violet odwzajemniła miłość przystojnego Anglika w średnim wieku, którego interesy trzymały przez sześć miesięcy w Nowym Jorku. Jeśli to była prawda, romans dowodził najwyższej klasy obojga. Violet i Ranalda Grahame'a widywano razem często, lecz nie za często; rzadko razem przybywali w miejsca publiczne i nigdy razem nie wychodzili. Doktor Liang był skłonny wierzyć w te plotki choćby dlatego, że szerzyły się wśród Chińczyków. Oczywiście, wcale nie chodziło o Chińczyków z Chinatown, którzy byli tylko kupcami, lecz o chińską socjetę, bogatych emigrantów. Chińscy mężczyźni byli wyjątkowo rozgoryczeni, zupełnie jakby czuli, że wiążąc się z Anglikiem, Violet odrzuciła każdego z nich z osobna. Doktor Liang miał wystarczająco filozoficzne podejście do życia, by odczuwać radość na widok takiej zazdrości, choć z pewną dozą humoru uświadomił sobie, że sam również nie jest wolny od tego uczucia. Gdyby Violet uganiała się za nim, czułby się zaniepokojony. Wiedział, że nie jest zdolny do burzliwego romansu, i wcale nie miał na niego ochoty. Cielesność w nim nie dominowała. Mimo to szacunek, jaki Violet zawsze okazywała mu publicznie, wielce go cieszył. W obecności innych pozwalał sobie na przyjemność subtelnego flirtu z pozycji osoby dominującej, był przecież o wiele starszy od Violet, 166 poza tym bardzo znany. Kiedyś przypadkowo znalazł się z nią sam na sam, gdy oboje przybyli nie dość spóźnieni na jakieś przyjęcie, na które pani Liang nie została zaproszona. Violet Sung obudziła w nim wtedy lęk, pod wpływem którego zachowywał się powściągliwie. Oficjalnym tonem spytał ją, z jakich stron Chin pochodzi. Violet odpowiedziała wymijająco, że pochodzi z Szanghaju, lecz jej przodkowie wywodzą się prawdopodobnie z Czeciang, a ojciec wiele lat spędził w Paryżu. Później, gdy nadeszła reszta gości, doktor Liang przyglądał się jej uważnie i pamiętając jej pokrętną odpowiedź, doszedł do wniosku, że Violet Sung może być córką Francuzki i Chińczyka. Jej wygląd dobitnie świadczył o domieszce obcej krwi, choć bardzo subtelnie stłumionej. Bycie Chinką było o wiele bardziej oryginalne niż bycie Francuzką, choć to oczywiście chińska krew dominowała. Violet Sung stanowiła więc interesujący obiekt analizy dla filozofa. Pewnego dnia może nawet przygotuje wykład o różnicy między typem kobiety-matki a typem reprezentowanym
przez Violet, wraz z próbą odpowiedzi na pytanie, czy mężczyzna potrzebuje w swoim życiu obu typów kobiet, a jeśli tak, to jak takie relacje sprostałyby wymaganiom współczesności. W starych Chinach wszystko było dobrze pomyślane. Pierwsza żona była niczym matka. Potem mężczyzna brał sobie konkubinę, która reprezentowała odmienny typ. Ten obyczaj zdawał się jednak razić młodszą od chińskiej cywilizację Amerykanów, którzy nie żyli w takiej zgodzie z naturą jak ludzie z Azji czy nawet Europy. Ale nawet tutaj potrzebna była jakaś nowa formuła. Nadzwyczaj wysoka liczba nieślubnych dzieci - dla potrzeb wykładu musiałby poszukać dokładnych danych w roczniku statystycznym - dowodziła, że nawet tutejsi mężczyźni potrzebują dwóch typów kobiet. Doktor Liang uznał, że musi mieć słuchacza. W domu nie było nikogo prócz pani Liang, i choć mąż nie miał wysokiego mniemania o jej inteligencji, wiedział, że łatwiej będzie mu sformułować myśli, jeśli wypowie je na głos w czyjejś obecności. 167 Wstał i pod wpływem nagłego impulsu ruszył do salonu. - Chcę z tobą porozmawiać - oznajmił. Pochłonięty własnymi myślami nie zwrócił uwagi na jej poszarzałą twarz ani na to, że dziwnie kurczowo trzyma się parapetu. Na widok męża zwolniła uścisk i odchyliła się do tylu, dotykając plecami oparcia fotela. - Nadchodzi straszna wichura - wyszeptała, ale mąż jej nie słyszał. Usiadł w fotelu naprzeciwko niej, oparł łokcie na kolanach i pochylił się ku żonie, złożywszy swoje duże, kształtne dłonie. - Chcę ci zadać pytanie jako dobrej matce - zaczął. - Wolisz zachodni zwyczaj utrzymywania konkubiny w tajemnicy przed rodziną czy nasz stary system włączania jej w krąg rodziny i przyzwolenia, by wszystkie dzieci rodziły się pod jednym dachem? Pani Liang oniemiała z przerażenia. Czyżby po wyjeździe dzieci mąż myślał o wzięciu konkubiny? Zaschło jej w ustach, wpatrywała się w niego oszołomiona. - Co ci chodzi po głowie? - spytała. Doktor Liang nie widział jej strachu. Zajmował go wyłącznie ten wątek wykładu, który teraz nabierał w jego umyśle coraz wyraźniejszych kształtów. - Chcę znać twoje zdanie na ten temat - odparł. Pani Liang starała się zapanować nad chaosem myśli. Nie dość, że rozstroiła ją nadchodząca burza, to teraz znalazł się w domu kolejny powód do niepokoju! Zaczęła mówić, nie mogąc opanować drżenia swoich grubych warg. - Oczywiście, że nasz zwyczaj jest lepszy - wykrztusiła. - W przeciwnym wypadku mężczyzna płodzi potomstwo na lewo i prawo, a dzieci nie mają nazwiska. Czemu dzieci mają cierpieć za winy ojca? Właśnie, czemu? Całym sercem zatęskniła za własnymi dziećmi. Skoro Liang zapragnął innej kobiety, będzie musiał sprowadzić ją tutaj. Wstyd by było, gdyby zniżył się do zachowania według cudzoziemskich wzorców. Tylko czy ona zniesie obecność innej kobiety w domu? 168 Nie! Jeśli ma się tu pojawić inna, niech tak będzie. Ale ona, pani Liang, poprosi o pieniądze na bilet do ojczyzny i dołączy do dzieci. Miała zamiar godnie podnieść się z fotela i oznajmić mężowi, że w takim razie ona chce pojechać do Chin. Doktor Liang nie dał jej czasu ani na jedno, ani na drugie. Dziarsko zerwał się z miejsca. - Dziękuję ci - wyjaśnił z rzadko jej okazywaną uprzejmością. - Chciałem poznać twoje zdanie w tej kwestii, zdanie kobiety matki - dopowiedział. Pospiesznie wycofał się do gabinetu, zamknął drzwi, usiadł przy biurku i zaczął pisać. Pisał nieprzerwanie przez dwie godziny. Kiedy skończył, był z siebie bardzo zadowolony. I bardzo głodny. Wyszedł z gabinetu i ujrzał, że kolacja już czeka na niego na stole. Pani Liang poinformowała go, że sama nie ma ochoty najedzenie, i usługując mu, nie odezwała się już do
niego ani słowem. Posiłek był smaczny. Pani Liang podgrzała rosół z kurczaka, wrzuciła do niego makaron, przyrządziła omlet z krewetkami i posoloną rzepą oraz ryż. Całość uzupełniała solona ryba. Doktor Liang zjadł z ochotą, choć brakowało mu odrobiny czosnku, który żona dodałaby do jedzenia, gdyby dziś wieczorem nie wychodził z domu. Dawno temu wymógł na pani Liang, by nigdy nie dodawała do potraw czosnku, gdy wybierał się na wykład dla amerykańskich kobiet. Amerykanki nie lubiły tej woni, a on nie umiał skutecznie przeciwdziałać ich przemożnej chęci otaczania go wianuszkiem po skończonym wykładzie. W milczeniu wypił dwie filiżanki herbaty, powtarzając w myślach treść wykładu. Pani Liang przywykła do milczenia męża przed wystąpieniami publicznymi, dlatego nie przerywała ciszy. Kiedy wstał od stołu, wyszła na korytarz, by podać wychodzącemu mężowi płaszcz i kapelusz. - Nie czekaj na mnie - rzucił na odchodnym. Po wyjściu męża pani Liang niepewnie odczekała chwilę przy drzwiach, potem poszła na górę, sięgnęła po kartkę papieru i zasiadła do pisania listu do dzieci. 169 Moje najdroższe dzieci - zaczęła po bardzo oficjalnym nagłówku. Jakie to szczęście, że nauczyła się czytać i pisać! Musi podziękować Liangowi, ponieważ to on nalegał, by posiadła tę umiejętność. I choć wiedziała, że często myliła rdzenie niektórych znaków, dzieci zawsze rozumiały jej listy. Mam ogromny kłopot - napisała. Wasz ojciec myśli o wzięciu do domu innej kobiety. Tu w Ameryce to dla mnie sytuacja nie do zniesienia. W Chinach domy są duże, są służący, moglibyśmy mieszkać oddzielnie. Ale jak tutaj zniosę gotowanie dla niej i podawanie jej herbaty? Jeśli Wasz ojciec tak postanowi, ja poproszę go o pieniądze na bilet... Przerwała pisanie. Wyraźnie czuła kołysanie budynku smaganego podmuchami wiatru. Zrobiło jej się niedobrze. Pospiesznie chwyciła za pióro. Jestem tu bardzo samotna. Wasz ojciec poszedł wygłosić odczyt dla amerykańskich pań. Nie powinnam się skarżyć, bo za takie spotkanie dostaje sto amerykańskich dolarów. Ale dziś wieczorem od oceanu wieje silny wiatr, a ja czuję, jak cały dom się trzęsie. Wasz ojciec mówi, że to niemożliwe, ponieważ jest zbudowany ze stali. Ale bez względu na to, co on mówi, ja i tak czuję, że dom się trzęsie, i myślę sobie, że Niebiosa nie są zadowolone z takich wysokich domów. Przeznaczeniem ludzi jest żyć blisko ziemi... Pisała bezładnie i niespójnie, dzieląc się z dziećmi wszystkim, co przyszło jej do głowy. Minęła godzina i dwadzieścia minut odczytu doktora Lianga, nadchodził moment ostatniej, podsumowującej frazy. Sala ekskluzywnego klubu była wypełniona zasłuchanymi kobietami. Umieszczone na odpowiedniej wysokości oświetlenie uwydatniało wzrost i smukłą figurę prelegenta. - Jeśli o mnie chodzi - powiedział z półuśmiechem na wargach - to jako chiński mężczyzna i zwolennik Konfucjusza wolę typ kobiety-matki, jest ona bowiem uosobieniem prawdziwej chińskiej kobiety. Moja żona też reprezentuje ten typ. Wysłaliśmy nasze dzieci z powrotem do Chin, 170 by odnowiły więź z ojczystą ziemią. Pragnę, by były Chińczykami w najbardziej głębokim tego słowa znaczeniu, by były dziećmi ziemi, dziećmi świtu! Tymi patetycznymi słowami zakończył, po czym skłonił się lekko. W sali zapanowała kompletna cisza, po chwili zerwał się huragan braw, który zmusił prelegenta do kolejnych ukłonów. Doktor Liang nie bardzo wiedział, co właściwie znaczą „dzieci świtu". To określenie przyszło mu po prostu do głowy i był z niego zadowolony. Rozdział Ósmy.
Dom w Pekinie, który w chwili wyjazdu do Szanghaju wydawał się Jamesowi przyjemnie urządzony, teraz sprawiał wrażenie pustego i umeblowanego byle jak, gdy wprowadził do środka siostry i brata. Psiak wraz z matką zrobili wszystko co w ich mocy. Pozamiatali podłogi, odkurzyli każdy kąt, doprowadzili piec w kuchni do stanu używalności. Na małej kuchence na węgiel drzewny stał czajnik, a w nim gotowała się woda na herbatę. Prócz służących w domu czekał też Chen, który przytaszczył dwie zielone ceramiczne doniczki z sękatymi miniaturkami sosen. Na stole w środkowym pokoju, mającym odtąd pełnić rolę salonu, ustawił białą misę z drobnymi żółtymi chryzantemami, które można było kupić na rynku za grosze. James spojrzał na twarze trójki rodzeństwa stojącego w szerokich drzwiach tego pokoju, teraz otwartych na dziedziniec. Louise rozglądała się wkoło z pretensją w oczach. Peter uśmiechał się pobłażliwie. Tylko u Mary dostrzegł zainteresowanie. - Ładny duży pokój - zauważyła. - Będziemy mieszkać tak jak nasi przodkowie - powiedział James. - Przekonamy się na własnej skórze, jak cenne są współczesne udogodnienia i czy szczęście zależy od ich posiadania. W domu nie ma bieżącej wody, ale w pomieszczeniu, które przeznaczyłem na łazienkę, jest blaszana balia, do której będzie się wlewać wrzątek, a Psiak uzupełni ją zimną wodą ze studni. Piec w kuchni jest z cegieł, pali się w nim wyschłą trawą. Na nim matka Psiaka będzie nam gotować posiłki. Za oświetlenie posłużą lampy naftowe zamiast lampki na olej sojowy 172 albo świece, których tak naprawdę powinniśmy używać. Kupiłem amerykańskie łóżka na złodziejskim targu. Pomyślałem sobie, że przynajmniej na tym polu możemy polepszyć standard życia w stosunku do naszych przodków. - Można tu wszystko ślicznie urządzić - szepnęła Mary. - Mając w oknach kratownice, nie potrzebujemy zasłon - ciągnął James - a na kamiennej podłodze możemy zimą położyć dywany. W Pekinie robią piękne dywany. - Tu już jest pięknie - zauważyła Mary. - Ale te mury! - wybuchnęła niespodziewanie Louise. - Nienawidzę tych murów otaczających dziedzińce, przez nie z okien nic nie widać! - Zawsze można wyjść za bramę - odparł James. - Brama nie będzie zamykana. Nasi przodkowie lubili mury. Przekonasz się, że wszyscy tutaj mają takie. - A gdzie mój pokój? - spytał Peter. - Możemy oczywiście podzielić się pokojami wedle uznania. Ja zaplanowałem, że ty i ja zajmiemy lewą część domu, a dziewczęta pokoje po prawej. A przy okazji, Mary, Louise, jeśli zauważycie stworzenie podobne do szczura, to będzie to tylko łasica. Wydaje mi się, że wszystkie już sobie poszły, ale gdyby było inaczej, i tak znikną, kiedy tu zamieszkamy. - Łasice?! - wrzasnęła Louise. - Nie słyszałam, żeby wchodziły do domów! - Tutaj usłyszysz o wielu nowych rzeczach - rzucił James - niektóre będą przyjemne, inne nie. Jeszcze nie podjął decyzji, jak ma traktować Louise. Dotąd była jedynie śliczną i rozpuszczoną młodszą siostrzyczką, do której miał sentyment. Nagle stała się kobietą, nie przeżywszy lat dzielących dzieciństwo od kobiecości. Była kwiatem, któremu nie dano czasu na naturalne rozkwitnięcie. Pąk zakwitł zmuszony do zakwitnięcia. Mary w końcu dokładnie opowiedziała Jamesowi, co się stało. 173 Podczas długich godzin spędzonych wspólnie w jednej kabinie na statku, wyciągnęła z Louise wszystko. Co nie było trudne, skoro Louise przepłakała wiele nocy, a kiedy zorientowała się, że Mary wcale nie ma ochoty jej łajać, nabrała do siostry zaufania i wielokrotnie opowiedziała jej całą historię. Mary powtórzyła wszystko Jamesowi w pociągu,
gdy Louise i Peter poszli do wagonu restauracyjnego, a James stwierdził, że nie jest głodny. James zarezerwował przedział w wagonie drugiej klasy, czując, że trudno by im było zaraz po przyjeździe z Ameryki znieść podróż w zatłoczonym otwartym wagonie. I gdy rozkołysany, trzęsący się pociąg mijał maleńkie gospodarstwa, szczekające psy, gęgające gęsi i odzianych w granatowe drelichy wieśniaków gapiących się na przejeżdżające wagony, Mary opowiedziała bratu, co przytrafiło się ich młodszej siostrze. - Louise liczyła, że Philip się z nią ożeni. Dlatego ją usprawiedliwiam - skwitowała swoją opowieść. James słuchał słów Mary ze zdumieniem i narastającą złością na Louise. Dziwne, ale nie potrafił winić Philipa. Amerykanom nie wpajano takich wartości jak Chińczykom. Skoro Louise okazała się chętna, trudno sobie wyobrazić, żeby Philip nie skorzystał z okazji. - Louise postąpiła głupio - powiedział. Za oknem wzgórza środkowych Chin przechodziły w północne równiny. - To przede wszystkim głupota ze strony Estelle - zaoponowała Mary. Obserwowała twarz brata. James nie powinien być teraz zbyt surowy dla Louise. Ich młodsza siostra już dość się wycierpiała od rodziców. - Estelle namówiła ją na zbyt wiele - ciągnęła. - Moim zdaniem przez nią Louise zapomniała, że jest Chinką. Oni mogą robić takie rzeczy, my nie. - Philip i tak nie ożeniłby się z Chinką - rzucił szorstko James. - Tak czy owak, nie rozmawiaj o tym z Louise - poprosiła Mary. - Tata krzyczał, a mama tylko płakała. James nie dał po sobie poznać, że wie, co naprawdę zrobiła Louise. W głębi duszy uznał jednak, że ojciec podjął mądrą decyzję, 174 wysyłając ją daleko od Ameryki. Taka świeża rana się zabliźni. Trudno będzie wydać ją teraz za mąż za kogoś, kto jej wybaczy ten błąd. A jednak małżeństwo wydawało się Jamesowi jedynym rozwiązaniem. Louise nie odnalazłaby satysfakcji w powrocie do dziewczęcości i niewinności, nawet gdyby mogła. Wszystko zostało u niej wymuszone. Owoc dojrzał pod wpływem nienaturalnych warunków. Po namyśle doszedł jednak do wniosku, że powinien być wobec niej stanowczy. Teraz trzeba ją traktować jak dorosłą kobietę i jednocześnie jak dziewczynę, której trzeba pilnować i narzucać ograniczenia. Pragnął zaaranżować jej małżeństwo według starego chińskiego zwyczaju i na męża scedować odpowiedzialność za tę śliczną istotę, która nie była już dziewicą. To by rozwiązało problem. O ile Louise zgodziłaby się szybko wyjść za mąż. James wrócił do tych rozważań, gdy przebierał się i układał rzeczy w swoim nowym pokoju. Przez otwarte drzwi słyszał, jak Peter rzuca walizy na podłogę, przesuwa meble. Jego też nie będzie łatwo utrzymać w ryzach, lecz w tej chwili najważniejszą sprawą było zajęcie się Louise. James pomyślał o Chenie. Najlepiej byłoby, gdyby Chen zakochał się w Louise. Oczywiście on jako starszy brat musi zrobić wszystko, aby żaden z żonatych lekarzy - a niektórzy zostawili swoje staroświeckie żony na wsi - nie zainteresował się jego siostrą. W tak zwanej nowoczesnej społeczności Pekinu panowała bardzo duża swoboda obyczajowa. Kobiety i mężczyźni wiązali się z sobą i potem się rozstawali. Brali ślub i rozwodzili się bez wysiłku większego niż zamieszczenie stosownej notki w gazecie. W Louise było teraz coś, co odpychało Jamesa i utrudniało okazywanie braterskich uczuć jak wcześniej. Wyglądała bardzo młodo, lecz widać w niej było doświadczenie. Za to Mary wyglądała na dziewicę, którą była, a z nich dwóch Louise wydawała się teraz starsza. Ponieważ czwórka rodzeństwa dotarła do Pekinu późnym popołudniem, spotkali się podczas wieczornego posiłku. Przy świetle lamp pokoje wyładniały i zaczęły przypominać dom. 175
Kiedy Psiak wniósł z kuchni gorące potrawy, które Young Wang postawił na stole, cała czwórka z ochotą zasiadła do jedzenia. Nawet Louise była mniej nadąsana, choć od razu zaczęła narzekać. - W naszych pokojach nie ma szaf - oznajmiła. - Gdzie mam powiesić swoje sukienki? - Zlecę zrobienie szaf - uspokoił ją James. - Ale nosząc chińskie stroje, będziesz potrzebować tylko półek w szafie ściennej. Nasi przodkowie składali swoje ubrania. - Teraz będę nosić tylko chińskie ubrania - oświadczyła Mary. - A ja nie - burknęła Louise. - Bardzo tu cicho - odezwał się niespodziewanie Peter. - Nikt by nie zgadł, że jesteśmy w mieście. - Na tym polega cały urok murów - stwierdził James. Po kolacji Jamesa czekała wizyta w szpitalu. Nie było go tam cały tydzień, a chciał sprawdzić, jak się miewają jego pacjenci. I choć niechętnie zostawiał rodzeństwo samo, musiał iść. Gdy Mary, Peter i Louise siedzieli jeszcze przy stole, łupiąc orzechy i popijając herbatę, James podniósł się z miejsca i stanął za krzesłem. - Jeśli będziecie mnie potrzebować, Young Wang po mnie przybiegnie - zakomunikował. Jutro omówimy wszystko i zadecydujemy, kto się czym zajmuje. Ty, Mary, zaczynasz pracę od pierwszego. Ty, Peter, powinieneś już zacząć naukę, zajęcia na uczelni trwają od ubiegłego tygodnia. Ale może wszyscy chcecie mieć kilka dni wolnych, żeby zwiedzić miasto. - Nie jesteśmy dziećmi - uśmiechnęła się Mary. - Potrafimy się sobą zająć. Poza tym, Jim, nie musisz przepraszać nas za Chiny. Wdzięczny siostrze za jej zdrowy rozsądek, James posłał Mary uśmiech. To prawda. Podświadomie obawiał się, że im się tu nie spodoba, ponieważ do czego innego byli przyzwyczajeni w Ameryce. Przenikliwa Mary dostrzegła w nim ten lęk. W szpitalu odszukał Chena, pod którego opieką zostawił swoich pacjentów. Mimo największych starań i poświęceń z jego strony, 176 jednej z kobiet nie udało się uratować. Jak wiele innych trafiła do szpitala z gorączką połogową. Przed wyjazdem Jamesa jej stan zaczął się poprawiać, lecz potem nastąpiło gwałtowne pogorszenie i następnego dnia umarła. - Byłem przy niej, ale nie mogłem pomóc - żalił się Chen. - Gorączka ją pokonała. Zostało nowo narodzone dziecko. Co z nim zrobimy? - Gdzie jest teraz? - spytał James. - Na oddziale dziecięcym, ale nie może zostać na nim zbyt długo. Wiesz, jaki tam tłok, a pielęgniarki tracą cierpliwość, kiedy za dużo maluchów płacze jednocześnie. - Poproszę moją siostrę Mary, żeby przyszła tu jutro. Poszli na obchód, za nimi ruszyły Rosę i Marie. Lubiły ich najbardziej spośród wszystkich pracujących tu lekarzy. Wraz z Kitty, ich zmienniczką, ta piątka tworzyła solidny trzon personelu szpitala. Nie uczestniczyli w życiu towarzyskim, trzymali wspólny front w obliczu plotek i romansów. Gdyby rzecz dotyczyła tylko Rosę i Marie, zostałyby posądzone, że żyją z dwoma lekarzami, za którymi szły teraz krok w krok. Ale już przy trzech pielęgniarkach taka plotka była bezzasadna. Zdrowiu reszty pacjentów nie zagrażało niebezpieczeństwo. Po skończonym obchodzie James nie miał ochoty rozstawać się z Chenem. Bardzo chciał z nim porozmawiać. A przynajmniej doprowadzić do sytuacji, w której mógłby wreszcie powiedzieć, na czym polega problem, może nawet poradzić się w sprawie Louise. Oczywiście, nawet Chenowi nie zamierzał wyjawić całej prawdy. Powie ogólnikowo, że dziewczyna ma za sobą nieszczęśliwą miłość; nieszczęśliwą, bo nieodwzajemnioną; i że trzeba zająć jej myśli czym innym. Najpierw jednak Chen musiał poznać Louise.
- Chodź ze mną do domu, Chen - zaproponował bez ceregieli. - Jesteś pierwszą osobą, którą chciałbym im przedstawić. Chen spąsowiał. 177 - Nie umiem rozmawiać z młodymi kobietami - wymamrotał - szczególnie z takimi, które właśnie przyjechały z Ameryki. - No chodź - nalegał James. - Przekonasz się, że moje siostry są całkiem kontaktowe. Louise uchodzi za bardzo ładną, umie rozmawiać z każdym mężczyzną. Pomoże ci. Po pokonaniu niezbyt silnego oporu Chena - James wyczuł jego skrywaną ciekawość i autentyczne pragnienie towarzyszenia mu - skierowali się w stronę domu. Hutung leżał w niewielkiej odległości od szpitala, po kilku minutach marszu dotarli na miejsce. James otworzył bramę. Jego oczom ukazał się miły widok. Trójka rodzeństwa siedziała na środkowym dziedzińcu w kręgu światła rzucanego przez trzy papierowe lampiony zawieszone przez Young Wanga na sośnie. Psiak przyniósł imbryk z herbatą i krzesła, a Young Wang, siedząc w kucki, grał na flecie. James ucieszył się, że właśnie tak zobaczył ich Chen. I że na Louise pada najwięcej światła, które podkreśla jej śliczne rysy i łagodny teraz wyraz twarzy. Zerknął na Chena, który już wlepił w nią wzrok. Nie zwlekając, postanowił dokonać prezentacji. - Liu Chen, to moja siostra Mary, młodsza siostra Louise, brat Peter. A to Liu Chen, mój najlepszy przyjaciel, o którym wam mówiłem. I od razu mówmy sobie po imieniu. Chen, czuj się jak u siebie w domu. Psiak pobiegł po dodatkowe krzesła. Jego matka przyniosła miseczki, małe ciasteczka i talerz pestek arbuza. Young Wang schował się za pień sosny i nie przestawał wygrywać na flecie swoich łagodnych melodii. Zapanowała bardzo miła atmosfera. Niewiele czasu upłynęło, a wszyscy śmiali się wesoło, ponieważ nikt prócz Chena nie umiał łupać pestek, więc musiał ich nauczyć tej sztuki. Pierwszy raz od chwili spotkania w Szanghaju James widział rozradowaną Louise. Umieściwszy dużą czarną pestkę między białymi zębami, rozchyliła czerwone usta, a Chen zaczął ją instruować, jak to zrobić. Louise śmiała się do rozpuku i nic jej nie wychodziło. Zanim wieczór dobiegł końca, Chen rozbawił ich czymś jeszcze. Okazało się bowiem, że zna różne sztuczki. 178 - Mój wujek był wędrownym żonglerem - przyznał. - Z ziemi wszyscy nie wyżyją, a ponieważ nie mieliśmy żadnego wykształcenia, musieliśmy pracować. Ale ten wujek nie chciał pracować. Miał długie chude ręce jak z gumy, dziadek bał się, że wyrośnie na kieszonkowca i przyniesie wstyd uczciwej rodzinie, oddał go więc na naukę do żonglera i mój wujek okazał się bardzo zdolnym uczniem. Young Wang przestał grać i przysiadł bliżej kręgu na pękniętej cegle. Za nim stanęli Psiak i jego matka. Obserwowali Liu Chena i śmiali się z każdej sztuczki. Z powietrza wyczarowywał miseczki z wodą, połykał zapalone papierosy i spowodował zniknięcie kolczyków Louise. Kiedy towarzystwo zmęczyło się śmiechem, a księżyc świecił już wysoko na niebie, Chen klepnął się dłońmi po kolanach. - Już prawie północ, a Jim i ja wcześnie zaczynamy pracę. - Wstał i zawiązał mocniej sznurek, który nosił przy spodniach zamiast paska. - Próbowałem namówić Chena, żeby z nami zamieszkał - oznajmił James. - O tak! - podchwyciła Louise. - Byłoby zabawnie. - Miejsca jest dosyć - dodała Mary - a i koszty życia się zmniejszą.
- Ja jestem za - powiedział uprzejmie Peter. Odkąd przestał się śmiać, nie był pewien, kim jest Chen. Lekarzem? Wyglądało na to, że nie zna angielskiego. Przez cały wieczór, gdy oni przerzucali się z angielskiego na chiński i odwrotnie, Chen mówił tylko po chińsku. - Teraz widzisz, że jesteś tu mile widziany. No już, obiecaj, że z nami zamieszkasz - nie dawał James za wygraną. Chen spojrzał po twarzach całej czwórki. Oczy lśniły mu w blasku księżycowego światła, na wargach ciągle błąkał się półuśmiech. W końcu zatrzymał wzrok na Louise. - Dobrze już, dobrze, pomyślę o tym. Może to za wcześnie - powiedział ze śmiechem. - Mam złe maniery przy stole, poza tym okropnie chrapię. - Nie przejmuj się! - rzuciła Mary. 179 Przed upływem tygodnia Chen wprowadził się do pokoju za Peterem. Young Wang powiedział wtedy do Psiaka: - Wreszcie jest w domu ktoś, kto wie, co należy robić. Nie jest obcy jak reszta. - Po tych słowach trzepnął chłopaka lekko po uszach, chcąc mu pokazać, że on, jak Liu Chen, nie dopuści do żadnych wygłupów pod tym dachem. List od pani Liang doszedł dopiero po miesiącu. Pani Liang nie wiedziała, że wysłanie listu drogą lotniczą wymaga kupienia dodatkowych znaczków, więc list pokonał ocean na pokładzie parowca, a potem czekał, aż świeżo ożeniony pracownik poczty w Szanghaju zechce pomyśleć o pracy. W rezultacie list dotarł do szpitala w połowie jesieni. Jesień tego roku była wyjątkowo łagodna. Wiatry naniosły niewiele pyłu, a karawany jeszcze nie ściągnęły do miasta na zimę i wielbłądy nie zryły ulic wielkimi kopytami. Ponieważ był to pierwszy spokojny rok po wycofaniu się Japończyków, chryzantemy wyrosły wielkie i piękne. Ogrodnicy w prywatnych domach i ci produkujący kwiaty na sprzedaż rywalizowali między sobą, by wyhodować rośliny, jakie mieli przed wojną. Chryzantemy podbiły serce Mary. Ich sprzedawcy szybko się zorientowali, że jeśli staną pod bramą domu wczesnym rankiem, jeszcze przed wyjściem Mary do szpitala, albo późnym popołudniem po jej powrocie z pracy, na pewno coś od nich kupi. A kupowała tuziny doniczek, którymi dekorowała dziedziniec i dom. Okno w swoim pokoju zastawiła ulubioną odmianą chryzantem. Brzegi ich wywiniętych szkarłatnych płatków były obwiedzione cieniutką złotą linią. Mary była bardzo szczęśliwa. Uwielbiała to miejsce i nie tęskniła za niczym, co miała w Nowym Jorku. Bliskość tego domu i ziemi, ciężki dach, przytulność, intymność, jaką zapewniał mur, cień rzucany przez ogromną sosnę - wszystko jej się podobało. A najbardziej prostota życia. 180 Żadnych kłopotliwych urządzeń, które psują się akurat wtedy, gdy są najbardziej potrzebne. Psiak i jego matka okazali się doskonałymi służącymi, należało tylko przekazać im kilka zasad dotyczących czystości. Psiak nie może prać ubrań w misce do mycia naczyń, a jego matka z kolei nie może sprowadzać mycia miseczek na ryż do przejechania po nich palcem w kuble zimnej wody. Słuchali jej z tolerancyjnym uśmiechem na twarzy, a przynajmniej Mary myślała, że słuchają. Z całą powagą wyjaśniła im problem bakterii. I wdała się w kłótnię z Chenem, gdy ten stwierdził jedynie, że wszystko należy jeść gorące. - Jestem pewna, że Psiak to rozumie, poza tym kazałam Young Wangowi pilnować tych dwojga. - Young Wang to porządny chłopak - skwitował Chen - ale wolę ufać własnej inteligencji niż jego. Wolę jeść gorące potrawy, zwłaszcza gdy w mieście ludzie ciągle chorują na cholerę. Chen i Mary kłócili się o wiele rzeczy. Byli uparci i jedno drugiemu nie ustępowało. Louise zawsze brała stronę Chena bez względu na temat sporu. Czasem można było odnieść wrażenie, że Louise nie kocha swojej starszej siostry. Mary nieraz odchodziła ze łzami w
oczach, była jednak zbyt dumna, by je pokazać innym. Gdy pewnego dnia wyszła po kolejnej kłótni, Louise zwróciła się do Chena: - Mary zawsze ograniczała moją wolność. To przez nią tata nas tu wysłał. Chen już wtedy wiedział, że Louise kochała Amerykanina i że rodzice chcieli, aby znalazła się jak najdalej od niego. James mu o tym opowiedział, a on słuchał z bijącym sercem, czując, jak krew pulsuje mu w żyłach. Był zły, że Amerykanin ośmielił się spojrzeć na chińską dziewczynę, a jednocześnie współczuł Louise. Była bardzo młoda i stanowczo zbyt ładna. Zastanawiał się kiedyś z Jamesem nad problemem kobiecej urody. Szukali odpowiedzi na pytanie, czy jest winą pięknej kobiety to, że siła jej woli nie dorównuje sile czyhających na nią pokus. Chen powiedział wtedy: „Ta siła może być nawet większa niż u brzydkiej kobiety, 181 ale to brzydką kobietę chwali się za samokontrolę, choć w rzeczy samej nieszczególnie wiele jej potrzebuje". - Mam nadzieję, że nie żałujesz przyjazdu do Pekinu? - Chen zwrócił się teraz do Louise. Zawstydził się, zaskoczony i przestraszony czułością, jaką usłyszał we własnym głosie. - Tutaj nie podoba mi się takjak w Nowym Jorku - odparła Louise. - Ale chyba dobrze się tu bawisz, prawda? - naciskał. Wiedział, jak bardzo James pragnie, by jego młodsza siostra zechciała tu zostać, i jak wielką ma nadzieję, że znajdzie tu męża. Louise wydęła usta i wzruszyła ramionami. - W Pekinie nie ma nic ciekawego. - Przecież są pałace - przypomniał jej Chen. Niejedno niedzielne popołudnie spędzili w piątkę na zwiedzaniu Zakazanego Miasta, a zapraszani przez doktora Su i doktora Kanga brali udział w piknikach za murami Pekinu, i skorzystali ze sposobności, by obejrzeć Pałac Letni oraz piękne stare klasztory na wzgórzach. - Chodzi mi o to, że tu nie ma nic takiego jak Radio City - odparła, a w jej wielkich czarnych oczach, pojawił się wyraz pogardy. Chen mówił po chińsku, lecz ona zawsze po angielsku. - Nigdy nie byłem w Nowym Jorku - przyznał pokornie Chen. - Więc nie znasz tego, co w Ameryce najlepsze - odparowała Louise. - Możliwe - odpowiedział z namysłem, nie spuszczając z niej wzroku. - Czemu się tak gapisz? - spytała. - Bo jesteś bardzo ładna - powiedział. Te słowa wyrwały mu się tak niespodziewanie, że najpierw zdziwił się, potem zawstydził, a na końcu poczerwieniał. - Dopiero teraz to odkryłeś? - zaśmiała się Louise. - Tak- rzucił szorstko. Tak bardzo przejął się gwałtownością swojej odpowiedzi, że odszedł pospiesznie bez słowa. Od tamtego dnia, a minęły już prawie dwa tygodnie, gryzło go sumienie. Czy powinien przyznać się Jamesowi, że często myśli o Louise? 182 A jeśli to zrobi, co więcej mógłby powiedzieć? Nie chciał się żenić. Miał jakieś niesprecyzowane plany, których nie zaczął jeszcze wprowadzać w życie, nawet w myślach. Nie był nawet pewien, czy chce kontynuować pracę w szpitalu. Nie wiedział, czego pragnie, a gdyby się ożenił, byłby zmuszony tu zostać, zwłaszcza gdyby jego żoną została taka młoda i nowoczesna kobieta jak Louise. Zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie wiązało się z przebywaniem w pobliżu Louise, z codziennym patrzeniem na nią. Co miał robić? James na pewno wyciągnąłby z niego prawdę, a on wstydziłby się przyznać, że na widok młodszej siostry najlepszego przyjaciela burzy się w nim krew, choć przecież nie miał najmniejszego zamiaru żenić się z Louise. Tu wyszła z niego pospolitość, a Chen nie chciał widzieć u siebie takich cech. Zawsze szczycił się tym, że jest porządniejszym mężczyzną od Su, Kanga czy
któregokolwiek z lekarzy w szpitalu, a teraz czuł, że przy ślicznej dziewczynie zachowuje się jak oni. Kiedy Chen tak gwałtownie zakończył rozmowę i odszedł, Louise w zamyśleniu odprowadziła go wzrokiem. Codziennie wypatrywała listu od Philipa czy choćby od Estelle. Pisząc do Estelle, wylała całą nienawiść do tego średniowiecznego miasta i całą tęsknotę za Nowym Jorkiem. Do Philipa skreśliła sześć pełnych rozpaczy stron. Na żaden list nie dostała odpowiedzi. Kiedy dni zaczęły przechodzić w tygodnie, coś twardego pojawiło się w jej sercu. Odmówiła pójścia do szkoły i pod pretekstem zajęcia się domem spędzała całe dnie bezczynnie. Nie miała nic do roboty. Psiak i jego matka pod nadzorem Young Wanga doskonale radzili sobie z prowadzeniem gospodarstwa. Dom był w miarę wygodny, dni nadal ciepłe. Louise dużo spała, wypożyczała powieści z angielskiej biblioteki w szpitalu i czytała. Czasem szła do kina, zawsze mając za przyzwoitkę matkę Psiaka. Chen zasugerował to Jamesowi. Teraz, leżąc wygodnie na wiklinowym szezlongu, na którym spędzała długie godziny, rozważała, czy nie rozkochać w sobie Chena. Zaraz jednak nerwowo zmarszczyła brwi. Co by jej to dało? Chen z pewnością chciałby się z nią ożenić, a przecież ona za niego nie wyjdzie. 183 Przez kilka następnych dni traktowała go tak chłodno, że Chen poczuł ulgę. I w szpitalu, i w domu Mary czuła się prawie szczęśliwa. Byłaby całkiem szczęśliwa, gdyby nie głęboka złość, jaka ogarniała ją za każdym razem, gdy któryś z lekarzy nie wykazał dostatecznej według niej troski o dzieci znajdujące się pod jej opieką. Najbardziej nie lubiła doktora Kanga i często kłóciła się z nim zajadle. Kang zbywał ją żartami, w głębi serca zły, że Mary nie jest pielęgniarką, którą mógłby zwyczajnie zwolnić. - A cóż ja poradzę, że wolę dorosłych niż dzieci? - wypalił kiedyś. - Ale to przecież dziecko!- oburzona Mary wydyszała mu prosto w twarz, jej oczy miotały błyskawice. - Jestem zatwardziałym draniem - przytaknął. - Uosabiam wszystko co potworne, i nie lubię dzieci. Po tej rozmowie Mary przestała wzywać go do małych pacjentów i domagała się, by to James przeprowadzał zabiegi. Taki miała zwyczaj, że wyrzucała z myśli i z życia tych, których nie lubiła. Któregoś sobotniego popołudnia, przed wyjściem do domu na południowy posiłek, wstąpiła do szpitalnego punktu pocztowego po korespondencję. Czekała tam na nią przesyłka od matki. Fala radości zalała serce Mary. Koperta była gruba, co zapowiadało mnóstwo wieści. Postanowiła, że przeczyta list razem z resztą rodzeństwa przy stole. Postąpiłaby samolubnie, gdyby otworzyła go teraz. Wsunęła go do kieszonki na karczku fartucha i poszła do domu. Gdy wszyscy zaspokoili pierwszy głód, wyjęła kopertę. Sobota zawsze była przyjemnym dniem. Ani ona, ani James nie musieli spieszyć się z powrotem do szpitala, a Peter nie miał zajęć. Tego popołudnia planowali udać się na targ kwiatowy. James spóźnił się trochę, Mary odczekała więc, aż starszy brat skończy pierwszą miseczkę ryżu. Kiedy zjadł, powiedziała: 184 - Przyszedł list od mamy. - Świetnie! - wykrzyknął James. - Już zacząłem się martwić, bo tata nie napisał, chociaż obiecał. Chen wstał. - To ja sobie pójdę - powiedział uprzejmie. James pociągnął go w dół i położył mu rękę na ramieniu. - Siadaj, siadaj. Teraz jesteś naszym bratem. - Nie wiadomo, co jest w liście mamy - wtrącił szelmowskim tonem Peter.
- Pójdę jednak - powtórzył Chen i zerwał się z miejsca. - Zostań - nalegał James i znów pociągnął przyjaciela za rękę. Louise nie włączyła się do rozmowy. Jadła dalej, nie podnosząc swoich ogromnych oczu, w których czaiło się niezadowolenie. Mary zaczęła czytać. Od czasu do czasu przerywała i odwracała list raz w jedną, raz w drugą stronę, ponieważ ich matka miała indywidualny styl pisania; bardziej skupiała się na brzmieniu niż na poprawnym zapisywaniu dźwięków. Peter udzielił więc Mary dobrej rady. - Popełniasz błąd, sprawdzając pisownię listu - powiedział. - Weź głęboki oddech jak przed wyścigiem, a potem biegnij najszybciej jak potrafisz, zwracając uwagę na treść, nie na formę. Ta uwaga rozbawiła wszystkich. Mary posłuchała Petera i tak dotarła do tego fragmentu, w którym pani Liang informuje dzieci o ewentualnym pojawieniu się w domu konkubiny i o swojej decyzji wyjazdu, jeśli jej przypuszczenia okażą się faktem. Tu Mary przerwała czytanie. Rodzeństwo spojrzało po sobie ze zdumieniem. Nawet Louise, zaskoczona, opuściła pałeczki. - Mówiłem, że nie powinno mnie tu być - powiedział Chen. - Czemu? - zaoponowała Mary. - Skoro tata jest na tyle głupi... - Nie wierzę w to - stwierdził poważnie James, jednak z przerażeniem uświadomił sobie, że w głębi serca wcale nie jest pewien swojego ojca. Peter zwrócił się do Louise. 185 - Znasz tatę lepiej niż my. Przychodzi ci na myśl jakaś kobieta, która może być dla niego... wyjątkowa? Louise zamyśliła się. Wspomnienie wszystkich radości w Nowym Jorku w porównaniu z nudą jej obecnego życia było bolesne, zdobyła się jednak na ten wysiłek. - Trudno wymienić jakąś konkretną - powiedziała w końcu. - Wiecie, jak kobiety lgną do taty. Otaczają go ciasnym wianuszkiem, ciekawe, co ma do powiedzenia. - Louise! - wykrzyknęła Mary. - To nie wina taty! Peter wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Ale tata nigdy ich nie zniechęca - zauważył. - Żadnej z nich nigdy nie dotyka - odparowała Mary. Louise przyszło coś na myśl. - Wydaje mi się, że tata najwięcej rozmawiał z Violet Sung - powiedziała. Peter jęknął głośno. - Ach, ta... kobieta! - Cicho! - ofuknął go James. - Kto to jest Violet Sung? Louise zerknęła z ukosa na brata. - To przyjaciółka lili. Ogromnym wysiłkiem woli Jamesowi udało się nie zmienić wyrazu twarzy. Od ich przyjazdu tylko raz rozmawiał o lili. - Czy lili wyszła już za mąż? - dociekał. - Nie - odparła Mary. - I proszę, żebyś mnie o nią nie pytał. Widziałam ją tylko raz, zaraz po twoim wyjeździe. Ponieważ lili nie napisała ani jednego listu, rozmowa o niej wydawała się głupotą. A jednak chciał tego, może po to, by uleczyć swoje serce. - Wiem, że małżeństwo nie było nam przeznaczone - powiedział. - Ona unieszczęśliwiłaby mnie, a ja ją. - Cieszę się, że to rozumiesz - skwitowała Mary. Na jej ładnej okrągłej buzi malowała się taka powaga, że James nie kontynuował już tematu. 186 Usłyszawszy jej imię z ust Louise, pomyślał sobie, że to właśnie z nią powinien był porozmawiać o lili. Wiedział jednak, że nie czas i nie miejsce na taką rozmowę. Przybrał poważną minę odpowiednią dla najstarszego brata i powiedział spokojnie:
- Bez względu na wszystko, mam pewność, że tata nie zrobi czegoś takiego. Daj mi ten list, Mary. Dokończę czytanie u siebie, a potem napiszę do niego w imieniu nas wszystkich. Jeśli się okaże, że myliliśmy się co do taty, mama oczywiście przyjedzie tu i zamieszka z nami. - A wtedy ja wrócę i zajmę się tatą - wtrąciła skwapliwie Louise. - Violet na pewno nie będzie dobrą panią domu. Jest bardzo piękna, taka we francuskim stylu, przez całe życie mieszkała w Paryżu. Wiecie, jaki jest tata. Typ intelektualisty, przyzwyczajony do tego, że mama o niego dba. Violet nigdy nie włoży mu do łóżka butelki z gorącą wodą, nie dopilnuje czystości krawatów i butów. - Louise była podekscytowana, oczy jej błyszczały. Reszta rodzeństwa współczuła jej, dobrze wiedząc, że nie dla ojca tak bardzo pragnie wrócić do Ameryki. - Louise - wszedł jej w słowo James - chcę porozmawiać z tobą na osobności. - Wstał i wyszedł do drugiego pokoju. Louise ruszyła za nim, wydymając wargi. Mary, Peter i Chen zostali przy stole. Mary straciła apetyt. Chenowi było jej żal i nie miał serca demonstrować przy niej swojego. Wolno nabierał to kawałeczek mięsa, to kawałeczek warzywa, lecz kiedy Mary odłożyła swoje pałeczki, on zrobił to samo, sięgnął po czarkę herbaty, wyszedł na dziedziniec, wypłukał dokładnie usta i splunął za sosnę. Tylko Peter zjadł jeszcze jedną pełną miseczkę ryżu i to do niego Mary zwróciła się z powściąganą złością w głosie: - Gdybym wiedziała, że tata postąpi tak niegodziwie, ogłosiłabym, że przestaję być jego córką - powiedziała. Codziennie w pekińskich gazetach córki i synowie publicznie odcinali się od swoich rodziców, tłumacząc, że owi rodzice są zbyt staromodni i los narodu nie leży im na sercu. 187 - Tata jest intelektualistą przesiąkniętym konfucjanizmem i całą tą zgnilizną - zauważył Peter. - Powinnaś posłuchać, co moi koledzy w college'u mówią o Konfucjuszu. Konfucjusz był reakcjonistą, trzymał się starych tradycji, co osłabiło naród i zrobiło z ludzi niewolników. - Nie bądź głupi - Mary przerwała mu niecierpliwie. - Wiesz, że tutejsi ludzie nie są niewolnikami. Każdy robi to, co chce. W szpitalu wszędzie są napisy zakazujące spluwania, a i tak każdy pluje gdzie popadnie. - To też przez konfucjanizm - powiedział Peter z kawałkiem duszonej kaczki w ustach. Higiena i nauka są tu jednakowo nieznane, bo Konfucjusz zahamował rozwój naszego narodu. - Nie wiem, co to ma wspólnego z tatą! - wykrzyknęła Mary. - Wszystko - odparł Peter, nakładając do miseczki kolejną porcję ryżu. - Tata też jest reakcjonistą. Dlatego nie ma odwagi wrócić do Chin. Boi się, że ktoś go zadźga nożem w ciemnej ulicy. Peter wyrzucił z siebie te straszne słowa tak poważnym tonem, że Mary odjęło mowę. Widząc, jakie wrażenie zrobił na siostrze, Peter ciągnął: - W college'u wiele się już nauczyłem. Przedtem nie miałem pojęcia, jak bardzo tutejsi ludzie nienawidzą taty. Wszyscy go znają i wszyscy go nienawidzą. Mówią, że jest staroświeckim intelektualistą, że chce, by go uznawano za uczonego reprezentującego starą szkołę, a ci uczeni ze starej szkoły sprzymierzyli się z gubernatorami wojskowymi, posiadaczami ziemskimi i rządem, żeby ciemiężyć lud. - Peter! - upomniała go Mary. - Uważaj, co mówisz! - Powtarzam tylko to, co słyszałem - odparł z determinacją w głosie. - Nie jest miło być synem taty, mówię ci. Muszę otwarcie głosić, że się z nim nie zgadzam. - Powinieneś się wstydzić. To przecież twój ojciec! - Twój też - odparował Peter. - Przed chwilą sama mówiłaś o odcięciu się od niego. Przyłapana na niekonsekwencji, Mary straciła cierpliwość. 188
- Och, zamknij się! - zawołała po angielsku. Czując, jak łzy napływają jej do oczu, zerwała się z miejsca i wyszła na dziedziniec. Chciała być sama. Ale tam zastała Chena. Siedział na ławce pod sosną i dłubiąc w zębach, rozmyślał, na co mógłby się przydać. Na widok Mary ukrył wykałaczkę w dłoni i uprzejmie wstał. Przy niej zawsze zachowywał się oficjalnie. - Nie wstawaj - rzuciła Mary. - Ja tylko przechodzę przez dziedziniec. - Usiądź na chwilę, proszę - powiedział Chen. - Zastanawiałem się nad listem. Doszedłem do wniosku, że wasza matka się pomyliła. Nawet jeśli wasz ojciec rzeczywiście bierze pod uwagę taką ewentualność, i tak nie może tego zrobić w Ameryce, gdzie konkubina nie ma oficjalnego statusu. Gdyby się na to zdecydował, musiałby utrzymać to w tajemnicy. A z racji sławy miałby z tym kłopot. Poza tym odkryłem, że intelektualiści rzadko kiedy wdają się w prawdziwe romanse. Nie mają na to dość siły. Weźmy na przykład lekarzy w naszym szpitalu. Tyle gadają o miłości i kobietach, kiedy jesteśmy sami. A o ile mi wiadomo, żaden z nich nie wyszedł poza słowa. Dla nich miłość jest czystą teorią. Twój ojciec nie jest już młody. Dlatego mało prawdopodobne, żeby wdał się w jakiś romans. Napisz do mamy i powiedz jej, że prawdopodobnie jest w błędzie. Mary słuchała tego nieco długiego wywodu, nie spuszczając wzroku z Chena. Nigdy przedtem tak bacznie mu się nie przyglądała. Kiedy tak stał pod sosną i padały na niego promienie słońca prześwitujące przez konary, dostrzegła po raz pierwszy, że ma szeroką uczciwą twarz, mocną kwadratową szczękę, duży nos i ładne oczy. Jego spojrzenie wyrażało dobroć, życzliwość i prawdomówność. Odpowiadając mu, wyraziła mimowolne podziękowanie: - Chen, bardzo miło z twojej strony, że mi to mówisz. Myślę, że masz rację. Myślę, że to mama jest staroświecka, podejrzewając tatę. Tak jej napiszę. 189 Chen uśmiechnął się nieśmiało. - Nie uważasz, że przez to zamieszanie powinniśmy zrezygnować z wyprawy po chryzantemy? - spytał. Mary zupełnie o tym zapomniała, ale skoro Chen poruszył temat kwiatów, uznała, że wybranie się na sławne targowisko i kupno donic z ukochanymi kwiatami uspokoi ją bardziej niż cokolwiek innego. - Nie widzę powodu, dla którego nie mielibyśmy iść. Poszukam Jamesa. - Zaczekaj - powiedział Chen. - Posłuchaj! Dochodziły ich przytłumione głosy Jamesa i Louise pogrążonych w ożywionej rozmowie. - Ciągle rozmawiają. Dajmy im jeszcze czas - stwierdził Chen. - A gdzie Peter? Chen uśmiechnął się i palcem wskazał otwarte drzwi. Peter, z brzuchem pełnym ryżu i kaczki, ułożył się na plecach na wiklinowej sofie pod ścianą i spał z rękami pod głową. - Chodź i odpocznij pod sosną - zaproponował Chen. - Powietrze jest rześkie i pachnące. Nie musisz nic mówić. Posiedźmy sobie w ciszy. Tymczasem w niewielkim pokoju, w którym urządzili gabinet i bibliotekę, James słuchał Louise, od czasu do czasu zadawał jej naprowadzające pytania, sam jednak mówił niewiele. Siostra, z którą mieszkał w jednym domu prawie przez całe jej siedemnastoletnie życie, teraz wydawała mu się obca. Wiedział, jak wygląda. Pamiętał, jak wyglądała jako niemowlę i mała dziewczynka. Przez wszystkie lata pełniła w domu rolę zabawki. Mary była poważna, impulsywna, i zawsze traktowano ją serio. Louise natomiast wydawała się nie mieć swojego życia z wyjątkiem tego, które czerpała od innych. Jeszcze rok czy dwa lata temu siadała innym na kolanach; i nagle sama z siebie przestała to robić, lecz nikt z domowników tego nie zauważył. 190
Niepostrzeżenie mała dziewczynka zmieniła się w młodą kobietę, czego rodzina też nie zauważyła. W szkole radziła sobie wystarczająco dobrze, i dla nikogo nie miało znaczenia, że mogło być lepiej. Nikt nie oczekiwał ani nawet nie chciał, by Louise siedziała zakopana w książkach czy imponowała błyskotliwością. Zawsze sprawiała wrażenie pozbawionej egoizmu. To ona z wdziękiem podawała ojcu kapcie albo nabijała fajkę; to ona przynosiła książkę, gdy ktoś o nią prosił, wynosiła talerze z kuchni i zanosiła je z powrotem po posiłku. Nikt nie dostrzegł, że nigdy nie wykonała żadnej prawdziwej pracy, nawet nie słała swojego łóżka. I gdy dorosła, okazało się, że za fasadą urody i pełnej gracji bezinteresowności kryje się ktoś zupełnie inny, drobna, twarda niezależna kobieta, która teraz objawiła się Jamesowi, gdy pozwolił jej na to. Jak mogli do tego dopuścić? Dlaczego nikt nie zauważał tego, jaka się staje? - Nienawidzę tego miejsca - ciągnęła tymczasem Louise. - Może dla ciebie stare sypiące się pałace są cudowne, Jim, ale mnie odpychają. Nie podoba mi się życie w kraju, gdzie wszystko się sypie, a jedyny temat wart rozmów to przeszłość. - Mylisz się, Louise. Tutaj dzieje się coś wspaniałego i nowego. - Co? - spytała powątpiewająco. - Nie wiem - odparł szczerze James - ale czuję to. Jedna epoka się skończyła i zaczyna się następna. Jestem tu ze względu na przyszłość, nie przeszłość. Wiem, że tata rozpamiętuje przeszłość, ale ja nie. - Tak się składa, że mnie się tu nic nie podoba! - powiedziała Louise z przejęciem. - Nie podobają mi się młodzi mężczyźni. Nie podobają mi się ludzie na ulicy. Dzieci są brudne. Żałuję, że urodziłam się Chinką, Jim. Chciałabym przestać być Chinką! Och, Jim! - Zalała się łzami. James pozwolił jej się wypłakać. - To wszystko dlatego - odezwał się po chwili dłuższego milczenia - że zakochałaś się w Amerykaninie. W twoim wieku miłość nadaje kształt światu. Louise nie przestawała chlipać, a James ciągnął łagodnie. 191 - Ja też wiem, co to znaczy kogoś kochać. Kochałem lili z całego serca. Nawet teraz, wiedząc, że nigdy nie będziemy małżeństwem, kiedy o niej myślę albo ktoś wymówi jej imię, świat drży w posadach. Ale to mnie nie deprymuje. Wiem, że mogę być szczęśliwy bez lili. Teraz wydaje mi się, że moim przeznaczeniem jest samotność. Ale to przejściowe odczucie. Ożenię się i będę miał dzieci. Chcę ożenić się tutaj i chcę, żeby moje dzieci tutaj się urodziły. I nigdy nie pozwolę im opuścić naszego kraju. Będą musiały tu zostać, póki z ich wyjazdem będzie się wiązało jakieś niebezpieczeństwo. Bez względu na to, jak daleko będą, zawsze tu wrócą; i gdziekolwiek się znajdą, zawsze będą marzyć o powrocie; i czymkolwiek się zajmą, będą to robić dla naszego narodu. Tutaj też zawrą małżeństwa, a ich dzieci tu się urodzą. Tak zdecydowałem. Louise przestała płakać i spojrzała na niego z lekką złością w oczach. - Jesteś bardzo staroświecki, Jim. - Tu jest coś, czego pragnę - odparł. - Jeszcze nie wiem, co to jest, ale to znajdę. I nie z pomocą tego - tu popukał się w głowę - lecz zapuszczając tu korzenie coraz głębiej i głębiej. Louise nie była głupia, słuchała brata uważnie. - Jesteś mężczyzną - stwierdziła tonem pełnym skargi - dlatego możesz robić, co chcesz. - Teraz ty jesteś staroświecka - powiedział serdecznie. - W dzisiejszych czasach kobieta też może robić, co chce, nawet w Chinach. Musisz tylko zmienić obiekt pragnień. Zamiast rozpaczać z powodu Philipa, który cię nie chce, powtarzaj sobie, że to ty go nie chcesz. Po jakimś czasie to się stanie prawdą. Wtedy staniesz się wolna i dowiesz się, czego tak naprawdę pragniesz. Louise milczała. James nie umiał powiedzieć, czy dała wiarę jego słowom. Z pewną dozą smutku i wielką czułością patrzył na jej śliczną i ciągle dziecięcą buzię i nieśmiało
uświadomił sobie, że z całej ich czwórki jedynie Louise, najmłodsza, dotknęła tajemnicy cielesności. 192 Z drugiej zaś strony nie poznała jej do końca, ponieważ nie przekroczyła doliny i wolnym krokiem nie wspięła się na górę życia, by stanąć u wrót fortu szczęścia. Zamiast tego jak dziecko wbiegła niecierpliwie na sam szczyt i zaczęła dobijać się do bramy, i wrzeszczeć, póki ta brama nie ustąpiła. James współczuł siostrze, ponieważ nie mogła cofnąć tego, co zrobiła. Nie wiedziała nic o miłości i prawdziwym jej smakowaniu. I jeśli nadejdzie ta chwila, o ile kiedykolwiek nadejdzie, smak miłości zostanie zepsuty przez ten postępek. - Przyszliśmy tu, żeby porozmawiać o tacie - zauważyła nagle Louise. - A ja akurat nie mam już chęci o nim rozmawiać - odparł James. - Nie sądzę, żeby Violet Sung go uwiodła - stwierdziła Louise - bo tata jest stary. Wygląda dobrze, szczególnie wieczorem, i ma piękny głos, głęboki i łagodny. Kobiety to lubią. Ale każda wyczuje, że nie ma w nim pasji. A Violet nie jest intelektualistką, o nie. To znaczy... Urwała. Łatwość, z jaką ta młoda istota wypowiedziała te słowa, wzbudziła w Jamesie nagłą odrazę. - Zapewne masz rację - powiedział, wstając z miejsca. - Mama jest taka prosta - stwierdziła bezlitośnie Louise. - I bardzo dobra - dodał łagodnie James. Rozdział Dziewiąty. Doktor Liang otrzymał list od syna pewnego chłodnego jesiennego wieczoru. Właśnie wrócił z panią Liang z uroczystego przyjęcia. Pan i pani Li ogłosili zaręczyny ich córki lili z Charlesem Tingiem, synem Timothy'ego Tinga, który -jak powszechnie oczekiwano - miał zostać kolejnym ambasadorem Chin w Wielkiej Brytanii. Mówiło się, że najważniejsze rangą ambasadorstwo mieści się w Waszyngtonie, natomiast najprzyjemniejsze w Londynie, ponieważ Anglię, prócz Chin, oczywiście, uważano za najbardziej cywilizowany kraj na świecie. Ślub miał się odbyć niedługo, gdyż młoda para udawała się z panem i panią Ting do Anglii. Przyjęcie było nadzwyczaj wytworne. Wielkie bogactwo rodziny Li łączyło się z wysoką pozycją społeczną Tingów. Hotel Waldorf-Astoria stanął na wysokości zadania. Salę balową udekorowano chińskimi dziełami sztuki należącymi do obu familii. Dwaj bliscy przyjaciele rodzin, marszandzi, użyczyli największych pereł ze swoich kolekcji. Zaproszenie na przyjęcie było na wagę złota. Wynajęto specjalnych ochroniarzy, którzy mieli pilnować, by do środka nie wślizgnął się nikt niepowołany. Jedzenie było doskonałe - podano najlepsze potrawy chińskiej i amerykańskiej kuchni; serwowano wyśmienitego szampana i najszlachetniejsze gatunki herbaty. Państwo Li i państwo Ting stali w jednym rzędzie, przy nich młoda para. Wszyscy mężczyźni mieli na sobie zachodnie stroje wieczorowe, chińskie kobiety włożyły na tę okazję piękne chińskie atłasy. Zachodnie kobiety w wydekoltowanych sukniach robiły wrażenie, 194 lecz tak samo przyciągały wzrok Chinki w sukniach z krótkimi rękawami i stójką pod szyją. lili była najpiękniejszą dziewczyną na sali. Jej skóra miała barwę kości słoniowej. Ciemne włosy do ramion wiły się lekko podkręcone na samych końcach, na czoło spadała prosta grzywka. W uszach miała jadeitowe kolczyki, na przegubie bransoletki do kompletu. Była smukła niczym wierzba, a morelowy odcień jej sukni łagodnie przechodził w ciepłą bladość
jej skóry. lili miała ognistoczerwone wargi, a w czarnych oczach wyraz melancholii. Charlie Ting był nieco tylko wyższy od narzeczonej. Nie spuszczał z niej wzroku, co nie uszło uwagi gości, którzy pozwolili sobie na żartobliwe docinki z tego powodu. Doktor Liang przybył na przyjęcie świadomie spóźniony. Natychmiast otoczyła go gromadka ludzi. Pani Liang oddaliła się ze zwykłą dla siebie w sytuacjach towarzyskich skromnością, znalazła wygodny fotel i usiadła. Nie lubiła wieczornych przyjęć, a to dzisiejsze budziło w niej szczególnie niemiłe uczucia, jako że lili Li odmówiła swojej ręki Jamesowi, a przecież wszyscy dobrze wiedzieli, że James jest pięćdziesiąt razy więcej wart niż Charlie Ting, który był tylko playboyem. Pani Liang westchnęła i oddała się rozmyślaniom na temat roli pieniędzy w życiu. Liang dobrze zarabiał, ale wszystko wydawali na bieżąco. Pani Liang często sugerowała, że powinni przeprowadzić się do mniejszego mieszkania, lecz mąż zawsze się temu sprzeciwiał. Powtarzał, że dom musi być wart swojego właściciela. Pani Liang była pewna, że nie wysłał dzieciom pieniędzy, i dziś wieczorem - nie, może jutro rano - na pewno go o to zapyta. Przyglądała się otaczającym go ludziom i z zazdrością w sercu zastanawiała się, którą z kobiet sobie wyobrażał, gdy mówił o konkubinach. Od dnia, kiedy napisała do dzieci swój rozpaczliwy list, doktor Liang nie poruszył więcej tematu konkubin i pani Liang zaczęła żałować, że w ogóle ten list wysłała. Byłby zły, gdyby się o tym dowiedział. A jednak... Jej wzrok przyciągnęła teraz postać pięknej Chinki, w której było coś obcego. Może dlatego, że wyglądała aż nazbyt chińsko; 195 bardziej chińsko niż prawdziwa Chinka powinna wyglądać. Miała na sobie idealnie dopasowaną suknię z jasnofioletowego aksamitu, krótki sznur pereł na szyi i perłowe kolczyki. Do tego złote buty na obcasach i złotą torebkę. Przeszła obok doktora Lianga i stanęła nieco na uboczu. To wystarczyło. Doktor Liang ją zauważył. Jak dobrze pani Liang znała swojego męża! Widziała jego niemal niedostrzegalny ruch ku samotnie stojącej kobiecie, a po chwili tych dwoje podało sobie ręce. Był to zwyczajny powitalny uścisk dłoni, lecz pani Liang natychmiast wyczuła, że to właśnie ta kobieta sprowokowała Lianga do rozmyślań o konkubinach. Pani Liang nachyliła się ku siedzącej niedaleko korpulentnej chińskiej damie w średnim wieku. - Kim jest ta kobieta w aksamitnej sukni? - spytała. Zagadnięta dama zerknęła w stronę doktora Lianga. - To panna Violet Sung - odparła. - Nigdy przedtem jej nie widziałam - ciągnęła pani Liang. - Jest z Paryża. Nikt nie zna jej rodziny. Chyba jest tutaj bez rodziców. - I chyba jest starsza, niż wygląda - stwierdziła pani Liang. - Ma opinię bardzo inteligentnej. Pisze wiersze. I mówi się o niej, że jest kochanką tego Anglika... - małym palcem dama wskazała wysokiego poważnego cudzoziemca. Pociągał fajkę i uśmiechał się do drobnej Amerykanki, której suknia zsuwała się z ramion. Pani Liang spojrzała na nich w roztargnieniu. - Jakim cudem zachodnim kobietom suknie nie spadają z piersi? - rzuciła w przestrzeń. - Nie mam pojęcia - odparła jej rozmówczyni. - Często się nad tym zastanawiałam, ale nie znam żadnej z nich na tyle dobrze, żeby zadać takie pytanie. - Stojąc tak nad nią - ciągnęła wątek pani Liang - ten Anglik musi widzieć jej biust. - Bez wątpienia - zgodziła się dama. 196 Po tych słowach obie zamilkły. Spojrzenie pani Liang powędrowało znów ku mężowi i pannie Violet Sung. Ulżyło jej nieco, gdy już wiedziała, że panna Sung ma kochanka, ale jej wrogie nastawienie do niej pozostało. Poza tym dobrze znała swojego męża. Wiedząc, że
interesująca go kobieta jest związana z kimś innym, będzie krążył wokół niej ze wzmożonym zapałem. Świadomość, że jest czyjąś kochanką, w jego oczach przydawała jej uroku. Zupełnie jak ćma lgnąca do płomienia świecy, pomyślała pani Liang. Doszła do wniosku, że najwyższy czas zadziałać. Wstała z fotela i szybkim krokiem ruszyła ku mężowi pogrążonemu w rozmowie z Violet Sung. Stanowili piękną parę. Inni goście odsunęli się, by tych dwoje mogło spokojnie porozmawiać. - Ej, Liang! - pani Liang głośno zwróciła się do męża po chińsku. - Zgłodniałam. Podeszła bliżej. Doktor Liang odwrócił wzrok od Violet Sung i spojrzał na żonę. Jego twarz, jaśniejąca szczęściem jeszcze chwilę temu, sposępniała. - Ach tak, tak - rzucił od niechcenia. Pani Liang wpatrywała się intensywnie w Violet Sung, a potem wyciągnęła do niej swoją pulchną dłoń. - Witam panią, panno Violet Sung - zagadnęła po angielsku. - Słyszałam o pani. Ja się nazywam Liang, a to jest mój mąż. Poczuła dotyk szczupłej dłoni Violet Sung. - Och, witam, pani Liang. Właśnie mieliśmy coś przekąsić. - Proszę z nami - odparła pani Liang - jedzenia wystarczy dla wszystkich. - Bardzo to miłe z pani strony - Violet Sung miała niski, przyjemny głos - ale dziękuję. Proszę mi wybaczyć... - Uśmiechnęła się i odeszła. Zobaczyli, jak dołącza do Anglika i idzie wraz z nim do sali restauracyjnej. Pani Liang stała z obojętną miną obok doktora Lianga. - Ona jest kochanką tego Anglika - poinformowała męża. 197 - Nie tak głośno, proszę cię - odrzekł doktor Liang podejrzanie uprzejmie. Poprowadził jednak żonę do sali restauracyjnej, gdzie jedli w milczeniu, każde z nich zdecydowane okazać swoją niezależność oraz niezadowolenie. Później pani Liang spotkała dwie przyjaciółki, które poznała jeszcze w Chinach. Trzy damy znalazły zaciszny kąt do rozmowy o kłopotach z białymi służącymi i złodziejstwie amerykańskich sprzedawców w sklepach spożywczych, którzy oszukiwali klientów. W Chinach każdy, kto szedł na targ po zakupy, brał swoją wagę. Poza tym był jeszcze problem haraczu. - W Chinach - żaliła się pani Liang - wiedziałam, że kucharz doliczy sobie za produkty dziesięć procent. Tutaj, a gotuję sama, bo chcę, żeby to się nadawało dla mojego męża, naciągają mnie na każdym kroku. Kiedy proszę windziarza, żeby zrobił dla mnie jakieś zakupy, ten do rzeczywistej ceny produktów dolicza jeszcze połowę. Nawet moja służąca Neh-lee bierze coś dla siebie z opłat za pranie i krawca. - Wszyscy biali są nieuczciwi - stwierdziła donośnym głosem pani Meng. Była żoną attache ambasady i na tę okazję przyjechała z mężem z Waszyngtonu. - Gdyby chiński rząd pozabijał wreszcie komunistów i zaprowadził pokój, wszyscy szybko wrócilibyśmy do kraju - westchnęła pani Chang. Była drobną kobietką o słodkim wyglądzie, jedną z trzech sióstr Wu z Suczou, o których poeta Hsiang Lin napisał swoje trzy najbardziej znane utwory. Teraz, jako żona bogatego emerytowanego bankiera, niemal zapomniała o czasach swojej młodości, a Hsiang Lin już nie żył. Wszystkie panie miały dzieci i resztę wieczoru spędziły na pogawędce o nich. Pani Liang zwierzyła się przyjaciółkom, że jej najstarszy syn James jest najlepszym absolwentem studiów medycznych w Nowym Jorku, że teraz przebywa w Pekinie, gdzie w przyszłym roku obejmie posadę dyrektora szpitala, i że kiedyś wydawało mu się, 198
że kocha lili Li. Było to jednak tylko chwilowe uczucie, ponieważ James szybko sobie uświadomił, że lili, choć piękna, jest też zepsuta i samolubna i nie nadaje się na żonę dla mężczyzny, który pewnego dnia stanie się sławny. - Niełatwo być żoną znanego człowieka - westchnęła pani Liang. - Mój mąż na przykład: to będzie jadł, tego nie zje; ten podkoszulek włoży, tego nie; kolor krawatów; faktura skarpetek; o tej porze nie wolno mu przeszkadzać; o tej trzeba go zabawiać; to jest za gorące, to za zimne; jednego dnia łóżko jest za miękkie, innego za twarde - trudno sobie wyobrazić te wszystkie męki. A to wszystko oczywiście wina żony. Spójrzcie na niego! Obie damy spojrzały na doktora Lianga, który rozmawiał teraz z Anglikiem. Violet Sung nie towarzyszyła im w konwersacji. Tańczyła z młodym Francuzem, i to tak pięknie, że ludzie przystawali, by na nich popatrzeć. - Wygląda na takiego uduchowionego i dobrodusznego - ciągnęła pani Liang, widząc jedynie swojego męża - ale jutro... eh! Boję się jutra, mówię wam! - Nie wydaje mi się, by Hongkong do was wrócił - mówił Anglik do doktora Lianga. Prawdę powiedziawszy, Wielka Brytania potrzebuje dziś Hongkongu bardziej niż kiedyś. Indie dążą do niepodległości, więc trzeba je jakoś powstrzymać. Poza tym jest Birma, którą też trzeba powstrzymać. Nie wiadomo, co się wydarzy w Indiach Wschodnich, a konkretnie w Indochinach. Teraz bardziej niż przed wojną spoczywa na nas odpowiedzialność za pokój na Wschodzie, zwłaszcza że Rosja ma apetyt na Mandżurię. Są jeszcze wasi komuniści, drogi panie. Co zamierzacie z nimi zrobić? Doktor Liang uśmiechnął się taktownie. - Jestem człowiekiem pióra - powiedział miękko. - Nie zaprzątam sobie głowy takimi sprawami. 199 - No tak - odparł Ranald Grahame - ktoś jednak musi. - Omiótł spojrzeniem salę i zatrzymał wzrok na Violet tańczącej z Pierre'em du Bois. Obserwował ich w milczeniu, poważniejąc nagle tak bardzo, że doktor Liang poczuł się zaniepokojony. Nie chciał, żeby to angielskie spojrzenie spoczęło na nim. Pod wpływem tej myśli oznajmił, że musi już wracać do domu, po czym odszedł od swojego rozmówcy i odszukał panią Liang. - Jestem nieco znużony - zakomunikował. - Idziemy już? Pani Liang wstała natychmiast, serdecznie pożegnała się z przyjaciółkami, obiecując spotkania i zaproszenia na wspólne posiłki. Doktor Liang skłonił się dwukrotnie i oboje ruszyli do wyjścia. Zatrzymali się jedynie przy pani i panu Li, którzy siedzieli na kanapie przy drzwiach. lili tańczyła teraz z Anglikiem, a pani Li patrzyła na to z dezaprobatą, i ledwie skinęła głową państwu Liang na pożegnanie. - Czy lili nie przynosi ujmy taniec z Anglikiem, przyjacielem Violet Sung? - spytała męża pani Li po wyjściu Liangów. - No cóż - odparł pan Li - Charlie już do nich podchodzi. Teraz on się nią zajmie, my możemy dać sobie z tym spokój. - Zanim skończył, Charlie Ting odbił Anglikowi partnerkę i porwał do tańca swoją śliczną narzeczoną. Ranald Grahame został sam na parkiecie. Przez chwilę sprawiał wrażenie rozgniewanego, zaraz jednak skierował się do baru. Violet nadal tańczyła z Francuzem. Państwo Liang wracali do domu w milczeniu. Pani Liang usadowiła się wygodnie w kącie taksówki i zapadła w drzemkę. W domu na stole w holu czekały na nich dwa rachunki oraz list. List od Jamesa. - To od dzieci! - zawołała podekscytowana pani Liang. - Chodź, przeczytamy od razu. - Mam ochotę na gorącą herbatę - odpowiedział doktor Liang. - Kiedy będziesz ją parzyć, ja rzucę okiem na list.
Pani Liang zrobiła smutną minę, nie chcąc jednak psuć mężowi nastroju, posłusznie weszła do kuchni, zapaliła zapałkę, przysunęła ją do palnika, zamknęła oczy i podskoczyła, gdy buchnął płomień, 200 a potem postawiła czajnik na kuchence. Całym sercem pragnęła wrócić i poznać przynajmniej część listu, czekała jednak, aż woda się zagotuje, by móc zaparzyć herbatę. Wreszcie z imbrykiem i dwiema filiżankami na tacy weszła do gabinetu. To, co ujrzała, sprawiło, że gwałtownie odstawiła tacę na stół. - Liang, co się stało? - krzyknęła. Doktor Liang darł list na drobne kawałki. - Więc - wycedził przez zęby - uważasz, że chcę sobie wziąć konkubinę! Pani Liang zbladła i opadła na fotel. - Tak mi się wydawało - wykrztusiła - i napisałam dzieciom, że nie zostanę tu, jeśli faktycznie to zrobisz. - A kogóż to miałbym wziąć jako konkubinę? - dopytywał się doktor Liang. - Nie wiem - odparła. Była przerażona wyrazem jego twarzy. Dzieci, przy których zawsze czuła się pewniej, były daleko. Ciągnęła drżącym głosem: - Któregoś dnia spytałeś, co sądzę o konkubinach... - Głupia! - rzucił z rozgoryczeniem. - Pisałem wtedy esej o kobietach. Spojrzała na niego zakłopotana. - Tylko tyle? - Tylko tyle. Przyłożywszy chusteczkę do oczu, niemal na oślep ruszyła ku drzwiom, lecz zatrzymało ją pytanie męża: - Czemu myślałaś, że wezmę sobie konkubinę? Czy kiedykolwiek nie byłem ci wierny? Pokręciła głową, ciągle zasłaniając oczy chusteczką. - Nie całkiem - wyszeptała. - Co to znaczy „nie całkiem"? Albo się jest wiernym, albo nie! Pani Liang była już bardzo zmęczona. Nie lubiła tłumnych przyjęć, poza tym nadal uważała, że rodzina Li znieważyła Jamesa, a przez to całą ich rodzinę. Miała dosyć rozdętej sławy doktora Lianga 201 i tęskniła do solidnego zabezpieczenia finansowego oraz kont w amerykańskich bankach. Wydawało się jej, że rodzina Li ma wszystko. Z powodu zmęczenia była gotowa powiedzieć prawdę, nie bacząc na to, że nie ma obok dzieci, które ją poprą i dodadzą pewności siebie. Pozwoliła, by doszło do głosu jej prawdziwe „ja", które wyrzuci z siebie słowa prawdy. Oderwała chusteczkę od oczu i spojrzała mężowi prosto w twarz. - A co to jest ta „wierność" czy „niewierność"? Wszystko dzieje się w oczach i umyśle. Jestem twoją żoną, dlatego wiem, kiedy jesteś niewierny. Myślisz, że nie znam twojego spojrzenia i wyrazu twoich ust, gdy jesteś mi wierny? A kiedy widzę to samo, gdy patrzysz na Violet Sung - czy każdą inną kobietę w jej typie - myślisz, że nie wiem, co ci chodzi po głowie? Może kiedy jesteś mi wierny, w głębi serca myślisz o Violet Sung, więc nawet dochowując wierności mnie, zdradzasz ją. Masz skomplikowaną naturę, jesteś... ot taki - pani Liang zaczęła palcami kreślić w powietrzu rozmaite zawijasy - raz tu cię poniesie, raz tam, raz jeszcze gdzie indziej. Znam cię! - Po tych słowach rozszlochała się głośno, znów przyłożyła chusteczkę do oczu i wybiegła za drzwi. Postanowiła, że jutro rano sama opróżni kosz na śmieci w kuchni i poskłada w całość skrawki listu od dzieci. Doktor Liang słyszał jej ciężkie kroki na schodach, słyszał, jak wchodzi do sypialni i zamyka za sobą drzwi. Przez chwilę siedział nieruchomo. Potem wstał, nalał sobie herbaty i niespiesznie wypił. W końcu sięgnął po klasykę konfucjanizmu i pogrążył się w lekturze. Księga sama otworzyła się na fragmencie, w którym Konfucjusz - ponad dwa tysiące lat temu
- wyliczył wszystko, czego nienawidził. Nienawidził zadowolonych z siebie ludzi, nienawidził plotkarzy, nienawidził szpiegów, nienawidził przebiegłych ludzi udających uosobienie uczciwości. Nienawidził chwastów wyrastających w zbożu, nieuczciwych ludzi mieszających się z uczciwymi i tych wygadanych. Nienawidził muzyki Chenga, ponieważ wprowadzała zamieszanie do muzyki klasycznej (zupełnie jak jazz - pomyślał doktor Liang). 202 Nienawidził purpury, ponieważ zakłócała czerwień, i zarozumialców, uważających się za prawych ludzi. Listę znienawidzonych rzeczy Konfucjusz zakończył następująco: „A najtrudniej poradzić sobie z kobietami i ludźmi niewykształconymi. Kiedy pozwalam im na poufałość, stają się zuchwali; kiedy ich ignoruję, mają mi to za złe". Doktor Liang przeczytał te słowa uważnie, uśmiechnął się, wypił jeszcze odrobinę herbaty i zaczął przygotowywać się do snu. Miał zamiar spędzić noc na kanapie w gabinecie. Zdjął marynarkę, koszulę, spodnie i owinął się starą pikowaną szatą, która wisiała w szafie. Zdjął skarpetki i buty i naciągnął skarpety do spania wydziergane na drutach. Okrył się pledem, który leżał złożony na kanapie. Obita aksamitem poduszka była miła w dotyku. Zgasił światło i położył się, nie mógł jednak zasnąć. Poczuł się samotny. To była ciemna strona wieczornych przyjęć. Człowiek dawał się zwieść gwarowi, splendorowi, obecności przyjaciół. Po takim przyjęciu dom wydawał się zimny i pusty. Może pochopnie podjął decyzję o wysłaniu dzieci do Chin. A może oboje z matką powinni pomyśleć o powrocie do kraju. Wygodny dom z ogrodem w Pekinie, bliskość dzieci, James wybitnym chirurgiem, dom przyciągający uczonych i piękne kobiety, wnuki biegające po pokojach, on i matka jego dzieci starzejący się godnie, otoczeni szacunkiem i atencją okazywaną starszym ludziom tylko w Chinach... Może mógłby nawet sprawować funkcję rektora uniwersytetu, ponieważ nie miał zamiaru zajmować się polityką. Wszystkie te myśli chodziły mu po głowie w trakcie bezsennych godzin. Był bliski pójścia na górę do żony i oznajmienia jej, że w końcu gotów jest przychylić się do jej prośby i jechać do Chin. Powstrzymał się jednak. Nie chciał, by wyglądało na to, że się jej boi. Poza tym nie miał w zwyczaju godzić się z żoną przed upływem dwudziestu czterech godzin. Zawsze to ona okazywała skruchę, a on mógł jej wtedy wspaniałomyślnie wybaczyć. Doktor Liang wyciągnął rękę spod pledu i włączył radio. Trafił akurat na podsumowanie wydarzeń dnia na świecie. 203 „W Pekinie przetoczyła się fala protestów studenckich. Pięć tysięcy studentów uniwersytetu zorganizowało strajk w proteście przeciw aresztowaniu dwudziestu pięciu spośród nich, którzy wczoraj trafili do więzienia za...". Doktor Liang skrzywił się i wyłączył radio. Mógł żyć wyłącznie w bezpiecznym miejscu, to znaczy tam, gdzie panuje pokój. Lepiej zostać tutaj. Uczony musi mieć spokój. Z determinacją zacisnął powieki i oddał się powolnej i cichej recytacji poezji z Księgi pieśni zapisanej przed wieloma stuleciami. Ta metoda była lepsza niż zażycie bromu. Nie minęło piętnaście minut i doktor Liang zapadł w głęboki sen. W dużym salonie mieszkania państwa Li Lili słuchała Charliego Tinga. Charlie biegle władał angielskim, a zwłaszcza jego amerykańską odmianą, o wiele lepiej niż swoim rodzimym szanghajskim dialektem. Siedział na sofie, obejmując narzeczoną ramieniem. Matka Lili drzemała w odległym kącie salonu. W chwili, gdy głowa opadła jej na piersi, Charlie pocałował Lili, a potem mówił dalej, nie spuszczając wzroku z drzemiącej przyszłej teściowej. - Wolałbym pojechać do Waszyngtonu niż do Londynu. Ale wszyscy twierdzą, że w Londynie jest świetnie. Wolałbym, żeby żywność nie była racjonowana, ale Violet mówiła, że paryski czarny rynek jest świetnie zaopatrzony i możemy stamtąd sprowadzać różne rzeczy. Poza tym ani ty, ani ja nie jesteśmy dyplomatami, więc możemy wymknąć się do Paryża. Co
ty na to, żeby sprawić tam sobie małe mieszkanko i spędzać w nim mnóstwo czasu? Oficjalnie, oczywiście, będziemy mieszkać z moimi staruszkami, jak przystało na posłuszne dzieci, ale tak naprawdę będziemy żyć na własną rękę. To pozwoli im zachować twarz, a my będziemy mieć wszystko, co chcemy. Głowa pani Li znów opadła na piersi i Charlie przycisnął usta do pełnych, miękkich, czerwonych warg Lili. Poddała się temu całkowicie, odrzuciwszy w tył głowę i zamykając oczy dokładnie jak gwiazdy filmowe na ekranie. 204 Zawsze uważnie przyglądała się scenom pocałunku, by nauczyć się robić to po amerykańsku. Charliemu lekko zakręciło się w głowie. On też uczył się z filmów. Tylko w kinie mógł się zaznajomić z nowoczesną sztuką miłości. W Chinach nie było to możliwe. Widział kilka filmów nakręconych w Szanghaju i ledwie parę razy miał okazję zobaczyć pocałunek. Nic więcej: Chińscy kochankowie ciągle tylko rozmawiali, czasem dotykali swoich dłoni. Charlie przeczytał kiedyś angielskie tłumaczenie starej chińskiej księgi poleconej mu jako „pikantna", ale okazała się niezmiernie nudna, pełna niezrozumiałych dla niego odwołań do kwiatów, rosy, chmur, dolin, zalesionych wierzchołków gór, a drobne kobiece stopki opisywano w niej jako coś cudownego. - Nie kochałaś w życiu nikogo prócz mnie, prawda? - spytał zazdrośnie. Lili patrzyła na niego swymi wielkimi zadumanymi oczami i milczała. W ogóle mówiła niewiele, i Charlie nie był do końca pewien, czy Lili rozumie jego angielski. Sama nie mówiła w tym języku najlepiej. Posługiwała się słodką, oczywiście, lecz marną angielszczyzną w wersji amerykańskiej. - No powiedz, kochanie - nalegał. - Tylko raz myślałam, że trochę kocham - wyznała. Charlie poczuł nagłe ukłucie w piersi. - Nigdy o tym nie mówiłaś - powiedział poważnie. - Kto to był? - Teraz to nieważne - odparła łagodnie i wsparła głowę na jego ramieniu. - Dla mnie ważne - nie dawał za wygraną Charlie. - Nie zaznam szczęścia, póki wszystkiego nie wyśpiewasz. - Wy-śpie-wam? - powtórzyła pytająco, dzieląc wyraz na trzy części. - Powiesz - przetłumaczył. Uśmiechnęła się. - To nic takiego, naprawdę. Kiedy tu przyjechałam, byłam niedoświadczona. - To długie słowo wymówiła wolniej, sylaba po sylabie. 205 - Wtedy James Liang zakochał się we mnie, a ja nie rozumiałam, co się dzieje. Widziałam, jak to jest w filmach, i byłam przejęta. Pozwoliłam mu się kochać tylko troszeczkę. - Gdzie on teraz jest? - spytał Charlie. - Och, bardzo daleko, w Pekinie! - Co tam robi? - Jest lekarzem w wielkim szpitalu. - Pisze do ciebie? - Ach nie! - wykrzyknęła słabo. - Tylko raz napisał długi list i prosił, żebym tam pojechała. Ale ja nie odpisałam. - To wszystko? - Tak. - Westchnęła. Na chwilę zapadła cisza. - Całował cię? - spytał Charlie przez ściśnięte gardło. - Czasem. Charlie cofnął ramię, którym obejmował Lili, i odsunął się trochę. Lili obrzuciła go długim ukradkowym spojrzeniem. Zazdrość w niewielkiej dawce była dobra, lecz nadmiar zazdrości był niebezpieczny.
- Nie podobało mi się to - dodała słodko. - Kiedy mnie całował, nie sprawiało mi to przyjemności. Poza tym nie chcę mieszkać w Chinach, skoro tutaj jest tak miło, i myślę, że w Paryżu będzie miło, w Londynie może też. - Pochyliła się ku Charliemu i dotknęła pachnącą dłonią jego policzka. - Przepraszam, że wy-śpie-wałam - szepnęła - ale myślę, że tak trzeba było, bo teraz muszę ci wszystko wy-śpie-wywać. Przez krótką chwilę opierał się pokusie, w końcu odwrócił twarz ku Lili i pocałował ją długo i namiętnie. W rogu salonu pani Li zaczęła lekko pochrapywać. Tego samego dnia Ranald Grahame do późna rozmawiał z Violet. Nie dzielili jednego mieszkania, zajmowali dwa przylegające do siebie apartamenty. 206 Oboje uznali, że tak będzie lepiej. Ranald Grahame nie należał do mężczyzn tęskniących do domowego zacisza, a Violet z pewnością nie była typem kobiety, która mogłaby mu to zapewnić. Ranald nigdy nie był żonaty i nie zamierzał się żenić. Na samym początku znajomości poinformował o tym Violet, by uniknąć nieporozumień. Uważał, że wobec kobiet powinien być równie uczciwy jak wobec mężczyzn. Owa uczciwość kazała mu teraz zażądać od Violet wyjaśnień. Wyszedł z przyjęcia wcześniej, ponieważ honor nie pozwalał mu robić z siebie widowiska. Kiedy Charlie przerwał mu taniec z Lili, Ranald udał się do baru na whisky z wodą sodową, a potem poszedł złożyć uszanowanie państwu Li. Oboje spojrzeli na niego nieobecnym wzrokiem, jakby nie pamiętali, kim jest, co oczywiście nie poprawiło mu samopoczucia. Chińczycy umieją udawać, że kogoś nie znają. Chińczycy wiedzą wszystko. O wiele trudniej robi się z nimi interesy niż z nieprzewidywalnymi Hindusami, zawsze rozgadanymi i okazującymi uczucia, dzięki czemu łatwo przewidzieć, co mają zamiar zrobić, i łatwo daje się nimi manipulować. Chińczycy tak bardzo się kontrolują, że odrobina samokontroli więcej oznaczałaby samounicestwienie. Z tego powodu nie wierzył ani przez chwilę, by Violet nie zdawała sobie sprawy z tego, co robi. Czekał na nią przez dwie godziny, czując narastającą lodowatą wściekłość, która sięgnęła zenitu, gdy Violet stanęła w drzwiach blada i piękna. Siedział w jej salonie, więc zdziwiona jego widokiem uniosła brwi. - Ty ciągle tutaj, Ranaldzie! - powiedziała swoim czarującym modulowanym głosem. Zrzuciła z ramion krótkie futro z soboli. - Zrobić ci coś do picia? Jak przystało na dżentelmena, Ranald Grahame wstał, gdy weszła do salonu, teraz znów usiadł. - Nie, dziękuję, zaraz sobie pójdę. Pewnie jesteś bardzo zmęczona. 207 Violet osunęła się na kanapę, z gracją okazując znużenie. - Rzeczywiście jestem. Pierre chciał mi pokazać nowy nocny klub. Francuski. Spotkał tam wielu swoich przyjaciół. Było miło, a raczej byłoby całkiem miło, gdybym już wtedy nie była taka zmęczona. Głupie przyjęcie, prawda? A przy tym dziwnie wytworne. I na wskroś chińskie. Zdawało się, że są tam wszyscy, ale gdy człowiek bliżej przyjrzał się tłumowi gości, nie mógł dostrzec ani jednego człowieka, który nie pasowałby do ogółu, rozumiesz. - Violet miała zwyczaj mówienia po angielsku na różne sposoby, do Amerykanina zwracała się jak Amerykanka, do Anglika jak Angielka. Znała pięć obcych języków, w tym rosyjski. Nie była jednak szpiegiem czy kimś w tym rodzaju. Była jedynie pozbawioną korzeni piękną kobietą, zręcznie poruszającą się po każdej powierzchni, choć niemającą punktu oparcia. Często uświadamiała sobie, że nie lubi swojego życia, lecz nie wiedziała, jak je zmienić. Jej ojciec był staroświeckim Chińczykiem, o którego pochodzeniu nic nie wiedziała, a swojej francuskiej matki nie pamiętała wcale. Mogła zostać znaną modelką francuskich artystów, ale ponieważ uważała ich wszystkich za ordynarnych, żyła niczym zakonnica w obszernym ciemnym domu swojego ojca w Paryżu, pełnym chińskich mebli, dywanów i malowideł.
Czego nie chciał zatrzymać - sprzedawał, a zostawiał sobie to, co mu się spodobało. Te rzeczy docierały do niego tajemnymi kanałami z Chin. Imperialne skarby przechodziły przez jego ręce i albo wędrowały dalej, albo znajdowały schronienie pod jego dachem. Dorastając pośród posążków z kości słoniowej, Violet sama się do nich upodabniała, świadomie pozując na boginię. Po śmierci ojca, który nie zostawił testamentu i nie miał nikogo prócz niej, nie wyprowadziła się z domu. Czasem podróżowała w towarzystwie pary swoich służących, francuskiego małżeństwa, które - zatrudniając tymczasową pomoc urządzało jej życie tak, by wszędzie czuła się jak u siebie, bez względu na to, w jakim kraju się znalazła. 208 Do spotkania Anglika miała tylko jednego kochanka, porywczego i zazdrosnego Rosjanina, który ją unieszczęśliwił, a na dodatek sprawił, że nie umiała już żyć samotnie. Uciekła od niego, a potem zakochała się w Ranaldzie na swój własny sposób. Podobała jej się w nim powściągliwa zmysłowość, twarda nieustępliwość oraz absolutna samokontrola. Był spokojny i dał jej poczucie bezpieczeństwa. Liczyła, że na tym kochanku poprzestanie, że jej związek z Ranaldem przetrwa, aż u obojga zanikną tego rodzaju potrzeby. Do tego czasu znajdzie dla siebie zajęcie, które naprawdę będzie sprawiać jej przyjemność. Trwałość związku była tym, czego Violet pragnęła najbardziej. Dziś wieczorem owej trwałości zagroziło spotkanie z pełnym żaru przystojnym Pierre'em du Bois, którego wcześniej nie znała. Z miejsca powiedział jej, że jest nikim, zaledwie trzecim sekretarzem kogoś tam, ona zaś jest najpiękniejszą istotą, jaką w życiu widział. W spokojnym Angliku i w jego cichym, dość egoistycznym sposobie uprawiania miłości brakowało jej czegoś, co miał tamten Rosjanin. - Dobrze wiem, że nie mamy do siebie żadnych praw - mówił Ranald - i niczego takiego teraz nie żądam. - Był wyprostowany, wysoki, na jego pobladłej twarzy nie było znać emocji. - To jednak nie oznacza, że nie mogę powiedzieć tego, co myślę: nie powinnaś wystawiać się na awanse tego Francuza czy jakiegoś innego mężczyzny. Od swojej kochanki wymagam takiego samego dobrego smaku, jakiego wymagałbym od żony. Gdy mówił te słowa, nachyliła się ku niemu i utkwiła w nim poważne spojrzenie. Miała płaską twarz o łagodnych liniach, wąską talię i wyjątkowo pełne piersi dzięki domieszce obcej krwi. Uśmiechnęła się smutno. - Nie musiałeś mi tego mówić, Ranaldzie. Mój chiński zdrowy rozsądek podpowiada mi, że nigdy nie znajdę takiego dobrego mężczyzny jak ty. Czasem jesteś nieco nudny i wtedy w porównaniu z tobą Pierre albo ktoś jemu podobny wydaje się bardzo zabawny - przez godzinę lub trochę dłużej. Jeśli ci się to nie podoba, 209 spokojnie mogę się obyć bez takich przyjemności. Wolę raczej liczyć na ciebie i pokazać ci, że możesz liczyć na mnie. Przyznał w duchu, że jej uczciwość dorównuje jego uczciwości. - Dziękuję ci, moja droga - odparł z pewną serdecznością w głosie i nieudawaną szczerością. - Najważniejsze, żebyśmy się rozumieli. Tak czy inaczej, radzę ci, byś nie tańczyła za długo czy za często ani nie przesiadywała z jednym mężczyzną. Ostatnio przeholowałaś z tym doktorem Liangiem. Nic nie mówiłem, bo uznałem, że taki typ niewydarzonego mężczyzny nie mógłby cię zainteresować. - Jest dystyngowany - szepnęła na swój chiński sposób. - W towarzystwie kobiet mężczyzna nie musi być brutalny czy silny. Delikatność jest w cenie. Subtelność również. Ranald Grahame nie był całkiem pozbawiony subtelności. - Pod tą swoją gładką złotawą skórą jesteś bardziej Francuzką niż Chinką - powiedział. Zaśmiała się. - Tak właśnie ze mną jest - przytaknęła.
Pozwolił sobie na uśmiech. Miał do niej słabość. Działała na niego kojąco i umiała budzić namiętność. Takiemu połączeniu nie potrafił się oprzeć. Rozdział Dziesiąty. Wszystko zaczęło się na targu kwiatowym tamtego słonecznego jesiennego dnia, gdy James napisał list, który tak bardzo wytrącił z równowagi jego rodziców. Popołudniowy wypad na miasto opóźnił się nieco. A wszystkim bardzo zależało na wyjściu z domu i zmianie scenerii, ponieważ nagle poczuli się zmęczeni. James napisał list od ręki i przeczytał im na głos. Był przy tym Chen, którego obecność, jak zgodnie wszyscy oświadczyli, nikomu nie przeszkadzała, i tylko Louise nie wypowiedziała się w tej sprawie. Obudzili Petera, by również wysłuchał Jamesa i treść listu została przez wszystkich zaakceptowana. James napisał krótko, lecz jasno i wyraźnie. Nie mamy pewności, czy mama dobrze Cię zrozumiała. Uważamy, że jednak nie, ponieważ trudno nam sobie wyobrazić, byś wziął sobie konkubinę, co jest niezgodne z obowiązującym w Chinach prawem i co przyniosłoby wstyd całej rodzinie i skompromitowałoby nas w oczach łudzi Zachodu, którzy znają Twoje nazwisko. Pokładamy w Tobie ufność i mamy nadzieję, że wyprowadzisz mamę z błędu. Niepokoimy się tylko dlatego, że mama sprawia wrażenie nieszczęśliwej. Z drugiej zaś strony, jeśli to my jesteśmy w błędzie, pozwól mamie przyjechać do nas, a my się nią zaopiekujemy. Możesz oficjalnie poinformować, że się z nią rozwiodłeś, co przynajmniej nie pociągnie za sobą publicznej kompromitacji, gdyż w Ameryce rozwodzi się wiele osób. U nas wszystko w porządku. Mary czuje się dobrze w swojej pracy, a Peter nieoczekiwanie dla samego siebie nawet polubił tutejszy uniwersytet... 211 - To nie tak - Peter wszedł Jamesowi w słowo. - Wcale nie lubię uniwersytetu, ale widzę, co jest tutaj do zrobienia. W Ameryce studenci dobrze się bawią, nie przejmują się innymi. Ale tutaj, gdzie ludzie nie mogą mówić w swoim imieniu, my musimy to zrobić za nich. Wczoraj na przykład widzieliśmy z kolegami, jak policjant pałką okłada po głowie rikszarza. Przystanęliśmy, żeby spytać, co takiego zrobił ten człowiek. I okazało się, że niechcący najechał policjantowi na stopę. Nie złamał żadnego prawa. Zmusiliśmy policjanta, żeby puścił tego nieszczęśnika. - To bardzo miłe - wtrąciła serdecznie Mary. - Wcale nie - zaprzeczył żywo Peter. - Byliśmy bardziej źli na tego rikszarza niż na policjanta. Zamiast się kulić, powinien się bronić. Nie zrobił nic złego. Poszliśmy za nim i Medy próbował nam podziękować, parę razy sami walnęliśmy go w łeb za to, że jest takim tchórzem. - Peter, co za podłość! - oburzyła się Mary. - Nic podobnego! Nasi głupi rodacy doprowadzają mnie do szału. Dają się poniewierać każdemu, kto ma pałkę albo broń. Czemu nie odpłacają tym samym? - Bo nie mają pałek ani broni - odpowiedział mu cicho James. Złożył list, wsadził do koperty z naklejonym znaczkiem, zakleił i zaadresował. - Chodźmy wreszcie po te chryzantemy! Mary, nie wolno ci wydać za dużo! - Co to znaczy „za dużo"? - spytała zaczepnie Mary. - Dziś nasze sto dolarów w banknocie jest warte mniej niż dziesięć amerykańskich centów. - Uważaj, żeby nie zapłacić więcej niż połowę ceny, jaką podadzą ci sprzedawcy - odparł James. - Lepiej idźmy tam jak najszybciej, zanim podwoją cenę. Musimy nadążyć za inflacją - rzucił Chen, śmiejąc się głośniej od reszty.
Pieniądze stały się farsą, a jednak nadal płaciło się papierkami, które z dnia na dzień traciły wartość. Wypchali więc kieszenie zwitkami banknotów i ruszyli na targ kwiatowy. Young Wang, 212 który miał w drodze powrotnej nieść kwiaty, szedł kilka kroków za nimi. Niespostrzeżenie zarzucili swoje amerykańskie zwyczaje na tyle, by w jakimś momencie ulec Young Wangowi, który upierał się, by członkowie rodziny jego pana nie nosili w miejscach publicznych żadnych pakunków i ciężarów, choćby najmilszych sercu. Wszyscy zgodzili się później, że ten dzień miał w sobie coś wyjątkowego. Powietrze było nieruchome i czyste, że prawie dawało się go dotknąć. Ludzie wydawali się więksi, ich twarze były jak wyrzeźbione, oczy lśniły jasnym blaskiem. Szczególnie pięknie wyglądały twarze starców. Każda widoczna na nich bruzda niosła z sobą jakieś znaczenie. Fałdy ubrań, których nie szarpał wiatr, pozostawały tam, gdzie powinny, w idealnym porządku. Kolory, nawet spłowiały niebieski i czerwony, były dziś intensywne i wyraźne, a ludzkie ciała śniade i ciepłe. Uśmiechy, biel zębów, głosy, dźwięki instrumentów i wszystko inne potęgował magnetyczny spokój tego dnia. Kiedy James przyprowadził brata, siostry oraz Chena na wielki plac targowy, sceneria tego miejsca uderzyła go z siłą wspaniałej dekoracji na scenie. Stary pałac tworzył tło, a jego ciężki dach pokryty niebieskimi płytkami z porcelany strzelał wysoko w bezchmurne niebo. Po obu jego stronach rosły posadzone przed wiekami klony, teraz okryte jesiennym złotem i czerwienią liści nieporuszanych najmniejszym choćby podmuchem wiatru. Od czasu do czasu jednak jakiś odrywał się od gałęzi i wolno opadał na ziemię. W kobiercu z liści bawiły się małe dzieci, półprzytomne ze szczęścia, choć biedne i obdarte. Niektórzy chłopcy zdjęli koszule i teraz ich gładkie śniade ciała błyszczały od potu. Środek ogromnego placu wypełniały chryzantemy. Stały w donicach, w setkach donic jedna przy drugiej, pilnowane przez sprzedawców z pomocą żon albo synów. Między donicami krążyli ludzie, wydając okrzyki zachwytu, póki nie natrafili na kwiat tak piękny, że nie potrafili już oprzeć się jego urokowi i uznali, że muszą go kupić. Biedni i bogaci byli tu razem, ponieważ wszyscy jednakowo czcili te ze wszech miar królewskie pod względem rozmiarów i barw kwiaty. 213 Znaleźli się tu nawet nieliczni cudzoziemcy, a wśród nich amerykański żołnierz, prawdopodobnie na urlopie, który zapragnął zwiedzić miasto. Na targowisku, jak wszędzie indziej, przeważali jednak biedacy. Nie mogąc kupić kwiatów, spoglądali pełnym podziwu i tęsknym, choć pozbawionym zawiści wzrokiem na zakupy robione przez bogatych. Nawet jeśli na ziemię upadł złamany kwiat, żaden biedak nie śmiał się po niego schylić. Obserwował tylko, jak służąca bogatej damy podnosi go z ziemi i wkłada sobie we włosy. To właśnie ta uległość tak rozsierdziła Petera u tamtego rikszarza. Dostrzegał ją też James u biedaków w szpitalu, którzy przyjmowali z wdzięcznością wszystko, co się dla nich robiło, a kiedy jeden z nich umierał, nikt nawet nie pomyślał o odwecie za jego śmierć. Mary szła obok Jamesa. Swoimi spostrzegawczymi oczami wyłapała tę różnicę między ludźmi. - Spójrz na tych biedaków - zwróciła się do brata. - Uważają, że to wystarczy, jeśli pogapią się na kwiaty. - Chciałbym mieć tyle pieniędzy, żeby każdemu kupić po donicy - odparł James. Towarzystwo się rozdzieliło. Chen i Peter przechadzali się po jednej stronie placu, Louise szła sama w pewnej odległości od reszty. Young Wang stał i czekał, obserwując żonglera występującego dla tych, których być może kwiaty już zmęczyły. Mary przystanęła obok grupki zwyczajnie wyglądających mężczyzn w otoczeniu żon i dzieci. Wszyscy z szeroko otwartymi oczami przypatrywali się starszej kobiecie w atłasowych
szatach i jej dwóm synowym. Delikatnymi palcami damy wskazywały kwiaty, które im się spodobały, towarzyszący im zarządca wołał do sprzedawcy, a ten odstawiał na bok wybraną donicę. W oczach biedaków była nie tyle tęsknota, ile czysta i pełna rozmarzenia błogość, jakiej powinni doznawać ci, których stać na posiadanie pięknych rzeczy. Jedno z dzieci dotknęło kwiatu. Ojciec upomniał je cichym głosem: „Nie dotykaj tego, serdeńko. Jeden kwiat to cała moja tygodniowa zapłata". 214 - Nie zniosę tego - powiedziała nagle Mary. James zwrócił się ku niej i ujrzał łzy w jej oczach lśniące niczym kryształy w promieniach słońca. - Nie możesz zmienić tego, co trwa od tak dawna - odparł. A jednak podzielał jej uczucia. Często doznawał tego samego ukłucia w sercu, palił go ten sam wstyd w obliczu biedaków w swoim kraju. Cóż jednak mogli na to poradzić? Za długo to wszystko trwało. Nie sposób zmienić wieczności. Oddalili się od reszty, przechodząc na drugą stronę placu, który był usytuowany w parku należącym do pałacu. Tu i tam rosły stare potężne drzewa. - Nie jestem zadowolona, Jim - stwierdziła Mary. - Chcę jechać na wieś. Tutaj ciągle dotykamy tylko powierzchni. James rozumiał, o co chodzi siostrze, lecz nie odpowiedział jej od razu. Mary odziedziczyła po ojcu łatwość wysławiania się, czego on z kolei nie miał. Na swój sposób sięgał myślami i uczuciami głębiej pod powierzchnię swego codziennego życia. Pekin był teraz przyjemnym starorzeczem, uroczym zakątkiem położonym z dala od głównego nurtu życia. Człowiek mógł tu mieszkać i nawet czynić wiele dobrego, nigdy jednak nie sięgnąłby korzeni i źródeł. - Chcę wrócić do wioski mamy i taty - powiedziała Mary. - Chcę się dowiedzieć, jakimi ludźmi jesteśmy. Jakich mieliśmy przodków. Mary nie zadała tego pytania Jamesowi. Zadała je sobie. Brat wiedział o tym, dlatego milczał, a Mary ciągnęła: - Poprośmy o tydzień wolnego i pojedźmy do naszej wioski. Wtedy dowiem się, czego tak naprawdę chcę. Może się okaże, że ty chcesz tego samego. W naszej obecnej sytuacji jesteśmy równie daleko od naszych rodaków jak wtedy, gdy mieszkaliśmy w Nowym Jorku. James nie do końca zgodziłby się z oceną tego dystansu, czuł jednak, że z właściwą sobie szczerością Mary już zdecydowała o swoim następnym kroku. Dobrze byłoby odwiedzić wioskę przodków i zobaczyć wszystko na własne oczy. Nieważne, czy im się spodoba. Wrodzona ostrożność kazała mu wstrzymać się nieco z podjęciem decyzji. 215 - To dobry pomysł - powiedział. - Odczekajmy kilka dni i przekonajmy się, czy nam się nie odwidzi. A teraz chodźmy po Louise. Widzisz, że rozmawia z amerykańskim żołnierzem? Tak rzeczywiście było. Louise, która samotnie przechadzała się po targu, przyciągnęła uwagę młodego jasnowłosego mężczyzny w obcym mundurze. Przybliżał się do niej stopniowo, a choć była tego świadoma, nie dała nic po sobie poznać. Instynkt młodości i płci podpowiedział żołnierzowi, że dziewczyna go nie odtrąci. Podszedł do niej, gdy przystanęła, by podziwiać ogromny lawendowy kwiat z płatkami zawiniętymi do środka. - Ten podoba ci się najbardziej? - zagadnął śmiało. - Jest ładny - odpowiedziała mu po angielsku. Przysunął się bliżej. - Mam szczęście, mówisz po angielsku! Wiedziałem, że tak jest. - Skąd wiedziałeś? - spytała, zerkając na niego spod długich rzęs. - Jest w tobie coś amerykańskiego - odparł świadom, że te słowa sprawiły jej przyjemność. Po takim wstępie rozmowa potoczyła się gładko. Przedstawili się sobie, powiedzieli, ile mają lat, Louise poinformowała go, że tak naprawdę mieszka w Nowym Jorku. Okazało się, że jej nowy znajomy też pochodzi z Nowego Jorku. To, że oboje spotkali się w Pekinie, było istnym
cudem. Akurat omawiali ten cud, gdy podeszli do nich James z Mary oraz Chen z Peterem. Louise przedstawiła im umundurowanego młodzieńca. - To Alec Wetherston. Pochodzi z Nowego Jorku, mieszka całkiem niedaleko naszych rodziców. - Po zachodniej stronie parku - dopowiedział Alec ze szczerym uśmiechem, odsłaniając rząd zdrowych, białych zębów. Skłonili się na powitanie, po czym Mary dość chłodno odezwała się po chińsku: - Teraz kupimy to, czego nam trzeba, i wracamy do domu, Louise. Słońce niedługo zajdzie i najlepsze kwiaty się skończą. 216 Tak się przypadkiem stało, że wszyscy odwrócili się plecami do Amerykanina, który jednak nie stracił rezonu. Z kamiennym wyrazem twarzy głośno zwrócił się do Louise: - Gdzie pani mieszka, panno Liang? Chętnie panią odwiedzę, jeśli można. Louise dała mu adres. Alec dotknął czapki w geście podziękowania. - Przyjdę w najbliższych dniach - powiedział, na odchodnym posyłając Mary, Chenowi i Jamesowi twarde spojrzenie, a Peterowi szeroki uśmiech. - Louise! - zawołała z oburzeniem Mary. - Jak mogłaś! Louise wzruszyła ramionami. - Nic nie zrobiłam - rzuciła. A jednak wszyscy widzieli, jak bardzo w tym krótkim czasie zmienił się wyraz jej oczu. Przygnębienie gdzieś uleciało, ustępując miejsca ożywieniu, a nawet triumfowi. Chen odwrócił głowę. - Chodźcie - powiedział James - kupimy te białe, te żółte i tamte jasnoczerwone. - Jeszcze te czerwone i złote - dodała Mary. Była zbyt oburzona, żeby rozmawiać z Louise. Young Wang podszedł do sprzedawcy i zaczął targować się o cenę. W końcu wręczyli mężczyźnie zwitek banknotów i ruszyli do domu. Louise, Peter i Chen poszli przodem, Mary i James za nimi, a na końcu Young Wang z wynajętą taczką wyładowaną kwiatami. Minęli rikszarzy, obojętni na ich wołania. Nad miastem skąpanym w przyćmionych barwach zachodzącego słońca powoli zapadał zmierzch. Ulicą szedł ślepy skrzypek. Był wysoki, dobrze zbudowany i silny. Dwiema wibrującymi pod smyczkiem strunami wyrażał to, co miał w sercu. Melodia, którą wygrywał, była radosna i głośna. - Spójrz na tego człowieka - powiedział James. - Ciekawe, czy dałoby się go wyleczyć. Podszedł bliżej, po czym wrócił, kręcąc głową. - Żadnej nadziei. Gałki oczne w zaniku. 217 Grajek przeszedł obok, nie dosłyszawszy słów Jamesa. Sadził żwawo naprzód wielkimi krokami. Ludzie schodzili mu z drogi. Jego ślepota budziła w nich strach, ponieważ wierzyli, że pozbawiony wzroku ma wyostrzoną magiczną intuicję. - Tyle nieszczęścia, któremu nie można zaradzić... Nie mogę tego znieść - powiedziała Mary. - Za bardzo się tym przejmujesz - napomniał ją James. - Twój pomysł jest bardzo dobry. Musimy wrócić do miejsca, z którego się wywodzimy, inaczej nie będziemy w stanie prowadzić dalej życia, jakie wybraliśmy. Ani jedno, ani drugie nie miało ochoty na dalszą rozmowę na ten temat. Ich myśli sięgały głęboko, mowa musiała jednak poczekać. Po powrocie do starego domu, który opuściły już wszystkie łasice, Young Wang rozmieszczał donice z chryzantemami, a Mary od razu przestawiała je po swojemu. Young Wang przyglądał się powstającej kompozycji, widząc w niej jedynie chaos i przypadkowość. - Zgodnie z zasadami, młoda pani - powiedział wyniosłym tonem - wszystko powinno się ustawiać parami. Jeśli po jednej stronie drzwi stoją dwie donice, po drugiej też muszą stać dwie, inaczej w życiu zapanuje nierównowaga. - Dziękuję za podpowiedź, ale mam swoje pomysły - odparła Mary, nie mając zamiaru go urazić.
Young Wang nie powiedział już ani słowa. Poszedł do kuchni, gdzie w przypływie nagłej złości kopnął w lewą kostkę Psiaka, mieszającego w kotle ryż na kolację, a potem nakrzyczał na jego cierpliwą matkę, która moczyła w nafcie wiązki trawy na podpałkę. Upomniał ją, że wczorajsza zupa miała smak nafty, a osoba, która zajmuje się lampami, nie może wycierać rąk w ścierkę, do naczyń. Mary, ustawiwszy już wszystkie donice z chryzantemami wedle uznania, postanowiła porozmawiać z Louise. Młodsza siostra była w swoim pokoju, zajęta wymyślaniem nowej fryzury. Mary usiadła i patrząc na twarz Louise w lustrze, powiedziała: 218 - James i ja postanowiliśmy odwiedzić wioskę naszych przodków. - Po co? - spytała Louise. Oddzieliła połowę włosów z przodu i upięła je w długą grzywkę nad czołem. - Wyglądasz jak jeden z tych pudli prowadzonych na smyczy przez amerykańskie damulki oceniła Mary. - Chcemy zobaczyć tę wioskę, żeby lepiej zrozumieć siebie. - Ja nie muszę jej oglądać z tego powodu - stwierdziła stanowczo Louise. - Długo uczyłam się znosić ten dom i jeśli zobaczę coś więcej, nie wytrzymam. - Nie możesz zostać tu sama - zaoponowała Mary. - Będzie ze mną Peter. On też nie zechce jechać. Tak też się stało. Po wieczornym posiłku, gdy siedzieli przy stole w miłym nastroju, jaki towarzyszy zaspokojeniu głodu, Mary zakomunikowała, że ona i James jadą odwiedzić rodzinną wieś. Peter natychmiast stwierdził, że nie może opuścić na uniwersytecie więcej niż jeden dzień. Zrobił to tak szybko, że Mary nie miała wątpliwości: Louise przygotowała brata na tę rozmowę. - Co się dzieje na uniwersytecie? - spytał James. Cieszyło go, że Peter nie mówi już o powrocie do Ameryki, mimo iż zbliżał się uzgodniony wcześniej termin podjęcia studiów inżynierskich. - Poznawaliśmy naszą starożytną historię - odparł poważnie Peter. Urósł od chwili przyjazdu i zmienił wygląd. Miał teraz fryzurę popularną wśród studentów: po bokach włosy przylegały mu ściśle do głowy, a na czubku sterczały. Co więcej, swoje amerykańskie ubrania wkładał teraz na wyjątkowe okazje, a na co dzień nosił niebieski bawełniany mundur na wzór Sun Yatsena. James i Mary z radością powitali tę zmianę. Częściowo dlatego, że nie było szans na kupienie tutaj nowych zachodnich ubrań, ale przede wszystkim był to dla nich dowód przemiany wewnętrznej, jaką przechodził ich młodszy brat. Nie wiedzieli wprawdzie, na czym dokładnie polega owa przemiana, ale jedno nie ulegało wątpliwości: Peter spoważniał. 219 - A co historia starożytna ma wspólnego z tobą? - dopytywał się James. On sam czuł się o wiele starszy niż kilka miesięcy temu, zaraz po przyjeździe. Nie był to wyłączny efekt pracy w szpitalu i ciągłego przebywania wśród nieuleczalnie chorych. Coś w atmosferze tego miasta, tak starego i tak powściągliwie pięknego, wyzwalało w ludziach powagę. Ta powaga nie była jednak smutkiem. James cieszył się teraz życiem bardziej niż kiedykolwiek. Miał czas, by dostrzec i docenić zmieniające się niebo, smak potraw, ciszę nocy, figle kociąt - dwie stare kocice, podarowane przez właściciela, zamiast walczyć z łasicami, oddały się rozmnażaniu i wychowywaniu młodych. Nawet biedacy, myślał James, mogli tutaj czerpać radość z życia. - W naszej historii wykształceni ludzie zawsze podejmowali się reformy rządów - powiedział z naciskiem Peter. James odczuł lekki niepokój. - Mam nadzieję, że ty nie podejmiesz się żadnego równie niebezpiecznego zadania! zawołał. - Tata powierzył cię mojej opiece. Jeśli wpakujesz się w kłopoty, odpowiedzialność spadnie na mnie. Jeśli posuniesz się za daleko, możesz nawet zginąć.
Peter spojrzał na przezornego starszego brata z niekłamaną odrazą. - Co proponujesz, żeby pomóc naszemu krajowi? - spytał wyniośle. - Nie wiem - odpowiedział uczciwie James. - Ale uważam, że na nic się nie przydam, jeśli pozwolę się zabić, zanim czegokolwiek dokonam. Mary przysłuchiwała się tej wymianie zdań, rozdarta uczuciami do obu braci. Podziwiała żarliwość i otwartość Petera, Jamesa kochała i szanowała. - Peter, poznałbyś lepiej nasz lud, gdybyś razem z nami pojechał na wieś - powiedziała. - Lud! - wykrzyknął niecierpliwie Peter. - Ty i Jim ciągle gadacie o ludzie. To wina ludu, że kraj gnije. Gdyby tutejsi ludzie mieli chociaż trochę energii, myśleli o czymś więcej niż tylko o własnej misce ryżu, 220 nigdy nie doszłoby do tego, co mamy teraz. Mówię ci, że reformy trzeba zacząć od góry. Bracia nie doszli do porozumienia w tym względzie. Kilka tygodni później, tuż przed nadejściem chłodów, James i Mary dostali dwanaście dni wolnego i wyruszyli do rodzinnej wsi Anming. Po długich wahaniach Chen został z Peterem i Louise. Young Wang, obawiając się o swojego pana, ruszył wraz z nim, przedtem jednak rzucił mnóstwo przekleństw i gróźb pod adresem Psiaka i jego matki. Ogromny bagaż, jaki przygotował na drogę, robił wrażenie. Young Wang twierdził, że nie da się spać na łóżkach w wiejskich gospodach, zapakował więc trzy komplety pościeli, poza tym przenośną kuchenkę z gliny, pogrzebacz, szczypce, czajnik do herbaty, gliniane garnki i naczynia, pałeczki, kilka funtów herbaty, dwie porcje węgla drzewnego, moskitiery oraz proszek przeciw pchłom. Podróż mieli odbyć na mułach. Mary włożyła chińskie spodnie i bluzę, James poszedł w ślady siostry i zostawił amerykańskie stroje w mieście. W nastawieniu do rodzinnej wsi ujawnia się duch człowieka. Pani Liang opowiadała swoim dzieciom bardzo dużo, na swój chaotyczny sposób, o wiosce i Liangach, którzy w niej mieszkali. Zabrano ją tam jako młodą narzeczoną, nie miała wtedy jeszcze dwudziestu lat. Sama wywodziła się z przedmieść Pekinu, dokąd jej przodkowie przywędrowali trzy pokolenia wcześniej z małego miasteczka w prowincji Hupej, znanej z ognistych charakterów i mocnej postury jej mieszkańców. Z Hupej pochodziło więcej rewolucjonistów niż z całej reszty Chin. Liderzy rewolucji rodzą się tam każdego dnia. Z równym zapałem wzniecają rewolucje ze wzniosłych powodów, jak i bez powodu, a do każdego posiłku jedzą czerwoną paprykę. Z tej prowincji nieznany z nazwiska przodek pani Liang wyruszył w drogę jako wędrowny sprzedawca bawełny, ożenił się z biedną dziewczyną i osiedlił wraz z nią w skromnej glinianej chatce poza murami miasta, 221 gdzie urządził maleńki sklepik, który dał początek skromnemu majątkowi rodzinnemu. Tam urodziła się pani Liang i wyrosła na tak dorodną dziewczynę, że jej ojciec postanowił wcześnie ją zaręczyć. Jak odbyły się zaręczyny? Rodzina Liangów przyjeżdżała do Pekinu na święta, zwłaszcza na obchody Nowego Roku, kiedy można obejrzeć najlepsze przedstawienia teatralne. Ojciec dziewczyny, który przybył do miasta po różne towary, spotkał ojca chłopca podczas uczty u wspólnych znajomych. Kiedy usłyszał o niezaręczonym jeszcze synu, pomyślał o przyszłości swojej córki i zwrócił się w tej sprawie do wspólnego znajomego, który z kolei zwrócił się do ojca owego młodzieńca, i tym sposobem obie rodziny zaplanowały swoim dzieciom życie. Dla rodziny pani Liang ten związek oznaczał awans społeczny. Kiedy doktor Liang, wówczas zbuntowany student, odmówił zawarcia małżeństwa i oświadczył, że jego żona musi umieć czytać i pisać, pani Liang z własnej woli, aczkolwiek niezbyt chętnie, poszła do szkoły dla dziewcząt.
- To była tortura - opowiadała potem dzieciom poważnym tonem. - Ja, która znałam już wszystkie obowiązki żony, musiałam siedzieć w klasie z małymi dziewczynkami i uczyć się liter! Zrobiłam to tylko dla waszego ojca. Z oczywistych względów nie mogła dzieciom mówić o katuszach, jakie przeżywała, poślubiwszy dumnego, wiecznie niezadowolonego, a czasem odnoszącego się do niej z pogardą młodego mężczyznę. Zamiast tego opowiadała o wiosce Liangów i rodzinie, do której weszła. - Wieś Liangów, wieś waszych przodków, nie leży na nisko położonych terenach, które mogą zostać zalane podczas powodzi. Co prawda, nie ma w okolicy takich wysokich gór jak te na północ od Pekinu. Ale ziemia jest pofałdowana i wioska stoi na jednym z pagórków. Nie jest wielka, nie jest też mała. Otacza ją gliniany mur wzmocniony kruszoną cegłą. Brama jest z drewna nabitego mosiężnymi gwoździami. Na noc się ją zamyka. Główna ulica biegnie przez środek, od niej odchodzi wiele bocznych uliczek. Nasz dom, dom waszych przodków, stoi od północnej strony, 222 więc okna pokoi oraz dziedzińce wychodzą na południe. Jest szesnaście pokoi, po cztery przy każdym dziedzińcu. Kiedy tam pojechałam pierwszy raz, starzy rodzice jeszcze żyli. Ach, moja teściowa, a wasza babcia, była bardzo surowa! Płakałam przez nią każdej nocy. Za każdym razem, gdy wasz ojciec kaszlnął albo kichnął, ja byłam winna. Doktor Liang często słuchał tej opowieści i w tym miejscu zawsze się uśmiechał. - Tak, Liang -jego żona obstawała przy swoim z całą powagą - to prawda. Nie masz pojęcia, ile wycierpiałam. - Potem znów zwracała się do dzieci. - Kiedy wasz ojciec miał zimne stopy, musiałam je rozgrzewać własnymi rękami. Kiedy nie chciał jeść, musiałam wyszukać specjalne potrawy. Mówię wam, nie jest łatwo być żoną uczonego człowieka. Za to ojciec waszego ojca był gruby i wyrozumiały i chociaż nigdy się do mnie nie odzywał, był życzliwy dla wszystkich. Kiedy wchodził do pokoju, ja musiałam wyjść, ale on mówił wtedy do kogoś innego: „Powiedz jej, żeby się tak nie spieszyła". Płakałam, kiedy umarł, bo zostawił mnie samą z teściową. A kiedy ona umarła, został tylko wujek Tao. Ciągle żyje. Eh, ten wujek Tao! Pani Liang zawsze się śmiała, wymawiając to imię. - Co z wujkiem Tao? - dzieci dopominały się o wyjaśnienia. W tym momencie opowieści wkraczał doktor Liang. - Zabraniam ci mówić o wujku Tao. Po tych słowach męża pani Liang zakrywała twarz dłońmi i śmiała się zza nich, aż doktor Liang wpadał w złość. Wtedy odsłaniała poczerwieniałą twarz i usiłowała zachować powagę. - Nie mogę nic powiedzieć o wujku Tao, bo wasz tata będzie się gniewać. Ale kiedyś musicie odwiedzić dom waszych przodków, a wtedy zobaczycie wujka Tao. - A jeśli umrze? - przekrzykiwały się dzieci. - Wujek Tao nie umrze - mówiła pani Liang. - Będzie żył co najmniej sto lat. - Potem nie wspominała już wujka Tao ani słowem. 223 Kiedy James, Mary i Young Wang zbliżali się do wioski, ujrzeli ją taką, jaką opisywała matka. Położona na wzniesieniu, otoczona glinianym murem, brama od północy, a za nią dom ich przodków. Byli zmęczeni, jechali na mułach przez cały dzień wyboistymi drogami. Mimo znużenia Mary roześmiała się cicho. - O co chodzi? - spytał James. Spędzili razem szczęśliwy dzień na miłej pogawędce o niczym, radując się słonecznym blaskiem. Mary, która w towarzystwie Jamesa czuła się swobodnie, śpiewała piosenki, często wybuchała śmiechem, a potem, ziewając, omal nie zasnęła w siodle rozleniwiona popołudniowym ciepłem. Jej nagły radosny nastrój cieszył Jamesa. Mary zwróciła ku niemu rozweseloną twarz. Jechała przed nim wąską ścieżką biegnącą równolegle do wyłożonej kamieniami drogi.
- Wujek Tao! - zawołała. - Pamiętasz? - Ten, o którym tata nie pozwalał jej opowiadać - odparł James. - Teraz zobaczymy go na własne oczy! - Chyba że umarł. - Nie umarł. Mama powiedziała, że pożyje sto lat. Energicznie uderzyła muła plecionym batem z niewyprawionej skóry. Zwierzę przyspieszyło, lecz po kilku krokach wróciło do poprzedniego mozolnego tempa. - No dalej! - Mary ponagliła muła. - Całe życie chciałam zobaczyć wujka Tao! W tym samym czasie wujek Tao niecierpliwie czekał na kolację. W domu panował zamęt. Trzecia synowa, która rządziła kuchnią, przesłyszała się i zamiast przygotować kurczaka z makaronem, przyrządziła makaron z porostami. Była trochę tępa, na dodatek panicznie bała się wujka Tao. O ile porosty łatwo przyrządzić, o tyle kurczaka najpierw trzeba złapać, potem zabić, oskubać i udusić. Zanim odkryto pomyłkę, słońce chowało się już za mur otaczający wieś i wujek Tao oznajmił, że woli czekać do północy, niż zjeść makaron z porostami. Zasiadł godnie w bambusowym fotelu, przywiezionym z Hangczou przez któregoś z przodków, i czekał, wściekle zaciągając się swoją niemal metrową fajką. 224 Tymczasem makaronem z porostami pospiesznie nakarmiono dzieci i trzy synowe wujka Tao poświęciły się kurze, która ukrywała się gdzieś między główkami kapusty. Kiedy już ptak nie żył, kobiety odkryły z przerażeniem, że fatalnym zrządzeniem losu zabiły najlepszą nioskę. Ta, która miała zostać zjedzona, była żółta i znosiła jaja od czasu do czasu, magazynując energię w postaci tłuszczu. Dobra kura znosiła przynajmniej trzy jajka w tygodniu, poza tym przez ostatnie lata wysiedziała i odchowała liczne stadka kurcząt, podczas gdy żółta nigdy nie wytrzymywała w gnieździe na tyle długo, by cokolwiek się wylęgło. - Nie mówmy wujkowi Tao - zaproponowała pierwsza synowa. - I tak się dowie - odpowiedziała smętnie druga. - Jak tylko wbije pięć swoich zębów w mięso, zorientuje się, co zrobiłyśmy. Obie zwróciły się teraz ku trzeciej synowej, która z pobladłą twarzą rozgrzewała kociołki. - Jak mogłaś być tak głupia! - zawołała najstarsza. - Czemu nie przyjrzałaś się tej kurze? - spytała średnia. Krzyczały na nieszczęśnicę, która trzęsła się cała z przejęcia. - Złapałam ją w kapuście - tłumaczyła łamiącym się głosem - i skręciłam jej szyję, zanim znów by mi uciekła. Zza ściany rozbrzmiało donośne wołanie wujka Tao: - Ja chcę jeść! - Pospieszmy się - zarządziła najstarsza synowa. - Oskarżaniem zajmiemy się potem. Na trzy pary rąk pokroiły ulubioną nioskę w drobne kawałki, by mięso zmiękło szybciej. Wrzucone do jednego z kociołków, brązowiało na oleju z dodatkiem cebuli, imbiru, sosu sojowego i odrobiny wody pod ciężką drewnianą pokrywą. W drugim kociołku lekko wrzała woda. Tam miał się zagotować makaron. - Ja chcę jeść! - zagrzmiał znów wujek Tao. - Już idę, wujku Tao! - odkrzyknęła najstarsza synowa. 225 Wszyscy nazywali go wujkiem Tao, choć jego własna rodzina nie powinna tego robić. W każdej innej wiosce coś takiego byłoby nie do pomyślenia. Zaczęło się, gdy wrócił tutaj jako pierwszy w swoim pokoleniu. Ojciec doktora Lianga opuścił rodzinną wioskę, by studiować w Pekinie, i już tu nie wrócił. Przyjeżdżał tylko odwiedzać rodziców, a potem by ich pochować. Przed rewolucją otrzymał dobrą posadę w sądzie. Mówiło się o nim, że ma wpływ na młodego cesarza, który pędził żałosny żywot izolowany od świata przez starą cesarzową,
jego matkę. Po śmierci młodego cesarza cesarzowa skazała ojca doktora Lianga na banicję, ponieważ należał do grona tych, którzy namawiali młodego władcę do przeprowadzenia reform. Miał udać się do Mongolii, lecz dotarł tylko do swojej rodzinnej wioski. Tam, dzięki kosztownym podarkom dla głównego eunucha, pozwolono mu żyć, a czasem nawet bywać w Pekinie. Nikt nie poinformował cesarzowej, że on nie przebywa w Mongolii. Przed tymi wydarzeniami sam doktor Liang był w wiosce przodków tylko na pogrzebie dziadków jako czternasto- czy piętnastoletni chłopiec. Ojciec zaręczył go podczas swojego zesłania. Ślub odbył się trzy lata później, gdy narzeczona nauczyła się czytać i pisać. Po śmierci cesarzowej rodzina wróciła do Pekinu. Pan Liang, jako najstarszy syn i strażnik rodzinnych włości, powierzył pilnowanie wszystkiego wujkowi Tao, swojemu młodszemu bratu. Dzieliło ich zaledwie pól godziny, ponieważ byli bliźniakami. Z tamtego pokolenia rodziny Liangów tylko oni pozostali przy życiu. Mieli jeszcze wielu kuzynów i dalekich krewnych, którzy z braku pracy i przyciśnięci głodem wrócili do wioski, lecz jedynie oni byli bezpośrednimi potomkami Liangów. Bardzo się od siebie różnili. Ojciec doktora Lianga był dostojny i uczony. Wujek Tao nie miał ani krzty dostojności. Jako chłopiec doprowadzał rodziców do rozpaczy swoimi psotami i krnąbrnością. Pewnego dnia, gdy jego dobra matka połknęła opium z rozpaczy, że jej młodszy syn umrze z ręki kata, ojciec wysłał chłopca do odległego miasta, gdzie jeden z jego kuzynów prowadził sklep z lekami. 226 Matka wtedy nie umarła, a syn przyjechał do domu dziesięć lat później na pogrzeb rodziców. Wyrósł na przystojnego, rumianego młodzieńca o tubalnym śmiechu. Pan Liang raczej lubił swojego młodszego brata. Sam był posłusznym starszym synem, prawym i układnym, i dzierżawcy ziemi oszukiwali go na potęgę. Łatwo im to przychodziło, bo pan Liang wierzył każdemu, kto twierdził, że deszcze, susza, upał albo nieoczekiwana fala chłodów zniszczyła plony. Wujek Tao szybko zorientował się w sytuacji. Nazajutrz po pogrzebie, gdy rodzice spoczęli już bezpiecznie w ziemi, zwrócił się do pana Lianga: - Starszy bracie, jeśli nadal będziesz zajmował się naszymi rodzinnymi dobrami, któregoś dnia wszyscy wylądujemy na polu z wołami, a dzierżawcy zajmą nasze miejsce. Lepiej zrób mnie zarządcą. O oszukiwaniu wiem wszystko. Pan Liang z największą radością przystał na propozycję brata. Rozpoczął serię przekupstw, które miały mu umożliwić powrót na stałe do Pekinu, i czternaście miesięcy po ślubie syna, kilka lat po pogrzebie cesarzowej i po rewolucji, udał się z rodziną do Pekinu, poruczając wujkowi Tao zarządzanie majątkiem. W ciągu tych czternastu miesięcy pani Liang tak dobrze poznała wujka Tao, że uśmiechała się na każdą myśl o nim, podczas gdy doktor Liang coraz bardziej się za niego wstydził. Wujek Tao właśnie pokręcił głową i zacisnął mocno powieki, szykując się do kolejnego wołania o jedzenie. Zanim wziął oddech, stanął przed nim jeden z wieśniaków. Był w sklepie z winami, gdy dwoje obcych wraz ze sługą zatrzymało go i spytało o drogę do domu Liangów. Specjalnie wskazał im zły kierunek, by mieć czas przybiec i ostrzec wujka Tao, że będzie miał gości. Wujek Tao otworzył oczy. 227 - Co to za ludzie? - spytał swoim dudniącym chropawym głosem. - Wyglądają na obcych - odpowiedział wieśniak. - Mężczyzna i kobieta. Kobieta ma krótkie włosy. Może to jacyś studenci. Nie mają rudych włosów, czerwonych oczu ani skóry jak kreda, ale wyglądają na miastowych. Wujek Tao nienawidził ludzi z miasta. - Powiedz im, że umarłem - polecił, zamknąwszy oczy. W rodzinie znanej z dobrych manier i dobrego wychowania wujek Tao przejawiał te cechy tylko wtedy, gdy był w dobrym nastroju.
Było jednak za późno. W tej samej chwili stanął przed nimi Young Wang. Wujek Tao otworzył oczy i wlepił wzrok w eleganckiego młodzieńca w dziwnym stroju. Young Wang uśmiechnął się miło, pomilczał trochę, po czym zakasłał, dając do zrozumienia, że gotów jest się przedstawić. - Coś ty za jeden? - spytał nieznoszącym sprzeciwu tonem wujek Tao. - Jestem pierwszym sługą swojego pana - zaczął gładko Young Wang. - Mój pan przysyła mnie z informacją, że on i jego siostra chcą złożyć panu wyrazy szacunku. To syn i córka rodziny Liangów, dzieci starszego brata dostojnego pana. Wujek Tao słuchał tych słów w osłupieniu. Od tak dawna nie myślał o tych swoich krewnych, którzy, jak sądził, zmarli gdzieś na obcej ziemi, że teraz ze zdziwienia otworzył usta. - Gdzie oni są? - spytał. - Przy bramie, dostojny panie - odparł Young Wang. Z trudem powstrzymywał się od śmiechu. Ten stary dżentelmen, a było widać, że wujek Tao nadal jest dżentelmenem, reprezentował dobrze mu znany typ ludzi. W każdej wiosce żył ktoś taki. Co prawda Young Wang nigdy nie widział posiadacza ziemskiego tak potężnego, tak grubego i tak brudnego jak wujek Tao, zupełnie jak Budda w jakiejś zapomnianej świątyni, tyle że Budda ze zmarszczonym czołem, a nie śmiejącą się twarzą. Jego szara, poplamiona szata z jedwabiu marszczyła się na wielkim brzuchu. 228 Na gołych stopach miał stare, czarne, atłasowe buty. Jego nalaną twarz porastała rzadka, siwa broda. Był prawie łysy, włosy ostały mu się tylko na potylicy, zaplecione w cieniutki ogonek i związane spłowiałą, czarną tasiemką. Ów warkoczyk powinien zostać obcięty ponad trzydzieści lat temu wraz z nadejściem rewolucji. To, że wujek Tao go zachował, było oznaką jego nieustępliwości, ponieważ żywił jednakową nienawiść do wszystkich rządów. Jeszcze długo po rewolucji i po tym, jak cesarzowa obróciła się w proch, utrzymywał, że władczyni nadal żyje, i otwarcie ignorował nowych rządzących. - Przy bramie! - wykrzyknął. - Co za niedogodność! - Czy mogą wejść, dostojny panie? - spytał Young Wang. - Jeszcze nie jadłem - odpowiedział wujek Tao. Young Wang poczuł nagły przypływ złości. Gwałtownie odwrócił się na pięcie i poszedł ku bramie. - Panie - zaczął przepraszającym tonem wieśniak, który przybiegł tu z wiadomością - to nie moja sprawa i stracę życie za wtrącanie się, ale to przecież dzieci syna twojego starszego brata, które w pokoleniu po tobie są pierwsze. Wujek Tao podniósł się, opierając ręce na poręczy bambusowego fotela, i uczynił ruch, jakby miał zamiar całym ciężarem swego ciała runąć na zuchwalca. Nieszczęśnik w popłochu wziął nogi za pas. Przy bramie ujrzał gości, o których rozmawiali. Obrzucili go zdziwionym wzrokiem. Posłał im blady uśmiech i wskazał kciukiem przez ramię. - Stary pan kipi ze złości - powiedział i uciekł. - Wasz krewny, panie, wygląda mi na porywczego - zauważył Young Wang. Spalone słońcem policzki Mary poczerwieniały. - Czemu ktoś miałby się na nas złościć? - zwróciła się do Jamesa. - Wchodzę tam. To też nasz dom. - Zaczekaj - powiedział James. - Może lepiej pójdziemy do gospody. 229 - Nie mam zamiaru - zaprotestowała Mary. - W gospodzie na pewno będzie brudno. - Po tych słowach dziarsko pokonała dwa pęknięte stopnie marmurowych schodów, przeszła przez bramę, ominęła mur wewnętrzny i stanęła oko w oko z wujkiem Tao. Od razu wiedziała, że to on. Nikt inny nie wyglądałby jednocześnie tak groteskowo i tak groźnie. Ich spojrzenia się skrzyżowały. Wujek Tao zmarszczył brwi i wydął swoje pełne wargi.
- Wujku Tao! - Mary odezwała się pierwsza. Wujek Tao nie odpowiedział. Ani na chwilę nie spuszczał z niej wzroku. - Mój starszy brat i ja wróciliśmy do wioski naszych przodków - ciągnęła Mary. - Jesteśmy z Liangów, nasz ojciec to Liang Wen Hua. - Mądrala, tak go zawsze nazywałem - odezwał się niespodziewanie wujek Tao. Mary się zaśmiała. Na srogiej, płaskiej twarzy wujka Tao pojawiły się drobne zmarszczki. - Odejdź - powiedział. - Nigdy nie rozmawiam z kobietami. Kiedy mówił te słowa, u boku Mary pojawił się James. Skłonił się lekko. - Wujku Tao, wybacz nam - zaczął w swoim najlepszym mandaryńskim - że przybyliśmy tu bez uprzedzenia. Uważamy się również za twoje dzieci, a to miejsce za swój dom. Jeśli nie możemy się tu zatrzymać na kilka dni, powiedz nam o tym, proszę. Wujek Tao pokiwał głową. - Skąd przyjechaliście? - zapytał. - Dziś z Pekinu, ale parę miesięcy temu przybyliśmy zza morza, z Ameryki. - Jakieś dwadzieścia lat temu słyszałem, że Mądrala tam pojechał - powiedział wujek Tao, okazując lekkie zainteresowanie. Uniósł nieco ciężkie powieki i zaczął oddychać przez usta. - Jak zarabia na ryż? - Uczy w szkole - wyjaśniła Mary. - Dobrze mu płacą? 230 - Wystarczająco - odparła. W tym momencie wujek Tao przypomniał sobie, że jest głodny. - Jeszcze nie jadłem - oświadczył. - My też nie - powiedziała Mary. - Możemy zjeść w gospodzie - szybko dopowiedział James. Wstyd mu było za nadmierną rozmowność Mary. Staroświeccy dżentelmeni nie lubili słuchać gadania kobiet. Wujek Tao nie zdążył odpowiedzieć, bo oto w drzwiach stanęła najstarsza synowa i oznajmiła donośnie: - Kura gotowa, ojcze. - Umilkła nagle i utkwiła wzrok w nieznajomych. Wujek Tao podniósł się z fotela. Kiedy wstał, Mary i James przekonali się, jaki jest wysoki. Wycelował długi i brudny paznokieć kciuka ku dwojgu gościom. - To wnuki mojego brata - poinformował synową. - Niedobrze się stało, że przybyli bez uprzedzenia. W tej chwili mamy tylko chudą kurę do jedzenia. Synowa uznała, że to odpowiednia chwila, by przyznać się do straszliwej pomyłki. Wujek Tao prawdopodobnie powściągnie gniew w obecności nieznajomych. Zaczęła więc gładko: - Ojcze, bogowie nas prowadzili. Musieli widzieć, jak tych dwoje tu zmierza. Zagoniłyśmy chudą żółtą kurę w kapustę. Najmłodsza wyciągnęła ręce, złapała kurę i skręciła jej szyję, żeby nie zdążyła uciec. Kiedy ją wyjęła z tej kapusty, okazało się, że to nie chuda żółta, ale tłusta czerwona. W tamtej chwili chciałyśmy umrzeć, ale teraz widzę w tym sens. Bogowie wiedzą lepiej. Mięsa z makaronem wystarczy, a z jajek, które znalazłyśmy w kurze, przygotujemy coś dla tych dwojga. Wujek Tao rzucił jej gniewne spojrzenie, nie odezwał się jednak ani słowem. Poczłapał ku drzwiom, mlaskając grubymi wargami na myśl o jedzeniu. Przy drzwiach zatrzymał się i rzekł do synowej: - Przypuszczam, że pokoje mojego brata zapełniłaś swoimi dziećmi i że w domu nie ma ani jednego wolnego łóżka. 231 - Nieprawda - zaoponowała synowa. - Zaraz przegonię dzieciaki jak przeganiamy muchy. Odwróciła się do Mary. - Chodź! Za parę minut opróżnię dla was dwa pokoje.
- Przywieźliśmy własną pościel - powiedziała z wdzięcznością Mary. Podobała jej się ta szczera wiejska krewniaczka o okrągłej twarzy. - Nasza pościel jest czysta - odparła kobieta, lekko dotknięta słowami Mary. - W tym domu nie ma pcheł. - Wiem o tym - stwierdziła Mary. - Nie obrażaj się - wtrącił James. - Cieszymy się, że jesteśmy pod dachem domu naszych przodków. - Więc wejdźcie, umyjcie się i jedzcie - powiedziała kobieta. Wprowadziła ich do środka. Young Wang poszedł odwiązać muły przywiązane do palmy daktylowej, zagnał za mur, na dziedzińcu uwiązał do grubego pnia starego granatowca uginającego się pod ciężarem twardych czerwonych owoców. Tam zdjął im z grzbietów bagaż, po czym wszedł do domu za swoim państwem. W nocy padał deszcz. Mary usłyszała cichy odgłos kropel bębniących o dach i obudziła się. Nigdy przedtem nie spała na tak twardym łóżku, które tworzyły proste deski oparte bezpośrednio na niskich ławach. Mimo wszystko czuła się wypoczęta. Leżała na grubym materacu owinięta czystą bawełnianą kołdrą. Krewne nie pozwoliły im nawet rozpakować własnej pościeli. - Mamy wszystkiego w bród - stwierdziły. - Czyż nie jest to wasz dom? Nasi przodkowie powstaliby przeciwko nam, gdybyśmy pozwoliły wam spać pod przywiezioną pościelą, jakby to była gospoda. Chłód nocy sprawił, że nie było komarów, i Mary nie musiała zaciągać ciężkich lnianych kotar wokół łóżka. Leżała w ciemności, zasłuchana w szum deszczu, wciągając w nozdrza powietrze przesiąknięte lekką stęchlizną, woń starego drewna i tynkowanych ścian - zapach poprzednich pokoleń swojej rodziny. 232 Zaobserwowała, że dom wcale nie jest taki czysty, a jej krewne rzadko się, niestety, kąpały. Radosne zgromadziły się w jej pokoju, by popatrzeć, jak szykuje się do snu, a ona nie miała serca ich wyprosić. Krzyknęły na widok jej czystej bielizny i jej skóry. - My, ludzie na wsi - powiedziała najstarsza - nie mamy czasu na mycie. Prawda, latem codziennie polewamy się wodą. Ale teraz, kiedy trzeba robić zapasy na później i magazynować plony, nie możemy się myć każdego dnia. A zimą jest zbyt chłodno. Czemu nie przeszkadzała jej ich ciekawość? Było w ich zachowaniu coś uroczego i dziecięcego. Okazywały jej podziw, zachwyciły je naturalnie wąskie stopy, które nigdy nie były krępowane, szczupłość jej talii, kształtne piersi. W ich oczach nie było niczego wulgarnego, a w nich samych zazdrości. - Jesteś zaręczona? - spytały. A kiedy zaprzeczyła, zaczęły się nad nią użalać i stwierdziły, że jej rodzice nie spełnili swojego obowiązku. Mary próbowała wytłumaczyć swoim krewniaczkom, że nie chciała tego, ale kobiety zupełnie jej nie zrozumiały. - Przecież musisz być zaręczona! - wykrzyknęła jedna z nich, a reszta przytaknęła. Mary nie kłóciła się z nimi. Tak naprawdę nie mogła. One należały do innego świata. No i jeszcze wujek Tao! Zaśmiała się cicho na myśl o nim. Wujek Tao był królem wieczoru. Jak brzmiała piosenka, której nauczyła się dawno temu w przedszkolu w Nowym Jorku? Old King Cole was a merry old soul and a merry old soul was hel. Cały wujek Tao! Rozdrażniony, póki nie najadł się do syta, nie obgryzł do końca kości tłustej kury, nie wyjadł makaronu, nie pochłonął wszystkich przystawek i słodyczy, potem przemienił się w miłego staruszka. Odprężeni członkowie rodziny otoczyli go kołem, a dzieci, które do tej pory trzymały się z dala od niego, podeszły bliżej, oparły się o jego wielkie kolana i śmiały się z potężnego brzucha spoczywającego na jego udach niczym poduszka.
Wujek Tao zaśmiał się chrapliwie, potem śmiech przeszedł w kaszel, od którego twarz mu spurpurowiała. Dzieci pobiegły po spluwaczkę, 233 a synowie w tym czasie masowali mu plecy. Kiedy mu ulżyło, wydał z siebie serię głośnych beknięć i otarł łzy z oczu, a rodzina znów mogła się odprężyć. To James pierwszy zachęcił go do mówienia o przeszłości. - Opowiedz nam o naszym dziadku i starych czasach - poprosił. Zasłuchani w opowieść wujka Tao siedzieli tak do późnej nocy, zmęczone dzieci usnęły w ramionach matek. Mary doznała dziwnie ciepłych uczuć. Siermiężny stary pokój z pajęczynami zwisającymi z krokwi, wieśniacy o szczerym spojrzeniu - to było prawdziwe i jej własne. Zwinęła się w kłębek na wielkim łóżku. - Podoba mi się tu - wymruczała. - Bardziej niż gdziekolwiek na świecie. Spoczywający po drugiej stronie drewnianego przepierzenia James też nie spał. Niewiele czasu potrzebował, by stwierdzić, że jego krewni chorują na jaglicę. Nawet oczy dzieci były zaczerwienione. Nic dziwnego, skoro używali tego samego szarego ręcznika i tej samej cynowej miednicy. Jeśli się nie mylił, średni syn miał gruźlicę. A byli to przecież posiadacze ziemscy! James widział, że wujek Tao nie lubi zmian. Postanowił jednak, że wbrew spodziewanym protestom i tak zaprowadzi zmiany. Wstał z łóżka i zapalił stojące na stole świece osadzone w mosiężnych podstawkach w kształcie znaku symbolizującego długie życie. Zapewni mieszkańcom wioski swoich przodków długie życie, gdy zadba o ich zdrowie. Serce mu topniało na myśl o nich wszystkich, nawet o wujku Tao. To dobrzy ludzie, powtarzał w duchu, naprawdę dobrzy ludzie. Poranek zaczął się od kłótni między Jamesem i Mary. Kiedy wyszli ze swoich pokoi i spotkali się w głównym przestronnym pomieszczeniu domu, zastali tam jedynie najstarszą synową. - Tamci poszli siać pszenicę ozimą - powiedziała. Słowem „tamci" określała mężczyzn. Kazali mi przeprosić was w ich imieniu. 234 Będą w domu koło południa, a wy macie coś zjeść i się rozgościć. Wujek Tao tak wcześnie nie wstaje. Jeden z dzieciaków nasłuchuje pod drzwiami i kiedy wujek Tao zacznie mruczeć, da nam znać. Tak jest codziennie. - Nie rób sobie kłopotu z naszego powodu, kochana ciociu - odparł James. - To żaden kłopot. Co będziecie jeść? Nasze posiłki są skromne. - Cokolwiek - wtrąciła Mary. - Jestem głodna. - Pod wpływem nagłego impulsu dodała: - Nie traktuj nas jak gości. Pozwól nam pójść z tobą do kuchni i przygotować coś. Kobieta roześmiała się, nie odmówiła jednak prośbie Mary. James i Mary ruszyli z nią przez dziedziniec i znaleźli się w kuchni. Ranek był słoneczny i bezchmurny. Niestety, promienie słońca obnażyły przykry fakt, że krewniaczki nie grzeszą zamiłowaniem do czystości. Mary spojrzała znacząco na Jamesa, a ten zwrócił się do niej ściszonym głosem i po angielsku: - Nie przejmuj się, większość bakterii ginie w wysokiej temperaturze. W kuchni rzeczywiście panowała wysoka temperatura. Kobieta podniosła drewnianą pokrywę wielkich kotłów, z których wydobyła się para i woń gotującego się prosa. Chochla była tak gorąca, że można ją było chwycić tylko przez ścierkę. Na widok burej szmaty, jaką podała jej krewniaczka, Mary wyjęła z kieszeni swoją chusteczkę. Kacze jajka w skorupkach były wystarczająco czyste, a solona ryba bezpieczna. James i Mary napełnili więc swoje miseczki i wyszli z kuchni, by zjeść na słońcu. W domu panowała cisza. Pozostałe kobiety wraz ze starszymi dziećmi poszły w pole i nad staw zrobić pranie i tylko najmłodsze dzieci bawiły się w piasku przy domu. - Chodźmy tam gdzie one - zaproponowała Mary.
Po jedzeniu umyli miseczki i odszukali najstarszą synową, która tkała płótno w pokoju na tyłach domu. Usłyszawszy jakiś terkot, podążyli za tym odgłosem i weszli do środka. Kobieta siedziała przy krośnie spowita tumanami kurzu i poruszała wszystkimi kończynami. 235 - Idziemy w pole się przejść - zawołała do niej Mary. Kobieta pokiwała głową i wróciła do roboty. I właśnie wtedy doszło do kłótni między bratem i siostrą. Byli z sobą tak blisko, że ich umysły działały jak jeden. Mary nie wątpiła, że James czuł dziś rano to samo co ona. Gdy szli główną drogą, zwróciła ku niemu rozjaśnioną twarz. - Jim, zamieszkajmy tutaj! Dzieci nieruchomiały na ich widok, kobiety stawały na progu domów. James i Mary musieli przejść przez wiele wąskich uliczek, by dotrzeć do okalających ją solidnych murów. Wioska nie była mała, liczyła około stu domów. Środek głównej ulicy był wybrukowany kawałkami marmuru wyślizganego stopami wielu pokoleń rodziny Liangów. Domy wzniesiono z cegieł produkowanych sposobem chałupniczym, a dachy pokryto czarnymi nieoszkliwionymi płytkami. Gdzieniegdzie rzucały się w oczy biedniejsze, kryte strzechą domy o glinianych ścianach. Dzieci były wesołe i brudne. James patrzył na nie i widział przerost migdałków, zaczerwienione oczy, i złe odżywianie. - Z czego byśmy żyli, Mary? - spytał. Siostra za szybko doszła do identycznego wniosku. I choć w nocy podjął taką samą decyzję, zirytowało go, że Mary pierwsza ją wyjawiła. Dlatego nie miał zamiaru zgadzać się od razu, nie zwróciwszy uwagi na czekające ich trudności. - Przecież należymy do rodziny liangów, prawda? - odparła Mary. - Możemy tu jeść i mieszkać tak samo jak wujek Tao i reszta. - Jedzenie i dach nad głową to za mało - zauważył rozsądnie. - Chciałbym założyć tu szpital, a ty, jak mi się zdaje, myślisz o pomocy tutejszym dzieciom. A to wymaga pieniędzy. - Nie potrzeba znowu aż tak wiele - stwierdziła, w duchu niechętnie przyznając bratu rację. W pustym pomieszczeniu mogłabym prowadzić szkołę, a ludzie płaciliby za książki i inne rzeczy. A nauczenie dzieci czystości nic by nie kosztowało. 236 James milczał przez dłuższą chwilę. Dotarli do południowej bramy, po czym wyszli poza mur okalający wioskę. Tłum otaczających ich dzieci stopniał do dziesięciorga najstarszych, maluchy zostały we wsi. Zagłębili się w labirynt ścieżek. Jak okiem sięgnąć widzieli płaskie, zrudziałe pola, z których zebrano już plony. Tylko kapusta i cebula zieleniły się jeszcze na zagonach. Niebieskie drelichy chłopów wyraźnie odcinały się od tła, a stada białych gęsi, które kroczyły po świeżo skoszonym polu w poszukiwaniu ziaren, wyglądały z daleka jak płatki śniegu. - Och, jak tu pięknie!... - westchnęła Mary. Zawsze, kiedy zostawali sami, rozmawiali po angielsku. W Nowym Jorku w takiej samej sytuacji naturalnie przechodzili na chiński. Czemu nic nie mówisz, Jim? - ponagliła brata. Spojrzała na Jamesa i pierwszy raz dotarło do niej, jaki z niego przystojny młody mężczyzna. Tego ranka miał na sobie stare ubranie, parę brązowych spodni i spłowiały czerwony sweter. Wyglądał obco, jednak jego mocny, lecz łagodny profil pasował do tutejszego krajobrazu. - Myślę - odpowiedział. - Dobrze wiem, że musimy coś z tym zrobić, Mary. Zrozumiałem to dziś w nocy, ty też, jak sądzę. Dziwna rzecz. My, emigranci, wróciwszy do domu, obieramy dwa różne kierunki. Niektórzy, tacy jak Su, Peng, Kang czy im podobni, ich żony, dziewczyny i reszta, ignorują to, co zastają, i chcą przed tym uciec. I są też tacy jak my. Szokuje nas, bo nic nie wygląda tak, jak sobie wyobrażaliśmy, a jednak nie potrafimy odciąć się od rzeczywistości. - Myślisz, że tata wiedział, jak tu naprawdę jest? - spytała.
- To znaczy? - No wiesz, jak by to ująć... brudno - powiedziała szczerze. - Brud, brudne dzieci, ciemni ludzie. - Według mnie tata schował to głęboko gdzieś w zakamarku serca. A brudni ludzie są wszędzie, w Nowym Jorku jest ich mnóstwo. - Jim, wiesz, o co mi chodzi! Ani ty, ani ja nie spodziewaliśmy się aż tylu biednych, brudnych, ciemnych ludzi. Nieźle nam się żyło, ale nie żyliśmy wśród nich. 237 - Tata chyba nie uważał, żeby to była jego sprawa. Czemu ty myślisz inaczej? - Bo to jest nasza sprawa - upierała się Mary. - Nie byłbym taki pewien - odparł James. W tym momencie zaczęła się między nimi kłótnia. Mary wysuwała argumenty, James je odpierał, aż w końcu doprowadzona do ostateczności Mary zastąpiła bratu drogę. - Czemu tak się na mnie złościsz? - zaprotestował James. - Bo ty wiesz i ja wiem, że ty wiesz, że nie mówisz tego, co naprawdę myślisz - powiedziała dobitnie Mary. Kruki, które chmarą obsiadły pole tuż przy drodze, spojrzały przestraszone w ich kierunku i z głośnym trzepotem skrzydeł poderwały się do lotu. - Widzisz, nawet kruki wystraszyłaś - zauważył James ze śmiechem. - Jim! - krzyknęła Mary, tupiąc nogą i wzbijając kurz. - Odpowiedz mi! James jednak milczał. Rzuciwszy mu druzgoczące spojrzenie, Mary pomaszerowała przed siebie. Dotarli do pobliskiej świątynii, budowli niewiele wyższej niż Mary. Zajrzeli przez otwór do środka, gdzie zobaczyli nieduży posążek boga ziemi wraz z jego małżonką. Mary przysiadła na niskim murku okalającym budowlę. James spoczął obok siostry. Za świątynką widniały kopce grobów. - To pewnie nasi przodkowie - zauważył James. - Wygląda na to, że chowa się tu ludzi w polu gdzie popadnie. Mary rzuciła ku grobom krótkie spojrzenie, po czym wróciła do tematu będącego powodem kłótni. - Jim, jeśli nie zamieszkasz w wiosce, zostanę tu sama. James słuchał jej z poważną miną. - Nie wątpię, moja droga, że tak byś zrobiła. Ale ja przecież nie mówię, że nie chcę tu być. Pytam tylko, jak, kiedy i z czym się tu sprowadzić. Nie wystarczy tylko zamieszkać wśród tych ciemnych ludzi, bo możemy się do nich upodobnić. Trzeba się zastanowić, 238 jak urządzić tu nasze życie. Przecież nie chcemy się tu zakopać obok naszych przodków. Pod wpływem powagi i łagodności tych słów Mary powściągnęła gniew. Siedziała nieruchomo przez długi czas, uspokajając niecierpliwe myśli. James miał rację. Istniała przepastna różnica między nimi samymi a tutejszymi ludźmi, dzieliły ich stulecia, przestrzeń i czas skondensowane w jednym tylko pokoleniu. - Najpierw - ciągnął James - chcę porozmawiać z wujkiem Tao. Będziemy potrzebować jego pomocy. Jeśli będzie nam przeciwny, nic nie zdziałamy. Musi zrozumieć nasz punkt widzenia. - Myślisz, że do niego cokolwiek dociera prócz potrzeby jedzenia i spania? - spytała Mary. - Ta góra mięsa rozumie więcej, niż nam się zdaje - odparł James. Napięcie między bratem i siostrą uleciało niczym mgła, Mary nie chciała jednak tak łatwo odpuścić. - Dobrze wiem, że myślisz o tym i że naprawdę chcesz wrócić w rodzinne strony, a nie dryfować bez celu z ludźmi pokroju Su, Penga, Kanga... - Nie chcę dryfować - przyznał James.
- Jesteś tak samo niezadowolony ze wszystkiego jak ja - kontynuowała Mary z nutką wesołości w głosie. - Jestem niezadowolony - przyznał James. Mary zaśmiała się. - W takim razie oddajmy się przyjemnościom. - Wstała i zajrzała do środka maleńkiej świątyni. - Biedni bogowie - szepnęła. - Wyglądają na przerażonych! Wrócili w południe. Wujek Tao już nie spał. Powolnym krokiem przemierzał dziedziniec w tę i z powrotem, trawiąc późne śniadanie. Czas żniw minął, więc trzy posiłki zredukowano do dwóch, przechodząc na zimowy rozkład dnia. Nikt nie zajął się jeszcze przygotowaniami do kolejnego posiłku. 239 W głównym pokoju na stole stała taca z persymonami oraz kwadratowy talerz z przegródkami, w których leżały pestki arbuza, dyni i stare słodkości. - Eh... - sapnął od niechcenia wujek Tao na widok Jamesa i Mary. - Jak się masz, wujku Tao? - spytał James. - Jestem zajęty, bardzo zajęty - odpowiedział, przykładając obie tłuste dłonie do brzucha. Gdzie byliście? - Chodziliśmy po polach, ale nigdzie nie widzieliśmy naszych krewnych. - Wybrali się na najdalej położone ziemie - powiedział beztrosko wujek Tao. - Posłałem ich tam, żeby ocenili plony pszenicy. Ci wieśniacy wykorzystują każdą sposobność, by oszukać właścicieli. - Jak ustalasz wysokość dzierżawy? - spytał James. - Bierzemy połowę - powiedział wujek Tao. Ponieważ zanosiło się na dłuższą rozmowę, usiadł w bambusowym fotelu, z którego nikt inny nie korzystał. - Dostarczamy połowę ziarna, dostajemy połowę plonów. Ziemia jest nasza, woły są ich. Oni mają lekką pracę, na nas spada ta ciężka. - Jak to, wujku Tao? Nie wydaje mi się, żebyś się męczył w tym fotelu. - Ach, nie znacie prawdy o naszym życiu! - zaprotestował gwałtownie. Jego ciało całkiem się już przebudziło i dostroiło do stanu ducha. Wyrastająca z rozpiętego kołnierzyka gruba, opalona szyja dźwigająca łysą, okrągłą głowę była wyprostowana. Wujek Tao nie zaprzątał sobie głowy guzikami. Jego szarą szatę podtrzymywał na brzuchu szeroki pas ze starego jedwabiu. Z luźnych rękawów wystawały duże dłonie, poruszające się z osobliwą gracją w rytm potoku słów. Były gładkie, choć brudne, z fałdkami jak u dziecka. - Wy młodzi - huknął gromko, jakby zwracał się do milionów słuchaczy - nie rozumiecie tego. Wydaje się wam, że wszyscy wieśniacy są dobrzy i uczciwi. Nic bardziej błędnego. Zajęcze plemię, które dzierżawi ziemię Liangów, to sami złodzieje. Sprzedają ziarno, 240 a potem skarżą się na marne plony. Ja i moi trzej synowie musimy dotrzeć wszędzie, żeby sprawdzić, zważyć, policzyć. Po rozdaniu ziarna musimy sprawdzić, czy zostało posiane. Kiedy wzejdzie, musimy miesiąc po miesiącu sprawdzać, jak rośnie. W porze żniw musimy być wszędzie jednocześnie, żeby nie skosili zboża, zanim nie sprawdzimy urodzaju. Ciężki nasz los! W trakcie przemowy wujka Tao pojawił się Young Wang. Nie śmiał przerywać, czekał więc na dogodny moment. Po ostatnich słowach wujka Tao poczerwieniał gwałtownie, na jego gładkich skroniach wystąpiły żyły. James zauważył to. Dobrze rozumiał, skąd ta reakcja. Young Wang też był wieśniakiem. James zwrócił się ku niemu. - Czego chcesz? - spytał. Young Wang odpowiedział, ignorując obecność wujka Tao: - Panie, widzę, że dobrze ci tutaj. Jak długo chcesz tu zostać? - Siedem, osiem dni, jeśli wujek Tao się zgodzi - odparł James. - Zostań, zostań - powiedział pobłażliwym tonem wujek Tao.
- Więc zdążę w tym czasie odwiedzić swoich starych rodziców. Już dawno powinienem to zrobić, bo po powodzi zostawiłem ich w mieście. Woda na pewno już opadła, a oni będą chcieli wrócić do domu, jeśli ten nadal stoi. A jeśli zniszczyła go woda, będą budować nowy. Tamten właściciel ziemski jest bardzo zły, nie pomoże im. Dlatego muszę wrócić do nich i upewnić się, że nie każe im sprzedać tego wołu, który musi orać ziemię, by rodzinie nie groził głód. James wiedział, że te słowa Young Wang kieruje do wujka Tao. Dlatego od razu powiedział: - Oczywiście, jedź! A my wyruszymy stąd rankiem za osiem dni, licząc od dzisiaj. - W takim razie jadę - odparł Young Wang i bez zbędnych ceregieli wyszedł. Podczas tej nieoczekiwanej przerwy wujek Tao zamknął oczy. Zdawało się, że śpi. Teraz znów je otworzył i kontynuował swoją przemowę w miejscu, w którym ją urwał. 241 - Gdyby nie ja, rodzina Liangów nie miałaby swojego miejsca na ziemi. Wasz dziadek, mój starszy brat, był uczonym. Wiedział o życiu tyle co dziecko. Pięknie gadał i dawał się oszukać każdemu, kto się z nim zgodził. Wasz ojciec pewnie jest taki sam. - Możliwe - powiedział James. - Jak naprawdę zarabia na życie? - spytał wujek Tao z nieskrywaną ciekawością. - Uczeniem innych nie napełni sobie brzucha. Co roku posyłam mu sporą sumę z czynszów, ale to chyba i tak za mało. - Posyłasz mu pieniądze? - wykrzyknęła Mary. - Przypadającą mu część - wyjaśnił wujek Tao, nie patrząc na Mary. W dzień nigdy nie patrzył na kobiety. - Zawsze przed Nowym Rokiem dzielę wszystko na części według miejsca zajmowanego w rodzinie. Wasz ojciec dostaje tyle, ile mój starszy syn. - Tata nigdy nam o tym nie mówił! - zawołała podekscytowana Mary. - Czemu? - spytał wujek Tao. - Być może nawet nie myśli o tych pieniądzach - zauważył rozsądnie James. - Jako wykładowca zarabia pewnie więcej. - Tak? - wujkowi Tao rozbłysły oczy. - Uczy obcych czytać i pisać? - Oni już umieją czytać i pisać - wtrąciła Mary. - Ale nie po naszemu - odciął się wujek Tao. Mary postanowiła wykorzystać fakt, że poruszyli ten temat. - Wujku Tao! - zaczęła zdecydowanym tonem. Wujek Tao utkwił spojrzenie w podłodze. - Co znowu? - spytał. - Myślisz, że czytanie i pisanie jest ważne? - Umiem czytać i pisać. - Ale mnie chodzi o innych - ciągnęła nieustępliwie Mary. - Kobietom to niepotrzebne - oświadczył stanowczo. - Kiedy kobieta nabije sobie brzuch literami, nie starczy miejsca na dziecko. - A mężczyznom? - spytała Mary, chowając na chwilę dumę do kieszeni. 242 - Zależy jakim - odrzekł wujek Tao. - Takim jak ja i moi synowie tak. Umiemy czytać i pisać. Nie za dużo, rozumiesz, ale wystarczająco. James posłał Mary ostrzegawcze spojrzenie, które mówiło: „Powoli, nie spiesz się, zostaw to mnie". Mary wstała. - Pójdę sprawdzić, czy przyda się w kuchni moja pomoc - powiedziała. Wujek Tao skierował wzrok w tę stronę, skąd dochodził jej głos. - Bardzo dobrze, bardzo dobrze, tak powinno być. - Odczekał, aż Mary wyjdzie, i zwrócił się do Jamesa. - Musisz jak najszybciej wydać swoją siostrę za mąż - orzekł poważnym tonem. Kiedy się pozwala kobiecie latać tam i z powrotem, kusi się demony. Coście wymyślili? - Mary chce uczyć dzieci - powiedział odważnie James.
- A widzisz! - skwitował triumfalnie wujek Tao. - Mówiłem ci, żadnego czytania i pisania dla kobiet! Żadna z moich synowych tego nie umie. Chciałem, żeby tak było. Twój ojciec, pamiętam, zmusił twoją matkę do nauki czytania. A ona teraz pewnie wszędzie biega. Nigdy nie siedzi w domu, co? Ile dzieci? - Czworo. - Ty też uczysz w szkole? - spytał wujek Tao. - Nie, jestem lekarzem. - Lekarz! - zawołał wujek Tao. - Kroisz czy leczysz? - Kroję, chociaż czasem najpierw leczę. - Kroisz! - stwierdził ponuro wujek Tao. - Nie wierzę w krojenie. Nigdy nie widziałem człowieka, który był krojony i przeżył. - A w ogóle widziałeś kogoś, kto miał operację? - spytał James z lekkim uśmiechem. - Nie - odpowiedział kategorycznie wujek Tao. - Nie wierzę w krojenie ludzi. - Ziewnął, milczał przez chwilę, a potem okrężnym ruchem prawej ręki zaczął wolno pocierać brzuch. - Co ci jest, wujku Tao? - Nie, nic. - I nie otwierając oczu, dodał z odrobiną niepokoju w głosie: - Kiedyś pomyślałem sobie, że czuję się jak kobieta w ciąży. 243 Ale jestem mężczyzną, więc to niemożliwe. - Nie przestawał masować brzucha. James czekał. - Niemożliwe, prawda? - Nieoczekiwanie otworzył oczy. - Myślę, że niemożliwe - odparł James, z trudem hamując śmiech. - Więc co to jest? Bez zachęty ze strony Jamesa rozwiązał pas, rozsunął poły swojej szaty i odsłonił potężny brzuch. - Pomacaj to - powiedział. James pochylił się i nacisnął wielką miękką masę. - Czujesz coś jak głowa dziecka? - spytał z przejęciem wujek Tao. - Tak, ale to co innego - powiedział łagodnie James. - Co? - Guz. I nie powinno go tu być. - Kraby - stwierdził ponuro wujek Tao. - Któregoś roku zjadłem za dużo krabów, od tego się wszystko zaczęło. - To nie kraby. - Więc co? - Nie wiem. Muszę spojrzeć na to przez specjalne szkło. - Możesz zobaczyć, co mam w środku? - Tylko częściowo. - A potem co? - Prawdopodobnie będę musiał kroić - powiedział James łagodnie. Wujek Tao owinął się szatą. - Nie wierzę w krojenie. Porozmawiajmy o czym innym. O wieśniakach na przykład. James jednak nie słuchał. Wszystko ułożyło mu się w logiczną całość. Przyszłość, taka niepewna jeszcze dziś rano, gdy rozmawiał z Mary, objawiła mu się teraz wyraźnie. Wujek Tao, z guzem w brzuchu, poprowadzi go tą drogą, nawet o tym nie wiedząc. 244 Young Wang wrócił po siedmiu dniach. W nietypowym dla niego milczeniu spakował bagaże, na nowo zwinął i związał pościel, która nie została użyta, wyczyścił muła, na którym pojechał na południe do rodzinnej wioski, i przyprowadził dwa pozostałe ze stajni przy gospodzie. Nazajutrz o świcie zjawił się u swojego pana i jego siostry. James i Mary byli już gotowi do drogi. Wszyscy domownicy wstali, by ich pożegnać i błagać, by tu wrócili. Nawet
wujek Tao heroicznym wysiłkiem zwlókł się z łóżka niechlujny i zaspany, chwiejnym krokiem doczłapał do drzwi i skinął im głową, mamrocząc niewyraźnie: „Do zobaczenia, do zobaczenia!". Zaraz po wyjeździe Jamesa i Mary padł z powrotem na łóżko i zasnął. Sen był jedynym sposobem na ucieczkę przed paraliżującym lękiem, który zakradł się do jego serca i ani na chwilę nie dawał o sobie zapomnieć. Ten młodzieniec, wnuk jego brata, mówił, że trzeba go będzie kroić! Wujek Tao pomyślał o tym tuż przed zaśnięciem i poczuł, jak noszony w brzuchu supeł wtapia się w jego potężne ciało. Powiedział sobie wtedy zdecydowanie: „Cokolwiek we mnie rośnie, jest moje, i nikt nie może mi tego zabrać, póki sam na to nie pozwolę". Pod wpływem tego chwilowego ukojenia zasnął. Nad wioską wstawał dzień. Słońce jeszcze nie wyjrzało znad horyzontu, niebo rozjaśniały małe złotawe obłoczki. W tym świetle główna ulica wyglądała zupełnie inaczej niż zwykle. Z dachów kuchni ulatywały w niebo smużki purpurowego dymu. Zza drzwi dobiegały dziecięce piski, białe gęsi, całkiem już przebudzone, człapały wolno, zajęte swoimi sprawami. Na noc ściągały do domu niczym porządni ludzie, chroniły się pod ścianami, a skoro świt jedna za drugą godnym krokiem wyruszały w ciszy na pole w przeciwieństwie do hałaśliwych kaczek, które łaziły gdzie popadnie bez ładu i składu. Między kaczkami i gęśmi nie ma porozumienia. Brama wjazdowa była już otwarta. James musiał schylić głowę, tak wysoko sięgał, siedząc na mule. Za murem ukazała się ich oczom ziemia pokryta lśniącym kobiercem rosy, która znikała, 245 w miarę jak słońce wędrowało nad horyzont. Zaorane pod ozimą pszenicę pola miały intensywną brązową barwę. W pobliżu wiosek rozsianych po równinie rosły żółknące w słońcu wierzby. - Spójrz na te wioski - powiedział James - w ciągu dnia można odwiedzić pięćdziesiąt. - Ale zaczniemy od naszej - odparła Mary. Niewiele rozmawiali w ostatnich dniach pobytu w swoim rodzinnym domu. Roiło im się w głowach od pomysłów. Nie chcieli wchodzić sobie w drogę, póki nie uporządkują własnych idei. Mary aktywnie uczestniczyła w życiu swoich krewniaczek. Pracowała z nimi, siadywała z nimi w wolnych chwilach i odpowiadała na ich nieustające pytania o nią, jej stroje, jej rodziców, jej wykształcenie, o Amerykę, o tamtejszych ludzi i ich dziwne zwyczaje. Miejscowe kobiety słyszały coś o wielkiej wodzie i dalekich krajach, ale ich wiedza opierała się na marzeniach, mitach i wyobraźni. Myślały, że za tą wielką wodą dzieci rodzą się z białymi włosami, które z czasem ciemnieją; że mężczyźni i kobiety nie łączą się i nie płodzą dzieci w ludzki sposób - ten, który same znały - lecz posługują się jakąś tajemniczą metodą. Pożywienie w obcych krajach przerażało je, słyszały bowiem, że jedzą tam surowe mięso i piją krowie mleko, co budziło ich odrazę. Słyszały też, że ludzie są okryci włosami od stóp do głów, mają skórę w różnych kolorach, a oczy niebieskie, purpurowe albo żółte niczym u dzikich zwierząt. Z pasją urodzonej nauczycielki Mary wyjaśniła im, jak jest naprawdę, a potem ona zadawała pytania. Dowiedziała się, że tylko najstarsza synowa ośmiela się odzywać do wujka Tao, i to dopiero od śmierci jego żony, łagodnej drobnej kobiety, którą wszyscy kochali i która nigdy nie słuchała wujka Tao, co jednak wcale go nie złościło. - Ach, żona wujka Tao, nasza matka! - westchnęła średnia synowa. - Jaka to była dobra kobieta! I jaka cudowna teściowa. Niektóre kobiety boją się matek swoich mężów, ale my się nie bałyśmy. Traktowała nas jak własne córki, mówiła, żebyśmy za ciężko nie pracowały, a my wtedy pracowałyśmy jeszcze więcej. 246 Najstarsza synowa zaśmiała się głośno. - Była za mądra dla mężczyzn! Kiedy wujek Tao zrugał którąś z nas, zrzekała się roli jego żony. „Tao! Eh, Tao, nie masz ze mnie pożytku. Nie potrafię zaprowadzić porządku w twoim
domu. Weź sobie jakąś dobrą, silną konkubinę. Ja sobie wreszcie odpocznę i pozwolę jej wszystkim rządzić". Tak do niego mówiła. - I co, zrobił to? - spytała Mary. Niezmiernie interesowały ją sprawy, o których opowiadały krewniaczki. - On?! - zawołały chórem wszystkie synowe. Pytanie Mary przyprawiło je o atak śmiechu. To był wesoły dom, a strach przed gniewem wujka Tao jedynie ożywiał atmosferę. Pod własnym dachem wujek Tao był bogiem. Jego gniew, choć budził przerażenie, był też przedmiotem dumy. Synowe wierzyły bowiem, że nie ma sobie równych w świecie. Nawet synowie wujka Tao szczycili się napadami szału i tuszą swojego ojca, jego tubalnym głosem i huraganami śmiechu. Kochali go, choć budził w nich strach. Wujek Tao był w ich życiu drogowskazem. Mary widziała to, lecz sama nie zdołała polubić wujka Tao. - Weźmy wujka Tao - powiedziała teraz do Jamesa, gdy muły truchtały po wąskich ścieżkach wiodących ku traktowi prowadzącemu do miasta. - Kim on jest? To tylko góra ciemnoty i brudu. Nie udaremni moich planów. On gardzi kobietami, a ja gardzę nim. Pójdę własną drogą i zrobię to, co zaplanowałam. - A co zaplanowałaś? - spytał James, posyłając uśmiech swojej bojowej siostrze. Wcale nie wyglądała groźnie. Porywisty jesienny wiatr rozwiewał krótkie włosy, miała zarumienione policzki i błyszczące oczy. Jej drobna sylwetka, odcinająca się wyraźnie na styku nieba i ziemi, wyglądała młodo i pięknie. Mary trzymała się prosto na powłóczącym nogami kościstym mule. - Bez względu na to, co postanowisz - odpowiedziała żywo - ja wracam do naszej wioski i chcę tu żyć. - A z czego będziesz żyć? 247 - Z czynszów, które dostaje tata - odparła z niezmąconym spokojem. Jamesa niezmiernie rozbawiły te słowa, lecz zachował poważną minę. - Jak masz zamiar wyciągnąć te pieniądze od wujka Tao? - spytał. - Poproszę tatę, żeby napisał do niego i poinformował go, że teraz ja mam je dostawać. Jeśli wujek Tao nie posłucha taty, to będę mu uprzykrzać życie tak długo, aż mi ulegnie. Przecież należę do rodziny i mam swoje prawa pod tym dachem. - Póki nie wyjdziesz za mąż - przypomniał jej James. - Nie wyjdę. - Wypowiadasz wieczną wojnę wujkowi Tao - skonstatował James. - Tak! Zjechali nieco na bok, by zrobić miejsce długiemu rzędowi wieśniaków dźwigających ziarno do miasta w bambusowych koszach zawieszonych na długich giętkich żerdziach z drewna. Mimo chłodnego powietrza mężczyźni byli już zlani potem. Spod rozpiętych bawełnianych bluz wyglądały śniade ciała i naprężone mięśnie. - Przystojna z nas rasa - stwierdził James, patrząc na nich z podziwem. - Tak, jesteśmy wspaniali - przytaknęła Mary. Zadowoleni z siebie wymienili porozumiewawcze spojrzenia i ruszyli w dalszą drogę. - Wiesz - powiedział w zamyśleniu James - wujek Tao też jest na swój sposób wspaniały. - Lubi cię, bo jesteś mężczyzną - fuknęła Mary. - On też jest mężczyzną. Może w głębi serca mężczyźni bardziej lubią mężczyzn niż kobiety. - W oczach Jamesa zabłysły figlarne ogniki. - A ponieważ kobiety też lubią mężczyzn, Mary, stąd źródło wszelkich kłótni między kobietami a mężczyznami. Mary nie podjęła tego tematu.
- Wujek Tao bardziej przypomina kopiec niż mężczyznę - ciągnęła niewzruszona. - Nie mam pojęcia, co ty widzisz w tej górze mięsa. Nigdy nie słyszałam z jego ust niczego godnego uwagi. - Nie odzywał się, gdy byłaś w pobliżu - odparł James. 248 Mary nie okazała zrozumienia: - Jim, proszę, nie udawaj, że lubisz wujka Tao. Wiesz, że będzie główną przeszkodą i twoim największym wrogiem, gdy tu zamieszkasz. - A kto powiedział, że tu zamieszkam? - odparował James. - Wiem, że tak będzie. Możesz sobie wmawiać, że jeszcze nie zdecydowałeś. Ale ty przecież już postanowiłeś. Czuję to. James dał w końcu za wygraną: - Masz rację, Mary, chociaż nie wiem, jak to wyczułaś. Wrócę tutaj, bo tu chcę żyć. Nie wiem jak ani kiedy. I nie wiem czemu. Ale wrócę. Mary znów ogarnął dobry nastrój. - A z czego będziesz żyć? - spytała z czułą siostrzaną złośliwością. - Nie wiem. Jeszcze o tym nie myślałem. Ale coś mi mówi, że wujek Tao mi w tym pomoże. Mary roześmiała się głośno. - Eh, Jim, Jim! - zawołała. - Jim Cichy Marzyciel! Do miasta dotarli nocą. Wokół panowała cisza. Padał deszcz, zimny, jesienny deszcz, i wszystkie dzieci siedziały w domach. Przy bramie zsiedli z mułów, zesztywniali po całodziennej jeździe. Najpierw zawołali Psiaka, by zajął się bagażami. Potem Young Wang miał odprowadzić zwierzęta do właściciela. Psiak wybiegł z domu, po chwili wyszli im na powitanie Peter, Louise, a na końcu Chen. Pozostawiony w domu pod jednym dachem z Louise, mając obok siebie jedynie Petera, Chen czuł się niezręcznie; rodzeństwo wyśmiało go wprawdzie za staroświeckie przekonania, a on mimo to zachował ostrożność i wykorzystał nawał szpitalnych obowiązków, by pod nieobecność Jamesa i Mary ani razu nie znaleźć się z Louise sam na sam. W szpitalu wydarzyło się coś, co wzbudziło jego niepokój, więc powrót Jamesa powitał z radością. Teraz milczał, czekając na dogodniejszą chwilę, by podzielić się z przyjacielem tym, co go gryzło. 249 - Eh, wy - zwrócił się do nich ciepło. Jego dużą, szczerą twarz okalały nastroszone włosy. Więc wróciliście z rodzinnej wioski cali i zdrowi! - Śmierdzicie czosnkiem - stwierdziła Louise. Stojący z rękami w kieszeniach Peter uśmiechał się od ucha do ucha. - Myślałem, że już tam zostaniecie - rzucił. - Musieliśmy wrócić, żeby się wykąpać - odparł wesoło James. Weszli razem do domu. W pokojach unosiła się apetyczna woń świeżych potraw. Z kuchni wybiegła matka Psiaka z twarzą umazaną sadzą. - O nieba, obyście byli głodni! - wykrzyknęła. - Posiłek jest gotowy. - Nie jedliśmy w drodze - uspokoiła ją Mary - ale poczekaj, mateczko, aż się umyjemy. - Psiak pobiegnie kupić gorącą wodę - oznajmiła służąca. W ciągu kilku minut pojawiły się w domu wielkie kubły parującej wody. Napełniono nią emaliowaną wannę w umywalni. Ta wanna była przeznaczona dla Jamesa. Matka Psiaka zadbała też o Mary. Przyniosła jej do pokoju drewnianą balię. Tym sposobem nie trzeba było za długo wstrzymywać się z podaniem do stołu. Jaka wspaniała była gorąca woda i jakim błogosławieństwem było mydło! Po powrocie do wioski, rozmyślała Mary pogrążona w błogostanie, najpierw każę urządzić łaźnię dla kobiet. W swojej emaliowanej wannie James usiadł ze skrzyżowanymi nogami niczym młody Budda. Łaźnia dla mężczyzn, pomyślał. To będzie pierwsze, co zrobię dla wsi.
Siedli do stołu z wilczym apetytem, chętni do podzielenia się wrażeniami i wysłuchania nowin. - Najpierw chcemy posłuchać was, potem będziemy opowiadać - oznajmił James. Okazało się jednak, że nie było czego słuchać. Louise była milcząca. Zapytana wprost, powiedziała, że przeczytała kilka książek, 250 które Chen przyniósł jej ze szpitalnej biblioteki, i była na przyjęciu wydanym przez nową panią Su, gdzie tańczyła pierwszy raz od wyjazdu z domu, jak ciągle nazywała Nowy Jork. Ani James, ani Mary nie poprawili jej. Dla nich domem stawały się teraz brązowe mury wioski wyrastające z brązowej równiny. Nie wyobrażali tam sobie Louise. - Chcę z tobą porozmawiać na osobności - Peter zwrócił się szorstko do Jamesa. - O college'u. Dzieje się tam coś, co mi się nie podoba. Chen zdał krótkie sprawozdanie z sytuacji w szpitalu. - Zaczyna się zdrowa pora, nie było żadnego nowego przypadku cholery. Mieliśmy jak zwykle pewną liczbę porodów z komplikacjami spowodowanymi przez głupie akuszerki. Peng grozi rezygnacją, bo zagraniczni audytorzy chcą skontrolować księgi rachunkowe, jakie prowadził podczas wojny. - Zawahał się na moment, po czym dodał: - Później, Jim, gdy będziesz miał więcej czasu, chcę ci jeszcze o czymś powiedzieć. - Czemu macie jakieś tajemnice? - spytała Mary. - Ja nie mam żadnych tajemnic - powiedziała szybko Louise. Zerknęła na Chena, który nie patrzył na nią i milczał. Peter w ogóle nie zwrócił na to uwagi. Apetyt dopisywał mu jak zwykle. Zajął się nakładaniem ryżu, sosu, kapusty i kaczych wątróbek do swojej miseczki w doskonałych według niego proporcjach. James wyczuł, że w powietrzu coś wisi, jakaś sprawa, której od razu nie uda mu się rozwikłać, zaczął więc opowiadać o wiosce. - Nie bardzo wiem, jak wam opisać wujka Tao... - zaśmiał się. Gdy ciągnął swoją opowieść o wujku Tao, reszta wtórowała mu salwami śmiechu. Siedzieli przy stole rozświetlonym płomieniem świec. Mary nie przerywała Jamesowi. Kiedy jej starszy brat postawił sobie jakieś zadanie, wywiązywał się z niego znakomicie. Chen był poruszony słowami Jamesa. 251 - Sprawy, o których opowiadasz, są mi znane jak te dwie ręce - odwrócił dłonie wierzchem do góry. - Ale wcześniej nie przyszło mi do głowy, że to może dotyczyć też mnie. - Wszystko to, o czym mówiłem, jest do zrobienia - ciągnął James - ale na początku musimy działać powoli. Ludzie muszą być po naszej stronie. - Powoli! - krzyknął Peter. - Tak powoli, że zginiemy, zanim nastąpią jakieś zmiany. Tylko Louise pozostała niewzruszona. Jej twarz o pięknych rysach nie drgnęła. - To wszystko brzmi okropnie - stwierdziła i z gracją wytarła ręce serwetką, która, ku niepomiernemu zdziwieniu matki Psiaka, przy każdym posiłku miała być świeża. Jeszcze tej samej nocy, gdy reszta rozeszła się już do swoich pokoi, Chen zagadnął Jamesa: - Pamiętasz to dziecko, które urodziło się, gdy byłeś w Szanghaju? Matka zmarła, przyznaję to ze wstydem, bo była moją pacjentką. - To, które powierzyłem opiece Mary? - upewnił się James. Chen kiwnął głową. - Kilka dni temu Rosę poprosiła, żebym je obejrzał. To chłopiec. Zresztą wiesz. - James potaknął. - To dziecko nie jest do końca Chińczykiem - powiedział Chen z osobliwym naciskiem. - Nie! - zawołał James. - Mówiłeś przecież, że matka... - Matka na pewno była Chinką. Młoda dziewczyna, nie studentka, nie panienka z dobrego domu, jedna z tych młodych nowoczesnych, znasz je, Jim. Opuściła rodzinę. Mogła być
prostytutką, ale była całkiem czysta, a dziecko jest zdrowe. Hm, nie ma w tym nic dziwnego, ale... - Chen zacisnął wargi. - No mów - ponaglił go James. - Co może być w tym takiego, że boisz mi się powiedzieć? 252 W końcu Chen niechętnie wydusił to z siebie, oblewając się przy tym rumieńcem. - No dobrze... Więc po tańcach, późnym wieczorem Louise przyszła zobaczyć to dziecko. - Ale czemu?! - Nie wiem - odparł Chen. - Przyszła sama i poprosiła siostrę dyżurną, żeby pokazała jej chłopca. Powołała się na ciebie, żeby wejść na oddział. Rozdział Jedenasty. Zima powoli brała Nowy Jork we władanie. Nadchodziła najlepsza dla doktora Lianga pora roku. W końcu przyzwyczaił się do panującej w domu ciszy i nawet ją polubił. Na dodatek pobyt dzieci w Chinach zapewniał mu alibi. Gdy niektórzy z jego wrogów, a ich liczba zawsze go bolała, wyrażali zdziwienie, że nadal pozostaje za granicą, gdyjego kraj tak bardzo potrzebuje dobrze wykształconych obywateli, mógł uśmiechnąć się smutno i powiedzieć: „Utrzymuję czworo młodych obywateli w Chinach. Ktoś musi, niestety, płacić rachunki, a przy tamtejszej inflacji łatwiej to robić amerykańskimi pieniędzmi niż chińskimi". Fakt, że dotąd nie przesłał dzieciom ani centa, zaczął ciążyć mu na sumieniu. Nie wracali do sprawy kłótni o konkubinę, ale żona kilkakrotnie pytała go, czy zamierza, a jeśli tak, to kiedy, wysłać dzieciom pieniądze. - James i Mary pracują, ale jestem pewna, że za mało zarabiają - powiedziała pewnego dnia z naturalnym dla niej uporem. - Poza tym jesteśmy przecież rodzicami i powinniśmy wspierać młodych finansowo, żeby chociaż wystarczyło im na ryż. - Masz rację - odparł doktor Liang z nieoczekiwaną wobec niej uprzejmością. - Zaraz po rozpoczęciu wykładów podwoję liczbę swoich zajęć i wyślę dzieciom większą sumę. - A do tego czasu co? - spytała. - Dobrze już, dobrze - odparł niecierpliwie. Po tej rozmowie pani Liang otworzyła drugie konto oszczędnościowe. Jedno już miała. Założyła je bez konkretnego celu, 254 dla zabezpieczenia siebie na wypadek, gdyby kiedyś uznała, że nie wytrzyma w Ameryce ani chwili dłużej i że w życiu kobiety jest coś więcej niż tylko szacunek dla męża. Pieniędzy nie ulokowała w banku. Zapobiegliwie przekazała je do Chinatown w ręce Billy'ego Pana na pożyczki. Billy Pan zarządzał nimi w ramach przysługi dla sławnego doktora Lianga, który zresztą nie miał o niczym pojęcia. Co miesiąc kapitał rósł z miłą sercu regularnością. Czasem Pani Liang złościła się, że stopa oprocentowania jest za niska, lecz Billy Pan twierdził, że nie może łamać amerykańskiego prawa, do którego mogliby się odwołać kredytobiorcy, gdyby poczuli się wykorzystywani. - Dziwne, że nie mogę pożyczać ludziom własnych pieniędzy na własnych warunkach powiedziała pani Liang. - Poza Chinami nie można - stwierdził kategorycznie Billy Pan. Nie zamierzał łamać amerykańskiego prawa, nawet jeśli czasami wydawało mu się absurdalne. Ameryka była potężniejsza od chińskiego doktora Lianga. - To przecież perfidny sposób okradania obywateli! - zawołała pani Liang. A jednak nie wycofała rosnącego kapitału. Drugie konto oszczędnościowe ulokowała po prostu w pudełku, które trzymała w szafie między ręcznikami i pościelą. To miały być pieniądze dla dzieci, choć nie miała pomysłu, jak je im przekaże. Gdyby Lili wyszła za Jamesa, można by poprosić pana Li, żeby wymienił
amerykańskie dolary na chińskie w Szanghaju. Tak się jednak złożyło, że ona i doktor Liang widywali rodziców Lili bardzo rzadko. Mówiło się, że państwo Li wkrótce mają dołączyć do córki w Anglii. Ważne było mieć pieniądze pod ręką. Pani Liang zdobywała je, biorąc od męża więcej na wszystko, co kupowała. Wmawiała mu, że rosną koszty utrzymania, i jeśli sam zajrzy do amerykańskich gazet, przekona się, że wszystko drożeje z dnia na dzień. Sama pilnie śledziła ceny i po każdej ich zmianie dokonywała nowej podwyżki, a jednocześnie regularnie dopytywała męża, kiedy zamierza posłać dzieciom pieniądze. 255 List Mary przyszedł więc w najlepszym momencie. Po namyśle Mary postanowiła, że nie będzie dzielić się swoimi odczuciami związanymi z rodzinną wioską czy wujkiem Tao. Napisze po prostu, że ona i James postanowili zrobić coś dla wioski swoich przodków, gdzie ludzie są bardzo biedni, wujek Tao choruje i według Jamesa musi być operowany. Chcemy tam żyć i zobaczyć, co można zrobić dla tamtejszych ludzi - napisała. Smutno mi się zrobiło na widok dzieci dorastających bez szans na pójście do szkoły, którym nikt nawet nie każe wytrzeć nosów. Mamo i tato, powinniście byli powiedzieć nam, jak tu jest naprawdę, zamiast pozwolić nam myśleć, że nasz kraj spowija cudowna chmura konfucjanizmu. Ale jesteście poza krajem tak długo, że pewnie zapomnieliście. Słowa córki wywołały niezadowolenie ojca. - Nie wiem, co konfucjanizm ma wspólnego z wycieraniem dzieciom nosów - rzucił. - Nie o to jej tak naprawdę chodzi - przerwała mu pani Liang. - Więc wujek Tao musi mieć operację! Mam nadzieję, że James jej nie zrobi. Lepiej pozwolić wujkowi Tao umrzeć śmiercią naturalną. Prędzej czy później to nastąpi. Po co ingerować w przeznaczenie? - Słuchając cię, zadaję sobie pytanie, czy w ogóle czegoś się nauczyłaś w trakcie naszego pobytu w Ameryce - rzekł gniewnie doktor Liang. - Wybacz, proszę - odparła, nauczona ulegać mu w drobnych sprawach. Doktor Liang czytał dalej. Zastanawiacie się pewnie, z czego będziemy żyć. Przemyśleliśmy to dokładnie. Jedzenie i pokój dostaniemy pod rodzinnym dachem. Ale potrzebuję pieniędzy, żeby otworzyć szkołę. James też będzie trochę potrzebować. W tym miejscu doktor Liang urwał i spojrzał surowo na żonę. - Po co jej te pieniądze, skoro rząd wszędzie otwiera szkoły za darmo? - Wiesz, że nie założą szkoły w tej zapadłej wsi twoich przodków - odparowała pani Liang. - Czytaj dalej. 256 Doktor Liang zawahał się. Postanowił jednak nie odpowiadać żonie i wrócił do listu: Wujek Tao mówi, że co roku posyła Ci pieniądze za dzierżawę ziemi. Chcę mieć te pieniądze, tato. Po wymianie na amerykańskie dolary zostaje niewielka suma, bez większego znaczenia dla Ciebie. Tak mała, że nigdy nam o niej nie wspominałeś. Ale tu w wiosce na pewno by mi wystarczyły. Poza tym dobrze będzie wykorzystać je dla wioski. Pochodzą przecież z naszej ziemi. Uważam, że powinny zostać tutaj. Ten fragment wywołał prawdziwą irytację doktora Lianga. - Nie rozumiem, czemu wujek Tao powiedział o tych pieniądzach. To tylko i wyłącznie moja sprawa! Zdumienie pani Liang nie miało granic. - Liang, nawet mnie nigdy nie powiedziałeś, że masz te pieniądze! - Bo to za mała suma, żeby o niej myśleć - oświadczył doktor Liang. - Więc trzymałeś je na swoje wydatki - zasugerowała złośliwie. Znała co do centa wysokość zarobków męża. On podpisywał wszystkie czeki, a ona studiowała książeczkę czekową i mogła przewidzieć saldo na koniec każdego miesiąca. Nigdy nie natrafiła na najmniejszą wzmiankę o wpłacie z czynszów dzierżawnych z Chin.
- Kupuję trochę książek - powiedział łagodnie. - Jeśli to wszystko, na pewno możesz przekazać naszym dzieciom taką małą sumę odparowała. - Napiszę do nich, że to zrobisz, a oni mogą pokazać list wujkowi Tao. - Wujek Tao nawet nie weźmie do ręki twojego listu - przypomniał jej doktor Liang. Pani Liang natychmiast zalała się łzami, czym zakłóciła spokój męża. - Wiesz, że nie mogę pracować na twoje utrzymanie, i na swoje, jeśli płaczesz i wprowadzasz do domu nastrój przygnębienia - powiedział. - Pozwól mi jechać do domu! - szlochała. 257 Scena rozegrała się według starego, dobrze znanego schematu. Skończyło się tym, że doktor Liang sam napisał list do Jamesa, który ten miał pokazać wujkowi Tao. W liście znalazła się prośba, by pieniądze z czynszów dzierżawnych wujek Tao przekazywał Jamesowi. Poruszył mnie list od córki - napisał - w którym Mary informuje mnie, że w wiosce potrzebne są remonty etc. To będzie mój wkład w poprawę warunków życia rodziny naszych przodków. Niech ziemia przyjmie z powrotem to, co się na niej zrodziło. Pani Liang niezbyt się podobało ostatnie zdanie. - Oby wujek Tao nie pomyślał sobie, że to on ma zatrzymać te pieniądze - zauważyła. Lecz doktor Liang nie zmienił tego, co napisał. Za dobrze brzmiało. Niemniej jednak cała transakcja przyprawiła go o melancholię. Poszedł do gabinetu, zamknął za sobą drzwi, usiadł w głębokim skórzanym fotelu i podparł głowę obiema rękami. Był znękany i zdezorientowany. Dokonano zamachu na jego prywatność. Czuł lekki wstyd na myśl, że dzieci widziały wioskę w takim stanie, w jakim - z czego dobrze zdawał sobie sprawę - mogła teraz być. Od czasów jego dzieciństwa na pewno nikt tam nic nie naprawiał. Wioska stała od stuleci i każde stulecie odcisnęło na niej swój ślad. Nikt nie wprowadzał ulepszeń. Gdy chłopcy w rodzinie Liangów wchodzili w dorosłość, po prostu opuszczali wioskę, jeśli nie podobało się im tamtejsze życie. Zostawali tacy jak wujek Tao, którzy - choć wywodzili się z warstwy właścicieli ziemskich - niewiele różnili się od nieokrzesanych wieśniaków. Eh, ci wieśniacy! Jak bardzo nimi gardził! Uparci, silni, niebojący się nikogo ludzie. Nikt nie był w stanie utrzymać ich w ryzach. W jego rodzicach budzili strach. Pamiętał, jak matka błagała ojca, żeby obniżył czynsz dzierżawny i dał chłopom większy udział w zbiorach, byle tylko nie powstali przeciwko Liangom i nie zniszczyli im domu. W innych wioskach też działy się takie rzeczy. Gdy posiadacze ziemscy twardo utrzymywali wysokość należnych im opłat, wieśniacy mogli skrzyknąć się i ruszyć na panów z motykami, młotkami, pałkami, siekierami. 258 Choć zabijali rzadko, potrafili zniszczyć cenne meble, pociąć jedwabną pościel, podrzeć atłasowe kotary, porąbać ściany i belki nośne. Coś takiego spotkało nawet rodzinę Liangów. Doktor Liang pamiętał jak kiedyś, kiedy był małym chłopcem, jego babcia ze strony ojca zatrzymała się w drodze z pogrzebu starego kuzyna do domu i dwoma delikatnymi palcami wskazała mu głęboki rów obok miejsca, gdzie chowano członków rodziny. - Tam się kiedyś ukryłam, a było to w czasach, gdy twój ojciec był dzieckiem - powiedziała. - Czemu się schowałaś, babciu? - spytał. - Wieśniacy powstali przeciwko nam - odparła. - Dlaczego? - zapytał zdjęty nagłym strachem. Babcia wyjaśniła chłodno: - Twój dziadek chciał podnieść czynsze dzierżawne. Mieliśmy paru synów, ich wesela zbiegły się w czasie i nie byliśmy w stanie zapłacić za wszystko, co było potrzebne. Wieśniacy, oczywiście, nie mają pojęcia o takich wydatkach. Nie zadawał więcej pytań. Nawet jako dziecko wiedział, co się wydarzyło. Słyszał przyciszone głosy mówiące o tym na dziedzińcach. Widział niespokojne spojrzenia kobiet. Wieśniacy stali się potworami jego dzieciństwa. Byli potrzebni, ponieważ uprawiali ziemię i
zbierali plony. Bez nich brakłoby pożywienia. Trzeba było nimi kierować, a jednocześnie umieć ugłaskać i przypochlebić się im, bo byli bezrozumni. Dorastał, bojąc się ich i nienawidząc. Niektóre obrazy i sytuacje pamiętał do dziś. Wiosną, kiedy pszenica dopiero się zieleniła, postacie w niebieskich ubraniach, stanowiące ruchomy element krajobrazu, z daleka wydawały mu się piękne. Podchodził bliżej i widział ich dobroduszne, śniade twarze. Wiosną wieśniacy byli zawsze szczęśliwi, roześmiani i życzliwi. Okazywali życzliwość nawet jemu, synowi właściciela ziemskiego. Pamiętał rosłego, śniadego mężczyznę, który pewnego razu ukląkł na ziemi, by spojrzeć w oczy małemu chłopcu, a potem uśmiechnął się, 259 wyjął z kieszeni kawałek chleba i chciał mu go podać. Niania, która towarzyszyła mu na spacerze, odciągnęła go na bok, krzycząc do wieśniaka, że chłopiec już jadł. Ale był wtedy tylko dzieckiem i zaczął z wrzaskiem protestować. Mężczyzna podał mu chleb i nie wstając z klęczek, obserwował, jak je. - Dobrze jest jeść, prawda? - spytał małego chłopca w atłasowym ubranku. - Dobrze - przytaknął chłopiec. - To jest mój chleb, który jem, gdy słońce stoi tam w górze. - Mężczyzna wskazał zenit. A potem wskazał ziemię. - Słońce nad głową i ziemia pod stopami dają człowiekowi chleb. Powiedział to poważnym tonem, jakby miał na myśli coś bardzo ważnego, lecz dziecko, do którego mówił, nie rozumiało tych słów. Doktor Liang zastanawiał się nad tym stwierdzeniem teraz, siedząc w cichym gabinecie, z głową ukrytą w dłoniach. Nadal nie wiedział, o co chodziło wtedy tamtemu wieśniakowi. Ludzie, rozmyślał, muszą żyć na różnych poziomach. Jedni używają do pracy rąk, inni rozumu. Wieśniacy pracujący rękami nie powinni zmieniać swojego miejsca w społeczeństwie. W przeciwnym razie ci wyżej stojący będą cierpieć głód. On sam, gdyby żył w Chinach, byłby bez wieśniaków bezradny. Przypuszczał, że nawet na amerykańskich farmach są ludzie utrzymujący się z pracy rąk, amerykańscy robotnicy rolni, którzy wykonują prostą pracę przy wytwarzaniu żywności. W takich ludziach nie wolno wzbudzać przekonania, że mogliby albo powinni wykonywać inną pracę. Doktor Liang zaczął tracić zaufanie do swojej córki Mary. Zajęcie Jamesa było bezpieczne. Dobrze, że będzie ktoś, kto zadba o zdrowie wieśniaków, którym niezbędna jest siła do pracy. Lecz Mary wspomniała coś o szkołach. A przecież nie ma potrzeby, by wieśniak umiał czytać i pisać. Zyskałby wtedy narzędzie, które wyniosłoby go ponad własne pochodzenie. A co by się stało, gdyby świat zaludniali sami uczeni? Kto dostarczałby wtedy pożywienia? Poza tym umysł wieśniaka jest prymitywny. Nie podlegał przez stulecia procesowi doskonalenia, 260 jaki odbywał się chociażby w jego własnej - Lianga Wen Hua - rodzinie. Doktor Liang zmarszczył czoło. Postanowił napisać do Mary. Zaczął żałować swojej szczodrobliwości w kwestii czynszów dzierżawnych. Kierowany nagłym impulsem wstał i zaczął szukać żony. Pani Liang nie było. W domu panowała cisza, tylko służąca Nellie krzątała się w kuchni. Doktor Liang nigdy nie odzywał się do Nellie, chyba że był do tego zmuszony. Nie miał wątpliwości - list został nadany. Stał przez chwilę niezdecydowany, rozważając, czy nie warto napisać drugiego listu w tej sprawie i nie wysłać go za jej plecami. Tyle że pani Liang dowiedziałaby się o tym, a ponieważ pozostali w domu tylko oni dwoje, jego spokój zależał od niej, więc doktor Liang zarzucił ten pomysł. Zadzwonił telefon. W drzwiach pokoju stanęła służąca. - To z Woman's Art Club - powiedziała. - Chcą wiedzieć, czy przyjdzie pan jutro do nich na uroczysty lunch. Prelegent zachorował i bardzo pana potrzebują. - Jestem zajęty - mruknął chłodnym, zarezerwowanym dla niej tonem. - Zaczekaj, sam z nimi porozmawiam.
Podszedł do telefonu. Po drugiej stronie słuchawki rozległ się arogancki kobiecy głos, opisujący kryzysową sytuację. Wszystkie amerykańskie kobiety miały aroganckie głosy. - Nie brałem pod uwagę odłożenia własnej pracy na bok, by zastąpić innego prelegenta, pani Page - powiedział łagodnie. Arogancja pani Page błyskawicznie ustąpiła miejsca darowi przekonywania. - Cóż... - doktor Liang ustąpił w końcu. - Ale robię to tylko dlatego, że sztuka jest przedmiotem mego szczególnego zainteresowania i amerykańska opinia publiczna tak niewiele wie... - Urwał, by dać jej sposobność wyrażenia wdzięczności, po czym dodał z łagodną stanowczością: - Moje honorarium wynosi sto dolarów. Kobieta wydała stłumiony okrzyk, lecz zaraz odzyskała równowagę. 261 - Ależ oczywiście, doktorze Liang! Doktor Liang pożałował, że nie powiedział „dwieście". Mieli przecież nóż na gardle. Natychmiast odrzucił tę myśl jako niegodną kogoś takiego jak on. Pani Liang niezwłocznie nadała list, po czym pojechała taksówką do Chinatown. Taki kurs kosztował majątek, lecz był koniecznością. Gubiła się w metrze, a nie chciała, by ją, żonę doktora Lianga, ktoś zobaczył w autobusie. W metrze nie spotkałaby nikogo ze znajomych. Była jednak bezradna, nigdy nie wiedziała, do którego pociągu wsiąść i gdzie wysiąść. Kilka razy próbowała dojechać do Chinatown, zwabiona niską ceną takiej podróży, lecz po ponad godzinie spędzonej pod ziemią poddała się i złapała taksówkę. Ostatnim razem dotarła do dzielnicy o nazwie Queens i cena kursu stamtąd liczona była w dolarach, nie w centach. I o jaką królową chodziło? Przypuszczała, że o panią Roosevelt. - Czy pani Franklinowa Delano Roosevelt mieszka w tej części miasta? - spytała taksówkarza z czystej ciekawości. - Paniusiu, szurnięta pani jest - odpowiedział uprzejmym tonem. Tego też nie zrozumiała. Amerykanie mówili wiele rzeczy, których nie rozumiała. Doświadczenie nauczyło ją, że dodatkowe pytania wcale nie pomagają im w jasnym wyrażaniu myśli. Przyjęła więc tę odpowiedź i zamilkła. Dziś chciała pojechać do Chinatown po produkty nieosiągalne w żadnym innym miejscu Nowego Jorku. Ponieważ miała mnóstwo czasu - to był jeden z tych dni w tygodniu, gdy przychodziła Neh-lee - postanowiła też wywiedzieć się o stan swoich oszczędności, może nawet wpaść do żony Billy'ego Pana, którą poznała jakiś czas temu. Niezbyt się co prawda rozumiały, ponieważ pani Pan pochodziła z Kantonu, mimo wszystko przyjemnie było posiedzieć troszkę z Chinką, której nie musiała się obawiać. W obecności znajomych lianga zawsze ogarniał ją wstyd. 262 Bała się ich opinii, nieustannego zdziwienia, że żona wielkiego doktora Lianga nie jest młoda i piękna. A w towarzystwie pani Pan to ona stała wyżej jako żona znakomitego doktora Lianga. Taksówka, myślała sobie, siedząc wyprostowana na miejscu dla pasażera, to taka amerykańska riksza. W Pekinie miała prywatną rikszę. Cóż to była za przyjemność! Stary Yin dostawał od niej siedem dolarów za miesiąc, jadł kuchenne resztki i spał w stróżówce. Kiedy chciała po coś jechać do miasta, zawsze był gotów zabrać ją tam, szczęśliwy, że ma zapewnione jedzenie i miejsce do spania. I podczas gdy ona spędzała długie godziny na pogawędkach z przyjaciółkami i grze w madżonga, Yin spał na podnóżu rikszy, wsparłszy głowę o siedzenie. Na myśl o nim uśmiechnęła się. Gdzie teraz jest? Taki sympatyczny, taki wierny, taki uprzejmy, o wiele milszy niż ten taksówkarz! Zaniepokojona spojrzała za okno, przekonana jak zwykle, że kierowca wiezie ją okrężną trasą. Ile razy jechała do Chinatown, nie była pewna drogi. Oparła się wygodnie i zamknęła oczy. W każdym samochodzie zaraz robiło jej się niedobrze. Kiedy płynęli przez ocean,
chorowała codziennie. To był kolejny powód do niepokoju. Jeśli będą wracać do Chin, o ile Liang w ogóle zechce, kto będzie się nią opiekował. Na statku było przy niej zawsze jedno z dzieci. Liang nie znosił, gdy wymiotowała, i zawsze wychodził z kabiny. Przypomniało jej się coś i uśmiechnęła się na to wspomnienie. Pewnego dnia ocean był tak wzburzony, że nawet Lianga zemdliło. Cóż to był za przyjemny widok! Leżał na dolnej koi, jęczał i upierał się, że któryś ze zjedzonych krabów musiał być nieświeży. A przecież to była tylko choroba morska. No cóż, Liang, to jej mąż i nigdy nie będzie miała innego. Nawet gdyby była młoda i piękna, nie uciekłaby od jednego mężczyzny do drugiego jak inne kobiety w dzisiejszych czasach. Ale nie była ani młoda, ani piękna i dziękowała losowi za Lianga. To zaszczyt mieć takiego męża, nawet jeśli jest humorzasty. Zawsze można trafić gorzej. Nigdy jej nie uderzył, a ona przez wszystkie wspólne lata nauczyła się, jak go skutecznie dręczyć. 263 Obudził ją szorstki głos taksówkarza. - W którym miejscu w Chinatown? - spytał. - Róg Mott i Pett - odparła odruchowo. Mruknął coś pod nosem, skręcił, przejechał kilka ulic i zahamował z piskiem opon. Pani Liang próbowała wysiąść i nie mogła. - Do góry! - warknął kierowca. - Co do góry? - powtórzyła bezradnie, spoglądając na szklany sufit taksówki. - Przecież weszłam drzwiami. - Klamka! - ryknął taksówkarz. - Do góry klamkę! W jednej chwili pani Liang znienawidziła go. - Niech pan to zrobi - powiedziała i czekała, nie ruszając się z miejsca. Starannie odliczyła należność, redukując o połowę napiwek kierowcy z powodu jego nieuprzejmości. Czekała dalej, dopóki złorzeczący taksówkarz nie otworzył jej drzwi. Znalazłszy się bezpiecznie na chodniku, podała mu pieniądze i pospiesznie weszła do sklepu. Kątem oka dostrzegła jego wściekłą minę, gdy odjeżdżał. Westchnęła. - Co dla pani? - spytał ktoś amerykańską angielszczyzną. Spojrzała w kierunku, skąd dochodził głos. Za ladą stał chiński chłopak, nowy sprzedawca. - Eh, ty nie mówisz jak Chińczyk - stwierdziła. - Jestem Amerykaninem - zaperzył się. - Czego pani sobie życzy? Mamy dziś ładną kapustę i świeże korzenie imbiru. - Dwa funty kapusty i ćwierć funta imbiru. Więc tak to się dzieje, rozmyślała. Ten chiński chłopiec jest Amerykaninem! Skoro tak, to Louise też jest Amerykanką. A ona sama matką Amerykanki! Tak postępują te obce narody. Zabierają człowiekowi nawet dzieci. Dobrze, że Louise jest w Chinach. Po powrocie z zakupów i pogawędce z panią Pan musi koniecznie sama napisać list do Mary. Poprosi ją, by dopilnowała, aby młodsza siostra koniecznie zaprzyjaźniła się z jakimś miłym, chińskim młodzieńcem. Zamówiła porcjowanego kurczaka, małe suszone krewetki, słoik sosu sojowego. 264 Kupiła marynowane liście gorczycy, soloną rzepę, świeże tofu i soloną rybę. Czekała, aż sprzedawca powiąże wszystkie pakunki. - Jak się nazywasz? - zagadnęła chłopca. - Louie Pak - odpowiedział. - Chodzisz do szkoły? - spytała z czystej ludzkiej ciekawości. - Tak, właśnie skończyłem liceum. - Wracasz do Chin? - Nieee - odparł z pogardą w głosie. - Po kiego grzyba tam jechać? Będę mieć pracę w drogerii.
Pani Liang czuła, że stojący przed nią chiński chłopiec jest jej prawie tak samo obcy jak jakiś niebieskooki blondyn. Było w nim coś szokującego. W przypływie oburzenia powiedziała stanowczo: - Wszyscy chłopcy muszą wrócić do Chin. Chiny potrzebują wykształconych młodych ludzi. Sprzedawca zawiązał na pakunku podwójny węzeł. - Taaa? Muszą se jakoś poradzić beze mnie - wypalił. Pani Lang wzięła od niego swoje zakupy i wyszła, czując na sobie jego zuchwały wzrok, krytycznie oceniający jej korpulentną sylwetkę i chiński strój. Dotarłszy do domu pani Pan, wciąż kipiała oburzeniem z powodu tego chłopca i jemu podobnych. Pani Pan prasowała rzeczy dzieci w małej, funkcjonalnie urządzonej kuchni. Miała liczne potomstwo i prasowanie nigdy się nie kończyło. Na widok pani Liang odłożyła żelazko i pospieszyła do czystego przytulnego saloniku. - Och, pani Liang! - zawołała serdecznie. - Proszę wejść, marzyłam o tym, by przerwać to prasowanie. Pani Liang usiadła. - Pani Pan, nie wiem jak pani, ale ja uważam, że powinniśmy jakoś zachęcić naszych chłopców do powrotu do Chin. - Proszę napić się herbaty, pani Liang, i spróbować ciasteczek. Ma pani szczęście, że pani dzieci ciągle są patriotami. To dlatego, że pani i pan Liang jesteście bardzo dobrzy. Nasze dzieci są złe. Codziennie powtarzam Billy'emu, że jest złym ojcem. Dzieci chcą być Amerykanami. 265 Oczywiście, nie mają szans, w końcu są Chińczykami. Sonia na przykład chce być stenografką. Staramy się bardzo, ale co możemy zrobić? Pani Liang przypomniała sobie, że kiedyś rozważała kandydaturę Soni na żonę dla Jamesa. Dlatego teraz spytała z melancholią w głosie: - A co u niej? - Och, moja córka jest taka bystra - odpowiedziała z ożywieniem pani Pan. - Jej szef sprzedaje elektryczne kuchenki i lodówki, a ona załatwiła mi jedną po specjalnej cenie. Z pozorną nonszalancją pani Pan otworzyła drzwi do maleńkiej kuchni, w której ukazała się ogromna szafa lśniąca niczym ośnieżona góra. - Wspaniała! - wykrzyknęła pani Liang, a pewna ostrość jej głosu wynikała z żalu, że Sonia nie została jej synową. Obie panie dobrze rozpoczęły poranek. Około południa pani Pan powiedziała: - Proszę zjeść z nami, pani Liang. Do domu ma pani daleko, a jest prawie dwunasta. Pani Liang aż podskoczyła przestraszona. - Naprawdę? Ale mój mąż siedzi w domu głodny. Pani Pan zaśmiała się żywiołowo. - Jest pani dla niego za dobra. Niech pani od amerykańskich kobiet uczy się ujmować sobie kłopotów. Proszę zadzwonić do męża i powiedzieć, że zje pani z nami. Mój Billy nigdy nie przychodzi do domu w południe. Mówię mu: „Billy, idź gdzie indziej. Nie mogę przecież gotować trzech posiłków dziennie". Soni mówię: „Kup sobie coś w barze". Więc, droga pani Liang, dziś zjemy sobie mały wspólny posiłek tylko we dwie. Proszę powiedzieć doktorowi Liangowi, że potrzebuję pani pomocy w akcji charytatywnej dla szpitala w Chinatown, co zresztą jest prawdą. Pani Liang nie mogła się oprzeć pokusie. Zachęcona przez różową na policzkach panią Pan, zadzwoniła do męża i nieśmiałym tonem powiedziała: - Liang, jestem u pani Pan. Jesteśmy zajęte. Omawiamy akcję charytatywną na rzecz szpitala. 266 Doktor Liang nie odpowiadał przez długą chwilę. W końcu odezwał się chłodno: - W takim razie Nellie coś mi poda. Tylko nie obiecuj żadnych pieniędzy ode mnie.
- Oczywiście, że nie - powiedziała szybko. Ale doktor Liang już odłożył słuchawkę. - Jest zły? - spytała pani Pan. - Ani trochę - odparła z dumą pani Liang. - To dobrze. Miły z niego człowiek. Pani Pan wpadła do kuchni, przyrządziła jajecznicę, poszatkowała kapustę, udusiła ją na oleju arachidowym i zagotowała wodę na makaron. Niecałe pół godziny później obie panie z apetytem zasiadły do prostego, lecz pożywnego posiłku, po którym wypiły jeszcze kilka czarek herbaty. Pani Pan opowiedziała pani Liang, co zrobiła, gdy pewna młoda amerykańska Chinka chciała sprowadzić jej męża ze ścieżki cnoty. W rewanżu pani Liang wyznała w zaufaniu, że tylko jej stanowczość powstrzymała doktora Lianga przed wzięciem Violet Sung jako konkubiny. Zwierzyła się też pani Pan, że pewien młody Amerykanin zakochał się w Louise i dlatego Mary zabrała ją z sobą do Chin, a Peter pojechał z nimi, by obu siostrom zapewnić opiekę w podróży. Pani Pan słuchała uważnie, a potem spytała: - Ale czemu James wyjechał do Chin? Pani Liang nachyliła się ku niej. - Lili Li - szepnęła. - To przez Lili Li, która... Mówiliśmy mu, że nie jest dla niego. Bogate dziewczęta są zbyt leniwe. A James ciężko pracuje. Więc pojechał do Chin. - Tak bym chciała, żeby pani mieszkała w Chinatown - powiedziała serdecznym tonem pani Pan. - Też bym chciała - przyznała pani Liang z taką samą serdecznością. Po czym dodała: - A i z radością widziałabym pani Sonię jako synową. Pani Pan była wniebowzięta. 267 - Ach, pani Liang! To byłoby wielkie szczęście dla naszej rodziny! Ale Sonia raczej nie pojechałaby do Chin. - Gdyby wyszła za mojego Jamesa, może on nadal by tu był. Obie panie zapomniały o Chinach i w ciszy żałowały przez chwilę tego, co nigdy nie nastąpi. Pani Pan otrząsnęła się pierwsza. - W każdym razie - zaczęła z rozbudzoną na nowo radością - może kiedyś będzie pani moją sąsiadką. - Byłoby miło - odparła pani liang. - Ale to niemożliwe. Liang lubi być sam. Pani Liang wróciła do domu po południu. W środku panowała cisza. Nie było żywego ducha. - Neh-lee! - zawołała, ale nikt nie odpowiedział. Służąca skończyła pracę i wyszła. Doktora Lianga nie było. Pani Liang mogła więc usiąść wygodnie i spróbować odpocząć. Ponieważ po takiej dawce wrażeń nie potrafiła znaleźć sobie miejsca, postanowiła zrobić porządek w lodówce. W odległym kącie małej francuskiej restauracji doktor Liang rozmawiał z Violet Sung. Po telefonie od żony odczuł chęć rewanżu. Violet Sung była w domu i nie bardzo wiedziała, co ze sobą począć. - Ja też nie wiem - przyznał doktor Liang. - Zje pani ze mną lunch? Zawahała się, a potem spytała delikatnie: - Jest pan pewien, że pragnie pan mojego towarzystwa? - Jak najbardziej. Spotkali się w restauracji, którą zaproponowała Violet. Chodziła tam często, gdy zostawała sama. Ranald nie lubił francuskiej kuchni. Obecnie łączyła ich więź silniejsza niż kiedykolwiek. Violet wiedziała już, że w umyśle Ranalda są jałowe przestrzenie. Ranald był wyjątkowo inteligentny, lecz duchowo zupełnie nierozwinięty. W sprawach intymnych okazał się o wiele bardziej namiętny od niej, co często było dla niej męczące. Kilka razy przyznała mu się do znużenia,
268 potem jednak nauczyła się udawać, ponieważ Ranald złościł się, gdy jej pragnienie nie dorównywało sile jego pragnienia. Stwierdził, że takie są Angielki, lecz nie spodziewał się oziębłości u kobiety, w której żyłach krąży chińska i francuska krew. Wtedy uśmiechnęła się tylko milcząco, a po tej rozmowie udawanie przychodziło już z łatwością. Jej umysł nie czuł związku z ciałem. W przestrzeni swojego mózgu przemierzała myślami cały wszechświat. Ranald, raczej wnikliwy niż kierujący się intuicją, nie dostrzegał u niej tego oddzielenia umysłu od ciała. Z doktorem Liangiem łączyła ją zażyłość niemająca nic wspólnego z cielesnością. Wysoki, przystojny chiński dżentelmen o skroniach przyprószonych siwizną niezwykle ją pociągał. Fizycznie również, choć nie budził w niej pożądania. Jego jasna skóra, wyraźna linia warg, podłużne, inteligentne oczy, piękne dłonie i pełna gracji smukła sylwetka były przyjemnym dla oka odbiciem jego wyrobionego umysłu. Szorstka, czerwono biała skóra mężczyzn z Zachodu, bujność ich owłosienia, duże nosy, sterczące kości budziły w niej odrazę. Mimo to zawsze czuła onieśmielenie w obecności chińskich mężczyzn. Surowość i prawość ojca głęboko ją poruszały, a jednocześnie budziły lęk. Nie mogła sobie wyobrazić chińskiego kochanka. Chińscy mężczyźni zachowywali się zupełnie inaczej niż ci z Zachodu. Jeśli już Chińczyk w ogóle zauważał kobietę, odnosił się do niej z pełną powagi kurtuazją, która oznaczała przekonanie, że traktuje ją jako równą sobie. Dzisiejszy telefon doktora Lianga był chyba skutkiem telepatii. Violet Sung siedziała sama w swoim pokoju, pogrążona w zadumie na pograniczu transu, i myślała właśnie o nim, ale nie jak o partnerze w miłosnej przygodzie, lecz z rozmarzeniem, tak jak o wielu innych osobach, również kobietach, które budziły jej zainteresowanie. Gdyby była bardziej aktywna, przelałaby część owych rozmyślań na papier i stworzyłaby z nich różne historie, lecz ona unikała wysiłku fizycznego, jeśli nie było takiej konieczności, chyba że chodziło o taniec. Violet Sung mogła siedzieć bez zmiany pozycji godzinami, dumając o jednej osobie, potem o innej, wspominając, dociekając, 269 przypominając sobie brzmienie głosu czy charakterystyczny gest. W ten sposób zaludniała swoją wewnętrzną samotność. Właśnie była pogrążona w takim stanie zadumy, gdy zadzwonił telefon. A kiedy podniosła słuchawkę, usłyszała głos doktora Lianga. Teraz, siedząc naprzeciw niego w niemal pustej o tej porze restauracji, czuła błogi spokój. Nie miała specjalnej ochoty na rozmowę, poddała się więc relaksującemu nastrojowi chwili. Doktor Liang spoglądał na nią z upodobaniem. Violet Sung zsunęła z ramion brązową pelerynkę z norek, a ciemny fiolet prostej wełnianej sukni i małego kapelusika uwydatnił czerń jej włosów i oczu oraz mleczną karnację. Nigdy nie widział tak zjawiskowo pięknej istoty. - Pani towarzystwo inspiruje mnie do mówienia wyłącznie prawdy - powiedział. - Więc powiem, że wygląda dziś pani pięknie. - Tylko dziś? - spytała z lekkim uśmiechem. - Zawsze, ale dziś otacza panią jakaś szczególna aura. - Mówmy po chińsku, dobrze? - zaproponowała. - Nie posługuję się chińskim dość biegle, a bardzo chciałabym osiągnąć taką doskonałość, by jedno słowo łagodnie przechodziło w drugie i nadal było wyraźne i czyste. - W takim razie przejdźmy na chiński - zgodził się doktor Liang. - Ja też wolę nasz język. Ludzie tak długo się nim posługują, że nabrał kształtu odpowiedniego do ich potrzeb. Czy pani ojciec nosił kawałek jadeitu albo bursztynu? - Mój ojciec zawsze trzymał w ręku onyks - wyjaśniła z uśmiechem. Jej chiński był jasny i poprawny, miała jednak niezbyt bogaty zasób słów, a pragnęła znać ich tyle, by wyrazić wszystko, co chciała przekazać w rozmowie.
- I kamień przybrał kształt jego dłoni - ciągnął doktor Liang. - Ocierał się o jego skórę tak długo, aż lśnił w świetle świecy, czy tak? Trzymał go w dłoni, dzięki czemu nigdy nie pozostawał z pustymi rękami. - Uspokajało go to - przyznała. - Kiedy byłam dzieckiem, nie wiedziałam czemu. Spytałam go: „Tatusiu, czemu nie weźmiesz mojego kotka albo kwiatu? 270 Czemu zawsze nosisz akurat to?". A on odpowiedział: „Lubię ten kamień, bo zawsze jest taki sam". - Tak... - powiedział doktor Liang. Wyszeptał kilka słów do kelnera, nie pytając Violet, na co miałaby ochotę. Podobało jej się to. Unikała podejmowania decyzji nawet w kwestii posiłku. Łatwiej było jeść to, co dla niej wybrano, a ona miała zaufanie do kulinarnego gustu doktora Lianga. Kiedy na stole pojawił się lekki bulion z pływającymi na powierzchni maleńkimi grzankami, wypiła go w ciszy i ze smakiem. Potem czekał na nią zrumieniony na maśle niewielki kawałek świeżej ryby. Miła odmiana po befsztykach i puree z ziemniaków, które Ranald jadł codziennie. Francuskie ciastka przypominały chińskie i doktor Liang długo i uważnie przyglądał się zawartości tacy, zanim dokonał wyboru. Violet podobała się jego chińska finezja w tej kwestii, przekonanie, że należy smakować każdy kęs. W trakcie posiłku mówili niewiele. To też było bardzo chińskie. Potem na stole pojawiła się herbata, zaparzona - na wyraźne polecenie doktora Lianga - bez torebki. Kiedy ich oczy się spotkały, doktor Liang poczuł nagły i rzadki w jego przypadku impuls, by powiedzieć coś z głębi serca. - Moja żona jest o panią zazdrosna - oświadczył z ledwo widocznym uśmiechem na twarzy. Dla pani to pewnie nie nowość. - Lubię pana żonę - odpowiedziała. - Wywołuje we mnie pozytywne skojarzenia. - To znaczy? - Jak ziemia, która daje mocne i twarde oparcie dla stóp. - Sama pani widzi, jaka ona jest. Dlatego zawsze jestem jej wierny. Nie udaję lepszego, niż jestem. Moje myśli lubią czasem sobie poigrać, przyznaję. Nasze małżeństwo było po staroświecku zaaranżowane przez rodziców. Nalegałem, żeby moja przyszła żona nauczyła się czytać i pisać, a spotkaliśmy się tuż przed ślubem. - Troszkę późno! - wymruczała po francusku. 271 - Właśnie - odpowiedział w tym samym języku, po czym wrócił do chińskiego. - Spojrzałem na nią... niska, już wtedy trochę przy kości, rumiana i przestraszona. - Nadal taka jest - odparła Violet, również po chińsku. - Nie kochałem jej, ale wiedziałem, że będzie dobrą żoną. - Dobra żona - powtórzyła. - Tego właśnie potrzeba takiemu mężczyźnie jak pan. Ich spojrzenia się skrzyżowały. Violet zaśmiała się z lekkim rozbawieniem. - Prawdziwy Chińczyk z pana - zauważyła. Na gładkiej, fałszywie skromnej do tej pory twarzy doktora Lianga pojawiło się coś frywolnego. - Moja natura ma też drugą stronę - powiedział. - Umysł mężczyzny, inteligentnego mężczyzny, szuka kobiecego towarzystwa. Jin i jang to nie tylko ciało. Do tego samego kręgu należą umysł i dusza. Dlatego dziś do pani zadzwoniłem. Nigdy wcześniej nie był tak odważny. Wyraźnie dał Violet do zrozumienia, że nie pragnie namiętnego związku. Niemniej jednak śmiało przyznał, że szuka kobiecego umysłu i kobiecej duszy, dopełnienia swojego męskiego umysłu i swojej męskiej duszy. Zasugerował, że bez względu na to, co Violet znaczy dla Anglika, nie ma z nim samym więcej wspólnego niż pani Liang z nią. Takich ludzi jak Ranald czy pani Liang można ignorować.
Violet zrozumiała, jego słowa sprawiły jej przyjemność. Odtąd długie chwile zadumy nie będą już ani ciche, ani samotne. Doktor Liang pochylił się ku niej lekko. - Chciałbym spenetrować twój umysł swoim - powiedział. - I chciałbym zgłębić tajemnice twojej duszy. Rozdział Dwunasty. Mary wiedziała, że list od ojca wysłała mama, ponieważ na końcu znalazł się jej dopisek: Choć Wasz ojciec zgadza się, żebyś otrzymała czynsze dzierżawne Liangów, nie myśl, że łatwo mu to przyszło. Stałam mu nad głową, zabrałam list, kiedy tylko skończył go pisać, i wybiegłam z tej pagody, w której ciągle mieszkamy, żeby wrzucić go do skrzynki. Nie dam go windziarzowi, bo na pewno ukradnie znaczek. A sama cieszę się, że Ty i Twój brat będziecie mieć te pieniądze. Znalazła się więc o krok bliżej wioski. Jej radość została jednak zmącona dwoma wydarzeniami. Właściwie nie były to pojedyncze wydarzenia, lecz coś, co nadal trwało. Louise była podekscytowana. Mary rozpoznała pewne symptomy kilka dni po powrocie z wioski. Jej siostra miała błyszczące oczy, zaróżowione policzki, wysoki głos i złościła się o byle co, tak jak wtedy podczas wakacji w Vermoncie. A to oznaczało tylko jedno: Louise znów się zakochała. Zupełnie jakby znów miała ulec chorobie. Mary postanowiła o tej sprawie porozmawiać z Jamesem pierwszego wieczoru, który będzie miał wolny. Przekonała się, że próby rozmów z bratem w szpitalu nie mają sensu. Był tak pochłonięty pracą, że zupełnie na nią nie zważał, chyba że przynosiła wieści o nowym przypadku choroby wśród dzieci, które uczyła w szpitalnej szkole. Przez cały czas obserwowała Louise, która -jak się wydawało - nigdzie nie wychodziła i nie przyjmowała gości. - Co robiłaś przez cały dzień, Louise? - pytała ją co wieczór po powrocie do domu. 273 Odpowiedź zawsze była ogólnikowa. Uszyła nową sukienkę albo umyła włosy, albo czytała książkę, albo przespała pół dnia. Kilka razy, widząc podniecenie siostry, Mary zastanawiała się, czy ktoś jej potajemnie nie odwiedził. Korciło ją, żeby podpytać Young Wanga, lecz jego niechęć do niej powstrzymała ją przed tym krokiem. Young Wang ciągle nie lubił pani domu, w którym służył, i często udawał, że nie słyszy, co Mary do niego mówi. Kiedy poskarżyła się Jamesowi na zachowanie Young Wanga, brat tylko się zaśmiał. Psiaka nie można było o nic pytać, ponieważ kłamał, gdy wymagała tego sytuacja. Jego matka za bardzo bała się wszystkich i wszystkiego, by można było w ogóle z nią rozmawiać. Dlatego Mary musiała czekać na dzień, w którym James wróci do domu z radosną miną oznaczającą, że śmierć nie grozi żadnemu z jego pacjentów, przynajmniej do następnego ranka. Tamtego wieczoru po wspólnym posiłku Louise położyła się wcześniej spać, a Peter wyszedł na spotkanie ze studentami college'u. Mary została sama z Jamesem i Chenem. Przez moment biła się z myślami, czy powinna mówić w obecności Chena, którego podejrzewała o podkochiwanie się w Louise. Kiedy Chen zostawił ich na chwilkę, skorzystała z okazji i szybko powiedziała po angielsku: - Jim, jestem pewna, że Louise znów się w kimś zakochała. James uniósł brwi. - Tym razem w kim? - spytał. Dziwne, ale wcale go to nie zaskoczyło. - A kto to wie? Chyba że w Chenie. James pokręcił głową. - Na pewno nie. W tej samej chwili wrócił Chen i James poinformował go swobodnym tonem: - Chen, Mary sądzi, że Louise się w kimś zakochała. Chen zrobił taką minę, jakby wiedział więcej, niż chce powiedzieć. - Widzę, że Chen się z tobą zgadza - James zwrócił się do siostry.
274 Wieczór był zbyt chłodny, by wyjść na dziedziniec, dlatego siedzieli w głównym salonie. Young Wang kazał Psiakowi napalić w piecyku na węgiel drzewny, który dawał wystarczająco ciepła jak na tę porę, choć z rogów pokoju bił chłód, i mieszkańcy domu uradzili, że pójdą na targ poszukać dużego amerykańskiego pieca. Na stole płonęła lampka olejowa, rzucając ciepłe żółte światło na ściany. W starym brązowym dzbanie stała ucięta przez Mary łodyga krzewu o ciemnoczerwonych jagodach. Pokój wyglądał wesoło i ciepło. Chen bardzo to sobie cenił. - Nie lubię zmian w tym domu - powiedział smutno - ale chyba wszyscy zauważamy, że serce Louise jest gdzie indziej. - Przecież z nikim się nie widuje - wtrąciła Mary. - Young Wang powiedział mi, że Louise wychodzi z domu codziennie po południu - przyznał cicho James. - Mówi, że spotyka się z jakimś Amerykaninem. - Z Amerykaninem! -powtórzyła jak echo Mary. Louise i jej zdrada wprawiły ją w osłupienie. Nagle poczuła się dotknięta. - Czemu mi nie powiedziałeś? - zwróciła się oskarżycielskim tonem do Jamesa. - Bo jesteś bardzo impulsywną osóbką - odparł, patrząc na nią z rozbawieniem i sympatią w oczach. - Bo jesteś jak napełniona po brzegi filiżanka, z której zaraz się coś wyleje, albo mała petarda gotowa w każdej chwili wybuchnąć... Zrobił unik przed otwartą dłonią Mary. Chen zamachnął się i udał, że sam wymierza Jamesowi siarczysty policzek. Zaśmiali się obaj i znów usiedli. Na twarzy Mary malował się prawdziwy niepokój. - Ale czemu Louise ukrywa to przed nami? - Pewnie myśli, że skoro tata odesłał ją jak najdalej od Amerykanów, to nigdy byśmy jej nie pozwolili - powiedział James. Palił swoją starą amerykańską fajkę. Na jego twarzy pojawiło się nagle znużenie. - Musimy ją powstrzymać! - wykrzyknęła Mary. James milczał, zaciągając się fajką. Tylko jego oczy spochmurniały. W tym momencie włączył się Chen. 275 - Teraz pewne rzeczy są dla mnie jasne - zaczął poważnie. - Ten chłopiec w szpitalu... Mary, zaglądałaś do niego ostatnio? - Ma się zupełnie dobrze - odparła zdumiona. - Jak wiesz, ja się nim nie zajmuję, tylko pielęgniarki, ale codziennie mijam jego łóżeczko i widzę, jak śpi, je albo leży z otwartymi oczkami. Płacze bardzo głośno, ma silny głos. - Louise była obejrzeć to dziecko - powiedział oględnie Chen. James wyjął fajkę z ust. - Nie ma powodu, żebyś ukrywał to przed Mary - zwrócił się do Chena. - Lepiej powiedzmy jej o wszystkim. - Ciągle rozmawiali po angielsku, na wypadek gdyby podsłuchiwała ich służba. Lecz to nie służący ich podsłuchał. Louise znała czujność Mary, widziała badawcze spojrzenie siostry odprowadzające ją do drzwi dziś po kolacji. Louise wesoło życzyła dobrej nocy trójce, która została jeszcze przy stole po wyjściu Petera. Kiedy oznajmiła, że jest śpiąca, Mary nie odezwała się ani słowem, spojrzała tylko na nią swoimi wielkimi łagodnymi oczami pełnymi znaków zapytania. Louise wiedziała, że nie zaśnie. Po kilku minutach zakradła się boso z powrotem i ukryła za kotarą rozdzielającą dwa pokoje. Usłyszawszy treść rozmowy, przerażona uciekła do siebie. Włożyła płaszcz, wyjściowe buty i chyłkiem przemknęła się przez spowity w ciemności dziedziniec, minęła zamknięte teraz okratowane drzwi salonu, chroniące przed ostrym wieczornym powietrzem, i wyszła za bramę. Bała się
trochę, lecz mimo strachu doszła do głównej ulicy, przywołała przejeżdżającą rikszę i nakazała wieźć się do domu doktora Su i jego żony. Pani Su była jej jedyną przyjaciółką. To u niej codziennie widywała Aleca. Doktor Su o niczym nie miał pojęcia, ale pani Su z radością powitała podniecające doświadczenie patronowania romansowi. Wszystkie najlepsze przyjaciółki pani Su wiedziały o tych potajemnych spotkaniach i większość z nich podzieliła się ową nowiną z mężami. Dlatego w szpitalu prawie dla nikogo nie było tajemnicą, że najmłodsza siostra doktora Jamesa Lianga spotyka się z Amerykaninem, 276 który wrócił do Pekinu po zwolnieniu ze służby, ponieważ kochał pewną Chinkę, zwyczajną dziewczynę, która zmarła w szpitalu, wydając na świat chłopca, zaliczonego w szpitalu do podrzutków. Louise liczyła, że przyjaciółka nie zdradzi jej sekretu, że nikt nie wygada się przed Jamesem i Mary oraz doktorem Su, ponieważ wszyscy lubili nową, drobniutką panią Su, a jej męża nie lubił nikt. Chińczycy plotkowali roztropnie. Kiedy coś nie miało wielkiego znaczenia, przekazywali to jeden drugiemu i szeroko omawiali, lecz nigdy nie posuwali się za daleko. W rikszy wiozącej ją przez noc Louise przypomniała sobie, że dziś jest szczególnie niebezpiecznie z racji obecności doktora Su. Tylko szczęśliwy zbieg okoliczności mógł zapobiec katastrofie. Niestety, szczęście jej nie sprzyjało. Kiedy zapłaciła rikszarzowi i weszła do jasno oświetlonego domu w zachodnim stylu, usłyszała głos doktora Su. Jednak to pani Su wyszła jej na powitanie, gdy służąca oznajmiła przybycie Louise Liang. - Brat i siostra wiedzą - zdążyła szepnąć Louise. W tej samej chwili w drzwiach stanął doktor Su. - Panna Liang! - zawołał z żartobliwie zaczepnym uśmiechem, z którym zwracał się do wszystkich młodych i pięknych kobiet. - Czyżby uciekła pani z domu? Louise próbowała się zaśmiać. - Wpadłam tylko po drodze na spotkanie - wyjaśniła. - Chciałam zobaczyć, czy pani Su pójdzie ze mną. - Dokąd? - spytał zaciekawiony doktor Su. - Do zagranicznych przyjaciół - odpowiedziała Louise przerażona tym, że wszystko, co mówi, jest zbyt bliskie prawdy. - Proszę do nich nie iść - wykrzyknął doktor Su. - Proszę zostać z nami. - W takim razie muszę zadzwonić - odparła Louise, postanawiając skorzystać z szansy. Pani Su natychmiast zaoferowała swą pomoc. 277 - Su - zwróciła się do męża - wróć, proszę, do gości. Ja zaprowadzę Louise do gabinetu. Doktor Su odwrócił się i poszedł. Pani Su poprowadziła Louise do niewielkiego gabinetu, gdzie na biurku stał aparat telefoniczny, i starannie zamknęła drzwi. - Co teraz zrobisz? - spytała szeptem. - Twój brat będzie zły na mojego męża, kiedy się dowie, że pomagałam ci w schadzkach z Alekiem. Wiesz, że lubię ci pomagać, ale muszę dbać o swoje relacje z mężem. Su jest bardzo wybuchowy. - Chcesz powiedzieć, że Alec nie może tu dziś przyjść? - zapytała łamiącym się szeptem Louise. - W ogóle nie może już tu przychodzić, skoro twój brat wie - odpowiedziała pani Su. Jej ładna, drobna twarz była blada jak ściana. - Wiesz, Louise, to, co robisz, może jest do przyjęcia w Ameryce, ale nie tutaj, to zbyt poważna sprawa. A ja jestem czwartą żoną swojego męża. Nie ma dla mnie zbyt wiele cierpliwości. Taki wspaniały mężczyzna z dobrą posadą jak Su znajdzie mnóstwo kobiet, które zechcą za niego wyjść. Louise poczuła, że traci serce do pani Su i wszystkich Chinek. - Mogę zadzwonić? - spytała z wysiłkiem.
- Ależ oczywiście - rzuciła pospiesznie pani Su. - Możesz mnie zostawić samą? Pani Su zawahała się. - Powinnam zostać, chociaż wolę powiedzieć, że o niczym nie wiedziałam. Zaczekam na korytarzu. - Po tych słowach wyszła i zamknęła drzwi. Louise wykręciła numer do hotelu, w którym zatrzymał się Alec Wetherston. W słuchawce usłyszała jego głos, przyjemny dla ucha tenor, na którego dźwięk zadrżały jej usta. - Alec? To ja, Louise. - Skarbie! - Jego głos nabrał głębi. - Gdzie jesteś? - W domu Su. Alec, mój brat i siostra wiedzą o nas. 278 Przez długą chwilę w słuchawce panowała cisza. Louise spytała z niepokojem: - Alec, słyszysz mnie? - Tak, zastanawiałem się, kochanie. - Był wyraźnie zdenerwowany. - Co zrobią? - Nie wiem, ale muszę cię zobaczyć. - Mam przyjść do domu państwa Su? - Pani Su się boi. - To co teraz zrobimy, skarbie? Hotel raczej odpada? - Ludzie by mnie poznali, wiesz, jacy są. - Zaczekam na ciebie przed hotelem i pójdziemy na spacer. - Dobrze. Za piętnaście minut. Odłożyła słuchawkę i wyszła z gabinetu na korytarz. Pani Su ciągle tam stała, obserwując drzwi do salonu. Dobiegł zza nich gromki śmiech. - Wracam do domu - oznajmiła Louise. - Przekaż doktorowi Su, że musiałam iść. Obie przeszły na palcach cały korytarz, pani Su otworzyła drzwi i wypuściła przyjaciółkę. Louise czuła narastający strach. Pierwszy raz w życiu działała sama. W Nowym Jorku miała obok Estelle, która chwaliła ją za niezależność, tutaj - panią Su. Teraz nie miała nikogo. Estelle była daleko, a pani Su okazała się tchórzem jak wszyscy Chińczycy, gdy trzeba wykazać się prawdziwą odwagą. Jak bardzo Louise nienawidziła siebie za to, że jest Chinką! Musi wrócić do Ameryki. Jeśli wyjdzie za Amerykanina, będzie mogła być Amerykanką. Prawie Amerykanką. Matką dzieci, które byłyby Amerykanami. Tak, to było jedyne wyjście! Wiatr wzbijał tumany kurzu na szerokiej ulicy. Minęło dobrych kilka minut, zanim w słabym świetle zdołała znaleźć rikszę. Z nadejściem nocy i chłodu Chińczycy zamykali się w domach. Cała radosna letnia atmosfera miasta uleciała. Louise przestraszyła się, gdy jakiś staruszek o dzikim spojrzeniu zaproponował jej miejsce w swojej brudnej rikszy. Wsiadła, ponieważ w zasięgu wzroku nie było żadnego innego pojazdu. 279 Rikszarz biegł powoli, jakby znużenie nie pozwalało mu iść. Kiedy przed wejściem do hotelu opuścił dyszle, jego twarz lśniła od potu, a bawełniana bluza była mokra. Louise pomyślała, że powinna mu współczuć, ale ponieważ budził w niej tylko wstręt, dała mu najmniejszą sumę, o jakiej ośmieliła się pomyśleć. Mężczyzna był tak zmęczony, że zareagował jedynie jękiem zawodu i grymasem niezadowolenia na twarzy, gdy pieniądze wylądowały w jego brudnej dłoni o rozcapierzonych palcach. Louise szybko podeszła do drzwi hotelu. Kamień spadł jej z serca. Obawiała się, że Aleca tam nie będzie, a jednak czekał na nią. Miał postawiony kołnierz płaszcza, w ręku trzymał kapelusz. - Witaj - rzucił pełnym rezerwy tonem. - Długo cię nie było. Zacząłem marznąć. Wziął ją pod rękę. Ruszyli przed siebie ulicą. - Opowiedz mi wszystko - poprosił. Któż mógł przewidzieć, co się za chwilę stanie? Zanim Louise zdołała odpowiedzieć, sześciu czy siedmiu studentów idących słabo oświetloną ulicą ujrzało chińską dziewczynę
spacerującą z Amerykaninem. Błyskawicznie otoczyli parę. Smuga światła latarki trzymanej przez jednego z nich wydobyła z ciemności śliczną twarz Louise. - Ty, Amerykaniec! - krzyknął student. - Zostaw nasze dziewczyny w spokoju! W tej samej chwili chłopcy zaczęli popychać ich w stronę muru. Alec starał się osłaniać Louise, lecz wrzeszczący studenci usiłowali wyciągnąć ją zza jego pleców. - Bierzemy nogi za pas! - rzucił do niej przez ramię. Tylko dokąd mogli teraz pójść w tym mieście? - Biegnijmy do domu - zdecydowała Louise. - Ruszamy razem w tej samej chwili - przykazał Alec. - Teraz -przygotuj się; i... już! Ich nagły skok naprzód i szybkość zaskoczyły studentów, a im dały przewagę. Alec i Louise byli silni i wytrzymali. 280 Prawidłowe odżywianie i właściwa opieka zaowocowały. Studenci byli niedożywieni i słabi, bez szans w nierównym pościgu. Opadli z sił jeden po drugim. Kiedy Louise i Alec dobiegli do hutungu, nikt już ich nie gonił. - Lepiej zostaw mnie tutaj - powiedziała Louise. Kiedy nogi Aleca Wetherstona unosiły go jak najdalej od prześladowców, jego mózg pracował na najwyższych obrotach. Aleca niezmiernie pociągała ta urodziwa chińska dziewczyna. Być może naprawdę ją kochał, choć inaczej niż swoją małą Lanmei, która umarła przy porodzie. Dziecko budziło w nim ogromny niepokój. Wrócił do Chin na wieść, że będzie ojcem, i postanowił ożenić się z Lanmei, gdy tylko opuści szpital. Kiedy dotarł na miejsce, Lanmei już nie żyła. Całą historię usłyszał od jej współlokatorki, która dzieliła z nią dwupokojowe mieszkanko. Pokój Lanmei zajął już obecny kochanek dziewczyny. Alec nie wiedział, co robić. „Lepiej zostawić dziecko w szpitalu" - poradziła mu tamta. Lecz jego serce przylgnęło już do dziecka, chociaż nigdy go nie widział, i wahał się, czy uznać je za swoje. Cóż począłby sam z dzieckiem? Swojej rodzinie nie przyznał się do znajomości z Lanmei. W końcu o wszystkim opowiedział Louise, również o synku. Louise poszła do szpitala, żeby go zobaczyć. „Śliczny chłopczyk - relacjonowała po wizycie na oddziale - ma duże oczy i uśmiecha się, kiedy na niego patrzysz". W Alecu odezwały wtedy się ojcowskie uczucia. Teraz schwycił Louise za ramiona i przycisnął do muru. - Posłuchaj - zaczął - nie zostawię cię, skarbie. Wejdę tam z tobą, żeby spotkać się z twoim starszym bratem i powiedzieć mu, że chcę się z tobą ożenić. Louise spojrzała na niego smutno. Nigdy nie będzie kochała nikogo równie mocno jak Philipa. Opowiedziała Alecowi o Philipie. Oboje podzielili się z sobą swoimi smutkami. Alec wiedział nawet, że Philip jej nie chciał, i wcale mu to nie przeszkadzało. Lecz zanim otworzyła usta, dobiegł ich odgłos czyichś kroków. Znieruchomieli w ciemnościach. Po chwili ktoś znów oświetlił ich latarką. To był jej brat. - Peter! - wykrzyknęła Louise. 281 Peter ruszył ku nim i brutalnie odciągnął go od niej. - Ty draniu! - ryknął. Alec rzucił się na Petera i po chwili młodzi mężczyźni tarzali się po ziemi sczepieni w mocnym uścisku. Peter złapał Aleca za włosy i tłukł jego głową o bruk. Louise wrzasnęła przeraźliwie i skoczyła na Petera. - Jim, Jim! - zaczęła wzywać pomocy. Drzwi starego domu otworzyły się na oścież i wybiegł z nich służący właściciela. - Ci obcy się biją! - krzyknął. Popędził do wynajętego domu i zaczął walić w drzwi salonu. Wasi brat i siostra mordują cudzoziemca! - wrzeszczał.
Chwilę później James, Chen i Mary z lampą w ręku ujrzeli podnoszącą się z ziemi trójkę młodych ludzi z włosami i ubraniem w nieładzie. Louise płakała. - Zostaw moją siostrę w spokoju! - wrzeszczał Peter. Alec znów rzucił się na niego. To James rozdzielił walczących. Kazał Louise wejść do środka i poprowadził obu młodzieńców w ślad za nią. To on zamknął bramę przed nosem gapiów, którzy postali jeszcze trochę i rozeszli się do domów, powtarzając, że dom nawiedzony przez łasice nie przynosi szczęścia nawet cudzoziemcom. James wprowadził swoich jeńców do salonu. Young Wang, Psiak i jego matka wyszli ze swoich pokoi. - Zróbcie nam coś do jedzenia - polecił - i przynieście gorącą herbatę. Wtedy będziemy mogli spokojnie porozmawiać. - Potem zwrócił się do Petera: - Co ty wyprawiasz? Peter, obrzucając Aleca nienawistnym wzrokiem, wyjaśnił: - Minąłem grupkę chłopaków. Powiedzieli, że gonili Amerykanina, który szedł z naszą dziewczyną. Ludzie nie mogą znieść czegoś takiego po tym, co Amerykanie tutaj robili. Do głowy by mi nie przyszło, że chodzi o moją siostrę. - A pan? - spokojnym tonem James zadał to pytanie Alecowi. 282 - Szedłem tutaj poprosić o zgodę na poślubienie Louise - odparł otwarcie Alec. - Kim pan jest? - spytał James z tym samym przerażającym spokojem. - Alec Wetherston, były żołnierz amerykańskiej armii - odpowiedział bez wahania młody człowiek. - Louise i ja poznaliśmy się na targu chryzantem. Z pewnością pan mnie nie pamięta. - Ja pamiętam - wtrąciła Mary. Dopiero teraz zauważyła, że ciągle trzyma w ręku lampę, więc postawiła ją na stole. Alec spojrzał na nią. - A tak, ja też panią pamiętam. Chciałem, żeby Louise wam o nas powiedziała, ale ona z jakiegoś powodu boi się was wszystkich. - Bo oni nie chcą, żebym wyszła za Amerykanina - odezwała się Louise i znów zaczęła płakać. - Mary, zabierz ją stąd - polecił James. Louise pozwoliła się odprowadzić, ale tylko do drzwi. Tam się zatrzymała. - Mówię wam, że wyjdę za Aleca - oświadczyła. Policzki miała mokre od łez. Mary wyciągnęła ją z salonu. James kontynuował spokojnie: - Panie Wetherston, proszę usiąść. Nie mam nic przeciwko temu, by siostra wyszła za mężczyznę, którego wybrała, ale on musi być dobrym człowiekiem. Usiedli wszyscy prócz Petera, który stał z rękami w kieszeniach i potarganymi włosami. Chen był blady i milczał. - Nikt nie jest doskonały, zwłaszcza w tych czasach - powiedział szczerze Alec. Samopoczucie stopniowo mu się poprawiało. Starszy brat Louise wyglądał na równego gościa. - Proszę opowiedzieć mi o wszystkim - powiedział James surowo. Alec zrobił zaskoczoną minę. - Co to znaczy „o wszystkim"? Tu Chen odezwał się po raz pierwszy: 283 - Ten chłopczyk w szpitalu... Alec oparł rękę o blat stołu. - Przypuszczałem, że wiecie - powiedział prosto. - Historia taka sama, jaka się przytrafiła wielu innym chłopakom w czasie wojny. Tyle że ja wróciłem, i to był chyba błąd. - Posłuchajcie, co ten typek mówi! - rzucił z pogardą Peter.
- Cicho bądź - upomniał go James. Pochylił się i spojrzał na Amerykanina. Ten wysoki, szczupły młody mężczyzna budził w nim sympatię. Jego brązowe włosy pokrywał uliczny pył. Miał brudną twarz, ale była to uczciwa i dobra twarz o delikatnych jak na Amerykanina rysach. Może to i prawda, że Louise nigdy nie poślubiłaby Chińczyka. Być może pierwsze wrażenia narodzonego dziecka zostawiają ślad na resztę życia. On i Mary urodzili się w Chinach, Louise natomiast w Ameryce. Jakaś amerykańska pielęgniarka w szpitalu w Nowym Jorku pierwsza wzięła ją na ręce i opiekowała się nią przez pierwsze tygodnie życia. W domu jej miejsce zajęła Nellie. Pierwsze odruchy dziecka wiązały się z osobami o niebieskich oczach, blond włosach i białej skórze. Louise nie mogła tego zmienić. - Naprawdę chce pan ożenić się z moją siostrą? - James zwrócił się do Aleca. Ten podniósł głowę. - Dobrze to przemyślałem - odpowiedział. - Chcę się z nią ożenić i wrócić do domu. Dziecko pojedzie z nami. Louise opowiedziała mi wszystko o sobie i wie wszystko o mnie. Lanmei była moją pierwszą miłością. Będę szczęśliwszy z Louise, niż byłbym z jakąś Amerykanką. Poza tym łatwiej nam będzie wyjaśnić sprawę dziecka. Ludzie nie są już tacy staroświeccy jak kiedyś. Jeszcze nadal nie wypada ożenić się z Murzynką, ale Chinka większości już nie przeszkadza. Ostatnie słowa Aleca wywołały furię Petera. Wyszarpnął z kieszeni zaciśnięte pięści. - Chinka im nie przeszkadza! - wołał. - A ja ci powiem, że nam przeszkadzają Amerykanie! Mamy już dość Amerykanów! 284 Dziś na uczelni wystosowaliśmy protest do rządu przeciwko Amerykanom, którzy wtrącają się w sprawy Chin. Rany, jak ja im powiem, że moja siostra wychodzi za jednego z nich! Gniew Petera przeszedł w jęk skargi. James zgromił go wzrokiem. W pierwszym odruchu Peter nie uląkł się i wytrzymał to spojrzenie, lecz po chwili zrezygnował z konfrontacji i wybiegł jak strzała z pokoju. Alec próbował się uśmiechnąć. - Nie można ich za to winić - powiedział. - Ale oni nie widzą tego, że tacy ludzie jak my nie mają wpływu na działania rządów. My też jesteśmy bezradni. Chcę się stąd wynieść jak najszybciej. James myślał szybko i precyzyjnie. Nagle wszystko stało się klarowne. - Oto co moim zdaniem powinien pan zrobić: jutro przyjdzie pan do mnie, opowie mi o swojej rodzinie i sytuacji życiowej. Jeśli mnie to usatysfakcjonuje, powiem Louise, że ma moją zgodę na ślub. Alec uniósł głowę. - Dziękuję panu, sir - wyjąkał. - Nie wiem, jak panu dziękować. - A twoi rodzice, Jim? - spytał Chen. - Zastępuję ojca - odparł James. - Powierzył mi opiekę nad siostrami i bratem. Alec wstał. - To gdzie mam jutro przyjść? - Do mojego gabinetu w szpitalu - odpowiedział James. - Razem pójdziemy zobaczyć dziecko. Louise jest bardzo młoda jak na opiekunkę takiego maleństwa, ale myślę, że się nauczy. Alec podał im dłoń na pożegnanie, podszedł do drzwi, posłał im stamtąd pożegnalny uśmiech i wyszedł. James zwrócił się do Chena. - Powiedz mi, że podjąłem słuszną decyzję - poprosił. Usiedli naprzeciwko siebie przy stole. - Według mnie podjąłeś słuszną decyzję - przyznał Chen. - Ale czy mogę to wiedzieć na pewno? 285 Usłyszeli odgłos kroków. Do pokoju weszła Mary.
- Jaką decyzję? - spytała. Zajęła miejsce przy stole między nimi. - Powiedziałem mu, że może się ożenić z Louise - powiedział James bez ogródek. Mary milczała przez długą chwilę. Potem wstała. - Pójdę do niej i powiem jej o tym. Cały czas płacze. - Zatrzymała się i spojrzała na Chena. Myślałam, że ty się w niej zakochasz - stwierdziła otwarcie. Chen otworzył szeroko oczy. - Ja? Zakochać się? - Wybuchnął gromkim śmiechem. Mary słyszała jeszcze ten śmiech po wyjściu z pokoju. Ślub był cichy. Alec i Louise nie chcieli żadnych gości. Jako obywatele amerykańscy pewnego popołudnia udali się do konsulatu i tam, w obecności Mary i Jamesa jako świadków, przed ugodowym, choć niechętnie nastawionym konsulem, zawarli związek małżeński. Peter nie chciał pójść, a Chen odmówił mimo zaproszenia, twierdząc, że dwoje świadków wystarczy, a on zostanie z dzieckiem, które miało czekać na powrót nowożeńców w hotelu pod jego opieką. - Jestem dobrą niańką - zadeklarował. - Lepsza ze mnie niańka niż lekarz. Trzymał chłopca w ramionach, a maluch, ubrany w nowy żółty pajacyk uszyty przez Mary, trzymał go mocno za kciuk, wpatrzony badawczo w jego nieregularną twarz. Kilka dni przed ślubem upłynęło na przygotowywaniu nowej garderoby, ale nie dla panny młodej, lecz dla dziecka, a wszystko na amerykańską modłę. Louise i Alec oddali się studiowaniu takich problemów, jak mieszanki odżywcze czy plan dnia niemowlaka, a Mary wyłożyła bawełną i niebieskim jedwabiem chiński koszyk, który miał pełnić w podróży rolę kołyski. Drugi koszyk - zamykany - był przeznaczony na butelki, sterylizator oraz wszystko co potrzebne dziecku w trakcie długiej podróży. 286 Tego samego wieczoru państwo młodzi wsiedli z dzieckiem do pociągu do Szanghaju. Dziwne to było wesele, lecz bardzo radosne. James, Mary i Chen odprowadzili młodą rodzinę na dworzec i stali na peronie do chwili, aż pociąg rozpłynął się w ciemnościach nocy. W dali rozbłyskiwał tylko reflektor ogromnej lokomotywy, okna wagonów przesłaniały rolety chroniące podróżujących przed ewentualną napaścią bandytów. Patrząc za odjeżdżającym pociągiem, James zapiął płaszcz. - A teraz muszę wysłać tacie telegram - powiedział. Mary przywarła do jego ramienia, gdy ruszyli w drogę powrotną do domu. Chen szedł obok niej. - Wiem, że postąpiliśmy słusznie - stwierdziła ze swoim dobrze znanym uroczym uporem. Nieważne, co powie tata. - Louise nie byłaby tu szczęśliwa - zauważył Chen. Szli teraz równym krokiem opustoszałą ulicą. Noc była zimna. Zanosiło się na mróz. Mijający ich ludzie otulali się szczelniej i pędzili przed siebie, uciekając przed chłodem. - Trzeba być szczególnym człowiekiem, żeby żyć teraz w Chinach - powiedział w zamyśleniu Chen. - Jakim człowiekiem? - spytała Mary. - Kimś, kto widzi rzeczywiste znaczenie rzeczy; kto nie tylko chce, żeby świat był lepszy, ale wierzy, że można uczynić go lepszym; i jest zły, kiedy się tego nie robi; ktoś, kto nie pragnie skryć się w jednym z paru przyjemnych miejsc, jakie jeszcze zostały na tym świecie; ktoś twardy! Mijali sklep z wyrobami żelaznymi. Właściciel kończył zaległą pracę. Stał przy kowadle nad kawałkiem wykrzywionego żelaza, z którego wykuwał nóż zamówiony dziś przez jakiegoś studenta. Z rozżarzonego metalu sypały się iskry oświetlające jego zastygłą w grymasie
wysiłku ciemną twarz i białe zęby. To samo światło padło na twarze idącej trójki. Chen spojrzał na Mary. - Ktoś twardy - powtórzył nieco żartobliwym tonem - ktoś taki jak ty, jak ja, jak Jim. 287 Mary zaśmiała się. Wyjęła drugą rękę z kieszeni i wzięła Chena pod ramię. Pomaszerowali dalej energicznym krokiem. W czasie ślubu siostry Peter siedział w swoim pokoju. Young Wang był tym zdumiony i przerażony. Kiedy pozostali wyszli z domu, podszedł pod jego drzwi. Lubił młodszego syna w tej rodzinie i pragnął mieć z nim dobre relacje. Wolał myśleć o sobie i Peterze jak o parze przyjaciół, a nie o panu i jego słudze. Czyszcząc buty Petera po deszczu albo usuwając zaschnięte pekińskie błoto z podeszew, wyobrażał sobie, jak przemawia do niego, jak zwraca się do niego po imieniu. „Peter, posłuchaj mnie! Jestem od ciebie starszy, choć nisko urodzony. Twoja rodzina to właściciele ziemscy, a moja to tylko drobni rolnicy. Ale kto dziś tak naprawdę stoi wyżej, a kto niżej? Bądźmy przyjaciółmi. Mówię ci, studenci są niedobrzy. W dawnych czasach zwykli ludzie podziwiali uczonych i studentów. To oni rządzili. Mówię ci - tu Young Wang zaczynał wściekle machać szczotką - teraz wiemy, że my, zwyczajni ludzie, musimy stawić opór uczonym, posiadaczom ziemskim, bogaczom i urzędnikom. To oni są największymi wrogami ludu". Czy Peter był komunistą? Tego właśnie Young Wang pragnął się dowiedzieć. Sam nie był, ponieważ rząd skracał komunistów o głowę albo rozstrzeliwał. Czasem jednak podsłuchał to i owo w kącie herbaciarni czy winiarni. Gdy pojechał ratować rodzinę, która utkwiła na wyspie podczas powodzi, usłyszał o młodym mężczyźnie i młodej kobiecie, oferujących jego bliskim dach nad głową i pomoc. Nie przestawali powtarzać: „Gdzie wasi obszarnicy? Gdzie wasi wspaniali studenci? Gdzie wasz rząd? Czy ktoś wam pomaga? Tylko my możemy wam pomóc. My - komuniści". Wieśniacy martwili się tą pomocą, dobrze wiedząc, że na tym świecie nikt nie robi nic za darmo, i zadawali sobie pytanie, czemu tych dwoje młodych ludzi o zuchwałych twarzach przyszło im na ratunek. 288 Dowiedziawszy się, że to komuniści, śmiertelnie się przerazili. W tych stronach żaden komunista nie miał prawa przeżyć, gdyż rząd codziennie rzucał coraz to nowe siły do walki z nimi. Jeszcze gorsi od ich własnego rządu, do którego mimo wszystko przywykli, byli Amerykanie. Wieśniaków poinformowano, że Amerykanie domagają się zabicia każdego napotkanego komunisty. Young Wang wraz z rodziną połączyli siły z resztą mieszkańców i przepędzili tych dwoje motykami, grabiami i bambusowymi kijami. Komuniści odeszli, śpiewając jedną ze swoich pieśni i krzycząc: „Zaoferowaliśmy wam pokój, a wy nas wypędzacie. Ale my tu wrócimy z mieczami i karabinami!". Young Wang był równie przestraszony jak cała wioska. A jednak zapamiętał sobie prawdę, jaką usłyszał z ust komunistów. Nikt nie zrobił nic dla ludzi takich jak on i jego rodzina. Sami zmagali się ze wszystkim, głodowali, umierali z powodu chorób, ich dzieci były brudne i niewykształcone i cierpieli tak mimo nieustannej ciężkiej pracy. Kto w rzeczy samej pomógł im odbudować domy po powodzi? Young Wang dobrze wiedział, że w Peterze kipi złość. Słyszał jego kłótnie z opanowanym starszym bratem i Chenem. Zwykle miały ten sam przebieg. - Wy z tą waszą tolerancją i cierpliwością... - mówił gorzko Peter do nich obu. - Jedyny sposób, by obudzić nasz naród, to przemoc. - Masz na myśli zabijanie? - dopytywał uprzejmie Chen. - Niestety, martwych obudzić nie można. - Chodzi mi o zabijanie tych, którzy się nie zmieniają - oświadczył Peter. - Och, Peter, nie bądź głupi! - zawołała wtedy Mary.
James przysłuchiwał się tej dyskusji z właściwym sobie namysłem. - Kiedy ludzie zaczynają zabijać innych ludzi - zaczął - w ich sercach pojawia się pragnienie śmierci i zabijanie staje się rozwiązaniem każdego problemu, choćby najmniejszego. - Masz w sobie coś z konfucjanizmu taty - skomentowała Mary. 289 - Być może - odparł James. Teraz Young Wang bezszelestnie podkradł się pod pokój Petera i zajrzał przez okno. Młodzieniec siedział przy stole i zawzięcie coś pisał. Potem odłożył pióro i zmarszczył czoło. Wyglądał na zatroskanego. Young Wang podszedł do drzwi i zakasłał. - Odejdź - powiedział Peter, rozpoznając kaszlnięcie. - Jestem zajęty. Young Wang otworzył drzwi na tyle szeroko, by móc wetknąć głowę do środka. - Nie odprowadzi ich pan nawet na dworzec? - spytał łagodnym tonem. - Wynoś się! Young Wang ocenił brzmienie głosu Petera. Słowa były ostre jak u Amerykanina, lecz ton nie tak bardzo. Wszedł do pokoju, oparł się plecami o drzwi i zrobił potulną minę. - Powiedziałem wynoś się, głuchy jesteś?! - wrzasnął Peter, obrzucając go zniecierpliwionym spojrzeniem. - Zaraz wyjdę - przyrzekł Young Wang - ale najpierw powiem panu, co dziś słyszałem. Coś się szykuje przy marmurowym moście. Peter zmierzył go uważnym wzrokiem. - Gdzie to słyszałeś? - Sprzedawca kasztanów mi powiedział. Peter wziął do ręki pióro, lecz zaraz je rzucił. - Mów dalej - polecił. - Powiedz mi, co słyszałeś. - Kilka nocy temu przechodził tamtędy - zaczął Young Wang przyciszonym głosem. - Był w teatrze, sprzedawał swoje kasztany. Dlatego tak późno wracał. Więc przechodził tamtędy i zauważył pod mostem paru ludzi. Najpierw pomyślał, że schronili się tam żebracy. Wtedy jeden z nich krzyknął z bólu. Ktoś trafił go motyką albo szpadlem w stopę. To nie był krzyk żebraka, powiedział sprzedawca. To był głos i przekleństwo studenta. - Young Wang umilkł. - I co z tego? - spytał Peter. 290 - Ten sprzedawca wrócił tam następnej nocy i jeszcze następnej. Teraz chodzi tam codziennie. Płaci mu za to tajna policja. - Young Wang skierował spojrzenie na buty Petera. - Czyszczę pana buty każdego dnia - powiedział nagle - wczoraj były czyste, ale dziś była na nich żółta glina. Wiem, że taka żółta glina jest pod mostem. Gdzie indziej ziemia jest piaszczysta, wszędzie unosi się kurz. Ale pod mostem jest glina. Gdy nasi przodkowie wrzucali na dno rzeki wielkie głazy, na pewno przywieźli z południa żółtą glinę, żeby wzmocnić fundamenty. Peter zerwał się z krzesła i rzucił w kierunku Young Wanga. Ten jednak wyślizgnął się z pokoju niczym kocur. Peter zamknął drzwi na klucz, podszedł do stołu, sięgnął po zapisane kartki, podarł je na strzępy, wylał na nie atrament i wrzucił do kosza. A potem zaczął przemierzać pokój niespokojnym krokiem. Rozdział Trzynasty. Doktor Liang był wściekły. list Jamesa został wysłany pocztą lotniczą i dotarł mniej więcej dwa tygodnie przed spodziewanym powrotem Louise. On, który tak często głosił w salach wykładowych mądrość doktryny przeznaczenia, ledwo umiał sobie wytłumaczyć nieuchronność tego, co spotkało jego rodzinę, a więc i jego samego. Pomyślał sobie, że lepiej było pozwolić Louise wyjść za Philipa Morgana, którego ojciec pracował na Wall Street, co oznaczało bogactwo. Kto wie, co to za jeden ten Alec Wetherston? James podał w liście adres
jego rodziny. Lokalizacja domu wskazywała na klasę średnią. Doktor Liang miał talent do rozpoznawania dobrych adresów i wiedział, że ten jest tylko częściowo dobry, bardzo majętni ludzie nie mieszkaliby w tej części miasta. Postanowił więc zignorować rodziców Aleca Wetherstona, bo nie chciał, żeby amerykańscy teściowie okazali niezadowolenie z chińskiej synowej, czego się w głębi duszy obawiał. Z żoną rozmawiał zupełnie szczerze i w momencie największej irytacji na los gnębił ją raz po raz. - Byłoby niezmiernie miło, gdyby rodzina tego żołnierza nie chciała mieć z nami nic do czynienia, nie sądzisz? - spytał, oczekując odpowiedzi po swojej myśli. - A może właśnie nas polubią - odparła rozsądnie. - Jak to się stało, że Alec nie ma nic przeciwko poślubieniu Chinki? Bo nikt mu nie wpoił niechęci do nas. A skoro tak, to jego rodzice też nie mają obiekcji. Sensowność tego rozumowania rozsierdziła doktora Lianga. Pociągnął łyk kawy i odstawił filiżankę. 292 - Dziwne, że po dwudziestu latach ciągle nie umiesz odróżnić dobrej kawy od złej zauważył. - Neh-lee! - krzyknęła pani Liang, lecz doktor Liang uniósł dłoń. - Sama pije byle co - powiedział - dlatego nie ma smaku. To ty, moja żona, powinnaś znać różnicę między dobrą a złą kawą, kierując się choćby wonią. - Ale ja nie lubię kawy, Liang - zaprotestowała. - To bez znaczenia. Pani Liang westchnęła. Musi być przygotowana, by przyjąć na siebie główny impet niezadowolenia męża. Spuściła wzrok i siedziała zadumana, żując grzankę, podczas gdy doktor Liang jadł swoją jajecznicę i smażone cynaderki, które popił niesmaczną kawą. Owo żucie też go wyprowadzało z równowagi. Spojrzał na żonę i w myślach porównywał jej nieco zwiotczałą skórę na twarzy z wyjątkowo piękną cerą Violet Sung. - Ależ dźwięki wydajesz przy tej grzance! - zwrócił jej uwagę. - Zupełnie jak młyn mielący ziarno. Pani Liang przestała gryźć i spojrzała na męża. Miała usta pełne do połowy przeżutej grzanki i nie wiedziała, co zrobić. - Połknij to! - huknął. Pani Liang wypiła odrobinę herbaty, przyłożyła chusteczkę do ust i połknęła grzankę. A tę, którą trzymała w dłoni odłożyła na talerz. Nie odzywała się ani nie jadła, póki doktor Liang nie skończył śniadania. Kiedy wstał z godnością od stołu, poszedł do gabinetu i zamknął za sobą drzwi, pani Liang dokończyła grzankę, sięgnęła po następną i posmarowała ją dżemem truskawkowym. Masła nie znosiła, ponieważ smakowało krowami i mlekiem. Dzbanek z herbatą był pusty, zawołała więc Nellie. Służąca zjawiła się, ocierając ręce o fartuch. - Podać jeszcze herbaty? - spytała przyjaźnie. Ona i madame były w dobrych stosunkach. Pani Liang skinęła głową. 293 - Co sądzisz, Neh-lee? - spytała półszeptem. - O czym? - Nellie zastygła z dzbankiem w ręku. - Louise wyszła za mąż - wyszeptała pani Liang. - Amerykański chłopak i dziecko! - Louise ma dziecko? - wykrzyknęła Nellie ściszonym głosem; zawsze tak rozmawiała ze swą panią, gdy doktor Liang był w domu. - On ma dziecko - wyjaśniła pani Liang. - Miał inną chińską żonę. W tym jedynym przypadku po głębokim namyśle James postanowił nie ujawniać całej prawdy. Napisał, że matka dziecka była żoną Amerykanina. Czemu dziecko miałoby nosić
piętno swojego pochodzenia po przyjeździe do Ameryki? W Chinach ludzie nie winią dziecka za błędy rodziców. - Wie pani - spytała Nellie - gdzie będą mieszkać? Tutaj? Miło byłoby mieć Louise w domu. A dziecko... Zawsze można zamówić pomoc do pieluch. - Jego rodzice też mieszkają w Nowym Jorku. Może po tej stronie rzeki. Tak się cieszę, że jedno z moich dzieci wraca! - Pani Liang przytknęła chusteczkę do oczu. - Pan nie daje pani żyć - powiedziała Nellie ze współczuciem. - Niech się pani rozchmurzy. Przyniosę gorącej herbaty. Wyszła do kuchni. Pani Liang pogrążyła się w rozmyślaniach. Jej twarz wygładziła się i złagodniała. Pani Liang postanowiła wybrać się do Chinatown i podzielić się nowinami z panią Pan. Wspaniale znów mieć przyjaciółkę. Za zamkniętymi drzwiami swego gabinetu doktor Liang markotnie wpatrywał się w widok za oknem. Nic wjego filozofii życiowej, wziętej wprost z Konfucjusza, nie przygotowało go na to, co się stało. Nie wiedział, co robić. Nagle Louise przestała się dla niego liczyć. Skoro wolała przeciwstawić się mu i poślubić Amerykanina, straciła pozycję ukochanego dziecka. Jej wybranek też się nie liczył. Doktor Liang był w stanie żyć, jakby tych dwoje nie istniało. Nie zamierzał wyrzekać się córki oficjalnie, 294 bo to przydałoby jej znaczenia. Młodzi mogli tu przyjść, by okazać należny mu szacunek, ale on powita ich nonszalancko, jakby nic dla niego nie znaczyli. Dzieci przynosiły tyle rozczarowań. Człowiek płodził je, dbał o nie, uczył i płacił wysokie czesne za naukę, a one i tak robiły, co chciały. To Ameryka je zepsuła. W Chinach, dawnych Chinach, dzieci pozostawały podległe rodzicom tak długo, jak rodzice żyli. A potem same przejmowały nadrzędną rolę wobec młodszych. Dzięki temu społeczeństwo było zdrowe i pokolenia następowały po sobie w określonym porządku. Tamte Chiny już odeszły, doktor Liang to wiedział. Mijały już w czasach jego młodości, kiedy jako narzeczony upierał się, że nie pojmie niepiśmiennej dziewczyny za żonę. Wierzył jednak, że stare, mądre zwyczaje powrócą. Naród, który nie czuwał nad odpowiednimi relacjami międzypokoleniowymi, skazywał się na dezintegrację. Cała ta filozofia jakoś mu jednak nie pomagała w tym momencie. Po uporządkowaniu myśli doszedł do wniosku, że należy się wywiedzieć, co to za rodzina ci Wetherstonowie. Czy zupełnie poślednia? Jak się do nich zbliżyć? Czy to on powinien zrobić pierwszy krok, czy raczej zaczekać na jakiś ruch z ich strony? Nie umiał odpowiedzieć na żadne z tych pytań. I wiedział, że jego żona nawet nie zrozumie, czemu on zadaje sobie takie pytania. W gorącej wodzie kąpana, czym prędzej pobiegłaby poznać nową rodzinę i z miejsca nawiązałaby z nią nonsensowną przyjaźń, która mogłaby później nałożyć na niego jakieś zobowiązania niestosowne przy jego pozycji społecznej. Jeśli Wetherstonowie okazaliby się na przykład biedni i prostaccy, mogliby uchwycić się kurczowo szansy związania się ze sławnym człowiekiem, choć Chińczykiem. Pełen rozterek podniósł słuchawkę i wybrał numer mieszkania Violet Sung. Nigdy nie wspominali o Ranaldzie, lecz kiedyś Violet powiedziała mu, że najbezpieczniej dzwonić do niej z rana, i poprosiła, żeby nie telefonował wieczorem. Czekał dłuższą chwilę, zanim w słuchawce rozległ się jej jeszcze zaspany głos. 295 - Tak, słucham? - Violet? - powiedział cicho, ponieważ pani Liang miała bardzo wyczulony słuch. - Och tak - odparła, rozpoznając jego głos. - Wybacz, że dzwonię tak wcześnie. Mam złe wieści. Potrzebuję twojej pomocy. - Mów. -Jej głos miał to ciepłe brzmienie, które tak go urzekało.
- Moja najmłodsza córka nieoczekiwanie wyszła za Amerykanina. Dziś dostaliśmy list. Jego rodzina mieszka, niestety, w Nowym Jorku. - Dziwne - szepnęła. - Tak, dziwne - przytaknął. - Potrzebna mi twoja rada. Co mam robić? Wahała się przez moment, nim odpowiedziała. - Co masz robić? A co możesz zrobić, skoro już są małżeństwem? - To wiem - odparł z lekkim zniecierpliwieniem - ale jak powinienem się zachowywać wobec tej rodziny? Nie mam pojęcia, jacy są i jak się zapatrują na całą sytuację. Na pewno już wiedzą, co zrobił ich syn, i być może spodziewają się mojej wizyty.... Czy raczej powinienem zaczekać, aż oni do nas przyjdą? - Gdzie mieszkają? - spytała Violet. Doktor Liang podał jej ten pośledni adres. Violet milczała tak długo, że w końcu spytał żałosnym tonem: - I co sugerujesz? - Pójdę do nich - odparła po namyśle. - Powiem, że jestem przyjaciółką twojej rodziny. Doktor Liang poczuł ogromną ulgę i wdzięczność. Takie rozwiązanie nie przyszło mu do głowy. A przecież była to wspaniała chińska tradycja - wysłanie pośredniczki; kogoś, kto złagodzi siłę wstrząsu wywołanego przymusem zawarcia znajomości. - Kto prócz ciebie... - wyszeptał i umilkł. - Kto prócz ciebie byłby tak łaskawy, tak piękny, tak wyrozumiały... - mógł powiedzieć o wiele więcej, wolał jednak nie być przesadnie wylewny. 296 Zaśmiała się odrobinę smutno. - Świat ma ze mnie niewielki pożytek - stwierdziła. - Chciałabym przynajmniej tobie się na coś przydać. - Tak bardzo cię potrzebuję - powiedział poważnie - że nie mogę bez ciebie żyć. Po tych słowach odłożył słuchawkę. Rozdział Czternasty. Po wyjeździe Louise dom opustoszał. Kiedy tu była, każdy z członków rodziny czuł jej obecność i okazywane na każdym kroku niezadowolenie i każdy na swój sposób próbował sprawić jej przyjemność, by choć na chwilę sprowokować ją do uśmiechu. Teraz nikt nie musiał się już o to starać. Kiedy wracali o różnych porach do domu, mogli zająć się swoimi sprawami, przywitać się albo i nie, i żadne z nich nie musiało się już troszczyć o swoją samotną młodszą siostrzyczkę. A jednak tęsknili za nią. Jej samotność zmuszała całą czwórkę - Jamesa i Mary, Petera i Chena - do opuszczenia własnej skorupy i wejścia do jej świata. Nie zawsze była nadąsana. Potrafiła bawić się wesoło z kociętami, znalazła ledwo opierzone pisklę i zaopiekowała się nim, zauważała każdy świeżo rozkwitły na podwórku kwiat. Była taka śliczna, a kiedy czuła się szczęśliwa, przyjemnie było na nią patrzeć, więc teraz, po jej wyjeździe, wszyscy wspominali ją z czułością. Tylko Peter zdawał się nieporuszony. Kiedy pozostali mówili o Louise, on milczał, błądząc myślami gdzie indziej. Ale oprócz wyjazdu Louise mieli też inne powody do niepokoju tej zimy. Stary właściciel domu, który przez ostatnie miesiące roztropnie dotrzymywał obietnicy, że nie będzie prosić o zapłatę czynszu z wyprzedzeniem, zapomniał się, kompletnie przytłoczony własnymi potrzebami, i zaczął nękać swoich lokatorów. Sługa właściciela stanął przed Young Wangiem i poruszył temat pieniędzy.
- Moi państwo są bardzo biedni - powiedział. - To byłby dobry uczynek, gdyby twój pan zapomniał o podpisanej umowie i zapłacił im za miesiąc z góry. 298 Young Wang odmówił, lecz sługa przyszedł ponownie, tym razem z podarunkiem dla Young Wanga w postaci dwóch jadeitów. - Moja pani daje ci te kamienie jako prezent, który możesz sprzedać. Tylko ubłagaj swojego pana, żeby zapłacił za miesiąc z góry. Jadeity stanowiły bezwartościową ozdobę, jaką w dawnych czasach przyszywano po bokach kobiecych nakryć głowy. Były cienkie jak papier. Young Wang poszedł pokazać je Jamesowi. Kiedy wyprostował palce, ujrzał na dłoni jedynie pokruszone kawałki. - To podarunek od właścicielki. Chciała mnie przekupić, żebym poprosił cię, panie, o zapłacenie czynszu z wyprzedzeniem - powiedział Jamesowi. - Nie mogłem ich oddać, bo byłaby to obraza. Proszę, daję je tobie, panie. - A co ja mam z tym zrobić? - spytał James. - Oddaj komuś te jadeity albo sprzedaj. A jeśli chodzi o prośbę właścicieli, to jeszcze się zastanowię. I tak James uratował Young Wanga. Kiedy sługa właścicieli wrócił po odpowiedź, Young Wang mógł powiedzieć: - Mój pan się zastanawia. Kiedy Chen wrócił do domu, a była to przejmująco zimna i sucha noc końca roku, James przedstawił mu prośbę właścicieli. Chen wpadł w gniew. - Lepiej się stąd wyprowadzić - stwierdził. - Skoro ci starzy miłośnicy opium przełknęli wstyd i zaczęli żebrać, nie dadzą nam spokoju. James miał w sobie więcej łaskawości. Postanowił, że odwiedzi staruszków i przekona ich, by poszli do szpitala na leczenie. Kilka dni później, gdy miał w pracy wolną godzinę, przyszedł do domu i zapukał do ich bramy. Otworzył mu sługa starszych państwa. Na jego widok rozpłynął się w uśmiechach. - Twój pan jest w domu? - spytał James. - Mój pan zawsze jest w domu - odparł inteligentnie tamten. - Dokąd miałby pójść? 299 James pominął milczeniem tę zuchwałą uwagę i poszedł za mężczyzną do środkowego pokoju. Było to bardzo ponure miejsce. Wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość, dawno stąd wyniesiono. Zostały tylko tanie ławy i stary, uszkodzony bambusowy stół. Służący długo kazał na siebie czekać. Wrócił ze swoim panem. Stary właściciel domu wszedł do pokoju chwiejnym krokiem, podtrzymywany przez sługę z tyłu pod pachami, wsparty na jego rękach jak na kulach. Budził litość. Jego watowane zimowe ubranie było podarte i w wielu miejscach wyłaziła z niego bawełna, na nogach miał plecione buty z trzciny, ocieplone wełnianą wyściółką, na głowie filcową czapkę, kiedyś czarną, dziś rdzawo brązową, z dziurą na boku, z której wychodziła kępka siwych włosów. Był tak wymizerowany, pożółkły, wyschnięty, że prawie martwy. Próbował przywitać się z Jamesem, lecz cierpienie odjęło mu mowę. - Musiałem go obudzić - wyjaśnił służący. - Spał głęboko. - Eh, eh... - wyjąkał staruszek. James pochylił się ku niemu. - Wygląda pan na bardzo chorego - powiedział łagodnym głosem. Te słowa i życzliwy ton, jakim zostały wypowiedziane, dotarły do stępionego umysłu staruszka. - Jestem bardzo chory -jęknął. - Więc powinien pan pójść do szpitala - ciągnął James tym samym łagodnym tonem. Bardzo pana proszę, żeby poszedł pan ze mną. Dopilnuję, żeby leżał pan w ciepłej sali i na porządnym łóżku. Damy panu jeść, zajmiemy się leczeniem choroby. Możemy pana wyleczyć, żeby nie musiał pan już łaknąć rzeczy, które powodują chorobę.
Pod wpływem tych słów starzec powoli odzyskiwał zdolność myślenia. Utkwił swoje przygasłe czarne oczy w twarzy Jamesa i słuchał. - Tu jest zimno - ciągnął tymczasem James - a pan nie ma nawet skrzyni na węgiel. - Pan śpi na k'ang - wtrącił sługa. - Kiedy mamy coś do jedzenia i gotujemy, dym z kuchni wędruje pod k'ang i ogrzewa pana. 300 - Ale na krótko. Chyba że używacie węgla drzewnego - powiedział James. - A kto zapłaci za węgiel drzewny? - odparł niegrzecznie sługa. Starzec westchnął. - Nie mam pieniędzy. - Gdyby pan był zdrowy - powiedział James - może mógłby pan coś zarobić. Czyż nie był pan kiedyś uczonym? Uczony może pisać listy innym ludziom. Mógłby pan nawet znów uczyć dzieci. Może udałoby mi się nawet znaleźć jakieś miejsce w szpitalnym biurze, gdzie mógłby pan przepisywać dokumentację. Starzec namyślał się przez długą chwilę, po czym w końcu pokręcił głową. - Nie mam po co żyć - powiedział. - Moi synowie odeszli. Nie mam tu wnuków. Po co miałbym pracować? - Widzi pan, jak z nim jest - zauważył sługa. James nie dawał za wygraną i próbował przekonać staruszka, lecz za każdym razem słyszał to samo: że nie ma po co żyć, a skoro tak, to po co miałby budzić się ze snu? - Kiedy śpię, wracam do miejsca, w którym byłem, zanim zostałem poczęty w łonie mojej matki - stwierdził w końcu starzec. - Tam czuję spokój. Z tym argumentem James nie mógł walczyć. Wyczerpał wszystkie możliwości perswazji. Przekonawszy się, że to na nic, sięgnął do kieszeni i wyjął z niej zwitek banknotów. Służący natychmiast wyciągnął po nie ręce, lecz James udał, że tego nie widzi. Wziął dłonie starca, złączył je i do tej muszli z kości powleczonych pożółkłą skórą włożył pieniądze. - To zapłata za miesiąc - oznajmił. - Niech pan kupi za to jedzenie i trochę węgla. Mówiąc to, wiedział, że nie powinien mieć złudzeń. Przy bramie odwrócił się jeszcze i zobaczył, jak służący zabiera z rąk starca pieniądze, a potem znów odprowadza go do pokoju. 301 Wieczorem opowiedział o tym przy stole podczas kolacji. Chen złajał go za to, co zrobił. - Uniemożliwiłeś nam dalsze mieszkanie w tym domu - powiedział. - Teraz sługa będzie nas nękać co parę dni. - Moim zdaniem James postąpił słusznie - Mary stanęła po stronie brata. - Powinien tylko bardziej się upierać, żeby zabrać staruszka do szpitala. - Kiedy byli tu Japońcy, opium kosztowało grosze - zauważył Peter. - A ty skąd to wiesz? - spytał Chen. - Kumple z college'u też lubią opium - wyjaśnił Peter. - Nie palą tego surowego chłamu, biorą heroinę w tabletkach. Niedobrze mi się robi, kiedy na nich patrzę. Teraz nie mogą ich dostać. Jeden koleś nie daje mi spokoju... - Urwał i zacisnął wargi, jakby nie mógł zdradzić nic więcej. Słuchając tego, James postanowił wreszcie wyznać, co mu leży na sercu. Popatrzył na zgromadzonych przy stole domowników. Wszyscy mieli na sobie watowane chińskie bluzy. Tylko tak dało się znosić przenikliwe zimno w domu. W środkowym pokoju, w którym teraz siedzieli, stał piecyk, który znaleźli na złodziejskim targu. Liczyli, że uda im się kupić duży piec, a skończyło się na tym małym, który rozgrzewał się do czerwoności, gdy w środku był węgiel i bardzo szybko stygł. A jednak lepsze to niż nic. Ten pokój był jedynym prócz kuchni pomieszczeniem, w którym znajdowało się jakieś źródło ciepła. W kuchni paliło się trawą i trzciną. Szybko uzyskiwane ciepło umykało natychmiast, gdy tylko dogasały płomienie. Watowane wdzianka na grzbiecie i watowane buty chroniły mieszkańców domu przed odmrożeniami. Teraz ani trochę nie różnili się od ludzi na ulicy.
- Uważam, że nadeszła pora na przeprowadzkę na wieś - powiedział w końcu. - Wiem, że mówiliśmy o wiośnie. Ale tam nie będzie nam zimniej niż tutaj. Koszty jedzenia i opału wkrótce przerosną nasze możliwości. Gorzej niż tu nam nie będzie. 302 Pieniądze z dnia na dzień traciły na wartości. Tak naprawdę nie było już prawdziwych pieniędzy. Ludzie posługiwali się koszami pełnymi papierków wydrukowanych w Ameryce z chińskimi znakami i postaciami, symbolizującymi nieistniejące srebro i złoto. Wszystko, co zarobili James, Mary i Chen, ledwo wystarczało najedzenie, czynsz i opał oraz zapłatę dla służących. Na ubrania czy przyjemności nie zostawało już nic. Niedługo, przy coraz większej liczbie banknotów i coraz wyższych nominałach, mogło zacząć brakować nawet na podstawowe potrzeby. - Po co czekać do wiosny? - wykrzyknęła Mary. - Na wsi jest jedzenie i mnóstwo miejsca. Ja chcę jechać teraz. James zwrócił się do Petera. - Co ty na to, bracie? Bał się jego odpowiedzi. Co Peter miałby robić w wiosce? Pozbawiony towarzystwa studentów byłby samotny i nieszczęśliwy. Dlatego James spodziewał się odmowy. Ku swemu zaskoczeniu niczego takiego nie usłyszał. Peter podniósł głowę, którą często trzymał opuszczoną, jakby myślał o czymś sekretnym i bardzo obcym im wszystkim. - Jestem gotów jechać - oznajmił. - Będę szczęśliwy, że mogę się stąd wreszcie wyrwać. Chen plasnął obiema dłońmi w stół. - To czyste wariactwo, ale pójdę za tą trójką wariatów - powiedział. Zaśmiali się. A więc postanowione. Tak wielka zmiana nie mogła się jednak dokonać z dnia na dzień. Najpierw trzeba było napisać do wujka Tao. Tego zadania podjął się James. W liście poinformował go o zgodzie ojca na przekazywanie im czynszów dzierżawnych. Potem trzeba było zawiadomić szpital, że odchodzą. James nie spodziewał się, że ma tak wielu przyjaciół wśród lekarzy i pielęgniarek. Doktor Kang zmobilizował wszystkich lekarzy i zaaranżował męskie spotkanie, ale nie pożegnalne, jak zastrzegł, 303 lecz „perswazyjne". Przyjęcie odbyło się w domu doktora Su. Pani Su odpowiadała za menu i poprosiła Mary o pomoc. Najpierw obydwie krzątały się po kuchni, a potem posiliły się w gabinecie doktora Su, podczas gdy lekarze siedzieli w jadalni. Pani Su przepraszała Mary za niedogodności, choć w głębi duszy była dumna ze swojego niewielkiego czystego domu w obcym stylu. - Przed przyjściem Japończyków nie wyobrażałam sobie, że można utrzymać dom bez co najmniej pięciu służących. Teraz jestem zadowolona, że mam jedną Lao Po. Lao Po była milczącą starą kobietą, która myła naczynia zabrudzone przez panią Su i oczyszczała podłogę z mąki, kości czy plam tłuszczu. Nie pochodziła z miasta i rozumiała tylko wiejski dialekt. Pani Su mówiła do Mary po angielsku. - Dziś pieniądze nic nie znaczą. Prócz drobnej zapłaty Lao Po ma u mnie pokój, pościel i ubranie. Nie jest czysta, ale co mam robić? Mój mąż nawet spojrzeć na nią nie chce, bo mówi, że jest brudna. A ja mu powtarzam: „Su, to prawda, że Lao Po jest flejtuchem, ale znajdź mi kogoś czystego". Nie może znaleźć, bo biedacy nie mogą być czyści. Powiedzmy w końcu prawdę o nas samych. Nasi biedacy są bardzo brudni. Dziś nie jesteśmy tu Amerykanami. Nie musimy się siebie wstydzić nawzajem. - Ależ tutaj wszystko jest ładne - powiedziała uprzejmie Mary. Nie kłamała. Ten nieduży dom z kotarami w oknach i salonem, w którym stały wiklinowe fotele pokryte poduszkami, wydawał się jej komfortowym pałacem.
Pani Su zajrzała do garnka, gdzie na wolnym ogniu dusiła kawałki wieprzowiny z kasztanami. - Louise ma wielkie szczęście - powiedziała po chwili. Nie wiedząc, czy Mary jest poinformowana, że Louise spotykała się z Amerykaninem akurat tutaj, czuła, że dla własnego spokoju musi to sprawdzić. - Lepiej, oczywiście, gdyby wyszła za Chińczyka, nikt w to nie wątpi. Lecz Alec to dobry Amerykanin, nie żuje ciągle gumy i nie przeklina. 304 Ma miłą rodzinę, to na pewno. Myślę, że Louise nigdy nie byłaby tu szczęśliwa. Jest taka amerykańska. Mary przemilczała te słowa. Kroiła w plastry olbrzymie zimowe gruszki na deser, który miał być podany przed głównym posiłkiem. Pani Su wywnioskowała z tego milczenia, że Mary wie. Dlatego zdobyła się na częściowe wyznanie poprzedzone niefrasobliwym śmiechem, mającym umniejszyć wagę jej słów. - Louise błagała mnie, żebym pozwoliła im się tu czasem widywać. Oczywiście, zawsze byłam wtedy z nimi. Czułam się bardzo niezręcznie. Powinnam była tobie pierwszej o tym powiedzieć, ale nie wiedziałam, jak to wyjaśnić Louise. Oni są tacy nowocześni... my też oczywiście jesteśmy nowocześni. W każdym razie chcę cię prosić o wybaczenie, jeśli uważasz, że postąpiłam źle. Mary podniosła wzrok znad gruszek i spojrzała na nią swoimi wielkimi, szczerymi oczami. - Nie miałam o tym pojęcia - przyznała. - Louise mi nie powiedziała. Pani Su natychmiast pożałowała swoich wyrzutów sumienia i pospiesznie zmieniła temat. - Teraz to i tak nie ma znaczenia, skoro wszystko dobrze się skończyło - podsumowała. Wiedziałam, że Alec będzie dobrym mężem, że zależy mu na czymś więcej niż romansie. A powiedz mi teraz: naprawdę wyjeżdżasz z miasta? - Chcemy wrócić do domu naszych przodków - odparła Mary. Zaczęła układać plasterki gruszek w piramidę na zdobionym w kwiaty talerzu. - Wielka szkoda - zaczęła pani Su. Zakryła wieprzowinę i zajrzała do rondla z krewetkami i pędami bambusa. - Myślę, że ty też tego pożałujesz. Dla wykształconych ludzi takich jak my wieś to bardzo trudne miejsce do życia. Nigdy nie byłam na wsi. To znaczy, nigdy na wsi nie nocowałam. Czasem wiosną albo latem wyjeżdżamy za miasto na piknik i zatrzymujemy się we wsi na odpoczynek. Nawet wtedy nie wytrzymujemy. 305 Su nie tknąłby tam niczego do jedzenia. Ludzie są nieokrzesani i brudni, a wszystkie dzieci na coś chorują. Mary puściła tę uwagę mimo uszu. - Zanieść im gruszki? - spytała. - Tak, bardzo cię proszę - rzekła z ożywieniem pani Su. - Powiedz, żeby zjedli je z pestkami arbuza i innymi przekąskami. Za parę minut kolacja będzie gotowa. - Łyżką zaczęła wygarniać krewetki do misy. Lao Po, uznawszy, że nadszedł właściwy moment, przyniosła naczynia na resztę potraw. - Lao Po! - powiedziała głośno po chińsku pani Su. - Mówiłam ci, żebyś włożyła czysty fartuch, umyła twarz i uczesała się! Stara kobieta postawiła misy na stole i wyszła. Wróciła, kiedy pani Su zdołała się już uporać z przełożeniem prawie wszystkich potraw do mis. Wyglądała całkiem porządnie i czysto. - Lao Po, weź te miski i postaw je na stole. Ja przełożę ryż do miseczek. Wtedy możesz zacząć podawać. Pani Su była drobniutką, ruchliwą kobietką, dumną ze swojej kuchni. Jej elegancką różowoczerwoną suknię z jedwabiu okrywał biały fartuch, krągłe białe ramiona były odsłonięte. Mary wróciła z jadalni. Mężczyźni powitali ją życzliwie, choć z rezerwą. W szpitalu krążyły plotki, że Mary jest bardziej stanowcza niż James, ma trudny charakter i to ona kieruje rodziną. Właśnie z tego powodu doktor Su zaprosił na ucztę wyłącznie mężczyzn. - Te dania też zanieść? - spytała panią Su.
- Nie, Lao Po wszystkim się już zajmie - oznajmiła pani Su, zdejmując fartuch. - Gotować nawet lubię, ale nie chcę pełnić roli służącej. Zaprowadziła Mary do gabinetu, gdzie usiadły w spokoju. Pani Su cieszyła się, że ma z kim porozmawiać. Mary nie była wprawdzie tak uległą przyjaciółką jak Louise, była jednak kobietą i umiała słuchać. - Napij się, proszę, herbaty - zaproponowała. - Przygotujemy nasze żołądki na coś konkretnego. Lao Po przyniesie nam jedzenie, gdy nasi panowie skończą. 306 Popijając aromatyczną herbatę, Mary słuchała pani domu, świadoma, że ona sama zupełnie nie pasuje do kobiet w rodzaju pani Su. - Hm, więc... - zaczęła pani Su. Jej drobna okrągła twarz nie była już tak ładna jak przed ślubem. Delikatność rysów gdzieś się zatraciła, a z oczu znikła tamta panieńska nieśmiałość. O czym będziemy rozmawiać? - spytała radosnym tonem. - Ty mów, a ja będę słuchać - powiedziała z uśmiechem Mary. Pani Su wygładziła krótką sukienkę. - Opowiedzieć ci, jak wyszłam za Su? - spytała przymilnym i jednocześnie fałszywie skromnym głosem. - Skoro chcesz... - Zaczęło się tak: uczyłam angielskiego w szkole dla dziewcząt w Kunlun. Nie muszę uczyć, skoro mój ojciec jest dyrektorem banku, ale nie mogę przecież siedzieć bezczynnie. I pewnego dnia ojciec mówi: „Ludzie opowiadają, że doktor Su, znany i bogaty lekarz, będzie się rozwodził. A przecież nie zostanie rozwodnikiem na zawsze. Musi mieć żonę. Może chcesz nią być?". Na początku ten pomysł mi się nie spodobał. Powiedziałam: „Baba, a jeśli on jest nałogowym rozwodnikiem? Jak się będę czuła, jeśli któregoś dnia zechce się ze mną rozstać?". A tata na to: „Nie! Wszystkie jego poprzednie żony były za głupie. Myślały tylko o tym, że wreszcie mają męża, a zapomniały, że są żonami. Ty nie jesteś taka. Mąż będzie dla ciebie najważniejszy". W końcu się zgodziłam. Tata poprosił przyjaciela Su, doktora Kanga, żeby powiedział mu o mnie kilka miłych słów. Oczywiście, tata musiał też mu coś dać. Na pewnym przyjęciu doktor Kang przedstawił mnie Su. Muszę przyznać, że wyglądałam wtedy całkiem dobrze. Su jest bardzo przystojny. Ma dwóch synów, ale są mili i nie mieszkają tutaj. Radosny świergot pani Su brzmiał w uszach Mary jak cykanie świerszcza. 307 W jadalni lekarze zgodnym chórem wyrażali swoją dezaprobatę dla pomysłu Jamesa i Chena i odradzali im wyjazd. Jedzenie smakowało wyśmienicie. Pani Su była doskonałą kucharką, a Lao Po z oddaniem pilnowała, by nikt nie miał pustej miseczki. - Zmarnujecie się na tej wsi - grzmiał doktor Su. Jego nowe małżeństwo układało się znakomicie. Zaczął nabierać ciała. Jego przyjemna owalna twarz zaokrągliła się i straciła intelektualny wygląd. Doktora Su otaczała aura powodzenia. Często się uśmiechał, w jego głosie pobrzmiewał apodyktyczny ton typowy dla zadowolonego z siebie człowieka. Nałożył Jamesowi górę krewetek i ciągnął: - Wiesz, Liang, Generalissimus wykazał wielką mądrość, kiedy podczas ostatniej wojny z Japonią zadekretował, żeby nasi wykształceni mężczyźni zostali w college'ach i nie szli na front. Żołnierzami zostali młodzi wieśniacy. Mamy za mało wykształconych mężczyzn. Powinniśmy o siebie dbać. Musimy długo żyć. Musimy spłodzić dzieci. - Hej, Liang! - zawołał jowialnie doktor Peng z drugiego końca stołu - a ty nawet nie jesteś żonaty! - Liu Chen też nie - dorzucił doktor Kang. - Dwóch kawalerów! Musimy ich ukarać! Muszą się upić! - Nie zachowują wstrzemięźliwości, to jasne - powiedział Peng złośliwie. - Patrzcie na Lianga, czerwieni się! Ej, patrzcie na Lianga!
Doktor Su jako gospodarz ulitował się nad Jamesem i Chenem. - Spokojnie, Peng. To, że ty przystawiasz się do każdej ładnej pielęgniarki, nie oznacza, że wszyscy mężczyźni są tacy. No, Liang, no, Chen, powiedzcie nam obaj, co macie zamiar robić w tej wiosce. Do tej pory James prawie się nie odzywał. Z apetytem pochłaniał podane potrawy. Warto było tu przyjść ze względu na samo jedzenie. Od dawna nie jadł wieprzowiny, krewetek i płetwy rekina. Skąd Su miał tyle pieniędzy? - Być może jadę na wieś tylko po to, żeby się czegoś nauczyć. - Jego głos był chłodny i spokojny. 308 Odpowiedział mu zbiorowy wybuch śmiechu. - Czego się nauczyć? - zapytał Su. -Jak jeść ichni chleb i surowy czosnek? - Jak zabijać wszy? - wrzasnął Peng. - Spokój, spokój - odezwał się doktor Kang, rozkładając swoje białe delikatne dłonie robimy się zbyt ordynarni. Szanuję Lianga i Liu Chena. Jestem pewien, że chcą służyć ludziom. Służyć ludziom, tak, to wspaniałe! - W jego głosie wyczuwało się lekki sarkazm z domieszką skruchy. liu Chen milczał. - Liu Chen, a ty czemu nic nie mówisz? - spytał doktor Kang z życzliwym uśmiechem. Chen uniósł gęste brwi. - Ja? Po co mam mówić, skoro mogę zajadać takie pyszności? Nie jestem głupi. - Podał Lao Po swoją miseczkę. - Jeszcze ryżu, matko - rzucił. - Wrzuciłem w siebie dopiero cztery porcje. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. James też się uśmiechnął. - Liu Chen jedzie na wieś się najeść - zasugerował Peng. Po zjedzeniu wszystkich potraw i wypiciu wina z maleńkich cynowych czarek lekarze nagle spoważnieli. - A teraz żarty na bok - powiedział doktor Su, zwracając się do obu swoich młodych kolegów. - Wy dwaj zdradzacie nas wszystkich. Jedziecie na wieś, żeby się czegoś nauczyć, jak mówicie, bo chcecie być bardziej pożyteczni. Ale pomyślcie, w jakim świetle stawiacie pozostałych. Wychodzi na to, że wy postępujecie dobrze, a my źle. - Nie - zaoponował James - my robimy tylko to, czego naprawdę pragniemy, a nie to co dobre czy złe. Liu Chen klasnął w dłonie. - Prawda, prawda - potaknął. A jednak ta prawda sprawiła, że wszyscy poczuli się nieswojo. Czemu ktoś zapragnął żyć na wsi? Ci, którzy tego nie chcieli, nie potrafili zrozumieć, a ci, którzy chcieli, nie umieli tego wyjaśnić. 309 Zanim uczta dobiegła końca, podział już się dokonał. James i Chen odcięli się od reszty i nikt już nie protestował przeciwko ich wyjazdowi. Wujek Tao nie odpowiedział na list Jamesa, nikt jednak tego nie oczekiwał. Na pewno wiele lat upłynęło, odkąd ostatni raz dotknął pędzelkiem papieru. Przygotowania do wyjazdu szły więc pełną parą. Young Wang sprzedał meble na złodziejskim targu. Ucieszył się, gdy przyniosły o wiele więcej, niż kosztowały. Nie był to wprawdzie wielki zysk, ponieważ pieniądze znacznie straciły na wartości, ale i tyle było nie do pogardzenia. O piecyk rozgorzała kłótnia. Mary chciała go sprzedać, by mogli żyć tak jak reszta krewnych, lecz Chen doradzał rozwagę. - Przekonasz się, że na wsi jest równie zimno jak tu - perswadował. - Przydałoby się chociaż jedno miejsce, gdzie moglibyśmy się ogrzać.
- Możemy siadać na przypiecku - powiedziała Mary. - Nie zawsze będziesz miała ochotę siadać na przypiecku z kuzynami i całą ich dzieciarnią nie dawał za wygraną Chen. - Na wsi nie zdobędziemy węgla - ciągnęła Mary. Chen musiał ustąpić. - Nie spoczniesz, póki nie każesz nam orać - powiedział z udawaną skargą w głosie. Psiak i jego matka podnieśli wielki lament, ponieważ mieli zostać w mieście. Gdzie teraz znajdą drugie takie miejsce do życia z dachem nad głową i jedzeniem? Chen stanowczo twierdził, że im mniej gąb przybędzie do wioski, tym serdeczniej krewni powitają Jamesa, Mary i Petera. On sam wystarczy, a przecież będzie jeszcze Young Wang. Tam na pewno znajdą dość służby. Psiak otrzymał sowitą zapłatę, a jego matka dostała nowe watowane okrycie. Poza tym nikt nie wyrzucał ich z domu. Mogli zostać tak długo, jak pozwoli im stary właściciel, a nowy lokator mógł ich potrzebować. 310 Co do właściciela, to nie poszli do niego z pożegnalną wizytą. Tu do głosu doszła roztropność Chena. Pożegnalnym podarkiem były ciasteczka, a w ostatniej chwili James postanowił zostawić głęboki fotel staruszkowi, by ten mógł przesiadywać w nim i spać na słońcu. Pewnego mroźnego, lecz słonecznego lutowego poranka, wstali wcześnie, zjedli swój ostatni posiłek w miejskim domu i pożegnawszy się z zapłakanym Psiakiem i jego szlochającą matką, załadowali dobytek na wynajęte muły, a poganiacze trzasnęli batami, i karawana ruszyła w całodzienną wędrówkę na południowy zachód do wioski przodków. W nocy wiatr ucichł i wiszące od tygodnia nad miastem chmury pyłu opadły. Powietrze, oczyszczone po burzy piaskowej, było czyste i suche niczym na pustyni, a słońce świeciło jak przez szkło. Wszystko skrzyło się w jego promieniach, odległości jakby się skróciły, a linia horyzontu zdawała się leżeć na wyciągnięcie ręki. Pod szarym niebem ta sama ziemia byłaby szara i przygnębiająca, wioski ledwo widoczne, ludzie wyglądaliby niczym szare drobinki. Lecz dziś domy wyraźnie odcinały się od krajobrazu, tak samo ludzie - niebieskie, szare i czerwone wyraźne plamki. Brąz ich skóry był intensywny i żywy. Im wyżej słońce sunęło po niebie, tym lepszy nastrój opanowywał jeźdźców. Byli młodzi, wyruszyli w poszukiwaniu przygody, odcięli się od wszystkiego, co było dotąd ich udziałem. Żadne z nich nie było zadowolone z życia. W tym, co ich czekało, upatrywali odmiany na lepsze. Tylko Young Wang miał posępną minę. On, który całe dzieciństwo spędził na wsi należącej do posiadacza ziemskiego, nie mógł z radością myśleć o wujku Tao. Ale i on rozchmurzył się z upływem dnia. Przypomniał sobie, że ci, którym służy, są krewnymi wujka Tao i w razie potrzeby będą go chronić. Peter okazywał mniejszą radość niż pozostali. Miał niepewną minę, gdy zatrzymali się w gospodzie na południowy posiłek. To była gospoda jak wiele innych: klepisko zastawione stołami - surowymi deskami na podpórkach. Żona właściciela miała wystające zęby 311 i była zaniedbana jak wszystkie przyzwoite wiejskie kobiety, które nie chcą, by ludzie mówili o nich, że stroją się dla mężczyzn. Na jej rozczochranych, niepamiętających grzebienia włosach osiadł pył przywiany z pustyni, który nadał im brązową barwę. Ale kobieta była pogodna. Kiedy spytała ich donośnym głosem, co podać, poczuli bijącą od niej woń czosnku. - A co macie? - zapytał James. - Chleb i czosnek. - Co jeszcze? - wtrącił Chen. - Proso i kapustę. - Nic więcej? - drążył Chen. - Chleb i czosnek - powtórzyła.
Zaśmiali się, kobieta im zawtórowała. James poprosił, żeby podała im wszystko, co mają do jedzenia. Przyniosła nieco więcej, niż wymieniała, uznawszy, że ma do czynienia ze szczególnymi gośćmi. Kiedy podała im posiłek, postawiła jeszcze przed nimi makaron własnej roboty w gotującej się wodzie, wyjęła nitki z rondla, pokropiła go olejem sezamowym, odrobiną octu i sosu sojowego, a na wierzch położyła posiekany szczypiorek. - Nie ma mięsa? - spytał niezadowolony Peter. - Ej, Amerykanin - ofuknął go Chen - od dziś niewiele mięsa będziesz oglądać. - Jedzenie jest gorące i smaczne - dodał James. Najedli się do syta. Young Wang siedział w pewnej odległości od swoich państwa. James zaprosił go gestem ręki, lecz Young Wang, który miał wyczucie, co wypada, a co nie, nigdy nie usiadłby razem z państwem. Kiedy jadł, przysiadła się do niego kobieta, która podała im jedzenie, i zagadnęła go. Od niej dowiedział się, że tutejsi mieszkańcy żyją w strachu przed komunistami, którzy pojawili się gdzieś niedaleko. - Jacy są ci komuniści? - spytał Young Wang ciekawy, co ona o nich powie. - A bo ja wiem? - odparła. - Nigdy nie widziałam ani jednego żywego. Miesiąc temu niedaleko stąd żołnierze złapali paru i ucięli im głowy. 312 Poszłam ich zobaczyć. Wyglądali tak samo jak inni nieżywi ludzie, tylko że młodzi. - Czemu się ich boisz? - Odbierają ziemię - wyjaśniła. - Poza tym są młodzi - dodał przebiegle Young Wang - i coś mi się wydaje, że także dlatego się ich boisz. Kobieta zaśmiała się w głos i spojrzała na niego z ukosa. - Ty i twoja matka! Eh, ty synu zająca! - Te słowa miały być reprymendą, choć jednocześnie oznaczały, że spodobała się jej uwaga Young Wanga. Później, gdy Young Wang jechał obok Petera, powtórzył mu słowa kobiety. Peter zamyślił się głęboko, co podsyciło ciekawość Young Wanga na tyle, że odważył się spytać: - Co myślisz o komunistach, panie? - A skąd mam ich znać? - rzucił Peter. - Jedni mówią, że są dobrzy; inni, że źli, a ja nie spotkałem żadnego. - Skoro jedni są dobrzy, a inni źli, to znaczy, że są tacy sami jak inni ludzie - stwierdził Young Wang. Dalej podróżowali już w milczeniu. Przed nimi jechała pozostała trójka. Obok siebie, gdy szerokość drogi na to pozwalała, albo jedno za drugim, gdy stawała się węższa. Mary zawsze między Jamesem a Chenem. Obaj rozmawiali z nią, lecz Chen okazał się bardziej gadatliwy. James często milkł i popadał w zadumę. Dostrzegał każdy element, każdą linię krajobrazu, ale to nie na krajobrazie się skupiał. Myślami był już w wiosce. Trzeba zacząć od małych kroczków. Przez miesiąc albo i dłużej będzie sprawiał wrażenie, że nic nie robi. A potem wyleczy jedno dziecko, i jeszcze kilkoro następnych, później znowu. Znajdzie jakąś izbę na przychodnię, z jednego pomieszczenia zrobią się dwa, potem trzy, aż w naturalny sposób powstanie mały szpitalik. A kiedy nadejdzie właściwy moment, napisze do Rosę, Marie i Kitty; jedna z nich być może zechce przyjechać i pomóc. 313 W ten sam niemal niezauważalny sposób Mary powinna zorganizować szkołę. Nie można robić wokół tego szumu i zamieszania. Przecież są tylko częścią rodziny Liangów wracającą do korzeni. Chen jest ich przyjacielem. Będzie doradzał i pilnował finansów. Może na początek uda im się zdobyć niewielką sumę na leki. James wiózł ze sobą małą aptekę, zapakowaną w skrzynki przytroczone do grzbietów dwóch mułów. Mary zabrała trochę podręczników. Dobrze, że wioska nie leżała w wielkim oddaleniu od miasta. Zawsze można wysłać Young Wanga po uzupełnienie zapasów. A to, co mają, wystarczy na parę miesięcy.
Powtarzał to sobie jak piosenkę, jak rytuał, jak rytm bicia serca, że musi powoli krok po kroku posuwać się naprzód i dopiąć swego. Marzył o szpitalu, lecz nie o jakimś wielkim gmachu o obcej architekturze wyrastającej wiele pięter ponad otoczenie i przykrytej ogromnym falistym dachem. Widział swój szpital tak: niski budynek, ściany z gliny, dach pokryty zwyczajną dachówką, wszystko po to, by szukający pomocy chorzy się nie wystraszyli. Przychodząc tu, zastaną dom jak ich własny, tyle że większy, bo i rzesza chorych była liczna. Pod stopami będą mieli klepisko, a nad głowami krokwie. Ten szpital stanowiłby centrum, z którego we wszystkie kierunki wyciągałyby się uzdrawiające ręce. Prócz leczenia miał zamiar też uczyć. Wyszkoleni przez niego mężczyźni i kobiety chodziliby po wioskach i wypatrywali chorych; sami zajmowaliby się lżejszymi przypadkami, a tych poważnie chorych przywoziliby do szpitala. Ale nie ograniczałby się wyłącznie do leczenia. Będą uczyć młode matki, dawczynie życia, oraz dzieci, które tak kochały życie, że czepiały się go ze wszystkich sił; i młodych mężczyzn, dumnych ze swoich rodzin. Snuł te marzenia w trakcie jazdy, aż oczyma wyobraźni ujrzał, jak w każdej mijanej wiosce stają się rzeczywistością; każdy ślepiec i każde chore dziecko są uleczeni i znów silni. To, co w mieście i ogromnym szpitalu wydawało się niemożliwe, teraz stawało się dla niego proste i wykonalne. 314 - Łatwo ci mówić - utyskiwał Chen w rozmowie z Mary - ty i Jim wiecie, co macie robić. Ale nic tam po mnie. To czyste szaleństwo, mówię ci. Jestem synem chłopa i wiem, że tych ludzi nie można zmienić, chyba że zabierzesz ich ze wsi w młodości. Lubią mieć umorusane twarze i nie chcą się kąpać. Brud to ich ubiór. - Zmienimy to - odpowiedziała z werwą Mary. - Ach! - skwitował mądrym tonem Chen. - Nie sądź, że tylko ty zmienisz ich! Oni zmienią też ciebie. Tak upłynął cały dzień. Jechali bez przerwy, z wyjątkiem postoju na południowy posiłek i przystanku o zachodzie słońca. Karawana kilku mułów szła wolniej niż dwa muły, na których podróżowali, udając się z pierwszą wizytą do wujka Tao. Dochodziła północ, kiedy zaczęli zbliżać się do siedziby przodków. Noc była bezchmurna jak cały poprzedzający ją dzień, gwiazdy migotały na niebie drżącym blaskiem. Majaczące w ciemnościach wioski zdawały się stopione w jedno z ziemią. Wrota były zamknięte, więc nie mogli przejechać ich ulicami i musieli szukać sposobu ominięcia murów. Ciszę pogrążonych w głębokim śnie mieszkańców wiosek zakłócało tylko ujadanie psów obudzonych odgłosem kopyt. Wędrowców też morzył sen. Kości ich bolały od całodniowej jazdy. Peter przysypiał z nisko zwieszoną głową, trzymając luźno uzdę; Mary nie spała, choć bezmiar ziemi rozciągającej się przed nią w ciemności sprawił, że spoważniała. Nie miała skłonności do medytowania czy zbytniego zamyślania się, należała do ludzi, którzy łatwo wynajdują sobie mnóstwo zajęć, lecz nawet ona uległa urokowi tego krajobrazu. Chen opatulił się szczelniej i rozmyślał nad sobą. Nie bujał w obłokach, zawsze patrzył trzeźwo na życie i nie miał złudzeń. Nie jechał na wieś, by ratować kogokolwiek od śmierci czy nawet choroby. Często chciał być równie bezduszny co Su, Peng, Kang czy im podobni, i zżymał się, że nie potrafi. To ich wina, powtarzał sobie. Gdyby byli lepszymi ludźmi, mniejszymi egoistami i mieli mniej banalną umysłowość, zaakceptowałby ich. Lecz ich małość budziła w nim odrazę, 315 choć podziwiał ich profesjonalizm. Nie darzył wieśniaków czy biedaków jakimś szczególnym uczuciem, a mimo to każdego mężczyznę, każdą kobietę i każde dziecko otaczał należytą troską wynikającą z jego szacunku dla życia. Tym sposobem stał się nieświadomie niewolnikiem własnej duszy.
Po północy wyrosły przed nimi wysokie mury wioski przodków. Ani kształt muru, ani przysadzista wieża nad bramą nie różniły się niczym od tych, które mijali po drodze, a jednak jakiś instynkt podpowiedział Jamesowi, że są na miejscu. Brama była zamknięta. Young Wang załomotał w nią znalezioną na ziemi cegłą. Rozwścieczone rumorem psy zaczęły szaleńczo ujadać, co obudziło strażnika, który odsunął wąską deskę i z przerażoną miną wyjrzał przez powstały otwór, świecąc sobie trzymanym w ręku papierowym lampionem. Kto jeśli nie bandyci albo komuniści dobijaliby się do bramy po północy? - Jesteśmy z rodziny Liangów! - zawołał do niego James. - Pamiętasz nas? Przyjrzyj mi się! Strażnik wytężył wzrok. - Ale prowadzisz z sobą zbyt wielu ludzi - zaprotestował. - To moja siostra, która była tu ze mną, mój młodszy brat, mój przyjaciel i nasz sługa. Reszta to poganiacze mułów - objaśnił James. - W gospodzie wszyscy poganiacze się nie pomieszczą - zastrzegł mężczyzna. W tej chwili Young Wang postąpił naprzód. - Starszy bracie, poganiacze nie będą tu spać, jeśli nie ma dla nich miejsca - powiedział uprzejmym tonem. Podczas tej wymiany zdań liczył pieniądze, które trzymał za pazuchą. Podszedł do bramy i jakimś cudem zwitek banknotów trafił wprost do wysuniętej przez otwór ręki strażnika. Po chwili brama została otwarta. Psy natychmiast rzuciły się na muły, te jednak przyzwyczajone do podobnych ataków, nie zwracały na nie uwagi. Zdyszane szły noga za nogą i tylko od czasu do czasu 316 kopnięciem oganiały się od któregoś z obszczekujących je psów, jeśli podszedł za blisko. Gęsiego pokonali ulicę i stanęli przed bramą domu przodków. Też była zamknięta, ale średni syn wujka Tao, zbudzony ujadaniem psów, stał pod nią i nasłuchiwał. Serce waliło mu jak młotem. Czemu jeźdźcy na koniach przejeżdżali przez wioskę o tej porze? Kiedy usłyszał pukanie, na moment serce w nim zamarło. Czyż komuniści nie przychodzili najpierw do domu właściciela? Z trwogą wyjrzał przez niewielki otwór w bramie. - To ja, kuzynie - powiedział James. Chwilę później brama stanęła przed nimi otworem. Ich oczom ukazał się krewniak okryty szatą, którą pospiesznie narzucił na grzbiet, wstając z łóżka. - Wejdźcie - zaprosił gości do środka. - I witajcie, nawet o tej porze. Wiedzieliśmy, że wkrótce przyjeżdżacie, spodziewaliśmy się was w najbliższych dniach. Proszę, proszę... To było przyjemne powitanie. Weszli jedno za drugim, a kuzyn pobiegł obudzić kobiety. Na wieść o przybyciu krewnych wstały bardzo szybko. Odgrzały zupę z prosa, zagotowały wodę na herbatę, podczas gdy Young Wang rozliczał się z poganiaczami. Nie obyło się bez głośnej kłótni z powodu wysokości napiwku dodanego do sumy, na którą się umówili. W końcu sprawa została załatwiona, bagaże znalazły się w domu, a poganiacze z mułami odeszli. Wszyscy usiedli w środkowym pokoju, by coś zjeść i wypić przed udaniem się na spoczynek. Czuli lekki niepokój na myśl o czekającym ich nowym życiu. Łączyły ich więzy krwi, ale też byli sobie obcy, a mieli przecież zamieszkać pod jednym dachem. Wujek Tao nie obudził się. Nikt go nie zawołał. Zawiadomią go rano. Kobiety życzliwie zachęcały nowo przybyłych dojedzenia i picia, a mężczyźni uprzejmie pytali, jak minęła im podróż. Zerkali często na przywiezione przez Jamesa skrzynie. W końcu jeden z nich spytał, czy w środku są pieniądze. 317 - Tylko lekarstwa - wyjaśnił James. - Wiecie, że jestem lekarzem. Nikt już nie dopytywał się o szczegóły. Słowa Jamesa wzbudziły lekki niepokój. Peter milczał jak zaklęty. Zjadł bardzo niewiele, wypił trochę herbaty i spod ciemnych brwi spoglądał na swoich krewnych. Nie czuł, by w jego żyłach i w ich żyłach płynęła choćby jedna wspólna kropla krwi. A jednak wszyscy byli Liangami. Jego ojciec, żyjący tysiące mil
stąd w świecie tak różnym od tego, że mógłby równie dobrze pochodzić z innej planety, też był Liangiem jak ci tutaj. Rozum to wiedział, lecz nie mógł pojąć, a serce się buntowało. Peter marzył tylko o tym, żeby się położyć. Chen był w radosnym nastroju. Nie znalazł tu nic, co byłoby mu nieznane. To miejsce przypominało jego rodzinną wieś, a te zaniedbane kobiety i niechlujni mężczyźni wyglądali tak samo jak mieszkańcy domu jego ojca. Wdał się z nimi w pogawędkę, zadawał uprzejme pytania. Jego rozmówcy zaśmiali się parę razy z jego słów, w ich oczach zapaliły się wesołe iskierki. Chen wiedział, co robi. Ci ludzie muszą go polubić, ponieważ nadejdzie taki czas, gdy będzie stawał między nimi a Mary, może nawet Jimem. Współczuł tym dwojgu z całego serca, ponieważ ich kochał. A Peter? Peter tu nie zostanie, tego Chen był pewien. Lecz Jima i Mary wiązało z tym miejscem ich własne pragnienie. - Czas spać - powiedział w końcu. - Wy, starsi bracia, jesteście dla nas zbyt łaskawi. Wracajcie do łóżek. Po tych słowach wszyscy wstali z miejsc. Krewni pokazali nowo przybyłym ich pokoje. Kobiety zaprowadziły Mary do tego, w którym spała poprzednio. Young Wang wyciągnął się w środkowym na trzech zestawionych razem krzesłach i okrył się kołdrą. Wszyscy chodzili na palcach, mijając pokój wujka Tao, póki nie usłyszeli donośnego kaszlu. Na ten odgłos przystanęli i spojrzeli po sobie. - Czy to możliwe, żeby przez cały ten czas nie spał? - wyszeptała najstarsza z kobiet. 318 W odpowiedzi usłyszeli kolejne potężne kaszlnięcie. Nasłuchiwali, co dalej, ale wujek Tao nie odezwał się ani nie wyszedł z pokoju. Po długich jak wieczność paru minutach czekania rozeszli się cicho do swoich pokoi. Wujek Tao leżał wsłuchany w cichnący odgłos kroków. Doskonale wiedział, co się dzieje. Obudziło go już pierwsze szczekanie psa. A jednak nie wstał z łóżka. Leżał, obmyślając strategię. I tylko złośliwość kazała mu kaszlnąć, gdy usłyszał ich kroki pod drzwiami. Niech wiedzą, że nie spał, a jednak nie wyszedł do nich! Rozdział Piętnasty. Miły dom, pomyślała w duchu Violet Sung, i miła kobieta ta pani Wetherston, matka Aleca. Louise ma szczęście. Violet siedziała w wygodnym fotelu w dużym salonie, zbyt zagraconym jak na jej gust, i od czasu do czasu zerkała na plamę zieleni za wielkim oknem. - Doktor Liang i pani Liang będą niezmiernie zobowiązani, poznawszy zdanie państwa powiedziała swoim słodkim głębokim głosem. Wrodzone wyczucie podpowiedziało jej, by przy tej łagodnej i bardzo prostolinijnej starszej kobiecie być równie łagodną i prostolinijną młodą kobietą. - Na pewno pani nie dziwi, że nowiny o tak szybkim ślubie nieco ich zmartwiły. Nie każdy okazałby tyle wspaniałomyślności co pani. My, Chińczycy, przykładamy ogromną wagę do osoby teściowej. Właśnie dlatego to ja, w imieniu moich przyjaciół, pierwsza składam pani wizytę. Pani Wetherston zrobiła zakłopotaną minę. - Mam nadzieję - zaczęła z emfazą - że nikt nie będzie o mnie myślał jak o teściowej. Violet uśmiechnęła się. - Dla nas to osoba godna poszanowania. Syn szanuje swoją matkę, a żona syna musi ją i poważać, i być jej posłuszna. - Och, ja nie chcę nikim rządzić! - wykrzyknęła pani Wetherston. Była niską, pulchną kobietą o siwych włosach, której twarz ani trochę nie różniła się od twarzy jakiejkolwiek mijanej na ulicy pulchnej siwowłosej kobiety. Miała na sobie sukienkę z szarej wełny, mocno opiętą na biodrach i obfitym biuście. Jej stopy, wsparte o podnóżek 320
obity mocno już przetartym czerwonym aksamitem, były wsunięte w czarne dziecięce czółenka stanowczo za ciasne w podbiciu. Ale najwyraźniej przywykła do takich ograniczeń. Poza tym miała w sobie coś miłego i dobrego. Żyła otoczona miłością i opieką od tak dawna, że nawet nie zdawała sobie sprawy z własnego szczęścia. Matka pięciorga dzieci, spośród których Alec był najmłodszy, miała już ośmioro wnucząt. Mimo to wielkie mieszkanie było puste. Synowie i córki opuścili rodzinny dom. Pani Wetherston dostrzegła taksujące spojrzenie Violet. - Wiem, że to mieszkanie wymaga remontu - powiedziała przepraszającym tonem - ale jakoś nie mogę się na to zdecydować. Dzieci się tu wychowały i chcę, żeby wszystko zostało tak, jak było. Ta plama na oparciu pani fotela: to Rob, mój najstarszy, upuścił lody podczas swoich dziesiątych urodzin. Oczywiście, potem to czyściliśmy, ale ten ślad przypomina mi o dziesięcioletnim Robiem. Stołek przy pianinie wygląda fatalnie, ale dzieci kopały w niego podczas ćwiczeń. Lilian gra pięknie. Reszcie muzyka się znudziła, prócz Kena, który śpiewa tenorem. Amatorsko oczywiście. Jestem sentymentalna, panno... - Violet Sung. - Ach tak. Chińskie nazwiska są takie... Ale do niej od razu mogę mówić Louise, więc nieważne, że nie pamiętam... - Liang - podpowiedziała łagodnie Violet. - Ach tak, oczywiście... Będziemy chcieli zaprosić ich wszystkich na kolację. - Naprawdę nie przeszkadza pani, że synowa jest Chinką? - spytała Violet. Sięgnęła po rękawiczki, chusteczkę i torebkę, szykując się już do wyjścia. Pani Wetherston zmagała się z prawdą. - Zawsze powtarzałam, że będę kochać wszystkich, których moje dzieci poślubią, i mam szczery zamiar kochać Louise - powiedziała mężnie i urwała, a jej poczciwa pomarszczona twarz zabarwiła się bladym rumieńcem. - Bardziej mnie martwi, że mój syn nie wspomniał ani słowem o tamtej, o pierwszej żonie, która umarła, 321 wie pani o matce dziecka. Nie rozumiem... - Wargi jej drżały. Violet rozumiała wszystkich mężczyzn, chciała więc jak najszybciej ukoić ból tej matki, która nie wierzyła, że jej synowie są tylko mężczyznami. - Pierwsza miłość jest czasem bardzo głęboka - powiedziała cicho. Oczy pani Wetherston napełniły się łzami. - Jest nawet dziecko. Violet wyczuła zagrożenie. Naiwność amerykańskich kobiet przerażała ją, a nie wolno jej było tego po sobie pokazać. Pani Wetherston, matka pięciorga dzieci, przypominała dziewicę. Violet zastanawiała się, jakim człowiekiem okaże się pan Wetherston. Dowiedziała się, że firma, którą prowadzi, jest solidna i świetnie prosperuje. Ojciec Aleca kierował kancelarią prawną z tradycjami. Violet przez chwilę bawiła się myślą o panu Wetherstonie. Może amerykańscy mężowie znajdowali upodobanie w utrzymywaniu swoich żon w stanie dziewictwa. To dawało mężczyznom większą swobodę. Violet uchyliła się przed odpowiedzialnością za naiwność pani Wetherston. - Syn na pewno opowie pani wszystko po powrocie - stwierdziła, ściskając pulchną dłoń pani Wetherston. - Moim zdaniem to nawet lepiej, że Louise jest Chinką. Będzie wyglądać na matkę dziecka, a na pani miejscu, droga pani Wetherston, zapomniałabym, że nią nie jest. Pani Wetherston odzyskała spokój. Ujrzawszy Violet Sung, w pierwszej chwili przestraszyła się jej z powodu urody i elegancji, teraz jednak przekonała się, że ma do czynienia z kochaną i czarującą istotą, chociaż Chinką. - Mam nadzieję, że Louise okaże się podobna do pani - odparła i uścisnęła upierścienioną miękką dłoń Violet.
- Louise jest o wiele lepsza ode mnie - stwierdziła Violet z uśmiechem. - Dużo młodsza, dużo ładniejsza... - Ale pani jest taka wyrozumiała. Zupełnie nie jak Chinka! Te słowa, niewinne w ustach pani Wetherston, zakłuły Violet w serce niczym strzałka rzucona przez dziecko. Ranka szybko jednak się zabliźniła. 322 - Do widzenia, droga pani Wetherston. Powiem swoim przyjaciołom o pani życzliwości. Violet Sung zatrzymała na ulicy taksówkę i pojechała prosto do mieszkania doktora Lianga. Był to trudny czas dla rodziny, pani Liang zdławiła więc swoją zazdrość i to ona powitała Violet w drzwiach. - Proszę wejść, proszę - powiedziała serdecznie po angielsku. - I proszę nam o wszystkim opowiedzieć. Podreptała przed Violet do salonu. Przechodząc obok zamkniętych drzwi gabinetu, krzyknęła: - Ej, Liang! Przyszła Violet Sung! Nie było odpowiedzi. Doktor Liang dobrze ją słyszał i był niezadowolony z tak niegrzecznego wołania. Dlatego nie wyszedł od razu. Gdyby ktoś otworzył drzwi, ujrzałby go przy biurku z pędzelkiem między kciukiem i dwoma palcami, bo tak zwykle pisał listy po chińsku. Nikt jednak tego nie zrobił, więc odczekawszy jakieś pięć minut, wstał i godnym krokiem udał się wolno do salonu. - Proszę mi wybaczyć - zwrócił się do Violet Sung - ale właśnie kończyłem czterowiersz. Kiedyś mówił jej, jakie wymogi musi spełniać taki utwór. Teraz Violet posłała mu uśmiech. - Musi mi pan pokazać ten wiersz. Doktor Liang machnął lekceważąco ręką. - Daleko mu jeszcze do ideału - powiedział. - Pracowałem nad nim cztery dni, ale nie jestem zadowolony. - Liang - przerwała mu żona - tylko nic tu nie recytuj. Usiądź. Panna Sung chce nam opowiedzieć o Wetherstonach. Ta jej ekscytacja sprawiła, że w oczach doktora Lianga żona wydała się bardziej niż zwykle pospolita. Aby zamknęła usta, usiadł bez sprzeciwu, gotów do wysłuchania relacji. Violet spoglądała na jego wrażliwą i przystojną twarz i wydało się jej, że dostrzega na niej cierpienie. Niewątpliwie był dużo bledszy niż zwykle. Zaczęła więc łagodnie: 323 - Macie szczęście. To dobry dom. Nie jest zbyt bogaty, ale pieniądze w rodzinie są. Teściowa jest miła, chce jak najlepiej, ale o niczym nie wie. Wszystko w rękach Louise. Matka wierzy, że jej synowie są dobrzy, a nawet wspaniali, więc Louise musi posiąść mądrość przyznawania racji swojej teściowej. W tym miejscu pani Liang nie wytrzymała. - Nasza Louise? Ona nigdy z nikim się nie zgadza. Co ty na to, Liang? - Proszę mówić dalej, panno Sung - powiedział doktor Liang. - Teściowa chce być miła i zachowywać się stosownie - ciągnęła Violet - dlatego twierdzi, że nie ma nic przeciwko synowej Chince. Ale w głębi serca nie pogodziła się z tym. Mając za synową Chinkę różni się od znajomych kobiet. Poza tym nie bardzo wie, jak Louise się odnajdzie w ich domu. Powiedziałam jej, że Louise jest zdecydowanie amerykańska, urodziła się tutaj, więc ma amerykańskie obywatelstwo; to ją uspokoiło, ale nie do końca. Czuje się dotknięta, że syn nie powiedział jej o swoim pierwszym romansie i narodzinach dziecka. Słuchając Violet Sung, doktor Liang pospiesznie analizował sytuację. Rodzina Wetherstonów nie zajmowała szczególnej pozycji. Rodzina Liangów stała od nich wyżej. Dlatego rodzinne koneksje z nim były dla Wetherstonów zaszczytem. I tego należy się trzymać. - Ma nadzieję, że przyjmiecie zaproszenie na kolację - powiedziała Violet. Pani Liang rozpromieniła się. - Chcę się z nimi spotkać - zadeklarowała. Doktor Liang wstał.
- Dziękuję pani bardzo, panno Sung - odezwał się oficjalnym tonem. - Wyświadczyła nam pani wielką przysługę. Bądźmy zadowoleni, że rodzina jest przyzwoita. Niczego więcej nie można się spodziewać. Ten mężczyzna mógł przecież pochodzić ze slumsów. Nie mam jednak zamiaru udawać, że mnie to cieszy. Ani że pochwalam postępowanie swojej córki Louise. 324 - Proszę się nie spieszyć - poradziła Violet. - Wszystko może obrócić się na dobre. Wierzę, że różnice krwi i pochodzenia nie mają znaczenia, jeśli zgadzają się umysły i serca. Pani Liang z entuzjazmem podchwyciła te słowa. - Święta prawda, panno Sung! Też tak uważam. Oczywiście, lepiej kiedy Chinka wychodzi za Chińczyka, jeśli to możliwe. Ale Amerykanin nie jest taki zły. Liang, z tobą się nie zgadzam. Jestem szczęśliwa, że niedługo zobaczę swoją córkę, i jestem dobrze nastawiona do jej męża. A dziecko to chłopiec, zawsze to lepiej niż dziewczynka. Mówię ci, że wcale nie jest tak źle. Doktor Liang zignorował ją całkowicie. Zwracał się tylko do Violet. - Przypuszczam - powiedział z lekkim uśmiechem - że tylko ja zachowam tutaj odpowiedni dystans. Wybaczy mi pani, jeśli opuszczę ją i wrócę do pracy? - Skłonił się i wyszedł z salonu, świadom, że Violet odprowadza go bacznym spojrzeniem. Rozdział Szesnasty. James, Chen i Peter zajmowali trzy pokoje, które przechodziły jeden w drugi i wychodziły na południe, wprost na pozbawiony roślinności niewielki dziedziniec. James zajął środkowy, nieco większy pokój bez okien, za to z szerokimi drzwiami, teraz otwartymi, by wpuścić do środka zimowe słońce. Właśnie tu zebrała się cała czwórka - James, Chen, Peter i Mary - żeby porozmawiać. Nie mając innego ogrzewania niż promienie słońca, siedzieli zakutani w watowane chińskie ubrania. Mary oparła stopy o niewielki mosiężny piecyk, w którym w popiele leżały węgle. Wszyscy mieli nałożone rękawiczki bez palców, wydziergane przez Mary z szarej wielbłądziej przędzy. Byli tu prawie od miesiąca i nie zrobili na pozór nic konkretnego, prócz ugoszczenia tych, którzy zechcieli przyjść w odwiedziny. A jednak w domu nie pozostawali bezczynni, z wyjątkiem Petera, który wiele czytał w samotności. Monotonia wiejskiego jedzenia sprawiła, że Mary kazała Young Wangowi kupić przenośny gliniany piecyk w kształcie słoja z niedużym żelaznym rusztem na górze. Young Wang postawił piecyk w osłoniętym kącie dziedzińca. Kupował małe ryby ze stawów, białą kapustę, makaron sojowy nitki, czasem jakiegoś wychudłego kurczaka, i z tego gotował im smaczne i pożywne dania. Pozostali członkowie rodziny robili to samo w zakamarkach obszernego domu, więc nie mieli im tego za złe. Nikt nie oczekiwał, że Young Wang zostanie w wiosce, ponieważ lubił życie w mieście, tymczasem on zaskoczył wszystkich, zakochując się w córce właściciela miejscowej gospody. 326 Chen zaczął coś podejrzewać, gdy wkrótce po przybyciu do wioski Young Wang nieco zaniedbał obowiązki i stał się roztargniony. Przyciśnięty do muru wyznał, że odczuł potrzebę założenia własnej rodziny i że byłoby praktycznie, gdyby osiadł tutaj. Przypomniał Jamesowi i sobie samemu, że zawsze marzył o powrocie na morze w roli kucharza na statku, ale od chwili, gdy ujrzał córkę właściciela gospody, woli zostać kucharzem na lądzie. Gospoda to dobry interes, tłumaczył dalej, i tak się szczęśliwie dla niego złożyło, że dwaj synowie właściciela zmarli, jeden w dzieciństwie, drugi w zeszłym roku na ospę, i została mu tylko córka. A to oznaczało, że jej mąż zajmie pozycję syna i będzie mógł wejść do interesu jako następca.
- Przypuszczam, że na dziewczynie wcale ci nie zależy - podpuszczał go Chen. Young Wang wyszczerzył zęby. - Widziałem ją parę razy - przyznał. - Szpetna nie jest. Dziewczynę mógł zobaczyć każdy, ponieważ podawała do stołu w gospodzie. Chen wybuchnął głośnym śmiechem. - Potrzebujesz swata - powiedział. - Pozwól, że zaproponuję siebie. Nie będę domagać się żadnej zapłaty prócz smacznego posiłku ugotowanego przez ciebie i podanego przez twoją żonę po ślubie. Young Wang był niezmiernie zadowolony z propozycji, a Chen niezwłocznie udał się do właściciela gospody i przedstawił tak pochlebny obraz Young Wanga, że oboje rodzice zgodzili się przyjąć go za zięcia. - A może powinniśmy jeszcze spytać młodą pannę, czy zechce wziąć pod uwagę jego kandydaturę? - zaproponował śmiało Chen. - Nie - odparł stanowczo ojciec. - To nie jej sprawa. Gospoda jest moja. Mimo wszystko w przeddzień spisania dokumentów zaręczynowych Chen poszedł coś zjeść do gospody i poprosił o wino, które zawsze podawała córka właściciela. Było dość wcześnie, siedział więc przy stole sam. Kiedy dziewczyna nalewała wino z cynowego dzbana 327 z długim wąskim dziobkiem, nachylił się ku niej i nie patrząc na nią, szepnął: - Jeśli jest jakiś powód, dla którego nie chcesz zaczynać całego korowodu z papierami, które zobowiążą cię do poślubienia Young Wanga, daj znak, podnosząc pokrywkę dzbana. Zrobił tak, licząc się z uczuciami młodej dziewczyny. Ale ona nie była nieśmiałą skromnisią. Całe życie spędziła w gospodzie i codziennie widywała nowych mężczyzn. Dlatego odpowiedziała sprytnie, choć także przyciszonym głosem: - Kobieta musi wyjść za mąż. Jeśli kandydat ma dwoje oczu, dwie ręce i dwie nogi, jest tak samo dobry jak inni. W ten sposób dała Chenowi do zrozumienia, że jej serce nie ma nic przeciwko Young Wangowi. Termin ślubu ustalono na pierwszy pomyślny dzień po nadejściu wiosny. Chen był dumny ze swojego pierwszego sukcesu w wiosce. Wieść, że był pośrednikiem w tej sprawie, rozeszła się szybko i ludzie chwalili go za zdrowy rozsądek. Sam Chen przewidywał, że w najbliższych latach - jeśli tych dwoje młodych Liangów uprze się, by tu pozostać, a zarzekali się, że tak - on będzie pełnił rolę pomostu między starym a nowym. James miał najlepsze chęci, ale był zbyt ostrożny, a Mary zbyt niecierpliwa. James nie potrafił jeszcze zrozumieć tych wiejskich ludzi tak, jak tego pragnął, a Mary nie czekała na zrozumienie. Widząc u dziecka brudną buzię, szorowała ją, nie zważając, że rani uczucia zazdrosnej matki. A jednak w tym wszystkim Mary miała więcej szczęścia niż James. Niezbyt zważała na starszych, za to dzieci do niej lgnęły. Znała mnóstwo opowieści, piosenek i gier. Idąc za radą Jamesa, przez pierwszy miesiąc nie zajmowała się nauczaniem. Ponad dwa tuziny dzieci Liangów pozwoliły się umyć, opatrzyć sobie zadrapania i rany i wkrótce chodziły za nią krok w krok, nie dając jej chwili wytchnienia. Mary brakowało cierpliwości dla wujka Tao. Konsekwentnie nie okazywała mu szacunku. Powiedziała mu śmiało prosto w oczy, że poczułby się lepiej, gdyby umył się cały mydłem i gorącą wodą mimo zimy, 328 a w trakcie kąpieli ona posypałaby jego ubranie środkiem do tępienia wszy. Wujek Tao słuchał jej ze zdumieniem. Nie był nawet zły, bowiem prawdziwej złości szkoda mu było na kobiety. Wydął usta, przewrócił oczyma i oświadczył, że nic z tego. - Nigdy nie kąpałem się zimą - oznajmił. Szerokie rękawy szaty pozwalały swobodnie chować ręce i drapać się w różne zakamarki ciała. - A co do wszy, to są oznaką dobrego zdrowia.
- Są oznaką brudu - powiedziała poważnie Mary. Wujek Tao z wściekłością obrócił dwa razy głową na krótkiej szyi. - Nic nie wiesz o wszach! Mówię ci, że nie obłażą chorego człowieka ani tego, kto niedługo umrze. Jestem zdrowy i mam mnóstwo wszy. Mary odeszła z wysoko uniesioną głową i płonącymi policzkami. Chen błagał ją, by pamiętała, że to Chiny, a nie Ameryka, i wieś, a nie miasto, lecz zlekceważyła jego uwagi. - Wujek Tao jest starym grubym brudasem - powiedziała. Gdyby była chłopcem, poniosłaby konsekwencje swego postępowania. Ale w tym domu, w innych również, uważano, że kobiety są jak dzieci, i dlatego pozwalano im na rzeczy, których mężczyźni jako istoty wyższe absolutnie robić nie powinni. I choć żadna inna kobieta nie śmiała kłócić się z wujkiem Tao, rodzina wiedziała, że Mary się go nie boi, a on - choć podnosił na nią głos - nie domagał się dla niej kary cielesnej. Peter trzymał się na uboczu. Dla wszystkich było jasne, że coś mu chodzi po głowie. James starał się go wysondować, ale bez powodzenia. Peter ani słowem nie zdradził swoich zamiarów. - Według mnie powinieneś wrócić do Ameryki - powiedział któregoś dnia James. - Ale ja nie chcę wracać - odparował Peter. - Więc czym się chcesz zajmować? - spytał James z pewną dozą zniecierpliwienia w głosie, na jaką sam sobie pozwolił. Peter wzruszył ramionami. 329 - Daj mi spokój - powiedział. Dziś też siedział w milczeniu, nie uczestnicząc w rozmowie Jamesa, Chena i Mary. W najbliższym otoczeniu pojawiły się pierwsze oznaki nadchodzącej wiosny. Young Wang znalazł na targu cebulki lilii, przyniósł je do domu i pokazał Mary, jak utrzymując letnią temperaturę wody wokół korzeni, przyspieszyć ich rozwój mimo niskiej temperatury. Teraz rozkwitłe kwiaty o złotawych środkach napełniały wonią cały pokój. Na małym krzewie na dziedzińcu pojawiły się żółte woskowe pączki, wyprzedzając liście. A na śliwie zaczęły nabrzmiewać brązowe pąki. - Muszę zacząć coś robić - stwierdziła Mary. Jak zwykle gdy byli razem, mówili po angielsku, i jak zwykle James zganił ich za to. - Nie mamy nic do ukrycia, a jeśli inni usłyszą, że mówimy w obcym języku, będą uważać nas za obcych. - Przesadzasz z tą swoją ostrożnością - zauważył leniwie Chen. Siedział w słońcu i ciepło wypełniało mu serce. - Przecież wiedzą, że mówimy po angielsku. - Zacznę uczyć czytania garstkę dzieci z naszego domu - planowała Mary. - Wtedy inne do nas dołączą. I nie będę pytać wujka Tao. - A ja nie będę zaczynać od rodziny - powiedział z namysłem James. - I spytam wujka Tao. Chen wybuchnął śmiechem. - Zobaczymy, jak daleko każde z was zajdzie. Milczący dotąd Peter nagle wybuchnął, jakby nie mógł dłużej trzymać w sobie tego, co mu chodzi po głowie. - Ale jesteście głupi! Jakie znaczenie ma to, co robicie w jednej małej wiosce dla garstki ludzi, wobec tylu milionów! Jego gniewny głos wybił ich ze stanu zadowolenia z powodu nadchodzącej wiosny i miłej rozmowy we własnym gronie. - Co sugerujesz? - spytała Mary. Zadała to gorzkie pytanie po angielsku, ponieważ Peter wyrzucił z siebie owe słowa właśnie w tym języku. 330
- To wszystko gnije! - krzyknął. - Nic tu nie pomoże prócz czystki od góry do dołu. - Zerwał się z miejsca, przeszedł po pokoju i znów usiadł, tym razem poza plamą słońca i przy stole. - No dalej - zachęcił go James - powiedz nam, co myślisz. Żadne z nas tego nie wie. - Sam nie wiem, co myśleć - powiedział Peter. - Próbowałem sobie to wszystko poukładać. Ten brud, te choroby, ta głupota! - Spojrzał na całą trójkę z wściekłością. - Póki żyję, nie wybaczę tacie, że pozwolił nam wierzyć, że tu wszystko jest takie wspaniałe, i ukrywał prawdę pod płaszczykiem konfucjanizmu. Nic dziwnego, że nie chce tu wracać! - Więc żałujesz, że tu przyjechałeś - zaatakowała go Mary. - Wcale nie żałuję - zaprotestował żywo Peter. - Cieszę się z tego. Ale skoro w moim kraju dzieją się takie rzeczy, wolałbym o tym wiedzieć. - Więc żałujesz, że nie jest inaczej - nie dawała za wygraną Mary. - Jasne, że tak! - Peter potrząsnął głową niczym młody ogier, w jego oczach zapaliły się iskry. - Chciałbym, żeby rektor mojego college'u nie był takim potulnym głupkiem! Chciałbym, żeby tak nie kochał podwieczorków, profesorów lizusów i kobiet! Chciałbym, żebyśmy mieli porządny rząd! Chciałbym, żebyśmy nie musieli się bać tajnej policji skradającej się wszędzie jak szczury w rynsztokach! Chciałbym, żeby moi koledzy nie siedzieli w więzieniu, nie byli torturowani i zabijani! Chciałbym, żebyśmy mieli odwagę się zbuntować, stanąć ramię w ramię, ale jej nie mamy, bo jesteśmy zepsuci do cna... - Głos mu się załamał, łzy napłynęły do oczu. Odwrócił głowę. James słuchał, nie spuszczając wzroku z poczerwieniałej twarzy młodszego brata. Teraz się odezwał: - Wszyscy chcielibyśmy, żeby pewne rzeczy wyglądały inaczej. Tak jakbyś wrócił po studiach do domu i odkrył, że twoi rodzice nie umieją czytać i pisać. Ale to przecież ciągle twoi rodzice. Musimy brać naszych rodaków takimi, jakimi są, i zmieniać ich, na ile można. - Oni się nie zmienią - burknął Peter. 331 - Musimy ich przekonać, że zmiany przyniosą im korzyści - zauważył rozsądnie James. - Jak możesz przekonać do czegoś tę bandę wiejskich głupków? - zawołał Peter. - A jest jakiś inny sposób? - wtrąciła Mary. Peter rzucił jej gniewne spojrzenie. - Są inne sposoby - powiedział. Spojrzeli na niego skonsternowani. Pod wpływem nagłego impulsu Peter zerwał się z miejsca. - Och, nie pasuję do tego miejsca, dobrze to wiecie. Im szybciej wrócę do miasta, tym lepiej dla nas wszystkich. Mogę zamieszkać przy college'u. Poszedł do swojego pokoju i z impetem zamknął drzwi. James, Chen i Mary milczeli przez dłuższą chwilę. Chen miał bardzo poważną minę. Siedział na wysokim progu drzwi z dłońmi splecionymi na kolanach, ze wzrokiem utkwionym w jakiś punkt na dziedzińcu otoczonym niskim glinianym murem. - Naiwniacy! - mruczał pod nosem. - Należy im współczuć. Ale w swojej naiwności są tragiczni i niebezpieczni. - Co masz na myśli? - dociekała Mary. - Peter jest Amerykaninem - wyjaśnił Chen. - Stąd jego naiwność. Wierzy, że można zrobić wszystko, a na dodatek szybko. Siłą pieniądza albo przy pomocy broni. Co tacy naiwniacy wiedzą o długich, wolno płynących latach, tysiącach lat? Co wiedzą o nieprzekupnym narodzie? - Naród jest nieprzekupny? - zapytała Mary nieswoim głosem. Zwykle ożywiona i zdecydowana, teraz była niepewna i zadziwiona. - Są przekupni ludzie, ale nie ma przekupnego narodu - powiedział Chen. - Dajesz mi nadzieję - stwierdził James.
Tego dnia rozmawiali jeszcze długo bez Petera. Zaplanowali, od czego zaczną, jakie kroki najpierw poczynią i kogo włączą w swoje działania. Postanowili wystartować od razu, od jutra. 332 Mary zbierze dzieci, a James zorganizuje niewielką przychodnię. Pozwolą się prowadzić mieszkańcom swojej rodzinnej wioski. Dając się prowadzić, sami zaczną im przewodzić. - A Peter? - spytała na koniec Mary. - Peter sam musi podjąć decyzję - stwierdził James. Young Wang bił się z myślami. Kazano mu pojechać z Peterem do miasta, dopilnować, żeby urządził się wygodnie w pokoju w college'u, a potem wrócić. To zadanie nie budziło w nim wątpliwości. Nie wiedział jednak, czy powinien powiedzieć swojemu panu o marmurowym moście. Póki Peter był bezpieczny w wiosce, Young Wang nie widział takiej potrzeby. Ale skoro teraz chłopak miał zostać sam w mieście, czyż nie powinno się ostrzec jego starszego brata? Gdy zmierzali krętymi wiejskimi drogami do miasta, Young Wang zaryzykował i zagadnął Petera: - Młody panie, jestem tylko służącym, ale dłużej żyję na tym świecie i błagam cię, panie, żebyś trzymał się jak najdalej od studentów, którzy krytykują rząd, i żebyś nie czytał ich książek. Wszystkie rządy to żarłoczne bestie, karmią się ludźmi. Unikaj urzędników, panie. Błagam! Tego się uczymy tutaj od dziecka. Unikaj zwłaszcza naszych urzędników, są zaślepieni chciwością, bo pieniądze nie mają dziś wartości. Oni zniszczą każdego, kto się skarży. Im rząd bliższy upadku, tym bardziej okrutny i wygłodniały się staje. Czy nie było tak w czasach starego cesarstwa? Peter milczał. Young Wang rzucił ukradkowe spojrzenie na jego posępną twarz i ciągnął: - Nie powiedziałem, panie, twojemu starszemu bratu ani słowa o marmurowym moście. I nie powiem, jeśli mi obiecasz, że będziesz, panie, czytać tylko swoje książki i nie będziesz zadawać się z tymi, którzy książek nie czytają. - Nie muszę ci nic obiecywać - burknął nieuprzejmie Peter. - I jeszcze jedno: nie obchodzi mnie, co powiesz mojemu bratu. 333 Young Wang nie odezwał się już ani słowem. Stał się na powrót tylko dobrym milczącym sługą. Pojechał z Peterem do college'u, gdzie nie znaleźli ani jednego wolnego pokoju. W trakcie poszukiwań Peter trafił na przyjaciela, młodzieńca z prowincji Hupeh, który nazywał się Chang Shan. Ów przyjaciel powiedział: „W moim pokoju jest miejsce na jeszcze jedno łóżko. Jeśli uda ci sieje zdobyć, zapraszam!". Young Wang pobiegł na złodziejski rynek, kupił łóżko, ustawił je w wąskim pokoju, ułożył posłanie, kupił owoce i słodycze i zrobił wszystko, co mógł, dla swojego młodego pana. A kiedy nie miał już nic do zrobienia, zaczekał na stosowny moment, by w spokoju zamienić ze współlokatorem Petera parę słów w cztery oczy. - Mój młody pan jest zupełnie nieświadomy. Przyjechał z Ameryki i nie rozumie, co się tu dzieje. Chroń go, proszę, czuwaj nad nim, napominaj go i nie pozwól, by wpadł w złe towarzystwo. On chodzi z głową w chmurach i nie widzi, dokąd go nogi prowadzą. Młodzieniec z Hupej uśmiechnął się i powiedział: - Dobrze, dobrze. Young Wang dał mu paczkę zjedzeniem, które kupił jako podarunek, a zrobiwszy już wszystko, co w jego mocy, wrócił do wioski. Tam przekazał Jamesowi, że Peter dotarł bezpiecznie do college'u, że jest między przyjaciółmi, a on kupił młodemu panu łóżko. Young Wang był roztropnym człowiekiem i nie miał ochoty mącić w rodzinie, której służył. Może Peter weźmie sobie do serca jego ostrzeżenia. Zawsze można odczekać trochę i się przekonać. W międzyczasie sprawy związane z planowanym małżeństwem zmusiły go do działania.
Przyszły teść okazał się przebiegłym człowiekiem i nie miał zamiaru łatwo oddać steru w gospodzie. Dlatego Young Wang postanowił jak najszybciej ożenić się z córką karczmarza i spłodzić z nią dziecko, co zapewniłoby mu mocną pozycję w rodzinie. Dzień ślubu Young Wanga był bezchmurny i bezwietrzny, stanowił przyjemny przerywnik w paśmie dni pełnych wiatru i burz piaskowych, co Young Wang wziął za dobrą wróżbę. Ślub był zwyczajny, bez dodatkowych atrakcji, 334 choć oszczędny z natury Young Wang nie pożałował grosza na posiłek dla wszystkich w gospodzie, uznawszy ten wydatek za rozsądny. Wieśniacy siedzieli osobno, posiadacze ziemscy osobno, a rodzina Liangów miała dla siebie oddzielne pomieszczenia. Wujek Tao pofolgował sobie. Jadł i pił bez ograniczeń, wzbudzając u innych podziw swoimi możliwościami. Chen, znając swoje miejsce w społeczności, nie siedział długo z Liangami. Właściwie z nikim nie siedział przy stole długo. Wędrował między gośćmi, żartował z nimi, droczył się z panną młodą, która biegała, donosząc kolejne potrawy, jakby to wcale nie było jej wesele. James siedział przy wujku Tao, po zewnętrznej stronie stołu, skąd mógł obserwować biesiadujących wieśniaków. To byli serdeczni i dobrzy ludzie. Nie znali liter, za to mieli życiową mądrość. Nie byli naiwni. Nie oczekiwali wiele i cieszyli się z tego, co mają. Ale woleliby być szczęśliwsi, gdyby to było możliwe. Lubili wujka Tao, a jednocześnie nim pogardzali. Cierpliwie znosili takich posiadaczy ziemskich. Nie życzyli im śmierci, ale pilnowali własnej miarki, ważąc ryż i zebrane ziarno. Nie, nie byli naiwni. Każdemu człowiekowi przyznawali prawo do życia, jakie mu odpowiadało najbardziej, czy do takiego, którym obdarowały go Niebiosa. Z uczty weselnej James wrócił do siebie późną nocą, a potem długo jeszcze siedział pogrążony w rozmyślaniach. Uświadomił sobie, że nie jest tu po to, by czynić tyle dobra, ile zdoła. Może nawet wcale nie jest tu po to, by czynić dobro. Znalazł się tu, aby wydobyć ze swoich krewnych tkwiącą gdzieś w nich siłę życia. Pomoże mu w tym już samo uzdrowienie ich ciała, a kiedy nauczy ich czytać i pisać, wydobędzie z nich tej siły jeszcze więcej. Cóż było tą siłą życia? Zdrowy rozsądek i mądrość, ich dziedzictwo. To było także jego dziedzictwo. Kiedy ich pozna, odnajdzie dziedzictwo, od którego został odcięty. Tak powróci do swoich korzeni. Z takim pokornym nastawieniem wchodził w nowe życie. 335 Tego roku wiosna nadchodziła z opóźnieniem. Tydzień po tygodniu mroźne zimowe noce spadały na miasto. Którejś z tych nocy niebo zasnuło się chmurami tuż po zachodzie słońca. Zaczął padać śnieg. Wielu starożytnych poetów pisało wiersze o śniegu padającym na dachy pałaców, lecz Peter nie mógł ich czytać. Nie wiedział nawet, że takie wiersze istnieją. I że spokojne czasy, w których powstały, dawno minęły. Łatwo było wyjrzeć z ciepłego, przytulnego i wygodnego domu w kwitnącym kraju i zobaczyć płatki śniegu spadające na dachy cesarskich pałaców. Dziś pałace świeciły pustkami, a poeci i cesarze obrócili się w proch. Miasto było zrujnowane, ludzie pozbawieni dobrych władców, a wróg dopiero co został wypędzony. Przeszłość już nie istniała, a przyszłość była nieznana. Peter przyciskał twarz do małej brudnej szyby w pokoju przyjaciela i widział światło lampy odbijające się w wielkich płatkach mokrego śniegu, który uczyni jutrzejszy dzień trudniejszym od dzisiejszego. W salach wykładowych zapanuje chłód i wilgoć, a ulice staną się śliskie. W nieogrzewanym pokoju już było lodowato. Jak większość studentów, przyjaciel Petera Chang Shan skombinował dla siebie mały piecyk do gotowania wody na herbatę, jeśli się ją miało. Ów piecyk był puszką oleju kupioną od kogoś, kto podążał za armią amerykańską i zbierał pozostawione przez nią rzeczy. Pomysłowy Chang Shan obłożył puszkę gliną i zrobił z grubego drutu kratownicę, na której można było stawiać mały
miedziany czajnik. Gorąca woda nalana do tanich ceramicznych miseczek chroniła dłonie przed odmrożeniem, a wypita rozgrzewała chwilowo od środka. Peter zerknął na Chang Shana. Jego przyjaciel był wysoki i bardzo chudy, miał dwadzieścia dwa lata. Każdy mógł rozpoznać, że choruje na gruźlicę, tak jak większość studentów. Miał dużą głowę i sterczące kości czaszki. Duży, nieco garbaty nos, pełne blade usta i mocne białe zęby nie były niczym nadzwyczajnym, dopiero w połączeniu z płomiennym spojrzeniem nadawały jego rysom szlachetności. Wszyscy w duchu podziwiali Chang Shana, lecz zaledwie kilku miało odwagę się z nim przyjaźnić. 336 W czasach, gdy życie zależało od zbyt wielu rzeczy prócz jedzenia, przyjaciele mogli okazać się groźniejsi od wrogów. Peter i Chang Shan byli przyjaciółmi. - Nie uwierzysz, jak ci powiem, że każdy kąt mieszkania mojego ojca jest ogrzewany przez rury, w których płynie gorąca woda - zaczął Peter. - Szkoda, że nie wracasz do ojca - odparł Chang Shan. Czytał książkę zadrukowaną niewyraźną czcionką i nie podniósł znad niej wzroku. - Nie wiem, czemu nie mogę wrócić - powiedział Peter. Rozmawiali po chińsku, ponieważ Chang nie znał angielskiego. Peter nauczył się mandaryńskiego, głównie po to, by móc rozmawiać z Chang Shanem. Nigdy jednak nie zabrał Changa do domu w mieście. Czuł, że jego przyjaciel nie spodobałby się Jamesowi i Mary. Chang Shan był radykałem. Jeśli coś uważał za złe, opowiadał się za całkowitym tego unicestwieniem. Teraz był za zniszczeniem starego systemu rodzinnego, rektora uniwersytetu, wszystkich kapitalistów, chińskiego języka pisanego, inflacji, wysokich kosztów utrzymania, waluty złotej, konfucjanizmu, klasyków oraz rządu. Złapanie Chang Shana przez tajną policję i jego śmierć były tylko kwestią czasu. Chang Shan dobrze o tym wiedział, dlatego nie pozwolił sobie na miłość do pewnej zakochanej w nim studentki. Nie chciał jej nawet widywać. By ukoić cierpienia swojego serca, dziewczyna pod nieobecność Changa podrzucała mu do pokoju paczuszki z jedzeniem. Chang Shan zwykle powstrzymywał się od zjadania tych darów, czasem jednak głód zmuszał go do ustępstw. Feng-ying, adoratorka Changa, była brzydką pospolitą dziewczyną. Bardzo często wypytywała Petera, czy Chang Shan, zjadł co przyniosła, i błagała, by Peter go do tego przekonał. Nie ukrywała swojego uwielbienia. Kiedyś oświadczyła Peterowi: „Chang Shan będzie wielkim przywódcą rewolucji. Naszym obowiązkiem jest utrzymać go przy życiu". W głębi serca miała nadzieję, że Peter sam nie wyjada jej prezentów, bała się jednak zapytać o to głośno z obawy, by się nie zezłościł i nie odmówił odpowiedzi na pytania o Changa Shana. 337 „Racja, racja" - zgodził się wtedy z nią Peter. Była taka brzydka, jej wyłupiaste oczy patrzyły na niego tak żałośnie zza drucianych okularów, że uciekał od niej najszybciej jak mógł. - Nie wiem, czemu nie wracam do ojca - powiedział teraz do Chang Shana. On też próbował przygotować się do jutrzejszych zajęć, ale nie mógł skupić uwagi na zadanym tekście. Zresztą i tak nie miało wielkiego znaczenia, czy przeczyta ten tekst, czy nie. Profesor pewnie nie dotrze na zajęcia z powodu śniegu. Jego buty, podobnie jak buty studentów, były jedynie kawałkiem bawełny. Na śniegu przemakały, a drugiej pary nie miał. Już dawno sprzedał swoje skórzane obuwie, żeby kupić ryż, a teraz nie stać go już było na nowe. - Znów upadasz na duchu - rzucił z pogardą Chang. - Nasiąkłeś konfucjanizmem. I pewnie uważasz się za lepszego od nas. - Jesteś niesprawiedliwy - żachnął się Peter. - Ale jestem sprawiedliwy wobec siebie - powiedział poważnie Chang Shan. Przez cały czas nie podniósł wzroku znad książki. Nagle spojrzał przez okno. Na widok światła odbijającego się w płatkach śniegu wstał i wyszedł.
Peter nie zapytał przyjaciela, dokąd idzie. Powodów wyjścia Chang Shana mogło być wiele. Ponieważ w środku nie mieli toalet, niewykluczone więc, że po prostu wyszedł na ulicę za potrzebą. A może uznał, że to dobra okazja, by pójść na marmurowy most. Wrócił po kilku minutach. - Noc jest ciemna, nawet policja nie wyjdzie w taki śnieg - oznajmił. - Idę na most. Chang Shan nigdy nie prosił nikogo, by mu towarzyszył. Mówił tylko paru studentom, dokąd idzie, i wychodził. Zwykle szło za nim dwóch albo trzech. Przy moście nie rozmawiali. Kopali w żółtej glinie dziurę wystarczająco dużą na dynamit. Gdyby mieli czysty dynamit używany przez Amerykanów, nie traciliby tyle czasu. Mieli jednak chłam pozostawiony przez Japończyków w magazynie. 338 I tak szczęście, że studenci pierwsi trafili na ten skład. Most był ogromny. Wzniesiony przed wiekami z marmuru, postawiony na granitowych fundamentach, był równie mocny jak w dniu zakończenia budowy. Jedyną oznaką upływu czasu były zagłębienia na jego powierzchni od stóp kroczących po nim pokoleń. Głębokie na cal, nie więcej, wskazywały, że most może stać jeszcze tysiące lat. Studenci postanowili jednak wysadzić go w powietrze tylko dlatego, że był stary i potężny, a jego rozmiary i trwałość budziły w nich gniew. Symbolizował chwałę minionej epoki i nie tylko był mostem przerzuconym nad płynącą pod nim wodą, ale łączył teraźniejszość z przeszłością. O chwalebnej przeszłości studenci chcieli zapomnieć, ponieważ nie mogli w niej uczestniczyć. A martwa chwała do niczego nie była im potrzebna. Oni chcieli budować teraźniejszość i mieć nadzieję na przyszłość. Po drugiej stronie mostu, oddzieleni nim od studentów uniwersytetu byli ludzie pracujący na roli, nadal żyjący przeszłością, zadowoleni, ufający ziemi, która jest wieczna. Dlatego studenci w odruchu protestu chcieli zniszczyć ten most. W proteście przeciwko czemu? Mówili, że przeciw rządowi. Tak naprawdę protestowali przeciwko własnej gruźlicy, biedzie, niskiemu poziomowi wykształcenia, jakie im oferowano, podczas gdy oni łaknęli prawdziwej wiedzy; protestowali przeciwko nieszczęśliwemu dzieciństwu, własnym ambicjom, które nigdy się nie spełnią, przeciwko zdeptanej dumie i brakowi nadziei na przyszłość. Tego jednak sobie nie uświadamiali. Za wszystko obarczali winą rządzących, którzy według nich sprzedali kraj zachodnim imperialistom. Peter zdecydował, że nie pójdzie za przyjacielem. Czuł się jednak tak samotny, że zdjęło go nagłe przerażenie. Wiedział, że nigdy już nie wróci do ojca. Gdyby to zrobił, toczyłby z nim nieustanne kłótnie. Prędzej czy później rzuciłby ojcu prosto w twarz, że jest kłamcą i oszukał własne dzieci. A matkę Peter uważał za idiotkę. Nie chciał więcej widzieć swoich rodziców. Ani swoich amerykańskich przyjaciół. Nie mógł im opowiedzieć o Chinach. Marzenia się skończyły, 339 gdy poznał prawdę o swoim kraju. Najbardziej ze wszystkich irytowali go jednak James i Mary, marność tego, co planowali, głupota szukania w tym satysfakcji. Było coś wspaniałego w przejawianym przez Chang Shana pragnieniu niszczenia. Chang Shan nie był komunistą. Nie wierzył, że komuniści są lepsi od innych. Twierdził, że oni też powinni zostać unicestwieni. Czysty kraj, uwolniony od przeszłości i egoistów działających we własnym interesie - w tym cała i jedyna nadzieja. „Nawet jeśli sam polegnę w tej burzy - argumentował Chang Shan - zostawię po sobie czyste pole". Z potrzeby czegoś jasnego i określonego Peter usiadł za stołem i zaczął pisać. Miał niewielką kartkę, nawet papier był zbyt drogi, żeby go marnować. Nasz kraj jest odrażający - napisał po angielsku - musimy go więc oczyścić. Nasz kraj gnije. Musimy bezwzględnie usunąć to, co zgniło, i spalić. Preriowy wiatr, preriowy ogień, to właśnie widzę. Po ogniu popioły, czyste popioły. Kto wznieci ten ogień? Wystarczy jedna zapałka trzymana w ludzkiej dłoni.
Peter zamyślił się. Wyobraźnia podsuwała mu obraz zapałki, a potem płomienia zmieniającego się w ogień ogarniający cały świat. Chang Shan miał rację. Peter wstał, złapał leżący na łóżku watowany płaszcz, zarzucił go na siebie i wyszedł. Był w lepszej sytuacji niż Chang Shan, który nie miał nawet ciepłego płaszcza. Peter nigdy się nie dowiedział, czy wtedy poszedł za Chang Shanem jeszcze ktoś. Tamtej nocy brnął przez śnieżycę ze spuszczoną głową, by nic mu nie napadało za kołnierz. Tak dotarł znaną sobie ścieżką w pobliże mostu. Śnieg był tak miękki, że tłumił odgłos kroków. Dlatego Peter nie słyszał nikogo i nie wiedział, że jest śledzony, póki nie poczuł na ramieniu czyjegoś dotknięcia. Podniósł głowę. Pod przetartym rondem pilśniowego kapelusza ujrzał wściekłą mokrą twarz. - Idziesz w stronę mostu? - wysyczał mu do ucha nieznajomy. Jak ubiera się tajna policja, gdy szpieguje dzieci bawiące się pod mostem? Przebiera się za zwykłych ludzi w brudnych ubraniach i sfatygowanych kapeluszach. 340 Taki strój jest lepszy niż elegancki mundur. Pod połami płaszcza jest miejsce na pistolety, noże i sznur. Cóż jednak Peter wiedział o metodach tajnej policji? Skinął głową i w następnym momencie poczuł na skroni lodowaty metal. To trwało zaledwie ułamek sekundy, zaraz potem rozległ się donośny huk. Peter poczuł, że jakaś siła unosi go z ziemi ku niebu, a potem nie czuł już nic. Szanowny panie Liang! - pisał do Jamesa kilka tygodni później rektor uniwersytetu. Od jakiegoś czasu pański młodszy brat nie pojawia się na wykładach. Jego współlokator Chang Shan również. Nie wiemy, czy przytrafił się im jakiś nieszczęśliwy wypadek, czy nierozsądnie dołączyli do pewnego bractwa na północnym zachodzie, jak to się stało z kilkoma innymi studentami. Do czasu wyjaśnienia sprawy, póki nie dowie się pan czegoś konkretnego, nazwisko pańskiego brata zostaje usunięte z listy studentów naszego uniwersytetu. Po otrzymaniu tego listu James powiedział Mary, że nie wolno jej wpadać w panikę, a sam natychmiast wyruszył do Pekinu. Ale gdzie miał szukać? Odwiedził dumnego i pełnego godności rektora, wielkiego uczonego i sławnego człowieka, który przyjął go uprzejmie, lecz nie okazał szczególnego zainteresowania. - To bardzo niefortunne, że pański brat przyjaźnił się z Chang Shanem - powiedział głośno i wyraźnie. - Wiele razy upominałem Chang Shana za jego nazbyt śmiałe zachowanie. Powtarzałem mu, że uczony nie powinien zwracać uwagi na okoliczności zewnętrzne. Niestety, Chang Shan nigdy nie słuchał swoich przełożonych. James nie mógł liczyć na żadną pomoc ze strony tego odzianego w jedwabną pikowaną szatę uczonego człowieka z miękkimi dłońmi i długimi paznokciami, który siedział przed nim. James poszedł więc do pokoju Chang Shana, wskazanego mu przez biednie wyglądającą studentkę o zaczerwienionych oczach. Znalazł ubrania Petera, 341 ale nie było watowanego płaszcza, co nasunęło Jamesowi przypuszczenia, że jego brat mógł uciec z Chang Shanem. Z drugiej jednak strony zastanowiło go, że Peter zostawił szczoteczkę do zębów, szczotkę do włosów, grzebień oraz inne drobiazgi potrzebne w codziennym życiu, przynajmniej wjego codziennym życiu. Być może zrobił to świadomie, ponieważ Chang Shan nie uważał ich za niezbędne. Ktoś zdążył już zabrać wszystkie książki. Książki były bezcenne. Tymczasem owa nędznie ubrana dziewczyna, która przez cały czas krążyła wokół pokoju Chang Shana, wyjęła z kieszeni kawałek papieru. - Znaleziono to - szepnęła do Jamesa. James rozpoznał pismo Petera. Wziął od studentki świstek i przeczytał. - Czy coś ci to mówi? - spytała dziewczyna. Nie znała angielskiego. - Nic, czego już bym nie wiedział - odparł James.
Wsadził papier do kieszeni. Po kilku dniach równie bezowocnych poszukiwań wrócił do wioski ze złymi wieściami. Tam opowiedział wszystko Chenowi i Mary i pokazał im kartkę. Na wieść o powrocie Jamesa, Young Wang przyniósł z gospody koszyk parujących klusek ze szpinakiem. Postawił je na stole i przez chwilę słuchał relacji Jamesa. Potem niechętnie powtórzył całej trójce słowa sprzedawcy kasztanów i wspomniał o żółtej glinie na butach Petera. - Moim zdaniem planowali wysadzić marmurowy most - zakończył. - Ale czemu? - spytała Mary. - Co by im to dało? - Młodzi nie pytają, co im to da - stwierdził Young Wang. - Zależy im tylko na wielkim hałasie. - Ale most nadal stoi - przypomniał James. - Przejeżdżałem po nim, jadąc do miasta i wracając. Stoi, jak stał. Young Wang wzruszył ramionami. - Może ich złapali zanim zdążyli podłożyć dynamit. Wszystko opierało się na przypuszczeniach i domysłach. Nikt nie wiedział, jak było naprawdę. 342 - Peter do nas napisze - upierała się Mary. - Poczekajmy trochę, aż się odezwie. - Mimo wszystko powiadomię rodziców - powiedział poważnie James. Tego samego dnia usiadł i napisał o wszystkim, co było mu wiadome: jak bardzo Peter był niezadowolony, jak bardzo nieszczęśliwy i że mimo to nie chciał wracać do ojca i matki. Czuję się za to odpowiedzialny. To moja wina. Powinienem był zmusić go, żeby wyrzucił z siebie wszystko, co myśli. Jak tylko się odezwie, pojedziemy do niego, gdziekolwiek jest. James nie powiedział jednak o kawałku papieru, na którym Peter spisał słowa nawołujące do zniszczenia panującego porządku. Wysławszy list, James czytał te słowa raz po raz i powoli zaczęło do niego docierać, że Peter nie żyje. Tylko jak zginął i z czyjej ręki? Na te pytania nigdy nie poznał odpowiedzi. Peter leżał już wtedy w starej studni. Upadek, choć Peter już wiedział, że leci, został zamortyzowany przez ciało Chang Shana. Chang Shan z kolei leżał już na ciałach innych. Stare studnie były głębokie. Kopano je w pałacowych ogrodach dawno temu, by cesarzowa miała wystarczająco dużo wody do podlewania peonii. Teraz cuchnęły starością i śmiercią, nikt nie pił z nich wody, a wszystkie kwiaty dawno zwiędły. Rozdział Siedemnasty. Doktor Liang przeczytał list i odsunął od siebie myśl, że Peter mógł zginąć. Któż ośmieliłby się zabić syna Lianga Wen Hua? Nawet tajna policja, której istnienia zresztą nigdy nie przyjął do wiadomości, nie mogłaby poważyć się na taki krok. Możliwe zatem, że Peter przystał do komunistów. Gdyby tak się stało, on - Liang Wen Hua, lojalny obywatel Chin - wyrzeknie się swojego młodszego syna. Pierwszym uczuciem, jakie pojawiło się po odłożeniu listu, była złość. Peter znał zdanie ojca o komunistach. Uciec ze szkoły, nie zostawić żadnej wiadomości, dołączyć do wiarołomnych - to było niegodne syna. A skoro tak, ojciec wyrzeknie się go publicznie. W porywie złości doktor Liang poszedł szukać pani Liang. Była w kuchni, ponieważ Nellie miała dziś wychodne. Doktor Liang z miejsca poczuł w nozdrzach delikatny aromat. Pochodził z podgrzewanej na ogniu mieszanki świeżego imbiru i cebuli z dodatkiem smalcu i sosu sojowego, do której za chwilę pani Liang miała włożyć całą rybę. Na widok męża zrobiła uradowaną minę i natychmiast zalała go potokiem słów: - Liang, spójrz! Kazałam rybakowi zostawić głowę. To przynosi szczęście. Doktor Liang odczuł ponurą przyjemność, psując jej nastrój.
- Nie mamy szczęścia - stwierdził z goryczą. - Przyszedł list od Jamesa. Peter odszedł. Pani Liang poczuła, jak drżą jej kolana. Usiadła szybko na kuchennym taborecie. 344 - Chcesz powiedzieć, że... - nie była w stanie wymówić feralnego słowa „umarł". - Kto to wie? - krzyknął doktor Liang. Teraz, po zastanowieniu, dotarło do niego, że może już nigdy więcej nie zobaczyć Petera, żywego czy umarłego. W głębi serca był wrażliwym i czułym człowiekiem. Oczy mu zwilgotniały. Te mężowskie łzy przeraziły żonę. Pani Liang przypomniała sobie, kiedy po raz pierwszy widziała męża płaczącego. To było wiele lat temu, w pierwszym roku ich małżeństwa, gdy powiedziano mu, że nie zdał jakiegoś egzaminu. Szlochała wtedy razem z nim. W starych czasach studenci nie tylko szlochali. Czasem wieszali się albo połykali opium po takim niepowodzeniu. Pani Liang obserwowała męża uważnie przez jakiś czas po tym wydarzeniu i odetchnęła z ulgą dopiero dwa lata później, gdy Liang ponownie podszedł do tamtego egzaminu, zdał go i tym sposobem zmazał z siebie hańbę. Teraz na widok płaczącego męża sama podniosła głośny lament. - Nie żyje! - zawodziła. - A ty się boisz mi to powiedzieć! Po tych słowach żony łzy doktora Lianga natychmiast obeschły. Zastąpiła je złość. - Czemu miałbym się bać? - żachnął się. - To twój syn. Nie, on po prostu uciekł. Ku jego zaskoczeniu pani Liang wpadła w furię. - To twoja wina! Nie wysłałeś mu pieniędzy. Nie miał nic na swoje wydatki. Pożyczył skądś, a teraz się boi. Siadaj, Liang, ale już, pisz list do Jamesa i wyślij mu pieniądze na odszukanie Petera. Nie wezmę nic do ust, póki tego nie zrobisz. I tak było. Pani Liang skończyła przyrządzać rybę, podała posiłek mężowi, lecz sama nie tknęła ani kęsa. Doktor Liang jadł sam, ale nie mogąc znieść tej sytuacji, rzucił pałeczki i złorzecząc pod nosem, napisał list, do którego dołączył czek na sumę dwukrotnie wyższą, niż zamierzał. 345 Po tym wszystkim obojgu poprawił się nastrój, zupełnie jakby powrót Petera był pewny. Skończyli rybę razem, doktor Liang udał się do gabinetu uciąć sobie drzemkę, a pani Liang poszła wysłać list. - Wstąpię do Louise - uprzedziła męża. - Porozmawiam z nią o Peterze. Spytam, co się z nim działo, kiedy tam była. Doktor Liang, wyciągnięty wygodnie na kanapie pod lekką jedwabną kołdrą, słuchał jej kroków, a potem odgłosu zamykanych drzwi wejściowych. W domu panowała niczym niezmącona cisza. Usiłował nie myśleć o Peterze, a jednak nie mógł przestać. Spośród wszystkich jego dzieci Peter był najbardziej zamerykanizowany. Chodził do doskonałej szkoły w dzielnicy i należał do najlepszych uczniów w klasie. Ale po wyjeździe do Chin nie napisał do ojca ani jednego listu. Doktor Liang i pani liang nie widzieli w tym nic dziwnego. Naturalne wydawało im się, że to James jako najstarszy zdaje im relacje z pobytu w Chinach, a Mary pisze do matki. Teraz, w otaczającej go ciszy, doktor Liang zastanawiał się, czy jest coś, czego nie wie o swoim młodszym synu. Dziwne, że stanęła mu przed oczyma nie twarz osiemnastoletniego Petera, lecz buzia dwunastolatka, który wraca ze szkoły z książkami spiętymi paskiem, i już w progu woła: „Mamo, jeść!". Był zawsze wesoły i zawsze głodny. Leżał wsłuchany w głos syna sprzed lat i z jakiegoś powodu, którego nie umiał sobie wytłumaczyć, łzy popłynęły mu po policzkach. Czemu płacze z powodu Petera? Czyżby to był jakiś znak? Podniósł się z kanapy i zaczął chodzić po pokoju z ciasno splecionymi dłońmi. Może nie powinien był pozwolić Peterowi na wyjazd do Chin. Trzeba było zatrzymać chłopca tutaj. On, ojciec, pozwolił synowi nabrać sentymentalnych wyobrażeń o Chinach. Co więcej, musiał to uczciwie przyznać sam przed sobą, pomógł synowi w tworzeniu tych wyobrażeń. Chciał jednak, by dzieci poznały wielkość Chin, ich potęgę, godność starożytnej
nacji i starożytnego państwa. Sam celowo rozpamiętywał te rzeczy. Trzeba było to robić, by z odpowiedniej perspektywy móc spojrzeć na bolesną teraźniejszość. 346 Teraźniejszość jest zawsze czymś przejściowym. Szybko odchodzi. Tylko przeszłość i przyszłość są wieczne. Dlatego dobrze robił, że wpajał dzieciom przekonanie o wielkości ich narodu. Konfucjusz uczył tego samego. Też żył w niespokojnych i trudnych czasach, a jednak zachował wewnętrzny spokój. Zebrał całą starożytną mądrość swojego narodu i uwiecznił ją w księdze, która przetrwała stulecia. Doktor Liang znieruchomiał z głową uniesioną wysoko. Oto jego natchnienie. Napisze taką książkę o przeszłości, która zainspiruje młodych. Dzięki niej poznają swoje korzenie i poczują rodzące się w nich nowe życie. Powinien był to zrobić dawno temu, lecz może nie jest jeszcze za późno. Usiadł przy biurku, sięgnął po pędzelek i zaczął kreślić idealne znaki, z których słynął między chińskimi uczonymi. Po chwili zatrzymał się. Czyż nie powinien zadedykować tej książki własnym dzieciom? Napisze ją przede wszystkim dla nich. Zastanawiał się, po czym podjął decyzję. Jeśli Peter wróci przed ukończeniem książki, zadedykuje ją Jamesowi, Mary i Peterowi, obywatelom Chin. A jeśli Peter nigdy nie wróci? Wtedy dedykacja będzie brzmieć: Peterowi, którego pochłonęły Chiny. Znów poczuł cisnące się do oczu łzy, ale nie pozwolił im popłynąć. Czekał go ogrom pracy. Pani Liang wysłała list, potem złapała taksówkę. Dzień był pochmurny, mimo to nie padał deszcz ani śnieg. Pani Liang przejechała taksówką przez park i zatrzymała się przed budynkiem, w którym mieszkali Wetherstonowie. Wjechała na dwunaste piętro. Polubiła panią Wetherston, szybko stały się dobrymi przyjaciółkami. Uważała wprawdzie, że amerykańska dama robi za dużo zamieszania wokół syna Aleca, ale to przecież naturalne, skoro dziecko było jej wnukiem, choć pochodziło od nieznanej jej kobiety. Chłopiec chował się dobrze. Rósł, próbował już chodzić i był bardzo podobny do ojca. Nic dziwnego, że babcia pękała z dumy. 347 Sama pani Liang w naturalny sposób bardziej interesowała się dzieckiem, którego od niedawna spodziewała się Louise. Pani Wetherston miała nadzieję, że urodzi się dziewczynka, lecz pani Liang szczerze przyznała, że wolałaby chłopca. Alec nie był jej synem, więc mający przyjść na świat wnuk miał pochodzić spoza rodziny, ale pani Liang polubiła zięcia. A skoro własnych synów nie miała przy sobie, miło jej było, gdy ten wysoki młodzieniec mówił do niej „mamo", mimo że nie był Chińczykiem. I chociaż wielu rzeczy nie akceptowała, musiała oddać sprawiedliwość tym Amerykanom, że nie tylko matkę syna, jak to się działo w Chinach, a obie teściowe darzyli równym szacunkiem. Pani Wetherston otworzyła drzwi. Obie damy przywitały się ciepło. Pani Liang wręczyła pani Wetherston kupioną na ulicy niewielką gardenię. Matka Aleca podziękowała serdecznie i przypięła kwiat do sukienki. - Zawsze coś mi pani przynosi - powiedziała z udawanym wyrzutem w głosie. - Czy to chiński zwyczaj? - Tylko kiedy kogoś lubimy - odpowiedziała pani Liang. Mówiła głośno, by pani Wetherston lepiej rozumiała jej angielski. - Jeśli kogoś nie lubimy, to nic nie przynosimy. Pani Wetherston zaśmiała się wesoło. - Proszę wejść i usiąść! Zaparzę herbaty. - Nie, dziękuję. - Pani Liang przypomniała sobie o Peterze i uśmiech zszedł jej z warg. Muszę porozmawiać z Louise, pani Wetherston. Przynoszę złe wieści o moim młodszym synu. Zaginął, może nie żyje, chociaż to mało prawdopodobne. Pani Wetherston natychmiast spoważniała.
- Och, moja droga, nie żyje? Trudno mi w to uwierzyć, pani wygląda tak... - chciała powiedzieć „radośnie", ale ugryzła się w język. - Kto wie? Chcę spytać Louise, jak się miewał Peter, gdy widzieli się ostatni raz. - Oczywiście. - Pani Wetherston podeszła na palcach do drzwi i zastukała. - Louise, kochanie? - zawołała. 348 Pani Wetherston niezmiernie polubiła tę młodą dziewczynę, którą jej syn sprowadził do domu. Louise była pełna życia, wesoła, a przy tym potulna. Kiedy Aleca nie było w domu, rzadko wychodziła z pokoi, które zajmowali. Pogodna i rozmowna, wniosła jednak do rodziny Wetherstonów nowe życie. - Nie bój się mnie, moja droga - zwróciła się do niej pani Wetherston po kilku pierwszych dniach pod wspólnym dachem. - I wcale nie musisz mnie słuchać. - Nie boję się - odparła wtedy słodko Louise - i lubię pani słuchać. Nikt nie wiedział, jak dziękuje losowi, że może mieszkać w domu, gdzie wszystko jest czyste, wygodne, i gdzie może wziąć gorącą kąpiel, kiedy tylko ma na to ochotę. Lubiła siedzieć w pokoju swoim i Aleca, rozglądać się i myśleć: „To mój prawdziwy dom. Należę do nich. Jestem prawdziwą Amerykanką". Usłyszała przez sen głos matki Aleca. Spała dużo w dzień, by po powrocie męża do domu być na nogach tak długo, jak on zechce. Leżała zwinięta w kłębek pod kołdrą, teraz wstała z oczami wilgotnymi od snu, z wargami układającymi się w leciutki uśmiech. - Jestem - odpowiedziała na wołanie teściowej. Otworzyła drzwi i wtedy ujrzała swoją matkę. - Och, mamo! - wykrzyknęła. - Zostawię was - powiedziała pani Wetherston i odeszła. Louise wprowadziła matkę do pokoju. - Co się stało, mamo? Płakałaś. Pani Liang zalała się łzami. Podniosła chusteczkę do oczu. - Peter... - łkała. Louise zaniepokoiła się. - Nie żyje? - wyszeptała. Pani Liang wypuściła chusteczkę z dłoni. - Czemu tak mówisz? - spytała surowo. - Och, nie wiem, mamo. No dobrze... Wiem. Peter miał tam kłopoty. - Czemu? - Za bardzo nienawidził wszystkiego, co tam zastał. 349 - Więc dlaczego nam o tym nie powiedział i nie wrócił? - spytała pani Liang i nie czekając na odpowiedź, ciągnęła: - Przecież ty to zrobiłaś. Tak, wiem, Louise. Nigdy nie przyznałaś wprost, że nie podobało ci się w Chinach, ale ja wiem swoje. Taka byłaś szczęśliwa, że wychodzisz za Amerykanina. - Ale ja kocham Aleca - zaprotestowała Louise. - Tak, teraz tak. - Pani Liang uparcie trzymała się swojej wersji. - Ale coś mi się wydaje, że najpierw kochałaś go za ten przyjemny dom, za Nowy Jork, za gorącą wodę, elektryczność, czyste ulice i tak dalej. Znam cię, Louise. Jesteś zbyt amerykańska. Wiele razy mówiłam to twojemu ojcu. Matka i córka były już gotowe na kolejną gwałtowną kłótnię, gdy pani Liang znów przypomniała sobie o Peterze i złość jej minęła. - Cieszę się, że wróciłaś taka sama - powiedziała szybko - i chciałabym, żeby z Peterem też tak było. Przecież nie byliście przyzwyczajeni do Chin. Dlatego wiele rzeczy mogło się wydać dziwne, prawda? Ja tęsknię za Chinami przez cały czas. A moje własne dzieci ich nie lubią. Och, Peter, czemu w takim razie nie wracasz? -jęknęła cicho. Louise przyjęła matczyną ofertę pojednania. - Mamo, skoro chcesz znać prawdę, to Peter nienawidził Chin, ale mimo wszystko chciał tam zostać. Bał się taty.
- Bał się? - zawołała pani Liang. - Czemu, skoro ja zawsze tu jestem? - Miał pretensje do taty - wyjaśniła Louise. - Kiedyś rozmawialiśmy o tym i Peter powiedział mi, że tata nas okłamał i że jeśli on jeszcze tatę zobaczy, to powie mu o tym prosto w oczy, ale nie chciał taty widzieć. - Peter zwariował - stwierdziła pani Liang. - Nie, nie zwariował. Był zły, rozżalony, zawstydzony, te wszystkie uczucia się w nim kłębiły. Chciał być dumny ze swojego kraju; myślał, że będzie miał powody do dumy, i zaczął się zadręczać, gdy nie mógł ich znaleźć. - Louise w zamyśleniu spojrzała na swoje odbicie w długim lustrze 350 usytuowanym naprzeciwko fotela, w którym siedziała. - Może sama bym się tak zachowywała, gdybym była chłopcem. Panią Liang oburzyły te słowa. - Nie mów tak, Louise. Wiele kobiet w naszym kraju bardzo dużo robi. - Chyba jestem Amerykanką - zauważyła Louise. - Tutaj kobiety są pod opieką. Panią Liang niełatwo było zgorszyć. - Jesteś zbyt samolubna. A co z Peterem? Louise odwróciła wzrok od lustra. - Nie wiem, co powiedzieć. - Jej matka jak zwykle mówiła mieszanką chińskiego i angielskiego, natomiast ona sama zawsze posługiwała się angielskim, więc rozmowa toczyła się w dwóch językach. - Mam dziwne przeczucie, że wszystko się mogło zdarzyć. To znaczy... - Urwała. Po chwili ciągnęła dalej łamiącym się głosem. Peter był przecież jej bratem, w dzieciństwie bardzo często bawili się razem. - Różne rzeczy mogły się wydarzyć - powiedziała niechętnie. - Studenci znikają, gdy zajmują się czymś więcej niż tylko książkami. A Peter należał do jakichś grup, jakichś stowarzyszeń. Nigdy nie przyprowadzał swoich przyjaciół do domu, nie wiem dlaczego. Serce pani Liang zamarło. Słyszała historie opowiadane szeptem nawet podczas przyjęć. Ci, którzy właśnie przyjechali z Chin, mówili... - Myślisz, że Peter... - Znów nie mogła wymówić tych słów. - Nie wiem, mamo - powtórzyła Louise. Widząc wykrzywioną płaczem twarz matki, sama zaniosła się szlochem. Zmierzchało, gdy pani Liang stanęła pod drzwiami swojego mieszkania. Nie spędziła całego tego czasu u Louise. Wychodząc od córki, miała spuchnięte oczy. Nie chciała od razu wracać do domu. Czuła, że potrzebuje odrobiny samotności. Gdy wysiadła z taksówki, poszła ku rzece i usiadła na ławce. Srebrzysty most wznosił się wysoko nad jej głową. 351 Najpierw wydawało się jej, że stalowa konstrukcja łapie i więzi światło, po dłuższej chwili łuna zachodzącego słońca zabarwiła ją na różowo. Potem zalśniły na niej lampy i w zapadających ciemnościach most stał się łukiem światła łączącym oba brzegi. Pani Liang wspominała chwile, gdy dzieci były małe i przyprowadzała je tutaj. Peter uwielbiał ten most. Podnosił wzrok znad zabawek i wpatrywał się w stalowego kolosa. Pierwszym słowem, jakie wypowiedział po słowie „mama", był „most". Jaka była wtedy dumna! Zapłakała cicho, zwróciwszy twarz ku rzece, by nikt nie mógł zobaczyć jej łez. Tylko kogo obchodziła płacząca na ławce starsza Chinka? Pani Liang powoli zaczynała dopuszczać do siebie myśl, że Peter nie żyje. Tylu młodych ludzi zginęło w Chinach. Wiedziała o tym. Ale wierzyła, że nazwisko Liang zapewni jej dzieciom ochronę. Liang! Czemu to zrobił? Nie chciał ślubu Louise z Amerykaninem i odesłał całą czwórkę do Chin. Louise i tak wyszła za Amerykanina, a Liang udaje teraz, że akceptuje takie małżeństwa. Zawsze udawał. Udawał,
że uważa Konfucjusza za wielkiego myśliciela. A Konfucjusz był tylko mężczyzną, pewnie takim jak Liang, ale jego żona nie umiała czytać i pisać, umarła więc zapomniana. Wszyscy mężczyźni są tacy sami. Pani Liang przestała płakać. Nagle poczuła chłód, choć dzień był ciepły. Podniosła się z ławki i wolnym krokiem ruszyła w stronę domu. Postanowiła, że nie powie pani Pan ani nikomu innemu o Peterze. Będzie czekać, czekać, czekać. Jeśli James niczego się nie dowie, ona poprosi Lianga, żeby pozwolił jej pojechać do Chin. Sama odnajdzie Petera. Matka zawsze odnajdzie swoje dziecko. Otworzyła drzwi. Uderzyła ją przeraźliwa cisza. Gdzie Liang? - Liang! - zawołała. I wtedy dostrzegła smużkę światła sączącego się spod drzwi jego gabinetu. Podbiegła tam i otworzyła je szeroko. Siedział z pędzelkiem w ręku, ze szczęśliwym uśmiechem na ustach, i pisał. Nie widział jej i nie słyszał. Zamknęła cichutko drzwi i poszła do kuchni, by przygotować mu kolację. Rozdział Osiemnasty. Pieniądze od ojca James wykorzystał na poszukiwania Petera. W jaki sposób brat szuka brata? Szybko się przekonał, że metody poszukiwań są pokrętne. Young Wang towarzyszył mu wszędzie. Zostawiwszy młodą żonę i gospodę, obie równie mu teraz drogie, szedł za Jamesem, a jednocześnie go prowadził. Nie było legalnych dróg dochodzenia sprawiedliwości za to, co uczyniono bezprawnie. Lecz Young Wang, sprytny i nawykły do tego, że zawsze dostaje, co chce, szerokim gestem wydawał pieniądze, a panujący wszędzie głód skłaniał ludzi do mówienia. I tak, wędrując śladem informacji z głodnych ust, trafił do pałacowych ogrodów. I wcale nie z powodu jednego czy dwóch martwych ciał leżących tam teraz, lecz dlatego, że w starych studniach ludzie od dawna znajdowali śmierć. Czyż konkubiny cesarzy nie topiły się w cesarskich studniach? Po co opowiadać, jak James i jego wierny sługa zakradali się do czarnych czeluści w ogromnym starożytnym mieście? Te czeluście były kanałami ściekowymi, w których płynął brud pochodzący nie z ciał, lecz z dusz. Mając przy boku czujnego Young Wanga z zabranym z gospody wielkim rzeźnickim nożem ukrytym pod połami płaszcza, James krążył wśród ludzi łaknących jedzenia, łaknących opium, mężczyzn, którzy w jaskiniach hazardu przegrywali swoje żony i dzieci, którzy woleli zabijać, niż pracować. James zatrzymał się u doktora Su i jego młodej żony. Okazywali mu życzliwość, lecz bali się go, ponieważ wychodził z domu przed świtem, a wracał po zmroku. James był bratem zabitego Petera. 353 Przyjaźń z Jamesem narażała na niebezpieczeństwo, mimo że był synem Lianga Wen Hua. Minęło sześćdziesiąt trzy dni od chwili, gdy kupiec powiedział o stróżu, a stróż o żebraku, który z kolei powiedział o bandzie innych żebraków, którzy zapłacili, by pozwolono im spać w jednym z pustych pawilonów w cesarskich ogrodach. Wśród tych żebraków znalazł się taki, który opowiedział o nocy, kiedy to słyszał głosy mamroczące i szepczące coś o starożytnej studni. Pieniądze! James wydał wszystko, co przysłał ojciec, lecz amerykańskie pieniądze były prawdziwymi pieniędzmi, za które dostawało się fortunę, i tę fortunę James zaoferował żebrakowi w zamian za ciało swojego brata. James i Young Wang ruszyli do cesarskich ogrodów ciemną nocą podczas nowiu księżyca. Brama była otwarta, żaden strażnik jej nie pilnował. James i Young Wang weszli do środka, usiedli pod starą rozłożystą sosną i czekali. Jamesa opadły dziwne myśli. A właściwie niewypowiedziane uczucia, wrażenia, obawy i postanowienia. Z rozległych ogrodów, otoczonych wysokimi murami minionego cesarstwa, napływały dalekie od upojnej woni zapachy starych drzew i wysokich traw, zagrzybionej wilgotnej kory oraz mchu wyrastającego spomiędzy kamieni i płyt, których nie deptały już ludzkie stopy. Cisza
dzwoniła w uszach, od czasu do czasu zakłócały ją nagłe podmuchy wiatru poruszającego wiszące gdzieś pod dachem dzwonki wydające upiorny w tej ciszy dźwięk. James czuł wokół siebie życie, które nie było już życiem ludzkim, a jednak kurczowo trzymało się tego miejsca. Dziwna i straszna była myśl, że bunt Petera został stłumiony tutaj, gdzie zebrało się i umarło wszelkie zło historii. Było coś tak pełnego powagi w śmierci brata, że James nie potrafił płakać. Siedział w kucki na grubej warstwie sosnowych igieł, wsparty o potężny korzeń drzewa rozpinającego nad nim swój baldachim, i czekał, mobilizując wewnętrzne siły do walki z otaczającymi go zewsząd siłami martwej przeszłości. Był młody, żył i nie miał zamiaru ulec. Peter wybrał szybką drogę, zaryzykował przemoc przeciw przemocy, i przegrał. On, starszy brat, 354 wybierze powolną drogę i mozolne życie, w którym wyraźnie ujrzy cel, nawet jeśli go nie osiągnie. Z upływem godzin spływał na Jamesa coraz większy spokój. Przez cały ten czas Young Wang nie odezwał się ani słowem. Czyżby żebracy go oszukali? Roztropnie powstrzymał się z wypłatą połowy pieniędzy na wypadek, gdyby nie przynieśli ciała, i obiecał, że całość dostaną po wykonaniu zadania. Wreszcie dobrze po północy, gdy spośród gałęzi dobiegało pohukiwanie sów, Young Wang szepnął gwałtownie: - Idą! James wstał i czekał. Za plecami usłyszał kocie stąpnięcie Young Wanga. Za marmurową kolumnadą zamigotało światełko papierowego lampionu. Blady promień oświetlił ludzkie nogi uginające się od ciężaru. Jeszcze chwila i żebracy złożyli pod sosną trzy ociekające wodą ciała. Ciemności nie pozwoliły ujrzeć twarzy mężczyzn, lecz James słyszał ich kroki i głosy. - Ostrożnie, ciała już gniją... Wyjął z kieszeni przywiezioną z Ameryki małą latarkę i skierował snop światła na każde z leżących ciał. Young Wang zerkał zza pleców swojego pana. Pierwszego trupa nie rozpoznał ani James, ani Young Wang. Drugiego James też nie znał, ale Young Wang zawołał: - To w jego pokoju spał Peter! Trzeciego rozpoznali obaj. To był Peter. I tak przypuszczenie stało się pewnością. Teraz szybko zabrali się do czegoś, co już wcześniej uznali za konieczne. Nikt w mieście nie odważyłby się pochować tych ciał. Pod starą sosną ziemia była miękka i żyzna. Young Wang miał z sobą łopatę, którą ukrył pod długim płaszczem. Zaczął kopać. Ziemia łatwo dawała się usuwać. Wkrótce powstało zagłębienie wystarczająco szerokie, by pomieścić trzy ciała, i wystarczająco głębokie, by grób był bezpieczny. Na jego dnie wiły się grube korzenie starego drzewa. 355 Kiedy grób był gotowy, żebracy pomogli podnieść ciała, a James pochylił się, by przytrzymać głowę brata. Ułożyli go pośrodku. Po prawej ręce Petera spoczął jego przyjaciel, a po lewej nieznany im chłopak. Potem Young Wang zasypał grób, wyrównał ziemię w tym miejscu i pokrył je grubą warstwą igieł, które spadały tu rok po roku od śmierci i pochówku starej cesarzowej. Young Wang zapłacił żebrakom, którzy rozpłynęli się w ciemnościach nocy. James stał znieruchomiały nad świeżym grobem. Po raz pierwszy uświadomił sobie własną znikomość i osamotnienie pośród tej masy ludzkiej i ogromu nieszczęść. Gdyby nie śmierć Petera, nigdy nie zetknąłby się z ludźmi, którzy nie znali światła, wygód, poczucia bezpieczeństwa. Roili się pod powierzchnią życia, mnożąc się i ginąc, a życie przytłaczało ich i przytrzymywało tam, gdzie byli. Na swój własny sposób Peter poznał ludzi lepiej niż reszta rodziny i podjął pełną pasji rozpaczliwą próbę walki, by im pomóc. James powtarzał sobie, że Peter wprawdzie zginął w głupi sposób, ale umarł, ratując rodaków. Young Wang dotknął jego ramienia.
- Chodźmy, panie - szepnął. - Tu nie jest bezpiecznie. Prostym gestem delikatnie wziął Jamesa za rękę i wyprowadził go z pałacowych ogrodów. Na długo przed świtem ruszyli w drogę powrotną do wioski. James chciał jak najszybciej opuścić miasto. W trakcie jazdy przemyśliwał, co powiedzieć rodzicom, a co wujkowi Tao. I podjął decyzję: rodziców poinformuje, że odnalazł ciało Petera i urządził mu pogrzeb, i że wszystko wskazuje na to, że Peter przystał do zbuntowanych studentów. Wujkowi Tao oświadczy tylko, że Peter już nie wróci. Trudno było zdradzić tylko połowę prawdy, lecz James gruntownie rozważył ten problem i wiedział, że cała prawda przerazi wujka Tao. Tylko Mary i Chenowi opowie o wszystkim. Za tymi konkretnymi rozważaniami kryły się uporczywe myśli o sensie śmierci Petera. 356 Przez kolejne godziny James snuł domysły, jak i dlaczego do niej doszło. Na pytania, które zadawał sobie tego dnia w drodze do wioski, odpowiedzi miał szukać przez resztę życia. Na miejsce dotarł już po zapadnięciu nocy, znużony i milczący. Kazał Young Wangowi wrócić do gospody i nigdy pod żadnym pozorem nie opowiadać - nawet żonie - o tym, co zaszło poprzedniej nocy. Young Wang poczuł się urażony. Wydął wargi i powiedział: - Panie, nie jestem mężczyzną, który mówi żonie o wszystkim! Można mi zaufać, powinien pan to wiedzieć. - I wiem - odparł James, by go ułagodzić. Po tych słowach pan i sługa rozdzielili się. James najpierw poszedł do swojego pokoju. Liczył, że zastanie tam Chena. Pokoje były jednak puste. James umył się i zaczął szukać Mary, ale jej też nie mógł znaleźć. Teraz jako młodszy członek rodziny musiał pójść do wujka Tao, by zaanonsować swój powrót. Wujek Tao siedział bezczynnie w głównym pokoju, czekając na świeżą porcję tytoniu. Poprzednia była według niego zawilgocona i wnuk, który tego dnia mu usługiwał, pobiegł do kuchni po nową, przechowywaną obok kuchennego pieca. - Jesteś - zagrzmiał wujek Tao na widok Jamesa. - Znalazłeś tego młodego urwisa? - Tak, znalazłem - potaknął James, siląc się na uśmiech. - Peter tutaj nie wróci, wujku Tao. Zorganizowałem dla niego wszystko w mieście. - Skoro tak lubi miasto, to nie chcę go tu widzieć - odparł wujek Tao. Wnuczek przybiegł do pokoju ze świeżym tytoniem. Wujek Tao wziął go od niego i powąchał. Zajęty tytoniem zapomniał na chwilę o Jamesie. Uznawszy, że ta porcja go zadowala, kazał wnuczkowi nabić fajkę. Dopiero wtedy gotów był kontynuować rozmowę. - Hm, hm... - zaczął. James pochylił się ku niemu. - Tak, wujku Tao? 357 - Co chcesz tutaj robić, hę? - Wujek Tao zadał to pytanie, oddzielając poszczególne słowa pyknięciem fajki. - A co ty byś sobie życzył? - odparł James. Już wiedział, że wujek Tao musi choćby na pozór mieć decydujące słowo. - Cokolwiek, cokolwiek - mruknął wujek Tao. Dziś smacznie podjadł, był więc w pogodnym nastroju. - To znaczy - dodał po długim pyknięciu - nie możesz wtrącać się do ziemi. Twój dziadek to robił i o mało nie wpadliśmy w łapy dzierżawców, ale uratowałem sytuację. Wy młodzi, którzy chodziliście do szkół, nie znacie się ani trochę na ziemi. - Jest jedna rzecz, którą mógłbym robić, żeby się tu przydać - zaczął ostrożnie. - Wielu dzierżawców wygląda na chorych. A więc nie mogą pracować. Jeśli się zgodzisz, spróbuję dojść, na co chorują, i wyleczyć ich. Wujek Tao przymknął lekko swoje małe oczka. - Tylko żadnego krojenia! - powiedział srogo. - Nie, jeśli na to nie pozwolisz - zgodził się James.
- Dobrze, dobrze. Od czego chcesz zacząć? - Mógłbym zająć jeden z pustych pokoi, w którym trzymałbym lekarstwa. Przywiozłem ich trochę ze sobą. Kiedy będę potrzebować więcej, ściągnę je ze szpitala w mieście. Do tego pomieszczenia mogą przychodzić chorzy. Wujek Tao rozmyślał nad słowami Jamesa. - A jeśli kogoś zabijesz? - spytał po paru minutach. Ta myśl napełniła go przerażeniem. Nie, nie - powiedział zaniepokojony - lepiej pozwolić im umrzeć naturalnie. - Nikogo nie zabiję - zapewnił go James. Wujek Tao pokręcił głową. - Jeśli ktoś umrze, wina spadnie na ciebie, a wtedy ja jako twój najstarszy krewny będę musiał za to zapłacić. - Weź pod uwagę jedną rzecz - przypomniał mu James. - Jeśli dzierżawca twierdzi, że czuje się źle i nie może pracować, 358 ja sprawdzę, czy rzeczywiście jest chory, czy tylko udaje. Poza tym są dzieci. Szkoda, żeby marniały. I są jeszcze kobiety umierające przy porodzie... - Kobietami nie musisz się przejmować - stwierdził stanowczo wujek Tao. - Lekarz przejmuje się każdym ludzkim życiem - odparł James. Tak argumentując i przekonując wujka Tao, James dopiął swego. Wujek Tao oddał mu do dyspozycji pokój, którego drzwi wychodziły bezpośrednio na ulicę. Od pokoleń były zaryglowane. Korzystał z nich kiedyś wyrodny syn Liangów, który wychodził nimi w nocy wbrew zakazom ojca. Zdobycie pozwolenia od wujka Tao zmęczyło Jamesa. Wstał, by wrócić do siebie, lecz zatrzymały go słowa wujka Tao: - A jeśli chodzi o twoją siostrę... James usiadł. - Twoja siostra jest jedną z tych nowoczesnych kobiet - stwierdził wujek Tao poważnym tonem. Odłożył wystygłą już fajkę. - Zakłóca spokój w naszej wiosce. Moje synowe już podnoszą głowę. Wczoraj najmłodsza odezwała się do mnie. Takie rzeczy wcześniej się tu nie zdarzały. Wydaję jej polecenia, ale nie oczekuję odpowiedzi. James nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. - I co mam zrobić ze swoją siostrą? - Trzeba ją wydać za mąż - odparł wujek Tao tym samym poważnym tonem. - Kobiety bez męża latają wkoło i gdaczą jak kury, które nie znoszą jajek. James pominął tę uwagę milczeniem. To dopiero byłoby zamieszanie, gdyby wujek Tao zaczął aranżować małżeństwo Mary! Lecz wszelkie znaki na niebie i na ziemi wskazywały, że jest on gotów to zrobić. - W tej wiosce - zaczął - mieszka bardzo porządny chłopak, który nie jest spokrewniony z Liangami. Jego ojciec przybył tu jako domokrążca i już został. Zajął się krawiectwem. To ja dałem mu pozwolenie. Syn też jest krawcem. Porozmawiam z jego ojcem. James poczuł, że jak najszybciej musi zapobiec katastrofie. 359 - Wujku Tao, pozwól mi porozmawiać z siostrą - poprosił błagalnym głosem. - Jeśli mi się nie uda, przyjdę do ciebie. - Dobrze, dobrze - zgodził się wujek Tao. - Ale pospiesz się. Kobiety są ciężarem dla rodziny, póki nie wyjdą za mąż. Jamesowi udało się w końcu uwolnić od wujka Tao. Jeszcze raz zajrzał do pokoju Chena. Tym razem go tam zastał. Akurat zmieniał stare ubranie robocze na chiński strój, który wkładał, gdy czuł się swobodnie. - Gdzie byłeś? - spytał James. - Wróciłem ponad godzinę temu. Nie mogłem znaleźć ani ciebie, ani Mary. - Pomagałem jej sprzątać klasę - wyjaśnił Chen niefrasobliwym tonem.
- To już jest klasa? - Mary zajęła jedno pomieszczenie. Tłumaczyłem jej, żeby najpierw spytała wujka Tao, ale nie, ona się uparła, że powie mu, jak klasa będzie już gotowa. Młode matki trzymają jej stronę. Pomagają jej. Chcą, żeby ich dzieci umiały czytać; niektóre nawet same chcą się uczyć. Najmłodsza synowa jest zdecydowana. - To wszystko Chen powiedział charakterystycznym dla niego, lekkim, nieco beztroskim tonem. - Chcę wam opowiedzieć o Peterze. Pójdę poszukać Mary. Spotkamy się w moim pokoju. Resztę wieczoru przesiedzieli w trójkę, rozmawiając o Peterze. Dobrze wiedzieli, czemu nie był szczęśliwy. Ich rozległy i stary kraj kładł się ciężarem na sercu, a sumienie nie pozwalało im stąd uciec. - Peter nie rozumiał - stwierdził na koniec James - że niszczenie niczego nie uzdrawia. Cóż można zniszczyć prócz ludzi? A przecież to ludzie są skarbem narodu. - Nasz naród jest dobry - wtrącił Chen. - Najlepszy na świecie. Niewykształceni, brudni ludzie nie mają żadnej broni do walki z chorobą prócz własnego zdrowia... - James urwał i pokręcił głową. 360 - Peter był za młody na takie życie - powiedział Chen. - Może był zbyt rozpuszczony - dodała cicho Mary. Chen i James nie polemizowali z nią. Milczeli, zapatrzeni w świece migoczące na stole. Mary przerwała ciszę. - Kiedy będę mieć dzieci - powiedziała, jakby myślała nad tym od dawna - nie pozwolę im jechać do Ameryki. Wychowają się tutaj, w naszym kraju. Będą musiały radzić sobie z tym, co mają, a jeśli zechcą mieć więcej, będą musiały dojść do tego własną pracą. Nie mogą pragnąć tego, co jest dziełem innych. Mary pośrednio poruszyła temat własnego małżeństwa. James przez moment miał ochotę powtórzyć jej słowa wujka Tao. Rozmyślił się jednak. Rozmawiali o poważnych sprawach, a słowa wujka Tao wzbudzały tylko wesołość. Tej nocy James spał kamiennym snem. Ku swemu zawstydzeniu obudził się późno, lecz z miejsca przystąpił do sprzątania izby, którą wujek Tao oddał mu do dyspozycji. Miał wiele rąk do pomocy, przede wszystkim dzieci, chętne zobaczyć każdą nowość. James wynalazł im zajęcie, które wyglądało na zabawę. W ten sposób z pokoju zostały wyniesione kosze pełne śmieci, stare zniszczone meble, łachmany, papiery i wszystko, co gromadzi się nie wiedzieć kiedy i jak w starym domu, gdzie mieszka zbyt wiele osób. Pomieszczenie było ogromne, utworzone z dwóch mniejszych. Podłogę stanowiła ubita ziemia, ściany były ceglane. James kupił w pobliskim sklepie wapno, zmieszał je z wodą, wyszorował tym ściany i spryskał podłogę. Dzieci oniemiały ze zdumienia, nienawykłe do oglądania starszych przy takich zajęciach. Żadne z nich nie widziało, by wujek Tao robił cokolwiek, czasem tylko przynosił sobie fajkę. A kiedy James kupił deski i gwoździe, a potem zbił półki, odczuły nawet zawstydzenie. Czy ktoś kiedyś słyszał, by uczony człowiek zamienił się w stolarza? Wszyscy miejscowi Liangowie gubili się w domysłach na temat nowych Liangów i ich przyjaciela Chena, którzy zjawili się tu ni stąd, ni zowąd. 361 Szeptali za ich plecami, ale czy któreś z tej trójki w ogóle zdawało sobie z tego sprawę? Gorliwie realizowali swoje plany, wierząc, że wioska przodków stanie się miejscem, w którym wszyscy są czyści, zdrowi i wykształceni. Ich działanie miało uzdrawiającą moc. Najpierw uzdrowiło ich samych. Nadeszła wiosna, potem lato. Wujek Tao spał pod daktylowcem niczym potężny półnagi Budda. Nocą cała rodzina wynosiła łóżka z pokoi i spała na wewnętrznych dziedzińcach. Na głównej ulicy łóżka stały jedno za drugim. To była radosna pora roku. Dzieci biegały i bawiły się, kobiety plotkowały, a mężczyźni przesiadywali razem do późna, popijając gorącą wodę i herbatę i
wachlując się dla ochłody. James codziennie wstawał wcześnie, by móc przyjąć chorych, zanim słońce za bardzo przygrzeje. Fama o Liangu, który leczy w wiosce, rozeszła się po okolicy. Ludzie przybywali do niego z daleka. Jamesowi pomagał Chen, współpracowali ze sobą niczym dwie ręce jednego ciała. Mimo to nie byli w stanie zająć się wszystkimi, którzy do nich przychodzili. W połowie lata James napisał listy do Rosę, Marie i Kitty, owych trzech dobrych pielęgniarek ze szpitala w mieście, i poprosił je o pomoc. Miał nadzieję, że przyjedzie choć jedna. Niczego nie zatajał, nie chciał ich zwodzić. Mogę zapłacić wam dziesiątą część tego, co dostajecie teraz - napisał. Ale będziecie mieć zapewnione jedzenie i dach nad głową. A wasza zapłata! Będzie taka jak moja. Dostaję ją, lecząc tych, którzy nie mają do kogo się zwrócić o pomoc. Z trzech pielęgniarek zjawiły się dwie - Rosę i Kitty. Marie wyszła za mąż za młodego lekarza, który nie pozwolił jej opuścić domu. W szpitalu w mieście nadal uważano, że James i Chen popełnili szaleństwo, zakopując się na wsi. Personel strzępił sobie języki na ich temat: - Na pewno traktują wieśniaków z góry. Kto uwierzy, że żyją jak oni? - powtarzano. - Czemu mają żyć jak wieśniacy, skoro chcą, żeby sami wieśniacy stali się lepsi? - broniła ich Rosę. - Opowiemy wam o tym, co tam zobaczymy - obiecała Kitty. 362 W domu Liangów znalazło się miejsce także dla pielęgniarek. Rosę i Kitty zamieszkały w jednym pokoju obok Mary. Nie wszystko jednak szło gładko. Rosę, wesoła i niefrasobliwa dziewczyna, była zadowolona. Kitty przeciwnie. Była tą trzecią. Mijały miesiące, a ona okazywała coraz większe rozdrażnienie w przekonaniu, że blisko zaprzyjaźnione Mary i Rosę nie dopuszczają jej do konfidencji. Potem Chen zorientował się, że Kitty okazuje mu zainteresowanie, licząc na wzajemność. Zaniepokojony tym i jednocześnie zakłopotany poszedł pewnego wieczoru do Jamesa i zasugerował, że powinni odesłać Kitty do miasta. - Życie na wsi to trudny egzamin, Jim - powiedział. - Tylko ci o bogatym wnętrzu mogą je znieść. Kitty jest słabego ducha. Prędzej czy później sprawi ci kłopoty. - Wynajdę jej więcej zajęć - obiecał James. Mówiąc te słowa, karmił kulturę bakterii jakiejś nieznanej choroby, z którą akurat dziś się zetknął. Nigdy przedtem nie widział czegoś takiego. Choroba atakowała nogi. Mężczyźni, kobiety i dzieci od pasa w dół byli monstrualnie spuchnięci, a od pasa w górę przeraźliwie wychudzeni. James próbował odkryć, czy choroba jest zaraźliwa i czy prowadzi do śmierci. Chen musiał mówić otwarcie. - Ta Kitty zagięła na mnie parol, Jim - skrzywił się. - Kobieta bez męża, która nie znajduje szczęścia w pracy... hm, przy takiej kobiecie mężczyzna musi być ostrożny. - Może byś się z nią ożenił? - zasugerował James. - Nie straciłbym pomocnika. Usłyszał kaszel Chena. Podniósł wzrok i wtedy zobaczył, że przyjaciel spiekł raka. - Dziękuję, nie skorzystam - powiedział. James nie działał szybko, więc przez jakiś czas dbał tylko o to, by Kitty nie brakowało zajęcia. A co do rumieńców Chena, to wziął je za oznakę wrodzonej delikatności przyjaciela w kwestii kobiet. 363 Na tym etapie życia James nie grzeszył przenikliwością w tych sprawach. Wchodził zbyt głęboko w problemy zbyt wielu ludzi, by rozmyślać nad subtelnościami życia pojedynczego człowieka. Przekonał się, jak wiele chorób, które przyszło mu leczyć, jest wynikiem fatalnych nawyków i złych warunków. Jedzenie wieśniaków pozostawiało wiele do życzenia. Kiedy usiłował wytłumaczyć matkom, że odra może być śmiertelna, ponieważ jest tu nową chorobą, i że jedno dziecko może zarazić drugie, kobiety nie rozumiały, o czym mówi. Nie wierzyły,
że ogórki namoczone w wodzie ze stawu mogą być groźne. Nie docierało do nich, że picie przegotowanej wody jest bezpieczne, natomiast płukanie ust nieprzegotowaną wodą bezcelowe. Powtarzał im, że ran czy zadrapań, choćby najmniejszych, nie można smarować błotem i, co najważniejsze, pępowiny łączącej dziecko z matką nie wolno przecinać kuchennymi nożycami. Przekleństwem całego regionu był, jak nazywali to ludzie, „atak dziesiątego dnia" u noworodków, powodowany właśnie używaniem zardzewiałych żelaznych nożyczek. - To czym mamy to robić? - pytały kobiety. Wtedy Rosę powiedziała, że w jej wiosce leżącej daleko na zachodzie kobiety nauczyły się używać do tego wewnętrznego liścia trzciny. Im bliżej środka rośliny, tym większe prawdopodobieństwo, że dziecko przeżyje. Matki uznały to za czary, ale James próbował im wytłumaczyć, że to nadal zgadza się z tym, co sam im mówił. Środkowy liść trzciny miał mniej niewidzialnych zabrudzeń niż para żelaznych nożyczek używanych do cięcia wszystkiego, bo przecież nie tylko pępowiny. Mimo wszystko ta prawda nadal była dla kobiet niepojęta. Żadna z nich nie wierzyła, że coś niewidzialnego może spowodować śmierć. Sam wujek Tao stwierdził, że to nonsens, a słowa wujka Tao miały ogromną siłę oddziaływania. Jamesa to dziwiło, ponieważ odkrył niedawno, że mieszkańcy wioski Liangów wcale nie kochają wujka Tao, a tym bardziej nie kochają go mieszkańcy ziemi należącej do rodziny. Podziwiali go jednak i powtarzali między sobą, co powiedział; 364 i tak jego na wpół gorzkie, na wpół żartobliwe słowa krążyły między ludźmi. Ale wujek Tao miał pazerną rękę i zawsze mógł wycisnąć z nich jeszcze więcej. A oni bali się go, ponieważ zawsze trzymał stronę rządzących, a ludzie przyzwyczaili się od wieków nienawidzić władców. Upadek cesarzy wywołał w ludziach radość. Teraz jednak zaczynali przebąkiwać, że cesarze byli lepsi od dzisiejszych rządzących. Kiedyś był tylko jeden cesarz, podlegał mu jeden namiestnik w każdej prowincji, namiestnikowi podlegał z kolei jeden urzędnik administracyjno-sądowy w każdym okręgu - i choć wszyscy pobierali daninę, były jakieś granice. Teraz wszędzie panoszyli się mali władcy i nikt nie wiedział, skąd się wzięli. Wszyscy zbierali podatki, a jeśli rolnik odmówił płacenia, pojawiali się u niego żołnierze z obcą bronią. A przecież jeden żołnierz z jednym karabinem to już za wiele. Wujek Tao trzymał sztamę z poborcami podatkowymi. Sam nie płacił podatków, ponieważ deklarował, że wszystko, co ma, należy do innych ludzi i to od nich trzeba ściągać opłaty. Tak twierdząc, karmił i poborcę, i żołnierza, czy więc zwykli ludzie mogli coś na to poradzić? Takie oto historie wieśniaczki sączyły do uszu Mary, a ona wysłuchiwała każdego. Mary przekazała to Jamesowi i Chenowi i zażądała, żeby coś zrobić z wujkiem Tao. Rozmawiali wtedy długo, kłócili się zajadle, zamknięci w swoich pokojach, by nikt ich nie podsłuchał i nie doniósł wujkowi Tao. Ta trójka też miała swoich wrogów wbrew staraniom, by z wszystkimi żyć w przyjaźni. Najstarsza synowa była zazdrosna o Mary, ponieważ zachęcone przez nią młodsze kobiety uczyły się czytać zamiast spędzać dnie na praniu i szyciu, a ona powiedziała, że nie ma czasu na takie rzeczy i nie będzie się uczyć. Poszła więc do wujka Tao i poskarżyła się, że Mary wprowadza w domu zamęt i że lepiej było przed pojawieniem się nowych Liangów. Rozmawiała też ze swoim mężem i nastawiła go przeciw nowym Liangom oraz ich przyjacielowi Chenowi. Z nadejściem jesieni wszyscy już wiedzieli, że wujkowi Tao nie podoba się zbyt intensywna nauka czytania i pisania w wiosce i Mary straciła połowę uczniów. 365 Do czasu święta plonów w połowie jesieni wioska podzieliła się na dwa obozy. Część mieszkańców była za nowymi Liangami, część przeciw. Przeciwnicy popierali wujka Tao i stare sposoby działania. Jakby tego było jeszcze mało, któregoś dnia Rosę powiedziała Jamesowi, że Kitty trzyma z ich przeciwnikami i dlatego trzeba ją odesłać do miasta. James
posłał po Kitty i w trakcie wieczornych zajęć przy zwijaniu bandaży i sterylizowaniu narzędzi w cynowej puszce stawianej nad ogniem z węgla drzewnego poinformował ją delikatnie, co usłyszał. Jad, jaki wylał się z ust Kitty w odpowiedzi na jego słowa, zaskoczył go całkowicie. James nie wyobrażał sobie, że kobiece serce może kryć w sobie aż tyle nienawiści. - Ty, twoja siostra i ten Liu Chen! - wykrzykiwała Kitty. - Uważacie się za lepszych ode mnie, od innych też. Czemu tu jesteście? Czy rzeczywiście nic z tego nie macie? Kto robi coś za nic? Naprawdę jesteście tutaj dlatego, że to wioska waszych przodków? Jesteście aż tacy staroświeccy? Nikt w to nie wierzy. Mieszkacie tutaj, bo jesteście cichymi komunistami. Ja to wiem! Wasze życie jest w moich rękach. Wystarczy szepnąć jedno słowo temu waszemu grubemu wujkowi i jedno słowo w okręgowej policji, a już po was! W pierwszej chwili Jamesowi odjęło mowę, tak go poraziła ta niegodziwość i zawstydziła własna głupota, która nie pozwoliła mu wcześniej dostrzec, że Kitty nie jest tą dobrą młodą kobietą, za jaką ją uważał, kiedy pracowali w szpitalu. Spojrzał na jej szczupłą twarz, smutne oczy i przyszło mu do głowy, że nie jest zła, tylko słaba. Kiedy wszystko szło po jej myśli, mogła postępować dobrze, lecz za płytkie w niej było podłoże dla dobroci, która musi wniknąć korzeniami w głąb serca, by czerpać z niego zasoby. W końcu odezwał się do niej najłagodniej jak umiał: - Czemu przyjechałaś do naszej wioski? Nikt cię nie zmuszał. Uprzedzałem cię, że życie tu jest trudne. - Widział, że ciąży jej jakiś sekret, lecz nie chciał go poznać. Wręczył jej połowę pieniędzy ze skromnej kwoty, jaka mu przypadała z tytułu dochodów z jesiennych zbiorów 366 i powiedział: - Musisz natychmiast wyjechać. Spakuj rzeczy, zwiń pościel. Wynajmę wóz, który zawiezie cię z powrotem do miasta. Jeśli wyjedziesz dziś, nie wyślę do szpitala złej opinii o tobie. Możesz wrócić do starej pracy i zapomnieć o pobycie tutaj. Kitty nadąsała się i przez chwilę walczyła z chęcią wyrzucenia z siebie wszystkiego, co jej leżało na sercu. Była jednak roztropną dziewczyną i posłuchała Jamesa. Po jej wyjeździe Rosę zebrała się na odwagę i powiedziała prawdę. Okazało się, że Kitty przyjechała tu z powodu liu Chena, w którym od dawna się kochała. Mary nie posiadała się z oburzenia. - Takie kobiety nie rozumieją, że małżeństwo to nie wszystko i że praca jest najważniejsza. Mary nie miała pojęcia, dlaczego jej słowa wzbudziły taką wesołość Rosę. By nie złościć przyjaciółki, Rosę musiała w końcu opanować rozbawienie. Zdaniem Jamesa to wydarzenie dotknęło jedynie powierzchni codzienności. Zaczynał odkrywać, że choroba i zdrowie, ignorancja i nauka, bieda i dostatek, wojna i pokój, smutek i radość są owocem ludzkiej dezorientacji albo ludzkiej mądrości. W tej jednej małej wiosce leżącej wśród rozległych pól skupiał się cały świat. Co było prawdą tutaj, było prawdą wszędzie. A tutaj działo się coś złego i nikt nie wiedział czemu. Rodzina Liangów miała jedzenia pod dostatkiem, ale za bramą nie brakło takich, którzy głodowali. James, sam wywodzący się z Liangów, zdobył na tyle dobre wykształcenie, by zająć wysoką pozycję społeczną, a wśród tutejszych ludzi - nawet wśród jego krewnych - byli tacy, którzy nie umieliby przeczytać własnego nazwiska, gdyby ujrzeli je zapisane. Te różnice istniały, choćby robił wszystko, żeby je zatrzeć. Mógł jeść niewyszukane potrawy, nosić bawełniane drelichy i wkładać buty na gołe nogi, ale głęboka różnica pozostawała. I James zadawał sobie pytanie, jak temu zaradzić. Pod wpływem tych myśli sposępniał, czuł się przybity i szukał źródeł swojego niezadowolenia. Zaczął się zastanawiać, 367 czy przypadkiem nie jest zupełnie innym człowiekiem niż reszta - człowiekiem stworzonym do wielkich czynów, który jednak nie wie, jak ma dokonać czegoś wielkiego pośród tego bezmiaru ludzkiej ignorancji i uporu. Bo ignorancja i upór szły u tych ludzi w parze. Chociaż niektórzy byli mu wdzięczni za to, co robi. Kiedy uratował nowo narodzone dziecko, robiło
mu się ciepło na sercu na widok szczęścia matki. Lecz zaraz potem pytał sam siebie, cóż znaczy jedno uratowane dziecko pośród milionów? Rozmyślał o tym nieustannie, nikomu nie przyznając się do swego niezadowolenia. Powtarzał sobie w duszy, że jest odcięty od ludzi, którym chce pomóc. I tak było. Choć zwracał się życzliwie do wszystkich przychodzących do niego po poradę albo napotykanych na wiejskiej drodze, nie czuł z nimi żadnej wspólnoty krwi czy ducha. Z upływem miesięcy odczuwał coraz większe osamotnienie i to go przerażało. Czyżby Su, Peng, Kang i reszta mieli rację? Czy między nim a jego narodem nie było żadnej więzi? W takim stanie umysłu spojrzał nowymi oczyma na Mary i Chena. Od dawna rozmawiał z nimi tylko o nagłych potrzebach, jakie się pojawiały w ciągu dnia. Mary przeniosła swoją szkółkę poza dom Liangów, gdy dowiedziała się o problemach, jakie stwarza. Odkąd szkoła działała poza murami Liangów, odważyli się przyjść do niej inni mieszkańcy wioski i klasa Mary znów zapełniła się uczniami. Ludzie, którzy sami nie umieli czytać i pisać, wierzyli, że nauka przynosi szczęście. Matki przysyłały do Mary swoich synków w nadziei, że dzięki wykształceniu chłopcy będą mogli zostać kimś więcej niż tylko rolnikami, poganiaczami mułów czy tragarzami. Te biedne kobiety też miały swoje marzenia. Czemu nie mogę być taki zadowolony jak Chen? - zastanawiał się James. I Chen, i Mary znaleźli sposób na zakorzenienie się tutaj, a on nie. Obserwował siostrę i nie dostrzegł w jej żywej twarzy najdrobniejszej choćby oznaki niezadowolenia. Chen też był zadowolony. Nie zadręczając się pytaniami czyjest szczęśliwy, dobrze wykonywał swoją pracę. To on nauczył miejscowego właściciela sklepu z artykułami żelaznymi, jak zrobić nóż tak ostry, by przeciąć nim czyrak 368 albo otworzyć powierzchniowy wrzód. Ulepszył sterylizator swojego pomysłu i używał go codziennie. Ani jeden mężczyzna, ani jedna kobieta nie pozwolili jak dotąd wyciąć sobie czegoś ze środka. James i Chen widzieli, jak ludzie marnieją i wolą umrzeć, niż dać się pokroić. Wujek Tao głośno sprzeciwiał się krojeniu. Ludzie wiedzieli, że nie pozwolił Jamesowi wyciąć tego, co rosło mu w brzuchu i powiększało się z miesiąca na miesiąc. Tęgi staruszek walczył z guzem, jadł dużo, spał długo, nie wypuszczał się daleko poza pokój i dzięki temu nadal miał siłę. James i Chen wiedzieli, że pewnego dnia wujek Tao osłabnie. A oni muszą być na to przygotowani. Nadeszła cudowna jesień, nastała pełnia księżyca. Pojawił się przymrozek, lecz szybko znikł. Powróciło jesienne ciepło, dni pełne słońca mijały w spokoju. Ten czas niósł ludziom chwilowe szczęście. Zbiory oznaczały, że wszyscy najedzą się do syta. Bandyci, zawsze czający się na horyzoncie, jeszcze nie cierpieli głodu, wieśniacy mogli trochę odetchnąć. Wojna znów cofnęła się dalej na północ. Strach zmalał. Koniec jesieni przed uderzeniem zimy jest najlepszą porą roku. A ten rok był wyjątkowy z racji obfitych zbiorów. James nie był jednak zadowolony. W swoim mniemaniu zrobił za mało. Dzień i noc towarzyszyło mu dojmujące uczucie samotności. Pewnego dnia w środku zimy odkrył przyczynę swojej frustracji. Pokój, w którym pracowali, rozrósł się do dwóch, a teraz budowali trzeci, w którym miała powstać łaźnia. W całej wiosce nie było ani jednego ciepłego kąta, gdzie ludzie mogliby się umyć. Łaźnie były tylko w miastach. Wiele chorób skóry brało się z brudu. O ile latem człowiek może stanąć za domem, wylać na siebie wiadro wody i wyszorować się wyschniętym miąższem tykwy, o tyle zimą nikt nie tęskni za czystością, bo kto chciałby robić takie rzeczy na mrozie. Łaźnia stała się osobistym marzeniem Chena. Wynajął do pracy dwóch ludzi, którzy postawili ściany. Wymyślił gliniany piec w rogu pokoju, skąd rurą miała płynąć do wielkiej drewnianej balii gorąca woda prosto z kotła, 369
oraz odpływ, który miał odprowadzać brudną wodę do ulicznego rowu. Fama o tym cudzie rozeszła się po okolicy. Całe rodziny przybywały z daleka, by zobaczyć to na własne oczy. Chen był dumny ze swojego dzieła i wyjaśniał wszystkim przybyłym, jak łatwo było to zrobić i jakim niewielkim kosztem, i że każdy mężczyzna, który ma choć trochę energii, może urządzić swojej rodzinie taką łaźnię. Kiedy kobiety zobaczyły, w jakim dobrym nastroju wracają do domu ich mężczyźni po gorącej kąpieli w zimie, poszły do Mary i zażądały łaźni dla siebie. Mary przekazała tę prośbę Jamesowi i Chenowi. Chen jak zawsze skwitował jej słowa śmiechem, a potem zwrócił się do Jamesa z udawanym smutkiem: - Widzisz, jakie są te dzisiejsze kobiety? Chcą wszystkiego, co mają mężczyźni! Mary, do której zwykle z opóźnieniem docierało, że Chen żartuje, naskoczyła na niego w obronie kobiet. Chen udał wystraszonego. - Dobrze już, dobrze, przecież nie powiedziałem, że tego nie zrobię - uspokoił ją. I tak powstała też łaźnia dla kobiet, które zapobiegliwie zaczęły przyprowadzać swoje dzieci. Kąpiel stała się modna. Wioska była z tego dumna i poczuła się równa miastu. Ale nawet teraz znaleźli się tacy, którzy narzekali. Wśród nich najstarsza synowa. - Całe to kąpanie - gderała - to czysta rozrzutność. Spójrzcie na mnie. Teraz, kiedy się kąpię, po dwudziestu dniach wszystko zaczyna mnie swędzieć i znów muszę iść do łaźni. A kiedy jej nie było, całą zimę chodziłam bez mycia i nic nie swędziało. Wujek Tao najpierw nie chciał się kąpać w obawie przed przeziębieniem, a potem ze strachu o utratę prestiżu. Nie chciał, by wyszło na to, że posłuchał Mary. Wszystko zmieniło się, kiedy zobaczył różową skórę dzieci po kąpieli i przekonał się, jaki mają apetyt i jak dobrze śpią jego synowie, kiedy są czyści. Zebrał się wtedy na odwagę i dzień przed nadejściem nowego roku księżycowego oznajmił, że jest gotów na kąpiel. 370 Ani James, ani Chen nie nalegali, ale pewne było, że uradowała ich ta zmiana w nastawieniu wujka Tao. Chen zadbał o odpowiednie ogrzanie pokoju, gorącą wodę i bawełniane prześcieradła do wytarcia potężnego ciała wujka Tao. Podczas jego kąpieli nikt z rodziny prócz synów nie miał do łaźni wstępu. Wujek Tao zdecydował, że kąpiel powinna się odbyć w słoneczny i bezwietrzny dzień w samo południe. Doczekał się takich warunków dopiero po dziesięciu dobach oczekiwania. Zatroskany spytał, czym powinien się posilić. James poradził, by zjadł dopiero po kąpieli. Wujek Tao przystał na to, ale zaznaczył: - Jak tylko będę już miał na sobie ubranie, musicie mnie nakarmić do syta, bo woda wyciągnie ze mnie mnóstwo siły. - I zamówił wszystkie swoje ulubione potrawy. W wyznaczonym dniu, gdy słońce stało wysoko nad dachami, wujek Tao pozwolił się zaprowadzić do łaźni. Dwaj słudzy pomogli mu zdjąć ubranie. Obok stali jego synowie. Chen pilnował nalewania wody, a James pomógł mu wejść do kadzi. Szczęście, że była ogromna. Kiedy wujek Tao zanurzył się w niej z pomocą służących, którzy trzymali go za ręce, i Jamesa, który objął go w pasie, woda rozprysła dookoła niego niczym fontanna. W pierwszej chwili wujek Tao przestraszył się, że zrobił coś głupiego, ale kiedy James i Chen szorowali go mydłem sporządzonym z ługu i tłuszczu padłego wołu, poczuł się lepiej i poweselał. - Kąpiel to dobra rzecz - stwierdził z dumą, spoglądając po twarzach wszystkich obecnych. Tylko nie można tego robić szybko ani nieuważnie. Za często też nie. Dzień musi być pomyślny, woda gorąca, a ja nie mogę siedzieć za długo w tej wannie. Dolejcie trochę gorącej wody. Kiedy wujek Tao był już czysty, polali go całego kilkoma wiadrami gorącej wody, a on siedział jak olbrzymie dziecko, sapał i zamknąwszy oczy, zlizywał krople spływające mu po twarzy. Z pomocą innych powoli wstał, James owinął go natychmiast w bawełniane prześcieradła. 371
Po wytarciu do sucha pomogli mu włożyć nowe ubranie, które kazał dla siebie przygotować. Wreszcie był gotów do posiłku. W dobrym nastroju podjadł sobie do syta, potem pospał, a po przebudzeniu czuł się tak dobrze w swoim ogromnym cielsku, że polecił całej rodzinie - od najstarszego syna po najmniejszego wnuka - natychmiast wziąć kąpiel. Wywołało to trochę zamieszania, lecz Chen był bardzo zadowolony. - Spójrz na mnie! - zawołał do Jamesa i kciukiem dotknął swojej piersi. - Dokonałem udanej rewolucji! Jak Chen może cieszyć się z takich drobiazgów? - zastanawiał się James. Chen nie był przecież ograniczony i miał wielkie marzenia. Czasem, gdy w trakcie jakiejś nocnej rozmowy przyjaciół przestawał na chwilę żartować, James widział go takim, jakim Chen w istocie był: trzeźwo myślącym człowiekiem o dalekosiężnych i szerokich planach wykraczających poza codzienne zadania. - Dzięki tobie nie tracę nadziei - powiedział Chenowi któregoś wieczoru. - Kiedy słabnę i przychodzi mi do głowy, że być może Su, Peng i Kang mają rację i nie możemy pomóc tym wieśniakom, kiedy boję się, że zakorzenione od stuleci przyzwyczajenia są silniejsze od nas, wtedy myślę o tobie. Chen słuchał tego z uwagą, wolno pocierając czubek głowy prawą ręką, jak to miał w zwyczaju. - Jasne, że ludzie żyjący z ziemi są mocniejsi od nas - powiedział. - To oni są siłą naszego narodu i niełatwo ich zmienić. Czemu więc uważamy, że musimy to robić? Wystarczy ich przekonać, że coś jest dobre, a sami się zmienią. Pamiętaj o historii z łaźnią. Tych kilka słów otworzyło w umyśle Jamesa jakieś drzwi. W milczeniu rozpamiętywał słowa Chena. Między nim a Chenem stał gliniany pojemnik z rozżarzonym węglem drzewnym. James ogrzewał nad nim dłonie. O siebie nie dbał, troszczył się jednak o swoje ręce, bo to nimi leczył ludzi. Musiały być wystarczająco giętkie, by skóra na nich nie pękała. Musiały być całe, aby nie przeniknęła do nich trucizna, 372 z którą się stykał, nakładając maść na poparzoną głowę dziecka, oczyszczając stary wrzód na nodze wieśniaka czy rany wywołane trądem. Chen przerwał te rozmyślania przyjaciela. - Jim, muszę ci coś powiedzieć i nie mogę się na to zdobyć. Zdziwiony James podniósł wzrok. - Zawsze rozmawialiśmy z sobą swobodnie, Chen. - Tak, ale teraz chodzi o coś innego. Chen nagle spurpurowiał, a James przypomniał sobie, że już raz widział podobny rumieniec na jego twarzy. - Chyba nie żałujesz, że odesłaliśmy Kitty? - spytał na wpół żartobliwie. Chen prychnął. - Eee tam, Kitty! Nie, nie... ale skąd ta myśl o dziewczynie, Jim? - Twój rumieniec mi o tym powiedział. Chen znów zaczął się drapać po głowie. - Hm... tak... więc... -Tu urwał. - No, mów! - nalegał James. Chen przełknął ślinę, splótł dłonie na kolanach i zebrał się na odwagę. - Chcę się ożenić z Mary - wypalił. - Co? - spytał James głupio. - Słyszałeś - odrzekł Chen. Nawet jego oczy płonęły teraz rumieńcem. - Przecież zawsze się z niej śmiejesz - powiedział ciągle ogłupiały James. -A ona nigdy nie wie, z czego się śmiejesz. I wiecznie się kłócicie. - Mąż i żona często się kłócą - stwierdził Chen.
- Ale Chen, wy się nie zachowujecie jak para zakochanych! - A ty byłeś kiedyś zakochany? Tak rzadko James myślał o lili, tak zdecydowanie wykreślił ją ze swojego życia, a jednak teraz wróciło do niego wspomnienie jej ślicznej twarzy, jej dziecinnego głosu. Przypomniał sobie, że dzięki miłości do niej żył jak we śnie. Mary i Chen nie bujali w obłokach. 373 Mary była pochłonięta pracą, energiczna, wydawała Chenowi polecenia, a on żartował z niej i czasem udawał posłuszeństwo, czasem śmiał się i nie robił nic, a kiedy Mary pokrzykiwała na niego, udawał przerażenie. Nie było w tym nic, co przypominałoby jego więź z lili. - Byłem zakochany - powiedział poważnie. - Umarła? - Wyszła za innego. - Ale głupia! - wykrzyknął Chen wesoło. - Tym lepiej dla mnie, Jim, i dla ciebie też. Pewnego dnia... - Ja się szybko nie ożenię - powiedział James. - A ja tak - odparował Chen. - Pytanie: jak mam powiedzieć o tym Mary? Siedział z szeroko rozstawionymi nogami, rękami wspartymi na kolanach, włosy mu sterczały, a minę miał tak żałosną, że James wybuchnął gromkim śmiechem. - Mówisz jej tyle innych rzeczy. Czemu nie powiesz jej tego? - Nie, nie. Teraz jest inaczej. To poważna sprawa. Mężczyzna nie może ot tak sobie pójść do kobiety i powiedzieć, że chce się z nią ożenić. - Czemu nie? Nie jesteś zakochanym wieśniakiem, prawda? Chen ciągle miał poważną minę. - To delikatna sprawa. Stary zwyczaj nie jest dobry; nie dla nas. Ale amerykański sposób też mi się nie podoba. Widziałem na filmach. Dla mnie to wstrętne, a wobec Mary byłoby obraźliwe. Zdumiewające było widzieć zawsze gotowego na wszystko Chena w takim stanie zakłopotania wywołanego miłością, i to miłością do Mary, którą widywał codziennie i której dokuczał z równą łatwością, z jaką oddychał. James zaniemówił na kilka minut, częściowo z rozbawienia, częściowo z wrażenia. A Chen mówił dalej: - Poza tym skąd mam wiedzieć, że ona myśli o mnie tak, jak bym chciał, żeby myślała? Może trzeba ją trochę przygotować, no wiesz, ktoś mógłby jej szepnąć: „Słuchaj Mary, ten Chen, taki nieokrzesany gość, 374 co ciągle żartuje, w głębi serca jest zupełnie inny. To dobry człowiek. Jest wierny...", coś w tym stylu, Jim. - I ja mam to zrobić, tak? - spytał James. - Mógłbyś, bracie? - spytał Chen i znów spiekł raka. - Właśnie o to chcę cię prosić. - Czemu nie? Powiem to i jeszcze więcej. - Akceptujesz mnie? - spytał Chen z nutą niepokoju w głosie. - A twój ojciec, na przykład, będzie miał coś przeciwko mnie? - Mój ojciec jest tak daleko, że nawet o nim nie pomyślałem. Co do mnie, to już jesteś moim bratem i z radością oddam ci swoją siostrę, żeby połączyć naszą krew. Chen otarł twarz rękawem i wydał z siebie głośne westchnienie ulgi. - Już mi lepiej - stwierdził zdecydowanie. - Ale jeszcze nie powinienem czuć się zbyt szczęśliwy. Ona może nie chcieć mnie za męża. - Na to nie umiem ci odpowiedzieć — odparł szczerze James. - Nigdy nie zauważyłem, żeby była zainteresowana jakimś mężczyzną, czy żeby myślała o wyjściu za mąż. Zamilkli, myśląc o Mary. Nagle Chen spytał podekscytowany: - Jim, czemu nie zapytać jej od razu?
- Może już kładzie się spać. Chen wstał i spojrzał na drugą stronę dziedzińca. - Światło ciągle się u niej pali. Nie zasnę, póki się nie dowiem. - A zaśniesz, jeśli się okaże, że ona cię nie chce? - odpowiedział James pytaniem na pytanie. Chen nie odpowiedział. Młodzi mężczyźni popatrzyli na siebie. Chen nagle zbladł. Z zaciętą miną zagryzł kształtne usta. - Muszę wiedzieć - mruknął. James zwlekał jeszcze przez chwilę. - No dobrze, pójdę zapytać - oznajmił i poszedł do siostry. Gdy rozległo się pukanie do drzwi, Mary szczotkowała swoje krótkie czarne włosy. Już zdjęła ubranie i miała teraz na sobie przywieziony z Ameryki 375 płaszcz kąpielowy z czerwonej wełny. Otworzyła drzwi i na progu zobaczyła brata. - O co chodzi? - spytała. - Muszę z tobą porozmawiać, Mary. Zajmę ci tylko parę minut. - Wejdź. Cóż to takiego, skoro nie mogłeś poczekać z tym do jutra? Rozmawiali po angielsku. James poczuł, że w tym języku trudno mu będzie wyrazić to, co musiał powiedzieć, więc przerzucił się na chiński. - Przychodzę z dziwną sprawą. - O co chodzi? - spytała nadal po angielsku. - Przychodzę jako pośrednik, swat, i składam ci ofertę. - Nie wygłupiaj się! - zawołała. - To głupie? Pewnie tak - odparł James. - Powiedziałem mu, żeby sam do ciebie przyszedł, ale on nie może. Kiedy chodzi o miłość, on się ciebie wstydzi. Czy Mary wiedziała, o czym mówi? James myślał, że tak. Jej czarne oczy były szeroko otwarte, policzki zaróżowione, a wargi leciutko rozchylone. Czekał, aż Mary coś powie, lecz ona nie odezwała się ani słowem. Siedziała na brzegu łóżka, on na stołku przy stole i patrzyli na siebie bez słowa. - Chen cię kocha, Mary - wypalił James po angielsku. - Och! - Mary wydała z siebie leciutkie westchnienie niczym małe dziecko. - To wszystko? - spytał. - Ale skąd on to wie? - Wygląda na to, że wie. Nie spuszczała z niego wzroku, a jej policzki różowiły się coraz bardziej. - Nic na to nie powiesz? - spytał James. - Staram się dociec, co czuję - wyjaśniła Mary. - I wydaje mi się, że jestem... szczęśliwa. 376 - Dobrze! Zastanów się jeszcze lepiej - zachęcił ją. Milczeli chwilę oboje. James zauważył, że Mary spogląda na swoje drobne, nagie stopy. - Nie zdążyłam włożyć kapci. Nogi mi marzną. - Gdzie masz te kapcie? Poszukam ich. - Nie trzeba, są tutaj, pod łóżkiem. - Wyciągnęła je i wsunęła w nie nogi. - Musisz uważać na to klepisko - powiedział James. Podniósł się z miejsca. - I co, mam mu przekazać, że jutro sama z nim porozmawiasz? Uniosła swoje długie proste rzęsy. - Tak - szepnęła. Odwróciła się i znów sięgnęła po szczotkę. Przez krótką chwilę James patrzył na jej lśniące włosy. - Chcę, żebyś była szczęśliwa, Mary - powiedział. - Zawsze jestem szczęśliwa - odparła z tak dobrze mu znaną uroczą stanowczością. James wrócił do Chena. Zastał przyjaciela krążącego nerwowo po pokoju. - Ale długo cię nie było! - zawołał Chen na jego widok.
- Wcale nie. Mary nie myślała o... - Nie myślała o mnie? -jęknął Chen. - Powiedzmy, że nie myślała o małżeństwie. Chen opadł na krzesło, jakby nagle nogi odmówiły mu posłuszeństwa. - Przecież wszystkie kobiety powinny wyjść za mąż. - Dziś już nie. Jesteś zbyt staroświecki, Chen. - Więc ona nie chce... - Jutro sama z tobą pomówi. - Więc nie... - Nie odmówiła - powiedział James wolno i wyraźnie. - Zastanawia się. I śmiem twierdzić, że będzie się zastanawiać przez całą noc. Ale znając ją, mogę powiedzieć, że jutro będzie już wiedziała, czego chce. 377 Chen jęknął. - W nocy nie zmrużę oka. - Więc jesteś głupi. A jutro będziesz marnie wyglądać. Chen zaniepokoił się. - Racja, lepiej pójdę się położyć. - Szybko odwrócił się na pięcie i pospieszył do swojego pokoju. Tej nocy James długo nie mógł zasnąć. Odkrył, dlaczego Chen jest w wiosce taki szczęśliwy. Tu znalazł miłość. Mężczyzna może żyć i pracować, jeśli towarzyszy mu uczucie. Jego myśli pomknęły ku lili. James wiedział, że to głupie, przecież była mężatką, może nawet miała już dziecko. Ale wspomnienie chwil spędzonych z nią było wszystkim, co miał. Na swojej drodze napotykał Amerykanki, które się w nim durzyły. Wiedział o tym, lecz one były mu obojętne. Kiedy zaczynały okazywać mu sympatię, stawał się wobec nich chłodny i jeszcze intensywniej rzucał się w wir pracy. Czuł obcość ich ciał. Ale czy jego przeznaczeniem była samotność do końca życia? Nie, jego serce i ciało wołały o miłość. Tylko jak znaleźć tutaj kobietę, którą mógłby pokochać? Nie należał ani do tutejszego starego świata, ani do nowego. Pragnął żony, która będzie jego towarzyszką i matką jego dzieci. Pragnął miłości i związku ciał. Tej nocy długo przewracał się na łóżku. Udało mu się zasnąć tuż przed świtem. Mary była spokojna. Leżała na plecach, wpatrzona w baldachim nad głową. Na niebie świecił księżyc i rozpraszał mrok w pokoju. Noc była chłodna i spokojna. Minęła połowa zimy. Mieszkali w wiosce od roku. Mary znała Chena nieco dłużej. Nigdy nie myślała o miłości, ponieważ miłość wiązała się z mnóstwem problemów. Louise ciągle była zakochana. Jim też był kiedyś zakochany. Ona i Peter nigdy. A teraz Peter już nie żył. Czym było zakochanie? Zawsze myślała o Chenie i Jamesie razem, ale kiedy ich wymieniała, zawsze mówiła „Chen i James". Kiedyś Peter wypominał jej to. 378 - Czemu imię Chena stawiasz przed imieniem swego brata? - zapytał. Spojrzała wtedy na Petera i odpowiedziała zgodnie z prawdą: - Nie wiem. Teraz zamknęła oczy i myślała o wszystkich znanych jej ludziach. Twarz Chena pojawiła się pod ciemną zasłoną jej powiek jako pierwsza. Kiedy potrzebowała pomieszczenia na izbę lekcyjną, zwróciła się z tym do Chena, nie do Jamesa. Ciężko wtedy pracowali, lecz ta praca wydawała się jej zabawą. Chen umiał ją rozśmieszyć. Czasem działał jej na nerwy, ale przyjemnie było złościć się na niego. Chenowi to nie przeszkadzało. Mogła się na niego wściekać ile chciała, a on się tym nie przejmował. Dobrze się czuła w jego towarzystwie. Czy to miłość? Zapytam go jutro, pomyślała.
W wiosce nie było łatwo mężczyźnie i kobiecie przebywać sam na sam. Złośliwe języki nie próżnowały. Wszyscy uważali za oczywiste, że jeśli mężczyzna i kobieta się spotykają, to interesują ich tylko sprawy cielesne. I nawet nowa panna Liang musiała na to zważać. Dlatego następnego dnia po południu Mary podczas rozmowy z Chenem sprzątała pokój Jamesa. Zajrzały tam dzieci, zajrzeli służący, przyszedł nowy dzierżawca szukający wujka Tao, zjawiły się dwie kobiety chcące posłać swoje dzieci do szkoły, a przez dziedziniec przechodzili kuzyni i synowe. Wszyscy widzieli, że Mary ciężko pracuje w pokoju brata, a Chen czyta książkę na progu swojego pokoju wychodzącego na ten sam dziedziniec. Kiedy nikogo nie było w pobliżu, Chen i Mary przerywali swoje zajęcia. Dla bezpieczeństwa rozmawiali po angielsku. - Czy to miłość? - spytała, opisawszy mu, co czuje. - Jeśli jesteś gotowa być ze mną, to na początek wystarczy - powiedział rozradowany Chen. Nie mogę oczekiwać od takiej dziewczyny jak ty, Mary, żeby się zachowywała jak szalona kobieta z Zachodu. - Obiecaj, że pozwolisz mi dalej uczyć. 379 - Obiecuję - powiedział bez namysłu Chen. - Co więcej, nalegam, żebyś to robiła. - Może zechcę przestać - stwierdziła nieoczekiwanie Mary. - Zabronię ci! - zawołał Chen. Oczy mu błyszczały. Potem wybuchnął śmiechem. - Masz robić dokładnie to, co chcesz. Teraz i zawsze - dodał czule. Mary patrzyła na niego z niedowierzaniem. Jej twarz była tak zachwycająca, oczy tak wielkie i czarne, usta tak pełne i czerwone, że Chen oszalał ze szczęścia. Rozejrzał się wkoło i upewniwszy się, że nikogo nie ma w pobliżu, skoczył ku Mary, bez namysłu wziął ją w ramiona razem z miotłą, którą trzymała w rękach i pocałował dokładnie tak, jak to widział na amerykańskich filmach. Jeszcze przed chwilą nie sądził, że do tego dojdzie, ona też nie. Ku ich zaskoczeniu okazało się to bardzo przyjemne. Chen cofnął się o krok. - Masz coś przeciwko? - spytał pokornie. Mary stała jak sparaliżowana, wpatrywała się w Chena, kurczowo ściskając miotłę. W odpowiedzi pokręciła tylko głową. Jej oczy wyrażały zachwyt. Rozdział Dziewiętnasty. Doktor Liang odetchnął z ulgą na wieść o zaręczynach Mary. Ta ulga była zaprawiona dumą. Póki ojciec nie wyda córek za mąż, towarzyszy mu dojmujące poczucie niespełnionego obowiązku. Niezamężne córki ciągle należą do rodziców i jest w tym coś nienaturalnego -jak w owocach zbyt długo uczepionych gałęzi. Doktor Liang często sobie powtarzał, że trudno być ojcem w tych postkonfucjańskich czasach. Kiedyś, w złotych czasach Chin, ojciec znajdował córce odpowiedniego męża, organizował zaślubiny i mógł wreszcie zająć się innymi sprawami. Dzisiaj, gdy znikła dawna harmonia, ojciec mógł już tylko narzekać, że córka wybrała nieodpowiedniego mężczyznę; albo że w ogóle nie wyszła za mąż. Doktor Liang narzekał na jedno i drugie. Nie pogodził się do końca z faktem posiadania amerykańskiego zięcia i przyznał się żonie, że nie rozumie, jak Louise może spać z Amerykaninem. - Mężczyzna to zawsze mężczyzna - odparła żywo pani Liang. Doktora Lianga ubodły jej słowa. - Jesteś zbyt wulgarna - stwierdził. - Nie sądzę, żeby mnie na przykład można było porównywać z człowiekiem, za którego wyszła Louise. Pomyśl o jego wyglądzie. Ma grube kości. Jest słabo wykształcony. Kiedy poruszam jakiś temat z dziedziny literatury czy filozofii, nie ma pojęcia, o czym mówię.
- W łóżku nawet ty nie mówisz o literaturze i filozofii - zwróciła mu uwagę pani Liang w typowy dla niej nazbyt dosłowny sposób. Doktor Liang nie odpowiedział żonie. W głowie formułował już myśli, które poruszy w rozmowie z Violet Sung. 381 Wtedy przypomniał sobie, że i Violet łączyła jakaś dziwna i niewytłumaczalna więź z owym Anglikiem. Przypuszczał, że ten związek nadal trwa, co budziło w nim coraz większą odrazę. Violet nigdy nie wspominała Ranalda Grahame'a, a doktor Liang nie pozwalał sobie na myślenie o tej części jej życia, z którą nie miał nic wspólnego. Ich związek, teraz o wiele głębszy niż zwykła przyjaźń, opierał się na porozumieniu duchowym. Tego porozumienia nic nie zakłócało do przyjazdu Louise z mężem do Nowego Jorku. Doktor Liang uznał rodzinę Wetherstonów za niesympatyczną. Po pewnym przyjęciu, na którym czuł się wyjątkowo nieswojo, odmówił dalszych spotkań. Powiedział żonie, że Alec jest lekkomyślnym młodym człowiekiem. Nigdy nie zrozumie, co Louise w nim widzi. Dziecko, które przywieźli z Chin, uważał za niegodne jego uwagi. A to, które Louise urodziła w lipcu, było dziewczynką, co też czyniło je niegodne uwagi. Dziewczynka, na dodatek z domieszką krwi innej rasy, to nieszczęście. Doktor Liang nie wyobrażał sobie, by ktoś zechciał się z nią ożenić. W tej samej chwili uświadomił sobie, że Violet Sung też miała domieszkę obcej krwi. W jego mniemaniu spośród wszystkich ludzi Zachodu Francuzom najbliżej było do Chińczyków. Poza tym ojciec Violet był Chińczykiem, a chiński żywioł męski zawsze dominuje. Swoje odczucia doktor Liang zachował jednak dla siebie i żony. Kiedy Louise zjawiła się u nich w domu, rozmawiał z nią, wykrzesał nawet z siebie pewną dozę życzliwości i obdarzył uśmiechem małą pulchną istotkę, mieszańca urodzonego przez Louise. Na szczęście dziecko miało ciemne oczy i włosy. Było to jednak dziecko Wetherstonów, jego samego było w tej istotce niewiele. Nie opuszczało go przekonanie, że rodzinne koneksje z Wetherstonami nie są powodem do dumy. Pan Wetherston był niewątpliwie uczciwym, ale zwyczajnym Amerykaninem, człowiekiem interesu, krępym, jowialnym, łysiejącym, lubiącym klepać rozmówcę po plecach, co doktora Lianga przyprawiało o dreszcze, poza tym okazał się facetem nudnym, a nawet głupawym. Doktor Liang nie miał wątpliwości, że pan Wetherston nie czyta książek. 382 Pani Wetherston była kobietą, jakich mnóstwo w każdym kraju: matką swoich dzieci i nikim więcej. Po wydaniu ich na świat pozostała już tylko ciałem. To, że nie tylko starsi państwo Wetherstonowie, ale w rzeczy samej cała rodzina lubiła Louise, obsypywała ją prezentami i okazywała uwagę, wydawało mu się jak najbardziej uzasadnione. W ten sposób Wetherstonowie uznawali wyższość rodziny Liangów, a zatem wszystkich Chińczyków. Dlatego otrzymawszy list od Jamesa, drugi od Mary, a trzeci od przyszłego zięcia, doktor Liang otwarcie okazał zadowolenie z wyboru Mary. Przeanalizował charakter pisma Chena. Mogło być gorzej. Trzymał list przed oczyma i powiedział do żony: - Ten człowiek nie jest uczonym. Ale jest w jego stylu jakaś surowa siła. On nie kopiuje subtelnego pisma. Zna źródło liter, pisze poprawnie i energicznie. Ma temperament i moc. Mam nadzieję, że Mary nie zacznie się z nim od razu kłócić. Pani Liang milczała, pochłonięta lekturą listu od córki. Był napisany prostym językiem, by mogła go bez trudu przeczytać. Najdroższa Mamo! - pisała Mary. Wybacz, że zaręczyłam się bez wiedzy Twojej i Taty. James napisze Wam, jak do tego doszło. Chen to jego najlepszy przyjaciel. To dobry człowiek. Ma nieładną twarz, ale jest wysoki i barczysty, ma kwadratowe usta, co jest oznaką inteligencji, i długie małżowiny uszne, co według wujka Tao jest pomyślną wróżbą. Chen dużo się śmieje. Ma wiele życzliwości dla wszystkich. Jest lekarzem, ale nie tak dobrym jak
James, tak mi się przynajmniej wydaje. Jego rodzina mieszka na wsi jak nasza. Mamo, chciałabym, żebyś przyjechała na nasz ślub, ale boję się, że Tata Cię nie puści. Droga Mamo, chciałabym spytać Cię o wiele rzeczy, zanim zostanę mężatką. Przeczytawszy ostatnie zdanie, pani Liang zaczęła pochlipywać. - Co znowu? - spytał doktor Liang. - Mary mnie potrzebuje - powiedziała. Nie łkała głośno, lecz łzy płynęły jej ciurkiem po policzkach. 383 - Po co? - I tak byś nie zrozumiał. - Nie jestem głupi - oświadczył z godnością. - Mam, jak to się mówi, szeroki umysł. Pani Liang nie przestawała płakać. Mąż zerkał na nią co jakiś czas z narastającą irytacją. - Dobrze już, dobrze - powiedział w końcu surowo. - Przypuszczam, że będziesz teraz płakać przez kilka następnych tygodni. Powinienem zacząć się przyzwyczajać. Pani Liang otarła poLiczki. - liang - zaczęła odważnie - pojedźmy do rodzinnej wioski choćby na ślub naszej córki. Doktor Liang zrobił przerażoną minę. - Po tylu latach? - zawołał. - W tych podłych czasach? - Chciałabym tam pojechać - wyrzuciła z siebie błagalnym tonem. - Są sprawy, o których powinnam powiedzieć Mary przed ślubem. Na twarzy doktora Lianga malowało się niezadowolenie. - Wam, matkom, zawsze się wydaje, że tyle wiecie - stwierdził. - A prawda jest taka, że te rzeczy przychodzą naturalnie. Cokolwiek powiesz Mary, ona i tak będzie kierować się instynktem. Zresztą, co ty właściwie możesz jej powiedzieć? - Ta kwestia wzbudziła w nim lekką ciekawość. - Jest tyle spraw - odparła wymijająco pani Liang, unikając jego wzroku. - Powiesz jej tylko o tym, co wyniosłaś z doświadczeń ze mną - oznajmił dostojnym tonem. - Na wiele jej się to nie zda, skoro wychodzi za tego młodego człowieka, który napisał ów list. - Smukłym palcem wskazującym dotknął leżącego na stole listu Chena. - Chcę jechać do domu - powtórzyła uparcie pani Liang. Skutek był taki, że po tygodniu demonstracyjnie okazywanego przez panią Liang przygnębienia opór doktora Lianga zmalał do tego stopnia, że w końcu pozwolił jej odwiedzić dzieci. 384 Stwierdził, że sam nie może zostawić swoich studentów w college'u, ale skoro ona nie ma poczucia obowiązku wobec niego czy wobec domu, może jechać, tylko musi wrócić najpóźniej za trzy miesiące. Poczuł się głęboko dotknięty na widok jej nieskrywanej radości. Dopiero omówienie całej sprawy z Violet Sung przyniosło mu ukojenie. Widywali się teraz regularnie dwa, czasem trzy razy w tygodniu, zmieniając miejsca spotkań, by uniknąć plotek. Zwykle były to małe ciche restauracje w różnych częściach miasta. Spotkania przebiegały podobnie. Zamawiali jakieś danie, czasem tylko herbatę, i wymieniali myśli, lecz nigdy nie rozmawiali o swoim życiu. W dniu, w którym doktor Liang wreszcie dał żonie pozwolenie na wyjazd, wrażliwa na ludzkie nastroje Violet wyczuła jego smutek. Ona sama była smutna prawie zawsze i to uczucie wyposażyło ją w niemal nadprzyrodzoną zdolność wczuwania się w samopoczucie wszystkich prócz Ranalda Grahame'a. W jego przypadku jej wrażliwość nie działała. Zastanawiało ją to, ponieważ z nim spędzała więcej czasu niż z kimkolwiek innym. Mimo to każdego dnia, każdej nocy spotykała się z nim prawie jak z obcym. Znała każdy fragment jego ciała, każdy grymas twarzy, lecz nie znała jego myśli ani uczuć. Obcowanie fizyczne sprawiało obojgu przyjemność. Czasem, po długiej rozmowie z Wen Hua, jak teraz nazywała
doktora Lianga, wracała do Ranalda z uczuciem ulgi, że nie musi już mówić, myśleć ani czuć. Często zastanawiała się, co by się stało, gdyby ci dwaj mężczyźni byli jednym. Doszła do wniosku, że wypaliłaby się do cna. I tak między nimi dwoma wiodła życie w pewnych aspektach sprzeczne z naturą, a jednak dające poczucie równowagi. - Wen Hua, czemu jesteś smutny? - spytała łagodnie. Wyglądała jeszcze piękniej niż zwykle. Miała na sobie nową, jedwabną sukienkę w matowo czarnym kolorze, czarny płaszcz z jasno czerwoną lamówką i mały jasno czerwony kapelusik. Doktor Liang wyraźnie był zachwycony tym pięknem, od którego oddzielał go niewielki stół. 385 - To nic takiego - odpowiedział, próbując się uśmiechnąć. - Przecież widzę. Może innych potrafisz oszukać, ale nie mnie. - Sądzisz, że oszukuję innych? - Nikt prócz mnie cię nie zna. Doktor Liang zaczął więc mówić. - Chyba boję się samotności - powiedział łagodnie. - Matka moich dzieci chce mnie zostawić na jakiś czas i udać się do wioski naszych przodków. Moja starsza córka wychodzi za mąż za młodego chińskiego lekarza, przyjaciela mojego syna. I bardzo dobrze. Nie mam nic przeciwko temu. Też chciałbym jechać. Ale praca mnie tu trzyma. Mimo wszystko trudno mi znieść myśl o trzech miesiącach w pustym domu. - Westchnął. - Jestem człowiekiem bez przyjaciół. Z niewieloma ludźmi umiem nawiązać głębszą więź. Dzieci mnie opuściły. Teraz ich matka, moja żona też chce mnie opuścić. - Przecież wróci - uspokajała go Violet. - Tak, ale... - Urwał. - Dziwne, że można spędzić życie z kobietą, której się nie kocha, i nagle... - Znów urwał. - Na swój sposób ją kochasz - zauważyła wielkodusznie Violet. - Wen Hua, jesteś taki skomplikowany. Rozumiem cię lepiej niż ty sam. - Więc objaśnij mi mnie samego - szepnął. Jakaż to była przyjemność pochylić się ku tej uroczej kobiecie i słuchać, co ma do powiedzenia na jego temat. Spojrzała mu w oczy. - Jesteś niczym lotos. Musisz głęboko wrosnąć korzeniami w ziemię pod wodą, zanim wydasz kwiaty i owoce. Twoja... matka twoich dzieci jest twoją ziemią. Podarowała ci miejsce na twoje korzenie. - Jej cudowna twarz przybrała barwę bladego perłowego różu. - Powinnam być jej wdzięczna. I jestem. Szanuję ją za to, kim jest dla ciebie. Bo to ja cieszę się kwiatem i owocem. Wzruszyła go jej słodycz i wspaniałomyślność. - Zawsze uczysz mnie czegoś dobrego - powiedział. - Ja też będę wspaniałomyślny. Pozwolę jej jechać. Tylko bądź dla mnie łaskawa. 386 Pod jej nieobecność spotykajmy się często, bardzo często... Violet! - Dobrze - wyszeptała. - Zgoda. Pani Liang zamknęła oczy i oparła się plecami o siedzenie. W ostatniej chwili zmieniła plany i zamiast płynąć statkiem, postanowiła lecieć samolotem. Nie bardzo wiedziała dlaczego. Czuła tylko, że tak będzie lepiej. Któregoś wieczoru Liang wrócił do domu całkiem pogodny i łaskawie oznajmił, że może jechać. Była zaskoczona i zaniepokojona. - Liang, chyba jednak nie powinnam jechać - odparła po angielsku. - Czemu nie? Już się na to przygotowałem, a teraz ty zmieniasz zdanie. - Myślałam o tym. Kto się tobą zajmie? - Nellie będzie mnie karmić, rzucę się w wir pracy i będę czekać na twój powrót - odparł nieco zbyt łaskawie. Pani Liang utkwiła w nim badawcze spojrzenie. Wytrzymał je bez mrugnięcia powieką. Miał łagodny i spokojny wyraz twarzy. Obawy pani Liang wzmagały się.
- W takim razie polecę - stwierdziła. - Polecę samolotem wjedną i drugą stronę. Miesiąc mi wystarczy. - Zemdli cię w samolocie - zauważył. - Przypomnij sobie, jak chorowałaś w Chinach w pociągu, a raz jako panna młoda, nawet w lektyce. Pani Liang unikała przykrego wspomnienia sprzed wielu lat, gdy zeszła z lektyki przeznaczonej dla panny młodej blada i zmorzona mdłościami. Niosący lektykę lubili okrutnie wytrząść pannę młodą, i zaśmiewali się, gdy było jej niedobrze, bo to zwiastowało szczęście i rychłą ciążę. - Teraz jestem starsza - powiedziała. -Jeśli mnie zemdli, to trudno, jakoś przeżyję. 387 Decyzja zatem została podjęta i pani Liang poczyniła niezbędne przygotowania. Kupiła prezenty dla Mary: amerykańskie pończochy, bieliznę, ciepły sweter oraz swetry dla Jamesa i przyszłego zięcia. Gdyby płynęła statkiem, spakowałaby się w skrzynie. Doktor Liang dziękował w duchu, że żona leci samolotem, ponieważ nie mogła zabrać zbyt dużego bagażu. Przygotowania pani Liang do wyjazdu nie dotyczyły tylko ubrań. Wybrała się z wizytą do Louise, gdzie odbyła pełną okrzyków rozmowę z panią Wetherston, z którą nie omieszkała podzielić się swoją radością. - Jakie to wspaniałe! - mówiła z ożywieniem. - Jeden zięć Amerykanin, jeden Chińczyk! Amerykanin na pewno jest lepszy, ale ja akceptuję to, co lubią moje córki. Alec jest przemiły. Dziękuję, pani Wetherston, że jest pani taką wspaniałą matką takiego udanego syna. Alec jest za dobry dla Louise. Louise to okropna egoistka, wiem o tym. - Louise jest kochana - wtrąciła pani Wetherston. - Dziękuję pani, ale ja swoje wiem. Wszędzie zostawia swoje rzeczy. Powtarzam jej: „Louise! Teraz masz dziecko. Nie możesz rzucać rzeczy gdzie popadnie. To bardzo nieładnie. Pozbieraj to" - mówię. Lecz ona jest taka rozpuszczona. Proszę mi wybaczyć. - Nie chcę słyszeć złego słowa o mojej małej Louise - powiedziała serdecznie pani Wetherston. Bardzo polubiła panią Liang i spędzała długie godziny ze swoimi przyjaciółkami, opowiadając im o wszystkich interesujących doświadczeniach, jakie stały się jej udziałem odkąd Alec poślubił Chinkę. „Moje drogie, ta rodzina jest wyjątkowa" - powtarzała. Doktora Lianga szanowała, lecz go nie lubiła. Po wspólnej kolacji obu rodzin pan Wetherston zdecydowanie odmówił kolejnych spotkań z doktorem Liangiem. - Nie mówimy tym samym językiem - wyjaśnił żonie. - Uważam, mój drogi, że powinniśmy spróbować zrozumieć psychikę Chińczyków - łagodnie tłumaczyła pani Wetherston. 388 Lecz pan Wetherston odmówił i tego. - Wystarczy mi psychika moich klientów - oznajmił stanowczo. - Nie chcę jej zgłębiać u rodziny. - Pan Wetherston wolał, by Alec poślubił Amerykankę, i wcale tego nie ukrywał. - Posłuchaj, Dorothy - zwrócił się do żony - nie będę nic mówić, bo jak na Chinkę to Louise jest całkiem miła. Ale lepiej byłoby, gdyby Alec poślubił jakąś poczciwą amerykańską dziewczynę, zamiast przywozić do domu cudzoziemkę. Oczywiście, nie mogliśmy temu zaradzić, poza tym był już mały Alec. Nic o nim nie wiedzieliśmy. Rozumiem okoliczności. Cóż, nie pozostaje nam nic innego tylko najszybciej jak się da zrobić z Louise Amerykankę, a o reszcie zapomnieć. Ponieważ z domu wychodził przed dziewiątą rano, a wracał z biura w centrum miasta po szóstej wieczorem, przychodziło mu to z łatwością. Pani Wetherston nie miała odwagi przyznać mężowi, że zaczyna ją cieszyć wyjątkowa pozycja teściowej ślicznej Chinki, tym bardziej że dziewczyna wywodziła się z rodziny Liangów. Wcześniej inni nie zwracali na nią uwagi, teraz było inaczej. W klubie brydżowym, gdzie pani Wetherston nie rzucała się w oczy i dotąd znana była jedynie z fatalnej gry, nagle
stała się popularna. Członkinie klubu zarzucały ją pytaniami. Kiedyś nawet zjawił się tam reporter, by przeprowadzić z nią wywiad. Nazajutrz pani Wetherston, dumna i zawstydzona jednocześnie, ujrzała w popołudniowej gazecie swoje zdjęcie, którym opatrzono wywiad z nią na temat tego, jak to jest być matką syna ożenionego z Chinką. Czuła się hipokrytką, gdy Alec dziękował jej za dobre traktowanie Louise. - Mamo, przecież mogłabyś być dla niej zupełnie inna - powiedział z wdzięcznością. - Ale ja ją naprawdę bardzo lubię, skarbie - zaprotestowała. - A mała jest taka kochana, i taka ładna. Jakie to miłe ze strony Louise, że dała jej na imię Dorothy. Małżeństwo okazało się udane. Louise jeszcze bardziej się rozleniwiła, ale nadrabiała miłym usposobieniem i ogólnym zadowoleniem z życia. 389 Zakochała się w swoim mężu. Odnowiła przyjaźń z Estelle i śmiała się ze swojego dziecinnego zauroczenia Philipem. Philip się ożenił, lecz wyjechał do Kalifornii, ponieważ ku niezadowoleniu teścia - jego błyskotliwa blondwłosa żona chciała grać w filmach. Louise nigdy jednak nie chodziła do domu Morganów. To Estelle, która pracowała w radiu i nadal była niezamężna, często odwiedzała Louise. „Philip był tylko chłopcem" - myślała na głos Louise, której uśmiech i podłużne chińskie oczy były pełne tajemnic nieodgadnionych dla Estelle. Po jakimś czasie przyjaźń zaczęła gasnąć. Towarzystwo Louise, żony przystojnego Amerykanina, karmiącej śliczną córeczkę, opiekującej się swoim pełnym życia małym pasierbem, stało się dla Estelle nie do zniesienia. Od wojny dziewczęta wychodziły za mąż młodo. A ona miała dwadzieścia cztery, prawie dwadzieścia pięć lat, i ciągle nie miała męża! Przecież nie brakowało Chińczyków, których Louise mogła poślubić. Amerykanie powinni żenić się z Amerykankami. Kiedy wizyty Estelle się urwały, Louise wcale nie tęskniła za przyjaciółką. Nie tęskniła za nikim. - Louise - zaczęła pani Liang zaraz po zamknięciu drzwi - posłuchaj mnie uważnie. Ponieważ Louise należała do rodziny Wetherstonów, pani Liang czuła się w obowiązku mówić po angielsku. Louise zmieniała pieluszkę swojej cudownej córeczce i nie patrzyła na matkę. Mały Alec dorwał się do agrafek, więc raz po raz rzucała na niego czujne spojrzenie. - Tak, mamo - szepnęła. - Zostawiam twojego ojca samego na prawie dwa miesiące. Sześć tygodni. Nie możesz w tym czasie siedzieć tylko tutaj. Musisz codziennie albo co drugi dzień iść do niego i sprawdzić, co gotuje Neh-lee. - Dobrze, mamo - obiecała Louise. Nie miała zamiaru aż tak wiernie przestrzegać polecenia matki, nie chciała jednak szczerością 390 wzbudzać jej niepokoju. Delikatnie wzięła dziecko w ramiona, rozpięła sukienkę i podała zgłodniałej córeczce młodą pełną pierś. Siedziała w niskim fotelu. Ten przyjemny widok poruszył serce pani Liang. - Zupełnie jak ja z tobą - szepnęła. W jej oczach zakręciły się łzy. Louise uśmiechnęła się z niedowierzaniem. Pani Liang nigdy nie mogła być piękna, nawet jako młoda matka. - Mów, mamo - zachęciła ją. Pani Liang przysunęła bliżej krzesło i zaczęła szeptem wyrzucać z siebie słowa po chińsku. - Eh, Louise, mówię ci, twój tata jest mężczyzną, a wszyscy mężczyźni są tacy sami. Za bardzo lubią kobiety. Louise umknęła wzrokiem w bok. - Och, mamo, przecież tata jest taki stary! Pani Liang spojrzała na nią oburzona.
- Nie jest stary. Dla kogoś w twoim wieku byłby za stary, ale nie dla kobiety po trzydziestce. I mówię ci... - Urwała i zaczęła się zastanawiać. Powinna czy nie powinna wspomnieć o Violet Sung? Nie umiała się jednak powstrzymać. Znów przerzuciła się na angielski. - Znasz Violet Sung? Ona zawsze... nie, nie będę tego mówić! Ale kiedy wyjadę, twój tata będzie narażony na pokusy. - Och, mamo! - mruknęła Louise. - Nie powtarzaj ciągle tych słów - ofuknęła ją pani Liang. - Powiem ci o niej, jak będziesz starsza, wtedy łatwiej zrozumiesz. A teraz mówię tylko, żebyś czasem poszła odwiedzić swojego ojca, posłuchała, co mówią przyjaciele, i zorientowała się, czy nie ma jakichś plotek. To dla dobra taty. Nie może sobie na to pozwolić, jest zbyt sławny i zbyt znany. Louise zaśmiała się na te słowa. - Dobrze, mamo. Zabawna jesteś. Pani Liang zawtórowała jej śmiechem. Ulżyło jej. Miała mało czasu. Kiedy wstała, przypomniało jej się, że przyniosła dziecku gumowe majtki, i zaczęła grzebać w torebce. 391 - Tylko nic nie mów Alecowi. Twój tata nie jest jego rodziną. Może jestem zbyt podejrzliwa, ale za dobrze znam tatę. Zobacz, takich majtek dla dziecka jeszcze nie masz. Zapinają się o tak, a kiedy trzeba je uprać, wystarczy odpiąć - zademonstrowała. - Niezłe, prawda? Zaśmiała się serdecznie. - Teraz, skoro jadę do wioski przodków, będę musiała się przyzwyczaić do mokrych szmatek przy pupach dzieci i spodenek z dziurą, żeby łatwiej było siusiać na ziemię. Nieważne, w Chinach to normalne. Tutaj, oczywiście, nie do przyjęcia. Dywany na podłodze i takie tam. Moim zdaniem Amerykanie czasem za bardzo komplikują sobie życie. Louise znów skwitowała słowa matki śmiechem. - Och mamo, gdybyś wiedziała, jaka jesteś pocieszna! - Wypraszam sobie - zaprotestowała pani Liang. - Och, mamo! - powtórzyła roześmiana Louise. Po wyjściu od córki pani Liang udała się do pani Pan. Obie kobiety już wcześniej zdążyły szczegółowo omówić zaręczyny Mary i ten temat został wyczerpany. Pani Liang stoczyła ciężką wewnętrzną walkę i w końcu postanowiła spytać panią Pan o najświeższe plotki. Jeśli po mieście krążyła jakaś pogłoska, niezawodnie trafiała do Chinatown, gdzie wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich. Pani Pan akurat szorowała na kolanach podłogi. Wizyta pani Liang szczerze ją uradowała. Podniosła się z klęczek, wykręciła szmatę i delikatnie przejechała nią po gołych nogach najmłodszego dziecka. - Nie brudź mi podłogi, mały łobuzie! - zawołała z udawaną srogością. A potem zaśmiała się wesoło. - Proszę wejść, pani Liang. Moje dzieci są okropne. Niech pani usiądzie. Akurat zaparzyłam herbatę. Te ciasteczka spleśnieją, jeśli ich nie zjemy. Ojej, więc pani naprawdę leci samolotem! Ja bym się bała. Mój żołądek lubi płatać figle. 392 Rozmowa toczyła się żywo, większość czasu mówiły w duecie, aż wypiły całą herbatę, zjadły wszystkie ciasteczka, a pani Liang była gotowa przystąpić do tego punktu wizyty, na który czekała pani Pan. - Pani Pan - zaczęła pani Liang, ocierając usta skrawkiem rękawa. Pani Pan miała poważną minę. - Proszę mówić, pani Liang. Proszę się nie obawiać. Jestem przyjaciółką wszystkich, a pani szczególnie, zwłaszcza teraz. Pani Liang odchrząknęła.
- Pani też jest od dawna zamężna, pani Pan - powiedziała ze współczuciem - i nie muszę pani mówić, jacy są mężczyźni. Liang nie jest ani lepszy, ani gorszy od innych. Wyjeżdżam na sześć tygodni. Boję się, żeby... - zamilkła. Pani Pan uśmiechnęła się do niej łagodnie. - Wiem. Boi się pani Violet Sung. - Skąd pani wie? - wykrzyknęła pani Liang. - Wszystkie kobiety jej się boją. Jak ja się cieszę, że mój Billy Pan jest zwyczajnym starym biznesmenem z Kantonu! Ona na niego nie spojrzy, ale on lubi się przyglądać jej zdjęciom w gazetach. Mówię mu: „Billy, ona nawet nie zna twojego imienia". A on na to: „Nie mogę sobie popatrzeć?". Wtedy ja: „Jasne, że możesz, ale tylko przez minutę. Pogapisz się dłużej, a podrapię ci twarz!". Pani Liang zrobiła przestraszoną minę. - Doszły panią jakieś plotki? - Nie, nie - uspokoiła ją szybko pani Pan. - Ale doktor Liang jest przystojnym i sławnym mężczyzną, nie to co zwykły biznesmen z Kantonu. Przyjechał z Pekinu, jest wybitnym uczonym, rozmawia z amerykańskimi damami i w ogóle. Wiem, jak jest. Pani Liang zbladła, więc pani Pan czym prędzej dodała: - Niech pani o tym za dużo nie myśli, pani Liang. I proszę się uspokoić. Będę mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Ludzie wiedzą, że jestem pani przyjaciółką, więc mi powiedzą. Jeśli tylko coś usłyszę, od razu napiszę do pani. 393 Pani Liang wzięła głęboki oddech. - Dobrze. Więc liczę na pani list. Wstała, wyjęła z torby małą szmacianą lalkę dla najmłodszego dziecka oraz dwie kostki delikatnego mydła dla pani Pan. - Dziękuję - powiedziała. - To ja pani dziękuję - odparła wdzięczna pani Pan. Pani Liang pożegnała się i wyszła. Ale słowa pani Pan tak ją rozstroiły, że wbrew rozsądkowi ostatniego dnia przed wyjazdem zagadnęła nawet Nellie. - Ej, Neh-lee - powiedziała półszeptem w kuchni. - O co chodzi? - spytała Nellie z rękami w miednicy. - Pilnuj tu wszystkiego. - Będę pilnować - obiecała Nellie. - Neh-lee - zaczęła znów pani Liang, grzebiąc w torebce. - Tak? - To dla ciebie, Neh-lee, proszę. - Coś takiego! Dziękuję - powiedziała Nellie i szybko chwyciła wyciągnięty ku niej dziesięciodolarowy banknot. Była zaskoczona, nawet trochę przestraszona, ponieważ pani Liang nigdy nie dała jej więcej niż ćwierć dolara. Czyżby miała zamiar ją zwolnić? - Powiem ci coś. - Ton pani Liang był natarczywy. - Proszę, żebyś nie wpuszczała tu żadnych kobiet. Nellie szeroko otworzyła swoje szare oczy. - Tak, proszę pani, ale... Pani Liang weszła jej w słowo: - Żadnego „ale", nie wolno ci ich wpuszczać, zwłaszcza pani Violet Sung. Ona nie może tu wejść pod moją nieobecność. - Nie wejdzie - przyrzekła Nellie. Pani Liang poklepała ją po ramieniu. - Ufam ci. - A jeśli pan ją wpuści albo ona przyjdzie, kiedy mnie nie będzie? - spytała Nellie. 394
- Miej oko na wszystko - nakazała pani Liang. - Szukaj damskich chusteczek, kwiatów, zapachu - zilustrowała swoją prośbę, unosząc nos i węsząc w powietrzu. - Rozumiem - odparła krótko Nellie. - Sama miałam problem z moim chłopem, póki ciężarówka go nie potrąciła. W końcu pani Liang była gotowa do wyjazdu. Doktor Liang odprowadził ją na lotnisko i wręczył gardenię. Przez chwilę trzymali się za ręce. - Liang, proszę cię, nie jedz krabów, kiedy mnie nie będzie - powiedziała błagalnie. Uważała, że nikt inny nie umie tak dobrze jak ona ocenić świeżości krabów. - Dobrze - obiecał. W następnej chwili kazano jej iść już do samolotu i zamknięto drzwi. Pani Liang pomachała jeszcze mężowi przez okno i pożegnanie dobiegło końca. Czuła, jak samolot podrywa się do lotu, a potem wznosi wysoko nad Nowym Jorkiem. Kilka minut później płynął po niebie nad Atlantykiem, zwracając szeroko rozpięte skrzydła i dziób na wschód. Żołądek podszedł jej do gardła. Oparła się plecami o siedzenie i zamknęła oczy. Rozdział Dwudziesty. James zmagał się nadal z uczuciem samotności, jakiej wcześniej nie umiał sobie nawet wyobrazić. Kiedy próbował znaleźć przyczynę tej melancholii, odnalazł ją głęboko w sobie. Ukradkiem zbadał się, sprawdził temperaturę, ciśnienie, a nawet pobrał krew, by sprawdzić ją na obecność jakiejś bakterii. Pora moskitów i malarii jeszcze nie nastała, nie miał pcheł, a inne insekty, o ile mu było wiadomo, nie przekroczyły jeszcze granicy między starymi a nowymi Liangami. Powziął mocne postanowienie, że nie będzie o tym rozmawiać z Mary i Chenem, by nie psuć im szczęścia. Zresztą rozanieleni Mary i Chen nawet nie zauważyli, że James nie jest szczęśliwy. James umiał wejrzeć w swoje wnętrze, a jednocześnie popatrzeć na siebie z boku. To pomogło mu zobaczyć, że w istocie nie jest podobny do Chena, który tak naprawdę - co widział coraz wyraźniej - bardziej przypominał Mary. Ta dwójka była prosta z natury. Mieli w sobie wrodzoną dobroć, nie umieli żyć egoistycznie. Musieli czuć, że to, co robią, ich codzienna praca, przynosi pożytek innym. Poza tym oboje lubili proste jedzenie, zwykłe ubrania i nie przejmowali się stanem mebli w domu. Książki służyły im raczej do rozrywki niż do celów edukacyjnych, chyba że zawierały informacje, jak robić lepiej to, co robią. Mary wertowała na okrągło swoje nieliczne podręczniki do nauczania początkowego i pisała listy do swoich byłych nauczycieli w Nowym Jorku z prośbą o materiały pomocnicze. Chen nie pisał listów do Ameryki, grzecznie naśmiewał się z edukacyjnych obrazków Mary, nie był dostatecznie skrupulatny jako lekarz, a wszyscy go kochali. 396 James pilnował się, by nie czuć urazy, gdy chorzy - których było w gabinecie coraz więcej zwracali się od razu do Chena. Jego błazeństwa i pogoda ducha sprawiały, że instynktownie mu ufali, choć James dobrze wiedział, że jest lepszym lekarzem niż Chen. Poza tym James niecierpliwił się coraz bardziej, gdyż do tej pory nie było mu dane przeprowadzić żadnej operacji. Ludzie trzęśli się na samą wzmiankę o czymś więcej niż nacięcie czyraka. Nie pozwalali nawet usunąć sobie torbieli łojowej, a upór wujka Tao podtrzymywał w nich strach. James musiał powstrzymać się od amputacji, gdy pewnego dnia trafił do niego żołnierz z raną postrzałową ramienia. I kiedy umarł z powodu gangreny, Jamesowi pozostało już tylko powiedzieć lamentującej matce: - Żyłby dalej, choć bez ręki, lecz pani nie pozwoliła mi go uratować. Kobiecie nie spodobała się taka prawda. I kiedy wróciła do domu, opowiedziała sąsiadom, jak dzięki niej syn pożył trochę dłużej, bo nie pozwoliła nowemu doktorowi uciąć mu ręki.
Jamesa złościł ten strach oraz ignorancja ludzi, ale wiedział, że nie może ich za to znienawidzić. Nie pozwalał sobie nawet na rozmowę o nich, dusząc w sobie niezadowolenie i niecierpliwość. Coraz lepiej zdawał sobie sprawę, że nie posunie się do przodu, póki nie znajdzie jakiegoś mostu, nie wiedział jeszcze jakiego, który wskaże mu drogę ku tym ludziom. Jego stopy dotykały ziemi przodków, ale umysł i duch nie przynależały do niej, i ludzie o tym wiedzieli. Nie miał już odwrotu. Teraz zaczynał lepiej rozumieć Su, Penga i resztę. Oni też doszli do punktu, w którym poznali tę różnicę. I tu się zatrzymali. Zaakceptowali swoją izolację, a on tego zrobić nie chciał. Musiał być jakiś sposób na dotarcie do tutejszych ludzi. Przestała go zadowalać niewielka lecznica, mimo że powiększona o dwie izby dla pacjentów, którzy nie mogli wrócić do domu tego samego dnia. Nie ucieszyłby go nawet szpital. Z upływem miesięcy widział coraz wyraźniej, że nic prócz głębokich reform nie wykorzeni ludzkiej niewiedzy, nie poprawi marnego zdrowia ani złych rządów. 397 Tak, złych rządów! Początkowo zupełnie nie zdawał sobie sprawy, że wujek Tao miał jakieś powiązania z miejscową policją, która z kolei miała powiązania z lokalnym urzędnikiem administracyjno-sądowym, a te zależności sprawiały, że ludzie w wiosce byli zdani na łaskę wujka Tao i urzędnika, który przybył z innej części kraju i nie mając żadnych związków krwi z miejscowymi, gnębił wieśniaków bezlitośnie. W sądzie nikt nie mógł liczyć na sprawiedliwość, a żeby zostać wysłuchanym, trzeba było dać łapówkę już przy bramie. Bez względu na to, jakie nieszczęście spadło na wieśniaka, jeszcze większą tragedią było dla niego iść do sądu szukać sprawiedliwości. Podatki były wysokie dla wszystkich z wyjątkiem wujka Tao, a najwięcej płacili najbiedniejsi. Bywało, że w nocy, niespokojnie przewracając się na łóżku, James rozmyślał o tym, że nienawidzi swojego nazwiska. Nazywał się Liang, dlatego ludzie nigdy mu nie zaufają. Z drugiej strony czyż mógł odpowiadać za to, w jakiej rodzinie się urodził? Przyrzekł sobie solennie, że - choć Liang - znajdzie drogę do swoich tutejszych krewniaków. Czasem jednak opuszczała go determinacja i wspominał czysty szpital w Nowym Jorku, gdzie mógł zostać świetnym chirurgiem, myślał o wspaniałym domu swojego ojca, o fortunie, która czekała na niego, gdyby został w Ameryce i ożenił się z lili, o ucieczce od kurzu, brudu, chłodu i skwaru tej wioski oraz od głupoty krewnych. Myślał o tym, wiedząc, że tego nie zrobi. Wbrew wszystkiemu jego serce było tutaj. W końcu odnajdzie most, który pomoże mu pokonać tę przepastną otchłań dzielącą jego oczy od oczu człowieka, który jutro rano spojrzy na niego w przychodni. W takim nastroju był James, gdy otrzymał telegram od ojca powiadamiający go, że pani Liang leci do Chin samolotem. Telegram dotarł do miasta z odpowiednim wyprzedzeniem, ale stamtąd posłaniec musiał go jeszcze piechotą dostarczyć do wioski, co sprawiło, że James i Mary mieli bardzo mało czasu do wyjazdu po matkę. A wieści, jak zwykle, trzeba było najpierw przekazać wujkowi Tao. 398 Trudność polegała na tym, że wujek Tao nie wiedział jeszcze o zaręczynach. Gdyby to się wydało, Mary i Chen nie mogliby się widywać bez łamania zasad przyzwoitości obowiązujących w wiosce przodków. A zarówno Chen, jak i Mary niechętnie zrezygnowaliby z przyjemności spotkań sam na sam. Teraz wszyscy byli zgodni co do tego, że najwyższy czas powiadomić wujka Tao. Matka przyjeżdża na ślub, który ma się odbyć niedługo, dlatego James musi natychmiast powiedzieć mu o wszystkim. Poszedł do wujka Tao wieczorem po skończonej pracy. Z każdym mijającym dniem James widział coraz wyraźniej, że w końcu musi stanąć przed obliczem wujka Tao i poruszyć wiele poważnych tematów dotyczących życia tutejszych ludzi. Nie było sensu na przykład ratować od śmierci człowieka, który po powrocie do domu
znów zachoruje z braku odpowiedniego pożywienia. Trudno zalecać takiemu człowiekowi, żeby jadł więcej i lepiej, skoro podatki były tak wysokie, że nie wystarczało już pieniędzy na żywność. Ludzie chowali jajka, jakby były złotem, gdyż w dobie bezwartościowych pieniędzy były one odpowiednim środkiem płatniczym nawet dla poborcy podatkowego. Pszenica też była cenna. Poborca podatkowy czy wojskowy namiestnik zabierali wszystko z wyjątkiem ziarna na następny zasiew. Urzędnik sądowo-administracyjny milczał, ponieważ sam brał z tego swoją część. I tak żołnierz, urzędnik, leniwy uczony, z których żaden nie hańbił się pracą swoich rąk, powoli wyciskali życie z rolnika produkującego żywność oraz rzemieślnika szyjącego ubrania, budującego dach nad głową i wytwarzającego narzędzia. Żołnierz, urzędnik i uczony trzymali wspólny front przeciwko wieśniakom i rzemieślnikom, a sami żarli się między sobą o drobne łupy. James uświadomił sobie, że leczenie samego ciała ma wątpliwy sens. Często przychodzili do niego jeszcze niestarzy, lecz zupełnie wyczerpani wieśniacy bez woli życia. Coś było nie tak w wiosce przodków. James zdecydował, że niedługo będzie musiał stoczyć walkę z wujkiem Tao, który pozwalał, by działy się takie rzeczy. 399 Niedługo, ale jeszcze nie dzisiaj. Nie tylko dlatego, że najważniejsi byli teraz Mary, Chen i przyjeżdżająca z wizytą matka, ale przede wszystkim z tego powodu, że on sam nie znalazł tu miejsca dla siebie. Jeszcze nie był niezbędny tutejszym ludziom. Gdyby zaczął sprawiać kłopoty, wujek Tao przepędziłby go stąd, a oni by milczeli. Zanim zacznie wprowadzać w życie choćby jedną ze zmian, o jakich marzył, musi zdobyć na tyle silną pozycję w wiosce, by wujek Tao nie odważył się go przegnać. Nawet ten bezwzględny człowiek w głębi serca obawiał się gniewu wieśniaków. Ludzie uprawiający ziemię, ludzie w małych sklepikach i warsztatach mogli cierpliwie znosić wszystko przez kilka pokoleń, a któregoś dnia z jakiegoś błahego powodu tracili cierpliwość, chwytali motyki, grabie, noże, młotki i rzucali się na swoich ciemiężców. Zabijali mężczyzn, kobiety, dzieci. Chwilami James czuł, iż oto znów nadchodzi godzina takiego gniewu, zwłaszcza że nadciągała sroga zima, a bandyci wypełzali ze swoich kryjówek w odległych górach i ruszali na północny wschód. Mimo to James nie o tym miał dziś rozmawiać. Wujka Tao zastał w łóżku. Wujek Tao zawsze kładł się zaraz po ostatnim posiłku. Jadł do syta trzy razy dziennie, choć zimą, gdy przerywano wszelkie prace w polu, pozwalał innym tylko na dwa posiłki. Usprawiedliwiał to tym, że ludzie tacy jak on, którzy mają pod opieką innych, są cenni i muszą pozostać przy życiu. Kiedy James wszedł do pokoju, najmłodszy syn wujka Tao słuchał jego ostatnich poleceń i po chwili wyszedł. Starsi wnukowie na zmianę spali u dziadka na pryczy, więc chłopcu, który miał tu nocować, wujek Tao kazał czekać na zewnątrz, póki nie zostanie wezwany. Potem polecił Jamesowi zamknąć drzwi i przysunąć stołek bliżej łóżka. Ta niecodzienna uprzejmość wujka Tao dała Jamesowi do myślenia. Zadawał sobie pytanie, co się dzieje. Po chwili już wiedział. Gdy zostali sami, wujek Tao odrzucił kołdrę, podwinął koszulę i wskazał swój brzuch. - Pomacaj to - powiedział. 400 James wstał, pochylił się nad wielką górą bladego brzucha wujka Tao i delikatnie wymacał guz. - Urosło? - spytał z niepokojem wujek Tao. - Bardzo urosło - odparł poważnym tonem James. - Jestem chudszy? - Jesteś - potaknął James. Wujek Tao opuścił koszulę i okrył się grubą bawełnianą kołdrą. - Pytanie brzmi: umrę czy zostanę zabity?
- Jeśli masz na myśli to, że stracisz życie, dając się pokroić, to jesteś w błędzie. - James starał się mówić łagodnym tonem, lecz w środku gotował się z podniecenia. Wujek Tao tak bardzo bał się śmierci, że nie godził się na operację. Czy teraz, jeszcze bardziej przerażony, poprosi o nią? Było w tym coś godnego pożałowania. James ciągnął tym samym łagodnym głosem: Jeśli nie będziesz zwlekać i pozwolisz mi usunąć ten guz szybko, jest szansa, że będziesz żył. Jeśli nie będę mógł wyciąć go w ciągu najbliższych sześciu miesięcy, nie zrobię tego w ogóle. Do tego czasu mam jeszcze szansę na uratowanie ci życia. Wujek Tao słuchał Jamesa, nie spuszczając z niego czarnych oczu. - Pomówmy o czym innym - powiedział w końcu. - Przyszedłem w konkretnej sprawie - odparł James. Radosne podniecenie minęło. Wujek Tao ciągle bardziej obawiał się śmierci od noża niż czegokolwiek innego. James znów zaczął traktować chłodno tego głupiego starucha. Usiadł na stołku i nie widząc powodu do zwlekania ani owijania sprawy w bawełnę, powiedział: - Pamiętasz, mówiłeś mi, że moja siostra powinna wyjść za mąż. Przyszedłem cię powiadomić, że jest już zaręczona. Ledwo skończył mówić, uświadomił sobie, że popełnił błąd. Wujek Tao zmarszczył brwi. - Jak to możliwe, skoro ja o niczym nie wiem? James wiedział, że w tym momencie powinien zająć zdecydowane stanowisko, inaczej wujek Tao z powodu strachu o własną pozycję może stwierdzić, że nie życzy sobie Chena jako członka rodziny. 401 - Wiesz, że moja siostra i ja zostaliśmy wychowani w Ameryce - zaczął. - Nie mogliśmy wyrosnąć na takich ludzi, jakimi bylibyśmy, wychowując się w wiosce naszych przodków. W Ameryce młodzi sami wybierają sobie małżonków. Ani ty, ani ja, ani nawet mój ojciec nie zmusilibyśmy Mary do poślubienia kogoś, kto by się jej nie spodobał. Wybrała na męża mojego przyjaciela Liu Chena. I nic się nie da na to poradzić. Wujek Tao oddychał ciężko i kręcił głową. - Ale to ja decyduję, kto może żyć w naszej wiosce! Ten Liu Chen nie należy do Liangów i w każdej chwili mogę powiedzieć, że go tu nie chcę. James poczuł, że dla dobra Mary musi posłużyć się łagodną perswazją. Pochylił się ku wujkowi Tao i powiedział serdecznie: - Każdy, kto ma władzę nad innymi, może czynić zło albo dobro. Ty też. Wierzymy w twoją dobroć. Wujek Tao zaniemówił. Otworzył szeroko usta i nie wiedział, co odpowiedzieć. Jakich słów użyć, by nie okryły go wstydem? Chciał zapomnieć o tym, jak powinien postąpić, i postąpić tak, jak czuł, że powinien. Nie mogąc rozstrzygnąć tego dylematu, milczał. James mówił dalej: - Sam jestem zdania, że Mary wybrała dobrze. Liu Chen cię lubi i podoba mu się w naszej wiosce. Poza tym jest bardzo użyteczny w mojej przychodni. Pewnego dnia, za twoją zgodą, rozbuduję ją w szpital i nasza wioska będzie pierwszą w całym regionie, w której powstanie szpital. To przyniesie zaszczyt tobie i całej rodzinie Liangów. Ludzie będą się zjeżdżać z daleka, gospoda rozkwitnie, przybędzie sklepików i stworzy się rynki dla ludzi pracujących na roli. To wszystko James powiedział miękko i łagodnie, a wujek Tao nie mógł zakwestionować jego słów. James przedstawił argumenty, że małżeństwo Mary oznacza początek zmian na lepsze, dlatego wujek Tao milczał. - Mam więcej nowin. Wkrótce odwiedzi nas moja matka. 402 W tym momencie wujek Tao mógł wyrazić swój sprzeciw. Usiadł i powiedział żywo:
- Twoja matka nie powinna przyjeżdżać bez twojego ojca. Ten człowiek atramentu pewnie już zapomniał o swoich przodkach! Wdychał obce powietrze i pił zachodnią wodę. Co mi do tego? Ale oni ciągle ode mnie zależą. Co by poczęli bez starego wujka Tao, który trzyma w ryzach dzierżawców, pobiera opłatę i pilnuje gospodarstwa? - Położył się znów i przymknął oczy. - Właśnie! - przytaknął James. - Mama często to powtarza. Wujek Tao nie dał się udobruchać. - Jako dziewczyna była hałaśliwa. Czy po tylu latach w obcym kraju zmieniła się na lepsze? James uśmiechnął się i wstał ze stołka. - Przekonasz się. - Podziękował wujkowi Tao i wyszedł. Chenowi i Mary powiedział tylko, że wujek Tao nie sprzeciwił się ich małżeństwu. Mary i Chen nie posiadali się z radości. - Tylko nie możecie się śmiać - upomniał ich James. -Jeśli wujek Tao zechce, wygoni nas wszystkich z wioski. Nie uwierzyli mu. W tych dniach nic nie mogło ich przestraszyć ani zasmucić i wszystko doprowadzało ich do śmiechu. - W wiosce są jeszcze inni ludzie - zauważył wesoło Chen. Pani Liang rozejrzała się wkoło z lekkim niepokojem. Uczesała się, nie mogła jednak zmienić wymiętego ubrania. Dlatego ujrzawszy Jamesa i Mary, ucieszyła się, że nie ma z nimi jej przyszłego zięcia. Dzieci dostrzegły ją w tym samym momencie. Po chwili stali już we trójkę, spleceni w mocnym uścisku. - Mamo, dziękuję, że przyjechałaś - powiedziała wzruszona Mary. James wziął jej torby i zawiniątka i poprowadził do wozu wynajętego w mieście. Pojazd był czysty, James dodatkowo wyłożył go nową kapą. Teraz pomógł matce wsiąść. 403 - Mamo, tu nie ma resorów - przypomniał jej. - Ach, teraz nic mi już nie musisz mówić - odparła ożywiona. Czuła się o wiele lepiej. To domowe powietrze. Wciągnęła je głęboko w płuca. - Jaki przyjemny zapach! - zawołała. Gorące słodkie ziemniaki... Rzeczywiście, w pobliżu pojawił się sprzedawca z niewielkim przenośnym piecykiem. Wyjmował ze środka upieczone ziemniaki i kładł je na tacy wiszącej na końcu dyszla. Pani Liang zaczęła szukać w torebce portmonetki. - Pozwól, mamo. -James zareagował szybko. Położył na tacy garść banknotów i wziął cztery ziemniaki. Pani Liang wydała z siebie okrzyk protestu. - James, pomyliłeś się! Tyle pieniędzy! - Nie pomylił się, mamo - wyjaśniła Mary. - Pieniądze nie mają teraz żadnej wartości, chyba że amerykańskie. Po tych słowach córki na twarzy pani Liang pojawił się tajemniczy uśmiech. Zanurzyła rękę w fałdach ubrania, szarpnęła coś w okolicach talii i wyjęła mały pakunek z ceraty. Napotkawszy baczny wzrok woźnicy i sprzedawcy, zacisnęła wargi. - Lepiej jedźmy - zarządziła głośno i po angielsku. - Potem wam coś pokażę. - Wsunęła pakunek za dekolt i mlaśnięciem dała znak woźnicy. James wskoczył do wozu za Mary. Ruszyli. Pani Liang siedziała między nimi, obejmując ich ramionami. Wóz podskakiwał na kocich łbach, ale jej to nie przeszkadzało. Ciągnęła z przejęciem po angielsku: - Wasz tata nic nie wie o tym pakunku. Czemu? Bo mu nie powiedziałam. Wasz tata jest dobry, ale za bardzo lubi chować pieniądze dla siebie. A ja wycisnęłam swoją dolę! - Zaśmiała się radośnie. Mary i James uśmiechnęli się do siebie ponad jej głową. - To wspaniale, że jesteś z nami, mamo! - powiedziała Mary.
- Jak my cię puścimy z powrotem? - spytał James. Mając przy sobie matkę, czuł się pewniej i nabrał entuzjazmu. Dla niej nic nie było tu obce. Pomoże mu w wiosce, z wujkiem Tao, ze szpitalem, z każdym. A on zwierzy się jej ze wszystkiego. 404 Pani Liang spoglądała raz na Mary, raz na Jamesa i triumfalnie ciągnęła swoją opowieść: - I kiedy przyjeżdżam do swoich dzieci, przywożę swoje pieniądze. Wasz tata się nie przejmuje i daje mi bardzo mało na wydatki i dla was. Podskakiwanie wozu na wybojach zamieniło jej śmiech w przerywane okrzyki. - Och, mamo! - powiedziała czule Mary - tak się cieszę, że Chen cię pozna. - Uścisnęła dłoń matki i wtedy coś zwróciło jej uwagę. - Mamo, aleś ty brudna! Pani Liang nie okazała zawstydzenia. - Nieważne, tu nie Ameryka - odparła spokojnie. - A teraz powiedz, Mary, jak ten Chen wygląda. Ciągle rozmawiali po angielsku, ponieważ woźnica siedział parę cali od nich. Muł szedł swoim tempem, a woźnica nie spuszczał z nich zaciekawionego spojrzenia. Był młody, obdarty i zuchwały. - James, ty powiedz - odparła zawstydzona nagle Mary. - No cóż, mamo - zaczął James - Chen jest trochę wyższy ode mnie, o wiele lepiej zbudowany, ma kwadratową głowę, duży nos... - Nie za duży! - wtrąciła Mary. - Ciągle żartuje, nie lubi miasta, nie lubi się stroić, nie lubi uczonych... - Brzmi dobrze - stwierdziła pani Liang. - Kto jest pośrednikiem? - Ja byłem, mamo - odpowiedział James. - A wujek Tao? - zapytała sprytnie. - Wujek Tao jest za. - Kiedy ślub? Mary znów się zawstydziła. - To zależy od ciebie, mamo, i od tego, kiedy musisz wracać do taty. - Mam tylko sześć tygodni. - Mamo! - wykrzyknęli chórem. - Myśleliśmy, że zostaniesz przynajmniej pół roku - dodała przejęta Mary. 405 Pani Liang spoważniała. Zerknęła na woźnicę, zniżyła głos i nadal mówiąc po angielsku, objaśniła im przyczynę swego niepokoju. - Wasz tata jest zbyt cenny - zakończyła. - Nie mogę dawać mu za dużo swobody. Violet Sung czatuje niczym głodny tygrys pod drzwiami mieszkania. - Och, mamo... - wyszeptała Mary. James milczał. - Zupełnie jak Louise - zaperzyła się pani liang. - Och, mamo, mówi, jaka ty jesteś pocieszna, ciągle takie gadanie. Ale jestem od was starsza i wiem. Ty, Mary, dopiero jesteś zaręczona i wydaje ci się, że mężczyźni są idealni. - Tylko Chen - poprawił ją uśmiechnięty James. - Może teraz Chen jest idealny - przyznała pani Liang. - Ale jesteśmy w Chinach, a tutaj mężczyźni nie mają takich okazji jak w Ameryce, gdzie kobiety narzucają się im na każdym kroku, odsłaniając biust i nogi. Mówię ci, że w takich okolicznościach mężczyźni przestają być doskonali. Nie myśl, że za bardzo czepiam się taty. Nie! Wina leży gdzie indziej, winna jest Violet Sung i cała Ameryka! - Co u Louise? - spytał James, widząc rosnące wzburzenie matki. Opowieść o Louise rozciągnęła się na wiele mil. Zanim starsze rodzeństwo dowiedziało się wszystkiego o szczęściu swojej młodszej siostry, nadeszła pora przerwy w podróży na popołudniowy posiłek. Pani Liang zaspokoiła swój apetyt kilkoma
miseczkami makaronu, kluskami z warzywami na parze, roladą mięsną, tofu z siekaną surową cebulą oraz soloną rybą. Widać było, że jest szczęśliwa. James i Mary bali się, że to jej zaszkodzi, ale ona nic sobie z tego nie robiła. - Mój żołądek też tęsknił za rodzinnym krajem. Teraz mi dobrze. Gdy ruszyli w dalszą drogę, ucięła sobie drzemkę. O zmierzchu stanęli przed gospodą, w której zamierzali przenocować. Kiedy znaleźli się w swoich pokojach, drzwi gospody zostały starannie zamknięte i zaryglowane. Umyli się, przekąsili cienki chlebowy placek z cebulą, a potem zaczęli szykować się do snu. Pani Liang zatrzymała Jamesa, 406 gdy szedł już do swojego pokoju. Pod nieobecność osób postronnych mówiła po chińsku. - Obiecałam sobie, że nie będę pytać o twojego młodszego brata - westchnęła - ale ciągle o nim myślę. Powiedz mi wszystko, co wiesz. Będę rozmyślać o nim całą noc, żeby jutro móc zapomnieć o swoim żalu. - Mamo, powinnaś się wyspać - wtrąciła Mary. Ale pani Liang pokręciła głową. - Znam swoje stare serce. James usiadł na skraju twardego łóżka z desek i zdał matce relację z tego, czego się dowiedział o Peterze. Było tego niewiele, toteż pani Liang zalała się gorzkimi łzami. - Wiemy chociaż, gdzie jest pochowany - wykrztusiła w końcu. - Kiedy nadejdą lepsze czasy, przeniesiemy go tam, gdzie są groby naszych przodków. Żywy czy umarły, to nadal Liang. Odesłała Jamesa do pokoju obok, potem zwróciła się do Mary: - Jeśli usłyszysz nocą mój płacz, nie zwracaj na to uwagi. Mary obiecała to matce, a sobie przyrzekła w duchu, że nie zaśnie i będzie nasłuchiwać. Pełna dobrej woli, lecz przecież zdrowa, młoda, szczęśliwa i znużona całodniową jazdą w ostrym chłodnym powietrzu usnęła, nie wiedząc kiedy. Nazajutrz rano jej matka była radosna jak zwykle. Po umyciu i zjedzeniu śniadania wsiedli na wóz i pojechali dalej. Któż mógł się spodziewać, że woźnica jest złym człowiekiem? James wybrał go z powodu jego świeżej twarzy i obecnego na niej uśmiechu oraz zwinności, z jaką wskakiwał na wóz. Tymczasem jak większość ludzi w podłych czasach miał dwie różne natury. Zarabiał godziwie jako właściciel wozu i muła, ale ponieważ pieniądze miały niewielką wartość, dorabiał przewożeniem towarów. Dzięki temu wystarczało mu na wykarmienie siebie, swojej rodziny i starych rodziców. Gdyby Liangowie byli zwykłymi podróżnikami, postąpiłby z nimi uczciwie; gdyby byli urzędnikami, bałby się ich. Ale dla niego, 407 gdy tak słuchał trajkotania w języku, którego nigdy przedtem między swoimi nie słyszał, byli tylko cudzoziemcami. Wczesnym popołudniem, po wielu godzinach wsłuchiwania się w to trajkotanie, nachylił się ku Jamesowi i spytał: - Co to za mowa? James uśmiechnął się. - To angielski - odparł. Woźnica wlepił w niego zdumiony wzrok. - Ale macie takie same włosy i oczy jak ja, skórę też, tylko że wy nie spędzacie całych dni na słońcu i wietrze, no i widzę, że ciągle się myjecie. Z jakiego kraju jesteście? James był zaskoczony. - Jesteśmy Chińczykami, a znamy ten obcy język tylko dlatego, że spędziliśmy wiele lat za oceanem. - A co tam robiliście? - spytał woźnica.
Kiedy James mu to wyjaśnił, woźnica zasypał go pytaniami. Chciał wiedzieć, jak bogaci są Amerykanie, co jedzą i jak wyglądają. Z dobroci serca James odpowiadał wyczerpująco na te pytania, a woźnica słuchał uważnie. Pani Liang nie spodobało się spojrzenie mężczyzny rzucone w ich stronę. Wtrąciła się do rozmowy, zwracając Jamesowi uwagę po angielsku: - Nie mów za dużo. Ten człowiek może mieć złe zamiary. - Mamo, aleś ty podejrzliwa! - wykrzyknęła Mary. - Może i tak - przyznała pani Liang - lecz jest w nim coś, co mi się nie podoba. James uśmiechnął się i zakończył rozmowę, tłumacząc, że jest senny. Nie kłamał. Po rozmowie o Peterze nie mógł spać. Ale nie chodziło tylko o Petera. Przyjazd matki obudził również inne wspomnienia; wspomnienia dzieciństwa i lat chłopięcych w wygodnym amerykańskim mieście. Myślał o potężnym moście nad rzeką i o tym, jak się zastanawiał, co leży po drugiej stronie. Teraz już wiedział. Nie ma wymarzonej ojczyzny. Jest bieda, ucisk i obojętność. 408 Znów zaczął pogrążać się w grzęzawisku przygnębiających myśli o sobie i swoim życiu. Czy nie marnuje tutaj swojej szansy? Czy matka pomoże mu znaleźć odpowiedź na to pytanie? Świadom, że będzie to w pewnym stopniu powrót do dzieciństwa, zastanawiał się, czy przed jej powrotem do Ameryki powinien ją poprosić, by poradziła mu, co ma zrobić dalej ze swoim życiem. Monotonne kołysanie wozu podziałało uspokajająco. Pokonywali teraz bite wiejskie drogi, na których nie było już kamieni. James usnął. Z głębokiego snu wyrwały go jednocześnie gwałtowny zjazd wozu z drogi oraz krzyki mężczyzn. Po chwili dobiegł go donośny i zdecydowany głos matki. Otworzył oczy. Stali na poboczu. James usiadł. Ujrzał za wozem skupisko ciemnych głów. Jakaś ręka wsunęła się do środka i szarpnęła go za ubranie. James nie widział ani matki, ani Mary. Wygramolił się z pojazdu, odtrącając trzymające go ramię. Mary i matka stały przy wozie. Twarz Mary zastygła w wyrazie złości, a pani Liang, skrzyżowawszy ręce na piersiach, donośnym głosem wyrzucała z siebie potok słów. Sześciu młodych mężczyzn w łachmanach udawało, że nie słyszą jej tyrady, a jednak na ich twarzach malowało się wahanie. Wyglądali na zuchwałych i zmieszanych jednocześnie. Było oczywiste, że nie spodziewali się takiej reakcji pani Liang. - Te wasze matki! - perorowała z surową miną pani Liang. - Nie nauczyły was żadnych zasad? Nie macie oleju w głowie? Jak możecie zachowywać się jak rabusie? Czy my jesteśmy bogaci? Nie! Nie jesteśmy bogaci. Nie mam na sobie nic, co by się wam mogło przydać. Spójrzcie na mnie. Mam jakieś klejnoty? Pokazała im jedno ucho, potem drugie, wyciągnęła przed siebie obie ręce. - To moja ślubna obrączka, nie zdejmowałam jej od dwudziestu lat. Możecie mi obciąć palec, ale wtedy was skrócą o głowę. Woźnica stał nieco bokiem i odgrywał bezradnego. - Ej, ty! - wrzasnęła do niego pani Liang. - Nie udawaj niewiniątka! Jamesowi udało się na chwilę przerwać ten potok słów. 409 - Mamo, czemu mnie nie obudziłaś? Hej, ludzie! Coście za jedni? - To rabusie i bandyci! - ryknęła pani Liang. - Nie wiedzą, że mają do czynienia z Liangami! Czekajcie, niech no tylko wujek Tao dowie się o wszystkim! Na dźwięk imienia wujka Tao na twarzy najwyższego mężczyzny o najciemniejszej skórze pojawił się strach. Odwrócił się ku woźnicy i powiedział z wyrzutem: - Czemu nam nie powiedziałeś, że oni należą do rodziny Liangów? - A skąd miałem wiedzieć? - burknął woźnica. - Ty zakuta pało! - zgromił go mężczyzna. - Teraz stary nie będzie chciał nam płacić rocznej kaucji, bo zaatakowaliśmy jego krewnych.
- Lepiej natychmiast przyznajcie, że złamaliście prawo, i wtedy zapomnimy o wszystkim powiedziała twardo pani Liang. - Jeśli zaraz zejdziecie nam z drogi, nic nie powiem wujkowi Tao, ale jeśli będziecie się ociągać... Nie ociągali się. Wysoki nieokrzesaniec rozłożył szeroko ramiona, oddzielając swoich ludzi od podróżników. Pani Liang z godnością nakazała Mary zająć miejsce w wozie, sama wdrapała się tam z pomocą Jamesa. James wsiadł na końcu. Nachmurzony woźnica chwycił bat. - Czekaj! - zawołał wysoki mężczyzna. - Chcę coś powiedzieć. Pani Liang obrzuciła go lodowatym spojrzeniem. - Mów, ale szybko - ponagliła. - Nie mam zamiaru tracić więcej czasu. Tamten odsłonił w uśmiechu białe zęby. - Chcę, żeby pani wiedziała, że nie jesteśmy złymi ludźmi. Czasy są bardzo ciężkie dla takich biedaków jak my. Jesteśmy synami ziemi. Gdybyśmy mieli dobrych władców i łaskawe Niebiosa, moglibyśmy spokojnie pracować na roli i mieć wystarczająco dużo jedzenia dla siebie i dla naszych rodzin. Lecz władcy są źli, a Niebiosa odwróciły się od nas. Ale nawet teraz łupimy tylko bogatych. 410 Tak zwykle brzmiała przemowa rabusiów do ich ofiar po dokonanym napadzie. Tak było od niepamiętnych czasów. Pani Liang nie dała się zwieść. - Gdyby wszyscy robili to co wy - stwierdziła surowo - zostaliby tylko rabusie i kogo byście wtedy okradali? Na to herszt bandy nie znalazł odpowiedzi. Podrapał się tylko w szczękę i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Pani Liang wyprostowała się godnie i kazała woźnicy ruszać. Podczas dalszej podróży przez cały dzień mówiła do niego bez przerwy, aż przeraziła go tak bardzo, że pragnął jak najszybciej pozbyć się swoich pasażerów. Zatrzymał muła, opuścił bat i zwrócił się do Jamesa jako do mężczyzny. - Wasza szacowna matka, panie, powiedziała tyle, że nie śmiem jechać do waszej wioski. Wynajmij, proszę, innego woźnicę. James poczuł się zmuszony interweniować. - Mamo, daj mu spokój. Zmiana wozu będzie oznaczać zaproszenie nowej bandy rabusiów. Pani Liang ucichła, ograniczając się do mamrotania pod nosem, a potem całkiem zamilkła. U schyłku dnia dotarli do wioski. Wujek Tao jeszcze nie spał. Z pomocą synów włożył swoje najlepsze ubranie. Podczas wieczornego posiłku apetyt mu nie dopisywał. Czując, że z własnych dzieci, które całe swoje życie spędziły w wiosce, nie będzie miał żadnego pożytku przy spotkaniu z kobietą przybywającą po latach z zagranicy, posłał po Chena. Ten z radością zjawił się u wujka Tao. Znał o wiele lepiej niż James tę masę niegodziwości, humoru i dobroci, jaką był wujek Tao. Tym właśnie różnili się ci dwaj młodzi mężczyźni. James oczekiwał od ludzi tego, co najlepsze, a Chen nie oczekiwał niczego. Dlatego nigdy nie żałował wujka Tao ani też się na niego nie złościł. Lubił towarzystwo staruszka, w którym było tyleż dobra, ile zła, i śmiał się do rozpuku z jego stwierdzeń. - Nie mam pojęcia, skąd nasza uczciwa rodzina Liangów przejęła te obce wzory - gderał wujek Tao. - Do czasów mojego pokolenia 411 nikt nie myślał o opuszczeniu domu przodków i tułaczce przez morza. Mój brat, ojciec tego mola książkowego, który wcale nie odwiedza domu, był w stolicy na północy, ale nie dalej. W mieście jego dzieci usłyszały o obcych krajach i nic już nie można było na to poradzić. Ten uczony Liang uparł się ruszyć tam z żoną i dwojgiem małych dzieci, które wyrosły na obcych, a jego żona urodziła jeszcze dwoje obcych, którzy są obcy, bo się urodzili na obcej ziemi. I to
wszystko przytrafiło się nam, Liangom! A teraz ci obcy wracają. Pamiętam tę kobietę, ich matkę. Miała niewyparzoną gębę. - A ja - wtrącił Chen - cieszę się z tego, że wracają, bo dzięki temu będę mieć dobrą żonę. - Najlepsze są tradycyjne żony - burczał wujek Tao. - Kiedy marszczyłem brwi, moja żona drżała. Kiedy krzyczałem, płakała. A kiedy jej kazałem się uśmiechać, uśmiechała się. Nie chwaliłem jej częściej niż dwa albo trzy razy w roku. Kobiet i dzieci nie można chwalić, bo robią się zuchwałe. Ale ta wnuczka mojego brata, którą chcesz poślubić... Eh, bracie, nie będzie ci lekko. Nie pozwól sobie wejść na głowę. To radzę wszystkim mężczyznom. Nie pytajcie kobiet o nic. Nie zdradzajcie im swoich myśli. Miałem dobrą żonę, ale to ja na taką ją wyszkoliłem. Chen słuchał go, powstrzymując śmiech. Wujek Tao wyglądał dostojnie na honorowym miejscu w głównym pokoju. Miał na sobie szatę z żółtego brokatu wystrzępioną na brzegach ze starości. Sięgała mu do pięt, rękawy zakrywały mu dłonie, była obszerna, ale na brzuchu i w ramionach przyciasna. Do tego wujek Tao włożył nowe skarpety z białej bawełny wydziergane na drutach przez starszą synową, oraz wielkie czarne buty z pikowanego atłasu na grubych usztywnionych podeszwach. Tak rozmawiali o wielu rzeczach we wszechświecie, gdy wrzawa przy bramie, gdzie czekali pozostali członkowie rodziny w swoich najlepszych ubraniach, obwieściła im przybycie oczekiwanych osób. Chen podniósł się szybko i opuścił pokój. Nie powinien jako pierwszy witać nowo przybyłej, dlatego udał się na boczny dziedziniec. 412 Wujek Tao nie wstał, kiedy weszli. Siedział niczym stary cesarz na swoim wielkim rzeźbionym krześle przy stole, trzymając w ręku długą fajkę. Utkwił surowy wzrok w pani Liang i skinął głową. - Eh, eh... - wymamrotał - więc wróciłaś. Pani Liang spojrzała mu prosto w oczy. - Wujku Tao, dobrze się czujesz? - spytała głośno i wyraźnie. - Głuchy bynajmniej nie jestem - odparł cierpko. - Gdzie głowa rodziny? Gdzie jest Liang Wen Hua, mój bratanek? - Nie mógł przyjechać, wujku Tao. Uczy w szkole, nie pozwolili mu przyjechać. - Jak mu płacą? - dociekał wujek Tao. Pani Liang pominęła milczeniem to pytanie. - Przesyła ci wyrazy szacunku, wujku Tao. Mam ci przekazać, że jeśli jest coś w obcym kraju, czego byś sobie życzył, prześle ci to w miarę swoich skromnych możliwości. - Z obcego kraju niczego nie potrzebuję - odparł godnie wujek Tao. - Jadłaś już? - Jeszcze nie, wujku Tao. Teraz otoczyły ją wszystkie synowe. - Chodź do nas, zjesz z nami - podniosły wrzawę. Pani Liang poszła za nimi. Mary nie towarzyszyła matce. Udała się do swojego pokoju. Po drodze zatrzymała się przy Chenie, który czekał na nią przy wewnętrznej bramie bocznego dziedzińca. W tej chwili czuli się bezpieczni, ponieważ wszyscy domownicy byli z panią Liang. - Jesteś zmęczona? - spytał cichym, czułym głosem. - Nie za bardzo - odparła, spoglądając na niego spod rzęs. - Musisz iść do mamy. - Teraz, jak już przyjechała, to się boję. - Głuptas jesteś - powiedziała miękko Mary. - Ona już cię lubi. - Więc chyba powiedziałaś jej za dużo. Mary pchnęła go delikatnie. 413 - No idź. - Sam? - Sam - zarządziła Mary.
Machnęła ręką i poszła do siebie. Chen wstąpił jeszcze do swojego pokoju, by sprawdzić stan fryzury. Popatrzył na swoje odbicie w małym metalowym lusterku wiszącym nad stołem. Ale brzydal, pomyślał. Wzruszył ramionami i zaczął szukać pani Liang. Znalazł ją w wielkim bocznym pokoju, otoczoną przez krewnych, mężczyzn i kobiety, którzy tylko dotrzymywali jej towarzystwa, ponieważ sami jedli już wcześniej. Był z nią James. Na widok Chena wstał. - A, jesteś! - zawołał. - Mamo, to właśnie Chen. Pani Liang wstała z rękami opuszczonymi wzdłuż tułowia i spojrzała na Chena. Najpierw nieco podejrzliwie, po chwili jednak w jej oczach pojawiła się serdeczność, a na koniec jej twarz rozjaśniła się w uśmiechu. - Więc to ty - powiedziała życzliwie. Wyciągnęła do niego obie ręce i zamknęła jego dłoń w swoich. Krewni przyglądali się tej scenie bez słowa. Uścisk był mocny i serdeczny. Chen z miejsca ją polubił. Jeśli taką kobietą będzie kiedyś Mary, to miał powody do radości. - Hm, eh... proszę jeść, póki gorące. Ja sobie spocznę tutaj - powiedział po chińsku. Uprzejmie i skromnie przysiadł w pewnej odległości, pani Liang też usiadła, a krewni znów zaczęli trajkotać. Pośród tego gwaru pani Liang rzucała ukradkowe spojrzenia na Chena i w jej oczach widać było coraz większe zadowolenie. James był zaskoczony, że matka odnajduje swoje miejsce w domu Liangów, jakby nigdy stąd nie wyjeżdżała. Mimo długich lat nieobecności nadal miała tu swoje mocne korzenie. Przestrzegała właściwych form, nigdy nie popełniła błędu, zwracając się do starszych i młodszych synowych, ich mężów oraz dzieci. Krewni ją polubili. 414 Zanikło to, co raziło w niej, gdy była młodą dziewczyną. Przez oddalenie trudne sprawy domowe po tamtej stronie oceanu straciły swoją ostrość. James widział to wyraźnie. Pani Liang odprężyła się i złagodniała. - Mamie się tu podoba - zauważyła Mary. - To jej prawdziwy dom - odparł Chen. A jednak pani Liang nie wróciła do starych obyczajów. Popierała Mary i chodziła po wsi, namawiając matki, by posłały dzieci do jej szkółki. Opowiedziała im, że w Ameryce wszyscy muszą chodzić do szkoły. Mieszkańców wsi zdumiała taka tyrania. „Kto w takim razie pracuje?" - pytali. Kiedy tłumaczyła im, że nauka czytania i pisania nie zmienia pracujących ludzi w uczonych, nie chcieli jej wierzyć. Przywykli do swoich uczonych, którzy po zdobyciu wykształcenia uważali, że praca im nie przystoi. Pewnego wieczoru pani Liang podzieliła się z Mary swoim mądrym spostrzeżeniem: - Nasi krewniacy nie rozumieją jeszcze, że człowiek może umieć czytać i jednocześnie pracować. Trzeba, żebyś konsekwentnie udowadniała im, że to możliwe. Sama prała swoje ubrania, pomagała w kuchni i na różne sposoby zadziwiała kobiety Liangów, które spodziewały się, że jako wykształcona osoba będzie próżnować. Fama o niej rozniosła się po ziemi Liangów. Ściągały do niej kobiety, które chciały ją zobaczyć, a potem podzielić się swoimi kłopotami, a nawet - ponieważ też była kobietą - opowiedzieć, jak wujek Tao ciemięży ich rodziny. Pani Liang była bystra. Wiedziała, że ucisk jest mieczem w ręku tych, którzy walczą o swoją własność. - Prawo nie zawsze stoi po stronie biednych - odpowiedziała Jamesowi, gdy ten któregoś dnia, powiedział jej, że wujek Tao nie myśli o ludziach. - Najpierw zastanów się, czemu ludzie są biedni? Czy dlatego, że nie chcą pracować, że są złodziejami czy z powodu nieszczęśliwego zrządzenia losu? Dopiero gdy będziesz to wiedział, 415 znajdziesz sposób, by im pomóc. Dla niektórych najlepszą pomocą jest wybór: praca albo głód.
- Wujek Tao jest zbyt surowy - stwierdził James. - Jest surowy - przyznała mu rację - ale ty nie bądź zbyt łagodny. W rozmowie z Mary stwierdziła: - Twój brat potrzebuje dobrej, niezbyt ładnej żony. - Tak, potrzebuje - przytaknęła Mary - ale gdzie ją znajdzie? - Mam nadzieję, że nie upatrzył sobie tej małej Rosę - powiedziała pani Liang. Źle patrzyła na kobiety pracujące u boku mężczyzn, a Rosę w takiej sytuacji widziała się z Jamesem codziennie. - James nie spogląda na żadną kobietę odkąd Lili wyszła za Charliego Tinga - poinformowała ją Mary. - James jest głupi - rzuciła pani Liang. - Czemu nie Rosę, mamo? Pani Liang uniosła brwi, wzruszyła pulchnymi ramionami, poskrobała się w głowę złotą szpilką do włosów, oczyściła uszy, a wszystko bez słowa. W końcu stwierdziła: - Miska nie powinna być za mała dla ręki, która ją trzyma. - I nie powiedziała już na ten temat ani słowa. Zbliżał się dzień ślubu. Dla zachowania przyzwoitości wobec krewnych Chen i Mary do tego dnia trzymali się od siebie z daleka. Pani Liang w naturalny sposób była pochłonięta przygotowaniami, choć James często czuł na sobie jej baczny wzrok. Znał ją dobrze. Uwolniwszy umysł od teraźniejszych zobowiązań, zacznie obmyślać jakiś plan co do niego. W wieczór poprzedzający uroczystość powiedział w rozmowie z Mary: - Zaraz po twoim ślubie mama weźmie się za mnie. Czuję to. - Mama chce, żebyś się ożenił. James udał przerażenie i błagał Mary, żeby powstrzymała matkę. Ta myśl wzbudziła w nim jednak nie tylko rozbawienie i ciekawość, ale też ostrożność. 416 Pogoda dopisała. Słońce wstało okrągłe i żółte, nie było chmur, nie padał śnieg. Wujek Tao zdumiał się na wieść o tym, że nie przyjedzie nikt z rodziny Chena, ale kiedy poznał okoliczności - żyli w regionie opanowanym przez komunistów - mógł tylko wyrazić swoje współczucie. Zarządził wspaniałą ucztę trwającą przez cały dzień. Zaproszono na nią wszystkich mieszkańców wioski oraz dzierżawców, którzy mieli siły i chęci by udać się do wioski pieszo. Ślub odbył się według starych zwyczajów, w obecności krewnych. - Łatwiej tak, niż tłumaczyć, czemu robimy inaczej - stwierdziła Mary. Chen wybrał na pełnomocnika swojej rodziny dalekiego kuzyna Liangów. Podpisano papiery, wypito wino, wymieniono miseczki z prosem i ceremonia dobiegła końca. Panował przenikliwy chłód, ale ponieważ słońce świeciło nieprzerwanie, a mężczyźni, kobiety i dzieci najedli się do syta gorących dań, nic nie zakłócało dobrego samopoczucia gości. Nowożeńcy nie mieli miesiąca miodowego, ponieważ tutaj był to zupełnie obcy zwyczaj. Mary przeniosła swoje rzeczy do Chena, James oddał im swój pokój na salonik, a sam zamieszkał obok najstarszego kuzyna. Następnego dnia Mary poszła jak zwykle do szkoły, a Chen do przychodni. Żadne z nich nie zdradzało oznak wewnętrznego szczęścia. James jednak wiedział, że ono w nich jest. Wyczuwał ich sekretną radość każdym skrawkiem swego ciała. Za nic nie umniejszyłby ich szczęścia ani na jotę, lecz nagle zaczął silniej odczuwać swoją samotność. Zachowywał jednak spokój. Kiedy Chen przywitał się z nim rano po nocy poślubnej, James zaczął rozmowę o przekształceniu przychodni w szpital. Planował to na wczesną wiosnę. W tym samym czasie chciał ruszyć z kursami dla wędrownych ośrodków pierwszej pomocy. W wiosce mieszkali dwaj bystrzy chłopcy, którzy chcieli uczyć się od niego sztuki lekarskiej. Jeden był kuzynem żony Young Wanga, który osobiście przyszedł wstawić się za chłopcem, a
drugi synem nocnego stróża. Spostrzegłszy, że na wszystkie jego propozycje Chen odpowiada „tak, tak", 417 kompletnie nieobecny duchem, zamilkł. To właśnie w tym momencie najbardziej odczuł ogrom swojej samotności. Przez cały dzień James i Chen pracowali ramię w ramię, a przy nich Rosę, pilnująca długiej kolejki chorych, którzy teraz napływali z całego regionu, idąc czasem setki mil. Umierający przybywali na noszach albo podtrzymywani przez krewnych. Wrócił stary żal, że zbyt często na pomoc jest już za późno, ponieważ ludzie najpierw próbowali uzdrawiających czarów. Tego dnia Chen obserwował Rosę i doszedł do wniosku, że jest ładna i bystra. Pełen nowo odkrytego szczęścia zaczął rozważać, czy Rosę nie byłaby dobrą żoną dla jego przyjaciela. Kiedy odeszli na stronę, by omówić przypadek dziecka z poważnym wodogłowiem, w środku rozmowy Chen niespodziewanie odezwał się po angielsku: - Jim, powinieneś się ożenić. James spojrzał na niego z pewnym zdziwieniem. - Mówiliśmy o chorym dziecku... - Myślę o tobie - powiedział Chen. - To naturalne, że dzień po swoim ślubie chcesz ożenić wszystkich mężczyzn - odparł James z ironicznym uśmiechem. - Czemu nie Rosę? - spytał odważnie Chen. - Eh, ty! Rosę jest w porządku i pewnego dnia powinniśmy wydać ją za mąż, ale nie za mnie. Chodź, chodź... - Spotkałeś lepszą? - Chen nie dawał za wygraną. - Nie spotkałem kobiety, którą chciałbym teraz mieć za żonę - odparł James cicho. Znów skupili się na chorym dziecku. Zdecydowali usunąć mu wodę z głowy. Wykonali zabieg, a potem uczulili matkę, że często musi przychodzić z nim na kontrolę, ponieważ nie ma gwarancji wyleczenia. Chen pracował dalej, ale jego umysł był zajęty czym innym. James powiedział, że nie spotkał kobiety, z którą chciałby się teraz ożenić. Więc może powinna to być taka, której jeszcze nie spotkał? Miłość jest błogosławieństwem, skoro jednak jego serce jest martwe, 418 niech samo życie, jeśli nie miłość, pobudzi je do aktywności. Mężczyzna powinien się ożenić i mieć dzieci, wszystko jedno czy z miłości, czy bez. Tej nocy, z sercem wezbranym uczuciem, powiedział do Mary: - Czemu nie mielibyśmy znaleźć Jamesowi żony? Sam tego nie zrobi, zróbmy to za niego. - Akurat nam na to pozwoli! Pomysł był tak śmiały, że Mary zaczęła się z niego natrząsać. Chen cieszył się, że nawet miłość jej nie zmieniła. Mary docinała mu i sprzeciwiała się jak zawsze, dzięki czemu jej uległość nabierała jeszcze słodszego smaku. - Mówię poważnie - upierał się Chen. - Właśnie Jim pozwoli nam to zrobić. - Nigdy w to nie uwierzę - oświadczyła Mary. Następnego dnia Chen zatrzymał panią Liang, gdy wychodziła z kuchni, poprowadził ją do zacisznego pokoju z dala od krewnych i tam zaproponował, że powinni przekonać Jima, by powrócił do starego obyczaju i pozwolił im wybrać dla niego żonę. Pani Liang okazała wielką radość. - Czemu sama na to nie wpadłam? - wykrzyknęła. - Mary uważa, że Jim się nie zgodzi. Pani Liang rozważała te słowa przez moment. - Gdyby nie zakochał się kiedyś w tej Lili Li, na pewno by się nie zgodził. W uczuciach nie rozmienia się na drobne. Kiedy był mały, miał psa, i kiedy ten pies zdechł, Jim już nigdy nie
wziął sobie innego. Jeden przyjaciel mu wystarczył, nigdy nie miał ich wielu. Taką ma naturę. Razem coś wymyślimy. Tego wieczoru pani Liang poszła do Mary i Chena, by razem z nimi ustalić, jakiej żony szukać dla Jamesa. Oczywiście, musi mieć jakieś wykształcenie, nie może być ani staroświecka, ani zbyt nowoczesna. Najlepiej coś pomiędzy. Ważniejszy od wiedzy czy stylu życia jest charakter dziewczyny. Żona Jamesa musi być uczciwa, 419 musi kochać swojego męża bardziej niż siebie samą, co nie jest zbyt częstą cechą u kobiet. Musi umieć szyć i gotować, bo James nigdy nie zauważał, że jego ubranie wymaga już naprawy, a kiedy pracuje, często zapomina o jedzeniu. Nie musi być ładna, ale ponieważ małżeństwo nie zacznie się od miłości, nie powinna być brzydka. Na pewno czysta, bo u Jamesa wszystko musi być czyste, poza tym musi mieć przyjemny oddech i miły głos. Ustaliwszy to, zajęli się wymyślaniem sposobu na znalezienie dziewczyny, która spełniałaby te warunki. Chen zaoferował się, że pojedzie do miasta, a Mary, czy nie napisać do doktora Su i jego żony jako najlepszych spośród nowych przyjaciół. Pani Liang usiłowała nawet przypomnieć sobie wszystkie młode niezamężne Chinki widziane w Nowym Jorku. Do głowy przyszła jej jedynie Sonia Pan, ale ta byłaby gorsza od każdej Amerykanki. Chińskie było tylko jej ciało. Poza tym Sonia z pewnością nie zechciałaby mieszkać tam, gdzie nie można kupić gumy do żucia, włączyć radia czy zrobić sobie trwałej. Na dodatek wujek Tao by jej nie tolerował i James nie miałby z niej tutaj żadnego pożytku. W końcu Chen rozsądnie zauważył, że najlepiej przedstawić cały plan Jamesowi. Z dużą dozą niepewności, ale i rozbawienia, dyskutowali, kto powinien przemówić pierwszy, jak w ogóle poruszyć ten temat, wreszcie zaprosili Jamesa na wspólny posiłek w gospodzie, gdzie królował teraz Young Wang, któremu teść przekazał prowadzenie interesu. Tam mieli gwarancję smacznego jedzenia i dyskrecji w oddzielnym pokoju. Okazja do spotkania się znalazła, bo akurat minął miesiąc od ślubu Mary i Chena i pani Liang, oczywiście, nie przestawała mówić o konieczności rychłego powrotu do Ameryki. Bardzo chciała zostać, nawet jeszcze przez miesiąc, gdyby tylko James się ożenił... W gospodzie było pełno ludzi. Young Wang prowadził handel wymienny. Serwował jedzenie w zamian za mąkę, warzywa, drób, jajka, ryby, świńskie albo krowie mięso. Pieniądze były bezużyteczne i ludzie robili interesy bez nich. 420 Young Wang sam ich obsługiwał. Wyglądał teraz jak prawdziwy właściciel, twarz mu się zaokrągliła. Ociekał potem, biegając między kuchnią a pokojem, który przeznaczył dla szczególnych gości. - Nie rób sobie takiego kłopotu - łaskawie zwróciła się do niego pani Liang, ale gorliwość nie pozwoliła mu zwolnić tempa. Dopiero gdy na stole znalazły się wszystkie potrawy, a jego młoda żona nalała biesiadnikom wina i herbaty, zostawił całą czwórkę samą. Spiskowcy ustalili, że zacznie pani Liang. I zaczęła: - Mój synu, jako twoja matka błagam cię, byś pozwolił mi przed wyjazdem ujrzeć cię ożenionego z dobrą kobietą - powiedziała. - Wtedy nie będę się martwić. Mój młodszy syn nie żyje, a ty jesteś najstarszym z moich dzieci. Czemu masz żyć samotnie? - Łzy napłynęły jej do oczu. Mary zabrała głos jako druga. - Myśleliśmy o wszystkich przyjaciołach, żeby pomogli znaleźć taką kobietę, która ci się spodoba. Nie próbuj znów się zakochać, Jim. Po prostu wybierz miłą dziewczynę i przekonaj się, co się wydarzy. - Przecież - teraz głos zabrał Chen - dopiero nasze pokolenie wymyśliło wybieranie męża czy żony na własną rękę. Pamiętaj, że tutaj nadal rodzice wybierają małżonków dla swoich dzieci. Ku ich zaskoczeniu James odpowiedział od razu poważnie i rozsądnie:
- Sam się nad tym zastanawiałem. I przekonywałem się dokładnie takimi słowami, jakich użył Chen. Czy jestem aż tak inny niż moi przodkowie? Być może oni lepiej wiedzieli, na czym polega związek mężczyzny i kobiety. - Więc kto... - zaczęła radosnym tonem pani Liang. James przerwał jej w pół zdania. - Nie dokonam wyboru sam, mamo. Możesz zrobić to za mnie. Dałaś mi życie, znasz mnie. Mary i Chen mogą ci doradzić. Cała trójka była zaskoczona tym łatwym zwycięstwem. - Ale czy myślałeś o tym, jaką dziewczynę... - zaryzykował pytanie Chen. 421 - Myślałem - odparł spokojnie James. - Chciałbym, żeby miała dobry charakter, żeby była silna i zdrowa i żeby była córką dzierżawcy, jednego z naszych dzierżawców. Pani Liang, Mary i Chen zaniemówili. Córka dzierżawcy liangów! To nawet mi wydało się zbyt osobliwe. To był zbyt radykalny krok wstecz. James spojrzał na ich poważne twarze. - Czemu nie? Dobroć i zdrowie to wszystko, czego chcę. - Ale niepiśmienna kobieta, Jim? - powiedziała Mary. - Będziesz ją uczyć - odparł z uśmiechem. Odłożył pałeczki na stół. - Czemu się tak gapicie? Ja tylko przyjąłem waszą propozycję. - Nie prosiliśmy, żebyś posunął się aż tak daleko - powiedział Chen. - Znajdźcie mi narzeczoną - odparł James nieco żartobliwym tonem. - A wtedy ożenię się z nią. Teraz cieszmy się wspaniałym jedzeniem. Czemu nie? - pytał siebie w głębi duszy. Nie było na świecie kobiety, której pragnął dla siebie. Serce nic mu nie podpowiadało. Stało się maszyną pompującą krew, która przepływała przez jego ciało, by żył i mógł pracować. Rozdział Dwudziesty Pierwszy. Pani Liang wspięła się po schodkach do ogromnego samolotu, który miał ją zabrać z powrotem do Ameryki. Znalazła swoje miejsce, uporządkowała rzeczy, usiadła, wsparła głowę o fotel i przymknęła oczy. Tylko dlatego, że przedłużyła swój planowany pobyt o ponad miesiąc, zdecydowała się znów pokonać ocean samolotem. Została z trojgiem swoich dzieci do ostatniej chwili. Chena traktowała teraz jak swojego syna. Ponieważ był odcięty od rodziców, którzy żyli na terytorium opanowanym przez komunistów, myślała o nim jak o sierocie. Nic nie wiedziała o komunistach czy komunizmie, ale tylu okropności się nasłuchała od doktora Lianga, że uznała, iż śmierć wszystkich ludzi w rejonie opanowanym przez komunistów jest tylko kwestią czasu. Chen nie dostawał żadnych listów, sam też ich nie wysyłał, więc nic nie przeczyło jej teorii. Ludzie pisali do swoich krewnych, dokąd żyli. A ponieważ Chen nie otrzymywał listów, jego rodzice z pewnością zmarli. W skrytości ducha niespecjalnie się tym przejmowała. Jej dzieci w wiosce były bezpieczne, osoba wujka Tao stanowiła dla dzieci odpowiednią ochronę. Skupiła się teraz na wujku Tao. Był nieznośny jak zawsze, ale okoliczności się zmieniły. Zestarzał się, miał guz w brzuchu. Jej też przybyło lat, odkąd jako młoda dziewczyna buntowała się przeciwko niemu. Ciocia Tao jeszcze wtedy żyła. Pani Liang uważała ciocię Tao za słabą kobietę, zbyt uległą wobec kłótliwego i apodyktycznego mężczyzny, jakim wujek Tao był w tamtych czasach. Teraz uświadomiła sobie, że to była giętka uległość i że tak naprawdę ciocia Tao miała twardy charakter. 423 Dostrzegła to dopiero z perspektywy wielu lat własnego małżeństwa.
Ale dziś wujek Tao budził w niej niepokój z całkiem innego powodu. Dziś chodziło o prosty fakt, że wujek Tao miał władzę. Nie rozumiała, na czym dokładnie ona polega. Wiedziała jednak, że wujek Tao ma wpływ na urzędnika sądowego, lokalną policję, a nawet poborców podatkowych. Do tego oczywiście sprawował absolutną kontrolę nad dzierżawcami. Pani Liang przestrzegła Jamesa, by zbyt gorliwie ich nie bronił. „Synowie ziemi nie są tacy jak w mojej młodości - powiedziała mu wtedy. - W tamtych czasach co mogli zrobić? Prawda, bywało, że zabijali tych, których nienawidzili. Ale kiedy pozbyli się tego znienawidzonego, pojawiał się inny wysłannik cesarza. Wtedy zaczynali rozumieć, że nie warto zabijać człowieka, skoro na jego miejsce zaraz przyjdzie następny, i przez kilka pokoleń nie podnosili głowy. Teraz wszystko jest inaczej. Za dużo słyszeli. Wiedzą nawet, że w Ameryce ludzie mogą przerwać pracę, a farmerzy odmówić sprzedaży swojej żywności. I przychodzą im do głowy różne pomysły. Teraz doszli jeszcze ci przeklęci komuniści, do których zawsze mogą dołączyć. A my tkwimy jak w kleszczach między tymi ludźmi a komunistami". Nie podobał się jej sposób, w jaki James słuchał tych słów. Milczał i uśmiechał się tylko. Gdy kobieta mówi, a mężczyzna uśmiecha się w milczeniu, nie wróży to nic dobrego. - Teraz, James - powiedziała z naciskiem - nie sprzeciwiam się wujkowi Tao tak bardzo. Wujek Tao ciągle budzi strach. Lepiej zostań w jego cieniu. Czasy są bardzo złe. Ale kiedy James i na to jej nie odpowiadał, pani Liang musiała porozmawiać z Mary i Chenem. - Wy dwoje - zaczęła po angielsku, gdy przyszli do niej w przeddzień jej wyjazdu - teraz jako małżeństwo musicie się wykazać zdrowym rozsądkiem. Radzę wam, żebyście nie drażnili wujka Tao. 424 - Ja się nie boję wujka Tao - powiedziała zuchwale Mary. Pani Liang obrzuciła ją lodowatym spojrzeniem. - Wszyscy inni się boją. Miej trochę rozumu. Chen pospiesznie zaczął uspokajać panią Liang. - Matko, nie pozwolę Mary na głupie zachowanie - obiecał. - Wujek Tao jest tu kimś ważnym i potrzebujemy go, przynajmniej póki sami się tu nie zadomowimy i póki ludzie nie docenią tego, co dla nich robimy. - Oby wcześniej nie umarł przez ten supeł w brzuchu - mruknęła pani Liang. A potem wyznała: - Kiedy zobaczyłam, jak wujek Tao chudnie i żółknie, pomyślałam sobie najpierw, że namówię go, żeby pozwolił Jamesowi się kroić. Ale później przyszło mi do głowy, że jeśli James go zabije, to kto będzie tu chronił moje dzieci? Lepiej niech umiera powoli i naturalnie. Chen ryknął śmiechem, lecz Mary była wstrząśnięta: - Mamo, jak możesz być taka okrutna? Biedny wujek Tao! Po tym, co powiedziałaś, lubię go bardziej niż przedtem. Spróbuję sama go przekonać, żeby pozwolił sobie pomóc. Pani Liang westchnęła na wspomnienie tej sceny. Od czasu zamążpójścia Mary stała się jeszcze bardziej uparta. Jeśli już szukać w Chenie wad, to byłaby to jego nadmierna pobłażliwość wobec młodej żony. Za dużo z niej żartował, a za mało ją strofował. Mary nie miała owej łagodności, która pojawiła się u Louise, odkąd wyszła za Aleca. Pani Liang pogrążyła się w rozmyślaniach o dziwnych sprzecznościach w naturze młodych ludzi. Komuś mogło się wydawać, że mając chińskiego męża, Mary stanie się potulną chińską żoną. Nic z tego. Choć mieszkała w wiosce przodków, zachowywała się jak Amerykanka, na dodatek wzniecała buntowniczego ducha w sercach wielu chińskich żon. Natomiast Louise, żyjąc w amerykańskim domu, gdzie kobiety mogły do woli okazywać swój upór, stała się słodka i posłuszna, jakby mieszkała w Chinach. Świat stanął na głowie! 425 Śmigła poszły w ruch, po chwili zahuczały silniki. Pani Liang złapała się za brzuch. Przestała dumać o rodzinie w wiosce przodków i w Ameryce, teraz miała myśleć tylko o sobie.
Sam w wielkim mieszkaniu, nie licząc Nellie krzątającej się cicho po kuchni, doktor liang był wdzięczny losowi za dodatkowe tygodnie, jakie zostały do powrotu pani Liang. Gdyby przyleciała zgodnie z planem, zastałaby go zbolałego i rozstrojonego. Ciągle miał mętlik w głowie, ciągle czuł rozżalenie, lecz jego duma i próżność zostały poskromione, dzięki czemu mógł odczuwać wdzięczność, że Violet Sung podjęła tę decyzję. Dobrą dla nich obojga, choć buntował się przeciwko niej całym swoim jestestwem. Rzeczywiście, po tygodniach spędzonych w ciszy i samotności ze zdziwieniem patrzył na siebie i swoje wcześniejsze postępowanie. Jeszcze bardziej zdumiewało go, że zdobył się na wyjazd do Londynu w ślad za Violet. Rozparł się wygodnie w swoim głębokim fotelu obitym czerwoną skórą. Cóż, zostały mu wspomnienia... Po wyjeździe pani Liang zupełnie stracił głowę. Tylko takimi słowami mógł teraz opisać tamten stan. Czuł się taki wolny, taki radosny. W Nowym Jorku trwał w najlepsze sezon towarzyski, a ponieważ nie musiał myśleć o nikim prócz siebie, chodził na wszystkie przyjęcia. I zdarzyło się coś zdumiewającego. Nauczył się tańczyć. Byłoby to niemożliwe, gdyby żona nie wyjechała. Jej zdumione oczy oskarżałyby go o zachowanie niestosowne w jego wieku. Ale Violet nauczyła go sztuki tańca i chwaliła lekkość jego ruchów. Jedyną przeszkodą, za to poważną, był brak wyczucia rytmu. Kiedy tańczył z Violet, ona brała na siebie ciężar pilnowania rytmu, więc on sam miał wrażenie, że całkiem nieźle mu to wychodzi. Ponieważ był wysoki i wiedział, że jest przystojny, przyjemnie było czuć podziw patrzących na nich ludzi. Zapewne spędzali z sobą za dużo czasu. Anglik nie miał tu nic do rzeczy. W ich relacji nie było jednak nic fizycznego. Choć nie sposób zaprzeczać, nawet teraz, gdy wszystko należało już do przeszłości, że mogło być. 426 Doktor Liang mówił sobie, że wszedł w nową fazę życia. Żonaty od tak dawna, znów poczuł się młody, jakby wszystko zaczynał od nowa. Nie przyjął zaproszenia Louise na kolację, sam też nie zaprosił jej i Aleca. Wtedy nie chciał nawet pamiętać, że ma dzieci. Mimo wszystko nie czuł się źle. Przeciwnie, nigdy nie czuł się tak przepełniony wzniosłymi uczuciami, tak szlachetny i tak dobry jak wtedy, gdy widywał się z Violet każdego dnia. Tak, spotykali się codziennie! Nawet nie próbował nic pisać, choć zaczął nową książkę, antologię chińskiej poezji miłosnej. Oczywiście prowadził wykłady. Czuł wewnętrzną inspirację. Przy okazji zauważył, że małżeństwo nigdy go nie inspirowało. Po niespełna trzech tygodniach tego prawie doskonałego szczęścia Violet poinformowała go przez telefon, że nie może się z nim zobaczyć. Mówiła coś o bólu głowy i przeziębieniu. Nazajutrz znów zadzwoniła i oznajmiła, że leci do Londynu. We wspomnieniach wróciło całe przygnębienie, jakie wtedy odczuł. - Ale dlaczego? dopytywał. Violet powiedziała coś wymijająco, że napisze i że lepiej będzie, jeśli przestaną się widywać. A w liście wyjaśni wszystko. Zniszczył ten list dopiero w Londynie. Na moście Westminsterskim, gdzie widział się z Violet po raz ostatni, podarł go na strzępy i wyrzucił do rzeki, pragnąc - choć nie do końca rzucić się w ślad za nim. Treść listu go nie zadowoliła. Wbrew wcześniejszym obietnicom Violet niczego nie wyjaśniła. Napisała tylko, że Ranald Grahame postawił jej warunek: póki będzie widywać doktora Lianga, nie może liczyć na wsparcie finansowe. Przemyślała to i mając na względzie dobro wszystkich osób uwikłanych w tę sytuację, uznała, że najlepiej będzie, jeśli zostanie z Ranaldem. Ale na zawsze pozostanie szczerze mu oddaną Violet Sung. A pod jej imieniem i nazwiskiem nie było żadnego adresu. Zanim list dotarł do niego, ona już wyjechała. Doktor Liang był rozbity i tak źle to ukrywał, że tego dnia kilkakrotnie dostrzegł na sobie uważny wzrok Nellie. 427
Powiedział jej więc, że jest chory, i zamknął się w swoim pokoju. Nellie stanęła pod drzwiami z tacą. Musiał wstać i odebrać od niej tacę, ponieważ Nellie oznajmiła, że skoro są w domu sami, nie wejdzie do jego sypialni. Uraził go podtekst zawarty w tej deklaracji cnoty, ale nic nie mógł na to poradzić. Poza tym wystarczyło zamknąć drzwi, by zapewnić sobie całkowitą prywatność. Dwadzieścia cztery godziny w samotności sprawiły, że już nie tyle chciał, co wręcz żarliwie pragnął zobaczyć Violet, rozmawiać z nią, a to pragnienie aż szarpało mu wnętrzności. Nieważne, co pomyślą inni, ale on rozwiedzie się z żoną, a przynajmniej każe jej pozostać na zawsze w wiosce przodków. Trzeba tylko zorganizować wszystko jak trzeba. Poinformował Nellie, że wzywają go do Londynu. Wcześniej zatelegrafował do starego pana Li z zapytaniem, czy może się u nich zatrzymać. Zaproszenie od pana Li przyszło natychmiast. Doktor Liang zostawił depeszę na stole w jadalni, gdzie Nellie mogła ją przeczytać. Wspomógł się swoim sławnym nazwiskiem w chińskiej ambasadzie, dostał w trybie pilnym miejsce w samolocie i przed upływem tygodnia wyleciał do Londynu. A tam jego cierpliwość została wystawiona na ciężką próbę. Państwu Li mógł jedynie powiedzieć, że przyjechał na urlop, natomiast żadną miarą nie mógł się przyznać, że chce poznać miejsce pobytu Violet Sung. Londyn był zbyt wielkim miastem, by szukać jej na ślepo. Pozostawało jedynie udawać, że sprawia mu przyjemność wszystko, co gospodarze dla niego czynili, a w międzyczasie rzucać niewinne - miał nadzieję - pytania. Pan i pani Li mieszkali w wygodnej willi za miastem i sprawiali wrażenie, że nie mają najmniejszej ochoty wracać do Chin. Gdyby wybuchła kolejna wojna światowa, mówili, pojadą do Rio de Janeiro. Oboje byli tędzy i niemodni, a teraz cieszyło ich, że mogą pochwalić się sławnym gościem, urządzać na jego cześć przyjęcia i w ten sposób uregulować swoje zaległe towarzyskie zobowiązania. Na żadnym z tych przyjęć doktor Liang nie spotkał Violet Sung, co doprowadzało go do rozpaczy, która przerażała jego samego. 428 To Lili w końcu mu pomogła. Zewnętrznie nie zmieniła się ani trochę. Nie miała dziecka. Była szczupła, piękna i emanowała tym samym spokojem. Nadal miała wysoki, miły, dziecinny głos, a to, co mówiła, nadal brzmiało naiwnie i nieco głupio. Lecz była to tylko fasada. Lili nie była ani dziecinna, ani głupia. W jej osobie szanghajskie wyrafinowanie mieszało się z wyrafinowaniem Nowego Jorku, Paryża i Londynu. Była całkiem szczęśliwa z Charliem Tingiem, frapującym w swoim zepsuciu młodym człowiekiem, który uważał, że nic co służy zabawie, nie jest złe. Słowa „dobro" i „zło" rezerwował jedynie na użytek dyplomacji. Z nim Lili żyła na kilku poziomach równocześnie. Na jednym z tych poziomów usłyszała plotki o doktorze Liangu i Violet Sung. Głośno wyraziła swoje zdumienie, choć w głębi duszy uwierzyła we wszystko. To wyjaśniało obecność doktora Lianga w Londynie oraz niepokój, jaki u niego zaobserwowała. Z ciekawości i braku lepszego zajęcia dowiedziała się, że Violet Sung istotnie przebywa w Londynie i ma bardzo ładne, choć małe mieszkanko z oknami wychodzącymi na zbombardowane w czasie wojny miejsca, teraz zamienione w park, i że nigdzie nie bywa. Popytała kogo trzeba i zdobyła adres. A potem poszła odwiedzić Violet Sung. To wszystko opowiedziała doktorowi Liangowi swoim słodkim dźwięcznym głosikiem w pewien niedzielny poranek. Okazja nadarzyła się sama. Lili spędzała koniec tygodnia z rodzicami i łatwo jej było natknąć się na doktora Lianga przemierzającego wyłożoną kamieniami wąską ścieżkę wokół krzewów róż. Wyszła do ogrodu osłonięta różową parasolką. Nie podobała jej się panująca moda na opaleniznę i dbała, by jej skóra zachowała bladość płatków lotosu. Po wymianie kilku niezobowiązujących uwag usiadła na ogrodowym krześle i powiedziała: - Doktorze Liang, wczoraj widziałam się z pana starą przyjaciółką. Spojrzał na nią zaskoczony, choć już domyślał się, o kim mówi.
- Violet Sung - podpowiedziała życzliwie, lecz bez cienia uśmiechu. - Mieszka teraz w Londynie, wiedział pan? 429 - Nie, nie wiedziałem. Od jakiegoś czasu nie miałem z nią kontaktu. - Teraz jest tutaj - ciągnęła Lili. - Nie wiem, czy chciałby pan jej adres. - Nie zależy mi na tym - skłamał. - Myślę, że chciałaby pana zobaczyć. - Lili nie dawała za wygraną. Zdążyła już opanować angielski do perfekcji, ale odkryła, że wydaje się bardziej egzotyczna, gdy robi błędy. - Chyba lubi być samotnie. Mówi mało, wygląda zbyt szczupło, ale pięknie. Doktor Liang nie ufał sobie na tyle, by odpowiedzieć Lili. Nie miał zamiaru zwierzać się jej ani nikomu innemu. Znał swoich rodaków. Zdradzić im swoje myśli czy uczucia to jakby nalać wody do pękniętego naczynia. Dotrzymywali tajemnicy, ale plotką dzielili się z pierwszym napotkanym Chińczykiem. Lili otworzyła małą atłasową sakiewkę zawieszoną przy brylantowej bransoletce i wyjęła z niej kawałek papieru. - Zapisałam go dla pana - powiedziała. Nie mógł się oprzeć, wziął karteczkę z adresem, ale na nią nie spojrzał, tylko wsunął do kieszeni. - Jeśli znajdę czas, może uda mi się ją odwiedzić - powiedział. Miał nadzieję, że Lili nie słyszy szaleńczego bicia jego serca. Przezorność nie pozwoliła mu wybrać się do Violet od razu. Nie chciał natknąć się na Anglika, którego imienia nawet nie starał się zapamiętać. Napisał do Violet liścik i przekazał go przez posłańca. Nie ufając chłopcom, znalazł jednoręką staruszkę, której chuda surowa twarz budziła zaufanie. - Proszę nie wracać bez odpowiedzi - nakazał. - Jasne, sir - odpowiedziała kobieta. Wróciła po kilku godzinach. - Trochę sie czeba było koło tego zakrencić - poinformowała. - Młoda pani chciała sie mie pozbyć. Tylko „wróć jutro, wróć jutro" i takie tam. A ja jej, że bez odpowiedzi sie nie ruszem, bo mi tak kazali. I przyniesłam. 430 Zapłacił jej, ile chciała, po czym otworzył list od Violet. Był wystarczająco krótki, by złamać mu serce. Skoro się rozstaliśmy, po co znów się spotykać? Będzie nam obojgu jeszcze trudniej. Tylko tyle. Rozzłościło go to. Wysłał śmiały telegram, nie dbając o to, czy Anglik go zobaczy. JESTEŚ MI WINNA WYJAŚNIENIA. CZEKAM JUTRO O SZÓSTEJ PO POŁUDNIU NA MOŚCIE WESTMINSTERSKIM. Przez most przewijały się tłumy, poza tym o szóstej zapadał zimowy zmierzch. Doktor Liang zjawił się tam o wpół do szóstej. Nie śmiał nawet pomyśleć, że Violet się zjawi. To byłoby w jej stylu, gdyby nie przyszła. A jednak stało się inaczej. Dostrzegł ją, zanim ona zauważyła jego. Miała na sobie ciemne futro i przylegający do głowy mały futrzany kapelusik przybrany fiołkami. Przyszła, ponieważ zorientowała się, że Wen Hua nie uwierzył w jej słowa o zerwaniu wszelkich kontaktów raz na zawsze. Swoim uroczym łagodnym głosem, którego intonacja miała brzmieć mu w uszach do końca życia, powiedziała: - Wen Hua, nie powinieneś zmuszać mnie do przyjścia. To dla mnie niebezpieczne. Przyrzekłam Ranaldowi, że nigdy więcej się z tobą nie spotkam. - A jednak przyszłaś, co znaczy, że chciałaś to zrobić. - Mylisz się - odparła.
Wieczór był dziwnie ciepły i bezwietrzny. Nawykły do przenikliwego chłodu panującego w Nowym Jorku o tej porze roku, doktor Liang nie mógł uwierzyć, że to zimowy wieczór. Od rzeki ciągnęło wilgocią, powietrze było rześkie, lecz łagodne. Policzki Violet w świetle ulicznej latarni były różowe niczym u angielskiej dziewczyny. - Nie chciałam tu przyjść - powtórzyła. - Podjęłam decyzję, Wen Hua, i jej nie zmienię. - Jak mogłaś podjąć decyzję krzywdzącą mnie? - nie ustępował. Oparci o barierkę, stali plecami do przechodzących ludzi. Spoglądając na rzekę w dole, Violet zadumała się na moment. 431 - Ani ty, ani ja nie kochaliśmy wystarczająco mocno, żeby wszystko poświęcić - powiedziała w końcu. - Ty po prostu chciałeś mnie mieć. - To nieprawda - zaprzeczył natychmiast. - Ależ tak, Wen Hua. To samo dotyczy mnie. Nie jestem lepsza od ciebie. Poza tym... Urwała. Doktor Liang czekał na dalszy ciąg. A ponieważ milczała, spytał: - Co jeszcze? - Dużo nad tym myślałam - powiedziała z namysłem. - Nie mam zbyt wiele do roboty prócz rozmyślania. Ludzie tacy jak ty i ja... My nie jesteśmy prawdziwi, wiesz o tym, Wen Hua. - Przecież istniejemy, czyż nie? - spytał z oburzeniem w głosie. - Och, tak, mamy te ciała... Znów czekał na jej dalsze słowa, tym razem nie naciskał na szybką odpowiedź. Bał się tego, co miała powiedzieć. Cokolwiek by to było. - Żyjemy wsparci na korzeniach innych ludzi. To twoja żona czyni cię prawdziwym, Wen Hua. Jest tak prawdziwa, że gdyby ty i ja... Oczywiście, nie tolerowałaby mnie. Żadna prawdziwa kobieta nie toleruje poligamii. Nawet w Chinach, gdzie, jak nam się wydaje, uporządkowaliśmy wszelkie relacje między ludźmi już przed wiekami, prawdziwe kobiety nie tolerują konkubiny. Zabijają kogoś, może konkubinę, albo przestają kochać swoich mężów i stają się okrutne. - Nie miałem zamiaru odsyłać żony - powiedział chłodno. - Nie, ale widzisz, z Ranaldem jest jak z twoją żoną. Chodzi mi o to, że też jest prawdziwy. - Nie żeni się z tobą - zauważył z umyślną bezdusznością. - Nie - potaknęła - ale ja chyba nawet tego nie chcę. To niewiele dla mnie znaczy. Doktor Liang uchwycił się tych słów. - Nie kochasz go? Pokręciła głową, a loki odziedziczone po matce Francuzce zatańczyły wokół jej policzków. 432 - Nie, ale mu ufam. Pewnego dnia się rozstaniemy. Być może to ja pierwsza zdecyduję się na ten krok. Ale kiedy ten dzień nadejdzie, Ranald nie zostawi mnie bez grosza. Zabezpieczy mnie... - Przypuszczam, że mówisz o pieniądzach - wtrącił z goryczą. - Bądź rozsądny - upomniała go. - Potrzebuję sporych sum, a on ma mnóstwo pieniędzy. - A jeśli się ożeni? - Chciał ją dotknąć, lecz Violet nie poczuła się urażona. - Nawet jeśli się ożeni, okaże mi wdzięczność. Czuje się zobowiązany, zwłaszcza teraz, kiedy z tobą zerwałam. Więc wykorzystała go, by Anglik poczuł się zobowiązany! Zaprzeczyła, gdy jej to zarzucił. - To nie tak - odparła w charakterystyczny dla siebie pełen zadumy sposób. - Gdybyś był prawdziwy, Wen Hua, odważyłabym się na... wszystko. Ale dla dwojga nieprawdziwych ludzi byłoby zbyt niebezpieczne porzucać tych, którym mogą ufać... - Czemu mi nie ufasz? Spojrzała na niego swymi ciemnymi oczami.
- Przecież znasz siebie - odpowiedziała. Nie miał odwagi dopytywać o więcej. Prawda z jej ust mogła go zniszczyć, a on potrzebował wiary w siebie. Zakończyła rozmowę delikatnym dotknięciem jego ręki. - A teraz idź - powiedziała. - Musisz wracać do Nowego Jorku, do domu i żony. Nie zawracaj sobie mną głowy. Poradzę sobie i będę całkiem szczęśliwa. Lubię Londyn. Znam wielu ludzi, a zaprzyjaźniać się nie lubię. Mam teraz jasny umysł. To, co się stało, wyjdzie nam na dobre. - A co Anglik na to? Zdziwiło ją to pytanie. - Naprawdę chcesz wiedzieć? To bardzo uczciwy człowiek. Przyznał, że słyszał o naszych codziennych spotkaniach, i nie miał zamiaru mi ich zabraniać, domagał się tylko, żebym podjęła ostateczną decyzję. 433 Powiedział, że mogę odejść albo zostać, ale on nie będzie grać drugich skrzypiec. Jeśli z nim zostanę, on zapewni mi opiekę do końca życia. W testamencie zapisze mi tyle, że sobie poradzę, jeśli zginie na kolejnej wojnie, która według niego wybuchnie całkiem niedługo. Ale jeśli wybiorę spotkania z tobą, natychmiast odetnie mnie od pieniędzy. - A jednak przyszłaś się ze mną zobaczyć - nie ustępował. - Tak, a teraz wracam i powiem mu o tym. Będzie mi trochę trudno wytłumaczyć, że nie chciałam cię widzieć, ale nie miałam wyjścia. Potem przyrzeknę, że nigdy więcej cię nie zobaczę. Takiej konkretnej obietnicy jeszcze nie złożyłam. Zrobię to dziś wieczorem. I dotrzymam słowa. Znów delikatnie dotknęła jego ręki, po czym odwróciła się i wmieszała w tłum. Doktor Liang został, wpatrzony w łagodny nurt rzeki, rozważając pomysł rzucenia się z mostu. Przechodzący policjant posłał w jego stronę kilka uważnych spojrzeń, co go otrzeźwiło. Tak naprawdę nie chciał umierać. Spędził u państwa Li jeszcze parę dni. Przyjął zaproszenie od rodziców Charliego Tinga. Ku swemu zaskoczeniu stwierdził, że całkiem mu się podoba życie dyplomaty. Beztroskie, kosztowne, a do tego rząd zapewnia pieniądze na wszystko. Charlie miał do swojej dyspozycji eleganckiego rolls-royce'a i angielskiego kierowcę. Doktor Liang pomyślał, że kiedyś mógłby zaproponować swoją kandydaturę na dyplomatę, może ambasadora. Ta myśl okazała się na tyle zajmująca, że choć na chwilę zapomniał o Violet. Przed wyjazdem skorzystał jeszcze z okazji, by porozmawiać z Lili. - Nawiasem mówiąc, odwiedziłem pannę Violet Sung. Ma się całkiem dobrze, jest szczęśliwa. Byłem u niej krótko, tylko kilka minut, ponieważ tego dnia miałem wiele zajęć. Chłód w jego głosie zdziwił Lili, ale w odpowiedzi uśmiechnęła się tylko. Potem doktor Liang poinformował ją, że wraca do domu i że niecierpliwie czeka na powrót żony, która wyjechała w odwiedziny do dwojga starszych dzieci, 434 przyjemnie spędzających czas w wiosce swoich przodków, i że Mary wyszła za mąż. Lili wydała z siebie słaby okrzyk. - Och, naprawdę podoba im się ta staroświecczyzna? I co to za mężczyzna, który poślubił Mary? Doktor Liang się zaśmiał. - Zmęczy ich życie na wsi - powiedział. - Nie zdziwię się, jeśli wrócą ze swoją matką. Mój zięć, z tego co słyszałem, jest doskonałym lekarzem z Pekinu, przyjacielem mojego syna. Pamiętasz Jamesa? Lili posłała mu zdawkowy uśmiech. - Oczywiście, a Charlie uważa, że James dokonuje cudów w Chinach. I na pewno tak jest.
Doktor Liang nie wierzył, że Charlie Ting powiedział coś takiego o Jamesie, mimo wszystko skłonił głowę z godnością jak zwykle, gdy dziękował za komplement. I znów był w domu. W Londynie wydawało mu się, że doszedł już do siebie po rozstaniu z Violet Sung, ale teraz uświadomił sobie, że jeszcze nie. Był zraniony w miłości do pięknej kobiety, ciągle w uszach brzmiały mu jej słowa: „Przecież znasz siebie". A on nie chciał znać siebie. Violet naprawdę mocno nim wstrząsnęła. Sprawę można było zakończyć w bardziej wysublimowany sposób, na przykład poprzez akt odrzucenia egoistycznej miłości albo szlachetny odruch pogodzenia się ze zobowiązaniami, jakie życie na nich nałożyło. Tymczasem Violet odarła to wydarzenie ze wzniosłości. Powiedziała zaledwie trzy słowa: „Przecież znasz siebie". Za tymi słowami kryły się te, których na głos nie wypowiedziała: „Ja też cię znam". Sam w pustym mieszkaniu czuł się coraz bardziej rozdrażniony i zaczął wyczekiwać powrotu pani Liang. Mógł się na nią gniewać, a ona się tym nie przejmowała, ponieważ był jej mężem. Kiedy dostał telegram, w którym zawiadamiała, że przylatuje następnego dnia o trzeciej, o ile pogoda pozwoli, od razu poczuł się lepiej. Zupełnie jakby wracał do codziennych zajęć po chorobie albo długim wyjeździe. 435 Niebawem jego dom znów będzie taki jak przedtem. Wezbrała w nim życzliwość nawet dla Louise. Zadzwonił do niej i zaprosił ją wraz z Alekiem na kolację. Trafił akurat na porę, gdy kładła dziecko spać, była więc trochę rozkojarzona, ale w dobrym nastroju. - Jasne, że przyjdziemy, tato. Alec na pewno się ucieszy - powiedziała. Zanim zorientował się, co robi, już zapraszał pana i panią Wetherston: - Możemy urządzić prawdziwe przyjęcie. Jeśli uważasz, że twoi teściowie mają ochotę posłuchać najnowszych wieści z Chin, przyprowadź ich do nas. Słowa ojca uradowały Louise, ponieważ od chwili wyjazdu pani Liang nie okazał najmniejszego zainteresowania ich istnieniem. - Nie sądzę, żeby cokolwiek na jutro zaplanowali. Na pewno zechcą przyjść. Będzie miło. Cudownie będzie znów zobaczyć mamę. - Rzeczywiście będzie miło - odparł z niezwykłą u niego serdecznością. Resztę wieczoru pochłonęło mu planowanie kolacji. Po namyśle zdecydował zamówić gorące jedzenie w chińskiej restauracji. Odbył długą rozmowę telefoniczną z właścicielem lokalu na temat specjalnych dań oraz ich przygotowania. Potem stwierdził, że najwyższy czas się położyć, by rano wstać wypoczętym i świeżym. Niestety, trudno mu było zasnąć. Zamiast oddawać się rozmyślaniom o Violet Sung, wrócił wspomnieniami do lat swojej młodości, gdy pani Liang pierwszy raz pojawiła się w domu jego ojca. Miała świeżą twarz, była żwawą dziewczyną o pełnych czerwonych ustach. Rozczarowało go, że nie jest ładna. Była jednak energiczna i silna i szybko nauczył się na tej prostej kobiecie polegać nie tylko w sprawach domowych. Kiedy czekała jakaś nieprzyjemna sprawa, na przykład trzeba było poprosić wujka Tao o pozwolenie na coś, zawsze ona to robiła. Miała wiele wad, każda bez wyjątku go irytowała, lecz one nie zmieniały jej zasadniczej cechy, 436 jaką był brak egoizmu. Nie skupiała się na sobie ani na swoich nastrojach. Rzadko je miewała, wywoływały je okoliczności zewnętrzne, które łatwo było zmienić. Zwykle sama to robiła i odzyskiwała dobry humor; wtedy albo ucinała sobie długą drzemkę albo kupowała paczkę drażetek czekoladowych, które bardzo lubiła. Przypomniał sobie teraz, że jego żona uwielbia słodycze, i postanowił jutro kupić jej wielkie pudełko łakoci. Gdy pani Liang ujrzała męża czekającego na nią na lotnisku, uderzyło ją zmęczenie na jego twarzy. Od razu poczuła się winna, że wyjechała na tak długo. I choć sama była bardzo zmęczona okropną podróżą, zebrała siły, by nie dać tego po sobie poznać.
Doktor Liang zobaczył swoją żonę uśmiechniętą i pogodną jak zawsze. Wyglądała młodziej, niż pamiętał, do twarzy jej było z rozwianymi włosami. Na jego widok zaróżowiła się, co go wzruszyło. Otwarcie wziął ją za rękę. - Louise nie mogła przyjechać - oznajmił, nie bardzo wiedząc, od czego zacząć. - Dzieci i tak dalej. Ale przyjdą na powitalną kolację. - Wspaniale! - zawołała. W jego obecności instynktownie zaczęła mówić po angielsku. Wyglądasz na trochę zmęczonego, Liang. Dobrze się czujesz? Ugotuję ci coś smacznego. - Dobrze, nie narzekam - odparł z nutką smutku w głosie. - Nellie starała się, jak mogła. Nawiasem mówiąc, dałem jej trochę wolnego, ponieważ otrzymałem zaproszenie do odwiedzenia rodziny Li w Londynie i pomyślałem sobie, że dobrze będzie tam pojechać jeszcze przed twoim powrotem. Wziąłem urlop z college'u. - Chciał od razu powiedzieć jej o Londynie. - Cieszę się, że trochę odpocząłeś - odparła żywo. Pragnęła znaleźć się już w domu, wpełznąć do własnego łóżka i ułożyć sobie na brzuchu butelkę z gorącą wodą. Ale skoro szykuje się powitalna kolacja, nie może teraz myśleć o takich rzeczach. 437 W taksówce trzymali się za ręce. Doktor Liang położył jej walizkę na podłodze, żeby mogła oprzeć o nią nogi. Zdumiało go, jak wielka otucha napełniła jego serce, gdy trzymał jej pulchną dłoń w swojej. Od lat tego nie robił. - Eh, Liang - zauważyła wesoło - ty naprawdę chcesz, żebym znów była w domu! Obdarzył ją lekkim uśmiechem. - Bałem się tylko, że nie zechcesz zrezygnować z przyjemnego życia w wiosce przodków i wrócić do Nowego Jorku do swojego biednego starego uczonego. Nieoczekiwanie pani Liang zaczęła trajkotać po chińsku. - Liang, tam wszystko jest po staremu! Uwierzysz, że przez te wszystkie lata wujek Tao nic się nie zmienił? Jest tylko grubszy i, biedaczysko, ma supeł w brzuchu, który trzeba usunąć, jak mówi James, kiedy tylko wujek Tao się zdecyduje. A ulica, Liang, ulica jest jeszcze brudniejsza! Nie widziałam much, pewnie dlatego, że zima. Dzieci biegają wszędzie jak wtedy, mają brudne buzie, a spodenki, sam wiesz... Mary uczy teraz w szkole i może za parę lat wszystko się poprawi. Ci sami krewni, niektórzy już umarli. - Policzyła na palcach, ilu Liangów zmarło, dodając informację kiedy i na co. - Wszędzie roi się od bandytów, ale boją się wujka Tao, bo je obiady z urzędnikiem sądowym, ma bliskie kontakty z policją i poborcami podatkowymi. Prawdę powiedziawszy, Liang, wujek Tao jest całkiem pożyteczny i chociaż sprawia mnóstwo kłopotów, nikt nie życzy mu śmierci. Później, kiedy rząd się zmieni, lepiej chyba, żeby wujek Tao umarł, ale teraz... Doktor Liang od dawna się tak nie śmiał. - Nic, o czym opowiadasz, nie skłoni mnie do powrotu - stwierdził po wejściu do mieszkania. Pani Liang chodziła z pokoju do pokoju, nie mogąc się nadziwić, że po długiej nieobecności w tym miejscu też czuje się jak w domu. Nie sądziła, że to możliwe, a jednak tak było. Wetherstonowie przysłali powitalny bukiet kwiatów. Zaraz zadzwoniła Louise. 438 Pani Liang z zapałem wysłuchała opowieści o ząbkach Dorothy i postępach małego Aleca w nauce mówienia. Potem spojrzała na zegar i aż krzyknęła: - Louise, za godzinę kolacja! Powiesz mi więcej, kochanie, kiedy się zobaczymy. Odłożyła słuchawkę. Wtedy przypomniała sobie o pani Pan i wybrała jej numer. Pani Pan akurat przygotowywała kolację. Na dźwięk głosu przyjaciółki wydała z siebie pisk radości. Doktor Liang słyszał tylko koniec tej rozmowy. - Tak, pani Pan, jestem... Och, dobrze, wszystko dobrze... Nawet nie tak bardzo. U Mary wszystko w porządku... Bardzo dobry człowiek... James też się żeni... Tak, tak, wszystko pani opowiem. Jutro? Bardzo dobrze!
- O co chodzi z Jamesem? Miał na sobie bonżurkę, a na nogach parę starych domowych pantofli, których nie nosił od jej wyjazdu. Palił, czytał i czuł się już prawie normalnie. - Później ci powiem. To niespodzianka, ale miła. A teraz, Liang, przebierz się. Ja nakryję z Neh-lee stół. Jeśli trochę się spóźnię, nie złość się. Uwijała się jak w ukropie, znalazła jednak chwilę w kuchni na rozmowę z Nellie w cztery oczy. - I jak było? - spytała cicho. - Dobrze - odpowiedziała Nellie. - Najpierw mi się wydawało, że dzieje się coś dziwnego, ale pan chyba był po prostu niespokojny. Pojechał do Londynu, wrócił potulny jak baranek i od tamtej pory prawie nie wychodził z domu. - Dziękuję, Neh-lee. A dziś nakryjemy stół gorszym obrusem, chińskie jedzenie łatwo się rozlewa. Razem znalazły odpowiedni obrus. Pani Liang nie widziała obrusa od chwili wyjazdu z Ameryki. Wieczór udał się znakomicie. Doktor Liang bardzo się postarał, zachowywał się godnie i spokojnie. Okazał uprzejmość państwu Wetherstonom, 439 trochę więcej dystansu zachowywał wobec zięcia, a wobec córki był protekcjonalny i miły. Pani Liang wzięła na siebie ciężar rozmowy. Pan Wetherston zadawał wiele pytań, które określił mianem praktycznych. Spytał ją, co sądzi o Chiang Kai-sheku, czy rzeczywiście łapownictwo jest taką plagą, jak słyszał, ile komunizmu jest tak naprawdę w chińskich komunistach, czy Chińczycy kiedykolwiek się zjednoczą i tak dalej. Pani Liang odpowiadała z werwą. Stwierdziła, że Chiang Kai-shek nie jest ani lepszy, ani gorszy niż inni z taką pozycją i taką historią; że łapownictwo wśród rządzących panowało od zawsze i pewnie jest nieuniknione; że komuniści to komuniści i że Chińczycy zajmują ten sam kawałek ziemi od czterech tysięcy lat i pewnie tak pozostanie. Kiedy pani Wetherston odważyła się zadać pytanie o prywatne życie madame Chiang, pani Liang roześmiała się serdecznie, zakrywając usta dłonią, i powiedziała: - Wyjątkowa z niego kobieta, prawda? Zawsze była słaba w rodzajach, i w tym momencie doktor Liang uznał za stosowne wyjaśnić: - W naszym języku - powiedział - zaimek nie ma rodzaju. Zamiast „on" i „ona" mamy jeden zaimek osobowy, a mianowicie ta. Pani Wetherston zwróciła się do syna z wyrzutem w głosie: - Alec, nigdy mi o tym nie mówiłeś. - Nigdy o to nie zapytałaś, mamo - odpowiedział syn pogodnie. Usadowiony wygodnie na otomanie, doskonale się bawił tego wieczoru. Jego małżeństwo układało się dobrze. Chińskie żony traktowały małżeństwo jak obiekt kultu. Współczuł swoim przyjaciołom, którzy musieli radzić sobie w domach z amerykańskimi kobietami. Chińczycy mieli te sprawy poukładane jak należy. Wszystko zależało od relacji między ludźmi. Liczne dania, które szef kuchni chińskiej restauracji przygotował z wielką fantazją, zapewniły ponad dwie godziny rozmowy. Ostatnią godzinę pani Liang przeznaczyła na opowieść o wspaniałej wiosce przodków, 440 okalających ją murach, bramach, domu Liangów z dziedzińcami i wieloma pokojami, szpitalu tworzonym przez Jamesa, szkole założonej przez Mary, urodziwych i sprytnych krewnych, a na koniec o wujku Tao, który kierował wszystkimi niczym jakiś bóg. - W twoich ustach to brzmi cudownie, mamo - zauważyła Louise z pewnym zdziwieniem. - I na swój sposób jest cudowne - stwierdziła pani Liang.
Ani słowem nie wspomniała o chłodzie, brudzie, dzieciach z poparzonymi głowami, żebrakach, zbuntowanych dzierżawcach, kłótliwych krewnych, napadach wściekłości wujka Tao ani o żadnej z tych rzeczy, które pamiętał doktor Liang i bał się, że o nich wspomni. Kiedy uświadomił sobie, że jego żona kreuje piękny obraz Chin specjalnie na użytek amerykańskiej rodziny Louise, w jego sercu zagościła nieznana mu wcześniej czułość dla niej. Ta kobieta, jego stara poczciwa żona, robiła to dla niego! Tej nocy okazała mu miłość z całą swoją szczerością, a on poddał się jej chęciom i pragnieniom. Potem długo leżeli i rozmawiali. Opowiedziała mu o swoim pobycie w wiosce, przekazała wszystkie szczegóły wszystkich rozmów ze wszystkimi krewnymi. Ale najwięcej mówiła o Jamesie i o dziewczynie, którą wybrała mu za żonę. Zaręczyny odbyły się szybko, może za szybko - przyznała. Wyjechała na drugi dzień, i źle się stało, bo niczego nie mogła się od Jamesa dowiedzieć. Oświadczył, oczywiście, żeby się nie martwiła. Mary i Chen obiecali, że o wszystkim jej napiszą. - Liang - powiedziała poważnym tonem - nasz James nie nadaje się do zwyczajnego małżeństwa. Za bardzo kochał tę Lili. Dziwne, że teraz już jej nie kocha. Ona zabiła w nim zdolność do miłości. Gdyby nie ożenił się zgodnie ze starym zwyczajem, nie ożeniłby się wcale. Zrozumiałam to po pewnym czasie. Sam dobrze wiesz, Liang, że mężczyzna nie może żyć bez żony. Byle jaka żona jest lepsza niż żadna. Ale ja nie wybrałam naszemu synowi byle jakiej żony. 441 Jeździłam po okolicy, rozglądałam się uważnie i znalazłam mu dziewczynę, która nie jest spokrewniona z Liangami. Jej ojciec przybył w nasze strony z prowincji Shantung, kiedy była mała, ale nigdy nie krępował jej stóp, bo słyszał, że już się tego nie robi, a że jest dobrym człowiekiem, ucieszył się, że może pozwolić stopom córki swobodnie rosnąć. Są robotnikami. Ich pola leżą za ziemiami Liangów i stanowią własność rodziny. A pieniądze zdobyli tak: w czasie wojny Amerykanie potrzebowali terenu na obóz, odkupili od ojca jego kawałek ziemi, a on wyniósł się jak najdalej od Amerykanów, komunistów i różnych obcych. Myślę, że nasze tereny są bezpieczne. - Co to za dziewczyna? - spytał doktor Liang. - Pewnie powiedziałbyś o niej, że duża. Nie jest gruba, ale bardzo silna. Ma okrągłą twarz i duże czarne oczy. Nie jest nowoczesna. Czesze się tak jak ja w młodości. Nosi ubiór wieśniaków, nie długą szatę. Jest spokojna, cicha, uczciwa, będzie myśleć tylko o Jamesie, a ich dzieci urodzą się bardzo zdrowe. W ich rodzinie jest pięciu synów, ona jest jedyną córką, więc może urodzi nam wielu wnuków. Jej mąż milczał. Pani Liang przestraszyła się, że może nie pochwala jej wyboru. W ciemności przemówiła nieco onieśmielona: - Nie wiem jak ty, Liang, ale ja jestem zadowolona z naszego tradycyjnego małżeństwa. Wiem, że teraz młodzi chcą wybierać sami i kochać tych, których wybiorą, jak Louise i Alec na przykład. Mary jest bardziej chińska w tym względzie. Ale ja, Liang, nie myślę tak wiele o miłości. - Ja też nie - powiedział, po czym dodał zdecydowanie: - Bardzo niewiele, w rzeczy samej! W nagłym przypływie radości pani Liang miała ochotę krzyczeć, wiedziała jednak, że to będzie nadmierny przejaw emocji. Zamiast tego powiedziała: - Liang, musisz już spać. Jutro masz wykłady. 442 Przyjemnie mu było słyszeć jej głos proszący, by zrobił coś, co i tak chciał zrobić, więc nie protestował. Pod powierzchnią wszystkich dzisiejszych opowieści pani Liang krwawiła stara rana, jaką zadała jej śmierć Petera. Pani Liang nie mówiła o tym, ponieważ chciała, by powrót do ojca jej dzieci nie był naznaczony smutkiem. Napisała Liangowi o tym, czego się dowiedziała. Nie
odwiedziła miejsca spoczynku Petera pod wielką sosną w cesarskich ogrodach. Chciała poczekać na lepsze czasy, by wrócić tam i przenieść jego ciało do wioski, by spoczęło między przodkami. Słyszała regularny, głęboki oddech lianga. Wiedząc, że mąż śpi, leżała nieruchomo i cicho opłakiwała syna. Potem ostrożnie uniosła rękę, odwróciła głowę i wytarła oczy brzegiem powłoczki na poduszkę. Przeszłość nie wróci, powiedziała sobie, a dla dobra żyjących musi myśleć o przyszłości. Ale i tak wróciła myślami do wioski. Tamtejsze życie było intensywne, pełne ciepła i bliskości, wszyscy trzymali się razem, znali się z dobrej i złej strony. A jak cudownie mieszkało się w niskim domu. Kiedy rano wstawała z łóżka, dotykała prawdziwej ziemi, którą udeptały stopy tylu przodków. Jak ona nienawidziła mieszkania wysoko nad ziemią z obcymi ludźmi pod nią i nad nią! Wiedziała jednak, że Liang nigdy nie wróci do wioski. Nie mógłby żyć bez elektryczności, bez bieżącej wody. Teraz to zrozumiała. Już same pchły wyskakujące z krytych strzechą dachów domów przodków byłyby dla niego wystarczającym powodem do irytacji. A tych pcheł niczym nie dawało się wytępić. Może następnym razem trzeba będzie zabrać ten nowy środek, który Amerykanie stosowali przeciw muchom. Postanowiła regularnie odwiedzać wioskę. Nie przyzna się Liangowi od razu, może nawet nie w ciągu najbliższych miesięcy. Ale kiedy Jamesowi i Mary zaczną się rodzić dzieci, ona koniecznie musi je zobaczyć. Może do tego czasu Amerykanie będą mieć lepsze samoloty albo chociaż skuteczne lekarstwo na podskakujący żołądek. Ona ma zamiar krążyć między najbliższymi, ponieważ należy do nich wszystkich. 443 Westchnęła na odgłos dudniącej w dole ciężarówki. Od strony rzeki dobiegł ją gwizd parowca. W wiosce przodków nocą panowała niebiańska cisza. Płacz dziecka, szczekanie psa - to były odgłosy życia i nie budziły śpiących. A tutaj ciężarówki, parowce... Nagle dotarło do niej, że były to przecież odgłosy amerykańskiego życia. I pewnie nie budziły Amerykanów. W każdym razie nie budziły Lianga. Zaczął pochrapywać cichutko. Po chwili ona też zapadła w sen. Rozdział Dwudziesty Drugi. Po wyjeździe pani Liang wioska przodków powróciła do rytmu codzienności. Nikt tak naprawdę nie zdawał sobie sprawy, jaką energię wyzwoliła w nich obecność tej wiecznie zajętej czymś kobiety. Pani Liang umiała dogadać się z każdym. Wprawdzie z synami wujka Tao witała się tylko, ale oni często widzieli jej dobrą, szczerą twarz, słyszeli jej donośny głos, gdy udzielała życzliwych rad, nawoływała do pracy czy po prostu z kimś rozmawiała. Jej krótkie i ciężkie kroki nie przypominały stąpania młodszych kobiet, którym nigdy nie krępowano stóp, ani chodu starszych Chinek o stopach mocno krępowanych w dzieciństwie. Wujek Tao tęsknił za nią, bo choć niewiele z nim rozmawiała, dbała o jego wygodę. Uprała, przenicowała jego zimowe watowane ubrania, uszyła nową kołdrę, lekką i ciepłą. Największy wpływ wywarła jednak na Jamesa. Dopiero teraz przekonał się, że jego matka wcale nie jest głupią kobietą. To prawda, że jej umysłu nie trzymały się abstrakcyjne idee, niemające według niej nic wspólnego z dobrem tych, których kochała. Niebiosa, Bóg, Rząd, Komunizm, Wojna, Prawa Człowieka, Religia - te wszystkie wzniosłe słowa, wywołujące tyle konfliktów, traktowała jako rozrywkę przeznaczoną wyłącznie dla mężczyzn. I podczas gdy oni kłócili się i dyskutowali, ona angażowała ręce i głowę w sprawy praktyczne. Nie zajmowała się nieznajomymi ani tymi, z którymi nie była spokrewniona. Ale jeśli ktoś znalazł się na orbicie, po której sama krążyła, jego potrzeby natychmiast stawały się przedmiotem jej zainteresowania i działania. Szanowała indywidualność każdego człowieka,
445 bez względu na płeć. Jamesa zdumiało, a nawet przeraziło, że nie nalegała na operację wujka Tao. Rozmawiał z nią o tym. Widziała wyraźnie, że wujek Tao marnieje. Ale gdy James usiłował wymóc na niej, by przekonała staruszka do operacji, odmówiła. - Wujek Tao najlepiej zna swoje serce i ciało - stwierdziła. -Jeśli go przekonam, a on potem nie będzie zadowolony, będzie to moja wina. Dzięki jej wizycie James odnalazł swoje miejsce w wiosce, co mu się dotąd nie udawało. On, Mary i Chen należeli do nowoczesnej epoki, w której żyli. Ich rzeczywistością był wiek dwudziesty. Wujek Tao natomiast tkwił jeszcze w osiemnastym, a wraz z nim cała wioska. James zrozumiał, że jego matka jest mostem między tymi stuleciami. Jej zainteresowanie ludzkimi problemami nie miało ograniczeń czasowych, było uniwersalne. Nikt nie był dla niej zbyt nowoczesny, by nie okazać mu zainteresowania, ani zbyt staroświecki, by go nie zrozumieć. Ona sama nie zdawała sobie sprawy z tej umiejętności. O sobie nie myślała w ogóle. Nie miała czasu na takie rozważania, wcale jej to nie obchodziło. James zrozumiał swoją matkę dopiero w wiosce przodków. Ujrzał ją pośrodku tej dziwnej nierównowagi świata, w którym nowe i stare musiało współistnieć na różnych poziomach. Stała się dla niego kimś ważnym. Uznał, że ktoś taki jak ona, jest ostoją dla mężczyzn takich jak on, czyli o wiele starszych, niż wskazywałaby na to ich data urodzenia. Dlatego gdy matka zaproponowała, że znajdzie mu żonę, zgodził się na to z nastawieniem bliskim fatalizmowi. Nie umiał wybrać sam. Znów mógł się pomylić, a wtedy całe jego dalsze życie zniszczyłaby mu żona nierozumiejąca jego planów. Nie chciał kobiety, która by go odseparowała od wioski przodków. Potrzebował takiej żony, i musiał znaleźć taką, która wie czego chce, ale będzie też miała zrozumienie dla jego potrzeb, bo tylko taka kobieta mogła mu pomóc zakorzenić się tu mocno. Kiedy sześć czy siedem dni przed wyjazdem matka oznajmiła, że znalazła dziewczynę, która wydaje jej się odpowiednia, James powiedział: 446 - Mam nadzieję, że jest taka jak ty. Pani liang spojrzała na niego zaskoczona. - Skąd ci to przyszło do głowy? - spytała. - Prawdę mówiąc, gdy patrzę na nią, przypominam sobie, jaka sama byłam, kiedy przyjechałam tu, aby wyjść za twojego tatę. - W takim razie podpisz papiery zaręczynowe - powiedział. Ta nagła gotowość Jamesa wzbudziła niepokój pani Liang. Postanowiła więc trochę go wybadać. - Wiesz, James - zaczęła poważnie -jeśli ożenisz się z taką dziewczyną jak Yumei, nie możesz się z nią rozwieść. To nie jest kobieta nowoczesna. Kiedy się tu pojawi, żeby zostać twoją żoną, będzie nią do końca życia. Nie możesz jej odesłać. - Rozumiem to, mamo. Pani liang nie wyzbyła się wątpliwości. Wysłała do niego Mary i Chena, by jako dobre małżeństwo ubłagali go, żeby się jeszcze zastanowił. - Mama wybrała za szybko - zauważyła Mary. - Chce wszystko zorganizować przed powrotem do taty. - Mama ma zdumiewające wyczucie w sprawach swoich dzieci - odparł James. Siedzieli w jego niewielkim salonie, za zamkniętymi i zaryglowanymi drzwiami, i rozmawiali po angielsku. - Ale nie wie tyle, ile ty - zaoponowała Mary. - Kiedy Chen i ja rozmawiamy, nasze umysły stają się jednym. Nie ma dystansu. James uśmiechnął się na te słowa. - Oboje jesteście gadatliwi. Ale bardzo dobrze wiecie, że ja sam mówię niewiele. Pamiętam, Chen, że w dzieciństwie ta moja gadatliwa siostra ciągle miała do mnie pretensję, że za mało mówię.
Nie chciał im wyjaśniać wszystkiego, nie byłby nawet w stanie wyrazić tego, co czuł. Wiedział tylko, że chce związać swoje życie z wioską przodków i okolicą, a jeśli jego praca zacznie promieniować na inne części kraju, będzie zadowolony. Nie mógłby żyć tak jak ojciec. Pewnie dlatego, że więcej przejął od matki. Musiał mieć swoje korzenie. 447 W końcu je odnalazł. Nadszedł czas, by zacząć prawdziwie żyć. Spokój i pewność siebie Jamesa przekonały panią Liang, że powinna dalej zajmować się sprawą zaręczyn. Oczywiście, trzeba było omówić wszystko z wujkiem Tao. Poszło gładko. Wujek Tao był zadowolony, choć wolał, żeby pani Liang nie wyrywała się tak do przodu i jemu zostawiła wybór narzeczonej dla Jamesa. Ale kiedy usłyszał od niej to i owo o rodzinie Yangów i dowiedział się, że mają ziemię na własność, na dodatek jakieś pieniądze, a Yang Yumei nie umie ani czytać, ani pisać, poczuł się całkowicie usatysfakcjonowany. - Dwie takie jak twoja córka - zwrócił się do pani Liang - to byłoby za dużo dla naszej wioski. Pani Liang przemilczała fakt, że Mary postanowiła nauczyć swoją przyszłą bratową Yumei czytania i pisania zaraz po jej ślubie z Jamesem. Kiedy się ma do czynienia z takimi mężczyznami jak wujek Tao, nie można im mówić wszystkiego. Trochę prawdy ujawnianej od czasu do czasu było dawką, jaką mógł znieść bez wpadania w szał. Przed powrotem do Ameryki pani Liang dopilnowała podpisania i opieczętowania dokumentów zaręczynowych oraz wymiany pierwszych podarków. Szczegółowymi planami dotyczącymi organizacji ślubu i ostatnich podarków podzieliła się z najstarszą synową wujka Tao. Ponieważ na ślubie miało nie być rodziców pana młodego, wujek Tao musiał wystąpić w ich imieniu, a samo wesele powinno być skromne. Pani Liang pragnęła zostać i dopilnować wszystkiego sama, ale czuła, że przyspieszanie ślubu z jej powodu byłoby niewłaściwe. James powinien mieć przynajmniej miesiąc na przyzwyczajenie się do myśli o ożenku, a ona nie śmiała zostawić Lianga samego na kolejny miesiąc. Jego listy były zdawkowe i zupełnie jej nie zadowalały, a od dwóch tygodni nie przyszedł żaden. Postanowiła jednak trzymać niepokój na wodzy. - Nie mogę jednocześnie martwić się o ludzi po dwóch stronach oceanu - wyznała w rozmowie z Mary. 448 - Biedna mama - powiedziała Mary współczująco. - O nas nie musisz się martwić. Co do taty, to nie wiem. - U taty na pewno wszystko w porządku - obruszyła się pani Liang, ale w głębi serca utwierdziła się w przekonaniu, że powinna wrócić jak najszybciej. Po tej rozmowie zajęła się wygospodarowaniem dla Jamesa dwóch dodatkowych pokoi. Kupiła też porządne meble od miejscowego stolarza, dalekiego kuzyna Liangów. A potem nie pozostało już nic innego jak opuścić ukochaną wioskę. James wyznaczył datę ślubu. Wiedział, że podczas świąt nie będzie miał nowych pacjentów. Nie planował miesiąca miodowego. Wiedział, że nic bardziej nie przeraziłoby jego nieznanej mu na razie żony. Nie chciał jednak być tak zajęty przez cały dzień i sporą część wieczoru jak teraz przy wielu pacjentach. Ślub zbliżał się wielkimi krokami, a małżeństwo - co pewnie niezmiernie zdziwiłoby Su, Penga i resztę - budziło w nim ciekawość i ekscytację, i chciał mieć czas, by je dobrze zacząć. Mogło się udać. Na pewno nikogo nie pokocha już tak, jak kochał Lili. Ten ogień wypalił się sam i nie sposób go było wzniecić na nowo. Nie chciał tak kochać. To była niszcząca miłość. W trakcie rozmowy z Mary i Chenem z niejakim rozbawieniem zauważył, że w tradycyjnym sposobie wybierania mężczyźnie żony kryje się głęboka mądrość. - Weźmy mamę - powiedział pewnego wieczoru w wolnej godzinie przed powrotem do szpitala i przygotowaniem pacjentów do snu. - Zna mnie lepiej niż ja sam. Zna cechy naszej rodziny. Kto by lepiej wybrał?
Mary i Chen nie przytaknęli i nie zaprzeczyli. Uśmiechnęli się tylko i słuchali, świadomi, że ten związek jest dla Jamesa czymś więcej niż samym tylko małżeństwem. Jest połączeniem się z ludem. Tak James oczekiwał dnia ślubu. To małżeństwo budziło w nim coraz większą radość. Cieszyło też wujka Tao i rodzinę, ponieważ przypominało ich własne. Zbliżyli się do Jamesa jak nigdy wcześniej, 449 a on to poczuł i przepełniała go radość. Dzierżawcy i mieszkańcy wioski, dla których tak długo był na wpół obcym, teraz pokpiwali sobie z niego, śmiali się i traktowali jak jednego z nich, co bardzo mu odpowiadało. Powoli wyzbywał się swojej powściągliwości, w sposobie jego mówienia i zachowania pojawiło się ożywienie, którego Mary nigdy przedtem u niego nie widziała. Nic nie mówiła bratu z obawy, by nie zniszczyć przedwcześnie jego nowej natury, ale z Chenem podzieliła się tymi spostrzeżeniami. - Wygląda na to, że Yumei robi z Jima nowego człowieka, zanim jeszcze się spotkali. - Wybrał swoją drogę i może wreszcie przestać o tym myśleć - skwitował Chen. On też nie rozmawiał na ten temat z Jamesem, choć przebywali z sobą nieustannie. James nigdy nie pracował tak ciężko. Mieli z Chenem mnóstwo roboty w trzech pierwszych pomieszczeniach powstającego szpitala. Podczas gdy kamieniarze i cieśle zajmowali się swoją robotą w dobudowywanych pokojach, chorzy leżeli na ziemi i na łóżkach stojących rzędami pod ścianą. Na dziedzińcu tłoczyli się krewni, którzy chcieli upewnić się na własne oczy, że nic złego nie dzieje się ich bliskim. Jakąż trzeba było mieć cierpliwość, by próbować ratować ludzi tak bliskich śmierci! A James uparł się, by pracować w otoczeniu przypominającym to, w jakim żyją ci ludzie. Postanowił leczyć ich w domu podobnym do ich własnego, choć czystym i pełnym świeżego powietrza. Podłogę-klepisko kazał spryskać niegaszonym wapnem i postarał się, by wszędzie wpadało jak najwięcej słonecznego światła. Szpital wychodził na południe, pokoje mieszczące się jeden za drugim wychodziły na otwarte dziedzińce, a w zakamarkach, do których słońce nie docierało, składowano opał i inne rzeczy. James zaczął od trzech pokoi, wykorzystując pieniądze, które dostał od matki. Ludzie mieli płacić za pobyt w miarę swoich możliwości. James wyjaśnił to wszystkim. Każdy dawał choć trochę i te niewielkie sumy odkładano. Kiedy James leczył miejscowego posiadacza ziemskiego albo jakiegoś gryzipiórka, 450 prosił o wyższą zapłatę, a oni dumnie dawali więcej. Su, Kang i Peng pewnie by go wyśmiali, ale to był jego szpital, nie ich, i tylko w taki sposób mógł go zbudować. Wieczory, gdy nie było nagłych wezwań do chorych, poświęcał szkoleniu innych. Wraz z Chenem miał pod opieką grupkę piętnastu młodych mężczyzn z wioski przodków i sąsiednich wiosek. Ci mężczyźni - po zdobyciu wiedzy wystarczającej, by zdać sobie sprawę, jak drobny jej fragment posiedli i by nie wpaść w pułapkę udawania mądrzejszych, niż są, bo takie niebezpieczeństwo niesie ze sobą ignorancja - mieli, jeżdżąc po okolicy, przemywać i odkażać rany, wrzody i chore oczy, podawać leki na malarię i ospę oraz przywozić do szpitala tych, którym sami nie mogli pomóc. Taki prosty, ale ambitny cel wyznaczyli sobie James i Chen. Mieli o wiele więcej do zrobienia niż samo leczenie. Trzeba było jeszcze zadbać o inne rzeczy. Z pomocą kuzyna Liangów zbudowali stół operacyjny. Postawili kuchnię do gotowania dietetycznych posiłków i otynkowali sufit, by kurz ze strzechy nie wpadał do kotłów. Szpitalną kuchnię miała wziąć pod opiekę ich dobra pielęgniarka Rosę. Kiedy Mary wyraziła swoją troskę o przyszłość dziewczyny, o to, czy nie powinna wyjść za mąż i mieć swojego życia, ta zaśmiała się tylko, tak jak śmiała się ze wszystkiego. - Dzieci i tak jest już za dużo - stwierdziła. - Niby dlaczego moje miałyby być lepsze od tych, które już się urodziły?
W tamtym czasie, czasie zmian, było wiele takich kobiet jak Rosę, które nie chciały podporządkować się starym zasadom dotyczącym małżeństwa, a jednocześnie nie zwracały na siebie uwagi ani urodą, ani szczególnymi zaletami charakteru. Wiele jest dobrych kobiet na świecie, Rosę do nich należała. Dzień ślubu był tuż-tuż. Przez wzgląd na nieznaną sobie jeszcze żonę, którą wybrano mu zgodnie ze starą tradycją i którą postanowił szanować bez względu na to, czy obudzi się w nich miłość, czy nie, James przekazał Chenowi wszystkie obowiązki w szpitalu na trzy dni. 451 Ponieważ nie chciał siedzieć bezczynnie, dopilnował przygotowania swoich pokoi na przyjęcie żony i z pomocą Mary sprawdził stan swojej garderoby. Z gospody przyszedł Young Wang i wspólnie omówili dania na ucztę weselną. Potem Young Wang ogolił Jamesa i ostrzygł, jak wtedy gdy był jego sługą. W trakcie golenia i strzyżenia udzielił mu też wielu dobrych rad. - Ja też ożeniłem się z miejscową dziewczyną - powiedział. - Dobrze nam się układa. Będziemy mieć dziecko. Ale już na samym początku dałem jej wyraźnie do zrozumienia, że to ja jestem głową, a ona rękami. Kobiety muszą znać granice. Są jak kury. Kiedy widzą przed sobą cały świat, lecą naprzód, gdacząc, i nie znoszą jaj. Za to kiedy widzą mur, ogrodzenie, podwórko, zamkniętą bramę, siadają spokojnie w swoim gnieździe. James słuchał wywodu Young Wanga z udawaną powagą. Już podjął decyzję, jak będzie postępować. Będzie taki jak zawsze, ani uległy, ani apodyktyczny, i z tej pozycji postara się odkryć duszę tej kobiety. Modlił się tylko, by miała łagodną naturę. Dzień ślubu był jednym z tych częstych dni w suchych północnych regionach, gdzie rzadko pada śnieg. Bezchmurne niebo, przejrzyste powietrze. Lecz szczęśliwym trafem dziś nie wiało. Gwałtowne zimowe wiatry, niosące pustynny piasek, którym smagają ciała ludzi, torturują oczy, pokrywają skórę i włosy są w dniu ślubu nieszczęściem. Po przebudzeniu James nasłuchiwał uważnie i był wdzięczny losowi za panującą ciszę. Było już dobrze po wschodzie słońca. Gdyby wiał wiatr, hulałby już w najlepsze. Na szczęście panował niezwykły spokój. Dom był pogrążony w ciszy. Liangowie spali dziś dłużej. Dzisiejszy dzień był dla nich świętem. Panna młoda miała przybyć w czerwonej lektyce w południe. Wujek Tao najpierw zjadł śniadanie, a potem włożył swój najlepszy strój. Wszystkie dzieci zostały umyte, a potem dostały coś nowego do włożenia. To były ubrania przygotowane już na następny rok, więc wystarczyło sięgnąć po nie troszkę wcześniej i przy okazji zaoszczędzić. 452 James także wstał późno. Zjadł śniadanie jak zwykle w towarzystwie Chena i Mary. Przedtem zastanawiał się, co będzie czuł w dniu swojego ślubu, a teraz ku jego zdziwieniu okazało się, że nie czuje nic. Ani obawy, ani radości. Pewnie dlatego, tłumaczył sobie, że nie widział twarzy oblubienicy. Wcześniej zaplanował, jak powita swoją nieznaną narzeczoną. Inni mężczyźni opowiadali w jego obecności o swoich staroświeckich żonach, jakie były głupie, jakie nieśmiałe w noc poślubną i jak często płakały. On niczego nie będzie chciał od niej dziś w nocy. Ułożył sobie, co jej powie. „Ty i ja wybraliśmy siebie zgodnie z tradycją naszych przodków. Ale różnimy się od nich. Żyjemy w dwóch światach - starym i nowym. Dlatego bądźmy przez jakiś czas przyjaciółmi, póki się nawzajem nie poznamy. A potem, kiedy się już zaprzyjaźnimy...". James nie wierzył, by matka wybrała dla niego kobietę zbyt głupią, by zrozumieć te słowa. Po śniadaniu ubrał się starannie w swoje chińskie szaty. Kiedy narzeczona na niego spojrzy, musi zobaczyć mężczyznę tutejszego. Nie chciał jej przerazić obcym wyglądem, ponieważ i tak z biegiem czasu odkryje w nim wiele obcych dla siebie cech. Mimo spokoju, jaki sobie narzucił, im bliżej południa, tym jego serce biło coraz szybciej. Uświadomił sobie, że to, co za chwilę zrobi, jest nieodwołalne. Pomyślał, jak często w
minionych stuleciach mężczyźni, jego przodkowie, stali równie nieświadomi jak on w obliczu własnego przeznaczenia. W ich przypadku, tak jak i w jego, małżeństwo nie miało służyć indywidualnej przyjemności. Było raczej rozwijaniem życia. Mężczyzna i kobieta, nieznani sobie wcześniej, robili krok ku sobie i co dotąd było oddzielne, stawało się jednością. Musi myśleć o sobie jako o mężczyźnie, a o niej jako o kobiecie. Ich życie jest zaledwie cząstką całości życia. W takim nastroju czekał w głównym pokoju domu przodków z całą rodziną Liangów. Wujek Tao zajmował najwyższe miejsce, odziany w najlepszą atłasową szatę barwy starego bursztynu i czarną aksamitną kurtę z rękawami. Na głowie miał czarną atłasową czapeczkę 453 zwieńczoną guzikiem w czerwone prążki. Wszyscy starsi kuzyni, również w najlepszych szatach, zajmowali miejsca zgodne z ich pozycją w rodzinie. Kuzynki wyszły przed dom, by powitać pannę młodą i wprowadzić ją do domu. Czerwona lektyka stanęła przed bramą godzinę po południu. Pół godziny później drzwi głównego pokoju, w którym James nadal czekał z wujkiem Tao i kuzynami, otworzyły się szeroko. James spojrzał w tamtą stronę. Uśmiechnięta Mary wiodła za rękę pannę młodą spowitą od stóp do głów w purpurowy atłas. Głowa oblubienicy była pochylona pod ciężarem koralikowego welonu, lecz pomiędzy jego sznurkami James dostrzegł dobrą, poważną twarz, spuszczone powieki i czerwone, stanowcze usta. Wujek Tao wstał, a wraz z nim wszyscy kuzyni. Zaczął się ślub. Kiedy James wszedł tego wieczoru do swojego pokoju i usłyszał trzask zamykanych drzwi, wiedział, że to, czy będzie miał udane dalsze życie zależy od niego i od tej nieznanej kobiety. Siedziała przy stole z rękami wspartymi na kolanie. Miała spore dłonie o ciemnej skórze i niepomalowane paznokcie. Siedziała bez ruchu z głową schyloną i spuszczonymi oczami jak wtedy, gdy weszła do pokoju z Mary; teraz czekała, aż James zdejmie jej welon. Postąpił ku niej, sięgnął po koralikowy welon, uniósł go i odłożył na stół. Próbował nadać swojemu głosowi przyjemne spokojne brzmienie, którego kobieta by się nie przestraszyła. - Ale to ciężkie! Mam nadzieję, że nie boli cię głowa od noszenia tego przez cały dzień. Spojrzała na niego szybko, po czym znów opuściła powieki. - Trochę boli, ale szybko minie. Jestem bardzo zdrowa. Podobał mu się jej czysty głos, wiejski, wyraźny akcent. Nie była ładna, ale miała dobrą twarz, zdecydowane rysy, skórę gładką i ciemną jak to u wiejskich kobiet, duże, szeroko rozstawione oczy o uczciwym spojrzeniu. 454 Kształt jej dużych ust wskazywał na łagodność. Za tyle już mógł być losowi wdzięczny. Usiadł przy niej. - Opowiedz mi o swoim życiu - zagadnął. - A potem ja ci opowiem o moim. Lekkie zdziwienie przemknęło przez jej twarz, ale po kilku sekundach wahania zaczęła bez cienia nieśmiałości: - Co by tu ci powiedzieć? Przybyliśmy w te strony niedawno. Nasz rodzinny dom leży o trzysta li stąd. Nie mam żadnego wykształcenia, czego się wstydzę. Ale w domu na wsi, gdzie jest tyle pracy, dziewczyna nie ma czasu na chodzenie do szkoły. Moi dwaj młodsi bracia umieją czytać. Starsi zawsze musieli pracować. Jestem średnim dzieckiem swoich rodziców. - Czytanie nie jest trudne - powiedział James. - Moja siostra cię nauczy, jeśli chcesz. - Bardzo chcę. To znaczy, jeśli zostawisz mi trochę czasu na naukę. - Czas się znajdzie - zapewnił ją James. A potem prosto, by nie wzbudzić w niej przestrachu czy podziwu, opowiedział jej o swoim życiu spędzonym za granicą, wyjaśnił, czemu chciał wrócić do swoich krewniaków. Siedziała bez ruchu, zasłuchana w jego słowa, skłoniwszy lekko głowę, lecz nie patrząc na niego. A on
powiedział jej więcej, niż chciał. Kiedy skończył, odezwała się poważnie i spokojnie, co leżało w jej naturze, jak zdążył już zauważyć. - W naszym kraju jest teraz bardzo ciężko. Są tacy, co wyjeżdżają w trudnych czasach, i tacy, co wracają. Dobrzy wracają. James był zachwycony. W paru słowach ujęła to, co tyle razy próbował sobie powiedzieć na wiele sposobów, nigdy jednak tak krótko i jasno. Teraz mógł zaoferować jej przyjaźń. - Jesteś zmęczona. Pozwól, że powiem, co mam do powiedzenia. Ty i ja wybraliśmy siebie zgodnie z tradycją naszych przodków... Mówił dalej, a ona słuchała. Kiedy skończył, skinęła lekko głową i pierwszy raz spojrzała mu prosto w oczy. 455 - Twoja matka mówiła, że jesteś dobrym człowiekiem. Teraz wiem, że to prawda. Po ślubie życie Jamesa niewiele się zmieniło. W ciągu paru dni Yumei znalazła dla siebie miejsce w nowym domu. Była cichą kobietą. A kiedy zostawali sami, James odnajdywał coraz większą przyjemność w rozmowach z nią. Miała przenikliwy umysł, jej myśli były świeże, ponieważ były jej własne. Pośród codziennej krzątaniny w domu rodzinnym nikt nie poświęcał czasu, by poznać jej myśli. Ten skarb odkrywał teraz James. Niedługo po ślubie Yumei zaczęła wprowadzać drobne ulepszenia w ich pokojach. Na Jamesa zawsze czekało gorące jedzenie podawane w najbardziej dogodnych dla niego porach. Kiedy wracał wieczorem, miała dla niego coś lekkiego i ciepłego, po czym dobrze mu się spało. To Yumei pierwsza mu powiedziała, że wujek Tao ma bóle i jest przestraszony. - Proszę cię, obejrzyj naszego Starego Patrona - zwróciła się do Jamesa pewnego ranka. Wczoraj zasłonił się ręką i płakał, kiedy myślał, że nikt go nie widzi. Ale ja go zobaczyłam. Kiedy inni sobie poszli, spytałam, co mu jest, i dowiedziałam się, że ten supeł w brzuchu uciska mu kiszki, przez co wujek Tao nie może ani jeść, ani spać. - Już dawno mu mówiłem, że powinien mi pozwolić to wyciąć - powiedział James na swoją obronę. Siedziała w pewnej odległości od niego. Złożyła ręce jak zawsze, gdy miała z nim rozmawiać. Mówiła bez skrępowania, trzymała się jednak tych form, które jej wpojono. - Wybacz, proszę - powiedziała - wiesz wszystko lepiej ode mnie, ale to jedno ja wiem lepiej: co ludzie czują. Średnie dziecko, a szczególnie córka, przygląda się i młodszym, i starszym, i tworzy most między nimi. Wujek Tao chce się pozbyć tego supła, ale boi się, że umrze, jeśli da się pokroić. 456 James zniecierpliwił się trochę. - Mówiłem mu, że umrze, jeśli nie da sobie tego wyciąć. - Powtórzył mi to - odparła wciąż tym samym spokojnym głosem. - Właśnie dlatego tak się boi. Nie ma drogi wyjścia. Pokażmy mu tę drogę. Obiecaj mu, że będzie żył, jeśli da sobie to wyciąć. - Przecież może umrzeć! - wykrzyknął James. - Obiecaj, że będzie żył - powtórzyła tonem łagodnej perswazji. Patrzyła na niego swoimi błyszczącymi oczami. - Jeśli umrze, nie będzie tego wiedział. Jeśli przeżyje, okaże się, że miałeś rację. A jeśli uwierzy, że przeżyje, to mu da siłę, by nie umrzeć. Trudno było odrzucić tak trafną argumentację. James milczał, rozważając słowa Yumei. To prawda, że wiara chorego w przeżycie jest o wiele skuteczniejsza niż jakiekolwiek lekarstwo. - Życie jest najcenniejszą rzeczą - dodała, gdy James nadal milczał. Znów miała rację. Ludzie zabijali się od wieków z wielu powodów, nie wiedząc, że życie jest cenniejsze od wszystkiego, za co umierali. - Zrobię to, jeśli wujek Tao da się przekonać - powiedział w końcu.
- Przekonam go - odparła. Nikt nie wiedział, jakich argumentów użyła. Wszyscy za to wiedzieli, że jakiś rozciągnięty w czasie, poważny, lecz łagodny spór toczy się między tym starym mężczyzną a tą młodą kobietą. Codziennie przynosiła mu ulubione potrawy, siadała przy nim, gdy jadł, i zaczynała perswazję, namawiając go do dalszego życia. Pytała, jak długo rodzina Liangów przetrwa bez niego. Podkreślała, że w takich trudnych czasach starzy i mądrzy są latarniami wskazującymi ludziom, gdzie postawić stopy. Tak długo przekonywała wujka Tao, że w końcu przestał myśleć o sobie jako o starzejącym się bezużytecznym człowieku. Wlała w niego potrzebę życia. Wykazała mu, że ma obowiązek żyć dalej. A potem pozwoliła uwierzyć, że będzie żyć. Kiedy dotarła do tego punktu, powiedziała o tym Jamesowi. 457 Mieszkańcy wioski nie posiadali się ze zdumienia. Synowie wujka Tao bali się, lecz on dodał im otuchy. Starsza synowa nie była zbyt zadowolona z sukcesu nowo przybyłej, kiedy tutejszym się nie udało, a Mary, która lubiła Yumei, nie mogła nie zadać sobie pytania, czy wujek Tao jest wart aż takiego zachodu. James nie zostawił im czasu na roztrząsanie wątpliwości. Wiedział, że musi wykorzystać moment, w którym wujek Tao odczuwa przypływ odwagi. Zdecydował, że wszystko odbędzie się nazajutrz, a teraz nie przyjmie już anijednego pacjenta, by przygotować się do tego ogromnego zadania. Jeśli zawiedzie, operując swojego krewnego, jeśli wujek Tao umrze, nikt z rodzinnej wioski już mu nie uwierzy i będzie musiał przenieść gdzieś szpital. Ta świadomość ciążyła mu tym mocniej, im większą ekscytację widział u krewnych w domu, u pozostałych mieszkańców wioski i u wieśniaków, którzy przyszli na wieść o operacji i mieli zostać, póki nie usłyszą, że wujek Tao został zaszyty i jest bezpieczny. Szczęście znów sprzyjało Jamesowi. Następnego dnia nie było wiatru ani piasku i małej sali operacyjnej nie musieli sprzątać. Wczesnym rankiem synowie zanieśli tam wujka Tao na noszach. Wszyscy dzierżawcy, którzy spędzili tę noc na dziedzińcach, wstali na jego widok i jęknęli jednym głosem. Wujek Tao nie uśmiechnął się i nie powiedział ani słowa. Miał zamknięte oczy i zaciśnięte usta. Kiedy podnosili go, żeby położyć na stole, nie poruszył się. Dla niego wszystko się zaczynało. Odezwał się tylko raz. Kiedy poczuł, że leży już na stole, otworzył jedno oko. - Gdzie jest ta młoda kobieta? - spytał. - Jestem - odpowiedziała Yumei, która akurat weszła. Spojrzała na Jamesa przepraszająco. Musiałam mu obiecać, że przy nim zostanę - wyjaśniła. - Bardzo dobrze - powiedział James. Nigdy dotąd nie miał tak trudnego zadania i nigdy dotąd tak się nie bał. Asystowali Chen i Rosę. Pielęgniarka zauważyła, że Jamesowi drży ręka. Spojrzała na Chena i już wiedziała, że on też to widzi. 458 - Spokojnie, Jim - powiedział Chen po angielsku - jesteśmy tu z tobą. - Dzięki - rzucił James. Wiedział jednak, że i tak jest sam. To on trzymał w dłoni nóż. Rosę przyłożyła do twarzy wujka Tao stożkowaty pojemnik z eterem. Wujek Tao zaczął wierzgać nogami. - Nasz dobry ojcze, mówiłam ci, że od tego się zacznie - odezwała się cicho Yumei. Wujek Tao krzyczał donośnie, potem coraz ciszej, aż wydał z siebie tylko mamrotanie, wreszcie pojedynczy pomruk, i ucichł. W tej chwili najstarszy syn wujka Tao zażądał, by mógł zostać z ojcem na sali i przyglądać się, czy wszystko idzie dobrze. Stanął pod drzwiami, by nie pozwolić nikomu zajrzeć do środka. Okna nie musiał pilnować, było zamalowane białą farbą, chroniąc wnętrze sali przed oczyma ciekawskich. Kiedy wujek Tao ucichł, syn jęknął i spytał: - Czy on umiera?
- Nie - uspokoiła go Yumei. - Słucham jego oddechu. James nie zwracał na nich uwagi. Znalazł się na polu walki, na którym musiał stoczyć samotną bitwę z wrogiem o imieniu Śmierć. Musiał wyrzucić z głowy wszystkie myśli prócz tej o zwycięstwie. Chen odsłonił potężny brzuch wujka Tao. Był ogolony i czysty. James zrobił proste precyzyjne nacięcie. Starszy syn jęknął i upadł na ziemię, wciskając twarz w drzwi. Yumei nie patrzyła. Stała przy głowie wujka Tao, wsłuchana w jego oddech. Gdy zaczął słabnąć, dotknęła ramienia Rosę, która powiedziała kilka słów Chenowi, a ten wbił igłę w ramię wujka Tao. W salce panowała przeraźliwa cisza. W tej ciszy James pracował sprawnie i szybko. Właśnie stanął twarzą w twarz ze swoim wrogiem, czas był jego sojusznikiem. Chen stojący u jego boku był niezrównanym partnerem. A potem zacisk na żyłach, przytrzymanie,, odsunięcie masy starego żółtego tłuszczu. Ścigając się z czasem i słabnącym oddechem, James podniósł w końcu bezkształtną guzową masę 459 i wyrzucił ją do wiadra na odpady. Nie spojrzał na twarz wujka Tao. Rosę ją obserwowała. Yumei także. Chen przytrzymywał mu żyły, każda musiała wrócić na swoje miejsce. Ręce Jamesa poruszały się delikatnie, płynnie, odwaga mu wracała. Stanął do walki z wrogiem i pokonał go. Wujek Tao będzie żył. Życie po bitwie ze śmiercią jest płochliwe niczym ptak gotowy ulecieć w każdej chwili. Wujek Tao wymagał opieki dzień i noc. Yumei była przy nim przez cały czas. Miała w sobie witalną siłę, która uchwyciła i podtrzymywała życie w wujku Tao, gdy zaczynało gasnąć. Przy wszystkich swoich umiejętnościach lekarskich James nie był tak czujny jak Yumei, która zawsze wiedziała, kiedy wujek Tao potrzebuje jedzenia, a kiedy zastrzyku. I to właśnie Yumei zrobiła coś na pozór absurdalnego, co przyniosło wujkowi Tao ogromną ulgę. Wyjęła guz z kosza na odpadki i włożyła do wielkiego słoja, w którym wcześniej trzymano leki. Napełniła go mocnym winem z sorgo, zamknęła szczelnie i postawiła w pokoju wujka Tao. Wiedziała, że na ten guz patrzy z przyjemnością, nawet jeśli był jeszcze za słaby, aby mówić. Pewnego dnia przez długi czas nie spuszczał z niego oka. Wreszcie spytał: - Czy to... to? Yumei skinęła głową. - Właśnie to domagało się twego życia, wujku Tao - odpowiedziała. Od tamtej pory często spoglądał na słój, a widok uwięzionego w nim wroga dodawał mu sił. Wujek Tao wiedział już, że jest ocalony. - Komu prócz Yumei przyszłaby do głowy taka rzecz? - zawołała Mary, usłyszawszy o pomyśle bratowej. - Yumei jest blisko ludzi i życia - powiedział Chen. Z Jamesem zaczął rozmowę o Yumei od wyznania: 460 - Zaczynam się przekonywać, że twoja matka wybrała ci dobrą kobietę. - Ja też zaczynam się o tym przekonywać - powiedział James. Był szorstki, ponieważ nie chciał rozmawiać o niej z nikim. Coś delikatnego niczym srebro, misternego niczym okryta rosą pajęczyna zaczęło się tworzyć między nim a żoną. I nie można było tego dotykać. Kiedy wujek Tao poczuł się na tyle lepiej, by usiąść, zaprosił wszystkich przyjaciół, żeby się przekonali na własne oczy, co z niego wyjęto, a sam chełpił się rozmiarem i kolorem unieszkodliwionego wroga. - Nosiłem to w sobie przez wiele lat - powiedział uroczyście i spojrzał po twarzach wszystkich zgromadzonych. - Najpierw ja byłem silniejszy, ale potem to stało się silniejsze ode mnie. Wtedy powiedziałem swojemu bratankowi, lekarzowi: „Wyjmij to ze mnie". Bał się, eh, naprawdę się bał! Ale ja się nie bałem. Położyłem się na jego stole, powąchałem jego zapach na sen, a on mnie rozciął. Mój starszy syn wszystko widział i potem mi opowiedział.
Mój bratanek wyjął ten supeł ze mnie, a kobieta mojego bratanka włożyła ten supeł do słoja. Teraz jestem jak nowy. Nigdy nie męczyło go opowiadanie tej historii, i trzeba przyznać, że nikogo nie męczyło słuchanie. Nawet krewni, którzy wysłuchiwali tego prawie codziennie, byli dumni z wujka Tao. Potem, gdy ktoś skarżył się na bóle gdzieś w środku, wujek Tao kazał mu iść do szpitala, gdzie jego bratanek wytnie co trzeba, a żona bratanka wsadzi to do słoja. Zapanowała nawet moda na trzymanie guzów w słojach stawianych na stołach w głównych pokojach domów, lecz guz wujka Tao był zawsze największy i najważniejszy. Odtąd James stał się ulubieńcem wujka Tao. Nie wolno mu było niczego odmówić. James był mu za to ogromnie wdzięczny, choć widział wyraźnie, że wujek Tao wyszedł z walki ze śmiercią równie twardy i bezwzględny jak przed chorobą. Ciągle przebiegły i zuchwały, utrzymywał przyjaźń z urzędnikami, tajną policją i poborcami podatkowymi. 461 Nadal uważał dzierżawców za swoją własność i śmiał się, słysząc o ich próbach buntu. To martwiło wywodzącą się z synów ziemi Yumei, która pewnego wieczoru podzieliła się z Jamesem swoimi obawami. James słuchał jej uważnie. Już wcześniej się przekonał, że należy brać pod uwagę słowa żony, ponieważ Yumei nigdy nie mówiła na próżno. - Czy kiedy nadejdzie ten dzień, gdy ludzie podniosą głowy i zwrócą się przeciwko urzędnikom, policji i poborcom podatkowym - powiedziała zatroskana - będziemy mieć dość siły, żeby uratować wujka Tao? - Potrząsnęła głową i urwała, nie odpowiadając na własne pytanie. - A sami się uratujemy? - spytał James. - Nasi ludzie nie zabijają tych, którzy służą im tak jak ty. Jesteśmy bezpieczni. Wiedział, że to ona zapewnia im bezpieczeństwo. Z każdym dniem rozumiał coraz lepiej, że Yumei jest owym mostem, którego potrzebował, by dotrzeć do własnego narodu. Ci, którzy obawiali się jego i jego obcych im metod, szli do Yumei, a ona zwracała się w ich imieniu do niego. Dzięki niej ujrzał i zrozumiał to, czego nie umiał pojąć wcześniej. To poprzez nią zaczął wrastać korzeniami w ziemię swoich przodków. Jaki jest koniec tej opowieści? Nie ma końca. Rzeka życia płynie swoim nurtem. Między Jamesem i jego żoną nie zapłonęła gwałtowna miłość. James wiedział, że Yumei pokochała go, zanim on pokochał ją, i był jej wdzięczny za cierpliwość. Jego miłość narastała z upływem lat. Ale jakiś czas po ślubie pomyślał sobie, że każda kobieta zasługuje na dzieci, i w końcu stał się jej prawdziwym mężem. Cieszył się, że nie czekał na wyśnioną miłość. Yumei poczuła się wtedy pewniej w roli jego żony i uczestniczyła we wszystkim, co robił. 462 To ona stała przy kobietach płaczących w trakcie trudnego porodu, to ona trzymała w ramionach dzieci, kiedy trzeba im było oczyścić zaatakowane jaglicą oczy, i to ona miała odwagę towarzyszyć umierającym. Nie była święta. Czasem odczuwała znużenie i chciała być sama, a on wtedy usuwał się na bok. Lecz kiedy życie było zagrożone, wystarczyło ją tylko przywołać. Yumei miała dar życia. A życie, James to wiedział, było tym, czego pragnął. Koniec