ANDRZEJ PEREPECZKO KOMANDOSI W AKCJI Seria: WOJNY MORSKIE I - Bój o Atlantyk II — Wojna za kręgiem polarnym III O panowanie na Morzu Śródziemnym IV - ...
22 downloads
38 Views
4MB Size
ANDRZEJ PEREPECZKO KOMANDOSI W AKCJI
Seria: WOJNY MORSKIE I - Bój o Atlantyk II — Wojna za kręgiem polarnym III O panowanie na Morzu Śródziemnym IV - Bałtyk w ogniu V — Pogromca U-bootów VI — Komandosi w akcji Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1982
ANDRZEJ PEREPECZKO KOMANDOSI W AKCJI
Okładkę i stronę tytułową projektował Władysław Kawecki Mapki Klemens Smoliński Redaktor Elżbieta Babińska Redaktor techniczny Elżbieta Smolarz Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1982 Wydanie drugie Nakład 99 850 + 250 egz. Arię, wyd. 14,32.Ark. druk. 16 + 1 ark. wkładek offset Papier offset V kl 71 g. Oddano do kliszowania 15 stycznia 1982 r. Podpisano do druku i druk ukończono w marcu 1982 r. Zakłady Graficzne w Gdańsku, ul Świętojańską 19/23. Zam.nrl60
WSTĘP
Ostatnia
wojna
dzierży
bezapelacyjnie
prym
w
historii
wszystkich
dotychczasowych wojen pod względem ogromu zaangażowanych środków i ludzi biorących w niej udział. Wydawać by się mogło, że w tych gigantycznych zmaganiach nie ma miejsca na jakiekolwiek indywidualne działanie, że pojedynczy żołnierz czy niewielka ich grupka może być tylko maleńkim, nic nie znaczącym kółeczkiem w wojennej machinie. Co prawda, zawsze zauważa się wielkich dowódców, nadzwyczajnych strategów, generałów czy marszałków, jednakże ich działalność i tak opiera się na pozbawionych indywidualnego charakteru masach ludzi i sprzętu. Jednakże, wbrew pozorom, historia drugiej wojny światowej obfitowała również w epizody, w których decydujące znaczenie miały nie tylko sprzęt i środki techniczne, lecz przede wszystkim osobiste walory oraz inwencja i umiejętności poszczególnych żołnierzy. W epizodach tych brali udział specjalnie i wszechstronnie przeszkoleni żołnierze, stanowiący swego rodzaju arystokrację wśród innych rodzajów wojsk — komandosi. Nazwą tą określano kiedyś oddziały Burów walczące przeciw Anglikom w latach 1899—1902 w południowoafrykańskich republikach Transwalu i Oranii. Oddziały te były doskonale wyszkolone, a przede wszystkim charakteryzowała je olbrzymia wytrzymałość i odporność na trudy, zarówno w sensie fizycznym jak i psychicznym. Regularne oddziały wojsk brytyjskich — mimo że znacznie liczebniejsze i znacznie lepiej wyposażone — miały z burskimi komandosami bardzo dużo kłopotów, a
wyczyny tych ostatnich, obrosłe dodatkowo legendą, stały się nieomal świętością narodową. Podobnie w czasie II wojny światowej od żołnierzy jednostek specjalnych wymagano niezwykłego hartu ducha, wspaniałej kondycji fizycznej i wytrzymałości, dużych i wszechstronnych umiejętności, a także olbrzymiej odwagi i poświęcenia, z reguły bowiem przeznaczeni oni byli do przeprowadzania akcji, z których powrót był wysoce problematyczny. Zalążkiem przyszłych oddziałów komandosów stały się tak zwane „samodzielne kompanie". Powołano je do życia w Wielkiej Brytanii wiosną 1940 r., gdy Niemcy napadli na Norwegię, i organizowano w wielkim pośpiechu ze względu na niepomyślnie rozwijającą się sytuację wojsk sojuszniczych w norweskiej kampanii. Do oddziałów tych przyjmowano jedynie ochotników — zarówno oficerów jak i szeregowych — werbowanych w rozmaitych jednostkach brytyjskiej armii. Ochotników poddano bardzo trudnemu, specjalnemu treningowi, który jednak musiano przerwać ze względu na krytyczną sytuację na norweskim froncie. Połowa żołnierzy „samodzielnych kompanii" pod dowództwem brygadiera * * C. Gubbinsa została skierowana do Norwegii. Walczyli oni tam aż do końca, do momentu ewakuacji korpusu ekspedycyjnego. Druga połowa żołnierzy pozostała w Anglii, prowadząc w dalszym ciągu intensywny i wszechstronny trening. Obejmował on zarówno opanowanie umiejętności posługiwania się wszelkimi możliwymi rodzajami broni i sprzętu technicznego, jak i wyrabiał dużą sprawność fizyczną i umiejętność radzenia sobie w każdej, nawet najbardziej skomplikowanej i nieprzewidzianej okoliczności.
*
* W siłach lądowych Wielkiej Brytanii stopień wojskowy między pułkownikiem a generałem brygady, nie mający odpowiednika w wojsku polskim.
Długodystansowe marsze z pełnym wyposażeniem i z całkowitym sprzętem bojowym nie należały do wyjątków. Na przykład jeden z oddziałów przebył pieszo w ciągu niecałych 24 godzin odległość wynoszącą 100 km, inny — niosąc broń, amunicję, sprzęt biwakowy i zapasy żywności na pięć dni, pokonał w ciągu tych pięciu dni 210 km. Spryt i umiejętność dawania sobie rady w ciężkich sytuacjach wyrabiano też w inny sposób. Oto, na przykład, jeden z pododdziałów komandosów brał udział w wojskowej paradzie w jakimś dniu o godzinie 15.00. Po jej zakończeniu żołnierze otrzymali rozkaz stawienia się w miejscowości odległej o kilkadziesiąt mil następnego dnia o godzinie 06.00 na kolejną uroczystość — co oznaczało konieczność pojawienia się w nienagannym mundurze wyjściowym, wyczyszczonych butach, ogolonym i umytym. Trudność wykonania takiego rozkazu polegała na tym, że komandosi musieli dostać się do odległej miejscowości własnym przemysłem, bez biletów, bez rozkazów wyjazdu, bez przepustek. A trzeba pamiętać, że po ulicach miast i po szosach krążyły patrole żandarmerii wojskowej, że obowiązywały specjalne, zaostrzone i dokładnie egzekwowane przepisy porządkowe. Żołnierzy jednostek specjalnych uczono też walki wręcz, posługiwania się nożem w bezpośrednim zwarciu. Ćwiczyli wspinanie się na skały, przebywanie wpław w pełnym umundurowaniu i ze sprzętem rozmaitych przeszkód wodnych, rozbrajali pola minowe zarówno na lądzie jak i w wodzie, uczyli się przebywać wąwozy czy rzeki na zaimprowizowanych mostach linowych. Oswajano ich z walką i z ogniem nieprzyjacielskim, aby uodporniać na zaskoczenie, znieczulać na zwykły, naturalny, ludzki strach. Po powrocie z norweskiej eskapady niedobitki z biorących udział w kampanii „samodzielnych kompanii" dołączyły do szkolących się wciąż w Anglii pozostałych oddziałów nowego rodzaju wojsk. Po upadku Holandii, Belgii i Francji latem 1940 r.
przemianowano „samodzielne kompanie" na Bataliony Służby Specjalnej (Special Service Battalions). Jednocześnie w tydzień po ewakuacji z Dunkierki ppłk D.W. Ciarkę — oficer mający bogate doświadczenie wojskowe z czasów służby w Palestynie i walk z Arabami — opracował sposoby przygotowania i wykorzystania żołnierzy Służby Specjalnej, których proponował nazwać — na pamiątkę wojny burskiej — komandosami. Projekt został przyjęty zarówno przez szefa Sztabu Generalnego Wielkiej Brytanii Johna Dilla, jak i przez premiera Winstona Churchilla, który 10 maja 1940 r. objął ten najtrudniejszy w czasie wojny urząd. Obaj zdawali sobie sprawę, że w okresie ponoszonych kolejno na wszystkich frontach klęsk prze? brytyjskie korpusy ekspedycyjne należy mieć doborowe choć nieliczne oddziały, które mogłyby prowadzić śmiałe, zaczepne akcje na terytorium okupowanej przez Niemców Europy. Akcje, których główną wartością byłoby podniesienie upadającego ducha w narodach brytyjskiego imperium. Przeformowane oddziały komandosów zaczęto intensywnie szkolić w akcjach morskodesantowych, najłatwiejszym bowiem sposobem dostarczenia oddziałów na tereny okupowane był desant, a jedynym sposobem ich wycofania po wykonaniu Zjadania — transport morski. W ten sposób powstała koncepcja utworzenia dowództwa Operacji Połączonych, których symbolem były kotwica, karabin i stylizowany orzeł, a mottem — hasłem przewodnim — „połączeni zwyciężymy".
NA DRUGĄ STRONĘ KANAŁU LA MANCHE
Klęska wojsk sprzymierzonych we Francji, ewakuacja z plaż Dunkierki głównie angielskiego korpusu i wreszcie decyzja marszałka Petaina o podpisaniu zawieszenia broni i kapitulacji armii francuskiej stanowiły kolejne ciosy dla osamotnionej w wojnie z faszystowskimi Niemcami i Włochami armii angielskiej. Nikt jednak nie myślał o poddaniu się, nikt nie dopuszczał myśli o ostatecznej przegranej. Szykowano się pośpiesznie do obrony, a nawet — choć może w owym czasie wyglądało to na nierealne mrzonki — zdawano sobie sprawę, że w przyszłości czeka armię zadapie szturmowania i zdobywania utraconego zachodniego wybrzeża Europy. Nic więc dziwnego, że już w dniu 23 czerwca 1940 r., w dniu podpisania zawieszenia broni przez marszałka Petaina, gdy w atlantyckich portach francuskiego wybrzeża trwała jeszcze pośpieszna, improwizowana ewakuacja rozbitych oddziałów wojskowych — angielskich, polskich, czeskich i niektórych francuskich — od brzegów angielskich ruszyła niewielka zwiadowcza wyprawa komandosów w kierunku okupowanego przez Niemców wybrzeża kanału La Manche. Celem wyprawy było sprawdzenie stopnia przygotowań niemieckich zarówno do obrony wybrzeża przed ewentualnym kontratakiem brytyjskim, jak też i do spodziewanej inwazji na Anglię Dodatkowo dowództwo brytyjskie liczyło na wprowadzenie zamieszania i niepokoju w sztabach niemieckich i na efekt psychologiczny takiej dywersyjnej akcji. W desancie miała wziąć udział sześć grup komandosów. Ze względu na różne trudności, natury zarówno technicznej jak i personalnej, wieczorem dnia 23 czerwca z
trzech portów brytyjskich leżących nad kanałem La Manche ruszyły w kierunku kontynentu
tylko
trzy
grupy
komandosów.
Stu
dwudziestu
komandosów,
zaokrętowanych na ścigaczach, ruszyło w kierunku francuskiego wybrzeża, do niedawna jeszcze przyjaznego i znanego, a teraz niebezpiecznego i pełnego niespodzianek. Teren lądowania i zwiadu ciągnął się wzdłuż wybrzeży kanału La Manche, od przylądka d'Alprech koło Boulogne-sur-Mer do przylądka Hautbanc w pobliżu Berek. Wyprawą dowodził z ramienia marynarki wojennej kpt. J.W.F. Milner-Gibson, który w ciągu ostatnich trzech tygodni aż dziewięć razy zbliżał się do francuskich wybrzeży, szukając odpowiednich miejsc lądowania zwiadowców. Na czele oddziału komandosów stali ppłk D.W. Ciarkę i mjr R.J.F. Todd ze szkockiego pułku Argyll i Sutherland Highlanders. Wśród zgromadzonych na niewielkich jednostkach żołnierzy panował nastrój podnieconego skupienia. Prawie każdy z nich zdawał sobie sprawę, że płyną niejako „pod prąd", w odwrotnym kierunku niż żołnierskie masy pokonanych oddziałów ewakuowane pośpiesznie na Wyspę Ostatniej Nadziei, jak zaczęto w tym okresie nazywać Wielką Brytanię. Ppłk Clarke i kpt. Gibson z niepokojem obserwowali roztaczające się wokół nich wody kanału. — Żeby tylko nie zerwał się niespodziewany sztorm — odezwał się podpułkownik. — Prognoza pogody jest raczej pomyślna — kpt. Gibson był w nieco bardziej optymistycznym nastroju. Zresztą jako marynarz o wieloletnim stażu znał lepiej kaprysy pogody i mniej się ich obawiał. — Ale dla tak małych jednostek jak nasze nawet niewielka fala to już nie lada przeszkoda. Szczególnie przy lądowaniu — odezwał się znów podpułkownik.
Na szczęście, jak na razie, pogoda sprzyjała komandosom. Od północnego wschodu wiała lekka wieczorna bryza, która nie zdołała rozhuśtać stosunkowo wąskich w tym miejscu wód kanału, Niebo pokryte było nisko płynącymi chmurami, a od czasu do czasu nad wodą zalegały pasma mgły. — Żeby tak się utrzymało do rana — westchnął mjr Todd — bo przecież całe powodzenie naszej wyprawy zależy od stopnia zaskoczenia. I tak idziemy prawie zupełnie „w ciemno". — Właśnie wysłano nas po to, żeby cośkolwiek poznać — uciął dyskusję ppłk Ciarkę. Tuż przed zapadnięciem ciemności, w wyznaczonym uprzednio punkcie, w odległości około 10 mil od angielskiego brzegu, spotkały się trzy grupy płynących jednostek. Przez pewien czas niewielka armada płynęła razem ku niewidocznemu w nocnych ciemnościach nieprzyjacielskiemu brzegowi. — Osiągnęliśmy miejsce startu — zameldował kpt. Gibson podpułkownikowi. — O.K. Wykonać rozkazy operacyjne! Ścigacze, płynące dotychczas w zwartym szyku, rozsypały się w wachlarz. Każdy ruszył w kierunku pobliskiego brzegu. Rozkazy operacyjne przewidywały rozrzucenie poszczególnych oddziałów tak, aby mogły zbadać jak największy obszar i aby Niemcom wydawało się, że atakujący są znacznie bardziej liczni niż w rzeczywistości. Dwie pierwsze jednostki zbliżyły się do piaszczystego, łagodnego brzegu. Silniki zwolniły obroty. Opadła fala rozcinanej dziobami, fosforyzującej w nocnych ciemnościach wody. — Uwaga! Przygotować się do lądowania! — rozległy się głosy oficerów.
Silniki zwolniły jeszcze bardziej i w chwilę później zastopowały. Jednostki płynęły już tylko rozpędem, lekko kołysząc się na niewielkiej fali. — Do lądowania! — padły rozkazy. Komandosi zaczęli skakać do niegłębokiej już w tym miejscu wody, unosząc nad głowy swą broń. Woda była na szczęście niezbyt zimna, a od brzegu dzieliło ścigacze zaledwie kilkanaście metrów. Przed lądującymi oddziałami leżał cichy, odludny, spokojny brzeg, spowity w nocne ciemności. Nagle w panującej ciszy dał się słyszeć odległy na razie, lecz bardzo szybko narastający odgłos pracującego silnika samolotowego. Od południa zbliżał się nie rozpoznany samolot. — Padnij! — rozległy się rozkazy wzdłuż piaszczystej plaży. — Lotnik! Kryj się! Według posiadanych wiadomości, dzisiejszej nocy w tym rejonie nie miało być żadnych samolotów brytyjskich. A więc nadlatującym samolotem mógł być tylko niemiecki! Po kilkunastu sekundach nad leżącymi bez ruchu, wtulonymi nieomal w piasek żołnierzami przemknął lecący lotem koszącym niemiecki myśliwiec nocny o charakterystycznej sylwetce. —Żeby nie zauważył — pomyślał porucznik dowodzący jednym z oddziałów. Gdy tylko ucichł w oddali łoskot silnika, poderwali się i ruszyli w głąb brzegu. Przemknęli kilkaset metrów nisko pochyleni nad samą ziemią, gdy znów do uszu ich doszedł ten sam odgłos. —Wraca! — zorientował się porucznik. — Czyżby jednak zobaczył nas? — zastanawiał się.
Jeszcze raz padli na piasek i przywarli do niego. I znów samolpt przemknął na wysokości zaledwie kilkudziesięciu metrów. —Chyba patroluje — uspokajał się w myślach porucznik. Poderwali się i przebiegli dalsze kilkaset metrów, ale wszędzie panowała głucha cisza. Rozesłane w kilku kierunkach patrole nie napotkały nigdzie żadnych śladów — ani jakichkolwiek umocnień, ani niemieckich oddziałów, ani nawet patroli. Widocznie w tym miejscu francuski brzeg był strzeżony jedynie przez samoloty. Grupa komandosów lądująca nieco dalej na południe zbliżyła się do francuskiego brzegu w niewielkiej odległości od portu Boulogne-suj-Mer, Zastopowano silniki i jednostka w kompletnej ciszy poczęła zbliżać się do lądu. — Przed dziobem zakotwiczone nie rozpoznane jednostki — zameldował w pewnym momencie obserwator na dziobie ścigacza. — Do diabła! — zaklął dowódca oddziału. I on też zauważył jakieś niewyraźne kształty. —Co to może być? — zastanawiał się zdenerwowany, to co dostrzegł bowiem nie kojarzyło mu się z żadnymi znanymi jednostkami morskimi. Ścigacz w dalszym ciągu posuwał się po gładkiej nieomal wodzie, w osłoniętej wysuniętym w morze cyplem zatoczce. — Wodnosamoloty! — rozpoznał wreszcie oficer. Teraz już wszystko było jasne. Trafili na kotwicowisko wodnosamolotów! Lądowanie oddziałku było oczywiście niemożliwe. —A to pech! — dowódca komandosów zastanawiał się przez moment, jaką ma podjąć decyzję, rozkaz operacyjny bowiem nie przewidywał takiej sytuacji. — Zaatakujemy i zniszczymy choć jedną z maszyn! — zdecydował w końcu.
Wybrał zakotwiczony nieco na uboczu wodnosamolot. Uruchomiono silnik i ścigacz począł skradać się ku upatrzonej ofierze. Nagle na uśpionym, pogrążonym w ciemnościach nocnych kotwicowisku rozległ się ryk lotniczego silnika i upatrzony wodnosamolot ruszył niespodziewanie prosto na zbliżający się ścigacz z komandosami. Anglicy patrzyli zdetonowani i przerażeni. Samolot tymczasem zbliżał się błyskawicznie. Już tylko kilkanaście metrów dzieliło maszynę od ścigacza, gdy pilot nagle poderwał samolot, który z ogłuszającym rykiem silnika przemknął tuż nad głowami komandosów. Nie było na co czekać. Pilot musiał nas zauważyć! — zorientował się dowódca oddziału brytyjskiego. Ryknęły silniki ścigacza, zapieniła się woda za rufą. Ścigacz szarpnął do przodu, położył się w gwałtownym zwrocie i ruszył pełną prędkością z powrotem na morze. Jednostka, na której znajdował się ppłk Ciarkę i mjr Todd, wylądowała bez przeszkód na piaszczystym brzegu. Komandosi zbiegli na ląd pod dowództwem majora, a podpułkownik pozostał przy ścigaczu. Po prawie godzinie mjr Todd zameldował się podpułkownikowi. — Wysłane patrole nie napotkały nieprzyjaciela — oznajmił. Podpułkownik zastanowił się. Coraz mniej czasu dzieliło ich od świtu, kiedy będą ę daleka widoczni. Nagle obaj oficerowie dostrzegli w odległości zaledwie kilkudziesięciu metrów pięć sylwetek w charakterystycznych, głęboko nasadzonych na głowy hełmach. — Niemcy! — szepnął mjr Todd, zrywając z ramienia pistolet maszynowy. Skierował go w stronę nadchodzących i nacisnął spust. Zamiast jednak spodziewanej serii usłyszał tylko suchy szczęk.
Zaciął się! Do diabła! — zdążył pomyśleć i w tym samym momencie od strony nadchodzącego patrolu rozległ się terkot szybkich strzałów. Smugowe pociski przecięły ciemności nocne. Rozgorzała walka. Księżyc jednak zaszedł i w nocnych ciemnościach przeciwnicy nie widzieli się dokładnie. Chaotyczne strzały nie trafiały do celu. Minęło parę minut. Od strony lądu ukazały się na plaży kolejne, niewyraźne sylwetki biegnących ludzi. Niemcy czy swoi? — Zgromadzeni przy ścigaczu komandosi byli całkowicie zdezorientowani czy otwierać ogień, czy też czekać, aż rozpoznają biegnących. Na szczęście byli to Anglicy. Nadbiegli na odgłos nocnej potyczki, której jedyną ofiarą był ranny powierzchownie podpułkownik. Ostatnia grupa komandosów wylądowała na plaży w Merlimont, w odległości kilku mil na południe od Le Touąuet. Po przejściu zaledwie kilkuset metrów patrole komandosów natknęły się na dość duży budynek, otoczony zasiekami z drutu kolczastego, przy których krążyło dwóch uzbrojonych wartowników. Komandosi zalegli w pobliskich zaroślach, a jeden z nich wycofał się z meldunkiem. Po chwili w pobliże zasieków pod- czołgała się reszta oddziału. Dowódca komandosów zdecydował się na atak, wpierw jednak trzeba było unieszkodliwić bezgłośnie wartowników. W chwili gdy Niemcy znajdowali się po przeciwległych stronach budynku, dwóch komandosów zaatakowało ich nożami. Atak przeprowadzony był jednak widocznie niezbyt sprawnie, jeden bowiem z wartowników zdążył krzyknąć głośno przed śmiercią i ostrzegł tym żołnierzy śpiących wewnątrz budynku, który okazał się koszarami. Nie było już mowy o zaskoczeniu. Poderwani alarmem Niemcy otworzyli ogień. W takiej sytuacji bezsensowne było atakowanie koszar. Komandosi, po wrzuceniu granatów przez okna budynku, wycofali się bez żadnych strat.
Powrót jednostek przez kanał odbył się bez przeszkód. Dopiero kiedy znaleźli się już w porcie angielskim jeden ze ścigaczy został zatrzymany przed wejściem, a załoga zaaresztowana przez brytyjską żandarmerię wojskową; oczywiście wkrótce sprawa została wyjaśniona. Pierwszy wypad komandosów na tereny okupowane przez Niemców nie przyniósł wprawdzie zamierzonych sukcesów ani pod względem rozpoznania, ani pod względem dokonanych zniszczeń, jednakże uzyskane doświadczenia posłużyły do szkolenia komandosów i przygotowywania następnych akcji dywersyjnych. Co prawda, druga z kolei wyprawa komandosów angielskich — tym razem na wyspę Guernsey w archipelagu Wysp Normandzkich, jedyną posiadłość brytyjską okupowaną przez Niemców podczas ostatniej wojny — również zakończyła się fiaskiem. W nocy z 14 na 15 lipca 1940 r. grupa komandosów pod dowództwem mjra J. F. Durnford-Slatera została zaokrętowana na 2 niszczyciele: HMS „Scimitar" i HMS „Saladin". Oba okręty wraz z towarzyszącymi im ścigaczami podpłynęły w pobliże wyspy Guernsey, gdzie nastąpiło przeokrętowanie żołnierzy z niszczycieli na mniejsze jednostki, które miały już samodzielnie dokonać operacji lądowania. Niestety, na jednej z jednostek zepsuł się kompas i po dość długim czasie komandosi ujrzeli zamiast plaż Guernsey klifowe wybrzeże wyspy Sark. Druga atakująca grupa pod dowództwem mjra Todda miała trudności z przeciekającym ścigaczem i motorówką z niszczyciela „Saladin", zmuszona była więc zaniechać lądowania i ostatecznie powróciła szczęśliwie do Anglii. Wylądować na wyspie udało się jedynie trzeciej grupie komandosów pod dowództwem mjra Durnford-Slatera, jednakże budynki, w których mieli się znajdować żołnierze okupacyjnego garnizonu, okazały się puste. Podczas odwrotu grupy nastąpiło pogorszenie pogody. Zerwał się dość silny wiatr, a powstałe fale o wysokości dochodzącej do jednego metra utrudniły do tego stopnia załadunek ludzi i
sprzętu z brzegu na ścigacze, że podczas tej operacji grupa straciła całą swą broń oraz utonął jeden z komandosów. Tym razem niepowodzenie akcji zostało spowodowane głównie złym stanem pogody i niesprawnością jednostek transportowych.
***
W dwa dni po nieudanej wyprawie komandosów na wyspę Guernsey nastąpiły poważne zmiany personalne w dowództwie Połączonych Operacji. 17 lipca 1940 r. dowódcą komandosów został admirał floty Robert Keyes, wsławiony w czasie I wojny światowej akcją, której celem było zablokowanie Zeebrugge. Za plan i przeprowadzenie tej operacji adm. Keyes otrzymał tytuł „Baron of Zeebrugge and Dover. Był on też autorem śmiałego, choć nie zrealizowanego planu zdobycia przez Anglików w 1918 r. Dardaneli. Dotychczasowy dowódca Połączonych Operacji, gen. dyw. Alan Boyrne, został zastępcą adm. Keyesa. Wraz z objęciem dowództwa przez adm. Keyesa zmienił się sposób szkolenia komandosów i przygotowywania ich do przyszłych akcji. Zaczęto rozwijać umiejętność współdziałania na większą skalę trzech podstawowych rodzajów wojsk: armii lądowej, marynarki i lotnictwa oraz przygotowywać oddziały komandosów do lądowania zarówno z morza, jak i z powietrza. Na przełomie roku 1940 i 1941 oddziały komandosów zostały rozdzielone. Trzy z nich —oddziały 7, 8 i 11 — zostały odesłane na Bliski Wschód, gdzie wraz z dwoma oddziałami zorganizowanymi z komandosów zwerbowanych na miejscu utworzyły zespół zwany „Layforce" — od nazwiska dowódcy, płka R. E. Laycocka. Tymczasem pozostałe w Wielkiej Brytanii oddziały komandosów przygotowywały się intensywnie do czekającego je poważniejszego wypadu na okupowane przez
Niemców obszary. Cel ataku — na razie oczywiście trzymany w tajemnicy i znany tylko nielicznym oficerom z dowództwa Operacji Połączonych — był oddalony o 1800 mil od Wielkiej Brytanii.
ATAK NA LOFOTY
Jest godzina 03.00, poniedziałek dnia 3 marca 1941 r. Na stole w kabinie nawigacyjnej niszczyciela HMS „Somali" leży rozłożona mapa, pokazująca szeroki lej fiordu Vest. Od północy ograniczają go rozrzucone na morzu wąskie, skaliste wyspy Moskenesey, Flakstadoy, VestvSg0y, Austv&goy i inne, tworzące archipelag Lofotow, należący do Norwegii, a od wiosny 1940 r. — podobnie jak cała Norwegia — pozostający pod niemiecką okupacją. — Wchodzimy do fiordu Vest, sir — zameldował oficer wachtowy komandorowi C. Caslonowi, dowódcy zespołu niszczycieli. — Widać już światła nawigacyjne... — dodał już mniej służbowym tonem i zawiesił głos. Komandor podniósł ciężką lornetę do oczu i spojrzał w kierunku północnym. Coraz wyraźniej widać było w szarym świetle ustępującej nocy mrugające w oddali światło. — Rzeczywiście — mruknął — światła się palą. A więc... — znowu podniósł lornetę
Komandosi tworzyli trzon sił uderzeniowych, przeznaczonych do ataku na porty położone w lofockim archipelagu. Towarzyszyła im grupa saperów oraz niewielkie oddziały norweskich żołnierzy i marynarzy wraz z oficerami. Wszystkie te oddziały tworzyły tzw. Brygadę Służby Specjalnej (Special Service Brigade), którą dowodził brygadier J. C. Haydon. Dowództwo Operacji Połączonych zaplanowało wypad na Lofoty w celu zniszczenia wytwórni konserw rybnych oraz przetwórni tranu i mączki rybnej, znajdujących się w licznych wioskach archipelagu. Mimo bowiem okupacji kraju przez Niemców norwescy rybacy w dalszym ciągu wychodzili w morze na połowy. Zmuszani byli do tego z jednej strony przez okupantów, dla których ryby stanowiły poważne uzupełnienie żywności koniecznej przede wszystkim dla olbrzymiej armii, z drugiej zaś strony połowy stanowiły od wieków jedyne źródło utrzymania ogromnej większości ludności zamieszkującej Lofoty. Niejako „przy okazji" brytyjscy komandosi oraz okręty osłaniające planowany desant miały zniszczyć i zatopić wszystkie statki handlowe, które ewentualnie uda się zaskoczyć w zaatakowanych portach. Przewidywano też zabranie na pokłady niszczycieli i przewiezienie do Anglii ochotników do norweskich oddziałów na emigracji. Miejsce ataku nie zostało wybrane przypadkowo, u krańca bowiem fiordu Vest leży port Narvik, słynny z walk w kwietniu 1940 r. Wypad angielskich sił zbrojnych na wybrzeże norweskie w rok po zakończonej fiaskiem i ewakuacją ekspedycji norweskiej miał dowieść, że Rząd Jego Królewskiej Mości nie rezygnuje z dalszej walki z Niemcami, a wprost przeciwnie, sam atakuje, i to w dodatku w punktach bardzo odległych od własnych baz. Celem rajdu komandosów były cztery niewielkie porty położone na dużych wyspach Vestvagoy i Austvagoy oraz na mniejszych wysepkach u ich brzegów. I tak żołnierze z oddziału nr 3 mieli dokonać lądowania w miejscowościach Stamsund i
Henningsvaer, a celem ataku oddziału nr 4 były wioski Svolvaer i Brettesnes, położone bardziej na wschód od poprzednich. Okręty zespołu płynęły w całkowitym zaciemnieniu przez spokojne wody fiordu Vest, wzdłuż brzegów wyspy Moskenesoy, a później Flakstadoy, i jak na razie nic nie wskazywało na to, żeby nadbrzeżne placówki wojsk niemieckich, rozstawione wzdłuż tak ważnej arterii komunikacyjnej, zauważyły cokolwiek niepokojącego. W dalszym ciągu widać było palące się światła nawigacyjne, coraz słabsze w jaśniejącej szarości zbliżającego się poranka. Na wysokości, wyspy Vestvagoy płynące okręty rozdzieliły się na dwie grupy. Jeden okręt desantowy wraz z niszczycielami „Somali" i „Bedouin" skręcił w kierunku
północnym,
drugi
zaś
z
pozostałymi
niszczycielami
podążał
dotychczasowym kursem północno- -wschodnim. Okręt flagowy kmdra Caslona szedł na czele małego zespołu. Przed dziobem widoczne już były przez szkła silnych lornet nieliczne zabudowania Stamsundu, osady rybackiej przycupniętej u stóp skalistych wybrzeży. W niewielkim porcie stało kilkadziesiąt drewnianych rybackich kutrów. Osada z wolna budziła się do życia. Gdzieniegdzie nad dachem domu unosił się w górę słup szarego dymu, z portu dobiegało charakterystyczne pyrkotanie silnika kutra szykującego się do wyjścia na połów w morze. Muszą nas już widzieć — pomyślał komandor — ale nie spodziewają się brytyjskich okrętów i żadnemu z nich nie przychodzi nawet na myśl, że nie są to niemieckie jednostki, których na pewno kręci się tu niemało. Wtem zza skalnego załomu wysunęła się dość duża jednostka, pokryta deseniem wojennego kamuflażu. Na typowym dla rybackich trawlerów dziobie sterczało niewielkie działko, koło którego kręcili się jacyś ludzie. Na przednim maszcie widać było szary kształt bocianiego gniazda, a za niewysokim mostkiem chudy,
piszczałkowaty komin. Na flagsztoku powiewała wojenna bandera niemiecka. Uzbrojony trawler zbliżał się z pełną prędkością do brytyjskich niszczycieli i okrętu desantowego z gotowym do lądowania oddziałem komandosów. Działa dwóch dziobowych wież na niszczycielu „Somali" obróciły się w kierunku nieprzyjaciela. W tym momencie na niemieckim okręcie błysnął wystrzał i echo grzmotu rozległo się w uśpionym jeszcze fiordzie. — Ognia! — wydał rozkaz oficer artylerii niszczyciela. Już pierwsza salwa pocisków trafiła w cel! Kadłub niemieckiego trawlera rozbłysnął pomarańczowym ogniem eksplozji, która na moment zasłoniła całą nadbudówkę małego okrętu. — Ognia! — padł powtórnie rozkaz na okręcie brytyjskim. I ta salwa był celna. Niemiecki trawler gwałtownie zmniejszył prędkość. Z rozbitego pociskami kadłuba buchały kłęby białej pary, a okręt zaczął dryfować w kierunku niewielkiej iskalistej wysepki. — Ci mają już dosyć — stwierdził kmdr Caslon i rozkazał przerwać ogień. — Po wysadzeniu na ląd oddziału desantowego podejdziemy do trawlera, zdejmie-
Rajd na Lofoty (3 marca 1941 r.)
my załogę i zatopimy go ogniem artyleryjskim, chyba że do tego czasu sam zatonie — zdecydował. Oddziały komandosów lądujące zarówno w Stamsund jak i w innych portach nie napotkały praktycznie żadnego oporu ze strony nielicznego garnizonu niemieckiego. Brytyjczycy
rozbiegli
się
po
osadach.
Zgodnie
ze
starannie
uprzednio
przygotowanymi przez wywiad planami oddziały saperów wtargnęły do fabryki mączki rybnej, przetwórni tranu oraz wytwórni konserw. Towarzyszący atakującym oddziałom żołnierze i oficerowie norwescy kazali obsłudze zakładów opuścić pomieszczenia. — Za chwilę wysadzimy w powietrze wszystkie urządzenia — ostrzegali. — A my co będziemy robić? — zapytał stary majster Norweg. — Wy wrócicie do Anglii, a my tu zostaniemy. Z czego będziemy żyli? — Trudno, jest wojna. Niemcy też nie zastanawiali się nad naszym losem, gdy napadli na nasz kraj, gdy zniszczyli cały prawie Narvik. Zresztą możecie z nami płynąć do Anglii. — Młodzi mogą popłynąć, ale nie ja. Gdy mnie zabraknie, to co zrobi moja żona, moje dzieci? — Ja też zostawiłem w domu żonę i dzieci — norweski oficer wzruszył ramionami. — Trudno, jest wojna — powtórzył. Młodzi rybacy i mieszkańcy zaatakowanych miasteczek myśleli jednak inaczej niż stary majster z przetwórni tranu. Rajd komandosów był dla nich okazją do wyrwania się z okupowanego kraju i podjęcia walki z wrogiem. Wkrótce w cichych fiordach rozległy się rozgłośne grzmoty eksplozji, kończących żywot jedenastu zakładów przetwórstwa rybnego, rozmieszczonych w czterech zaatakowanych osadach. Zniszczono też wszystkie elektrownie i podpalono zbiorniki gotowego tranu oraz paliwa dla statków i kutrów. W niebo wzbiły się chmury gęstego, czarnego dymu, języki ognia poczęły spływać z rozbitych zbiorników na wody fiordu. Komandosi wdarli się też na pokłady stojących w przystaniach statków niemieckich, które przypłynęły tu po konserwy, suszone ryby, tran czy mączkę rybną. Ich załogi, całkowicie zaskoczone przez niespodziewany atak, poddały się bez żadnego oporu. Wkrótce kadłubami 4 statków wstrząsnęły wybuchy założonych przez
brytyjskich saperów ładunków i po kilku minutach zatonęły one na głębokich wodach fiordu. Piąty z napotkanych statków niemieckich, płynący fiordem duży, bo o nośriości prawie 10 000 t, statek- -przetwórnia, został po opuszczeniu przez załogę zatopiony ogniem dział niszczyciela „Tartar". Podczas gdy oddziały brytyjskich komandosów dokonywały dzieła zniszczenia w małych, rybackich osadach, pod burty okrętów brytyjskich zaczęły napływać grupy młodych
Norwegów,
werbowanych
doraźnie
przez
norweskich
żołnierzy
towarzyszących komandosom. Ochotnicy przybywali zarówno z osad, w których wylądowali żołnierze brytyjscy, jak i z dalszych wiosek dokąd dotarła wiadomość o lądowaniu wojsk alianckich. Liczba miejsc na niszczycielach i okrętach desantowych była ograniczona i oczywiście pierwszeństwo mieli młodzi ludzie zdolni do służby wojskowej lub rozmaitego rodzaju fachowcy i specjaliści. W pewnym momencie jeden z dowódców oddziałów zameldował przez radio, że zgłosiło się do niego 8 dziewcząt, które chcą pracować w służbie sanitarnej w norweskich oddziałach na emigracji. Brygadier Haydon w pierwszej chwili chciał zabronić zabrania kobiet na okręty, w końcu jednak norweski oficer łącznikowy zdołał przekonać dowódcę, że odmówienie prawa do ewakuacji młodym patriotkom może spowodować złe wrażenie wśród pozostałej ludności. Ostatecznie na jednostki brytyjskie zaokrętowano — łącznie z 8 dziewczętami — 315 norweskich ochotników. Czas biegł szybko. Mijały godziny i oczywiste było, że dawno już zostały zaalarmowane wszystkie okoliczne garnizony niemieckie. Lada chwila można się było spodziewać kontrataku wojsk okupacyjnych, komandosi szykowali się więc do odwrotu. Oddziały wracały na okręty prowadząc jeńców, po krótkiej bowiem walce nieliczne i słabe garnizony niemieckie kapitulowały we wszystkich miejscach. Łącznie do niewoli wzięto 215 oficerów i żołnierzy oraz marynarzy niemieckich, a także 10 norweskich kolaboracjonistów, czyli tak zwanych quislingowców, którzy
współpracowali czyn nie z niemieckimi władzami okupacyjnymi. Wśród nich znajdował się też miejscowy dowódca policji norweskiej, będącej na usługach faszystowskiego rządu Quislinga. O godzinie 13.00 wszyscy komandosi powrócili na okręty desantowe i zespół brytyjski wyszedł na morze. Na brzegu pozostały zniszczone fabryki i płonące zbiorniki. Zatopiono też 5 statków handlowych i uzbrojony trawler. Droga powrotna przez Morze Norweskie i Północne przebiegała bez żadnych zakłóceń i w dwa dni później wszystkie okręty osiągnęły bazę w Scapa Flow. Zarówno dowództwo Operacji Połączonych jak i Rząd Jego Królewskiej Mości miały powody do zadowolenia. Planowana operacja komandosów została przeprowadzona dość sprawnie i bez strat. Militarne jej wyniki nie miały dużego znaczenia i wpływu na przebieg działań wojennych, zostało jednak podniesione samopoczucie społeczeństwa, rajd komandosów na Lofoty został bowiem niezwykle umiejętnie wykorzystany przez brytyjskie Ministerstwo Informacji, a jego znaczenie i efekty zwielokrotnione w licznych reportażach i prasowych publikacjach. Nie należy jednak zapominać, że desant komandosów na Lofotach zakończył się sukcesem głównie dzięki prawie zupełnemu brakowi oporu ze strony słabych i zaskoczonych oddziałów niemieckich.
PUSTYNNY RAJD Jesienią 1940 r. oddziały komandosów zostały obesłane do Egiptu, a wiosną 1941 r. weszły do akcji przeciwko włoskim wojskom marsz. Grazianiego. W nocy z 19 na 20 kwietnia 7 oddział komandosów przy wsparciu czołgów dokonał dywersyjnego uderzenia na nieprzyjacielską bazę w okolicach Ęardii. Wypad ten skończył się poważnym sukcesem strategicznym, niemieckie bowiem dowództwo Korpusu Afrykańskiego — zaalarmowane atakiem komandosów na bazę w Bardii — przegrupowało część brygady pancernej spod Sallum na zachód, w kierunku Bardii, osłabiając tym samym znacznie siłę swej grupy uderzeniowej. Kolejnym zadaniem oddziałów komandosów na froncie afrykańskim miały być dywersyjne uderzenia z morza na biegnące wydłuż wybrzeża włosko-niemieckie linie zaopatrzeniowe. Rajdy te, przeprowadzane dość często i w rozmaitych miejscach, choć niewielkimi siłami, miały za zadanie dezorganizację zaopatrzenia wysuniętych na wschód oddziałów niemieckich i włoskich w Afryce Północnej. Do realizacji tych zamierzeń jednakże nie doszło, w dniu 6 kwietnia bowiem Niemcy i Włochy uderzyły na Jugosławię oraz Grecję, a sukcesy osiągnięte wkrótce przez nich na bałkańskim froncie zmieniły całkowicie sytuację polityczno-militarną w całym basenie Morza Śródziemnego. Siły „Layforce" zostały przerzucone częściowo na Cypr dla wzmocnienia tamtejszego garnizonu brytyjskiego, 7 i 8 oddział zaś wraz z utworzonymi już na Bliskim Wschodzie dwoma pozostałymi oddziałami za okrętowano na 4 niszczyciele i wysłano na pomoc wojskom angielskim, walczącym na Krecie z niemieckim desantem powietrznym.
Niestety, zła pogoda oraz bardzo słaba widzialność uniemożliwiły lądowanie i ostatecznie niszczyciele wraz z komandosami powróciły do Aleksandrii. W czasie rejsu jninęły one powracający do Egiptu, uszkodzony w czasie walk o Kretę niszczyciel „Kipling", wiozący na pokładzie rozbitków uratowanych z 2 zatopionych tegoż dnia przez lotnictwo niemieckie niszczycieli: „Kashmir" i „Kelly". Jednym z rozbitków był dowódca niszczyciela „Kelly", kmdr Louis Mountbatten, który już wkrótce miał zostać dowódcą Operaęji Połączonych. Po powrocie do Aleksandrii komandosi zostali natychmiast przeokrętowani na 4 inne niszczyciele i zawrócili ponownie w kierunku Krety. Tym razem brygada płka Laycocka lądowała szczęśliwie w zatoce Su- da na Krecie w nocy 26 na 27 maja 1941 r.' Od tego dnia aż do 31 maja komandosi bez przerwy walczyli z napierającymi oddziałami niemieckich spadochroniarzy, stanowiąc tylną straż ewakuowanych z Krety oddziałów angielskich. Straty poniesione w czasie ciężkich walk wyniosły prawie 75% stanu brygady. Dla niedobitków zabrakło ^tatków do ewakuacji i kilka grup komandosów dotarło do wybrzeży Egiptu na niewielkich jednostkach desantowych, napędzanych — wskutek braku paliwa — prowizorycznymi żaglami sporządzonymi z koców powiązanych sznurowadłami do butów. Niedobitki komandoskiej wyprawy na Kretę zostały — po krótkim odpoczynku — użyte do walk pustynnych w okolicach Tobruku. 11 oddział komandosów wysłano wiosną na Cypr, a następnie — w wyniku drastycznej zmiany sytuacji strategicznej na Bliskim Wschodzie — do Syrii przeciwko wiernym rządowi Vichy wojskom francuskim. Komandosi ci brali udział w lądowaniu u ujścia rzeki Litani. W pierwszych dniach czerwca 1941 r. w walkaęh z francuskimi wojskami kolonialnymi zginęło 123 komandosów, co stanowiło aż 25% stanu oddziału, którym dowodził ppłk. R. R. H. Pedder. Jego zastępcą był mjr G. C. T. Keyes, syn admirała floty Rogera Keyesa, ówczesnego dowódcy Operacji Połączonych.
***
Po dotkliwych stratach poniesionych w walkach na Bliskim Wschodzie i Krecie niedobitków oddziału 11 zgromadzono początkowo na Cyprze, a oddziału 8 w Aleksandrii, lecz po pewnym czasie zapadła decyzja rozwiązania brygady znanej pod nazwą „Layforce". Część komandosów została wcielona do swych macierzystych jednostek stacjonujących na Bliskim Wschodzie, część powróciła do Wielkiej Brytanii. Z pozostałych, najbardziej wytrwałych, najlepiej zaprawionych w boju i największych entuzjastów zdecydowanie indywidualnych metod walki, utworzono oddział do zadań specjalnych podporządkowany dowództwu 8 armii brytyjskiej w Egipcie. Na czele niewielkiego — bo liczącego zaledwie 59 ludzi — oddziału stał w dalszym ciągu niezmordowany zwolennik działań komandosów, płk Laycock. Głównymi zadaniami oddziału specjalnego miały być lądowania w niewielkich grupkach na wybrzeżach zajętych przez nieprzyjaciela i przeprowadzanie rozmaitych śmiałych dywersyjnych ataków. Jako pierwszą zaplanowano Śmiałą akcję na tyłach wojsk niemiecko- -włoskich w Libii. W ataku miał wziąć udział niewielki oddział komandosów pod dowództwem płka Laycocka. Podzielono go na cztery grupy, które miały uderzyć równocześnie w czterech rozmaitych punktach. Celem pierwszego i najważniejszego ataku była główna kwatera gen. Rommla w Beda Littoria. Grupa złożona z 17 zaledwie komandosów pod dowództwem ppłka Keyesa i kpt. Campbella otrzymała zadanie zabicia lub porwania gen. Rommla. Druga grupa komandosów miała zaatakować główną kwaterę włoską w pobliskiej miejscowości Cyrene, trzecia — centrum włoskiego wywiadu w miejscowości
Appollonia, czwarta wreszcie — przeciąć połączenia telefoniczne i kable telegraficzne między nieprzyjacielskimi bazami. Plan był bardzo śmiały i na pozór niewykonalny. Ale tylko na pozór, ponieważ — jak doniósł brytyjski wywiad — na głębokich tyłach zarówno Niemcy jak i Włosi czuli się bardzo bezpiecznie i byli niezbyt czujni. Przystąpiono zatem do przygotowania planowanej operacji. Pierwszym problemem było dostarczenie komandosów w pobliże miejscowości, które miały być celem ataku. Zdecydowano, że lądowanie nastąpi od strony morza, a ostatni odcinek zostanie pokonany na piechotę. Jak jednak dostarczyć komandosów do miejsca lądowania? W jaki sposób zgrać wszystko w czasie? Gdzie wybrać punkt lądowania, aby atak nastąpił w środku nocy? Ze względu na znaczną odległość od najbliższego portu brytyjskiego — Aleksandrii oraz na możliwość ataku ze strony mającego przewagę w tym rejonie lotnictwa niemiecko-włoskiego nie można było użyć do transportu szybkich niszczycieli. Pozostawał zatem okręt podwodny. Bardzo ograniczone jednak możliwości transportowe tego typu jednostek zmusiły do użycia 2 o- krętów podwodnych. Ostatni odcinek podróży morskiej — od okrętu do plaży — komandosi mieli pokonać na gumowych, nadmuchiwanych łodziach. Wieczorem 10 listopada 1941 r. z aleksandryjskiego portu wypłynęły 2 brytyjskie okręty podwodne: HMS „Torbay" i HMS „Talisman". Podróż przeszła bez żadnych zakłóceń, choć panująca wewnątrz okrętów podwodnych niebywała ciasnota dawała się wszystkim we znaki. Do miejsca przewidzianego w planie okręty podwodne zbliżyły się już rankiem 14 listopada, ale z wysadzeniem desantu trzeba było czekać aż do zmierzchu.
Miejsce do lądowania wybrał i przygotował kpt. J.E. Haselden, brytyjski oficer, który przebrany za Araba przenikał raz po raz poza linię frontu i nawiązywał kontakty z nieprzyjaznymi okupantom ugrupowaniami arabskimi w Libii. Czas oczekiwania dłużył się wszystkim żołnierzom niepomiernie. Leżeli bez ruchu w ciasnym, dusznym wnętrzu okrętów podwodnych. Niektórzy usiłowali spać, sen jednak nie przychodził, rozmowy się nie kleiły. Wreszcie dowódcy obu okrętów wydali rozkaz do wynurzenia. Gdy płk Laycock wyszedł na wąski mokry pokład HMS „Talisman", pierwszą rzeczą, na którą zwrócił uwagę, była zmiana pogody, jaką nastąpiła w ciągu dnia. Niestety, była to zmiana na gorsze. Jeszcze wczorajszej nocy morze falowało spokojnie, a teraz wiejący w kierunku lądu wiatr budził już na grzbietach fal białe grzebyki. Od pobliskiego brzegu dobiegał aż tutaj, na pokład okrętu podwodnego, szum fal, atakujących piaszczystą plażę. — Niewesoło — stwierdził. — Lądowanie nie będzie chyba należało do najłatwiejszych. Nie można jednak było czekać, tym bardziej że od strony lądu błysnęły światełka umówionym sygnałem. Pułkownik wydał rozkaz do rozpoczęcia akcji. Pierwszy miał ją przeprowadzić oddział komandosów ppłka Keyesa zaokrętowany na HMS „Torbay", Zgodnie z przewidywaniami pułkownika ostatni odcinek morskiej drogi, dzielący komandosów od piaszczystego wybrzeża, nastręczył całą masę trudności. Fale przelewające się przez pokład okrętu podwodnego zmyły za burtę cztery z sześciu pneumatycznych łodzi i dużo czasu i trudu kosztowało ich odzyskanie. Przemoczeni do ostatniej nitki, zmarznięci i nieludzko zmęczeni komandosi z HMS „Torbay" osiągnęli ostatecznie plażę, jednakże lądowanie trwało aż pięć godzin zamiast planowanej jednej.
Pogoda tymczasem pogarszała się coraz bardziej. Płk Laycock, tkwiący przez cały czas na zalewanym wodą pokładzie HMS „Talisman", patrzył raz po raz w zdenerwowaniu na zegarek i obserwował rosnące wciąż fale i wiatr. Czekał na świetlny sygnał z „Tor- baya", meldujący o zakończeniu lądowania, dopiero bowiem wtedy miało się rozpocząć wysadzanie na brzeg komandosów z drugiego okrętu podwodnego. Trzeba będzie odłożyć drugą część lądowania na następną noc — zdecydował wreszcie. Już miał przekazać swoją decyzję dowódcy okrętu podwodnego, gdy w tym momencie na tle ciemniejącego nieopodal kiosku HMS „Torbay" zabłysło światełko sygnału meldującego o pomyślnym, chociaż opóźnionym zakończeniu lądowania.
Płk Laycock zmienił zdanie. — Może zdążymy przed świtem — pomyślał. Rozpoczęło się opuszczanie łodzi pneumatycznych na bardzo silnie wzburzone już teraz morze. Z trudem załadowano broń i worki z zapasami żywności i wody na kilka dni. — Odbijać! — pułkownik dał znak ręką. W tym samym momencie silniejsza od innych fala dopadła okręt podwodny i porwała odpływające już łodzie pneumatyczne. Zanim siedzący w nich komandosi zdołali chwycić za wiosła, nadbiegła następna fala, przelała się przez pokład okrętu podwodnego i runęła na rozproszone łodzie — grzebiąc wszystko w wodnej kipieli. Gdy przesyła, na powierzchni morza kołysały się tylko dwie, najmniejsze z nich. W jednej znajdował się przemoczony całkowicie płk Laycock z trzema komandosami, w drugiej — czterech komandosów. Pozostałe łodzie wywróciły się i pływały teraz do góry dnem. Pułkownik ze swej łodzi widział, jak komandosi wyrzuceni do wody usiłują dopłynąć do burty okrętu podwodnego, jak walczą z zalewającymi ich kolejnymi falami. Pułkownik nie mógł im nic pomóc, tylko bowiem z największym trudem i wysiłkiem udawało mu się utrzymać łódź w jakiej takiej równowadze. Zresztą silny wiatr i fale nie pozwalały nawet marzyć o płynięciu w innym kierunku niż do brzegu. Gdy przemoczeni, opici słoną morską wodą i zziębnięci komandosi wylądowali wreszcie na plaży, do pułkownika podbiegł jego zastępca, ppłk Keyes. — Dziś jest niemożliwe lądowanie pozostałych żołnierzy — zameldował. — Zaczekamy do jutrzejszej nocy, może będzie lepsza pogoda. Brytyjczycy przenieśli cały uratowany sprzęt do pobliskiego wąwozu, gdzie postanowili przeczekać resztę nocy i cały następny dzień. Przewodnicy arabscy,
którzy czekali już na miejscu lądowania, schowali pneumatyczne łodzie komandosów do jednej z grot skalnych i zamaskowali je tak, aby nie zostały odnalezione przez przypadkowy patrol niemiecki lub włoski. Przez pozostałe jeszcze nocne godziny komandosi daremnie starali się rozgrzać w ustronnym skalnym wąwozie nadmorskim. — Rano będzie lepiej — pocieszali się wzajemnie. — Wzejdzie słońce, to się ogrzejemy. Tymczasem ranek nie przyniósł spodziewanej poprawy, słońce bowiem nie ukazało się zza pędzonych wiatrem chmur. Pogoda była w dalszym ciągu zła i dowódca okrętu podwodnego „Talisman" nie zdecydował się na ponowienie próby wysadzenia pozostałych jeszcze na okręcie komandosów. Nic też nie wskazywało, że w ciągu najbliższych dni nastąpi jakaś poprawa pogody. Schowanych w wąwozie komandQsów raz po raz moczyły ulewne deszcze, a wiejący od morza wiatr coraz bardziej przybierał na sile. — Trzeba się zastanowić, co robić w tej sytuacji — płk Laycock naradzał się ze swym zastępcą. — Mamy zaledwie nieco więcej niż połowę przewidzianych planem ludzi — stwierdził ppłk Keyes. — Właśnie — przytaknął pułkownik. — I nic nie wskazuje, że sytuacja się poprawi. Trzeba zatem albo rozpocząć akcję przy pomocy posiadanych sił, albo z niej zrezygnować. Druga możliwość nie wchodzi w ogóle w grę i wobec tego pozostaje możliwość pierwsza: atakować posiadanymi siłami. Ponieważ mamy tylko połowę ludzi, możemy wykonać tylko część zadania. I trzeba wybrać najważniejsze. A zatem Rommel i przerwanie łączności — zdecydował ostatecznie płk Laycock. — Oczywiście — zgodził się Keyes.
Natychmiast też komandosi zostali podzieleni na trzy grupy. Pierwsza, składająca się z ppłka Keyesa, kpt. Campbella i 17 komandosów miała zaatakować kwaterę gen. Rommla, druga, w skład której wchodziło 6 komandosów pod dowództwem por. Cooka, otrzymała rozkaz przecięcia połączeń telefonicznych i telegraficznych w pobliżu miejscowości Cyrene. Trzecia grupa, składająca się z płka Laycocka, sierżanta i 2 komandosów, miała pozostać na plaży, pilnować pozostawionych zapasów i amunicji oraz ewentualnie przyjąć komandosów pozostających dotychczas na okręcie podwodnym. O godzinie 19.00 tegoż dnia przybyli umówieni poprzednio specjalni przewodnicy arabscy, którzy mieli doprowadzić Anglików w pobliże kwatery Rornmla. 26 komandosów ruszyło początkowo razem, dopiero po kilku milach oddziały się rozdzieliły. Oddział ppłka Keyesa, mimo znacznego obciążenia sprzętem, bronią i zapasami, maszerował szybko w ślad za dwoma Arabami zawiniętymi w ciemnobrunatne burnusy. Po dwóch godzinach marszu obaj przewodnicy stanęli i zaczęli się sprzeczać między sobą. — O co chodzi? — zapytał Keyes jednego z nich. Z odpowiedzi udzielonej w łamanej angielszczyźnie udało mu się zrozumieć, że w tym miejscu mieli oczekiwać następni przewodnicy, aby poprowadzić oddział dalej. Z gestów i ożywionej wymiany zdań między Arabami pułkownik domyślił się, że jeden z przewodników chciał prowadzić ich dalej, drugi zaś zdecydowany był wracać. — Idziemy dalej! — rozkazał temu, który mówił nieco po angielsku. Na nieszczęście właśnie ten Arab był zwolennikiem powrotu i ostatecznie — mimo namów, popartych nawet wymownymi gestami bronią — nie udało się zmusić ich do dalszej drogi. Radzi nieradzi komandosi ułożyli się do snu w załomach skalnych pustynnego wąwozu, którego dnem płynął teraz potok deszczowych wód.
Cały następny dzień upłynął im na bezczynnym oczekiwaniu i na bezskutecznych próbach znalezienia jakiejkolwiek chociaż osłony przed padającym raz po raz deszczem. Wieczorem pojawili się wreszcie umówieni przewodnicy arabscy. Komandosi znów ruszyli przez pustynne bezdroża, na których wyłącznie tubylcy potrafili odnaleźć jakieś sobie tylko znane ślady drogi. Tej nocy z 16 na 17 listopada komandosi dotarli do miejsca odległego o około 15 km od Beda Littoria, gdzie mieściła się kwatera gen. Rommla. Przewodnicy zaprowadzili ich do niewielkiej groty, zasłoniętej od zewnątrz dosyć gęstymi krzakami. Grota była ciasna i tylko przytuleni jeden do drugiego mogli jako tako schronić się przed padającym przez cały dzień ulewnym deszczem. — Jeżeli tylko uda mi się cało wydostać z tej wycieczki — zauważył w pewnym momencie któryś z komandosów szczękający zębami z zimna i wilgoci — to dam w zęby każdemu facetowi, który będzie twierdził, że w Afryce jest słonecznie i gorąco. Przesiedzieli cały dzień skurczeni jeden obok drugiego, słuchając monotonnego szumu ulewy. Pod wieczór woda zaczęła podmywać ich prowizoryczne schronienie. — Tego jeszcze brakowało — odezwał się kpt. Campbell. — Zaleje nas tu całkiem. — Ale za to co za wspaniała historia do opowiadania, sir — wtrącił milczący dotąd sierż. Terry, — Utonąć w wodzie na pustyni! Fantastyczne! Wszyscy się roześmieli, jednakże sytuacja rzeczywiście nie należały do najprzyjemniejszych. Wieczorem o godzinie 19.00 znowu pojawili się prze.wodnicy. Oba małe oddziałki rozdzieliły się — każdy miał do wykonania inne zadanie. Noc była ciemna. Płynące nisko chmury zaciemniały gwiazdy i księżyc, a szum deszczu zagłuszał wszelkie odgłosy towarzyszące maszerującym komandosom. Idący
przodem, tuż za przewodnikiem ppłk Keyes raz po raz spoglądał na zegarek. Atak zaplanowany był na minutę przed północą, czasu więc nie było za dużo, zważywszy, że ciemności i deszcz nie pozwalały maszerować zbyt szybko. Szli coraz ostrożniej, zbliżali się bowiem do celu ataku i mimo przewidywań, że Niemcy nie spodziewają się na tak dalekich tyłach żadnego bezpośredniego zagrożenia, należało się liczyć z choćby przypadkowym spotkaniem jakiegokolwiek patrolu, co mogłoby zupełnie pokrzyżować starannie przygotowany atak. W pewnym momencie przewodnik arabski przystanął. — To już tamte budynki — powiedział cicho do Keyesa, wskazując ledwo widoczne w odległości najwyżej kilkuset metrów zabudowania, przesłonięte padającym wciąż deszczem. Wokół domów widoczne były dość gęste zarośla, z których strzelały w górę ciemniejsze od domów sylwetki pierzastych palm. — Dalej idźcie sami — wyszeptał przewodnik. Keyes kiwnął głową. Teraz przewodnik nie był mu już potrzebny, teraz wszystko zależało już tylko od sprytu i umiejętności komandosów oraz od... przypadku. Podpułkownik spojrzał na świecące cyfry zegarka. Dochodziła północ. Z pobliskich domów, z których środkowy, jak ustalił wywiad, stanowił kwaterę gen. Rommla, dobiegała typowa, niemiecka melodia. Okna były zaciemnione, jednakże z kilku przebijały wąziutkie strużki światła. Przed budynkami nie było widać żadnej straży. — Nie spodziewają się niczego — mruknął do siebie podpułkownik. Już miał wydać rozkaz zbliżenia się do zarośli, gdy w pobliżu rozległy się jakieś ludzkie głosy. —Arabowie! — poznał język rozmawiających.
Rzeczywiście. Drogą zbliżała się kilkuosobową grupka. Nawet w nocnych ciemnościach komandosi rozpoznali, że przybysze są umundurowani i chyba uzbrojeni. Arabskie oddziały pomocnicze na służbie włoskiej — zorientował się kpt. Campbell, który najlepiej z całego oddziału znał stosunki panujące w Libii. On jeden też znał dość dobrze zarówno język arabski jak i niemiecki. Ukrywać się nie było jak. Rozpoczęcie walki też nie miało najmniejszego sensu. Choć bowiem przeciwników było zaledwie kilku, podniesiony natychmiast alarm niweczył wszelkie — tak konieczne — zaskoczenie Niemców. Kpt. Campbell wysunął się na czoło oddziału komandosów. Podszedł do Arabów i zapytał ostrym tonem po niemiecku. — Coście za jedni? Arab odpowiedział parę słów po włosku. — Coście za jedni? — powtórzył kapitan ostrzej po niemiecku. W odpowiedzi usłyszał parę słów w łamanym, niemieckim języku. — Wynoście się stąd! — znów podniósł głos, ale nie na tyle, by usłyszano go w zabudowaniach. — Już! Natychmiast! Szybko! Raus! Arabowie zawrócili. Jeżeli jeszcze przed chwilą mogli mieć jakiekolwiek podejrzenia w stosunku do grupy uzbrojonych żołnierzy kręcących się koło generalskiej kwatery, to teraz byli przekonani, że mają do czynienia z jakimś specjalnym oddziałem niemieckim. Dzięki panującym ciemnościom, nie dostrzegli brytyjskich mundurów. Nie starali się zresztą wiele dostrzegać, wiedzieli bowiem z doświadczenia, że Niemcy nie traktowali ich jako sojuszników i przy okazji takiego nocnego spotkania łatwo można było oberwać. Woleli się zatem szybko wycofać.
Ppłk Keyes rozdzielił swą grupkę według wcześniej ustalonego planu ataku, który już tylokrotnie był omawiany i przećwiczony. Trzech ludzi udało się do rozdzielni elektrycznej. Ich zadaniem było wygaszenie świateł na minutę przed północą, w momencie ataku. Pięciu miało zostać w otaczającym kwaterę ogrodzie i parku samochodowym, i zadbać o to, aby nikt nie uciekł z życiem z budynku. Dwóch miało zająć się pobliskim hotelem dla oficerów, a z pozostałych po dwóch pilnować dróg dojazdowych do domu, w którym mieściła się kwatera gen. Rommla. Sobie wyznaczył Keyes najtrudniejsze i najbardziej niebezpieczne zadanie. Wraz z kpt. Campbellem, sierż. Terrym i dwoma komandosami mieli wpaść do wnętrza budynku, znaleźć i zabić gen. Rommla. Oczywiście wszyscy doskonale znali twarz i sylwetkę generała. Nie na darmo wywiad dostarczył dziesiątki zdjęć, zarówno prasowych jak i wykonywanych z ukrycia. Komandosi szybko rozbiegli się na swe stanowiska. Wskazówki na zegarku podpułkownika wskazywały godzinę 11.55. Jeszcze tylko pięć minut! Ppłk Keyes ze swoją grupą szedł przez ogród otaczający budynek w kierunku kwatery Rommla. Spodziewali się oczywiście zastać tu wartowników, ale teraz nie mogli się już ukrywać. Teraz mogli liczyć tylko na noc i deszcz. Warty jednak — o dziwo — nie było. Pięciu komandosów wsiąkło w ciemności panujące w ogrodzie, a pozostała piątka ruszyła do drzwi. Pierwszy szedł kpt. Campbell. Stanowczym ruchem ujął za klamkę i nacisnął. Zamknięte! Bez namysłu, jak zapewne zrobiłby każdy niemiecki oficer spieszący z pilną wiadomością do generała, zapukał energicznie.
— Otworzyć! — odezwał się po niemiecku pewnym i rozkazującym głosem. — Z pilnym meldunkiem! — dodał wyjaśniająco. Z drugiej strony drzwi rozległ się jakiś głos i po chwili szczęknął klucz w zamku. Ledwo drzwi uchyliły się na kilkanaście centymetrów, kpt. Campbell szarpnął mocno za klamkę i stanął twarzą w twarz ze zdumionym wartownikiem. W ręku kapitana błysnął komandoski nóż, jednakże wartownik szarpnął się do tyłu, podrywając jednocześnie gwałtownie swój pistolet maszynowy Kapitan strzelił z pistoletu trzymanego w lewej ręce. Wartowni^ wyrzucił ręce w górę i zwalił się z hałasem na wykładaną marmurowymi płytami podłogę. Huk strzały rozległ się głośnym echem w całym budynku. Przez szeroko już teraz otwarte drzwi wpadli do holu pozostali komandosi z ppłkiem Keyesem na czele. Na piętrze willi otworzyły się jakieś drzwi i dwóch oficerów niemieckich zaczęło zbiegać po schodach, wyszarpując po drodze pistolety z kabur. — Mam ich! — rozległ się w holu krzyk i w tym samym momencie sierż. Terry wypuścił serię ze swego to migana* * . Obaj Niemcy zwalili się w dół. Ppłk Keyes i kpt. Campbell dopadli do pierwszych drzwi. Pchnęli je i uskoczyli na bok. W tym momencie w całym budynku zgasło światło. Za minutę północ! — przemknęło przez myśl podpułkownikowi. W pierwszym pokoju panowała cisza. Keyes ostrożnie wsunął najpierw lufę swego tomigana i puścił krótką, wachlarzową serię. Nic. Żadnej odpowiedzi. Cisza! Wskoczyli obaj do ciemnego wnętrza. Za nimi wpadł sierż. Terry. Podpułkownik dobiegł do następnych drzwi, kopnął je z rozpędu nogą i chciał uskoczyć w bok,
* Właściwie tommy-gun (ang.) — lekki karabin maszynowy, pistolet maszynowy
jednakże w tym momencie z otwierających się drzwi posypały się drzazgi od kul gwałtownej serii automatycznego pistoletu. Ppłk Geoffrey Keyes upadł na podłogę. Sierż. Terry puścił długą serię przez otwarte drzwi w ciemność drugiego pokoju. Opróżnił cały magazynek, błyskawicznie wymienił go na drugi i znowu zaczął strzelać. Kpt. Campbell wyszarpnął granat zaczepiony u pasa, wyrwał zawleczkę, odczekał moment i wrzucił w błyskającą strzałami ciemność drugiego pokoju. Błysk! Grzmot wybuchu! Jeszcze nie ucichło echo, gdy Campbell wrzucił drugi granat. Jednocześnie sierżant opróżnił już trzeci magazynek. Znowu błysk i grzmot! W drugim pokoju umilkły strzały. Dobiegały już stamtąd tylko jęki. — Tamci mają dość! — krzyknął kapitan do sierżanta i skoczył do leżącego podpułkownika. Nachylił się nad nim. — Co panu jest, pułkowniku? — zapytał, ale nie usłyszał odpowiedzi. Złapał go pod ramiona. Uniósł go w górę — Pomóżcie! — krzyknął do sierżanta, który na moment wpadł do drugiego pokoju. — Jeżeli tam był ten cholerny Rommel, to już go nie ma! — zawołał sierż. Terry. — Nikt nie został żywy! Podbiegł do Keyesa, ujął go pod nogi. Razem z kapitanem wynieśli go przed budynek i złożyli na trawniku. Wokoło huczały strzały i trwała walka. Kapitan ukląkł nad rannym dowódcą i począł rozpinać mu mundur. W tym momencie poczuł gwałtowne uderzenie w nogę. Mimo to nachylił się nad podpułkownikiem. Przyłożył
ucho do piersi. Niestety, nie wyczuł już tętna. Keyes nie żył. Leżał w zakrwawionym mundurze z szeroko otwartymi oczyma. Twarz zalewały mu strugi deszczu. Kpt. Campbell usiadł przy zabitym dowódcy i przyjacielu. Dopiero teraz poczuł, jak przemoczone spodnie nasiąkają czymś innym niż deszczowa woda, czymś lepkim i ciepłym. Krew — pomyślał. — Sierżancie! — krzyknął do Terry'ego. —- Zbierzcie pozostałych żołnierzy, wrzućcie wszystkie granaty, jakie wam jeszcze zostały, przez okna willi i wycofujcie się jak najprędzej. Ja zostanę. Nie dam rady. — Weźmiemy pana, kapitanie. — Sierż. Terry schylił się nad kapitanem, by go podnieść. — Zostawcie mnie. To rozkaz — powtórzył Campbell. — Będę wam tylko przeszkadzał i wtedy wpadniemy wszyscy. Sierżant podbiegł do pozostałych komandosów i w chwilę potem rozległy się gwałtowne eksplozje wrzucanych przez okna granatów. Jeszcze chwila i komandosi odbiegli wsiąkając w noc i w pustynię. Sierż. Terry wiódł żołnierzy jak wilczy przewodnik swe stado. Na przemian to biegł, to szedł intensywnym marszem, nie pozwalając ani na moment odpoczynku. Wiedział, że tylko szybkość może ich uratować, że jedyna ich szansa, to uciec jak najdalej i jak najprędzej. Tuż za zabudowaniami dołączyło do jego grupy trzech żołnierzy wysłanych do zniszczenia elektrycznej stacji transformatorowej. Okazało się, że założone przez nich ładunki wybuchowe nie zdetonowały, ponieważ były zamoknięte. Pomogły dopiero granaty włożone do wnętrza stacji.
Sierżant nie ustawał w ucieczce przez cały następny dzień i wieczorem udało mu się trafić na miejsce wyznaczone na spotkanie z płkiem Laycockiem. — Gdzie Keyes i Campbell? — było pierwszym pytaniem pułkownika. — Pułkownik Keyes zginął, kpt. Campbell ranny w nogę zdecydował się poddać, sir — zameldował sierżant. — Keyes nie żyje — powtórzył wolno pułkownik. —Wspaniały Geoffrey nie żyje — dodał po chwili. —A Rommel? — Najpewniej zabity — zameldował Terry. — Zgięli wszyscy, którzy byli w domu, ale nie było ani czasu, ani możliwości na identyfikację, sir. Niestety, sierżant mylił się, gen. Rommla nie było tej nocy w kwaterze w Beda Littoria. W dniach poprzedzających bowiem atak komandosów odleciał on do Rzymu na spotkanie z żoną i na uroczyste przyjęcie wydane z okazji swojej pięćdziesiątej rocznicy urodzin. W budynku jego kwatery zginęło jedynie kilkunastu oficerów ze sztabu generała. Pozostał jednak dowódca, który był głównym organizatorem strategicznych posunięć niemieckiego Korpusu Afrykańskiego. Rankiem 18 listopada ruszyła na zachód spod Sallum angielska ofensywa. Na pustynnych obszarach rozgorzały niezwykle zacięte walki, trwające przez najbliższe dwa miesiące. Tymczasem płk. Laycock z sierż Terrym i ocalałymi komandosami znalazł się w niezwykle trudnej sytuacji. 19 listopada wczesnym rankiem stan morza umożliwiał zaokrętowanie, jednakże okręt podwodny miał się pojawić — zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami — dopiero po zapadnięciu zmroku. Gdy jednak nadszedł wieczór i w odległości kilkuset metrów od brzegu wynurzył się ciemny kadłub HMS „Torbay", sygnał świetlny nadesłany z okrętu zawiadamiał, że stan morza uniemożliwia zaokrętowanie. Dowódca okrętu obiecał pojawić się następnej nocy, a teraz wypuścił jedynie na brzeg pneumatyczny ponton z zapasami żywności i wody.
Noc z 19 na 20 listopada minęła dość spokojnie, oczekującym na brzegu komandosom wydawała się jednak niezmiernie długa. Nie spał prawie nikt, a jedynym pragnieniem wszystkich było poprawienie się pogody i jak najszybsze odpłynięcie z niegościnnej i niebezpiecznej plaży. Nastrój wśród koczujących na brzegu komandosów nie był najlepszy. Ich złego samopoczucia nie poprawił na pewno fakt, że dotychczas nie pojawiła się grupa, której zadaniem było przeciąć kable komunikacyjne w pobliżu Cyrene. Oznaczać to mogło, że albo wszyscy zginęli w walce, albo w najlepszym wypadku dostali się do niewoli. Wszystkich przygnębiał też fakt śmierci niezwykle lubianego ppłka Keyesa oraz brak wiadomości co do losów kpt. Campbell a. Następnego dnia, 20 listopada w godzinach popołudniowych na plaży pojawiły się oddziały włoskie i niemieckie i obecność komandosów została wykryta. Rozpoczęła się dramatyczna i praktycznie beznadziejna dla Anglików walka. Po pierwsze Niemcy i Włosi byli w znacznej przewadze, a dodatkowo mogli wezwać posiłki, po drugie zaś opanowali plażę i odcięli komandosom dostęp do morza i do okrętu podwodnego pozostawała właściwie jedyna droga odwrotu — wycofać się w głąb afrykańskiego lądu, w górskie, niezamieszkałe pasmo Jebel el-Akhdar, a potem próbować przedrzeć się piechotą przez pustynię, przez linię frontu do swoich, chociaż wojska brytyjskie znajdowały się w tej chwili w odległości około 250—300 kilometrów! Wycofujący się komandosi odpierali ciągłe ataki żołnierzy włoskich i niemieckich, tak więc do wzgórz Jebel el-Akhdar dotarło zaledwie dwóch: płk Laycock i sierż. Terry. Reszta żołnierzy zginęła bądź dostała się do niewoli. Dnia 18 listopada rozpoczęła się ofensywa brytyjska w Libii, która przyniosłą atakującym sukces w pierwszej fazie, Wojska 8 armii zdobyły w ciągu pierwszych dwóch dni kilkadziesiąt kilometrów pustynnych terenów, później jednak Niemcy
otrząsnęli się z zaskoczenia i przechodząc do kontrofensywy rozgromili w dniach 22 i 23 listopada południowoafrykańską brygadę pancerną w rejonie Sidi Rezegh. Mimo to Anglicy przeszli ponownie do ofensywy w dniu 26 listopada, a po jej niepowodzeniu raz jeszcze rozpoczęli walki 2 grudnia. W czasie tych walk, gdy wojskom gen. Rommla zagroziło otoczenie i zniszczenie, generał wydał rozkaz odwrotu. Jego Korpus Afrykański złożony z 15 i 21 dywizji pancernej wycofał się pod El-Ghazala, a stąd dalej drogami przez El-Mekhili i trasą nadmorską do Ajdabiya. A pułkownik Laycock? Pułkownik wraz z sierżantem nic nie wiedzieli o przebiegu toczących się pustynnych walk i przez długie dni i tygodnie ukrywali się w Jebel el-Akhdar, utrzymując się przy życiu bądź własnym przemysłem, bądź przy pomocy nielicznych tubylców nieprzyjaznych Włochom i Niemcom. Dopiero gdy doszła do nich wiadomość o zajęciu przez wojska brytyjskie okolic, w których przeprowadzali nieudaną akcję, ruszyli w stronę wybrzeża i po 41 dniach pustynnej wędrówki dotarli do Cyreny. Byli jedynymi uczestnikami nieudanego wypadu na główną kwaterę gen. Rommla, którzy przeżyli i którym udało się uniknąć niemieckiej niewoli. Pułkownik i sierżant dopiero teraz dowiedzieli się, że gen. Rommla nie było 18 listopada w kwaterze w Beda Littoria, a brytyjskie dowództwo dopiero teraz poznało szczegóły śmierci ppłka Keyesa, którego pośmiertnie udekorowano najwyższym brytyjskim odznaczeniem wojskowym: Yictoria Cross.
ZNOWU NA PÓŁNOC Podczas gdy w Afryce Północnej komandosi z grupy płka Laycocka szykowali się dopiero do rajdu na kwaterę gen. Rommla, na stanowisku dowódcy Operacji Połączonych nastąpiła kolejna zmiana. Miejsce admirała floty Rogera Keyesa zajął w dniu 27 października 1941 r. kmdr Louis Mountbatten *. Stosunkowo młody jak na komandora (urodzony w 1900 r.) był kolejno dowódcą niszczyciela „Kelly", lotniskowca „Illustrious", dywizjonu niszczycieli. Brał udział w walkach w kanale La Manche, na Morzu Śródziemnym, tonął waz ze swym okrętem podczas ewakuacji Krety. Przed kmdrem Mountbattenem od chwili objęcia nowego stanowiska stanęła możliwość jeszcze bardziej aktywnej działalności. Niemal natychmiast rozpoczął on planowanie nękająco-dywersyjnych operacji. Z raportów i meldunków napływających od wywiadowców działających na okupowanych terenach wynikało, że władze niemieckie nie liczyły się absolutnie z możliwością jakiegokolwiek ataku ze strony wojsk brytyjskich. Powodzenie na wszystkich frontach uśpiło czujność, a hitlerowska propaganda umiejętnie wykorzystywała każdy niemiecki sukces i każde niepowodzenie przeciwników, jak również brak jego aktywności militarnej.
W dowództwie Operacji Połączonych zdecydowano, że właśnie dlatego teraz jest najlepszy i najkorzystniejszy moment do ataku.
* W dniu 18 marca 1942 r. zastał awansowany do stopnia wiceadmirała czasu wojny i jednocześnie otrzymał honorowy stopień generała dywizji w armii lądowej oraz marszałka lotnictwa w siłach powietrznych RAF-u. W ten sposób została symbolicznie podkreślona jedność działania wszystkich rodzajów broni w akcjach Operacji Połączonych,
Celem planowanej operacji miało być ponownie wybrzeże Norwegii. Zimowa pora i połączona z tym bardzo długa noc umożliwiały skryte podejście zespołu okrętów pod same brzegi, a nawet wniknięcie w głąb licznych fiordów. Po rozpatrzeniu kilku propozycji i możliwych wariantów dowództwo Operacji Połączonych zdecydowało się na zaatakowanie przybrzeżnej norweskiej wyspy Vags0y wraz z małą wysepką Maloy, leżącą w najwęższym miejscu cieśniny Ulvesund, oddzielającej wyspę Vagsoy od stałego lądu norweskiego. Przez cieśninę tę prowadził główny szlak żeglugowy wzdłuż norweskich wybrzeży na północ, z Bergen do Trondheimu, a w szczególności do Narviku, dokąd w zimie — po zamarznięciu Bałtyku — kierowano niemal cały eksport tak potrzebnej dla niemieckiego przemysłu wojennego szwedzkiej rudy z Kiruny. Trasa prowadząca przez fiordy i cieśniny wewnętrznymi szlakami wodnymi była bardzo uczęszczana przez niemiecką żeglugę w czasie wojny i bardzo dla tejże żeglugi wygodna. Łańcuch przybrzeżnych wysp, takich jak Vagsoy i tysiące innych osłaniał płynące statki zarówno przed zimowymi sztormami, jak i przede wszystkim przed atakami brytyjskich okrętów, mogących operować na wodach Morza Norweskiego. Tędy płynęły one bezpiecznie pod osłoną lądowych baterii niemieckich, a skaliste, wysokie brzegi dawały osłonę przed atakami z powietrza. W paru punktach tej morskiej drogi prowadzącej na północ statki musiały wypływać na otwarte morze, by po kilkunastu czy kilkudziesięciu milach znów ukryć się w labiryncie fiordów i skalistych cieśnin. Bywało, że w razie złej pogody w punktach wylotowych na pełne morze gromadziły
się
liczne
statki,
czekające
na
poprawienie
się
warunków
meteorologicznych. Jeden z takich punktów wylotowych leżał u północnego wyjścia z cieśniny Ulvesund i dowództwo Operacji Połączonych miało nadzieję, że akurat w momencie ataku zgromadzi się tam co najmniej kilka niemieckich statków handlowych, które będzie można zniszczyć bez większej trudności. Od południa cieśnina Ulvesund
łączyła się z dwoma fiordami: fiordem Vagsoy od zachodu i fiordem Nord po stronie wschodniej. W najwęższym miejscu cieśniny niewielka skalista wysepka Mal0y panowała nad otaczającymi wodami. Niemcy oczywiście zdawali sobie sprawę ze strategicznego położenia wysepki i ufortyfikowali ją, stawiając na południowym krańcu cztery baterie nadbrzeżne. Oprócz tego na MSley znajdowały się stanowiska artylerii przeciwlotniczej i ciężkich karabinów maszynowych. Fiordu Nord pilnowały baterie ciężkiej artylerii, umieszczone na pobliskiej wyspie Rugsundo. Zadaniem komandosów było zniszczenie wszelkich urządzeń wojskowych i przemysłowych na wyspie Vagsoy i Maloy, spalenie zapasów zgromadzonych w stacji bunkrowej i wreszcie zatopienie wszystkich napotkanych w cieśninie i okolicznych fiordach statków. Według pierwszej wersji planu zespół okrętów desantowych i osłony miał wypłynąć z jednego z brytyjskich portów w dzień wigilijny, tak aby przybyć na miejsce i przeprowadzić atak w dniu Bożego Narodzenia. Dowództwo Operacji Połączonych liczyło trochę na to, że w takim dniu czujność Niemców — i tak niewielka — będzie jeszcze bardziej uśpiona świątecznym nastrojem. Do akcji przeznaczono krążownik „Kenya", 4 niszczyciele i 2 jednostki dla przewiezienia oddziałów komandosów. Statkami transportowymi zostały 2 eksbelgijskie morskie promy pasażerskie: „Prince Charles" i „Prince Leoppld". Były to stosunkowo nowoczesne bliźniacze jednostki, zbudowane w roku 1930 na stoczni Cockerill w Antwerpii, o pojemności brutto 2950 RT Kursowały one przed wojną na trasach łączących porty kontynentalne z Wielką Brytanią i mogły zabrać do 1400 pasażerów każdy. Ich wielką zaletą była bardzo duża — na owe czasy — prędkość, 23 węzły, osiągana dzięki napędowi turbinowemu o dużej moęy. Wskutek tego cały zespół, to jest statki transportowe i okręty osłony oraz wsparcia, mógł rozwinąć
znaczną prędkość, umożliwiającą przejście przez Morze Norweskie pod osłoną ciemności jednej tylko zimowej nocy. W dniu wigilijnym jednakże zerwał się sztorm, który uniemożliwił wyruszenie na morze zgodnie z planem,1 tak że zarówno załogi wyznaczonych do akcji okrętów, jak i oddziały komandosów mogły zjeść w spokoju tradycyjny bożonarodzeniowy uroczysty obiad. Dla wielu spośród 576 komandosów mających brać udział w wypadzie na Vagsoy były to — jak wkrótce się pokazało — już ostatnie Święta Bożego Narodzenia w życiu. Po drugiej stronie wzburzonego Morza Norweskiego, w niemieckich garnizonach w miasteczku Vagsoy i Maloy też obchodzono uroczyście Boże Narodzenie. Świętowano bardziej nawet uroczyście ze względu na to, że do Vagsoy przybyły na ten okres dodatkowe oddziały z innych — bardziej oddalonych od jakichkolwiek miejscowości — placówek, by tu spędzić świąteczne dni. Spotykali się więc dawno nie widziani koledzy, trwały zabawy, nastrój był radosny i beztroski. O przypadkowym, ale dodatkowym wzmocnieniu niemieckiego garnizonu nie wiedział nic brytyjski wywiad, nie wiedzieli też dowódcy Operacji Połączonych ani brygadier J.C. Haydon, który dowodził siłami desantowo-dywersyjnymi. Pogoda poprawiła się dopiero w drugi dzień świąt i o godzinie 16.00 dnia 26 grudnia 1941 r. krążownik „Kenya", 4 niszczyciele i 2 -promy wyszły na morze. Dowódcą morskim wyprawy został kontradm. H.M. Borroughs, który podniósł swą flagę na krążowniku. Mimo nocy widzialność nie była zła. Na czele zespołu szedł HMS ,,Kenya", a w jego śladzie torowym oba statki transportowe. Niszczyciele zajęły miejsca po obu stronach zespołu, przeszukując za pomocą asdika sektory podwodne przed okrętami podwodnymi. Obserwatorzy badali przez lornety nocne niebo i horyzont, wypatrując ewentualnych samolotów czy nawodnych okrętów hitlerowskiej Kriegsmarine.
Brzegi norweskie osiągnięto w godzinach rannych dnia 27 grudnia. Nie zauważone przez nikogo okręty wpłynęły na spokojne wody fiordu. W skład sił desantowo-uderzeniowych wchodziły następujące jednostki: 2 i 3 oddział komandosów wzmocniony saperami z oddziału 6 i pluton sanitarny wydzielony z oddziału 4. Razem 525 żołnierzy i 51 oficerów podzielonych na pięć grup. Zadaniem pierwszej był desant w pobliżu małej wioski rybackiej Hollevik, leżącej na południowym cyplu wyspy Vagsoy. Po zajęciu wioski żołnierze tej grupy mieli oczyścić okolicę z nieprzyjaciela i przesuwać się w kierunku miejscowości Vagsoy. Grupa ta stanowić miała jednocześnie rezerwę grupy drugiej, dowodzonej przez płka Durnford- -Slatera. Grupa druga, najsilniejsza pod względem składu, ponieważ należał do niej cały 3 oddział komandosów, miała zaatakować miejscowość Vcigs0y i zniszczyć wszelkie obiekty wojskowe oraz niewielkie zakłady, którymi były fabryki konserw, przetwórnia tranu i wreszcie lokalna elektrownia. Grupie trzeciej wyznaczono zaatakowanie wysepki Maloy; grupa czwarta stanowiła rezerwę w dyspozycji brygadiera Haydona; zadaniem grupy piątej było wylądowanie na północ od miejscowości Vagsoy i zablokowanie drogi łączącej to miasteczko z pozostałą częścią wyspy. Dokładnie o godzinie 08.48 HMS „Kenya" — w dalszym ciągu nie wykryty przez Niemców — znalazł się jako pierwszy z brytyjskich okrętów naprzeciw wysepki Mćiloy, w pozycji dogodnej do rozpoczęcia ostrzału. — Otworzyć ogień zgodnie z poprzednim rozkazem! — zdecydował kontradm. Borroughs, dając tym samym hasło do rozpoczęcia właściwej fazy rajdu na Vagsoy i Maloy. W tym momencie zagrzmiało sześć dział kalibru 152 mm, umieszczonych w obu dziobowych wieżach krążownika. Salwa świetlnych pocisków zburzyła ciszę i spokój
panujące dotychczas w północnym fiordzie. Świetlne pociski krążownika wskazywały zarówno cel artylerzystom z pozostałych okrętów zespołu, jak i załogom nadlatujących nad fiord brytyjskich samolotów. Miały one zrzucić najpierw bomby, a potem świece dymne, aby postawić zasłonę chroniącą przed nieprzyjacielem zarówno zbliżające się do brzegu okręty, jak i rozpoczynający się desant. Po pierwszych, „rozpoznawczych" salwach nastąpiły dalsze. Do akcji ostrzeliwania wyspy włączyły się wkrótce również działa rufowych baterii krążownika, a po dwóch minutach odezwała się artyleria niszczycieli. Wyłoniły się one zza przylądka, na którym położona była malutka rybacka wioska Halnoesvik. Pierwszy ze statków transportowych podpłynął do stromego brzegu. Na spuszczone błyskawicznie na wodę łodzie desantowe wsiadali w pośpiechu komandosi pierwszej grupy. Po kilku minutach łodzie dobiły do małego, drewnianego pomostu przy wiosce Hollevik na południowym cyplu wyspy Vagsoy. Żołnierze wybiegli na brzeg, gdzie nikt nie stawia] oporu i gdzie spotkało ich tylko kilku zdziwionych i całkowicie zaskoczonych norweskich rybaków, którzy szli do pracy na kutry, zacumowane przy pomoście. Z Hollevik jedyna droga prowadziła wzdłuż stromego brzegu w kierunku wschodnim. Komandosi pierwszej grupy pobiegli tą drogą i po kilku minutach zajęli następną wioskę Halnoesvik, gdzie również nie napotkali oporu i gdzie nie stacjonował żaden niemiecki oddział. W tej wiosce już wszyscy mieszkańcy wylegli na drogę. Zresztą nic dziwnego, Naprzeciw rybackich domostw, na wodach fiordu, w odległości zaledwie kilkuset metrów stały okręty brytyjskie i strzelały bez przerwy w kierunku wysepki Maloy, pokrytej w tej chwili dymami wybuchów pęcisków i pożarów. Sądząc po całkowitym braku odpowiedzi ze strony niemieckich baterii nabrzeżnych, rozlokowanych na wysepce Maloy, hitlerowcy zostali całkowicie
zaskoczeni, a celny i gęsty ogień brytyjskiej artylerii okrętowej musiał uszkodzić czy zniszczyć ustawione tam działa. Do milczącej, pokrytej ogniem pożarów i dymami wyspy zaczęły się zbliżać małe łodzie desantowe, wyładowane po brzegi komandosami. To płynęła do brzegu druga i trzecia grupa uderzeniowa pod dowództwem płka Durnford-Slatera. W pewnym momencie z czołowej łodzi desantowej pada strzał z rakietnicy. Rakieta bije wysoko pod chmurne niebo i rozbłyska czerwonym, z daleka widocznym ognistym deszczem. Na ten sygnał milknie, jak nożem uciął, ogień okrętowej artylerii, a samoloty brytyjskie, zrzucające dotychczas bomby, zniżają się na wysokość 15—20 m nad fiord i lecąc lotem koszącym nad wodą i łodziami desantowymi zrzucają przed frontem lądujących oddziałów świece dymne. Komandosi odruchowo kulili się w łodziach, gdy ciężkie maszyny z rykiem silników przelatywały im nad głowami. Wreszcie ostatni lecący w szyku samolot zniżył się nad wody fiordu. Pilot w niepewnym jeszcze i niepełnym świetle poranka widział przed sobą w dole łodzie, ciągnące za rufami pieniste ślady kilwaterów. Po prawej stronie, przy brzegach wysepki rozsuwały się już chmury dymu ze zrzuconych przez poprzednie samoloty świec. — Przygotować się do zrzucenia świec — rozkazał pilot. Samolot zniżył się jeszcze bardziej. W tym samym momencie samolotem targnął nagły wstrząs i maszyna ostro skręciła w miejscu. Pilot na próżno chciał wyprostować samolot. Szarpnął za drążek, ale stery nie działały. Samolot walił się już na skrzydło. Nie było ani czasu, ani żadnej szansy na próbę skakania ze spadochronem. Byli za nisko, zaledwie kilkadziesiąt metrów nad wodą fiordu. Tymczasem zwolniona już z uchwytów świeca dymna spadała koziołkując w dół. Nieszczęśliwym, a przedziwnym zbiegiem okoliczności tuż pod nią w dole znalazła się jedna z łodzi desantowych. Nie pomogła gwałtowna próba ostrego skrętu. Mimo rozpaczliwych wysiłków sternika łódź desantowa znalazła się dokładnie na drodze
spadającej dużej świecy dymnej. Głuchemu łomotowi towarzyszyły przeraźliwe okrzyki bólu komandosów, z których aż dwudziestu zostało rannych. Tuż przed lądowaniem łodzie desantowe rozdzieliły się na dwie grupy. Jedna, tworząca drugą grupę uderzeniową pod dowództwem płka Durnford-Slatera, skręciła bardziej w lewo, w kierunku latarni morskiej Seternes, stojącej na skalistym brzegu naprzeciw wysepki M4l0y u wejścia do miejscowości V4gs0y, druga, tworząca trzecią grupę uderzeniową dowodzoną przez mjra Churchilla, wylądowała na płonącej i zadymionej wysepce Maloy. Mjr Churchill wyskoczył jako jeden z pierwszych, a przy jego boku kobziarz grający bez przerwy szkockie marsze wojskowe. W tej samej niemal chwili w pobliżu burty stojącego nieopodal krążownika „Kenya" trysnęły wysoko w gorę kolejno cztery gejzery wodne, To odezwały się ciężkie niemieckie działa nadbrzeżne, zainstalowane na pobliskiej wysepce Rugsundo. W odpowiedzi na ogień niemieckich baterii lądowych wieże działowe krążownika obróciły się w kierunku wyspy Rugsundo i Anglicy otworzyli ogień. Jednocześnie krążące teraz bezczynnie nad fiordem samoloty angielskie, dowodzone przez ppłka A.H. Willettsa, skierowały się w stronę niemieckiej baterii i zrzuciły kilkanaście świec dymnych. Artyleryjski pojedynek między lądową baterią i krążownikiem trwał zaledwie kilka minut, po upływie tego czasu bowiem dym ze zrzuconych
świec
całkowicie
przesłonił
widoczność
zarówno
artylerzystom
brytyjskim z krążownika, jak i niemieckim obserwatorom. Tymczasem atak brytyjskich komandosów i niewielkiego oddziału norweskiego pod dowództwem kpt. Martina Lingego na niemieckie obiekty wojskowe na wysepce Maley rozwijał się pomyślnie. Niemcy, kompletnie zaskoczeni niespodziewanym pojawieniem się okrętów brytyjskich, zdezorientowani, oszołomieni i rozbici przez niezwykle silne i celne choć krótkie bombardowanie, nie potrafili zorganizować jakiejś zdecydowanej obrony. Być nioże pewien wpływ miały też dopiero co
zakończone Święta Bożego Narodzenia i towarzyszące temu huczne i obficie zakrapiane libacje. Atakujący parli niepowstrzymanie jak burza. Po drugiej stronie niewielkiej wysepki mieściły się baraki, zamienione na koszary lokalnego garnizonu. Dopadli pierwszego budynku. Kilka rzuconych celnie granatów wyważyło drzwi. Przez rozbite, pozbawione już szyb okna wpadały do środka następne granaty. Z płonącego wnętrza wysunęła się biała płachta na zaimprowizowanym ze szczotki drzewcu. Komandosi przerwali ogień i odroczyli pod ściany. W otworze pozostałym po wywalonych wybuchem drzwiach ukazali się żołnierze Wehrmachtu. Wychodzili pojedynczo, bez broni, z rękoma uniesionymi wysoko w górę. — Wszyscy? — zapytał jeden z komandosów znający język niemiecki. — Wszyscy! — odpowiedział stojący już na śniegu podoficer, widocznie dowódca poddającej się grupy. Z twarzy rozciętej odłamkiem sączyła się krew. — Tam zostało tylko dwóch, ale oni już nie żyją. Zginęli od waszych granatów. Kilku komandosów zostało, aby pilnować jeńców, a reszta oddziału zaatakowała drugi barak koszar. Oba budynki dzieliła otwarta przestrzeń kilkunastu metrów. —Osłaniajcie mnie ogniem — rozkazał kpt. Linge swym żołnierzom. Sam rzucił jeden po drugim dwa granaty przed siebie i w momencie, kiedy rozległy się dwa kolejne wybuchy, skoczył do przodu. Biegł nisko pochylony, a żołnierze z jego oddziału siali seriami z automatów po oknach drugiego baraku. —Za mną! — krzyknął kpt. Lingę. W tym momencie z małego okienka na dachu baraku odezwał się serią niemiecki karabin maszynowy. Kule wzbiły w powietrze maleńkie fontanny śniegu. Seria przecięła przestrzeń dzielącą oba baraki i kpt. Lingę nagle potknął się i runął $a śnieg.
Niemiecki karabin maszynowy odezwał się znowu. Szybki ścieg śnieżnych śladów przemknął raz jeszcze między dwoma barakami i przeciął w swym biegu leżącego z rozkrzyżowanymi rękami kapitana. Żołnierze jego oddziału rzucili znowu granaty i równocześnie z ich wybuchem wypadli zza fyaraku. Przebiegli zasłonięci dymami eksplozji, dopadli do ściany budynku. Dwóch z nich przyciągnęło też leżącego kapitana. Niestety, kpt. Lingę już nie żył, przecięty nieomal na pół dwoma kolejnymi seriami ką- rabinu maszynowego. —Granaty przez okna! — krzyknął któryś z Norwegów. Brzęknęły resztki szyb. Buchnęły gwałtowne eksplozje i po chwili z wnętrza budynku poczęły się wydostawać płomienie i gęsty, ciemny dym. Widocznie granaty wybuchły w pomieszczeniu, w którym zmagazynowano jakieś łatwopalne materiały. Pod osłoną dymu podbiegli pod koszary pozostali komandosi. Poleciały następne granaty. I znowu — jak
-trasa okrętów -kierunki ostrzału Sr -działo niemieckie Atak komandosów na Vagsey (27 grudnia 1941 r.) w pierwszym baraku — w oknie ukazała się biała płachta jakiegoś prześcieradła czy obrusu.
Po poddaniu się Niemców komandosi rozbiegli się po całej wyspie, przeszukując pozostałe budynki. Dowódca oddziału z kilkoma żołnierzami zaczął przerzucać zgromadzone w jednym z biur wojskowe dokumenty i mapy, zabierając część z nich. Już o 09.20 cała wysepka Maley znalazła się w rękach komandosów. Do niewoli dostało się 25 Niemców. Gdy do brygadiera Haydona doszedł meldunek o opanowaniu przez komandosów całej wysepki M&tey, wydał on ręzkaz niszczycielom „Onslow" i „Oribi" rozpocząć przewidzianą planem akcję. Oba okręty ruszyły w szyku torowym ku wąskiej cieśninie między wysepką Maloy i cyplem wyspy VSgsoy, na którym stała latarnia Seternes, zdobyta już przez komandosów z oddziału płka Durnford-Slatera. Tędy, między skalistymi brzegami prowadził szlak żeglugowy w kierunku cieśniny Ulyesund i dalej do przylądka Stadtlandet, gdzie zwykły gromadzić się statki handlowe przed wyjściem na otwarte morze. Nagle przed dziobem idącego przodem niszczyciela „Onslow", w odległości około 1000 m ukazały się płynące pełną prędkością na północ 2 statki handlowe i 1 dozorowiec. Najwyraźniej statki chciały — słysząc odgłosy toczącej się przy Maloy bitwy — umknąć na północ przez cieśninę Ulvesund w kierunku otwartego morza. Oba niszczyciele brytyjskie dysponowały tak wielką przewagą zarówno prędkości jak i uzbrojenia, że wszelkie próby niemieckie były z góry skazane na niepowodzenie. „Onslow" i „Oribi" przyspieszyły gwałtownie, za ich rufami zakłębiła się woda i po chwili dzioby obu okrętów uniosły się w górę rozcinając wodę fiordu w dwóch pienistych odkosach. Na brzeg fiordu wyległy gromady mieszkańców północnej części osiedla Vagsoy, nie zważających na toczącą się na drugim krańcu osady walkę. Ku mknącym okrętom powiewały w powitalnych gestach chustki i wyciągnięte zapewne z jakichś domowych schowków i dobiegały radosne okrzyki.
zakamarków norweskie flagi. Na pokłady niszczycieli
Za stojącą na wysuniętym skalistym cyplu przetwórnią tranu, tuż przy samym brzegu stał na kotwicy niewielki statek o nośności około 2000 t, jak ocenił dowódca niszczyciela „Onslow". W chwili gdy niszczyciele mijały go, na pokładzie ukazała się grupa załogi. Marynarze biegli przez pokład wymachując radośnie rękoma i powiewając trójkolorową flagą. Dowódca grupy abordażowej niszczyciela, kpt. A.N.P. de Costobadie, skierował szkła lornetki na mijany statek. —Holender? — zdziwił się widząc wyraźnie poziome czerwono-biało-niebieskie pasy flagi, którą wymachiwali marynarze z tamtego statku. Dowódca niszczyciela też był zaskoczony powiewającą flagą. —Pewno zarekwirowany przez Niemców statek holenderski — pomyślał. — To jest możliwe, ale żeby z holenderską załogą? Sprawdzimy w następnej kolejności — postanowił, skierowując ponownie lornetkę na dwa doganiane statki i dozorowiec. Tymczasem niemieckie statki, widząc swoją beznadziejną sytuację, skręciły gwałtownie w lewo i szły pełną prędkością w kierunku skalistego brzegu. Dozorowiec pozostał nieco w tyle za statkami i po chwili skierował się dziobem w stronę nadpływających niszczycieli. —Odważny dowódca — zauważył z mimowolnym podziwem dowódca „Onslowa", — Ale mało rozsądny — dodał po chwili, widząc przez lornetkę, jak na pokładzie dozorowca marynarze podbiegają do niewielkiego działka na dziobie. Pomyślał jednocześnie, że w podobnej sytuacji on sam postąpiłby identycznie. I odważnie, i nierozsądnie. —Otworzyć ogień! — rozkazał. W tym samym momencie nad fiordem ukazały się brytyjskie myśliwce osłony powietrznej. Zniżyły się nieomal nad maszty niszczycieli i ogniem ze swych ka-
rabinów maszynowych zasypały oba niemieckie statki, zbliżające się już do brzegu w pobliżu skalnego przylądka Brandhaevnes. Dowódca trawlera uznał widocznie, że samoloty stanowią dla niego obecnie większą groźbę niż nadpływające niszczyciele, gdyż odezwały się przeciwlotnicze karabiny maszynowe. Jeden z atakujących myśliwców zakołysał się nagle gwałtownie, skręcił w bok, a z kadłuba począł wysnuwać się rosnący kłąb dymu. Odezwały się działa „Onslowa" i „Oribi". Już trzecia salwa siedziała w celu — dozorowiec zakryła na moment jasnopomarańczowa eksplozja bezpośredniego trafienia. W tym czasie niemieckie statki handlowe dotarły już do brzegu i z daleka słyszalnym zgrzytem rozdzieranych o skały blach osiadły na kamienistym dnie. Po chwili dołączył do nich idący rozpędem, buchający parą uszkodzony dozorowiec. Z „Onslowa" opadła na wodę fiordu motorówka wypełniona marynarzami oddziału pryzowego pod dowództwem kpt. de Costobadie'a i ppor. M.P. Vaux. — Dobić do niemieckiego okrętu — rozkazał kapitan. Motorówka skręciła ku najbardziej oddalonej jednostce niemieckiej, osadzonej ha skałach. Oba niszczyciele zwolniły i zastopowały. Ich działa wymownie skierowały się na unieruchomione statki. Samoloty osłony powietrznej odeszły na północ, eskortując trafiony samolot, który na szczęście przestał dymić. Motorówka z oddziałem pryzowym dobiła do burty dozorowca „Fóhn", jak przeczytał na dzwonie okrętowym kpt. de Costobadie. Marynarze poczęli wspinać się na stalowe burty, gdy z pobliskiego brzegu posypały się strzały z karabinów. To strzelali marynarze z załogi „Fóhna", którzy opuścili okręt po osadzeniu go na brzegu i teraz ukryci za załomami skalnymi kontynuowali walkę. Marynarze oddziału pryzowego dopadli przeciwlotniczego karabinu maszynowego dozorowca, skierowali go na brzeg i otworzyli ogień do strzelających Niemców. Strzały z lądu umilkły. Kpt.
de Costobadie wbiegł po stromym trapie do kabiny nawigacyjnej. Na pomoście natknął się na zabitego oficera w marynarskim mundurze. Jak się później okazało, był to dowódca „Fóhna", który zginął w momencie, gdy wyrzucał za burtę teczkę obciążoną ołowiem, zawierającą wszystkie tajne dokumenty okrętowe, rozkazy, szyfry i plany pobliskich pól minowych. Ppor. Vaux z czterema marynarzami oddziału pryzowego wyskoczył na ląd. Pod osłoną karabinu maszynowego z „Fóhna" i karabinów pozostałych marynarzy dogonił i wziął do niewoli siedemnastu marynarzy z jednego ze statków. Z kolei oddział pryzowy spenetrował pozostałe statki, którymi były: „R.E. Fritzen" o nośności około 3000 t i „Normar" o nośności około 2200 t. Podczas gdy „Onslow" i jego oddział pryzowy zajmował się trzema jednostkami niemieckimi, „Oribi" ruszył w głąb cieśniny Ulvesund. Miał on na pokładzie zaokrętowaną piątą grupę uderzeniową komandosów, której zadaniem było obsadzenie drogi łączącej południową część wyspy V4gsoy z północną w celu niedopuszczenia ewentualnej odsieczy dla garnizonu w osadzie Vagsoy i na Maley. Komandosi wylądowali na brzegu. Po osiągnięciu nadbrzeżnej drogi zaminowali ją w kilku miejscach oraz zniszczyli ładunkami wybuchowymi w innych, tak że niemożliwe było sforsowanie jej przez jakikolwiek pojazd. Przecięli wszystkie druty telefoniczne i kable elektryczne. W ręce ich wpadli też członkowie załogi dozorowca „Fohn" oraz kilku norweskich policjantów, którzy uciekali tą drogą na północ wyspy Vagsoy. Podczas gdy komandosi piątej grupy przebywali na brzegu, zza zakrętu cieśniny Ulvesund ukazał się holownik i płynący w jego towarzystwie statek o nośności około 3000 t.
Na widok brytyjskiego niszczyciela na nadpływającym statku zamrugał świetlny sygnał. Meldował on w języku niemieckim otwartym tekstem swą nazwę i przeznaczenie. — „Anjta M. Russ" — przeczytał sygnalista. — Wzięli nas za swoich — stwierdził dowódca niszczyciela. Nie mógł w tej chwili wysłać oddziału pryzowego na zbliżający się statek, ponieważ nie dysponował żadną motorówką, wszystkie bowiem zostały wysłane na brzeg w celu zabrania komandosów piątej grupy i zatrzymanych jeńców. V&gs0y Nadać po niemiecku otwartym tekstem sygnał: „Zatrzymać się natychmiast, opuścić okręt" — rozkazał. Jednocześnie działa „Oribi" skierowały się na statek J holownik, Widocznie jednak Niemcy zorientowali się już w swej pomyłce, w pewnym momencie bowiem holownik skręcił ostro w kierunku jednego brzegu, a statek w kierunku przeciwnego.
— Otworzyć ogień! — rozkazał dowódca „Oribi". Zatopienie obu jednostek nie stanowiło trudnego problemu dla artylerzystów niszczyciela. Po kilku minutach I statek, i holownik zniknęły w wodach cieśniny, a na powierzchni zostały tylko łodzie z rozbitkami, których następnie załogą niszczyciela wzięła do niewoli. *** Tymczasem w osadzie Vagsoy komandosom nie wiodło się tak pomyślnie, jak we wszystkich innych zaatakowanych punktach. Dość silny garnizon osady, wzmocniony
przypadkowo
przysłanym tu
na
świąteczny
odpoczynek
oddziałem,
zaalarmowany ostrzałem artyle^ ryjskim wyspy Maloy, bardzo szybko zorganizował silną obronę. Niemcy obsadzili od razu wszystkie obronne punkty w osadzie i rozpoczęli walkę o każdy niemal budynek. Po około półgodzinie zażartej walki ppłk Durnford -Slater, dowódca oddziału atakującego VSgsoy, otrzymał meldunek, że dwaj dowódcy półkompanii, kapitanowie Giles i Forester, zostali zabici, a trzej inni oficerowie ranni i wyłączeni z akcji. Dowództwo objęli z konieczności zupełnie młodzi, niedoświadczeni jeszcze oficerowie. Pod silnym ogniem niemieckiej obrony ppłk Durnford-Slater zdecydował się na przeformowanie oddziału i wezwał równocześnie swój odwód — tworzyła go grupa pierwsza, lądująca w Hollevik na południe od Vagsoy — do natychmiastowego wsparcia uderzenia. Równocześnie brygadier Haydon rozkazał rezerwowej grupie czwartej wylądować w północnej części osady, wykonać manewr oskrzydlający i zniszczyć obrońców Vagsoy. Również zdobywcy Maloy otrzymali rozkaz przeprawienia się przez wąską cieśninę i wsparcia głównego uderzenia na Vagsoy. ***
Kpt. Peter Young, biegnący na czele szóstej półkompanii trzeciej grupy komandosów, którzy uprzednio zdobyli wysepkę M&l0y, dojrzał przed sobą dwa duże magazyny. Pierwszy z nich wydawał się całkowicie opuszczony, drugiego natomiast, którego ściany były pomalowane zwyczajem norweskim czerwonobrunatną farbą, bronił jakiś niewielki, ale doskonale uzbrojony i dobrze dowodzony oddziałek niemiecki. Żołnierze półkompanii wpadli do opuszczanego magazynu. Szybko przebiegli wszystkie pomieszczenia. — Puste! — zameldował sierż. Herbert. — W porządku — kpt. Young podszedł ostrożnie do okna, z którego rozpościerał się widok na „czerwony rtjagązyn", jąk komąndosi pchrzcili już między sobą broniony przez Niemców budynek. Mniej więcej w połowie drogi między dwoma magazynami stał mały drewniany domek. — Trzeba wykonać skok na dwie raty! — zdecydował kapitan. Odwrócił się do stojącego obok sierż. Herberta. — Wyślijcie dwóch ludzi z erkaemem na drugie piętro i każcie im na mój sygnał gwizdkiem otworzyć ogień na okna „czerwonego magazynu", tak żeby przy-^ dusić Niemców i nie pozwolić im przeszkodzić nam w pierwszym skoku. A my w tym czasie dopadniemy do drewnianego domku. Na sygnał kapitana dwaj komandosi otworzyli ogień. Z magazynu ruszyli żołnierze w kierunku drewnianego domku. Większość dobiegła, jednakże nagła seria pistoletu maszynowego trafia sierżanta i jednego z żołnierzy, którzy upadli tuż, tuż przed osiągnięciem osłony. Koledzy odciągnęli ich za załom ściany. Żołnierz był na szczęście tylko lekko ranny w nogę, sierżant jednakże już nie żył. Kapitanowi pozostało tylko trzech podoficerów: sierż. Herbert i Connelly oraz kpr. Darts.
— Pod ściany! Pod ściany! —- krzyknął Herbert. Przywarli do belek domku. Sierż. Herbert kopnięciem nogi otworzył drzwi i wypuścił serię z tomigana prosto w ciemniejący otwór. — Stop! Stop fire! — rozległy się krzyki wewnątrz domku. — Hande hoch! — odkrzyknął w odpowiedzi Herbert. Chciał jeszcze dodać, żeby wychodzili pojedynczo, ale na tych dwóch słowach kończyła się jego znajomość języka niemieckiego. Na dwór wyszło dwóch żołnierzy w rozpiętych płaszczach, z założonymi na szyję rękoma. Po chwili ukazało się jeszcze dwóch: marynarz i cywil. Obaj też trzymali ręce na szyi. — Hande hoch! — krzyknął ponownie sierżant. Wiedział z doświadczenia, że trzymając ręce w ten sposób można było na przykład wyciągnąć ukryty za kołnierzem munduru odbezpieczony pistolet. Niemcy posłusznie podnieśli ręce do góry. Komandosi szybko przeszukali domek. Był pusty. — Teraz następny skok! — zdecydował kpt. Young. Z tyłu, z górnych okien pierwszego magazynu zagrzmiały serie erkaemu. Kpt. Young podzielił swój pododdział na dwie grupy. Jedna, pod dowództwem por, 0'Flaherty'ego, miała zaatakować „czerwony magazyn" od frontu, druga, poci osobistym dowództwem kapitana, od drugiej strony, gdzie w bocznej ścianie, skierowanej ku mąleńkiej stoczni remontowej, umieszczonej nad brzegiem fiordu, dojrzał jakieś drzwi. W hałasie salw erkaemu i wybuchających granatów komandosi wyskoczyli spod osłony drewnianego domku. Kapitan przebiegł nisko pochylony przez jakieś niewielkie podwórze i wyjrzał za róg magazynu. Przy końcu bocznej ściany dojrzał stojącego tyłem do niego żołnierza w hełm;ię i djtugim płaszczu. Miał podniesiony
karabin z lunetą i celował gdzieś przed siebie, prawdopodobnie w stronę nacierających od drugiej strony komandosów z innych oddziałów. — Snajper — zorientował się błyskawicznie kpt. Young. Strzelił krótką serią z tomigana. Niemiec poderwał karabin z lunetą do góry, rozkrzyżował szeroko ręce i zwinął się pod ścianą. Kpt. Young przywarł do ściany. Tuż za nim skradał się z bronią gotową do strzału sierż. Herbert. Z półotwartych drzwi magazynu wyleciały — jeden po drugim — trzy niemieckie granaty na długich, drewnianych rączkach. — Padnij! — krzyknął kapitan. Obaj z sierżantem rozpłaszczyli się na śniegu. Kapitan kątem oka dojrzał, że dwa z rzuconych granatów upadły dość daleko od magazynu, trzeci jednakże potoczył się leniwie i zatrzymał w odległości zaledwie 8— 10 m od leżących żołnierzy. Kapitan i sierżant skulili się i przywarli jeszcze mocniej do ziemi. Dwie ostre eksplozje zlały się w jedną. Nad głowami leżących ze świergotliwym szumem przeleciały odłamki. — Teraz trzeci! — pomyślał kapitan i rozpłaszczył się jeszcze bardziej. Mijały pełne napięcia, dłużące się w nieskończoność sekundy. Granat jednak nie wybuchał. Kapitan bardzo ostrożnie uniósł głowę i spojrzał. — Niewypał! — zdecydował z ulgą. Poderwał się, za nim podniósł się też sierż. Herbert. — Mieliśmy szczęście, sir — zauważył z uśmiechem. Na odpowiedź nie było czasu. — Granatami! — rozkazał. Wyrwanie zawleczki, szeroki zamach ręki i przez półprzymknięte drzwi wpadły do wnętrza dwa granaty, Znowu zawleczka, znowu zamach i następne dwa.
— Pilnować drzwi i okien — rozkazał kapitan. On i porucznik O’Flaherty rozstawili swoich ludzi pod ścianami „czerwonego magazynu". — Jak dostać się do środka? — zastanawiał się przez moment, Wykurzyć ich ogniem, sir — usłyszał za plecami głos sierż. Herberta. Na dole magazynu była stajnia, a w niej — jak to w stajni — siano i słoma. Poleciały do wnętrza granaty zapalające. W tym samym momencie do uszu kpt. Younga dobiegł okrzyk por. O'Flaherty'eg0 z drugiej strony magazynu. — Za mną! Kapitan przebiegł skulony pod ścianami. Zdołał dojrzeć w ostatniej chwili, jak porucznik wraz z szer. Sheringtonem wpadli do wyważonych wybuchem kolejnego granatu frontowych drzwi. Chciał krzyknąć do nich, żeby zaczekali, że podpalił właśnie magazyn, ale obaj już zniknęli we wnętrzu. Podbiegł za nimi. Wtem usłyszał dwa strzały i dwa angielskie okrzyki. Zatrzymał się. W chwilę potem komandosi, kryjąc się pod murami magazynu, dopadli do szeroko otwartych drzwi. Jeden z nich wyszarpnął przytwierdzony do pasa granat. — Nie rzucać! — krzyknął kapitan. — Tam leży O’Flaherty i Sherington. Zbliżył się do ciemnego otworu, zajrzał ostrożnie do wnętrza. — Strzelali do nas z pierwszego piętra — dobiegł go głos żołnierza. Obaj wraz z porucznikiem leżeli na podeście schodów, wiodących do góry. — Jak im pomóc? Jak uratować? — zastanawiał się kpt. Young. W półmroku panującym we wnętrzu magazynu dojrzał, jak porucznik podnosi się i opierając się o
poręcz, usiłuje zejść na dół. Za nim, ciągnąc zranioną nogę, zsunął się ze schodów szer. Sherington. Kapitan oczekiwał w każdym momencie serii z broni maszynowej, jednakże wewnątrz panował spokój i cisza. Obaj ranni byli już na dole. Do obszernego holu wskoczyli kpr. Darts i szer. Hannan, podczas gdy kapitan trzymał na muszce pistoletu drzwi wiodące do pomieszczeń na piętrze i w każdej chwili gotów był do natychmiastowego otwarcia ognia. Po kilku sekundach obaj ranni byli już na zewnątrz „czerwonego magazynu". W tym czasie sierż. Herbert przytaszczył znaleziony gdzieś kanister z benzyną Otworzył, szerokim zamachem ramienia rozlał zawartość w holu. — Granaty zapalające! — rozkazał kpt. Young. Nadbiegający akurat strzelec Hughes z drugiej pół kompani cisnął jeden po drugim dwa granaty do wnętrza „czerwonego magazynu". Przez gęstniejący dym komandosi dostrzegli uciekających tylnym wyjściem Niemców. Goniły ich salwy z pistoletów maszynowych komandosów. Dookoła płonęły zabudowania Vags0y. Paliły się już przetwórnie konserw, fabryki mączki rybnej, przetwórnie tranu, magazyny i warsztaty portowe. Ciężki, śmierdzący, tłusty dym snuł się uliczkami osady. Od Maley niosło też chmurę czarnego dymu z palących się zbiorników. Obok raz po raz wybuchały wysadzane w powietrze zapasy amunicji.
***
Gdy grupa abordażowa niszczyciela „Onslow" miała już wracać na pokład okrętu, kpt. de Costobadie otrzymał rozkaz podejścia do drugiego statku, którego załoga wymachiwała przed chwilą tak entuzjastycznie holenderską flagą.
Ledwo motorówka zbliżyła się do stojącego na kotwicy statku, gdy z pobliskiego brzegu padł celny strzał, który trafił sternika motorówki. Natychmiast w tę stronę skierowano ogień karabinów maszynowych niszczyciela, lecz wśród kamieni i ośnieżonych krzaków trudno było trafić ukrytego dobrze snajpera. Gdy marynarze oddziału abordażowego wdarli się na pokład stojącego na kotwicy statku, okazało się, że jest to jednostka niemiecka o nazwie „Eismeer". Jego dowódca myślał, że uda mu się sprytnym fortelem zmylić czujność Anglików. Po wzięciu załogi statku do niewoli oddział abordażowy chciał podnieść kotwicę, uruchomić dobry przecież i nie uszkodzony statek i odprowadzić go — jako zdobycz — do Wielkiej Brytanii, jednakże wszelkie próby podniesienia kotwicy udaremniał niemiecki strzelec wyborowy, którego miejsca ukrycia nie udało się zlokalizować. Ponieważ czas naglił, marynarze kpt. Costobadie*a zeszli wraz z jeńcami do motorówki i odpłynęli na niszczyciel. Po chwili kilka celnych pocisków wystrzelonych z „Onslowa" zatopiło kolejny statek w cieśninie Ulvesund. *** Przez cały czas walk w rejonie Vagsoy nad fiordem i cieśniną krążyły brytyjskie samoloty myśliwskie. Toczyły one walki z nadlatującymi na odsiecz niemieckimi samolotami, współdziałały z atakującymi oddzia- mi, osłaniały własne bombowce. W celu unieszkodliwienia niemieckich .samolotów, które mogłyby wspomóc broniące się na wyspach oddziały, brytyjskie „Blenheimy" zbombardowały lotnisko w miejscowości Herdla, uszkodziły pasy startowe, hangary i bazujące tam samoloty. O godzinie 12.30 opór niemiecki w Vags0y został całkowicie złamany i cała osada znalazła się w rękach brytyjskich wojsk desantowych. Jeden z oddziałów przepłynął też na drugi b^zeg cieśniny Ulvesund i zniszczył przetwórnię tranu w Mortenes.
Rozpoczęto przygotowania do opuszczenia wyspy. Na jednostki transportowe i na niszczyciele zaczęły powracać łodzie desantowe, przewożąc w pierwszej kolejności rannych, jeńców i ochotników norweskich do armii i marynarki na emigracji. W tym czasie
saperzy
kończyli
niszczenie
wszystkich
obiektów
wojskowych
i
przemysłowych. O godzinie 13.00 niespodziewanie ponownie odezwały się ciężkie niemieckie działa nadbrzeżne na wyspie Rugsundo. Tym razem zaskoczeni zostali Anglicy i dwa pociski trafiły w krążownik „Kenya". Na szczęście uszkodzenia okrętu nie były ciężkie, a natychmiastowa kontrakcja okrętowej artylerii i lotnictwa bombowego zmusiły baterię w Rugsundo do milczenia. Czas już było na zakończenie operacji przeciw Vagsoy. Odwołano z norweskiego brzegu wszystkie oddziały komandosów. Z Ulvesundu wróciły niszczyciele „Onslow" i „Oribi". Desant zniszczył — oprócz urządzeń i instalacji lądowych — 9 jednostek o łącznej pojemności brutto około 15 000 RT, straty niemieckie w zabitych oceniono na 150 osób, do niewoli dostało się 98 Niemców i 4 „quislingowców". Zwerbowano 77 ochotników norweskich. Straty komandosów wyniosły 30 zabitych i 71 rannych. O godzinie 15.00 okręty desantu na Vagsoy opuściły wody fiordu, udając się w powrotną drogę do Wielkiej Brytanii, dokąd dotarły bez przeszkód następnego dnia.
***
Równolegle z atakiem na V&gsoy inny zespół komandosów, złożony głównie z żołnierzy 12 oddziału pod do«^ wództwem ppłka S. S. Harrisona, został — w celu zdezorientowania dowództwa sił okupacyjnych w Norwegii — skierowany na Wyspy Lofockie. Komandosi mieli odwiedzić ten rejon po raz drugi w tym samym roku, po ataku przeprowadzonym w marcu.
Osłonę okrętu transportującego oddział komandosów stanowił zespół okrętów koritradm. Hamiltona w składzie: krążownik „Arethusa", 2 niszczyciele Polskiej Marynarki Wojennej „Kujawiak" i „Krakowiak", 2 norweskie korwety „Acantus" i „Eglantine" oraz 3 również norweskie jednostki pomocnicze. W drugim dniu Świąt Bożego Narodzenia zespół ten zbliżał się o godzinie 06.00 do małego portu Reine i Moskenes. Alianckie okręty wojenne, pilotowane przez doskonale znającego te rejony oficera norweskiej marynarki wojennej, nie zauważone przez Niemców doszły do portów przeznaczenia. Akcję lądowania osłaniały od strony morza i przed ewentualnymi atakami z powietrza oba polskie niszczyciele. Lądujący Anglicy napotkali jedynie słaby opór niezbyt licznej zresztą załogi niemieckiej. Cała akcja została przeprowadzona pomyślnie i zgodnie z uprzednimi planami operacyjnymi. Zniszczono wszelkie obiekty wojskowe i przemysłowe, wzięto do niewoli jeńców i — jak zwykle — zwerbowano dalszych ochotników do emigracyjnej armii i marynarki norweskiej. Siły desantowe pozostały na Lofotach przez dwa dni i odpłynęły dopiero po południu 27 grudnia, w tym samym niemal czasie, gdy z Vagsoy wycofywały się oddziały brygadiera Haydona. Lotnictwo niemieckie próbowało, co prawda, przeszkodzić zespołowi brytyjskiemu wycofać się z fiordu Vest, jednak silny ogień dział okrętów eskorty z jednej strony oraz wysoce nie sprzyjające warunki meteorologiczne z drugiej strony uniemożliwiły niemieckie plany. Dnia 1 stycznia 1942 r. cały zespół potarł bez przeszkód do swych baz wyjściowych.
***
Pod względem militarnym akcje desantowe na Vagsoy i Lofoty nie miały większego znaczenia, szczególnie jeżeli weźmie się pod uwagę skalę prowadzonych w czasie ostatniej wojny działań. Zatopienie kilku statków i zniszczenie niewielkich zakładów przetwórczych nie mogło wpłynąć w decydujący sposób na dalszy przebieg zmagań na lądzie i na morzu. Jedynym cennym osiągnięciem natury wojskowej było uzyskanie przez dowództwo Operacji Połączonych kolejnych doświadczeń w planowaniu i realizacji tego typu przedsięwzięć militarnych. Natomiast grudniowy wypad na Vagsoy i Lofoty odniósł sukces psychclogicznopropagandowy. Akcje te miały bowiem wykazać społeczeństwu brytyjskiemu i brytyjskiej opinii publicznej, że w nawet wyjątkowo trudnym dla Wielkiej Brytani okresie wojennym Royal Navy panuje na morzu.
OPERACJA „RYDWAN" Mimo że brytyjska marynarka wojenna była w pierwszych latach II wojny światowej bezsprzecznie najsilniejszą z flot biorących udział w światowym konflikcie, jej sytuacji nie można było uważać za korzystną. Zadania stojące przed okrętami Jego Królewskiej Mości były bardzo różnorodne, a akwen działania tak rozległy, że Brytyjska Admiralicja nieraz stawała przed problemami nie do rozwiązania. O ile w 1939 r. i na początku 1940 r. sprzymierzeni mogli przeciwstawiać niemieckiej flocie wojennej połączone siły brytyjsko-francuskie, wsparte — co było nie bez znaczenia — również polskimi niszczycielami i okrętami podwodnymi, o tyle po przystąpieniu Włoch do wojny po stronie faszystowskiej oraz po upadku kolejno Danii, Norwegii, Belgii, Holandii i Francji przeciw połączonej flocie niemieckowłoskiej walczyć mogły tylko okręty brytyjskie i niektóre okręty flot wojennych państw okupowanych przez Niemców. Dodatkowo na korzyść Niemców przemawiało zdobycie baz morskich wzdłuż praktycznie całego zachodniego wybrzeża Europy, począwszy od Przylądka Północnego w Norwegii, a kończąc na francuskich portach Zatoki Biskajskiej. Oczywiście zarówno niemieckie okręty podwodne, jak i ciężkie okręty pancerne nie mogły zupełnie swobodnie wychodzić na Atlantyk, Anglicy bowiem dość dobrze strzegli określonych tras, jak choćby dęogi wiodącej przez cieśninę między Islandią a Grenlandią, jednakże wraz z uzyskaniem przez Niemców baz morskich w Europie Zachodniej zwiększały się możliwości operacyjne floty niemieckiej, skracały odległości dzielące bazy od rejonów operacyjnych, a same rejony operacyjne mogły być przesunięte bardziej na zachód, w głąb oceanu Atlantyckiego. Tym samym Brytyjska Admiralicja zmuszona była do zmiany taktyki osłony konwojów oraz do zaangażowania większej liczby okrętów w służbie patrolowej i konwojowej.
Obie walczące strony zdawały sobie doskonale sprawę ze znaczenia toczących się w tym okresie zmagań morskich, zwanych bitwą o Atlantyk, choć jasne było, że losy wojny rozstrzygną się na froncie lądowym, szczególnie po zaatakowaniu przez Niemców Związku Radzieckiego. Po upadku Francji Wielka Brytania jako kraj wyspiarski została odizolowana od kontynentu europejskiego. Istnienie tej „Wyspy Ostatniej Nadziei" zależało od tego, czy uda się utrzymać morskie szlaki komunikacyjne, łączące Wielką Brytanię z jej koloniami i z całą resztą świata, dzięki którym kraj otrzymywał niezbędne surowce i materiały. Angielskim
liniom
komunikacyjnym
groziły
głównie
dwa
rodzaje
niebezpieczeństw. Jedno — to rozwijająca się coraz bardziej ofensywa niemieckich sił podwodnych, a drugie — to wypady przeciw konwojom statków handlowych ciężkich okrętów Kriegsmarine. Wojna podwodna przyniosła — jak na razie — Niemcom znacznie większe sukcesy w postaci tysięcy ton zatapianego tonażu alianckiego, jednakże właśnie zagrożenie ze strony ciężkich okrętów niemieckich wiązało główne siły brytyjskiej floty. Po długotrwałym pościgu i zatopieniu przez Anglików niemieckiego „pancernika kieszonkowego" „Admirał Graf Spee" w grudniu 1939 r. obie walczące strony zmieniły taktykę działania na Atlantyku. Brytyjska Admiralicja do osłony konwojów poczęła włączać nawet okręty liniowe, natomiast Niemcy zdecydowali się na wysyłanie na korsarskie wypady zespołów okrętów, czego dowodem był rajd „Gneisenaua" i „Scharnhorsta" oraz „Bismarcka" i „Prinz Eugena". Choć ostatecznie wypad „Bismarcka" i „Prinz Eugena" był nieudany i zakończył się zatopieniem „Bismarcka", nie usunęło to groźby wiszącej nad brytyjskimi konwojami ze strony ciężkich sił niemieckich, w miejsce bowiem „Bismarcka" szykował się do służby zimą 1941 r. równie potężny i równie niebezpieczny „Tirpitz".
On też stanowił największe zagrożenie dla brytyjskich linii komunikacyjnych i zmuszał większośę ciężkich okrętów angielskich do stałej gotowości bojowej. A ciężkie okręty stawały się coraz bardziej potrzebne na innych akwenach morskich. Na Dalekim Wschodzie Japonia rozpoczęła niespodziewanym i druzgocącym atakiem na Pearl Harbor wojnę ze sprzymierzonymi, rzucając do walki na Pacyfiku silną i nowoczesną flotę wojenną. Zatopienie ną Morzu Południowochińskim dwóch angielskich pancerników, „Prince of Wales" i „Repulse", stworzyło pustkę militarną w tamtym rejonie, pustkę, którą nie było czym załatać. Możliwość wypadu „Tirpitza" na Atlantyk wzrosła gwałtownie, gdy z Brestu do portów niemieckich przedarły się 3 ciężkie okręty Kriegsmarine: „Scharnhorst", „Gneisenau" i „Prinz Eugen". Mogły one — po niewielkim remoncie — współpracować z „Tir pi t ze m" w wyprawach przeciwko alianckim konwojom. Po przeanalizowaniu rajdu „Bismarcka" sztabowcy w dowództwie brytyjskiej floty wojennej doszli do wniosku, że wypad pancernych okrętów niemieckich na ocean możliwy jest jedynie w tym wypadku, gdy w rezerwie będzie się znajdował port, do którego mógłby się schronić uszkodzony na przykład w walce „Tirpitz" i gdzie można by było przeprowadzić choćby doraźny jego remont. Zakładając, że przedarcie się na Atlantyk nastąpiłoby — podobnie jak było w wypadku grupy „Bismarcka" — gdzieś y? okolicy Islandii, rezerwowy port musiałby się znajdować na południe od Wielkiej Brytanii, a więc na francuskim wybrzeżu atlantyckim. Niemiecka Kriegsmarine dysponowała na zachodnim wybrzeżu Europy wieloma bazami. Najważniejszymi z nich były: Brest, Lorient i St. Nazaire, jednakże tylko w tym ostatnim porcie znajdował się suchy dok, który nadawał się do przeprowadzania remontów tak potężnego okrętu, jakim był „Tirpitz". Był to dok specjalnie
przygotowany do budowy największego w swoim czasie statku pasażerskiego „Normandię" * *. Ponieważ Brytyjska Admiralicja nie miała na razie możliwości zniszczenia potężnego pancernika, zrodził się pomysł, żeby uniemożliwić, a przynajmniej znacznie utrudnić ewentualny rajd niemieckich okrętów pancernych — postanowiono zniszczyć dok „Normandie" w St. Nazaire. Pomysł był dobry i koncepcja strategiczna jak najbardziej słuszna, jednakże wykonanie planu, nazwanego operacją „Rydwan", niezwykle trudne. Dok „Normandie" stanowił basen portowy zamykany z obu stron potężnymi bramami w formie kesonów o długości 50 m, szerokości 10 m i wysokości 16 m. Obie bramy można było za pomocą mechanizmu jezdnego przesuwać w bok, w głąb specjalnego kanału, otwierając w ten sposób basen z jednej lub z obu stron. Przez wysunięcie bram można było basen odciąć od wód rzeki z jednej strony i portu St. Nazaire z drugiej i po wypompowaniu z niego wody za pomocą pomp o bardzo dużej wydajności zmienić go w suchy dok o wymiarach 350 m na 50 m. Ze względu na usytuowanie doku w porcie bardzo duże jednostki, jak na przykład niemiecki pancernik „Tirpitz", mogły wchodzić do doku jedynie przez wejście łączące dok bezpośrednio z wodami rzeki Loary. Uszkodzenie bramy doku, i to tak znaczne, że wyłączyłoby dok z eksploatacji na okres co najmniej roku, mogło być możliwe tylko w wypadku, gdyby użyto bardzo dużej ilości materiału wybuchowego. Z tego względu nie wchodziła w grę żadna akcja sabotażowa wykonana przy pomocy działających w St. Nazaire agentów brytyjskiego wywiadu lub członków francuskiego ruchu oporu.
*
Dok ten różnie był nazywany: Formę Ecluse (co można tłumaczyć jako „dok ze śluzami"), Formę Louis Joubert (czyli "dok Ludwika Jouberta") czy wreszcie — od nazwy największego budowanego w nim statku — Formę „Normandie", czyli 3ok „Normandie".
Również pomysł zniszczenia bramy doku poprzez bombardowanie lotnicze nie miał szans powodzenia, zarówno ze względu na to, że brama stanowiła zbyt nikły cel dla lotników, jak i na to, że siła wybuchu jednej bomby była za mała dla jej zniszczenia. Do tego celu trzeba by było użyć naraz kilku, a może i kilkunastu bomb, i wszystkie musiałyby wybuchnąć równocześnie. Ale jak je dostarczyć? Jak je ułożyć pod bramą doku? Jak spowodować ich równoczesny wybuch? Pozostała tylko jedna droga transportu: okrętem pod samą bramę doku. Droga ta była jednak wyjątkowo trudna. Port St. Nazaire dzielą od Anglii około 400 mil i okręty musiałyby płynąć — szczególnie w ostatniej fazie — po wodach, na których panowali Niemcy i gdzie odbywał się ożywiony ruch hitlerowskich mniejszych jednostek oraz okrętów podwodnych. A już samo wejście do por-* tu St. Nazaire wydawało się wręcz niemożliwością. Port St. Nazaire usytuowany jest w głębi ujścia rzeki Loary, która tutaj właśnie rozlewa się szeroko, tworząc gęsto rozsiane zdradliwe płycizny. Jedyny tor wodny, nadający się dla jednostek o większym zanurzeniu, prowadził tuż przy zachodnim brzegu rzeki. Na brzegu tym, jak ustalił wywiad brytyjski, znajdowały się liczne stanowiska artylerii obrony wybrzeża, baterie dział przeciwlotniczych, zespoły reflektorów przeciwlotniczych i stacje radarowe. Dodatkowo na rzece stał zakotwiczony okręt dozorowy, którego zadaniem było rozpoznawanie wszystkich wchodzących i wychodzących z portu jednostek. Mimo tych wszystkich przeszkód i piętrzących się trudności w Brytyjskiej Admiralicji opracowano bardzo śmiały plan zniszczenia doku „Normandie". Plan ten został następnie uzgodniony z dowódcą Operacji Połączonych, adm. Louisem Mountbattenem, postanowiono bowiem, że trzon sił atakujących stanowić będą komandosi. Tylko bowiem wszechstronnie przygotowani, sprawni i zaprawieni w
brawurowych akcjach żołnierze mieli jakieś szanse wykonania tak niebezpiecznego zadania. Plan operacji „Rydwan" przewidywał użycie do ataku jednostki na tyle dużej, aby zmieścić w niej odpowiedni zapas materiałów wybuchowych i na tyle małej, aby mogła przejść nad mieliznami w ujściu Loary. Ostatecznie uznano, że najbardziej odpowiedni do tego celu będzie niszczyciel o zmniejszonym dzięki przebudowie zanurzeniu. Towarzyszyć mu miało kilkanaście ścigaczy z komandosami na pokładach. Zadaniem niszczyciela było staranowanie dziobem bramy wejściowej do doku „Normandie", wysadzenie desantu komandosów, którzy mieli zniszczyć mechanizmy napędowe obu bram oraz stacji pomp i pobliskich zbiorników paliwa. Ładunek wybuchowy z zapalnikiem o opóźnionym działaniu ukryty we wnętrzu okrętu był tak obliczony, że siła jego wybuchu musiała spowodować całkowite zniszczenie bramy doku od strony Loary, a tym samym uniemożliwić wykorzystywanie basenu „Normandie" jako doku remontowego dla „Tirpitza". Towarzyszące niszczycielowi ścigacze powinny były dobić do brzegu w określonych punktach portu St. Nazaire, wysadzić oddziały komandosów, a następnie — po zniszczeniu przez nich głównych punktów portu, takich jak śluzy i mosty obrotowe nad nimi — miały zabrać komandosów i wycofać się na morze, ku czekającym niszczycielom osłony. Wszyscy planujący operacją zdawali sobie sprawę, że jedynym sprzymierzeńcem atakujących mogło być zaskoczenie. Dużo trudniej jednak było odpowiedzieć na pytanie, jak zaskoczyć Niemców, jeżeli port był ukryty kilka mil w głębi lądu, ą prowadziło do niego wąskie i kręte przejście, a przede wszystkim trudno było wyciszyć pracujące bardzo głośno silniki ścigaczy. Atak musiał być oczywiście przeprowadzony pod osłoną ciemności nocnych. Ciemności z jednej strony osłaniały atakujące jednostki przed wzrokiem nieprzy-
jaciela, z drugiej jednak niezwykle utrudniały i tak już skomplikowaną nawigację wzdłuż krętego i najeżonego mieliznami ujścia Loary. Jedynym sposobem odwrócenia uwagi Niemców od rzeki było skierowanie jej w zupełnie innym kierunku — i w ten sposób narodził się plan przeprowadzenia równoczesnego, silnego ataku bombowego na port w St. Nazaire. Żeby jednak taka akcja spełniła swe zadanie, nalot musiałby rozpocząć się przed zbliżeniem się okrętów desantu komandosów do brzegu, a zakończyć co najmniej po wysadzeniu desantu. Jednakże uzyskanie odpowiedniej liczby samolotów okazało się niemożliwe i ostatecznie odwracający niemiecką uwagę nalot na port miało przeprowadzić zaledwie 60 zamiast 350 proponowanych bombowców. Skracało to prawie sześciokrotnie czas trwania nalotu, a tym samym czas, w którym uwaga Niejnców w St. Nazaire będzie zwrócona na niebo. Ostatecznie do operacji „Rydwan" wyznaczono HMS „Campbeltown" — jeden z eks-amerykańskich, pamiętających pierwszą wojnę światową niszczycieli, które Stany Zjednoczone przekazały Wielkiej Brytanii w zamian za dzierżawę wysp na Atlantyku. Ciekawostką, mogącą zainteresować polskiego czytelnika, jest fakt, że w pierwszej fazie przygotowań do operacji rozważano możliwość użycia jako taranu czy branderu mającego zniszczyć dok w St. Nazaire polskiego niszczyciela „Burza". Jednostka ta, zbudowana we Francji, posiadała nietypowe dla brytyjskiej floty uzbrojenie i stwarzała dość poważne kłopoty natury technicznej. Jednakże dowództwo Polskiej Marynarki Wojennej na Zachodzie nie zgodziło się na angielską propozycję. Przebudowa starego niszczyciela na współczesny brander polegała głównie na upodobnieniu jego charakterystycznej, czterokominowej sylwetki do dwukominowych niemieckich niszczycieli typu „Elbing", które operowały aktualnie w rejonie Zatoki Biskajskiej. Celem zmiany sylwetki miało być wprowadzenie w błąd niemieckiej obrony i dowództwo operacji uznało, że opłaci się całkowita prawie przebudowa jednostki, jeżeli istnieje szansa na opóźnienie otwarcia ognia niemieckiej artylerii
nadbrzeżnej choćby o kilka minut. Następnie na stoczni w Plymouth zdjęto z niszczyciela wszelkie niepotrzebne ciężary (między innymi też i dwa kominy), dzięki czemu zmniejszono zanurzenie okrętu z 4,3 m do 3,2 m, co dawało znacznie większe szanse na swobodne przejście ponad mieliznami ujścia Loary, w większej odległości od groźnych baterii artylerii nadbrzeżnych i stanowisk reflektorów przeciwlotniczych. Przednią część pokładu osłonięto stalowymi pancernymi płytami w celu ochrony komandosów, którzy mieli się tam znajdować w momencie taranowania bramy doku „Normandie". Jako uzbrojenie pozostawiono osiem działek przeciwlotniczych kalibru 20 mm i jedno działko kalibru 76 mm na dziobie. Poważnym problemem do rozstrzygnięcia było zagadnienie umieszczenia głównego uzbrojenia niszczyciela, jakim w tej wyprawie miał być ładunek wybuchowy, przeznaczony do zniszczenia bramy doku. Specjaliści określili jego ilość na 5 t. Umieszczenie go zbyt blisko dziobu mogło spowodować, że zniszczeniu uległby podczas taranowania zarówno sam ładunek, jak i urządzenia detonujące i wówczas cała ryzykowna akcja spaliłaby na panewce. Z drugiej strony przeniesienie ładunku wybuchowego do części rufowej niszczyciela mogło na tyle zmniejszyć działanie eksplozji na bramę doku, że nie uległaby ona zaplanowanemu zniszczeniu. Ostatecznie, po zasięgnięciu opinii również i tych oficerów marynarki, którzy brali udział w przypadkowych zderzeniach swych jednostek z nabrzeżami, ładunek wybuchowy, złożony z 24 bomb głębinowych, umieszczono w dolnej części niszczyciela, między podstawą dziobowego działa a pomostem dowodzenia. Aby eksplozja ładunku wybuchowego nie uszkodziła ścigaczy znajdujących się w czasie akcji nieopodal niszczyciela, moment wybuchu musiał być tak ustalony, aby wypadł po zakończeniu całej operacji i po wycofaniu się komandosów z portu. Bomby głębinowe wyposażono więc w centralne zapalniki czasowe, z których pierwsze miały zadziałać w dwie i pół godziny po zatopieniu okrętu, a ostatni rezerwowy — na
wypadek uszkodzenia pierwszych zapalników — w osiem godzin. Należało też zabezpieczyć ładunek wybuchowy przed wykryciem i rozbrojeniem go przez Niemców w czasie między wycofaniem się komandosów z portu a momentem eksplozji. Kpt. Tibbest, oficer broni podwodnej na niszczycielu „Campbeltown", a jednocześnie doskonały specjalista zagadnień związanych z materiałami wybuchowymi, odpowiedzialny za wysadzenie bramy doku „Normandie", uważał, że należy podwójnie zabezpieczyć bomby głębinowe w kadłubie niszczyciela przed wykryciem ich przez Niemców i ewentualnym rozbrojeniem. Po pierwsze zaproponował, aby tuż po staranowaniu bramy zatopić rufową część okrętu, a przez to zalać jego dolne pomieszczenia, w których znajdowały się bomby. Po drugie polecił, by bomby głębinowe zostały dodatkowo zacementowane, co miało jeszcze bardziej utrudnić zarówno ich wykrycie, jak i rozbrojenie w zalanym przez wodę pomieszczeniu. „Campbeltownowi" miało w wyprawie towarzyszyć 18 ścigaczy. 16 z nich były to ścigacze okrętów podwodnych o długości 35 m, drewnianej konstrukcji i prędkości 18 węzłów. Siedemnasty był ścigaczem artyleryjskim, również drewnianej konstrukcji, o prędkości 26 węzłów. Jego zaletą, szczególnie przydatną w planowanej operacji, było wyposażenie nawigacyjne, składające się z radaru i echosondy. Ścigacz artyleryjski posiadał dwa działka kalibru 40 mm. Scigac? torpedowy był osiemnastą jednostką, jaka miała towarzyszyć niszczycielowi. Uzbrojono go w dwie torpedy, które stanowiły rezerwę w wypadku, jeżeli niszczyciel nie dotrze do celu. W takiej sytuacji ścigacz miał storpedować bramę doku „Normandie". Scigacz ten jednakże miał poważną wadę, poruszać się mógł bowiem jedynie dwoma prędkościami: 6 węzłów lub 33 węzły. Na dowódcę całej operacji został wyznaczony kmdr ppor. Robert Ę. D. Ryder, oficer Royal Navy, który był w okresie przedwojennym znanym badaczem Antarktyki. Podlegać mu miały w czasie ataku zarówno siły morskie, to jest okręty i ich
załogi, jak też siły lądowe złożone z komandosów i saperów, wyznaczonych do niszczenia celów naziemnych. Dowódcą grupy lądowej został ppłk A. C. Newman, służący poprzednio w Essex Regiment, a jego zastępcą mjr Copeland. Ostatecznie w dniu 26 lutego 1942 r. w głównej kwaterze Operacji Połączonych zapadła decyzja o przeprowadzeniu desantu na port w St. Nazaire w celu zniszczenia doku „Normandie". Termin ataku był uzależniony od warunków meteorologicznych, należało go bowiem przeprowadzić bezwzględnie w nocy, w okresie pełni księżyca i to wówczas, gdy przypływ morski podniesie w porcie St. Nazaire wodę do najwyższego poziomu w godzinach między 24.p0 a 02.00. Dawało to także możliwość jednostkom biorącym udział w ataku wycofania się poza zasięg widzialności z brzegu przed nastaniem świtu. Takie warunki w porcie St. Nazaire miały panować w dniach między 28 marca a 4 kwietnia i w tym też okresie należało bezwzględnie przeprowadzić operację „Rydwan", podobna bowiem sytuacja meteorologiczna wystąpić mogła ponownie dopiero jesienią. Oczywiście Anglikom zależało na pochmurnej, a jeszcze lepiej deszczowej nocy, kiedy widzialność byłaby jak najmniejsza, jednakże w tym wypadku można było liczyć już tylko na szczęśliwy przypadek. Kmdr ppor. Ryder i ppłk Newman zostali zapoznani z planem operacji jeszcze tego samego dnia 26 lutego. Na ich też barki, a głównie na kmdra Rydera, spadł obowiązek przygotowania wszystkich szczegółów technicznych i organizacyjnych ataku. Roboty była masa, a czasu niewiele, bo zaledwie miesiąc. Trzeba było dobrać ludzi, odpowiednio ich do- szkolić, przygotować do przyszłej akcji oraz stworzyć z
nich doskonale zgrane zespoły. A przy tym wszystkim nie ujawnić nikomu z żołnierzy prawdziwego celu operacji. Trzeba też było przebudować przydzielony niszczyciel i wszystkie ścigacze, a załogi nauczyć pływania w nietypowych dla tego rodzaju jednostek zespołach i szykach, w rozmaitych warunkach pogodowych i we wszystkich porach dnia i nocy. Decyzją głównej kwatery Operacji dołączonych do ataku na port w St. Nazaire wyznaczono łącznie 62 oficerów marynarki i 291 marynarzy, którzy stanowili załogi niszczyciela i wszystkich ścigaczy oraz — jako siłę uderzeniową — 42 oficerów i 233 żołnierzy z oddziałów komandosów. Wśród komandosów znaczną część stanowili saperzy, wyspecjalizowani w niszczeniu rozmaitego rodzaju obiektów portowych, jak urządzenia przeładunkowe, śluzy, mosty, zbiorniki paliwa. Dowódcą saperów, a jednocześnie
człowiekiem,
którego
zadaniem
było
opracowanie
całego
niszczycielskiego planu, został kapitan saperów W. E. Pritchard, mający pod względem niszczenia wszelkiego rodzaju obiektów portowych duże doświadczenie z czasów odwrotu brytyjskiego korpusu ekspedycyjnego z Francji latem 1940 r. Przeprowadzając
ćwiczenia
komandosów
wyznaczonych
do
akcji
oraz
przygotowując ścigacze do czekających je zadań dowództwo operacji „Rydwan" duży nacisk kładło na utrzymanie w ścisłej tajemnicy nawet rodzaju przygotowywanego ataku, nie mówiąc już o jego celu. W pierwszej fazie przygotowań znany on był tylko kilku oficerom mającym wziąć udział w akcji, jednakże z samego charakteru przygotowań mogli bystrzejsi oficerowie, a nawet żołnierze wywnioskować bardzo wiele. Istniało więc poważne niebezpieczeństwo, że liczni agenci, działający na terenie Anglii, doniosą Niemcom o celu operacji „Rydwan", a wówczas cała akcja skazana będzie na nieuchronną klęskę. W celu zatem zmylenia ewentualnych szpiegów zastosowano kilka forteli. Należało do nich na przykład rozpuszczenie pogłoski, że ścigacze mają w najbliższym czasie stanowić ofensywną grupę poszukiwania okrętów podwodnych, operującą na
południowych
akwenach
morskich.
Dla
uprawdopodobnienia
tej
pogłoski
zdecydowano się nawet na wydanie załogom zgromadzonych ścigaczy tropikalnego umundurowania. Innym fortelem było przeprowadzenie dość szeroko zakrojonych ćwiczeń obrony portu przed desantem z morza, przy czym napastników pozorowali komandosi wyznaczeni do rajdu na St. Nazaire. Oczywiście cały nacisk w czasie tych ćwiczeń położono na stronę obrony, a nie na ataku portu. W pierwszej połowie marca 1942 r. komandosów zaokrętowano na okręt-bazę „Princess Josephine Charlotte", który przeszedł na redę Falmouth, skąd miał wyjść rajd na St. Nazaire. W celu utrzymania w tajemnicy N pobytu na okręcie dużej liczby komandosów wstrzymano jakikolwiek kontakt zakotwiczonego na redzie statku z lądem, a żołnierzom zabroniono ukazywać się na pokładzie. Natomiast załogi grupy ścigaczy, które również bazowały w tym samym porcie, otrzymywały przepustki na ląd bez żadnych ograniczeń, tak by wszelkim niepowołanym obserwatorom nic nie sugerowało, że ścigacze szykują się do wyjścia na morze w najbliższym czasie. Wraz z czynionymi przygotowaniami natury technicznej dowództwo operacji „Rydwan" sporządziło szczegółowy taktyczny plan ataku z minutowym „rozkładem jazdy". Na podstawie zdjęć lotniczych i doniesień agentów brytyjskiego wywiadu zgromadzono masę wiadomości na temat uzbrojenia tego portu i stanu liczebnego stacjonujących tam jednostek. Wykonano też dokładną makietę portu wraz z dokiem „Normandie". Szczegóły konstrukcyjne bramy zamykającej dostęp do suchego doku znane były Anglikom dzięki posiadanym jeszcze sprzed wojny planom i rysunkom konstrukcyjnym. W trzeciej dekadzie marca na redzie Falmouth zakotwiczyły 2 niszczyciele: „Atherstone" i „Tynedale", które zostały wyznaczone jako wsparcie ogniowe desantu w drodze do St. Nazaire i podczas odwrotu.
Na razie jednak nikt ani na dwóch niszczycielach, ani na okręcie-bazie, ani na ścigaczach w Falmouth nie wiedział, że wszyscy mają wziąć udział — i to już w najbliższych dniach — we wspólnej operacji. Dnia 25 marca 1942 r. na redę Falmouth wszedł przebudowany i odpowiednio wyposażony „Campbeltown", kryjący w głębi swego kadłuba potężny ładunek wybuchowy. Zakotwiczył nieco na uboczu, aby swą nietypową sylwetką nie stwarzać niepotrzebnych domysłów. Tym samym w Falmouth zebrały się już wszystkie jednostki mające wziąć udział w operacji „Rydwan". W południe 26 marca 1942 r. kmdr Ryder, który został zaokrętowany na niszczycielu HMS „Atherstone", otrzymał ze sztabu Operacji Połączonych sygnał nakazujący rozpoczęcie operacji „Rydwan". Zespół ścigaczy wyszedł natychmiast w morze, aby na redzie zabrać z okrętubazy zgromadzonych tam od dłuższego czasu komandosów. Część z nich, w liczbie 80 żołnierzy i oficerów, dowodzona przez mjra Cope- landa, zastępcę dowódcy desantu, została zaokrętowana na HMS „Campbeltown". Oddziałowi majora wyznaczono następujące zadania. Dwie grupy saperów Jiczące 18 i 23 ludzi miały zniszczyć stacje pomp doku, mechanizmy napędowe obu bram doku oraz bramę północną. Dwie grupy komandosów otrzymały zadanie zniszczenia zbiorników paliwa po wschodniej stronie doku oraz osłonę od zachodu oddziałów saperskich. Drugi oddział komandosów pod powództwem kpt, Burna został zaokrętowany na ścigaczach lewej kolumny. Zadaniami grup komandosów było zajęcie starego mola, a następnie zniszczenie zbiorników ropy, pobliskich stanowisk artylerii, wszystkiej śluz i poruszających je mechanizmów w południowym wejściu oraz obrotowego mostu nad nim.
Trzecia grupa komandosów pod dowództwem kptr Hodgsona miała zostać zaokrętowana na ścigaczach prawej kolumny. Jej żądania wyglądały następująco: opanowanie rejonu wschodniego wejścia i zniszczenie śluz orąz mostu obrotowego, unieszkodliwienie stanowisk artylerii wzdłuż brzegu Loary i wreszcie zniszczenie stanowisk artylerii oraz mostu nad kanałem w północnej części basenu portowego. Komąnęipsi tego oddziału mieli też powstrzymać kontratakujących od północy Niemców. Dowódcy morski i lądowy desantu, kmdr Ryder i ppłk Newman, na okres przejścia morzem zostali zaokrętowani na niszczycielu „Atherstone", który holował ścigacz artyleryjski „MGB 314", mający służyć czasie wejścia do St. Nazaire jako jednostka flagowa atakującego zespołu. Za „Atherstone" podążał drugi niszczyciel osłony, HMS „Tynedale", a trzeci w szyku HMS „Campbeltown" holował ścigacz torpedowy „MTB 74". Pozostałe ścigacze z zaokrętowanymi komandosami utworzyły podczas przejścia morzem szyk czołowy, aby w wypadku wykrycia zespołu przez niemiecki samolot zwiadowczy lub okręt podwodny nie wzbudzić domysłów co do rzeczywistego celu wyprawy. Cały wespół płynął z prędkością 14 węzłów, posuwając się dość szybko kursem południowo-zachodnim w kierunku otwartego oceanu. Tym samym stwarzano pozory, że okręty podążają do Gibraltaru, jednakże z zapadnięciem zmroku kmdr Ryder wydał rozkaz zwrotu na południe, w stronę Zatoki Biskajskiej. O 23.00 zespół wypłynął na wody zatoki, z daleka po lewej burcie zostawiając port Brest, z którego uciekły niedawno — ku kompromitacji Brytyjskiej Admiralicji — 3 ciężkie niemieckie okręty wojenne „Scharn- horst", „Gneisenau" i „Prinz Eugen" i przedarły się przez kanał La Manche, nieomal pod lufami ciężkich baterii nadbrzeżnych koło Dovru.
Noc minęła spokojnie. Marynarze na wszystkich okrętach oraz komandosi zostali już zapoznani dokładnie z czekającymi ich trudnymi zadaniami bojowymi. Oficerowie nie ukrywali przed żołnierzami, że akcja, do której zostali wyznaczeni, jest bardzo trudna, ryzykowna i wyjątkowo niebezpieczna i że istnieje niewiele szans na szczęśliwy powrót do kraju. Mimo to nastrój w oddziałach był dobry. Rankiem 27 marca, tuż po wykonaniu zwrotu w kierunku okupowanego wybrzeża francuskiego, gdy zespół brytyjski znajdował się już poniżej celu swego nocnego ataku, omijając dużym łukiem Półwysep Bretoński, aby uniknąć wykrycia przez patrolowe jednostki przybrzeżne, z bojowego pomostu niszczyciela „Tynedale" dostrzeżono w odległości 7 mil okręt podwodny. Natychmiast zwolniono hole z obu niszczycieli. „Tynedale" i „Atherstone" ruszyły do ataku na nieprzyjaciela, którym był niemiecki okręt podwodny „U-593" pod dowództwem kmdra ppor. Kelblinga. Mimo zaskoczenia, Niemiec bowiem nie spodziewał się spotkać na tym akwenie okrętów brytyjskich, atak niszczycieli nie przyniósł pozytywnego rezultatu i po dwóch godzinach dowódca zespołu rozkazał przerwać akcję. Po odpędzeniu U-boota przed kmdrem Ryderem stanął problem podjęcia decyzji co do dalszego postępowania. Czy wobec wykrycia zespołu przez U-boot wyprawa przeciw St. Nazaire ma jeszcze jakikolwiek sens? Czy nie został już zmarnowany atut zaskoczenia? Ostatecznie komandor uznał, że z pokładu niskiego U-boota nie można było z tej odległości dostrzec towarzyszących niszczycielom ścigaczy i w takim wypadku meldunek, jaki mógł być wysłany z okrętu podwodnego, dotyczyć będzie tylko dwóch, a najwyżej trzech niszczycieli patrolujących rejon Zatoki Biskajskiej.
Jak się później okazało, dowódca „U-593" zauważył ścigacze towarzyszące niszczycielom, wysłany jednak przez niego meldunek nie wzbudził w St. Nazaire jakichkolwiek podejrzeń. Ale o tym wszystkim nie wiedział kmdr Ryder, z ciężkim więc sercem i pełen niepokoju wydał rozkaz kontynuowania operacji „Rydwan". Naturalną konsekwencją meldunku z U-boęta powinny były być niemieckie samoloty zwiadowcze, stąd też z dużą ulgą powitano na wszystkich okrętach zespołu silne zachmurzenie, które znacznie ograniczyło zasięg widoczności. Znowu zaczęły rosnąć szanse na skryte podejście jednostek desantowych do celu wyprawy. Niebo pokryło się chmurami dopiero po południu, wcześniej jednak zespół brytyjski natknął się na grupę francuskich kutrów rybackich. Stanowiły one dodatkowe niebezpieczeństwo, często bowiem na ich pokładach wypływali na morze Niemcy wyposażeni w radiostacje. Na szczęście dla Anglików tym razem załogi kutrów stanowili wyłącznie Francuzi, na żadnej zaś z jednostek nie było radiostacji. Mimo to 2 kutry zostały zatopione, a ich załogi wzięte na pokład niszczycieli. Silne zachmurzenie i zmniejszenie widoczności było tego dnia niestety tylko jedynym pomyślnym wydarzeniem dla zbliżającego się coraz bardziej ku Francji zespołu desantowego, o godzinie 17.00 bowiem odebrano sygnał z admiralicji, że w porcie St. Nazaire zwiad lotniczy zaobserwował aż 5 niemieckich torpedowców typu „Mowę". Ich liczba i uzbrojenie stanowiły bardzo poważne zagrożenie dla okrętów zespołu brytyjskiego w wypadku wyjścia niemieckich okrętów na morze, natomiast w wypadku pozostania w porcie dawało to dodatkowo dużą siłę ognia obrońcom oraz pozwalało na natychmiastowe postawienie w stan gotowości bojowej i rzucenie przeciwko atakującym komandosom oddziałów złożonych z załóg tych okrętów. Kmdr Ryder nie miał jednak innej możliwości, jak kontynuowanie rejsu, odwołanie bowiem akcji bez wyjątkowo ważnego powodu nie wchodziło w ogóle w rachubę. A za taki powód nie uznano obecności 5 torpedowców w St. Nazaire. Zresztą
raport dotyczył sytuacji z godzin porannych dnia 27 marca, a do momentu ataku dużo jeszcze mogło się zmienić, i to zarówno na korzyść, jak i na niekorzyść atakujących komandosów. W półtorej godziny później na ścigaczu „ML 10" uległ awarii jeden z silników. Prędkość ścigacza gwałtownie spadła i chociaż mechanicy okrętu natychmiast przystąpili do remontu, jednakże wysiłki ich okazały się daremne. W tej sytuacji kmdr Ryder rozkazał, aby ścigacz „ML 10" samotnie powrócił do Anglii. Komandosów z uszkodzonej jednostki przejął jeden z dwu rezerwowych ścigaczy „ML 15". Zespół brytyjski był już blisko celu. Wkrótce nadszedł moment rozstania z niszczycielami osłony. Miały one na tej pozycji oczekiwać na powracające z akcji ścigacze. O godzinie 20.00 zostały rzucone hole ścigaczy „MGB 314" i „MTB 74", które — mimo zamocowania dodatkowych zbiorników paliwa — miały za mały zasięg na tak daleką samodzielną podróż. Kmdr Ryder i ppłk Newman przesiedli się na jednostkę flagową, którą na okres ataku został „MGB 314". Ścigacz artyleryjski wysunął się na czoło przeformowanego zespołu, a tuż za nim ustawiły się uzbrojone w torpedy 2 ścigacze „ML 7" i „ML 8", tworzące straż przednią zespołu desantowego. Dopiero za nimi posuwał się „Campbeltown", a w jego śladzie torowym podążały 2 płynące równolegle kolumny, razem 12 ścigaczy z zaokrętowanymi pododdziałami komandosów. Zespół zamykały ścigacze: „ML 12" i „MTB 74". O godzinie 22.15 zbliżający się do ujścia Loary zespół brytyjskich okrętów napotkał dokładnie na swym kursie umowne zielone światełko angielskiego okrętu podwodnego HMS „Sturgeon", które miało stanowić orientacyjny punkt nawigacyjny przy wejściu do szerokiego ujścia rzeki. Krótko po godzinie 24.00 północna strona zachmurzonego nieba rozbłysnęła stożkami reflektorów i błyskami artyleryjskich salw. To rozpoczął się planowany nalot lotniczy, mający skulić na sobie uwagę niemieckiej obrony portu.
Jak dotąd wszystko szło według precyzyjnie opracowanego planu. Desant — najprawdopodobniej jeszcze nie zauważony przez Niemców — znajdował się coraz bliżej celu, który krył się na końcu zwężającego się i najeżonego mieliznami leja wodnego, tworzącego ujście Loary do morza. Wśród załóg okrętów skradających się nocą w głąb nieprzyjacielskiego portu i wśród komandosów desantu coraz bardziej wzrastało napięcie. Ppor. Green — oficer nawigacyjny wyprawy zdawał sobie sprawę, że od jego umiejętności zależą teraz losy ataku. Tor wodny wiodący do portu w St. Nazaire był wąski i kręty i niełatwo było nim płynąć nawet w dzień, a co dopiero nocą, gdy nie błyskały żadne światła nawigacyjne. Na domiar złego właściwy, używany przez statki i pogłębiony tor wodny prowadził tuż koło północnego brzegu ujścia rzeki, pod samymi lufami nadbrzeżnych dział niemieckich; Nic więc dziwnego, że kmdr Ryder kazał wykreślić kurs dla zespołu w prawo od właściwego toru wodnego, nieomal przez środek szerokiego jeszcze w tym miejscu ujścia. Ale w ten sposób trasa — oddalając się o{ł brzegu, niemieckich dział i obserwatorów — wiodła poprzez obszar gęsto usiany nie oznaczonymi na żadnej mapie mieliznami, które tworzyła Loara niosąca z głębi lądu masy żyznego mułu i, które wciąż zmieniały swe położenie zależnie od kaprysów rzeki i silnych prądów pływowych. Na pokładzie płynącego na czele zespołu ścigacza „MBG 314" ppor. Green pochylał się co chwila nad ekranem radaru i raz po raz odczytywał głębokości ze wskazań echosondy. Odczyty radaru pozwalały mu określić położenie ścigacza i wyznaczyć kurs, odczyty zaś głębokości ustalić najlepszą trasę dla zespołu, a w szczególności dla niszczyciela, który miał przecież największe ze wszystkich jednostek desantu zanurzenie. Kpt, S.H. Beattie — dowódca niszczyciela „Campbeltown" — tkwił bez ruchu na pomoście bojowym swego okrętu. Chciałby przebyć wyznaczoną trasę jak najszybciej, ale wiedział, że musi płynąć z prędkością
Podejście do portu w St. Nazaire oraz rozmieszczenie stanowisk artyleryjskich i reflektorów
10 węzłów, a nawet jeszcze wolniej, przy większych bowiem prędkościach dziób „Campbeltowna" wynurza się z wody, a jednocześnie rufa osiada, zwiększając tym samym zanurzeniu okrętu. Sternik i oficer wachtowy niszczyciela śledzili bez przerwy nikłe światełko sektorowe, umieszczone na rufie ścigacza „MGB 314", płynącego przed dziobem „Campbeltowna". Trzeba się było wiernie trzymać jego śladu, tam bowiem, na pokładzie flagowego ścigacza nawigator zespołu wybierał najlepszą trasę, wiodącą wśród płycizn do coraz bliższego St. Nazaire. O godzinie 01.20 flagowy ścigacz zespołu dotarł do wysokości wieży Les Morećs, ustawionej na mieliźnie w środku rzeki, prawie na wprost południowego wejścia do portu. W tym samym momencie gdzieś z lądu błysnęło światło silnego reflektora. Jego snop zaczął przesuwać się po rzece, coraz bliżej zespołu angielskich okrętów płynących już prosto w kierunku bramy doku „Normandie". I już, już światło reflektora miało objąć kadłub ostatniego w szyku ścigacza torpedowego „MTB 74", gdy nagle znów nad całą rzeką. zapadła ciemność. Minęło kilka następnych, pełnych napięcia minut. Okręty brytyjskie płynęły w nie zmienionym szyku i z tą samą prędkością. Ppor. Green w dalszym ciągu pilnie obserwował ekran radaru, raz po raz sprawdzał głębokość wodnego nurtu i prowadził precyzyjną nawigację. Dokoła wciąż panowała upragniona, zbawcza ciemność. Nagle z kilku stron naraz błysnęły jaskrawe światła reflektorów i poczęły przeczesywać powierzchnię wody. Wyłuskiwały z gęstego mroku jedną po drugiej sylwetki niskich ścigaczy, ciągnących za sobą spienione ślady torowe. Wreszcie wszystkie skupiły się na dwukominowym niszczycielu. Gdzieś w przędzie rozległa się krótka, ostrzegawcza seria skierowana przed dziób wiodącej jednostki. I natychmiast, prawie równocześnie z salwą, błysnęły w kierunku brytyjskiego zespołu dwa sygnały rozpoznawcze z dwóch różnych kierunków. Komandor Ryder zorientował się błyskawicznie, że Niemcy nie rozpoznali jeszcze w płynących jednostkach brytyjskich okrętów. I w tym wahaniu komandor do-
strzegł szansę swego zespołu na odwleczenie o kilkanaście sekund, a może nawet o całą minutę momentu otwarcia ognia ze wszystkich niewidocznych dział, które czaiły się w mroku. Rozkazał sygnaliście na „MBG 314" nadać sygnał rozpoznawczy jakiegoś niemieckiego ścigacza, znany przypadkowo brytyjskiemu wywiadowi, oraz słowo „zaczekać". Z tym samym sygnałem zwrócił się natychmiast w drugą stronę. „Pilne. Dwie jednostki uszkodzone przez nieprzyjaciela, proszę o pozwolenie natychmiastowego wejścia do portu" — nadawał reflektorem sygnalista Pike otwartym tekstem po niemiecku. Po chwili powtórzył go raz jeszcze. Przez cały czas nadawania sygnału płynęły drogocenne sekundy. Sygnał chyba poskutkował, bo zgasło nawet kilka reflektorów. Kpt. Beattie zorientował się w tym momencie, że jego okręt wszedł na właściwy tor wodny, gdzie już nie groziły mu żadne mielizny. Rozkazał więc zwiększyć prędkość niszczyciela do 18 węzłów, z taką bowiem prędkością miał wbić się w bramę zamykającą południowe wejście do doku „Normandie". Flagowy „MBG 314" też zwiększył gwałtownie prędkość. Kmdr Ryder wiedział, że prymitywny fortel, który zastosował, nie może działać długo. Wiedział, że za chwilę na pewno odezwie się niemiecka artyleria. Dokładnie o godzinie 01.27 Niemcy otworzyli silny ogień niemal równocześnie ze wszystkich stron i do wszystkich jednostek doskonale widocznych w całkowicie oślepiającym Anglików, jaskrawym świetle reflektorów. Kmdr Ryder rozkazał jeszcze sygnaliście — jako ostatnią szansę — nadać reflektorem sygnał oznaczający: „Ostrzeliwujecie własne okręty". Sygnał ten polegał na skierowaniu snopa światła reflektora sygnałowego w górę i błyśnięciu nim trzy razy po dwa krótkie błyski. Podobny sygnał nadano równocześnie z idącego za rufą „MBG 314" „Campbeltowna".
Za późno już jednak było na fortele. Brytyjskie okręty zalała lawina ognia i stali. Pozostała więc walka. Na niszczycielu i ścigaczach odezwały się wszystkie działka i ciężkie karabiny maszynowe. Desant na St. Nazaire wszedł w decydującą fazę. Stary „Campbeltown" pędził z prędkością 18 węzłów. Jako największy okręt atakującego zespołu stał się głównym celem większości dział i karabinów maszynowych obrony wybrzeża. Niemcy, postawieni w stan gotowości bojowej przez słaby, nieskuteczny i krótkotrwały nalot bombowy, strzelali teraz do sta-^ rego niszczyciela jak do tarczy na ćwiczeniach. Jeden z niemieckich pocisków trafił bezpośrednio w dziobowe działo niszczyciela. Padli zabici, rozległy się jęki i krzyki rannych. Niszczyciel pędził dalej. Pociski nieprzyjacielskie przebiły cienkie blachy burt, wpadły do kotłowni i maszynowni. Z kotłowni — na rozkaz oficera mechanika — wycofała się cała niemal obsługa. Pozostał tylko bosman. Niszczyciel był już tak blisko celu i pod tak silnym ostrzałem, że gdyby nastąpiła jakakolwiek awaria kotłów lub turbin, to i tak nie byłoby czasu cokolwiek naprawiać. Tymczasem kpt. Beattie poprzez dym pożaru, który wybuchł gdzieś w dziobowych pomieszczeniach, dostrzegł w nocnych ciemnościach zarysy jakiejś wysokiej konstrukcji. — To brama doku — pomyślał. — Idziemy za bardzo w prawo — stwierdził po chwili. Wydał odpowiednią komendę na ster, przy którym stał teraz jeden z oficerów, zastępujący zabitych kolejno dwóch marynarzy. Niszczyciel posłusznie skręcił lekko w lewo.
Nagle w świetle niemieckiego reflektora, który rozbłysnął na moment gdzieś z tyłu za rufą niszczyciela, kapitan rozpoznał w wysokiej konstrukcji, ku której kierował swój okręt, zarysy starego mola, wchodzącego na przeszło 100 m w głąb nurtu Loary. — Prawo na burtę! — krzyknął. — Aye, aye, sir, leży prawo na burtę — odpowiedział oficer na sterze, szybko przerzucając szprychy koła. — Trzymać zero pięć pięć! — Aye, aye, trzymać zero pięć pięć! — powtórzył oficer od steru. „Campbeltown" przechylił się w zwrocie i przeszedł pełną prędkością tuż, tuż obok niewielkiej latarni, stojącej na krańcu starego mola. — Udało się — kpt. Beattię odetchnął z ulgą. Gdyby
nie
przypadkowy
błysk
niemieckiego
reflektora,
gdyby
nie
natychmiastowa reakcja kapitana, cały trud desantowej wyprawy komandosów mógłby okazać się daremny. Teraz kpt. Beattie był już pewny, gdzie znajduje się jego szarżujący okręt. Omyłka pozwoliła mu dokładnie zlokalizować swoje położenie. — Lewo sześćdziesiąt pięć — wydał rozkaz, chcąc położyć okręt na nowym, teraz już na pewno dobrym kursie, wiodącym prosto w środek doku. — Leży lewo sześćdziesiąt pięć! — dobiegło spokojne od steru. — Trzymać trzy pięć zero! „Campbeltown" szedł już teraz nowym, właściwym kursem, ęelując na pełnej prędkości prosto w stalowe wrota doku.
Ogień niemiecki jakby trochę zamilkł. Może był to efekt silnego i niespodziewanego ognia z płynących okrętów desantu, który wygasił część reflektorów i który — być może — wybił też część obsługi dział. Angielskie okręty też jednak zostały trafione. Szczególnie bezbronne okazały się drewniane kadłuby ścigaczy. Już kilka z nich płonęło, wzmagając jeszcze bardziej zamieszanie i zamieniając wody Loary w prawdziwe piekło. HMS „Campbeltown" wciąż płynął z prędkością 18 węzłów. Lekkie szarpnięcie kadłuba i ostry zgrzyt dały znać dowódcy, tkwiącemu bez przerwy na stanowisku bojowym, że jego okręt przeciął sieci zagrodowe, chroniące wejście do doku od strony wód Loary. Widocznie sieć nie była obliczona na desperacki atak tak dużego okrętu. Dokładnie o godzinie 01,34 „Campbeltown" uderzył z całą mocą w bramę doku „Normandie". Od siły uderzenia okręt dosłownie wspiął się w górę i zmiażdżywszy cały swój dziób aż do podstawy działa zawisł przednim pokładem na bramie doku. Udało się! Udało dokładnie według planu. Zaledwie z czterominutowym opóźnieniem w stosunku do szczegółowego harmonogramu. Natychmiast po staranowaniu doku oddział komandosów zbiegł z pokładu niszczyciela na bramę doku i żołnierze rozpoczęli wykonywać zadania zgodnie z dokładnie ustalonym uprzednio planem akcji. Natomiast załoga unieruchomionego okrętu zdetonowała umieszczone w części rufowej niszczyciela bomby głębinowe, tak że okręt zanurzył się jeszcze bardziej i dosłownie zawisł swym pokładem dziobowym na bramie doku, ściśle przylegając częścią kadłuba, gdzie schowany był ładunek wybuchowy, do stalowej konstrukcji bramy doku. Jeszcze wcześniej, przed uderzeniem, zostały włączone zapalniki czasowe. Po wykonaniu tych zadań załoga niszczyciela opuściła okręt i pobiegła w kierunku wschodniego wejścia, dokąd dobił już ścigacz flagowy „MGB 314".
W czasie, gdy „Campbeltown" szarżował na bramę doku, kończąc swój ostatni rejs, na wodach Loary, na głównym jej nurcie i przy jej zachodnim brzegu rozgrywała się dramatyczna akcja, rozbita na szereg tragicznych, pełnych bohaterstwa, poświęcenia, odwagi i rozpaczy epizodów. Przebiegały one równocześnie, żeby więc je prześledzić, należy spojrzeć oddzielnie na losy kolejnych ścigaczy, biorących udział w ataku na St. Nazaire i na los komandosów wysadzonych na brzeg.
***
Ścigacz flagowy „MGB 314" płynął na czele jednostek zespołu desantowego. Znajdował się na nim kmdr Ryder — dowódca akcji — oraz dowódca komandosów — ppłk Newman wraz ze swym niewielkim, kilkuosobowym oddziałem dowodzenia. Gdy Niemcy otworzyli ogień z artylerii nadbrzeżnej, głównym celem stał się niszczyciel. Niewielki kadłub ścigacza flagowego uszedł początkowo uwadze nieprzyjacielskich artylerzystów. Na pokładzie „MGB 314" kmdr Ryder obserwował z uwagą mijane nabrzeża, a ppor- Green w dalszym ciągu prowadził dokładną nawigację — Dlaczego „Campbeltown" skręca? — kmdr Ryder w blaskach eksplozji i świetle reflektorów dostrzegł, że niszczyciel celuje dziobem w stare molo. Zanim jednak zdołano nawiązać łączność z ostrzeliwanym niszczycielem, komandor z dużą ulgą dojrzał, że „Campbeltown" w gwałtownym skręcie ominął główkę mola i skorygował swój kurs.
— Już myślałem, że Beattie huknie w molo — kmdr Ryder zwrócił się do ppłka Newmana. — Dużo nie brakowało. Ale co się tam stało? Przecież mieli iść dokładnie za nami. Szybkostrzelne działko kalibru 40 mm na dziobie „MGB 314" obsługiwał starszy marynarz Savage. Niczym nie osłonięty starannie wybierał cele dla swoich pocisków. Gdy ścigacz przechodził wzdłuż burty zakotwiczonego na rzece niemieckiego trałowca, serie z jego działka zmusiły Niemców do przerwania ognia. „MGB 314" znajdował się teraz na kursie wiodącym prosto do bramy doku. — Odchodzimy w prawo! — rozkazał kmdr Ryder dowódcy ścigacza, ppor. Curtisowi. Trzeba było teraz ustąpić miejsca niszczycielowi, który rozpoczynał ostatnią fazę ataku. Za flagowym ścigaczem uciekł w prawo również uzbrojony w torpedy ścigacz „ML 7". W tym momencie niemiecki pocisk trafił w antenę radiową „MGB 314". — Łączność przerwana, sir — zameldował komandorowi radiotelegrafista. Komandor, pozbawiony możliwości porozumienia się z niszczycielem czy pozostałymi ścigaczami, stracił orientację w sytuacji. Zdany wyłącznie na obserwację wzrokową, oślepiony światłami reflektorów i błyskami salw przez dłuższą chwilę nie mógł niczego dostrzec. Nagle od strony wejścia do doku „Normandie" dobiegł go głośny huk i odgłos rozdzieranych stalowych blach. W tym samym momencie komandor dostrzegł, że „Campbeltown" zawisł na bramie doku. — Podejść do burty niszczyciela! — rozkazał Ryder. „MGB 314" zatoczył koło i ppor. Curtis zgrabnie podprowadził okręt do zawieszonego na bramie doku kadłuba. Część załogi niszczyciela — zgodnie z wcześniej ustalonym planem — opuściła rozbity okręt i przeszła na pojcład flagowego
ścigacza. Na „MGB 314" zrobiło się ciasno. Zajęte były wszystkie pomieszczenia, również na pokładzie tłoczyła się gromada marynarzy. Przepełniony ścigacz odpłynął od „Campbeltown" i wolno podszedł do nabrzeża przy wschodnim wejściu do basenu portowego. Tam dobił do burty stojącego już przy nabrzeżu ścigacza „ML 6". W tym momencie w pobliżu „MGB 314" pojawił się ścigacz torpedowy „MTB 74". — Wystrzelić torpedy w śluzę przy wschodnim wejściu do basenu — rozkazał kmdr Ryder. Z „MGB 314" wyskoczyli na brzeg ppłk Newman ze swym sztabem oraz kmdr Ryder i ppor. Green. Podczas gdy dowódca komandosów z grupą dowodzenia pobiegł w głąb portowych zabudowań do budynku, który został wyznaczony na puęjrt dowodzenia, komandor udał się pod „Campbeltowna", by osobiście zapoznać się z sytuacją. Niszczyciel siedział na bramie doku „Normandie" dokładnie w taki sposób, jaki przewidziano podczas planowania akcji. Zapalniki czasowe zostały włączone, rufa niszczyciela zatopiona, a tym samym zalane zostały bomby głębinowe stanowiące materiał wybuchowy, mający rozwalić bramę doku. Od północnej strony doku dobiegały strzały z ręcznej broni maszynowej, świadczące o tym, że atak komandosów rozwija się zgodnie z planem operacyjnym, Kmdr Ryder powrócił na „MGB 314" w chwili, gdy „MTB 74" zbliżył się do flagowej jednostki. Dowódca jego zameldował o wykonaniu zadania. Ryder polecił mu zabrać kilku rannych komandosów i marynarzy i wycofać się z portu, a sam na „MGB 314" udał się pod stare molo, skąd dobiegały odgłosy zaciętej walki.
Ledwo ścigacz flagowy wysunął się z basenu przy wschodnim wejściu pa Loarę, oczom komandora ukazał się przerażający, tragiczny widok. Na ciemnych wodach rzeki płonęło kilka ścigączy, parę dalszych dryfowało z prądem w dół rzeki, przy starym molu jakaś jednostka toczyła zacięty pojedynek z niemieckimi artylerzystami. — Chyba jednak choć jednej grupie komandosów udało się wysadzić desant na molu — pomyślał zrozpaczony komandor. — Trzeba im pomóc — zdecydował. Ścigacz „MGB 314" zbliżył się do starego mola od północy. Gdy znajdował się w odległości okołd1 200 m od mola, z czterech stron równocześnie otwarto do niego ogień. W tym samym momencie ścigacz został schwytany w stożek reflektorowego światła. Starszy marynarz Savage starał się pociskami swego szybkostrzelnego działka uciszyć ogień niemieckiej artylerii i zgasić świecący reflektor. Daremnie jednak słał serię za serią w stronę brzegu i mola. Pociski nieprzyjacielskie trafiały we flagowy ścigacz, bez trudu przebijały drewniane poszycie, cudem jedynie nie wzniecając pożaru i nie uszkadzając silników. Na pokładzie padli zabici i ranni. Zginął też przy swym działku odważny, walczący do końca starszy marynarz Savage. Widząc beznadziejność sytuacji kmdr Ryder wydał rozkaz odwrotu. Ścigacz zagrzmiał oboma silnikami pracującymi na pełnych obrotach i skręcił niemal w miejscu. Przez chwilę jeszcze płynął wzdłuż brzegu, skąd bez przerwy utrzymywał się silny ogień, a w parę minut potem ruszył w głąb Loary, oddalając się od dział nadbrzeżnej artylerii. Znalazłszy się na wysokości wschodniego wejścia, kmdr Ryder zdecydował, że dłuższe przebywanie na terenie portu grozić może je- dynię zagładą ścigacza. Widocznie atak komandosów załamał się — myślał — Nie zdobyli przecież żadnego z dział, które w tej chwili strzelają do nas.
— A co z komandosami z „Campbeltowna"? — ni to zapytał, ni to stwierdził zwracając się do por. Curtisa. — Nie mają żadnych szans na odwrót. Z ciężkim sercem wydał rozkaz wycofania się z portu. Była godzina 02.50. „MGB 314" już prawie półtorej godziny przebywał w nieprzyjacielskim porcie. Postrzelany, wielokrotnie przedziurawiony, lecz ciągle jeszcze sprawny ścigacz „MGB 314" pomknął z prędkością 24 węzłów w dół Loary, cudem nieomal unikając dalszych, bezpośrednich trafień.
***
Ścigacz „ML 7" dowodzony przez porucznika C.S.B. Irwina z rezerwy marynarki królewskiej szedł tuż za flagowym ścigaczem „MGB 314". Uzbrojony w torpedy, miał polecenie czekać w pierwszej fazie akcji i — gdyby atak „Campbeltowna" zakończył się niepowodzeniem — wystrzelić swoje torpedy w bramę doku „Normandie". Zgodnie z planem, gdy ścigacz flagowy wykonał zwrot w prawo, aby ustąpić miejsca niszczycielowi, również „ML 7" skręcił w środek nurtu Loary, by tam czekać na zakończenie ataku „Campbeltowna". W kilka minut później dosięgnął go tam niemiecki pocisk. Trafił on w urządzenie sterowe ścigacza. Ster zakleszczony w pozycji prawo na burtę, sir! — zameldowano porucznikowi. Tego tylko brakowało! Na oczach całej obrony, pod ogniem dział, w świetle reflektorów z uszkodzonym sterem — por. Irwin poczuł, że nadchodzą ostatnie chwile jego okrętu i całej załogi „ML 7". — Zróbcie chłopcy, co się da — rozkazał. — Musimy ratować naszą skórę.
Na szczęście już po dziesięciu minutach udało się usunąć uszkodzenie. „ML 7" ruszył teraz w dół rzeki. Przy przejściu wzdłuż zakotwiczonego trałowca ścigacz dostał się pod silny ogień z tego okrętu. Szybkie serie działka skierowane ze ścigacza wprost na po-? most trałowca zmusiły Niemców do zaprzestania ognia, jednakże było już za późno. Jeden z pocisków rozerwał się we wnętrzu brytyjskiego ścigacza. Z maszynowni począł się wydobywać dym, ukazały się płomienie. Lewy silnik nie działa, sir. Pożar ugaszono! — zameldowano po kilku minutach porucznikowi. Prędkość „ML 7" spadła do 10 węzłów. W tej sytuacji porucznik zdecydował, że jedynym rozsądnym rozkazem jest rozkaz wycofania się z portu, spod ostrzału
***
Ścigacz „ML 8", dowodzony przez por. T.V. Boyda, zajmował podczas wejścia do St. Nazaire miejsce w
Ostatnia faza operacji „Rydwan" (28 marca 1942 r.)
szyku przed „Campbeltownem" Podczas gdy „MGB 314" i „ML 7" skręciły w prawo, por Boyd zdecydował się pójść prosto i maksymalnie zbliżyć do taranowanej bramy doku. Przechodząc na wysokości wejścia do doku „Normandie" ścigacz dostał się w silny, skoncentrowany ogień czterech dział baterii ustawionej po wschodniej stronie doku. Jeden z pocisków trafił w maszynownię. Po gwałtownym huku eksplodujących pocisków na ścigaczu zapanowała cisza. Stanęły silniki. Bezwładny, uszkodzony ścigacz z zakleszczonym sterem i unieruchomionymi silnikami zataczał z rozpędu koło na wprost niemieckich dział nadbrzeżnych. Na szczęście Niemcy chwilowo przerwali ogień, kierując go na idący w stronę bramy doku niszczyciel. Już po kilku minutach bosmanowi Rice udało się usunąć uszkodzenie. Ścigacz popłynął kilkaset metrów w górę rzeki, potem zawrócił. Por. Boyd szukaj celu dla torped, Dał wreszcie rozkaz wystrzelenia ich w kierunku zakotwiczonego na rzece i strzelającego do innych ścigaczy trałowca, jednakże w panujących ciemnościach salwa ta okazała się niecelna. Po nieudanym ataku ppr. Boyd skierował ścigacz w dół rzeki. Przemknął obok starego mola, skąd bez przerwy dobiegały odgłosy zaciętej walki i zatoczywszy duży łuk podszedł do mola od strony południowej. Tuż przy molu tkwił płonący ścigacz „ML 9". Por. Boyd ze swymi ludźmi zorganizował pod nieprzyjacielskim ogniem ewakuację rannych komandosów i marynarzy ze ścigacza. —Odbijać! — rozkazał, gdy już wszyscy żywi przetransportowani zostali na „ML 8". Okręt odszedł od mola ścigany silnym ogniem niemieckim. Na szczęście wkrótce zasłonił go dym z palącego się „ML 9".
—Wycofujemy się z portu! — zdecydował. „ML ruszył w dół rzeki pełną prędkością, jaką mógł osiągnąć przy uszkodzonym jednym silniku. Coraz dalej pozostawiał za sobą pobojowisko na rzece, płonące i tonące ścigacze, walczących na lądzie komandosów. Nagle z ciemności przed dziobem rozległo się jakieś wołanie —To nasi ,— zorientował się, usłyszawszy angielskie słowa. Mimo ostrzału zatrzymał ścigacz, rozpędem do szedł do płynących na tratwie trzech zupełnie skostniałych komandosów. Wyciągnięto ich jeszcze w biegu i po chwili ścigacz znów ruszył w dół rzeki, w swej ucieczce ze śmierci ku życiu.
***
Ścigacze prawej kolumny miały podejść do nabrzeży wschodniego, starego wejścia do basenu portowego i tam wysadzić oddziały komandosów liczące ogółem 93 ludzi. Zadaniem komandosów było zniszczenie stanowisk artyleryjskich, mostu zwodzonego nad wschodnim wejściem do basenu portowego, śluz w tym wejściu oraz mostu obrotowego nad kanałem w głębi portu. Oddziałem komandosów zaokrętowanych na ściga- czach prawej kolumny dowodził kpt. Burn, zaokrętowany na „ML 1". Pocisk niemieckiego działa trafił w ścigacz „ML 1", zanim jeszcze „Campbeltown" uderzył w bramę doku. W jednej chwili wybuchł pożar ogarniający cały okręt. Silniki stanęły, urządzenie sterowe przestało działać. Niezdolny do jakiegokolwiek Samodzielnego manewru płonący ścigacz skręcił w lewo, przeciął lewą kolumnę ścigaczy, z których jeden z trudem uniknął zderzenia i osiadł na kamieniach u podnóża wschodniego falochronu głównego wejścia do portu. Zginęła
większość z piętnastu zaokrętowanych na ścigaczu komandosów. Pozostali przy życiu z kpt. Burnem, dowódcą komandosów prawej kolumny ścigaczy, nie mogąc się wspiąć na stromy falochron południowego wejścia, spuścili tratwę i odpłynęli unoszeni prądem w dół rzeki.
***
W bitewnym zamieszaniu ścigacz „ML 2" minął basen przy wschodnim wejściu, gdzie miał wysadzić komandosów. Gdy dowódca zorientował się w pomyłce, zawrócił i spóźniony dobił do miejsca wyznaczonego na lądowanie. Komandosi, którzy wyskoczyli na brzeg, napotkali jednak tak silny opór ze strony nieprzyjaciela, żę musieli się wycofać z powrotem na ścigacz. W tym czasie do „ML 2" dobiegł por. Smalley z komandosami, którzy najwcześniej wykonali swe zadanie, polegające na zniszczeniu mechanizmów otwierania bramy doku od strony południowej. Ścigacz „ML 2" z własnymi komandosami i grupą por. Smalleya odbił od nabrzeża i ruszył w kierunku starego mola. W tym momencie dostał się w silny ogień ze stanowisk umieszczonych na dachach schronów okrętów podwodnyęh w głębi basenu portowego. Zginęła obsługa działka ścigacza, zginął również por. Smalley. Wreszcie ścigacz dotarł na środek rzeki. Mijając stare molo dowódca ścigacza zauważył uszkodzony, nieruchomy ścigacz „ML 11" z lewej kolumny. Mimo grożącego niebezpieczeństwa dowódca „ML 2" zdecydował się na podejście do „ML 11",-by przejąć z niego komandosów i marynarzy. W tym momencie „ML 2" otrzymał dalsze trafienie z niemieckich dział ustawionych na starym molu. Celne pociski zniszczyły silniki, uszkodziły ster.
Sczepio- ne razem oba ścigacze dryfowały w dół rzeki, w dalszym ciągu ostrzeliwane przez Niemców. Pod ich ogniem pozostali jeszcze przy życiu usiłowali ratować się na tratwach. „ML 3" został trafiony podczas dobijania do wschodniego wejścia, a rozbitkowie z jego załogi i oddziału komandosów próbowali ratować się na tratwach. Do brzegu dotarło jednak jedynie trzech ludzi.
***
„ML 4" eksplodował od celnego trafienia jeszcze w czasie zbliżania się do celu. I na tym ścigaczu zginęła większość załogi i komandosów. Do brzegu dopłynęło wpław również jedynie trzech ludzi.
***
Na ścigaczu „ML 5" już w czasie wejścia do portu zostali ciężko ranni dowódca ścigacza i jego zastępca oraz dowódca oddziału komandosów. Uszkodzeniu uległ jeden z silników i urządzenie sterowe. Padły dalsze ofiary. W tej sytuacji trzej ranni oficerowie na ścigaczu postanowili wycofać swój okręt z walki. Przez kilkanaście minut trwały próby uruchomienia urządzenia sterowego, podczas których ścigacz bezradnie dryfował w dół rzeki.
***
Do celu dotarł bez przeszkód ostatni ścigacz z prawej kolumny, „ML 6". Jego dowódca, ppor. M.F. Radier, wysadził oddziałek komandosów i otrzymał od kmdra Rydera rozkaz podejścia do „Campbeltowna" i zabrania reszty załogi niszczyciela razem z jego dowódcą, kpt. Beattie'em. Niestety, w czasie drogi powrotnej okręt dostał się pod celny ogień ciężkiej baterii. Zginął por. Radier, płonący ścigacz zaczął tonąć, a część jego załogi wraz z ewakuowanymi marynarzami z niszczyciela próbowała ratować się na tratwach lub płynąć wpław. Tych, którzy przeżyli, dopiero rankiem wzięła do niewoli niemiecka jednostka. Wśród uratowanych znalazł się też dzielny dowódca „Campbeltowna" — kpt. Beattie. ***
Jednostki płynące za niszczycielem w lewej kolumnie miały wysadzić desant przy starym molu, które — jak się okazało w trakcie ataku — było niezwykle silnie bronione. Jako pierwszy płynął w tej kolumnie ścigacz „ML 9" pod dowództwem por. T.D.L. Platta. Przy samym molu „ML 9" osiadł na mieliźnie. Unieruchomiony ścigacz stanowił doskonały cel dla artylerzystów baterii umieszczonej na wysokim starym molu, tak więc chwilę później, celnie trafiony, zaczął się palić. Rozbitkowie z jego załogi częściowo przesiedli się na „ML 8", a częściowo usiłowali wpław dotrzeć do brzegu. Udało się to tylko jednemu z nich, który dostał się potem do niemieckiej niewoli. Drugim w lewej kolumnie był ścigacz „ML 11". Udało mu się podejść do starego mola i wysadzić swój oddział komandosów. Następnie odszedł nie uszkodzony na śrpdek nurtu, gdzie — zgodnie z rozkazem operacyjnym — czekał przeszło pół godziny. Potem ponownie podpłynął do mola, chcąc zabrać komandosów swego lub innych oddziałów. Niestety, w tym momencie został trafipriy celnym strzałem i zapalił się.
Do płonącego „ML 11" dobił po chwili „ML 2", ale i on został trafiony i zaczął się palić. Załoga i komandosi przenieśli się na tratwy. Wkrótce oba ścigacze płonąc dryfowały w dół rzeki.
***
„ML 12", idący jako trzeci w kolumnie, usiłował podejść do starego mola, gdzie płonął już „ML 9". Na jego ostrzegawcze sygnały ścigacz starał się minąć molo, jednakże u jego nasady nadział się na jakąś podwodną przeszkodę, z której z trudęm udało mu się zejść. Rozpoczęła się nierówna walka między komandosami na pokładzie ścigacza i niemieckimi żołnierkami na molu. „ML 12" przez blisko godzinę ostrzeliwał stanowiska reflektorów i artylerii nadbrzeżnej, po czym dowódca ścigacza por. N.B. Wallis z ochotniczej rezerwy australijskiej marynarki wojennej zdecydował się wycofać swój okręt z pola walki w dół rzeki.
***
„ML 13" oraz idący na końcu lewej kolumny ścigaczy „ML 15"' również nie zdołały dobić do mola. Po dłuższej wymianie ognia dowódcy obu jednostek postanowili wycofać się z walki i odpłynęli z dużą prędkością w stronę ujścia Loary.
*** Por. Henderson, dowódca „ML 14", widział bezskuteczne wysiłki swych poprzedników przy próbach dobi- janią do starego mola, mimo to usiłował wysadzić
swój oddział komandosów. Okazało się jednak, że molo jest całkowicie zablokowane przez płonące ścigacze, wobec czego Henderson skierował okręt w stronę wschodniego wejścia. Jednakże napotkał tam tak skoncentrowany i silny ogień niemieckiej artylerii, że ostatecznie zdecydował się na wycofanie z akcji.
***
Ścigacz „ML 16", służący jako jednostka rezerwowa i nie obarczony zadaniem wysadzenia na brzeg desantu komandosów, podszedł początkowo do starego mola, gdzie prowadził walkę artyleryjską z niemieckim bunkrem, znajdującym się na krańcu mola, następnie podpłynął do wschodniego wejścia w celu zabrania wycofujących się komandosów, ale przy nabrzeżu nie zastał już nikogo. W tej sytuacji dowódca ścigacza zdecydował się zawrócić pod stare molo, gdzie wciąż jeszcze trwała walka. Tam zaczęto wyławiać z wody pływających rozbitków, ale w czasie akcji ratunkowej ścigacz zapalił się od płonącej na rzece benzyny. Mimo wysiłków załogi nie udało się ugasić pożaru i dowódca wydał rozkaz opuszczenia jednostki. Niestety, już tylko zaledwie kilku marynarzy zdolnych było do rzucenia tratwy na wodę i wciągnięcia na nią rannych. Na płonącym, dryfującym bezwładnie, targanym eksplozjami, ostrzeliwanym w dalszym ciągu „ML 16" zostali zabici i ciężko ranni, których już nie można było uratować.
***
Najmniejsza jednostka zespołu desantowego „MTB 74" — ścigacz torpedowy, którego prędkość nie pasowała do prędkości innych okrętów — musiał płynąć na koń-
cu zespołu desantowego niejako „skokami". To zwalniał do 6 węzłów i zostawał daleko w tyle, to znów przyspieszał do 33 węzłów i doganiał pozostałe okręty. i>o portu St. Nazaire wpłynął jako ostatni. Przemknął na dużej prędkości przez całe pobojowisko, minął płonące już ścigacze, uniknął jakimś cudem trafienia i dotarł do nabrzeża w pobliżu starego wejścia, Jego bojowym zadaniem było — w razie niepowodzenia ataku „Campbeltowna" — wystrzelanie dwóch posiadanych torped z opóźnionymi zapalnikami pod bramę doku „Normandie". Ponieważ niszczyciel wykonał swe zadanie, kmdr Ryder wydał rozkaz storpedowania śluz wschodniego wejścia do portu w St. Nazaire. Dowódca ścigacza „MTB 74", por. R.C. Wynn, skierował swój niewielki okręcik w stronę wrót zamykających śluzę starego wejścia do portowego basenu. W blasku krzyżujących się jaskrawych świateł reflektorów porucznik wyraźnie widział zarys konstrukcji mostu, przerzuconego nad śluzą. Ścigacz podchodził na niewielkiej prędkości i wreszcie zatrzymał się w odległości kilku metrów od wrót śluzy. Na lewo i prawo od niego toczyła się gwałtowna walka. Zarówno od doku „Normandie", jak i od strony starego mola dobiegały odgłosy zaciekłej strzelaniny, tutaj jednak, na wodach kanału prowadzącego do wschodniego, starego wejścia do basenu portowego, panowała cisza i spokój. Niski kadłub „MTB 74" nikł w cieniu wysokich nabrzeży. —Odpalić obie torpedy! — rozkazał por. Wynn, Z głuchym stęknięciem dwie torpedy opuściły wyrzutnie, plusnęły w wodę kanału, a po chwili uderzyły we wrota śluzy i zatonęły u ich podstawy. Obie torpedy wyposażono w zapalniki czasowe i powinny były eksplodować dopiero po kilku godzinach. Lżejszy o dwie torpedy ścigacz por. Wynna podpłynął do flagowego ścigacza, który wciąż jeszcze tkwił przy burcie ścigacza „ML 6" przy nabrzeżu kanału.
—Rozkaz wykonany, komandorze! — krzyknął porucznik do kmdra Rydera, stojącego na pokładzie „MTB 314". — Za parę godzin wschodnie wejście do basenu będzie na długo nie do użytku! —W porządku! — ucieszył się kmdr Ryder Jak na razie otrzymywał tylko pomyślne wiadomości. „Campbeltown" trafił w bramę doku i zawisł na niej dokładnie tak, jak planowano, komandosi niszczyli wszelkie urządzenia i mechanizmy doku. Do komandora nie dotarły jeszcze wiadomości o masakrze ścigaczy przy starym molu ani o załamaniu się ataku komandosów wysadzonych na brzeg z nielicznych ścigaczy, którym udało się do tego brzegu dobić. Komandor jeszcze nie wiedział, że nie ma już praktycznie możliwości ewakuowania walczących komandosów z portu St. Nazaire. —W porządku — powtórzył do uradowanego, rozgrzanego sukcesem por. Wynna. — Niech pan zabierze na swój pokład, poruczniku, kilku rannych komandosów, marynarzy i jak najszybciej wycofuje się z portu. —Panie komandorze, może się jeszcze na coś przydam — zaczął por. Wynn —To jest mój rozkaz — przerwał komandor. Por. Wynn wydał polecenie przetransportowania rannych na pokład ścigacza. Po kilkunastu minutach ruszył maksymalną prędkością w dół Loary. Mały, zwinny i bardzo szybki ścigacz unikał wciąż bezpośrednich trafień, mimo że niemiecki ogień nie ustawał, a reflektory zalewały potokami światła ciemny nurt rzeki. Coraz dalej z tyłu, za mknącym ścigaczem pozostawały walczące i ginące ścigacze. Jeszcze kilka minut a „MTB 74" wymknie się z szalejącego w porcie piekła, znajdzie się na szerokich ciemnych wodach Loary. —Dwóch ludzi na tratwie przed dziobem! — zameldował porucznikowi marynarz Lovegrove.
—To mogą być tylko nasi — pomyślał por. Wynn i równocześnie, nieomal machinalnie, przestawił dźwignię na „stop", a w chwilę później na „wstecz". Zakotłowało się za rufą małego ścigacza, który gwałtownie wstrzymał bieg i zwalniając zbliżał się do dryfującej tratwy. Nagle ścigacz zalało jaskrawe światło reflektora! Niemal natychmiast na oślepiony ścigacz spadł niemiecki pocisk. W jednej chwili „MTB 74" stanął w ogniu. Padli zabici i ranni. Ciężko ranny został też por. Wynn. Jego okręt zatonął, a on, który jeszcze przed kilku minutami chciał ratować innych, sam potrzebował ratunku. Pozostali przy życiu marynarze zrzucili na wodę tratwy ratunkowe. Rannego dowódcę zniósł na tratwę marynarz Lovegrove. Woda w Learze była zimna, a tratwa dryfowała na szerokim rozlewisku ujścia. Gdy po dwunastu przeszło godzinach niemiecki ścigacz spostrzegł dryfującą tratwę, znajdowało się na miej tylko 3 ludzi, wśród nich ciężko ranny por. Wynn i marynarz Lovegrove. Reszta zginęła bądź bezpośrednio przy trafieniu ścigacza lub zmarła później, na tratwie, wskutek ran i wyczerpania. Z 36 ludzi, którzy znajdowali się na ścigaczu „MTB 74", gdy ruszył on w drogę powrotną z St. Nazaire przeżyło zaledwie trzech.
***
Oddział komandosów pod dowództwem mjra Copelanda, który był zaokrętowany na „Campbeltownie", zbiegł z pokładu niszczyciela na bramę doku w chwilę po jej staranowaniu. Żołnierze, zaprawieni w walkach i wielokrotnych ćwiczeniach,
rozbiegli się wykonać uprzednio wyznaczone zadania. Jedno po drugim milkły stanowiska artylerii przeciwlotniczej rozstawione wzdłuż doku. Por. Chant ze swymi żołnierzami założył ładunki wybuchowe w stacji pomp i wysadził ją w powietrze. Pododdział por. Smalleya zniszczył mechanizmy przesuwania bramy z południowej strony doku. Operacja przebiegła sprawnie i porucznik wycofał się ze swymi żołnierzami w kierunku wschodniego wejścia, gdzie stał akurat ścigacz „ML 2". Por. Etches ze swymi żołnierzami1 miał trudniejsze zadanie. Musieli oni przedostać się aż do północnych wrót doku, tam opanować nabrzeże, założyć ładunki wybuchowe i zdetonować je. Mimo silnej obrony niemieckiej udało im się pomyślnie wykonać zadanie — potężna detonacja zakończyła akcję zniszczenia północnych wrót doku; zniszczony został również ich mechanizm napędowy. Pododdział por. Radericka miał wysadzić w powietrze zbiorniki z paliwem, przeznaczonym dla niemieckich okrętów podwodnych bazujących w St. Nazaire, jednakże komandosi napotkali tak silny opór, że musieli ostatecznie wycofać się bez sukcesu. Oddział mjra Copelanda po odniesieniu stosunkowo niewielkich strat wycofał się przez most nad wschodnim wejściem do tej części portu, gdzie oczekiwał ich ppłk Newman i skąd miała nastąpić ewakuacja. Niestety, już wkrótce się okazało, że nie ma mowy o odwrocie, że wszystkie ścigacze albo już odeszły, albo zostały zniszczone i zatopione, albo dopalają się jeszcze na powierzchni rzeki. Sytuacja była tragiczna i praktycznie bez wyjścia. Wokół ppłka Newmana skupiło się około 80 żołnierzy, zdolnych jeszcze do walki, ale z amunicją na wyczerpaniu i bez żadnych szans na uratowanie się. Mimo to dowódca desantu podjął rozpaczliwą decyzję przebijania się z portu do miasta i potem dalej... aż do neutralnej Hiszpanii.
Komandosi, podzieleni na mniejsze oddziałki, nieustannie walcząc z Niemcami przesuwali się wzdłuż basenu St. Nazaire, a potem przeskoczyli przez odkryty plac i most nad południowym wejściem. W wąskich ulicach starego miasta przez kilka jeszcze godzin trwała walka, w końcu jednak wszyscy komandosi zmuszeni byli poddać się. Jedynie pięciu z nich udało się zmylić czujność Niemców. Dzięki pomocy miejscowej ludności początkowo ukrywali się w mieście, a następnie przewędrowali całą niemal Francję i po wielu przygodach przez Hiszpanię powrócili do Anglii. Tymczasem główny cel dramatycznego desantu nie był jeszcze osiągnięty. W kadłubie rozbitego i częściowo zatopionego niszczyciela czekało schowanych przeszło 5 t materiału wybuchowego i od jego detonacji zależało, czy operacja „Rydwan" zakończy się sukcesem. Oczywiście Niemcy natychmiast zainteresowali się niszczycielem brytyjskim, który został zawieszony na bramie doku. Przypuszczano nawet, że we wnętrzu okrętu znajduje się materiał wybuchowy, ale przeprowadzona rankiem dość dokładna kontrola na pół zatopionego kadłuba nie przyniosła żadnych rezultatów. Wobec tego Niemcy doszli do błędnego wniosku, że Anglicy mieli zamiar unieszkodliwić dok przez zatopienie w jego wejściu starego niszczyciela, choć przecież powinien ich zastanowić fakt, że komandosi nie usiłowali wysadzić w powietrze południowej bramy doku, jak uczyniono to z bramą północną. Koło południa, gdy w mieście poddała się już gru- Pa ppłka Newmana, na pokładzie niszczyciela i w jego najbliższym sąsiedztwie zebrał się tłum oficerów i żołnierzy niemieckich. Nagle, o godzinie 12.35 nastąpiła gwałtowna eksplozja. Potężna 160-tonowa konstrukcja bramy doku została rozerwana na połowy. Olbrzymia fala wody wpadła do wnętrza doku, porywając za sobą to, co jeszcze pozostało z „Campbeltowna". Dwa remontowane akurat w doku niemieckie zbiornikowce, każdy po około 10 000 t nośności, zostały porwane wpadającą falą i ciśnięte na północną bramę doku uszkodzoną przez saperów w czasie ataku,
Jak później obliczono, wybuch niszczyciela kosztował Niemców życie 62 oficerów i 320 szeregowych żołnierzy, nie licząc tych, którzy zmarli później w szpitalach. Zanim Niemcy zdołali ochłonąć po eksplozji, o godzinie 16.30 pod śluzą przy wschodnim wejściu wybuchła pierwsza z dwóch torped wystrzelonych przez „MTB 74", a w godzinę później eksplodowała kolejna torpeda. Garnizon niemiecki wpadł w panikę i — mimo że w mieście nie było już angielskich komandosów — na ulicach St. Nazairę rozległa się bezładna strzelanina. W wielu wypadkach Niemcy strzelali do Niemców, co pociągnęło za sobą dalsze ofiary.
***
Cofnijmy się teraz w czasie i wróćmy do tych brytyjskich ścigaczy, którym udało się wycofać z St. Nazaire. Mimo że w czasie tragicznego desantu dopisało im szczęście, czekała je jeszcze daleka i niebezpieczna droga do Anglii. Nad ranem, kilka minut po godzinie 05.00 por. Henderson dotarł ze swym ścigaczem „ML 14" do ujścia Loary. Według dokonanych namiarów znajdował się on w miejscu, gdzie właśnie o tej porze miały czekać 2 brytyjskie niszczyciele. Wokoło było jednak pusto. W pakujących ciemnościach przedświtu nie widać było charakterystycznych znajomych sylwetek. — Trzeba czekać — postanowił por. Henderson p° naradzie z porucznikiem saperów Swayne'em, który był dowódcą oddziału komandosów zaokrętowanych na „ML 14". Zamilkły silniki na ścigacza. Niewielki kadłub lekko kołysał się na krótkiej fali. — Przed dziobem nie rozpoznane jednostki — zameldował sygnalista.
Dochodziła godzina 05.30. — To pewnie nasi — Henderson zwrócił się do stojącego obok Swayne'a. Na wszelki jednak wypadek sierż. T. Durrant zajął ponownie swoje stanowisko przy ciężkim karabinie maszynowym na dziobie ścigacza. Wszyscy czekali w napięciu. — Przed dziobem 5 nie rozpoznanych jednostek — podał kolejny meldunek sygnalistą, Henderson przyłożył lornetkę do oczu. W mroku kończącej się nocy coraz wyraźniej widać było sylwetki zbliżających się okrętów. —To muszą być Niemcy — pomyślał porucznik. Po chwili rozpoznał dwukominowe sylwetki. Było to 5 torpedowców typu „Mowę", które prawdopodobnie szły do portu, wezwane wiadomością o desancie i walkach. Jedyną szansą dla małego ścigacza była możliwość, że ukryty w nocnym mroku nie zostanie zauważony przez niemieckie jednostki. Na ścigaczu zapadła martwa cisza. Wszyscy zgromadzeni na pokładzie wstrzymali niemal oddechy, aby niczym nie zdradzić swej obecności. Ciemne sylwetki nieprzyjacielskich okrętów zbliżały się coraz bardziej. —Może nie zauważą! Może przejdą obok! Niemieckie okręty przechodziły w odległości najwyżej 100 m od nieruchomego, przyczajonego ścigacza. Przeszedł czołowy okręt. —Nie zauważył! — pomyślał z nadzieją Henderson. —Drugi, trzeci... zbliżał się czwarty.
—Jeszcze tylko te dwa, jeszcze tylko kilka minut! Niestety. Z trzeciego w szyku torpedowca błysnął snop reflektorowego światła. Prosto w kierunku nieruchomego ścigacza. i Ognia! — krzyknął por, Henderson. Mimo olbrzymiej przewagi torpedowca zarówno w uzbrojeniu, i w prędkości Henderson bez wahania wybrał walkę. Nie pomogły jednak rozpaczliwe manewry ścigacza Niemcy byli szybsi, bardziej zwrotni i mieli druzgocącą przewagę ogniową. Gdy po śmierci por. Hendersona dowodzący ścigaczem por. Swayne podjął decyzję poddania się, na pokładzie „ML 14" z 28 ludzi pozostało zaledwie 8 żywych.
***
Z niszczycielami brytyjskimi — „Atherstonem" i „Tynedalem" — spotkały się w wyznaczonym miejscu jedynie 4 ścigacze. Były to: flagowy „MGB 374" oraz „ML 5", „ML 7" i „ML 15". Gdy nikt już nie przypływał, 6 jednostek ruszyło w morze, w stronę Anglii. Już wkrótce oba niszczyciele stoczyły potyczkę z 5 niemieckinu torpedowcami, a następnie odparły atak samolotów. Ponieważ wszystkie ścigacze były poważnie uszkodzone, kmdr Ryder zdecydował się z ciężkim sercem wydać rozkaz ich zatopienia. aby nie opóźniały odwrotu.
***
Samodzielnie i o własnych siłach, choć uszkodzone i dosłownie na ostatnich litrach paliwa, dotarły do Falmouth jedynie 3 ścigacze z biorących udział w desancie na St. Nazaire. Były to płynące pod dowództwem por. Platta ścigacze: „ML 8", „ML 12" i „ML 13". Po opuszczeniu ujścia Loary nie napotkały okrętów brytyjskich i por. Platt zdecydował się na samotny powrót do Anglii. W celu uniknięcia pogoni ze strony okrętów jak i samolotów zespół 3 ścigaczy wyszedł na wody Zatoki Biskajskiej i dopiero z zapadnięciem ciemności przyjął kurs prosto na Falmouth. Do portu tego dotarł też uszkodzony przy dojściu do St. Nazaire i wycofany jeszcze przed rozpoczęciem desantu ścigacz „ML 10".
***
Oceniając desant na St. Nazaire z militarnego punktu
widzenia należy
stwierdzić, że zakończył się on sukcesem. Uszkodzony dok „Normandie" nie nadawał się mimo wysiłków Niemców — do dokowania dużych okrętów aż do końca wojny i Niemcy po prostu zasypali ziemią wejście do doku od strony południowej, tak że pozostało jedynie wejście od strony północnej, dostępne dla statków o nośności do 10 000 t. Sukces ten kosztował Anglików jeden stary niszczyciel i 15 ścigaczy oraz 359 zabitych i wziętych przez Niemców do niewoli. W planowanym ataku na St. Nazaire komandosom wyznaczono zadania zniszczenia wielu obiektów w porcie, czego nie mogli oni dokonać, napotkali bowiem na zbyt silną obronę niemiecką. Słuszniejsze chyba byłoby skoncentrowanie wszystkich wysiłków wyłącznie na zniszczeniu samego doku za pomocą niszczyciela i
oddziału komandosów zaokrętowanych na „Campbeltownie”. Ścigacze powinny były służyć jedynie do wycofania z portu komandosów i marynarzy z niszczyciela. Należy przypuszczać, że przy takiej koncepcji ataku straty komandosów byłyby znacznie mniejsze, a odwrót z portu miałby większe szanse powodzenia. Niekonsekwentny też i przeprowadzony za pomocą zbyt małej liczby samolotów był nalot na St. Nazaire. W efekcie zamiast osłabić czujność obrońców portu, wzmógł ją jedynie, zamiast pomagać zaskoczeniu, osłabił je i praktycznie nieomal zlikwidował. Na szczególne podkreślenie zasługuje brawura i odwaga komandosów i marynarzy oraz precyzja w sztuce nawigacyjnej, zwłaszcza przy dojściu do St, Nazaire. brytyjska Admiralicja i główna kwatera Operacji Połączonych wysoko oceniły te walory, nadając aż pięciu uczestnikom ataku na St. Nazaire najwyższe brytyjskie odznaczenie wojskowe — Krzyż Wiktorii, którym Anglicy nie szafowali zbyt hojnie. Otrzymali je: pośmiertnie st. mar. W. Savage, celowniczy z flagowego Ścigacza „MGB 314" oraz sierż. T. Durrant, również celowniczy działka z „ML 14", a także dowódcy operacji „Rydwan": kmdr ppor. R. E, D. Ryder, ppłk. A. C, Newman i kpt. mar. S. H. Beattie.
EKSPERYMENT NA WIELKĄ SKALĘ
Dnia 25 kwietnia 1942 r. został zaakceptowany przez gen. Montgomery'ego, naczelnego dowódcę południowo-wschodnich sił lądowych Wielkiej Brytanii, plan „eksperymentu na wielką skalę". Miała to być, według koncepcji Churchilla, generalna próba desantu na okupowane i umocnione wybrzeże nieprzyjacielskie przed utworzeniem drugiego frontu w Europie Zachodniej. Utworzenie drugiego frontu przez sprzymierzonych było od czasu wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej w czerwcu 1941 r. jednym z głównych problemów we wzajemnych stosunkach pomiędzy Związkiem Radzieckim i Wielką Brytanią. Rozmowy m ten temat toczyły się bezpośrednio między marszałkiem Stalinem a premierem Churchillem już od 12 lipca 1941 r., jednakże przez długi czas rząd Wielkiej Brytanii ograniczał się w tym względzie do bardzo mglistych obietnic bez określenia jakichkolwiek — choćby przybliżonych — terminów. Oczywiście Churchill zdawał sobie sprawę, że desant sprzymierzonych w Europie jest konieczny, uważał on jednakże, że głównym celem takiej operacji ma być dalekosiężny cel polityczny. Był on zwolennikiem tzw. „wschodniej" koncepcji wojny, polegającej na tym, że sprzymierzeni wylądują na Bałkanach i odetną w ten sposób ziemie Europy Wschodniej od ewentualnych radzieckich wpływów. Czas i miejsce utworzenia drugiego frontu zależne były przy takich układach od sytuacji na froncie radziecko-niemieckim, rozpatrywanej pod kątem powojennych interesów Wielkiej Brytanii. Aby jednak uspokoić swego wschodniego sojusznika, którego wojska przejęły praktycznie cały ciężar prowadzonej wojny i uspokoić własną
opinię publiczną, powstał plan przeprowadzenia próbnego desantu na francuskie wybrzeże okupowane przez Niemców. Według oficjalnej wersji próbny desant nąiał dostarczyć doświadczeń, które mogły się przydać w późniejszej, tej prawdziwej już akcji desantowej, przy rzeczywistej próbie utworzenia drugiego frontu, faktycznie jednak zarówno Churchill jak i inni politycy zachodni chcieli wykorzystać skazany z góry na klęskę desant jako jeszcze jeden atut w politycznej grze antyradzieckiej. Jako miejsce na desant obrano port Dieppe i jego najbliższe okolice. Za wyborem tego odcinka wybrzeża przemawiał fakt, że był on stosunkowo słabiej broniony przez ciężką artylerię nadbrzeżną, a z drugiej strony znajdował się w zasięgu lotnictwa brytyjskiego, co pozwalało na zorganizowanie osłony powietrznej. Trudnością, z którą należało się poważnie liczyć, było niekorzystne ukształtowanie linii brzegowej. Kredowe skały nabrzeżne opadają tu prawie pionowo w kierunku morza. U stóp skał rozciąga się obszar kamienistych płycizn. Jedynymi wyłomami w zwartej skalnej ścianie są koryta rzeczek i strumieni, których wody wyżłobiły głębokie wąwozy o stromych brzegach. Szerokości tych wąwozów są zależne od wielkości strumieni. W najszerszym z nich rozłożyło się miasteczko i port Dieppe. Ujście rzeczki Arques kończy się tu kamienistą plażą o długości około 1500 m, nad którą górują po obu stronach wysokie kredowe skały, a tam dalej w kierunku zachodnim leży miejscowość Pourville, rozłożona w korycie wąwozu rzeczki Scie, kończącej się 600-metrową, pokrytą kamieniami plażą. Dalej na zachód, obok Quiberville, znajdujemy podob- szczelinę skalną nad rzeczką Saane; 1,5 km na wschód od falochronów portu Dieppe znajduje się maleńka, wąska dolinka i wioska Puys. Według danych wywiadu brytyjskiego Niemcy pogadali w rejonie Dieppe dwie silne baterie nadbrzeżne. Jedną w odległości 8 km na zachód od portu w miejscowości Varengeville, drugą 7 km na wschód opodal wioski Berneval.
Szczegółowy plan desantu, przedłożony komitetów- szefów sztabów przez wiceadm. Mountbattena w dniu 11 maja 1942 r., przewidywał równoczesne wysadzą nie desantów morskich we wszystkich możliwych punktach atakowanego odcinka wybrzeża. Pierwszym zadaniem było uchwycenie i zniszczenie dwóch skrzydłowych baterii nadbrzeżnych, następnie zdobycie atakiem frontalnym portu i miasta Dieppe, wreszcie zniszczenie urządzeń lotniska w Saint Aubin. Po wykonaniu tych zadań siły desantowe miały wycofać się do Anglii, a osiągnięte doświadczenia powinny teoretycznie posłużyć przy planowaniu i, przygotowywaniu następnych większych operacji desantowych na kontynent europejski. Baterie nadbrzeżne w Varengeville i Berneval mogły być zaatakowane przez desant morski lub powietrzny. Atak ten powinien wyprzedzać nieco w czasie główne udęrzenie na plażę w Dieppe. W wyniku długotrwałych narad i dyskusji ustalono wreszcie, że zadanie to zęstanie powierzone dwóm oddziałom komandosów, które wylądują na brzegu około 30 minut przed resztą sił. W ataku miały wspierać desant samoloty, których zadaniem było atakowanie pozycji niemieckich bombami z lotu koszącego i ogniem działek pokładowych. Wsparcia artyleryjskiego natomiast miały udzielić z morza siły eskortowe desantu. Marynarka wojenna przeznaczyła do akcji 237 jednostek, w tym 8 niszczycieli, 9 dużych okrętów desantowych i aż 179 małych jednostek "desantowych, resztę stanowiły trałowce i okręty pomocnicze. Trzonem atakujących sił lądowych operacji, która otrzymała kryptonim „Jubileusz", została 2 kanadyj' ska dywizja pod dowództwem gen. bryg. J.H. Robertsa w składzie 4961 ludzi oraz dwa oddziały komandosów liczące łącznie 1057 ludzi. Wyprawie towarzyszyć miał niewielki oddział komandosów amerykańskich i grupa „Wolnych Francuzów", walczących u boku aliantów pod rozkazami gen. de Gaulle'a oraz 14 batalion czołgów kanadyjskich.
W skład sił, biorących udział w operacji, weszły następujące pułki kanadyjskie: South Saskatchewan Hegiment, Royal Highland Regiment of Canada, czyli tak zwani Black-Watch, Royal Hamilton Light Infantry, Queen's own Camerons Highlanders oraz Canadian Essex Scotish. Siły lotnicze były reprezentowane przez 67 eskadr. Mię^y innymi do akcji na Dieppe wyznaczono również 5 polskich dywizjonów. Po zatwierdzeniu planów , operacyjnych oddziały, mające wziąć udział w desancie, poczęły przeprowadzać intensywne ćwiczenia na wyspie Wight. Polegały one przeważnie na doskonaleniu umiejętności podchodzenia do bronionego brzegu, opuszczania pokładów jednostek desantowych i szturmowania stromych zboczy skalistych. Termin przeprowadzenia desantu przewidziano początkowo na dni od 3 do 6 lipca, wtedy bowiem występowały korzystne dla atakujących pływy i prądy. Już po zatwierdzeniu zarówno planu desantu na Dieppe jak i jego terminu, w czerwcu 1942 r., radziecki minister spraw zagranicznych Mołotow — oczywiście nie poinformowany o planach brytyjskich — interweniował w Stanach Zjednoczonych, bezpośrednio u prezydenta Roosevelta, w sprawie możliwie szybkiego utworzenia drugiego frontu. W czasie tych rozmów prezydent USA dał radzieckiemu ministrowi pewne obietnice w tym kierunku, jednakże później pozwolił się przekonać premierowi Churchillowi dowodzącemu, że dokonanie poważnego desantu w Europie nie jest możliwe i że wszelkie tego typu wysiłki nąleży skierować w stronę Afryki Północnej. Tymczasem oddziały przeznaczone do desantu na Dieppe zgromadzono w bazach i na okrętach i wszystko zdawało się przemawiać za tym, że atak nastąpi już wkrótce. Tymczasem minęły trzy dni wyznaczone początkowo do akcji, a rozkaz rozpoczęcia pperacji „Jubileusz" nie nadchodził. Coraz bardziej realna możliwość wykrycia przez niemieckie lotnictwo dużego gromadzenia statków desantowych w portach połud-
niowej Anglii stawiała pod znakiem zapytania, konieczne w takim wypadku, zachowanie tajemnicy. Istotnie, w dniu 7 lipca lotnictwo niemieckie zlokalizowało flotyllę desantową w porcie Yarmouth i w wyniku silnego bombardowania zostały uszkodzone 2 transportowce: „Princess Astrid" i ,„Princess Josephine-Charlotte". Operacja „Jubileusz" została odłożona. Dnia 22 lipca 1942 r. połączone komitety szefów sztabów angielskiego i amerykańskiego
na
naradzie
w
Londynie
rozważały
ponownie
problem
przeprowadzenia operacji desantowej na wielką skalę we Francji, Operację taką uznano za niemożliwą do przeprowadzenia w najbliższym czasie ze względu na trudności — jak określono — w materiale i sprzęcie. Jednakże trudności te nie przeszkodziły połączonym komitetom szefów sztabów zatwierdzić w trzy dni później plan równoczesnego desantu sprzymierzonych w Algierii i Maroku. W przypadku tego lądowania do przebycia był nie tylko stosunkowo wąski kanał La Manche, lecz cały Ocean Atlantycki i spora część Morza Śródziemnego. Jednocześnie z tymi nowymi ustaleniami utrzymano w mocy zatwierdzony uprzednio plan operacji „Jubileusz". Po dniach od 3 do 6 lipca następny korzystny dla desantu okres przypadał dopiero na 18—19 sierpnia i ostatecznie 17 sierpnia został wydany rozkaz rozpoczęcia i przeprowadzenia „eksperymentu na wielką skalę" — próbnej akcji desantowej na Dieppe.
***
Po południu dnia 18 sierpnia 1942 r. na niszczyciel „Ślązak" — okręt Polskiej Marynarki Wojennej w Wielkiej Brytanii — nadszedł rozkaz nakazujący bezzwłoczne
opuszczenie bazy w Plymouth i udanie się do portu Portsmouth, leżącego naprzeciw wyspy Wight. Natychmiast ogłoszono alarm manewrowy i po kilku-* dziesięciu minutach „Ślązak" gnał już całą mocą wzdłuż stromych brzegów Kornwalii na wschód. Przed wieczorem minęli zieloną wyspę Wight i szary kadłub niszczyciela zagłębił się w labirynt doków portowych Portsmouth. W chwilę po wejściu do portu do burty „Ślązaka" dobiła motorówka z wyższymi oficerami angielskimi pokładzie. Weszli do kabiny dowódcy okrętu. Jeden z nich wręczył zalakowaną kopertę z rozkazem operacyjnym, którą należało otworzyć dopiero na redzie portu. Następnie udali się do kancelarii. Zażądali wydania tajnych dokumentów, kodu sygnałowego, książek szyfrowych. Zabrali cały ten bagaż, opieczętowali i wynieśli na ląd. Wiadomość o tajemniczych przygotowaniach lotem błyskawicy obiegła cały okręt. Wszyscy czuli, że szykuje się coś poważnego. W nocy niszczyciel wyszedł o oznaczonej godzinie z portu na obszerną redę. Od strony wyspy Wight wyłoniły się z mroku sylwetki niszczycieli, ścigaczy, okrętów pomocniczych. Dowódca okrętu otworzył zalakowaną kopertę. Wewnątrz znajdował się rozkaz nakazujący „Ślązakowi" wzięcie udziału w desancie pod Dieppe oraz jego zadanie i przeznaczenie podczas operacji „Jubileusz". Wkrótce konwój, skryty w głębokich ciemnościach mglistej nocy, ruszył w kierunku Dieppe. Na wszystkich okrętach obowiązywało kompletne zaciemnienie. Po przebyciu kilkunastu mil na czoło wysunęły się trałowce. Konwój zmniejszył prędkość, weszli bowiem w obszary zaminowane. Szyk konwoju uległ zmianie. Małe trałowce idące w straży przedniej przeczesywały szlak morski prowadzący przez pola minowe. Na wytrałowanym przej-
ściu zostawiały dwa szeregi małych, świetlnych bojek, zielonych i czerwonych, dających nikłe, niewidoczne dla samolotów światło. Zbliżała się godzina 03.00. Zespół desantowy znajdował się już w odległości około 10 mil od brzegu. Nadszedł moment przeokrętowania. Komandosi i Kanadyjczycy ładowali się na małe barki desantowe, które odbijały od burt okrętów inwazyjnych. Dwa zespoły szturmowo-desantowe ruszyły w kierunku Berneval Vasterival, nieopodal której to miejscowości znajdowała się bateria niemieckich dział obrony wybrzeża. Wszędzie panowała cisza i spokój. Pobliski brzeg Milczał. Na jednostkach desantowych pierwszej fali znajdowali się komandosi angielscy oraz niewielka grupka komandosów amerykańskich, tak zwanych „rangers". Niewątpliwie komandosami byli również „Wolni Francuzi" spod znaku lotaryńskiego krzyża, symbolu zwolenników gen. de Gaulle'a. Wśród żołnierzy trzeciego oddziału szturmowo-desantowego znaleźli się również komandosi polscy. Przypuszczać należy, że ich obecność wynikała raczej z faktu szkolenia Polaków w brytyjskich oddziałach komandosów, aniżeli z chęci podkreślenia udziału i tych sprzymierzeńców Wielkiej Brytanii w operacji „Jubileusz". Jeden z nich tak wspomina swój udział w desancie na Dieppe. „Płyniemy już parę godzin. Gdzieniegdzie zalśni światło sygnalizacji. Barki, niemiłosiernie rzucane falami, płyną w dość zwartych grupach, W górze słychać jękliwy warkot samolotów. Chłód ciągnący od wody przenika dotkliwie i człowiek jedynie dlatego nie szczęka zębami, aby sąsiedzi nie myśleli, że robi to ze strachu. Poza komendą, wydawaną normalnym głosem, wszyscy o ile
mówią, rozmawiają szeptem. Robi się coraz widniej i już można rozpoznać sylwetki okrętów płynące opodal. Chyba już niedaleko" * * . Minęła godzina 03.47, gdy nagle od wschodniego skrzydła płynącej do brzegu flotylli desantowej doleciały odgłosy strzałów. Pomarańczowe błyskawice rozdarły panujące ciemności. Komandor J. Hughes Hallett, dowódca morskich sił desantowych, zaokrętowany na niszczycielu „Calpe", rozkazał natychmiast meldować o przyczynach otwarcia ognia. Zdawał sobie sprawę, że od tego momentu żołnierze garnizonu niemieckiego w Dieppe i jego najbliższych okolicach zostali poderwani alarmem. Niestety, nie udało się skrycie podejść i zaskoczyć nieprzyjaciela. Z drugiej jednak strony zarówno komandor jak i gen. J,H. Roberts, dowódca sił lądowych desantu niedzieli, że nie ma już możliwości odwołania lądowania, że musi się ono odbyć bez względu na okoliczności, za wszelką cenę. Na morzu, naprzeciw miejscowości Berneval, toczyła się w dalszym ciągu walka. Okazało się, że t9 ścigacze i jednostki desantowe trzeciego oddziału komandosów natknęły się przypadkowo na mały konwój niemiecki, idący pod osłoną dość silnie uzbrojonego okrętu patrolowego. Ogień tego ostatniego zdołał zatopić jedną ze zbliżających się do brzegu jednostek desantowych i poważnie uszkodzić kilka dalszych, padli pierwsi zabici i .ranni komandosi z 3 oddziału. Zajście to wprowadziło zamieszanie w szeregi angielskie. Na pomoc walczącym ścigaczom podążyły 2 niszczyciele: jeden angielski i „Ślązak". Ryknęły działa „Ślązaka"! W świetle wybuchów wyraźnie zarysowała się sylwetka nieprzyjacielskiego okrętu. —Jeszcze jedna salwa! Poprawka! Jeszcze jedna! * Relacja Polaka uczestnika desantu na Dieppe. „Dziennik Polski", 28 VIII 1942.
—W celu! — meldują obserwatorzy. Rozproszone barki ponownie się zgromadziły. Nie ma już drogi odwrotu. Natarcie znów ruszyło ku brzegowi.
***
Wybrzeża francuskiego w okolicy Dieppe broniła 302 dywizją piechoty 15 armii niemieckiej. Na obu skrzydłach wyznaczonego jej odcinka ustawione były dwie stałe baterie nadbrzeżne. Pierwsza z nich, na wschodem skrzydle w Berneval, składała się z trzech dział kalibru 170 mm i czterech po 150 mm, zachodnia, w miejscowości Varengeville nieopodal Vasterival, posiada sześć dział kalibru 150 mm. Inna bateria, licząca osiem, dział kalibru 77 mm, miała w swym sektorze ogniowym plażę i port w Dieppe, a oprócz tego wokół miasta ustawionych było trzydzieści dział przeciwlotniczych, w tym osiem o kalibrze 88 mm. Dodatkową siłę ognia niemieckiego stanowiła artyleria dywizyjna i liczne gniazda karabinów maszynowych, umieszczone w betonowych bunkrach, panujących nad wszystkimi kluczowymi pozycjami wybrzeża. Dnia 20 lipca i 10 sierpnia 1942 r. 302 dywizja otrzymała posiłki, co świadczyło o tym, że Niemcy spodzie wali się ataku Anglików. Nocna strzelanina na przedpolu Berneval jeszcze bardziej wzmogła niemiecką czujność na tym odcinku. Został ogłoszony alarm w Berneval i pobliskiej stacji radarowej Luftwaffe. Mimo że ostatecznie dowództwo odcinka Dieppe zakwalifikowało strzelaninę jako przypadkowe spotkanie konwoju niemieckiego z brytyjskimi jednostkami patrolowymi i nie przypuszczało, że szykuje się desant, załoga baterii pozostała w dalszym ciągu w stanie pogotowia bojowego. Komandosi tymczasem płynęli ku swojemu przeznaczeniu.
***
Powoli ustępowały ciemności nocy. Niebo we wschodniej części zszarzało. Na jego tle ostrzej poczęły się rysować ciemne kontury przybrzeżnych skał. Sześć jednostek desantowych z rozproszonego przypadkowym spotkaniem z Niemcami 3 oddziału szturmowo-desantowego podchodziło na przyciszonych silnikach do nieprzyjacielskiego brzegu. Na pierwszej z nich kpt. C.L. Corke wytężał wzrok chcąc odnaleźć miejsce wyznaczone mu rozkazem operacyjnym do lądowania. Miał to być wąski skrawek kamienistej plaży, przytulonej do wyniosłych, kredowych skał, ochrzczonych przez sztab Operacji Połączonych kryptonimem „Yellow Beach" — „Żółta Plaża". Ku tej „Żółtej Plaży" zdążały teraz w rzedniejących ciemnościach nocnych barki desantowe komandosów. Nagle jasny, oślepiający błysk rozświetlił niebo za stromymi skałami. Potoczył się nad morzem grzmot wybuchu, koło idących ku brzegowi małych jednostek desantowych wykwitła wysoka fontanna wody. Drugi strzał! Trzeci! Czwarty! To zaalarmowana już uprzednio niemiecka bateria w Berneval otworzyła ogień. Zaskoczenie nieprzyjaciela nie wchodziło już zatem absolutnie w rachubę. Na wahanie nie było jednak czasu. Mimo piekła szalejącego na wodach przybrzeżnych komandosi musieli dalej płynąć w kierunku „Żółtej Plaży". Kpt. Corke stał wyprostowany na pierwszej barce. Spokojnym, opanowanym głosem wydawał komendy. Nieprzyjacielski brzeg był coraz bliżej. Przez huk salw artyleryjskich i trzask broni maszynowej dochodził szum rozbijających się na skałach fal przyboju. Nagle kpt. Corke zachwiał się gwałtownie i padł na dno barki. Gwałtowna seria broni maszynowej zagrzechotała o burty. Sternik zwinął się i padł na
kolana, wypuścił z rąk szprychy koła sterowego. Mały okręt desantowy począł gwałtownie wykręcać na północ, bokiem do ziejącego ogniem brzegu. Do steru doskoczył jeden ze skulonych we wnętrzu komandosów. Gwałtownym ruchem odsunął konającego sternika, chwycił okrwawione szprychy koła sterowego. Skręcił ostro w prawo. Brzeg był tuż, tuż. Płaskodenna barka dochodziła już prawie do linii przyboju. Nagle silny wstrząs zwalił wszystkich z nóg. Rozległ się zgrzyt blach szorujących po kamieniach. Barka drgnęła jeszcze raz i drugi i po chwili znieruchomiała. — Stoimy na skałach — krzyknął któryś z komandosów. — Wyskakujemy na brzeg, chłopcy! — padł rozkaz kpt. R.L. Willsa, dowódcy oddziału komandosów. Wyskoczyli za burtę. Z głośnym pluskiem zanurzyli prawie po szyję, a potem, ślizgając się po mokrych, Pokrytych wodorostami głazach, brnęli ku błyskającemu strzałami brzegowi. —Nie damy rady. Wystrzelają tu nas jak kaczki — z rozpaczą stwierdził kapitan. — Jedyny ratunek, to biec naprzód. —Biegiem, chłopcy, biegiem! — zachęcał żołnierzy bzykiem. Obok słyszał ciężki oddech kpr. Hallsa. W wysoko 'niesionych rękach dźwigał on ręczny karabin mannowy. Za nim podążali amunicyjni. Celny ogień niemiecki dziesiątkował atakujących komandosów. Co chwila któryś z biegnących osuwał się w wodę. Na
unieruchomionych
na
skałach,
uszkodzonych,
nabierających
wodę
jednostkach desantowych zostali zabici i ranni. Sanitariusze brnąc po szyję w wodzie starali się przenieść rannych na ostatnie nie uszkodzone jeszcze okręty desantowe. Podnieśli obficie krwawiącego kpt. Corke'a.
—Zostawcie mnie — wyszeptał przez płynącą ustami krew. — Mnie już nic nie pomoże. Zajmijcie się lżej rannymi. Flagowa jednostka zespołu, której dowódcą był kpt. Corke, nabierała coraz więcej wody. Dziób tkwił jeszcze na zalewanych falami skałach, rufa jednak zanurzała się coraz bardziej. Wreszcie nadbiegła silniejsza fala. Zalała jednostkę całkowicie, zepchnęła ze skał. Ciemna, burzliwa woda przykryła zabitych i ciężko rannych. Tymczasem grupa kpt. Willsa zaległa wśród głazów wąskiej plaży, Komandosi leżeli ciężko dysząc po forsownym brnięciu przez burzliwą wodę przyboju. Wciskali się w kamienisty grunt, szukali osłony za każdym załomem skalnym, za każdym większym kamieniem. Kilkanaście metrów przed nimi czerniała wąska, skalna szczelina, jedyne wyjście wiodące z plaży do wioski Petit Berneval. Wstawał dzień. Już wyraźnie można było rozróżnić kontury brzegu, krzaki, kamienie. Kpt. Wills wiedział, że nie mogą tak długo leżeć bez ruchu na plaży. Upatrzył sobie większy głaz w odległości kilku metrów od swego obecnego schronienia. Poderwał się. Nisko pochylony sadził naprzód olbrzymimi susami. —Za mną — krzyknął — skokami do przodu! Znów przypadł do kamienistego gruntu. Obejrzał się do tyłu. Obok leżał kpr. Halls. Inni też poderwali; się i wyskoczyli do przodu. Na prawym skrzydle bieg 1 nisko pochyleni komandosi „Wolnych Francuzów" kpr Moutailler i eks-legionista z Legii Cudzoziemskiej st. szer, Cesar. Wspólnie dźwigali moździerz. Pierwsi od dwóch lat żołnierze „Wolnej Francji walczący znowu na ziemi francuskiej. W szarzejącym
blasku poranka widać było naszywki na rękawach
,,FRANCE”. W czasie drogi przez kanał angielscy komandosi radzili kolegom, aby odpruli te naszywki, gdyż Niemcy w razie wzięcia do niewoli gotowi potraktować ich
jako partyzantów i rozstrzelać bez sądu. Odmówili jednak. Byli dumni, że właśnie im w udziale przypadło pierwszeństwo walki na ziemi ojczystej, Kapitanie — Wills usłyszał obok siebie głośny szept kaprala — na lewo od gardzieli stanowisko karabinu maszynowego. O, widzi pan? Spróbuję ich załatwić. Poprawił się w swym niewygodnym, kamiennym dołku. Wysunął naprzód lufę erkaenm. Starannie wycelował. Rozległ się terkot pierwszej serii strzałów, a potem drugiej. Nieprzyjacielski karabin maszynowy umilkł nagle. —Dostałem ich! — ucieszył się Halls. —Naprzód! — kapitan poderwał się znowu. Przebiegł parę metrów. Jednak w tym momencie z drugiej strony szczeliny lunęła lawina nieprzyjacielskiego ognia. Wills zachwiał się. Rozkrzyżował ręce i padł na kamienie plaży, Por. Loustalot, leżący o parę metrów od kapitana, przejął dowództwo. Porucznik był Amerykaninem. Wraz z grupą czterdziestu kolegów należał do pierwszych żołnierzy Stanów Zjednoczonych atakujących niemiecką „Festung Europa"* * . On sam z kilkoma żołnierzami został włączony do oddziału trzeciego, reszta amerykańskich komandosów weszła w skład atakującego baterię w Varengeville 4 oddziału. —Naprzód, chłopcy! — porucznik poderwał do ataku pozostałych przy życiu komandosów. Byli już blisko fatalnej szczeliny. Poleciały pierw- ręczne granaty, ogień nieprzyjacielski jednak trwał .siej. Niemcy, schronieni w betonowych bunkrach wykutych w skałach stanowiskach, wciąż ostrzeliwali atakujących komandosów. * Festung Ęuropa niemiecki zwrot propagandowy sugeruje że opanowana przez Niemców Europa jest niezdobytą
Znów padli zabici i ranni, nieustanna ulewa pocisków przygwoździła desant do kamienistego wybrzeża. Por. Loustalot zdał sobie sprawę, że w tej sytuacji sforsowanie skalistej gardzieli jest niemożliwością Jeszcze raz spróbował poderwać swych chłopców do ataku. Znów zagrzmiały salwy broni maszynowej znów rozległy się wybuchy granatów. Jednak i to natarcie załamało się. Przyparci do skalistego brzegu, skupieni na wąskim, kamienistym spłachetku komandosi wystawieni byli na celne strzały niemieckie. Droga odwrotu też była zamknięta. Ostatnie nie uszkodzone dotychczas jakimś cudem jednostki desantowe odpłynęły już z rannymi. Słońce było coraz wyżej. Coraz jaśniej robiło się na krwawej plaży. Komandosi czuli się jak myszy w pułapce. Nagle przez jazgot broni maszynowej przedarł się huk salw artyleryjskich. To strzelały tuż obok komandosów działa baterii Berneval. —Może nadchodzi pomoc z morza? — łudził się porucznik. Niestety. Wody przybrzeżne były czyste aż po zasnuty chmurami zasłony dymnej horyzont. —Wobec tego do kogo pni tam strzelają? — zastanawiał się por. Loustalot. — Czyżby Young zaatakował?
***
Dwa kilometry na zachód od tragicznej grupy kpt. Willsa i „Żółtej Plaży" znajdowała się kolejna gardziel skalna, wyżłobiona przez niewielki strumień wpadający do morza. W tym miejscu miało nastąpić lądowanie drugiej grupy dywersyjnej komandosów 3 oddziału szturmowo-desantowego.
W zupełnej jeszcze ciemności jednostka desantowa dowodzona przez por. H.T. Buckee'a podchodziła ostrożnie do brzegu. Na okręcie znajdowała się grupa 20 komandosów pod dowództwem młodego, bo zaledwie dwudziestoczteroletniego mjra P. Younga. Oddział Younga miał za zadanie wylądować na brzegu, przedrzeć się niepostrzeżenie od zachodu do baterii w Berneval i pozorować atak w celu powrócenia uwagi od właściwej grupy komandosów. — Widzę już naszą gardziel — zakomunikował por. Guckee majorowi. — O, niech pan spojrzy, ten jaśniejszy pasek na wprost nas. Wyłączono silnik barki. Cicho podeszli do skalistego, milczącego brzegu. Mjr Young spojrzał na zegarek, brakowało pięciu minut do godziny rozpoczęcia operacji. —Lądować! — rozkazał. — Dno barki zazgrzytało na oszlifowanych przez fale głazach. Komandosi z cichym pluskiem zsunęli się do wody. Ciężko objuczeni bronią i amunicją dobrnęli do skrawka skalnej półki. Wysoko w górę piętrzyły się kredowe skały. Wyżłobiony przez strumyk skalny korytarz miał strome brzegi. Żołnierze małego oddziału poczęli z trudem piąć się ku górze. Gumowe, mokre podeszwy ślizgały się po pokrytych rosą skałach, broń i skrzynki z amunicją przeszkadzały, krępowały ruchy. Czyżbyśmy mieli utknąć na samym początku? — denerwował się Young. Chłopcy! Złożyć ciężką broń i amunicję u podnóża skał — rozkazał. — Niech kilku z was wdrapie się bez żadnego obciążenia do góry. Podacie nam liny i wciągnięcie amunicję i sprzęt. Ciemne sylwetki poczęły piąć się w górę. Teraz szło to o wiele szybciej. Po kilkunastu minutach z cichym szelestem opadła na dół lina. Jedna, druga, trzecia. Szybko wciągnięto karabiny maszynowe, moździerze, zapasy amunicji.
Przed komandosami widać teraz było uprawne pola, lgnące się aż do wioski Berneval. Pochyleni biegli wąskimi miedzami. Po wschodniej stronie niebo wyraźnie pojaśniało. Nad ziemią francuską wstawał cięły letni dzień, .Wkrótce oddział wpadł między pierwsze zabudowana wioski. Przed niektórymi zagrodami stali chłopi francuscy, którzy wstali już do obrządku bydła. Patrzyli zdziwieni na nie widziane już od dwóch lat mundury. —Anglicy? Tommy? — niedowierzali. —To Anglicy! Coraz więcej ludzi wypadało na drogę. —Les Anglais sont ici! Anglicy są tu! — wieść lotem błyskawicy rozniosła się po wiosce. Na małym placyku stał drewniany kościółek. Mjr Young spojrzał na stojącą opodal dzwonnicę. —Spójrzcie no — zwrócił się do kaprala, —wymarzony punkt dla stanowiska karabinu maszynowego. Niestety, na szczyt dzwonnicy nie prowadziły schody, nie było też w pobliżu żadnej odpowiedniej drabiny. A czas naglił. Pół kilometra za wioską znajdował się cel wyprawy — bateria Berneval. Mała grupa komandosów podczołgała się prawie pod samą baterię. Zaalarmowana już wcześniej obsługa dział kręciła się na swych stanowiskach w odległości zaledwie około 200 m. Nagle od strony wschodniej doszedł jazgotliwy terkot broni maszynowej. —Zaczęło się — pomyślał Young Widocznie grupa Willsa zaatakowała baterię. —Ognia! — rozkazał swoim ludziom.
Na nie spodziewających się z tej strony ataku Niemców runął skoncentrowany ogień sześciu karabinów maszynowych. Odezwały się moździerze. Mały oddział, dysponujący dużą siłą ognia, stwarzał wrażenie silnego zespołu szturmowego. W szeregach niemieckich wybuchło zamieszanie, szybko jednak zostało ono opanowane i w kierunku leżących komandosów posypały się pociski. Po kilkunastu minutach lufy dział baterii obróciły się na zachód i obniżyły maksymalnie w dół. Ryknęły basowe salwy. Na szczęście ciężkie pociski znacznie przenosiły i nie mogły trafiać przyklejonych niemal do ziemi Anglików, którzy w dalszym ciągu ogniem swoim trzymali Niemców w szachu. —Dlaczego nie nadchodzi natarcie od wschodu? —denerwował się mjr Young. Nie wiedział, że w tej chwili na kamienistej plaży wykrwawiają się niedobitki 3 oddziału szturmowo-desantowego. Walka trwała dalej. Wzeszło już słońce i podnosił0 się coraz wyżej, oświetlając jaskrawym światłem zasnute dymami wystrzałów pole. Komandosom poczynało brakować amunicji, Young musiał podjąć decyzję. — Wyczołgać się do wioski ostrzeliwując nieprzyjaciela! — rozkazał. Mały oddział, który przez przeszło godzinę uniemożliwiał silnej baterii otwarcie ognia do celów morskich, zakończył swe zadanie bojowe. Teraz pozostawał im już tylko szybki odwrót. Na szczęście jednostka desantowa Buckee'a czekała nieopodal brzegu. — Zostawić ciężką broń na plaży — zdecydował Young. — Nie damy rady zaokrętować się z takim obciążeniem. Żołnierze zniszczyli zamki w karabinach maszynowych, uszkodzili moździerze i pozostawili broń na plaży. Krańcowo wyczerpani dotarli do zbawczego pokładu barki,
która ostro skręciła i z pełną prędkością odeszła na morze, stawiając za sobą zasłonę dymną. Grupa mjra Younga jako jedyna z 3 oddziału szturmowo-desantowego komandosów wycofała się w porządku i bez strat. Bateria nie została jednak zniszczona. Na „Żółtej Plaży" zostały niedobitki oddziału. Przyrośnięci do skalnej ściany, dziesiątkowani skoncentrowanym, krzyżowym ogniem niemieckich karabinów maszynowych komandosi stracili już wszelką nadzieję na ratunek. Por. Loustalot, widząc całą beznadziejność sytuacji, zdecydował się poddać pozostałych przy życiu komandosów do niewoli. Na „Żółtej Plaży" umilkły ostatnie strzały. Na tym odcinku desant angielski zakończył się fiaskiem. A na innych? ** * —Ląd po prawej burcie. Rozróżniam zarysy przylądka d'Ailly — zameldował marynarz stojący na dziobie ścigacza artyleryjskiego „MGB 312". W szkłach lornetek, skierowanych na ląd, majaczył wyraźny, ciemny masyw wybrzeża. U podnóża przytka, po jego lewej stronie widniał jaśniejszy skrawek ^Wielkiej zatoczki. Jednostki desantowe skręciły w kierunku. — Do lądowania — głos mjra D. Mills-Robertsa brzmiał spokojnie.
Desant na Dieppe (19 sierpnia 1942 r.)
Dzioby pierwszych jednostek zazgrzytały na żwirze. Komandosi poczęli wyskakiwać do wody, która sięgała prawie do piersi. Był to pierwszy, liczący 75 ludzi, rzut 4 oddziału szturmowo-desantowego. Całością dowodził ppłk Lovat. Oddział 4 został podzielony na dwie grupy, ? których pierwsza pod dowództwem mjra Mills-Robertsa lądowała waśnie w odległości kilkuset metrów na północny wschód od celu ataku baterii w Varengeville. Małą zatoczkę okalał wąski pasek kamienistej plaży. Komandosi zalegli na niej, a później powoli czołgali się do przodu. Nagle drogę zagrodziły im zasieki z drutu kolczastego. Do akcji wkroczyli saperzy. Wpełzli pod druty, założyli ładunki wybuchowe.
Nad głowami leżących komandosów rozległ się huk silników trzech samolotów. To angielskie „Hurricane'y" wsparcia lotniczego ze 129 dywizjonu RAF-u zaatakowały z lotu koszącego punkt obserwacyjny pobliskiej baterii. Poleciały w dół bomby. Na tę chwilę czekali saperzy mjra Robertsa. Ładunki wybuchowe eksplodowały równocześnie z bombami. Oba wybuchy zlały się w jeden. Niemcy chyba nie zauważyli zbliżających się komandosów. Droga otwarta! Por. D.C.W. Style ruszył do przodu ze swym pododdziałem. Za nimi biegł mjr Mills-Roberts i sekcja moździerzy pod dowództwem por. J.F. Ennisa, a obok porucznika sierżant komandosów francuskich — Baloche. Po lewej stronie zaczerniał mały lasek. Nagle spod drzew zaterkotał karabin maszynowy. Komandosi przypadli do wilgotnej ziemi. Baloche obserwował lasek przez lornetkę. —Tam jest tylko jedno stanowisko. Spróbuję obejść ich z boku. O, tamtędy -— tłumaczył por. Ennisowi. Wraz z dwoma żołnierzami znikł w szarym brzasku ^'czesnego świtu. Minęło kilka minut. Nagle pod lassem błysnął wybuch granatu. Załomotała krótka seria z pistoletu maszynowego. —Droga wolna! Możecie śmiało iść — dobiegł głos Baloche'a. Przed oddziałem zaczerniało niewielkie wzgórze porośnięte krzakami. Podbiegli. Ze szczytu widać było jak na dłoni w pierwszym świetle poranka cel wyprawy — baterię. Z betonowych stanowisk sterczały lufy dział, skierowanych ku morzu —Ognia! — zawołał Mills-Robęrts, Zaterkotały karabiny maszynowe. Odpowiedział im gęsty ogień niemiecki.
—Moździerze ognia! Sekcja por. Ennisa weszła do akcji. Pociski stromym łukiem wzniosły się ku górze, by po chwili zniknąć między zabudowaniami baterii. St. sięrż. Dujining wraz z szeregowcami Dałem i Hornem obsługiwali moździerz kalibru 50 mm. Leżący na szczycie wzgórza obserwator podawał wyniki strzałów i korygował ogień. —Więcej w lewo! —Wydłużyć o dziesięć metrów! —Dobrze! Jeszcze raz! Nagle rozległ się gwałtowny huk, silniejszy od grzmiącego wokół ognia. W górę uniósł się potężny słup dymu, poleciały odłamki, cegły, deski. —Trafiliście w park amunicyjny! — krzyknął podniecony obserwator. Przeciwko atakującym komandosom wybiegła grupa kilkudziesięciu żołnierzy niemieckich. —Rusza kontratak — pomyślał major Mills-Roberts. —Majorze, biała rakieta z drugiej strony baterii — zameldował obserwatorradiotelegrafista strzelec Very. —W porządku, to nadchodzi ppłk Lovat. Biegnący do kontrataku Niemcy wpadli w krzyżowy ogień komandosów. Ulewa ognia i stali przygważdżała ich do ziemi, dziesiątkowała. Kilku Niemców podniosło na karabinach białe chustki. —Brać jeńców — rozkazał major.
Kpr. Mann wyskoczył z krzaków. Po chwili przyprowadził trzech przerażonych artylerzystów niemieckich. —Zielona rakieta! — zameldował znów Very. —Zaprzestać ognia. Druga grupa będzie atakować Trzon sił 4 oddziału szturmowo-desantowego, 175 żołnierzy, wszedł do bezpośredniej akcji. Na prawym skrzydle biegli komandosi amerykańscy. Sierżanci K. Kenyon i M. Swank, kaprale W. Brady . F Koons prowadzili trzydziestu paru chłopców z dalekich Stanów. Z Minnesoty, Ohio, Texasu, Newady. pierwszy oddział amerykański walczący na ziemiach okupowanej Europy. Przed świtem wylądowali na plaży de Saint-Mar- ąuerite. Podczołgali się bezszelestnie do biegnącej wzdłuż ścieżki linii telefonicznej. Błysnęły nożyce. Równocześnie grupa uzbrojona w noże wpadła jak burza do bunkra wartowniczego. Bez strzału rozgromili zaskoczonych, zaspanych Niemców, traktujących widocznie pilnowanie „Wału Atlantyckiego" jako urlop wypoczynkowy w porównaniu ze służbą na froncie wschodnim. Komandosi podążyli w głąb lądu. Szerokim łukiem ominęli widniejące zabudowania, sforsowali nadbrzeżne wzgórza, zagłębili się w lasku Blanc-Menil-leBas i po jego przejściu znaleźli się na tyłach baterii Varengeville. W przedniej straży biegli Amerykanie. Dopadali zabudowań opuszczonej fermy. Budynki gospodarcze otaczały typowe wiejskie podwórko. Na tyłach, zwrócony w kierunku baterii, stał murowany spichlerz. Kpr. Koones i szer. Reynold wdrapali się na stryszek. Małe okienko, jakby specjalnie stworzone na strzelnicę, wychodziło prosto na stanowiska niemieckie. Na przedpolu mignęły szarozielone mundury artylerzystów niemieckich. Szedł kontratak. Obaj Amerykanie otworzyli celny ogień. Atakujący Niemcy zapadki w
trawę. Zza zabudowań fermy wybiegli komandosi. Powadził ich kpt. R.G. Pettiward. Przed biegnącymi rozpościerało się przeszło 200 m pustego pola. Od strony niemieckiej odezwały się karabiny maszynowe. Padli śmiertelnie ranni kpt. Pettiward i por. A. MacDonald. Oddział jednak dalej posuwał się kokami. Wiódł go teraz kpt. Porteous z drugiej linii. Padli między pierwsze okopy niemieckie. W walce wręcz komandosi byli górą. Niemcy kłuci bagnetami, rozszarpywani wybuchami granatów ręcznych cofali się w popłochu. Kpt. Porteous dopadł pierwszego z brzegu działa 150 mm. Za nim biegł sierż. Portmann grupy minerskiej, mającej za zadanie zniszczenie dział. Sprawne ręce założyły silny ładunek wybuchowy. Gwałtowna, bliska eksplozja rozdarła powietrze. Bateria została zniszczona. Ppłk Lovat spojrzał na zegarek. Godzina 06.50. Za. danie wykonane! — Odwrót! Zabrać zabitych i rannych. Niemców zostawić — padł rozkaz. Biegiem do zatoczki. Na szczęście jednostki desantowe czekały nieopodal plaży. Nastąpił jednak już odpływ i przy samym brzegu czerniały teraz potężne głazy pokryte wodorostami. Komandosi niosąc swych rannych kolegów wchodzili do wody po pas, po szyję. Fale nalewały im twarze. Ranni zachłystywali się, tonęli. Widząc to ppłk Lovat rozkazał założyć wszystkim rannym pasy ratunkowe. W pobliskiej przystani leżały lekkie łodzie rybackie. Tymi łodziami można było bezpiecznie przetransportować rannych na małe jednostki desantowe i potem na większe okręty, czekające na wodach kanału La Manche. Nad głowami ewakuujących się żołnierzy grzmiały „Hurricane'y" i „Spitfire'y". Walczyły z niemieckimi myśliwcami i samolotami szturmowymi, które chciały zniszczyć wycofujące się oddziały komandosów. Na wschód, hen aż za Dieppe, cały brzeg morski był pokryty ciemnymi chmurami zasłony dymnej.
Wreszcie 4 oddział szturmowo-desantowy wycofał się. Zadanie swoje wykonał. Straty były stosunkowo niewielkie i wynosiły 11 zabitych. Jak jednak poszło na innych odcinkach atakowanego wybrzeża, na plażach: „Niebieskiej", „Zielonej", „Czerwonej" i „Białej"?
***
Pierwszy rzut Kanadyjczyków z pułku Royal High" land of Canada znalazł się przed miejscem swego lądowania w siedemnaście minut po godzinie ustalonej na rozpoczęcie akcji, w momencie kiedy ciemności nocne ustępowały już przed bladym światłem pierwszeg0 brzasku. Jednostki desantowe dochodziły ostrożnie do skali 126 stej, niewielkiej plaży, rozciągającej się na długości 300 m. Z obu stron wąską dolinkę zakleszczały wysokie, prawie pionowe skały, a przez jej środek ciągnął się czterometowy mur betonowy. Zadanie Kanadyjczyków polegało na uchwyceniu dolinki w Puys, sforsowaniu muru przez utworzenie wyłomów za pomocą materiałów wybuchowych, a następnie zdobyciu wzgórza, panującego od wschodu nad miastem i portem Dieppe. Drugi oddział miał przeniknąć w głąb lądu w kierunku południowym i zdobyć stojącą tam baterię artylerii dywizyjnej. Niemcy, zaalarmowani toczącą się na morzu potyczką, otworzyli silny i celny ogień do nadchodzących w pierwszym brzasku opóźnionych jednostek desantowych. Kanadyjczycy, lądujący na wąskim kamienistym odcinku wybrzeża, ginęli częstokroć już w wodzie, przez którą brnęli ku ziejącym ogniem stanowiskom broni maszynowej. Lawina pocisków przyduszała żołnierzy do ziemi. Wciskali się między gładkie, oszlifowane morskimi falami głazy, czołgali ku fatalnemu murowi.
—Może tam, pod murem będzie bezpieczniej — myślał por. W.G.R. Wedd. Doczołgał się wraz z niedobitkami swego oddziału do wysokiego muru. Przywarł do niego wraz z komandosami, szukając schronienia przed ogniem bijącym 2 ustawionych na szczycie stanowisk karabinów maszynowych. Żołnierze z rozpaczą patrzyli na szumiące 0 kilkanaście metrów z tyłu morze i tonące, zniszczone artyleryjskim ogniem jednostki desantowe, ostatnią nadzieję na odwrót, na ratunek. Wreszcie ogień niemiecki jakby trochę ucichł. Przeciwnik nie mógł już razić bezpośrednim ogniem ukrytych nieomal u jego stóp Kanadyjczyków. Saperzy pojęli zakładać pod mur ładunki wybuchowe. Nagle z bocznych skał górujących nad plażą odezwał terkot karabinów maszynowych. Po betonie muru świergotały rykoszetem pociski. Por. Wedd zorientował się w jednej chwili w sytuacji i wraz z kilkoma żołnierzami podczołgał się ku stromo wznoszącej się górze. Kilka metrów nad nimi widniał przylepiony jak jaskółcze gniazdo betonowy bunkier. Małe, wąziutkie okienko ziało nieprzerwanym ogniem. Por. Wedd wciągnął się na rękach na pierwszy topień skalny. Przywarł za kłującym krzaczkiem uczepiony stromizny. Nad głową słyszał ogłuszający jazgot maszynowego ognia. Odczepił granat od pasa, zębami wyrwał zawleczkę i rzucił wprost w ziejące ogniem okienko. Płomień eksplozji buchnął z bunkra, Karabin maszynowy zadławił 3ię przerwaną nagle serią. Jednak Niemcy z innych stanowisk spostrzegli wiszącego na skale śmiałka. Zagrzmiały karabinowe strzały. Odłupały od skał białe, kredowe odpryski. Bohaterski porucznik wielokrotnie trafiony celnymi pociskami odpadł od ściany, potoczył się w dół na oślizgłe, mokre głazy. Zamieszanie spowodowane akcją por. Wedda pozwolił grupie kpt. Sinclaira uczynić pierwszy wyłom w zagradzającej drogę przeszkodzie. Kpr. Ellis z ręcznym karabinem maszynowym przeskoczył przez wyłom, wdrapał się na wzgórze i zaległszy w jakiejś rozpadlinie skalnej począł z góry razić Niemców.
Dwa kolejne rzuty lądujących Kanadyjczyków walczyły już na przedpolu Puys. Trzeci — ostatni — czekał jeszcze na kołyszących się na wodzie jednostkach znaku lądowania, który miał być dany z lądu dopiero po sforsowaniu muru. Żołnierze słynnego pułku Black-Watch patrzyli bezsilnie, jak na kamienistym skrawku ginęli ich koledzy. Dowódca trzeciego rzutu czekał wciąż jednak na sygnał. Wreszcie nie wytrzymał. Wydał rozkaz lądowania. Znów do ziejącego ogniem brzegu podeszły jednostki desantowe i ścigacze. Na pomoc ginącym biegły prosto pod mur śmierci wciąż nowe szeregi. Dowódca batalionu, ppłk Catto, uderzył na wyrwaną poprzednim wybuchem przerwę w murze. Sforsował ją wraz z dwudziestoma ludźmi, pokonał zasieki z drutu kolczastego. — Biegiem! Biegiem! Na szczyt! — krzykiem zachęcał swych żołnierzy. Ciężko dysząc, objuczeni bronią i amunicją wdrapał1 się komandosi na wzgórze. Catto obejrzał się do tyłu- Na sforsowaną przez niego wyrwę Niemcy skierowań silny ogień, że nie było mowy, aby ktokolwiek jeszcze mógł przyjść podpułkownikowi na pomoc. J Jesteśmy sami — skonstatował. — Mimo to musimy kontynuować uderzenie — zdecydował. Rzucił swój oddziałek ku stojącemu nieopodal na brzegi nabieżnikowi nawigacyjnemu. Stamtąd już powinien zobaczyć plażę w Dieppe. I tutaj też jednak spotkał ich silny ogień. Kanadyjczycy zalegli wśród niskich krzaków. Kilka razy podpułkownik próbował po4erwać swych chłopców do ataku. Daremnie! Za każdym razem przygważdżał ich do ziemi huragan ognia i stali. — Wycofywać się w kierunku lasku — zdecydował Catto. Z trudem wyczołgali się do niewielkiego zagajnika. Tu przynajmniej można było wykopać prowizoryczne stanowiska.
Tymczasem u podnóża tragicznego muru trwała w dalszym ciągu hekatomba Kanadyjczyków. Krzyżowy ogień niemiecki rozszarpywał ciała, odcinał jedyną drogę odwrotu. Wreszcie Anglicy postawili zasłonę dymną i pod jej osłoną podeszły do brzegu jednostki desantowe. Na ten widok ożyła nadzieja w ginących Kanadyjczykach. Rzucili się do wody. Gonił ich morderczy, celny ogień. Wielu nie dobiegło. Padali na plaży, padali w płytkiej wodzie, ginęli przy burtach okrętów desantowych. Ogień niemieckiej artylerii przykrył jednostki desantowe. Znów nadleciały samoloty Luft- waffe. Rzuciły bomby. Jedna z jednostek przeładowana Wycofującymi się żołnierzami wyskoczyła nagle w górę, trafiona celną bombą. Druga, przedziurawiona ogniem działek pokładowych szybko nabierała wody i tonęła. Ranni wyskakiwali za burtę, czepiali się drewnianych części wyposażenia. Osłabionych, wyczerpanych wciągały wiry, tropiły pociski lotników niemieckich. Na opuszczonej plaży leżały gęsto trupy żołnierskie, brzegu płonęły porzucone, zniszczone małe okręty fantowe. Pod fatalnym murem kuliła się jeszcze garstka strzelców, którym ogień zaporowy całkowicie drogę. Nie pozostawała im już żadna możliwość uratowania się. Niedobitki te zostały ostatecznie wzięte przez Niemców do niewoli. Atak na Puys załamał się całkowicie. Straty były ogromne. Z 39 oficerów zginęło lub dostało się do nie. woli aż 36, z 516 żołnierzy powróciło do Anglii jedynie 47. Pozostali przeważnie zginęli, tylko nieliczni poddali się Niemcom. Betonowy mur w dolinie Puys stał się prawdziwym murem śmierci dla setek młodych Kanadyjczyków. Grupa ppłka Catto poddała się koło południa, po całkowitym wyczerpaniu amunicji.
***
Małe okręty desantowe wiozące ku plaży w Pourville pułk South Saskatchewan wylądowały prawie dokładnie o godzinie 500.Niestety, silny prąd przybrzeżny zniósł je nieco na zachód, tak że ostatecznie zamiast na wschodnim brzegu niewielkiej, ale błotnistej rzeczki Scie, Kanadyjczycy znaleźli się na jej zachodniej stronie. Ppłk C.C.J. Merritt, dowódca Kanadyjczyków, wyskoczył jako jeden z pierwszych z barki i brnął ku plaży. Ciemności nocne pokrywały jeszcze nieprzyjacielski brzeg. Za podpułkownikiem wyskoczył do wody mjr Orno i cały zaokrętowany oddział. Cicho przebiegli wąski odcinek kamienistej plaży. Drogę zagrodził im wysoki, betonowy mur. —Podsadzić jeden drugiego rozkazał Męrritt. Zwinni, wysportowani Kanadyjczycy wdrapali się na barki swych kolegów Stojąc na ich plecach i głowach uchwycili rękami wierzch muru. Na szczęście nie był on pokryty szkłem ani drutem kolczastym. Podciągnęli się, wdrapali na górę. Po chwili już leżeli rozpłaszczeni na szczycie. Po zrzuconych w dół drabinkach sznurowych wchodzili tymczasem następni. Jeden P° drugim cicho zeskakiwali na drugą stronę muru. Ostatnia z kompanii została na plaży, aby sforsować ujście błotnistej rzeczki. Dwie inne przebiegały przez uśpioną jeszcze wioskę Pourville. —Biegiem do mostku — Merritt poganiał żołnierzy — Wszystko zależy od zaskoczenia, przemknęli przez wioskę, minęli ostatnie zabudowania. Przed nimi most. Nagle od strony morza rozległ się huk salw. Widocznie pozostawiona przy brodzie kompania napotkała opór nieprzyjaciela. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów dzieliło biegnących żołnierzy od mostku, gdy z drugiej strony rzeczki rozpoczął się gwałtowny ogień. Widocznie Niemcy zorientowali się w sytuacji. Kanadyjczycy zalegli w przydrożnych rowach. Skokami zbliżali się do mostku.
—Naprzód, biegiem! — poganiał Merritt. Wyskoczyło paru żołnierzy. Jeden z nich padł z rozkrzyżowanymi rękami, inni w pośpiechu wycofali się do rowów. Ppłk Merritt w jednej chwili wyskoczył z rowu. Wbiegł na most. W pierwszym brzasku poranka sylwetka jego wyraźnie rysowała się na tle mostu. Zdjął z głowy hełm Widzicie chłopcy, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa! — wołał. Cudem omijały go kule. Kanadyjczycy zerwali się, przebiegli most i zalegli po drugiej stronie rzeczki. Natarcie poszło dalej, w kierunku Quarte Vents, gdzie stacjonowała niemiecka bateria polowa artylerii dywizyjnej. Od strony brodu nadbiegała druga kompania, a na jej tyłach starszy już wiekiem podporucznik i czterech strzelców. Podporucznik widocznie nie nadążał za swymi podwładnymi. Ciężkie, oblepione błotem buty hamowały bieg, mokre spodnie krępowały ruchy. —Tędy, tu lepiej, sir — wybierali łatwiejszą drogę. Już dotarli do doliny za wałem. Po prawej ręce widniała w dali osada: kościół, parę piętrowych domów. To Pourville. Drogę zagrodziła im szosa. Cała piątka skryła się w rowie na krótki odpoczynek. Podporucznik dyszał wyraźnie zmęczony. Czterej żołnierze tymczasem pilni obserwowali przedpole. Pamiętali rozkazy, które otrzymali przed wyruszeniem do akcji. — Pilnować podporucznika jak oka w głowie. Dotrzeć wraz z nim do stacji radarowej, znajdującej się Wschód od Pourvilie. A potem osłaniać odwrót. I za wszelką cenę nie dopuścić, by podporucznik wpadł w ręce Niemców. W tym względzie zastosować wszystkie możliwe środki. Dziwny to w ogóle był podporucznik. Jeszcze na „Calpe" — niszczycielu dowództwa desantu, sam gen. Roberts zwracał się z uszanowaniem do podporucznika, tytułując go „profesorze".
Po drugiej stronie szosy wrzała zacięta walka, Kanadyjczycy atakowali zajadle niewielkie wzgórze, na którym stał cel wyprawy podporucznika-profesora, niemiecka stacja radarowa. Wystarczyło wychylić się z rowu, aby widzieć ją w całej okazałości. Profesor chciwie wpatrywał się w stację radarową, przyciskając do oczu lornetkę, a potem fotografował, szkicował, starał się zapamiętać szczegóły: wysokość wieży, osadzenie i rozmiary nieruchomej w tej chwili anteny. Wszystko to należało zapamiętać, a potem być może udoskonalić w Anglii, żeby pomóc żołnierzom, lotnikom, marynarzom walczącym już tyle lat z Niemcami. Po drugiej stronie szosy Kanadyjczycy poderwali się do ataku. Sadzili dużymi skokami. Zaterkotały salwy karabinów, zagrzmiały eksplozje granatów. Jeszcze parę minut i stacja została zdobyta. Teraz nadeszła kolej na profesora. Mały oddziałek wpadł do zdobytych przed chwilą budynków. Saperzy kanadyjscy już zakładali ładunki wybuchowe. Czasu było majo, bo Niemcy ochłonąwszy z pierwszego zaskoczenia, wściekle kontratakowali. Od strony rzeki dobiegały odgłosy toczącej się tam walki. —Szybciej profesorze! — poganiał podporucznika dowódca Kanadyjczyków. — Długo się tu nie utrzymamy. Profesor wbiegł zdyszany do zdobytej stacji radarowej. To tutaj pokój operacyjny! — poznał. Szybk1 rzut doświadczonych oczu na połączenia, mechanizmy—To zabierzemy ze sobą — zdecydował, — I jeszcze tę cześć. Chciałby zabrać wszystko do sweg0 laboratorium pod Londynem, czas jednak naglił. Przecięli kable, odkręcili śruby — teraz czterej przyboczni gwardziści mieli co dźwigać. Oficer saperów niecierpliwił się coraz bardziej- Wreszcie akcja została zakończona. Wybiegli ze stacji.
Droga powrotna była łatwiejsza, bo z góry. Biegli nie oglądając się za siebie. Nagle za plecami rozległ się huk. Profesor stanął, odwrócił się. Patrzył jakby z żalem na słup dymu nad stacją. —Tyle tam ciekawych rzeczy zostało — pomyślał. Jednostki desantowe podeszły teraz już na prawy brzeg rzeczki, nie trzeba więc było brodzić w błotnistym rozlewisku. Skrzynki z zabranymi częściami ciążyły bowiem coraz bardziej. Profesor jakby odmłodniał. Dźwigał z zapałem marynarski, brezentowy worek wypełniony elementami zdobytej stacji. 2 jednostki desantowej wyciągnęły się pomocne ręce marynarzy. Silnik już pracował. Później przesiedli się na ścigacz, który natychmiast obszedł do Anglii. Specjalna misja „profesor" dobiegła końca. W pięćdziesiąt minut po desancie pułku South Saskatchewan do plaży w Pourville zbliżyły się, zgodnie z planem, jednostki drugiego rzutu. To żołnierze doborowego oddziału szkockich strzelców, Quen's Owi Camerons Highlanders, lądowali na francuskim brzegu. Już wyskoczyli do wody. Biegli w równych szeregach jak na ćwiczeniach. Na skrzydle nieodłączni kobziarze. Zgodnie z tradycją szkockich górali szkoccy strzelcy szli do walki przy piskliwych dźwiękach bojowego marsza. Z góry nadleciały niemieckie samoloty. Zwarły się ze „Spitfhami". Uganiały nad plażą w karkołomnych wirażach bojowych zwrotów i uników. Nagle jeden z Niemców wymknął się atakującym anglikom, zszedł nisko prawie nad samą wodę i przelatując nad lądującymi otworzył ogień ze wszystkich działek pokładowych. Biegnący na czele strzelców ppłk A. C. Gostling padł zabity. Dowództwo momentalnie przejął mjr A. T. Law. Oddział jednak biegł dalej. Wpadli pomiędzy pierwsze ^budowania Pourville, dotarli do mostu na rzece "cie. Po drugiej stronie, w kierunku na wzgórze Quatre Vents walczyli już ich koledzy w South Saskatchean.
Mjr Ląw miał zadanie dotrzeć prawym brzegiem beczki przeszło 4 km w głąb lądu aż do lotniska St. Aubin, gdzie powinien zniszczyć wszelkie urządzenia i ewentualne samoloty. Wobec tego jednak, że Kanadyjczycy nie umocnili się jeszcze na prawym brzegu rzeczki, mjr Law zdecydował się na atak wzdłuż lewego brzegu pod stromą ścianą jaru. Pobiegli w kierunku południowym. Oddział przedzierał się przez krzaki, wąska ścieżka gubiła się wśród skal i zarośli. Nagle za załomem skalnym zazieleniły się niemieckie mundury. To chyba odsiecz dla Pourville, Strzelcy zalegli wzdłuż brzegu. Otworzyli ogień z broni maszynowej. Druga grupa nie wstrzymując biegu bagnetami zaatakowała nadchodzących nieprzyjaciół. Niemcy, nie spodziewając się tu Brytyjczyków, zaskoczeni, dziesiątkowani gwałtownym ogniem, spychani do rzeczki, przyparci do stromego zbocza, nie wytrzymali gwałtownej furii ataku. Cofali się w popłochu, zostawiając zabitych i rannych. Strzelcy biegli dalej. Przed nimi mała wioska Petit Appeville. Na rzeczce most kolejowy. Stąd jeszcze tylko 2 km do lotniska. Oddział minął już wioskę, pierwsi żołnierze spoceni, zakurzeni wypadli na skrzyżowanie szos. Na skrzyżowaniu drogowskaz. Na lewo — Dieppe, na prawo — Ouville. Nagle od przeciwległego, wysokiego brzegu rzeczki zagrzmiały salwy. Strzelcy znikli w rowach przydrożnych, w zaroślach, za głazami. Wtem od drugiej strony, od zachodu też zaczęto strzelać. To garnizon niemiecki z Ouville spieszył na odsiecz do Dieppe. Na szosie pojawiły się samochody pełne wojska. Serie broni maszynowej zatrzymały nadjeżdżających. Niemcy zeskoczyli z wozów, rozsypali się w regularną tyralierę. Strzelcy szkoccy zostali wzięci w dwa ognie. Mjr Law zdał sobie sprawę, że atak na lotnisko jest niemożliwy. Trzeba uważać, żeby Niemcy nie odcięli drogi odwrotu do plaży.
— Drugi rzut wycofuje się wzdłuż rzeki do Pourville — zdecydował. Sam z pierwszym rzutem został na skrzyżowaniu. Ogniem broni maszynowej trzymał w szachu oba oddziały niemieckie. I ten zza rzeki, i ten z Ouville. Czekał na czołgi kanadyjskie, które zgodnie z planem powinny już niedługo ukazać się za plecami niemieckiego oddziału za rzeką. Nie wiedział, że w tej chwili czołgi płonęły już na bulwarze w Dieppe. Tymczasem ogień niemiecki nie słabł, a komandosom powoli zaczynało brakować amunicji. Mjr Law musiał podjąć decyzję. — Powoli wycofywać się w stronę brzegu — rozkazał. — Ja idę w tylnej straży. Strzelcy skokami zmieniali pozycję, ostrzeliwując się nacierającym coraz zuchwałej Niemcom. Minęli znajomy sprzed godziny wąwóz. Już znowu byli w opłotkach Pourville. Tuż za ostatnimi domami widniała zbawcza płachta morza zasnutego dymami artyleryjskich salw. Od wschodu, od strony Quatre Vents biegli Kanadyjczycy z pułku South Saskatchewan. I oni też wycofywali się na plażę.
***
O godzinie 05,00 nad miasteczko i port Dieppe nadleciały pierwsze samoloty angielskie. „Hurricane'y" i „Spit- fire'y" zniżały swój lat i idąc na wysokości kilkudziesięcu metrów wpadały grzmiąc silnikami w szeroki jar rzeczki Argues. Działka pokładowe błyskały ogniem wystrzałów, leciały w dół bomby.
Przeszła pierwsza fala atakujących, później druga, trzecia. Wreszcie pojawiły się „Bostony" z 411 dywizjonu i idąc nisko nad samą wodą poczęły wypuszczać ciemne warkocze zasłony dymnej, ścielącej się grubym Welonem na wodach przybrzeżnych. Z kolei stojące dość daleko od brzegu niszczyciele otworzyły ogień. Pociski ich dział kruszyły betonowy bulwar nadmorski, wżerały się w mury słynnego kasyna, niszczyły domki przycupnięte u stóp wzgórz na Przedmieściach Pollet i Barre. Tu i ówdzie wybuchały już pożary i ich dymy łączyły się z dymami zasłony stawianej przez samoloty. . Nagle umilkł ogień artyleryjski, odleciały samoloty i zapanowała cisza. Z ciemnych oparów zasłony dymnej wynurzyły się tępe dzioby jednostek desantowych i ścigacze. Wszystkie po brzegi wypełnione wojskiem. Przyczajeni, skuleni na pokładach leżeli żołnierze z pulku Essex Scotish i Royal Hamilton, Teraz przyszła ich kolej. Teraz oni mieli wziąć udział w „eksperymencie wielką skalę". Jednostki rozdzieliły się. Pułk: Essex Scotish miał lądować na lewym skraju plaży, zaznaczonym na mapach operacyjnych jako „Plaża Biała", a Royal Hamilton na prawym, u podnóża wzgórza St. Nicolas, naprzeciwko okazałego budynku kasyna. Ten obszar nosi} nazwę „Plaża Czerwona". Gdy tylko odleciały samoloty i umilkły działa okrętów, ogień niemiecki rozszalał się z poprzednią furią. W idące ku brzegowi jednostki waliły wszystkie baterie zgromadzone na okolicznych wzgórzach, baterie, których nie zdołały zdobyć i zniszczyć wcześniej wysadzone desanty w Puys i Pourville. Mały okręt desantowy „LCS 35", którego dowódcą był por. E. L. Graham, płynął na lewym skrzydle zgrupowania. Jeszcze dość daleko od brzegu celne pociski niemieckie trafiły jednostkę. Por. Graham został śmiertelnie ranny. Dowództwo przejął natychmiast znajdujący się na pokładzie porucznik-lekarz M. P. Martin. Chciał on w dalszym ciągu płynąć wyznaczonym kursem bojowym, jednak ster był uszkodzony i „LCS 35" poczęła dryfować ku zachodowi.
Unieruchomiona jednostka stanowiła łatwy cel dla niemieckich artylerzystów i po chwili otrzymała dalsze trafienia. Podziurąwiony kadłub począł nabierać wody i tonąć. Nie pozostawało nic innego, jak opuścić okręt. Na szczęście przepływający nieopodal ścigacz artyleryjski podniósł rozbitków z wody i po kilku minutach ociekający wodą, ranny lekko w bok por. Martin wdrapywał się na pokład niszczyciela „Calpe — Dobrze, że pan jest, poruczniku — powitał go głos kapitana-lekarza Crowthera - już mamy na pokładzie całą masę rannych i pańska pomoc wspaniale nam przyda. Dochodziła godzina 05.20 — „godzina zero" — znaczona na rozpoczęcie frontalnego ataku. Pierwsze jednostki z żołnierzami z pułków Scotish i Royal Hamilton wylądowały na usianej drobnymi kamykami plaży. Przez całą prawie jej długość biegły zasieki z drutu kolczastego, a dalej drogę do miasta zagradzała betonowa skarpa podtrzymująca nadmorski bulwar. Jedynie na lewym skrzydle, niedaleko wejścia do portu i na prawym, prawie u podnóża skał, (jo skarpy przylegały bezładne kupy większych głazów, umożliwiające wdarcie się na szczyt muru. Równocześnie z żołnierzami miały na plaży lądować czołgi z 14 batalionu kanadyjskiego pułku Calgary. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności okręty desantowe wiozące czołgi spóźniły się i Kanadyjczycy z Essex Scotish i Jtoyal Hamilton znaleźli się na plażach „Białej" i „Czerwonej" bez ich wsparcia ogniowego. Zostali sami, uzbrojeni jedynie w lekką broń naprzeciw betonowych bunkrów, baterii dział i zamienionych w twierdze nadmorskich hoteli. Nim dobiegli do muru, wielu, z nich padło na kamienistym wybrzeżu. Wreszcie zalegli pod samą skarpą. Dowódcy rozpaczliwie wyglądali pomocy w postaci dział czołgowych.
Kpt A. C. Hill z pułku Royal Hamilton zdecydował się w końcu ruszyć do ataku bez wsparcia ogniowego czołgowych dział. Podzielił swój oddział na dwie grupy. Sam poprowadził pierwszą wykorzystując chwilowe osłabienie niemieckiego ognią. Poderwał żołnierzy. Przeskoczyli skarpę, przebiegli w ogniu kilkanaście metrów dzielących ich od kasyna. Już dotarli do szerokich drzwi. Ale jak je sforsować? Nie ma innego sposobu, jak wysadzić je w powietrze. Huk wybuchu! Kapitan skoczył prosto w dym. Porwał za sobą swych żołnierzy. Wpadli do wnętrza. Rozgorzała walka na schodach, pociski obłupywały marmurowe kolumny. Posypał się tynk, pod butami zgrzytało szkło rozbitych szyb. Kilkadziesiąt metrów dalej sierż. G,A. Hickson ze swoją grupą zaatakował betonowy bunkier — gniazdo karabinu maszynowego Wybuchły podłożone ładunki, bunkier zamilkł. — Hurra! — wrzasnął uradowany Hickson. — Te- do kasyna na pomoc kapitanowi! Obie grupy szybko oczyściły pomieszczenia kasypa z Niemców. Do atakujących dołączył jeszcze po chwili Por. L.C. Bell i kilkunastu strzelców. Kanadyjczycy byli już panami pierwszego budynku na francuskim brzegu. —Dalej, do miasta! — zawołał podniecony sukcesem Hill. Wybiegli z kasyna. Przemknęli pod murami domów wzdłuż wąskich, zadrzewionych uliczek. Jeden zakręt, drugi. Przed biegnącymi wyrósł masyw kościoła Saint Remy. Z wieży kościelnej prażył ogniem -karabin maszynowy. —Nie damy tu sami rady — stwierdził kpt. Hill. Żeby tak nareszcie nadeszły czołgi. Wpadli na kamienne schody teatru, zabarykadowali się za wyniosłą kolumnadą.
Wreszcie spóźnione o cały kwadrans okręty desantowe LCT wiozące czołgi doszły do plaży. Tam czekały już oddziały techniczne pod dowództwem ppłka K.G. Parks-Smitha, które miały przeprowadzić wyładunek czołgów. Tyle razy robili to tak sprawnie na ćwiczeniach. Teraz jednak sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Wysokie kadłuby jednostek LCT stanowiły doskonały cel dla Niemców. Cały ogień skupił się też bezzwłocznie na nich. Ppłk Parks-Smith padł ciężko ranny. Komendę natychmiast objął sierż. Badian. —Opuścić rampę! Z pluskiem opadł ciężki pomost. Podtrzymywany przez dwa grube łańcuchy umożliwiał łagodne zejście stalowemu smokowi. Wewnątrz czołgu tkwiła już załoga na stanowiskach bojowych. Silnik był zapalony. Żołnierze z ekipy technicznej przez chwilę jeszcze badali grunt przed rampą, czy nie ma w nim rozpadliny, w której mógłby utonąć czołg. —Naprzód! — krzyknął sierż. Badian. — Próbujcie dostać się na promenadę blisko mola. Tam łatwiej. Kupa kamieni dochodzi prawie do samego wierzchołka skarpy. Zachlupotała woda. W jej bryzgach pierwszy czołg sunął jak stalowy żółw morski ku błyskającemu ogniem brzegowi. Sierż. Badian, zanurzony po pas w wodzie, klepnął przejeżdżający obok czołg.
JESTEŚ PIERWSZY! POWODZENIA!
Z innych jednostek wypełzały na plażę dalsze czołgi. Pięły się ku górze, dymiąc niebieskimi kłębami spalin. Ryknęły pierwsze strzały. Czołgowe pociski pojęły dziurawić ściany zabarykadowanych hoteli, niszczyć betonowe osłony bunkrów. Za pełznącymi maszynami biegli żołnierze. Byli to saperzy, których zadaniem było usuwać przeszkody przeciwczołgowe i zapory uliczne. Do „Czerwonej Plaży" zbliżył się drugi rzut czołgów. Wśród nich czołg dowódcy batalionu — ppłka J.G. Andrewsa. Trzeba jak najszybciej wesprzeć pierwszy rzut, bo atak czołgów załamie się w ogniu niemieckim — pomyślał Andrews. — Szybciej opuszczać rampę! — krzyknął zniecierpliwiony do żołnierzy. Wskoczył do pierwszego czołgu. Silnik był już zapuszczony. — Naprzód! — czołg podpułkownika wjechał na pomost. Nagle celny pocisk niemiecki przeciął prawy łańcuch! Rampa gwałtownie przechyliła się w bok, a czołg począł ześlizgiwać się w prawo. Nie pomogło gwałtowne dodanie gazu. Stalowa maszyna zwaliła się jak kamień do jeszcze głębokiej w tym miejscu wody. Podpułkownik ledwo zdążył wyskoczyć z wieżyczki. Kierowca i reszta załogi zablokowani wewnątrz maszyny utonęli razem z czołgiem. Z 30 czołgów pierwszego i drugiego rzutu wylądowało szczęśliwie 28. Wiele z nich jednak zostało unieruchomionych jeszcze na plaży. Rozwalone wraki sterczały
bezradnie. Niektóre prowadziły jeszcze ogień ze swych dział, inne płonęły buchając gęstym, ciemnym dymem. Zaledwie połowa czołgów dostała się na bulwar Ver- Un- Ale tam zagrodziły im drogę zapory betonowe i ogień niemieckiej artylerii. Gdzie byli saperzy, którzy mieli wysadzić przeciw- czołgowe przeszkody? Niestety. Większość z nich już zginęła i teraz leżeli nieruchomo na plaży miasta Dieppe. Na bulwarze Ver- Un - resztki czołgów pierwszego i drugiego rzutu krę- się w śmiertelnej pułapce. Droga naprzód była zablokowana, odwrót też niemożliwy. Załogi czuły się jak na strzelnicy. Tylko że teraz oni i ich czołgi byli celem. 14 kanadyjski batalion czołgów ginął na bulwarze Verdun w Dieppe, Na kręcące się naprzeciw plaży okręty eskortowe desantu spadały wciąż nowe eskadry Luftwaffe. Wśród okrętów był też polski niszczyciel „Ślązak". *** Jeden z członków załogi polskiego okrętu, Stanisław Mayak, tak opisywał walkę niszczyciela z niemieckimi samolotami, „Wzrok biegnie szybko, śledząc po niebie za samolotami i w mig rozpoznając je. — Kąt kursowy — lewa burta!... Teraz już nie ma czasu na zastanawianie się, bo oto «Dornier» pikuje wprost na nas. Trzasnęły zamki, huk wstrząsnął powietrzem, na niebie ukazały się bukiety dymów. Huki powtarzały się coraz częściej. «Dornier» zakołysał się, próbował jeszcze uciec. Na próżno! Maleńka poprawka i
znów nowa seria. Nareszcie! — Odetchnęliśmy z ulgą, widząc jak... wali się w otchłań. Nie minęło pierwsze wrażenie, raptowny zwrot i na nowo... Teraz, dla odmiany, trzy maszyny walą z lądu. — Zapora!!!,.. Ognia!... Ogień polał się strumieniami z luf. Widocznie zrezygnowali, bo dodali gazu, robiąc gwałtowną pikę w górę. — A szkoda — pomyślałem. Nie było czego żałować, oto nowa niespodzianka. Teraz opadły nas jak psy. — Ogień samodzielny!... — pada rozkaz. Warkot samolotów, huk dział, grzechot maszynowej broni zlały się w jedno. Istne piekło! I z tego pojedynku też wyszliśmy zwycięsko"
*** Kwatera naczelnego dowództwa operacji „Jubileusz mieściła się nieopodal małego angielskiego miasteczka Uxbridge. Wkrótce po godzinie 05.00 przybył do kwatery wiceadm. Mountbatten. W dużej sali, otoczonej dokoła galerią, leżała na specjalnym stole olbrzymia plastyczka mapa kanału La Manche i odcinka wybrzeża francuskiego od Berneval do Vasterival. Ciche i dyskretne dziewczęta ze służby pomocniczej kobiet ze słuchawkami na uszach przesuwały grabkami żetony, wyobrażające okręty, oddziały, dywizjony samolotów.
W sali panowała cisza, przerywana jedynie szelestem żetonów. Było w niej coś ze skupionego, nerwowego nastroju sali gry. I tu też toczyła się gra — wielka gra. Stawkami jednak byli ludzie, dziesiątki, setki młodych ludzi, ukrytych pod nazwami pułków i formacji wojskowych. Koło godziny 07.00 otworzyły się szeroko drzwi. Do pokoju operacyjnego wtoczył się niski, tęgi człowiek z nieodłącznym cygarem w wysuniętych, grubych wargach. Wszyscy obecni podnieśli się ze swych miejsc. To premier Rządu Jego Królewskiej Mości, sir Winston Churchill. Machnął niedbale ręką na powitanie. — Co nowego? — spytał Mountbattena. Uważnie wysłuchał relacji. Spojrzał na mapę. — A tu? Jak idzie? — wskazał palcem na plażę przed Dieppe. Usłyszawszy odpowiedź, skrzywił się. Nerwowo żuł zgasłe cygaro. Do Churchilla podszedł marszałek lotnictwa T. Leigh Mallory. Przedstawił sytuację na odcinku walk powietrznych. Churchill znowu machnął ręką. Zamruczał coś niewyraźnie pod nosem. Z kieszeni wyciągnął nowe cygaro. Zapalił. Odgrodził się od otoczenia kłębami sinawego dymu. Spojrzał raz jeszcze na mapę, pokiwał głową. Wygląda na to — wymamrotał do Mountbattena , że jednak nie wszystko można dokładnie przewidzieć Pokręcił się jeszcze kilka minut po pokoju. Wychodząc rzekł do wiceadmirała:
,,A uratujcie tam tylu chłopaków, ilu się uda. Ci co wyjdą żywi, będą nam jeszcze mocno potrzebni. Diabelnie mocno potrzebni. Ich doświadczenie z desantu jest warte o wiele więcej, niż całe lata ćwiczeń. Na pokładzie niszczyciela „Calpe" mieścił się sztab gen. J.H. Robertsa, dowódcy dywizji kanadyjskiej. Choć niezbyt oddalony od atakowanego brzegu, gen. Roberts nie miał dokładnego obrazu rozwijającej się akcji. Łączność szwankowała, wiadomości, nadchodzące od lądujących i walczących oddziałów, były spóźnione i często sprzeczne. I tak na przykład o niepowodzeniu ataku 3 oddziału szturmowodesantowego gen. Roberts dowiedział się dopiero po dwóch godzinach. O godzinie 06.10 nadeszła wiadomość z „Plaży Białej": „Essex Scotish osiągnął plażę i wkroczył do domów". Sygnał ten uspokoił generała, który był przekonany, że uderzenie na lewym skrzydle w Dieppe rozwija się pomyślnie. Dymy snujące się na brzegu przesłaniały całkowicie widoczność i wskutek tego generał wytworzył sobie całkiem fałszywy obraz sytuacji. Otrzymany sygnał dotyczył bowiem tylko niewielkiej grupy żołnierzy, którym udało się sforsować skarpę wzdłuż mola i zająć jedną z nadbrzeżnych willi. Powodując się błędną, zbyt optymistyczną oceną, generał zdecydował się wysłać o godzinie 07.00 na „Plażę Białą" siły rezerwowe — strzelców Mont Royal. Był to oddział składający się prawie całkowicie z Francuzów kanadyjskich. Dowódcą ich był ppłk D. Menard. Przez dymy zasłony ruszyły ku brzegowi kolejne jednostki desantowe. Silny przybrzeżny prąd odpływowy zniósł je jednak w kierunku zachodnim, tak że lądowanie odbyło się nie na „Plaży Białej", ale na „Czerwonej", prawie u stóp skalistego wzgórza St. Nicolas. Gen. Robertsowi zostały jeszcze ostatnie rezerwy — oddział Royal Marine Commando, który był początkowo przeznaczony do wysadzenia w porcie Dieppe w
celu zniszczenia znajdujących się tam niemieckich jednostek desantowych. Oddział ten, zaokrętowany na ścigaczach „Wolnych Francuzów", krążył już od dwóch godzin w pobliżu flagowego niszczyciela. Wreszcie z „Calpe" nadszedł rozkaz nakazujący ści- gaczom postawienie zasłony dymnej możliwie blisko brzegu, a jednostkom desantowym kurs w stronę „Plaży Białej". Zastartowały silniki ścigaczy i małych okrętów desantowych.' Kolejny, ostatni już zespół ruszył ku skrytej w dymach plaży. Nikt z lądujących nie wiedział jeszcze, że na brzegu czeka na nich tylko śmierć. Okręty desantowe szły w dwóch falach. W drugiej na środkowej jednostce płynął ppłk J.P. Phillips, dowódca Royal Marinę. Już wychynęli z dymów zasłony. Podpułkownik ujrzał nagle przed sobą zasłaną trupami i wrakami czołgów plażę. Sytuacja stała się dla niego natychmiast zupełnie jasna: atak na Dieppe załamał się kompletnie. Tymczasem jednostki pierwszej fali już podchodziły do lądowania, ścigane gwałtownym ogniem niemieckim. Płk Phillips stanął na pokładzie swej łodzi. Wysoko w górę uniósł ręce w białych, skórzanych, z daleka widocznych rękawicach. Dał sygnał do natychmiastowego odwrotu. Uznał, że nie ma żadnego sensu wysyłać jeszcze tego oddziału na pewną śmierć! Okręty desantowe drugiej fali posłusznie zawróciły i w ryku silników znikły w opiekuńczej chmurze zasłony dymnej. Teraz już nareszcie gen. Roberts zdał sobie sprawę z sytuacji. Zorientował się, że natarcie załamało się całkowicie. Wydał więc rozkaz ewakuacji. Kilkanaście minut przed jedenastą ocalałe z pogromu okręty desantowe i ścigacze ruszyły raz jeszcze ku plażom w Pourville i Dieppe.
Rozpoczął się odwrót niedobitków 2 Dywizji Kanadyjskiej.
***
Odwrót odbywał się też i w innych punktach wybrzeża. Grupa, w której znajdował się polski komandos, otrzymała rozkaz odwrotu podczas zaciętej walki. Komandosi, przekonani o tym, że stanowią przednią straż poważnej operacji desantowej, mającej na celu utworzenie oczekiwanego od dawna drugiego frontu, zostali całkowicie zaskoczeni otrzymanym rozkazem. Polski nieznany bliżej komandos tak wspomina chwile odwrotu. „W chwili zaciekłego forsowania drugiej linii obrony przychodzi rozkaz odwrotu. Jak to, mamy tak odejść i nie zniszczyć baterii? Jeszcze ostatnia próba. I znowu podrywają się sylwetki żołnierzy mknące z przeraźliwym wyciem ku dymom wystrzałów. Otrzymujemy drugie naglące wezwanie do odwrotu. Trzeba się wycofywać. Pod osłoną ognia [...] z morza i samolotów z powietrza zaczynamy się ładować i pospiesznie odpływać. Wreszcie ostatni żołnierze wskakują niosąc ze sobą zdobyte na Niemcach trofea. Plaża ginie w oddali i w osłonie dymu. Niemcy jakoś nie mają ochoty nas gonić... Płyniemy w konwoju, a niebo nad nami jest pełne samolotów, które chroniąc czekające okręty inwazyjne dokazywały cudów waleczności. Z Dieppe już się wycofują, względnie wycofali. Kilkugodzinna inwazja kontynentu skończona. Wracając rozpamiętujemy minione godziny, w których człowiek zatracił całkowicie poczucie czasu i które już w tej chwili zdają się być dalekie. Dochodzą do nas odgłosy walki powietrznej i od czasu
do czasu głuchy grzmot zenitówek z eskorty konwoju. W miarę wzrastania bezpieczeństwa przychodzi reakcja. Odczuwa się ból w skroniach i ogarnia nas apatia i żal, że nie można było pozostać i nie wracać, ale poprzez ziemie i wody kontynentu iść dalej w stronę, w której huk dział niemieckich zaczynających tę wojnę rozległ się po raz pierwszy. Ziemi, która teraz czeka na inwazyjne strzały i najpiękniejszy okrzyk: —Polacy wracają!" * * *** Gdy barki doszły do plaży w Pouryille, odpływ odsłonił już skaliste dno i wycofujący się pod ogniem kontratakujących Niemców Kanadyjczycy z South Saskatchewan i Camerons Highlanders brodzić musieli nieraz aż po same szyje w burzliwej wodzie przyboju. Ppłk Merritt zdecydował się zostać w straży tylnej. Wraz z ppr. Priorem i kilkunastoma żołnierzami ogniem swych karabinów maszynowych wstrzymywał nacierających coraz ostrzej Niemców. Tymczasem na plaży trwał nieprzerwanie tragiczny odwrót. Ciężki ogień artylerii i lotnictwa niemieckiego niszczył ostatnie ocalałe jeszcze barki desantowe, zabijał i ranił cofających się Kanadyjczyków. Przepełnione jednostki desantowe dopływały w dymach zasłony do burt niszczycieli i statków inwazyjnych. Przeładowywały rannych, wysadzały zdrowych żołnierzy i znów wracały w piekło plaży Pourville. Znów załadunek pod ogniem i ucieczka w zbawczą zasłonę. Dwie jednostki desantowe „LCA 250" i „LCA 315" trzykrotnie brały % plaży rozbitków na swe pokłady. Trzykrotnie udawało im się jakimś cudem uniknąć trafienia.
* Relacja Polaka..., op. cit.
Wreszcie o godzinie 12.15 ewakuacja Pourville została zakończona. Na plaży zostały trupy, porzucony sprzęt i wraki zniszczonych barek desantowych. Samoloty Luftwaffe z zaciekłością atakowały wycofujące się jednostki desantowe i okręty osłony. Marynarz Stanisław Mayak, członek załogi „Ślązaka", a jednocześnie kronikarz dziejów okrętu, tak w swych wspomnieniach opisuje tę sytuację: „Pociski padały coraz częściej. Spojrzałem w górę. Krew stanęła mi w żyłach. Pomimo silnego ognia dział i maszynowej broni, kiedy byliśmy zajęci zaciętą walką z grupą napastników, jeden nieprzyjacielski bombowiec przedarł się, wszedł w martwe pole obstrzału i wali prosto na nas. — Jeszcze chwila, a właduje serię... — Słychać już przeraźliwy świst... — Co to?... Nie trafił?... Nie, to świetny manewr dowódcy uratował nas od niechybnej śmierci. Szwab z wściekłością przemówił piekielnym grzechotem swych działek. Posypał się grad pocisków. W tej chwili rozległ się straszliwy huk — i «Ślązak» przechylił się na lewą burtę. Umilkło trzecie działo. — Czemu nie strzelamy? — spytałem podnosząc hełm z oczu i ocierając twarz z krwi. Ujrzałem smutny obraz. Jeden z obsługi działa leży na stosie łusek wśród krwi, drugi trzyma kurczowo ręką spust, zbryzgany krwią, z oczyma wzniesionymi w niebo, jakby chciał swym widokiem odstraszyć wroga"* *.
*
S. H. Mayak, op. dt., s. 31. 146
ORP „Ślązak", posiadający stosunkowo silne uzbrojenie przeciwlotnicze, spełniał w czasie osłony desantu na Dieppe rolę pływającej baterii przeciwlotniczej, co spowodowało, że stał się celem niezwykle zajadłych, długotrwałych i uporczywych ataków niemieckiego lotnictwa. Podczas jednego z licznych tego dnia ataków „Ślązak" został ponownie trafiony i na jego pokładzie wybuchł pożar. Został on jednak na szczęście rychło ugaszony i ani na moment polski niszczyciel nie przerwał swej walki w obronie desantu. Odpierając liczne i skoncentrowane ataki „Ślązak" sam zadawał ciosy, zestrzeliwując dalsze niemieckie samoloty. W czasie odwrotu spod Dieppe pod burtę polskiego niszczyciela wielokrotnie podpływały małe okręty desantowe, ewakuujące z brzegu rannych komandosów i żołnierzy. A jednocześnie bezustannie prowadził on walkę z wciąż nowymi falami atakujących samolotów niemieckich, jednocześnie bronił się i sam zadawał ciosy. Podczas powrotu niedobitków zespołu desantowego do Wielkiej Brytanii polski niszczyciel otrzymał rozkaz odłączenia, się od pozostałych, wolniej płynących okrętów i szybkiego powrotu do portu na maksymalnej prędkości ze względu na znajdujących się na jego pokładzie licznych rannych żołnierzy i komandosów. W jednym z brytyjskich portów „Ślązak" oddał na ląd rannych, zarówno Kanadyjczyków jak i kilku Niemców oraz członków własnej załogi i udał się do swego portu bazowego. Tymczasem o godzinie 13.00 na wodach kanału La Manche samoloty niemieckie dopadły brytyjski niszczyciel „Berkeley". Po celnym trafieniu bombą niszczyciel ten wkrótce zatonął. Udział polskiego niszczyciela w desancie na Dieppe, niezależnie od charakteru i oceny całej operacji, należy uznać za niezwykle udany i pożyteczny. Wypada zwrócić uwagę, że była to pierwsza tego typu operacja wojenna, w której brał udział polski okręt.
Przebieg działań polskiego okrętu w ramach „eksperymentu na wielką skalę" przedstawiał się — według sprawozdania, zamieszczonego w czasopiśmie Polskiej Marynarki Wojennej na obczyźnie „Polska na Morzach" — następująco: „«Ślązak» był wówczas w akcji przez 22 godziny, z czego 15 godzin walki z brzegiem, samolotami i jednostkami pływającymi nieprzyjaciela. Ponad 30 razy otwierał ogień do samolotów, 10 razy do baterii nieprzyjacielskich na wybrzeżu, gonił ścigacze i okręty podwodne, wyciągnął z wody 5 Niemców z zatopionego poławiacza min, uratował pilota angielskiego samolotu, 1 oficera i 19 żołnierzy kanadyjskich oraz oficera marynarki, który zmarł na okręcie. W walce z lotnictwem «Ślązak» zestrzelił 2 «Dorniery 217», 1 «Messerschmitta 109» i 1 «Junkersa 88», co w następstwie przyczyniło się do przyznania «Ślązakowi» pierwszego miejsca — pospołu z kontrtorpedowcem brytyjskim — co do liczby zestrzelonych samolotów nieprzyjaciela w 1942 roku" * *. Podczas gdy „Ślązak" mknął całą mocą swych turbin w stronę Wielkiej Brytanii, kawalkada niedobitków z desantu na Dieppe płynęła wodami kanału La Manche. Teraz nad okrętami krążyły bezustannie samoloty RAF-u chroniąc je przed atakami Luftwaffe. Wśród osłony nie brakowało też polskich lotników i polskich samolotów. A oto co pisze na ten temat ppłk Tadeusz H. Rolski w swej książce „Uwaga wszystkie samoloty!": »[...] wraz z 317 dywizjonem wystartowałem jako jeden z bocznych dowódcy dywizjonu. Gdy znaleźliśmy się nad kanałem stwierdziłem, że duża część floty była już w drodze powrotnej, mniej więcej w połowie
*
„Polska na morzach" 1943, nr 12.
kanału. Radio przyniosło krótkie, krzyżujące się rozmowy i rozkazy. Nasz «Ops» (wydział operacyjny) ostrzegł, że nad kanałem kręcą się «Focke Wulfy» i «Messerschmitty». Im bliżej Dieppe tym zgęszczenie barek desantowych i innych jednostek morskich było większe. Torpedowce jak psy owczarki pilnowały całej gromady, uwijając się po obu flankach. W zasięgu widoczności brzegu francuskiego i Dieppe stał zakotwiczony okręt dowództwa. Podpływały i odpływały od niego coraz to inne statki i barki. W bezpośredniej bliskości myszkowały dwa torpedowce. Widoczny w oddali brzeg francuski dymił i błyskał ogniem. Całe wybrzeże zawalone było barkami i sprzętem wojennym, stojącym lub posuwającym się po piaskach i płyciznach. Wznoszące się słupy dymu mówiły, że ten sprzęt częściowo się palił. Na morzu znajdowało się również pełno barek inwazyjnych. Zapełnione ludźmi i uzbrojeniem podpływały do statków, które wciągały je do wysokości pokładu, gdzie odbywał się wyładunek. Sytuacja w powietrzu trudna i niebezpieczna. Słaba widoczność i kilka
warstw
porwanych
chmur
tworzyły
doskonałe
warunki
zaskoczenia... [...] Raz wraz spostrzegałem jakiś samolot lub jego prześwitujące przez chmury widmo, ale ginął on z połą widzenia tak szybko, że często nie mogłem rozpoznać, kto zacz. Polskie lotnictwo myśliwskie odniosło w tej operacji poważny sukces. Zestrzeliło ono 15 maszyn niemieckich, przy stracie 2 swoich pilotów. Natomiast ogólne straty RAF-u były dość poważne i — jak dochodziły nas wieści — wynosiły stu kilkudziesięciu lotników.
Koło godziny 16.00 wykonałem jeszcze jeden lot * * tym samym dywizjonem. O tej porze ostatnie jednostki morskie znajdowały się już niedaleko Anglii" . ** * Operacja „Jubileusz" zakończyła się całkowitą klęska militarną sił desantowych. Straty atakujących były olbrzymie. Na 6018 ludzi biorących bezpośredni udział w desancie zginęło, zostało uznanych za zaginionych lub dostało się do niewoli aż 3610. A trzeba dodatkowo wziąć pod uwagę, że większość tych, którzy zginęli, to byli doskonale wyćwiczeni i wszechstronnie przygotowani do najrozmaitszych zadań, doświadczeni w walkach żołnierze, których trudno było zastąpić. Oprócz tego Royal Navy straciła 550 ludzi ze swego personelu, a RAF aż 109 lotników, których też niełatwo było wyszkolić w krótkim czasie. Straty w sprzęcie — tylko tym cięższym — wynosiły 106 samolotów, 1 niszczyciel, 3f0 czołgów i 33 jednostki desantowe. Propaganda niemiecka wykorzystała naturalnie załamanie się próbnego desantu na Dieppe jako jeszcze jeden sukces niemieckich sił zbrojnych. Wiedząc doskonale, że desant na Dieppe miał ograniczone zadania, rozdmuchano całą sprawą do jakiegoś generalnego szturmu alianckiego na „Wał Atlantycki", odpartego bez trudu przez armię niemiecką. Oczywiście
Niemcy
podawali
znacznie
zawyżone
straty
po
stronie
sprzymierzonych, zarówno w ludziach jak i sprzęcie. Według doniesień ich aparatu propagandowego pod Dieppe miały zatonąć — między innymi — aż 4 niszczyciele, podczas gdy w rzeczywistości zatonął tylko jeden.
*
T. H. Rolski: Uwaga wszystkie samoloty! Warszawa 196l s. 333.
Bez względu na intencje, jakimi kierował się premier Churchill wydając polecenie wykonania operacji „Jubileusz", nie mógł — po klęsce poniesionej pod Dieppe — nie zająć jakiegoś oficjalnego stanowiska. I tak w dniu 8 września 1942 r. oświadczył w sztabie Operacji Połączonych: »Wyprawa na Dieppe powinna być traktowana jako sprawdzian sił. Była to próba ciężka i tragiczna, lecz na takie niespodzianki powinniśmy być z góry przygotowani w okresie, kiedy wojna wkroczy w swoją decydującą fazę. Osobiście uważam, że natarcie na Dieppe, na które wyraziłem swą całkowitą zgodę, jest koniecznym wstępem do przyszłych operacji desantowych na wielką skalę" * *. O ile słowa Churchilla mogły budzić zaufanie opinii publicznej w latach wojny, gdy nieznane były żadne bliższe szczegóły operacji desantowej na Dieppe, o tyle po latach — po ujawnieniu wielu szczegółów — nasuwa się wiele rozmaitych wątpliwości. Plan ataku na Dieppe nie mógł absolutnie zostać uznany za zadanie ofensywne mające na celu jakiekolwiek korzyści natury militarnej. Miał on zatem zdecydowanie polityczny charakter, o czym świadczy zarówno wybór obiektu desantu, jak i liczba użytych sił wojskowych. Jeżeli bowiem desant na Dieppe miał jedynie dostarczyć doświadczeń służących dla następnych lądowań, to użyte siły były zbyt duże, jeżeli zaś miał wpłynąć w jakikolwiek sposób na zmianę sytuacji wojsk niemieckich w Europie Zachodniej — to użyto sił zbyt słabych. Natomiast dla osiągnięcia określonego celu politycznego, dla uzyskania argumentów w rozmowach i przetargach na linii Londyn-Moskwa siły
*
*Lepotier: Raids sur Mer. Paris 1053, s. 252.
desantowe, wysłane na Dieppe, były wystarczające, a poniesiona klęska i olbrzymie, krwawe straty — przekonywające. Odtąd na wszelkie interwencje ze strony Stalina w sprawie terminu i miejsca utworzenia przez aliantów drugiego frontu premier Churchill miał gotową odpowiedź, że przecież próbowano pod Dieppe, że przecież Rząd Jego Królewskiej Mości Jerzego VI wykazał już swe dobre w tym kierunku chęci, ale, niestety, próba się nie udała. Przeszło 4000 żołnierzy, marynarzy i lotników, którzy zginęli lub dostali się do niemieckiej niewoli W czasie „eksperymentu na wielką skalę", stało się atutem w politycznych rozgrywkach. Z drugiej strony jest rzeczą oczywistą, że Anglicy i Amerykanie z krwawej lekcji pod Dieppe starali się wyciągnąć wnioski natury taktyczno-technicznej. Po desancie na Dieppe dowództwo wojsk sojuszniczych doszło do przekonania, iż w celu opanowania portu należy wysadzić desant na dość odległej plaży, umożliwiającej szybką penetrację w głąb, celem jak najszybszego odcięcia portu od zaplecza. Drugi wniosek — to konieczność szybkiego wysadzenia wojsk i sprzętu, a także zaopatrzenia, aby przeciwnik nie miał czasu na zniszczenie urządzeń portowych. W tym celu uważano za konieczne wybranie osłoniętego punktu lądowania, umożliwiającego ciągłość dostaw. W przeprowadzonej po dwóch latach operacji normandzkiej miejsce takie przygotowano przez stworzenie sztucznego portu z zatopionych statków i kesonów. Jeśli chodzi o przygotowanie lotnicze, to ustalono, że decyzję o przeprowadzeniu bombardowania należy podejmować w zależności od powstałej sytuacji i zmieniających się w trakcie desantu potrzeb. Na podstawie przeprowadzonej operacji „Jubileusz" dowództwo wojsk sojuszniczych doszło do wniosku, że lądowanie wojsk desantowych najlepiej jest
przeprowadzać na godzinę przed świtem. Z drugiej jednak strony powstają wówczas trudności z bombardowaniem lotniczym, które w ciemnościach nocnych jest mało skuteczne i niecelne. W konsekwencji takiej sytuacji zostało ustalone, że najbardziej skuteczne jest wsparcie desantu silnym ogniem artylerii okrętowej. Taką zresztą taktykę przyjęto we wszystkich późniejszych operacjach desantowych, zarówno w Afryce, jak w Europie czy na obszarach Pacyfiku. Poważnym zagadnieniem dla dowództwa sił sojuszniczych stała się konieczność udoskonalenia organizacji łączności między oddziałami na lądzie, a zaokrętowanym dowództwem, kierującym do walki kolejne rzuty i oddziały odwodowe. Należało przygotować niewielkie przenośne stacje radiowe, za pomocą których możliwe byłoby niezwłoczne udzielenie wsparcia ogniowego i skierowanie we właściwym kierunku i w odpowiedniej sile posiłków wojskowych. Desant na Dieppe wykazał wreszcie, że każda lądująca w pierwszym rzucie grupa powinna być tak wyposażona i zaopatrzona, aby mogła natychmiast przystąpić do akcji bez oczekiwania na nadejście amunicji, "roni, środków łączności czy innego zaopatrzenia, potrzebnego do kontynuowania zadań bojowych tuż po Wylądowaniu. Dużym mankamentem — zresztą występującym już po raz pierwszy przy operacjach komandosów — były błędy nawigacyjne, wynikające z niedostatecznej znajomości prądów czy ukształtowania dna morskiego Okazało się, że nawet najbardziej dokładna znajomość locji i map okrętowych jest niewystarczająca pr3 operacjach desantowych. Od tego też czasu gromad*- no bardzo starannie obszerną dokumentację z tego zakresu. Dokonywano tysięcy zdjęć lotniczych rozmaitych odcinków francuskiego wybrzeża podczas różnych pór dnia, w różnych stadiach przypływów i odpływów. Zbierano dokładnie opisy plaż, dostarczane przez siatki wywiadowcze działające na terenie Francji. Nocami wysyłano pod francuski brzeg niewielkie szybkie jęd- nostki, których jedynym zadaniem było pobieranie próbek dna
w określonych miejscach. Przeprowadzane też dokładne pomiary pochyłości plaż i wybrzeży. Po lądowaniu w Afryce Północnej gen. Eisenhower przesłał na ręce adm. Mountbattena depeszę z podziękowaniem za pomoc w sukcesie. Podkreślił on, że śmierć bohaterów poległych pod Dieppe pozwoliła uratować życie tysiącom żołnierzy w następnej wielkiej operacji desantowej. Jednakże w świetle popełnionych w czasie lądowania w Afryce błędów trudno jest ocenić, ile w tym kurtuazyjnym geście amerykańskiego generała było rzetelnej prawdy, a ile taktyki politycznopropagandowej. Po ataku na Dieppe premier Wielkiej Brytanii sir Winston Churchill stwierdził autorytatywnie, że na prawdziwy desant aliancki w Europie Zachodniej było jeszcze za wcześnie. I to zarówno ze względu na trudności natury technicznej, jak i na sytuację militarną panującą wówczas na wszystkich frontach. O tym, ze nie była to prawda, najlepiej świadczy fakt, iż w listopadzie 1942 r., a więc zaledwie w cztery miesiące po desancie na Dieppe, wojska sojusznicze wysadziły w Afryce Północnej olbrzymi desant, którego sama osłona — bez okrętów transportowych i jednostek desantowych — składała się z 300 okrętów, a pierwszy rzut wysadzonych na brzeg wojsk liczył ponad 100 000 ludzi.
FIASKO OPERACJI „POROZUMIENIE"
Wczesnym rankiem dnia 6 września 1942 r. osadę El-Dzef, jedną z oaz Kufra, leżącą w głębi pustyni libijskiej, opuścił zespół ośmiu ciężarówek załadowanych żołnierzami i wojskowym sprzętem. Wszystkie ciężarówki — trzytonowe szewrolety — były pomalowane na biało, a siedzący na platformach żołnierze umundurowani w piaskowego koloru tropikalne koszule i krótkie spodnie, na głowach zaś nosili szeroko- skrzydłe, osłaniające przed słońcem kapelusze. Oazy Kufra, leżące na terytorium libijskim, od czasów włoskiej agresji znajdowały się pod okupacją faszystowskich wojsk Mussoliniego. 1 lutego 1941 r. oddziały „Wolnych Francuzów" pod dowództwem płka P. Leclerca zdobyły oazy Kufra, które 'stały się odtąd aż do końca walk w Libii jedną z baz armii alianckiej. Pod koniec 1942 r. w osadach oaz Kufra stacjonowały głównie brytyjskie oddziały obrony Sudanu oraz część walijskiego pułku piechoty. Z oaz Kufra ruszały na zachód, w stronę Pustyni Zachodniej patrole tak zwanych Zespołów Pustynnych Dalekiego Zasięgu, których celem było zbieranie najrozmaitszych informacji typu wojskowego oraz drobne działania dywersyjne nierzadko na tyłach nieprzyjacielskich wojsk. Mieszkańcy oaz byli więc przyzwyczajeni do widoku niewielkich oddziałków udających się w głąb pustyni. Jednakże tym razem uważny obserwator mógłby się zdziwić, gdyby zobaczył, pozastawiane na
razie, boczne drzwi biało pomalowanych samochodów lub gdyby zajrzał do wnętrza bagaży ukrytych na platformach. Na drzwiach bowiem brytyjskich samochodów wojskowych, wypełnionych brytyjskimi żołnierzami i wojskowym sprzętem, wymalowany były czarną farbą znaki „Afrika Korps": palma na tle swastyki. Wszystkie samochody posiadały też numerację odpowiadającą numeracji niemieckich wozów wojskowych oraz oznaczenia dywizji ER 312, która w tym czasie stacjonowała na froncie pod El-Alamejn. Wzdłuż burt samochodów ciągnął się szeroki czarny pas — tak bowiem Niemcy malowali wszystkie zdobyczne pojazdy alianckie, które wcielali do" swej służby. W bagażach, załadowanych na samochodach, znajdowały się kompletne mundury oficerów i żołnierzy niemieckich, niemiecka broń i dokumenty. Dowódcą zespołu udającego się z oaz Kufra na zachód był płk J. Haselden. Miał on pod, swoją komendą 13 oficerów, 6 starszych podoficerów oraz 60 żołnierzy i młodszych podoficerów. Zespół płka Haseldena składał się z samych ochotników. Połowę stanowili żołnierze i oficerowie z oddziałów komandosów stacjonujących na Bliskimi Wschodzie i przysłanych z Wielkiej Brytanii w ubiegłym roku. Dnia 23 sierpnia 1942 r. opuścili oni koszary Abba- sieh w Kairze, by przez ElFajum, El-Minja i Asjut wzdłuż Nilu i dalej przez pustynię i oazy El-Kharga i Dakhla dotrzeć do oaz Kufra, leżących już poza granicami Egiptu. Tutaj dopiero, po przybyciu płka Haseldena, komandosi dowiedzieli się, jaki jest cel ich obecnej wyprawy. Mieli oni dotrzeć do Tobruku, będącego obecnie w rękach niemiecko-włoskich na bardzo dalekim zapleczu frontu i tam zająć przyczółek umożliwiający w efekcie lądowanie znaczniejszych sił desantowych. Operacja „Porozumienie'', w ramach której zespół płka Haseldena ruszał w dniu 6 września w głąb pustyni, została przygotowana w wyniku sytuacji panującej na froncie libijskim latem 1942 r. Przedstawiała się ona nieomal tragicznie dla Anglików
i 8 armii broniącej Egiptu, Kanału Sueskiego i bliskowschodnich pól naftowych przed wojskami niemiecko-włoskimi. Gen. Rommel, który w dniu 26 maja ruszył do ofensywy, zdołał po długich i zaciętych walkach pustynnych zdobyć 21 czerwca tobrucką twierdzę, 23 czerwca przekroczył granicę libijsko-egipską pomiędzy miejscowościami Afladdalena i Sidi Omar i dotarł 30 czerwca aż pod Alamejn na odległość wynoszącą zaledwie niecałe 100 km od Aleksandrii. Front libijski zatrzymał się w tym miejscu, gdzie brzeg Morza Śródziemnego dzieli od krawędzi depresji El-Kattara — będącej solnym bagniskiem nie do przebycia ani dla pojazdów kołowych, ani dla czołgów — zaledwie niecałe 60 km. Dowództwo brytyjskie na Bliskim Wschodzie zdawało sobie doskonale sprawę, że w walkach na afrykańskim froncie najważniejsza była sprawa komunikacji i dowozu wszelkiego rodzaju zaopatrzenia, a przede wszystkim paliwa dla czołgów, żywności, wody i amunicji dla atakujących oddziałów. Przecięcie linii komunikacyjnych lub chociażby ich zakłócenie mogło mieć decydujący wpływ na przebieg pustynnych zmagań. Jak
wykazały
dotychczasowe
doświadczenia,
zbytnie
wydłużenia
linii
komunikacyjnych zatrzymywały armie w zwycięskich ofensywach. Odnosiło się to zarówno do jednej, jak i drugiej z wojujących stron. W powstałej sytuacji brytyjskie dowództwo obawiało się kolejnej ofensywy Rommla, która mogła doprowadzić nawet do zajęcia przez Niemców i Włochów Egiptu. Jednocześnie przygotowano ofensywę mającą na celu ponowne odrzucenie wojsk Rommla daleko na zachód. Zachodziła jednakże obawa, że niemiecko-włoskie uderzenie może nastąpić wcześniej niż brytyjskie. W obu możliwych wypadkach niezwykle korzystne dla Anglików byłoby zakłócenie linii komunikacyjnych armii nieprzyjacielskiej. W tej sytuacji poczęto rozważać możliwość przeprowadzenia poważniejszej akcji dywersyjnej na tyłach wojsk niemiecko-włoskich. Z rozmaitych możliwych kombinacji najlepszą wydała się
koncepcja wysadzenia w Tobruku silnego desantu, który opanowałby na pewien czas ten niezwykle ważny dla wojsk Rommla port przeładunkowy. Po opanowaniu portu oddziały desantowe miały zniszczyć wszelkie urządzenia przeładunkowe, nabrzeża, wysadzić w powietrze lub spalić zbiorniki paliwa, zdemolować warsztaty remontowe czołgów i samochodów oraz baterie artylerii nadbrzeżnej i przeciwlotniczej. Zniszczenie tobruckiego portu spowodowałoby wydłużenie niemieckich linii komunikacyjnych o dalsze prawie 400 km, jakie dzielą Tobruk od najbliższego portu W Libii — Benghazi, a zniszczenie zapasów paliwa i warsztatów remontowych mogło okazać się niezwykle istotnym czynnikiem, prowadzącym do osłabienia mocy uderzeniowej niemieckich dywizji pancernych. Zaatakowanie z morza i zdobycie — choćby na krótki czas — silnie uzbrojonego portu na głębokich tyłach wroga nie było przedsięwzięciem prostym. W celu zdobycia przyczółka postanowiono wysłać drogą lądową do Tobruku oddział komandosów, których zadaniem było przygotowanie miejsca do lądowania drugiej grupie oddziałów, zaokrętowanych na ścigaczach. Równocześnie z opanowywaniem Tobruku przez komandosów miał się rozpocząć bardzo silny nalot lotniczy, aby skierować uwagę obrońców w stronę nieba i odwrócić ją od morza. Żeby uniknąć błędu zrobionego w St. Nazaire postanowiono, że nalot musi odbywać się zarówno podczas zdobywania przez komandorów przyczółka, i podczas lądowania ścigaczy. Desant ścigaczy przewidziano w zatoczce Mersa umm esc Sciausc położonej na południowy wschód od tobruckiego portu. Równocześnie z nim miał nastąpić na północ od miasta, w zatoce Mersa Mreira, desant żołnierzy dowiezionych na miejsce niszczycielami. Oba desanty miały rozpocząć lądowanie po otrzymaniu od lądowej grupy komandosów sygnału donoszącego o zdobyciu i obsadzeniu przyczółka.
Najtrudniejszym zadaniem do wykonania stało się zdobycie przyczółka. W tej sytuacji dowództwo brytyjskie postanowiło zastosować fortel: jeżeli nie można dostać się do twierdzy skrycie, to należy to zrobić jak najbardziej otwarcie, działając w myśl znanej zasady, najciemniej jest pod latarnią! W operacji „Porozumienie" miały wziąć udział trzy grupy. I tak, grupa oznaczona symbolem „A" składała się z 2 niszczycieli typu „Tribal" — HMS „Zulu" 1 HMS „Sikh". Na ich pokładach miano zaokrętować około 400 odpowiednio przeszkolonych żołnierzy i oficerów. Jednocześnie — dla wysadzenia desantu na afrykański brzeg — na niszczyciele miano zabrać odpowiednią liczbę łodzi motorowych i barek. Grupę „B" stanowiło 80 komandosów płka Haseldena, Oni to mieli pokonać przeszło 2000 km liczącą trasę przez pustynię, omijając olbrzymim łukiem linię frontu, depresję Kattara i Pustynię Zachodnią, aby następnie ruszyć ku północy i od strony południowo-zachodniej dotrzeć do Tobruku. Najtrudniejszym był ostatni odcinek długiej drogi, w pobliżu Tobruku, odcinek kontrolowany przez niemieckie i włoskie oddziały. I tu właśnie postanowiono zastosować fortel. Otóż ustalono, że komandosi płka Haseldena postarają się przedostać do wnętrza strzeżonej pilnie twierdzy jako rzekomi... jeńcy wojenni. Jedynie w ten sposób mogło się znaleźć w Tobruku 80 brytyjskich umundurowanych żołnierzy. Konieczne wyposażenie i broń należało ukryć ppd nogami żołnierzy siedzących na platformach samochodów, a same samochody przemalować tak, aby wyglądały na zdobyte przez Niemców wozy brytyjskie. Jedynym problemem była konieczność przebrania kierowców samochodów, oficerów siedzących obok kierowców i co najmniej po dwóch żołnierzy eskortujących w mundury niemieckie. Musieli oni też mieć oczywiście niemiecką broń, niemieckie dokumenty i znać doskonale język niemiecki.
W oddziale Haseldena znajdowało się kilku ludzi władających bardzo dobrze tym językiem. Byli to bądź emigranci z Austrii, którzy uciekli ze swego kraju w momencie zajęcia go przez hitlerowców, bądź też obywatele Palestyny pochodzenia żydowskiego. Grupę „C,; wreszcie miał stanowić zespół 21 ścigaczy 2e 150 żołnierzami, zaokrętowanymi z bronią, amunicją innym wyposażeniem. Na eskortę dla desantowych niszczycieli przeznaczono krążownik obrony przeciwlotniczej HMS „Coventry" 8 niszczycieli typu „Hunt". Inny krążownik w asyście niszczycieli miał w czasie desantu przeprowadzić dywersyjne ostrzeliwanie artyleryjskie miejscowości El-Daba, leżącej tuż za linią frontu w pobliżu El-Ala-mejn. Jak więc widać, do operacji „Porozumienie" przywiązywano bardzo wielką wagę, czego dowodem byjt0 zaangażowanie poważnych sił morskich: 2 krążowników, 2 niszczycieli klasy „Tribal", 13 innych niszczycieli, 21 ścigaczy oraz 250 samolotów, które miano wyposażyć w bomby dużego kalibru. Zatwierdzony — mimo zastrzeżeń kilku wyższych oficerów brytyjskich i wręcz ostrego sprzeciwu adm. Harwooda, który nazwał operację „desperackim hazardem" — plan przewidywał wykonanie operacji „Porozumienie" w nocy z 13 na 14 września 1942 r.
***
Po kilku godzinach jazdy białe samochody z komandosami płka Haseldena zagłębiły się w bezludne, piaszczyste okolice. Po prawej stronie kolumny rozpoście-
rały się obszary pustyni Kalanszo, po lewej — pustyni Rebiana. Wraz ze wznoszącym się coraz wyżej wrześniowym, afrykańskim słońcem rosła szybko temperatura i wkrótce wokół panował męczący upał, a słupek termometru doszedł do 49°C. Samochody coraz trudniej posuwały się naprzód, Droga, a właściwie trakt prowadzący do niedawna twardym gruntem, zamieniła się w zupełne bezdroże, w którym orientacja możliwa była tylko za pomocą kompasu i gwiazd i zupełnie przypominała morską nawigację. Płaski stepowo-pustynny teren zmienił się w pokrytą pagórkami przestrzeń, a twarde, skalisto-kamienne podłoże coraz częściej zaczęły zastępować piaszczyste łachy, które z czasem wyparły i przysypały wszystko. Koła samochodów grzęzły w piaszczystych koleinach. Raz po raz komandosi musieli zsiadać z platform i pchać mozolnie zagrzebane po osie wozy pod góry piasku sfałdowane wiatrem jak zastygłe fale morza. Mimo tych trudności nastrój wśród wypoczętych w oazach Kufra żołnierzy był bardzo dobry i dywersyjny oddział płka Haseldena poruszał się stosunkowo szybko naprzód. Wczesnym popołudniem udało im się dotrzeć do oazy Zerreig. Od Zerreig prawie prosto na północ prowadziła między dwoma piaszczystymi, bezwodnymi pustyniami względnie dobra droga. Oczywiście pojęcie „droga" było raczej umowne, niemniej jednak twarde i stosunkowo gładkie podłoże wydawało się wspaniałą nawierzchnią porównaniu do zdradliwych, sypkich piasków. Przed oddziałem Haseldena rozpościerał się kilkuset- kilometrowy obszar „ziemi niczyjej", gdzie niewielkie byłę prawdopodobieństwo spotkania jakichś niewielkich patroli dalekiego zasięgu. Dopiero daleko na północ, na zachodniej krawędzi pustyni Kalanszo, leżała oaza Jalu. Ufortyfikowana przez Włochów i z dość licznym włoskim garnizonem stanowiła pierwszą poważną przeszkodę na trasie grupy Haseldena. Po dwóch dniach komandosi zbliżyli się do oazy Jalu. Nadchodziła noc. Tym razem komandosi po krótkim wieczornym odpoczynku zamiast szykować się do kolejnego noclegu poczęli przygotowywać się do marszu, Haselden bowiem zdawał sobie
doskonale sprawę, że jedynie pod osłoną ciemności możliwe jest przedarcie się w odległości zaledwie kilku mil od włoskiego pustynnego garnizonu. Noc była bezksiężycowa. Ciemność sprzyjała komandosom, stwarzała jednakże równocześnie dodatkowe poważne trudności. Z powodu bliskości nieprzyjaciela nie można było w samochodach zapalać nawet najmniejszego choćby światełka i kierowcy musieli jechać po omacku. Pierwszy w kolumnie nieomal jakimś szóstym zmysłem wyszukiwał odpowiednią drogę, a następni podążali jego niewidocznym śladem. Ze względów bezpieczeństwa wyłączono również światła hamulcowe samochodów, tak że w panujących ciemnościach istniało zarówno niebezpieczeństwo pogubienia się w pustyni poszczególnych wozów 'w wypadku jazdy zbyt daleko jednego samochodu od drugiego, jak uderzenia się samochodów w wypadku jazdy zbyt blisko. Każdy głos w milczącej pustyni rozlegał się donośnie. Wrażenie hałasu powiększało się dodatkowo w nocy, a jeszcze bardziej wówczas, gdy nerwy napięte były do ostateczności. Nic więc dziwnego, że kierowcom nie wolno było nagle dodawać gazu, a silniki samochodowe musiały pracować równo i pa niewielkich obrotach. Pustynia, dobrze już znana komandosom z wielodniowej podróży, ukazywała teraz, w ciemnościach bezksiężycowej nocy całkiem inne oblicze. Każdy większy kamień, każdy odłamek skały przybierał coraz to inną postać, zmieniał kształty i położenie. Samochody wolno toczyły się przez pustynną okolicę. Ciężkie maszyny raz po raz podskakiwały na niewidocznych kamieniach, zataczały się jak pijane. Nieprzewidziane A gwałtowne ruchy wozów powodowały, że w ciszę nocną, zakłócaną jedynie monotonnym odgłosem pracujących silników, wdzierał się nagły metalowy brzęk. Ta uderzały o siebie nie dość dobrze zamocowane bańki czy części wojskowego wyposażenia.
— Tss... — rozlegał się w takim wypadku nerwowy syk na wszystkich nieomal wozach, choć — na zdrowy rozum biorąc — hałas pracującego silnika był głośniejszy niż uderzenia pustej manierki o kanister z wodą czy benzyną. Napięte nerwy podpowiadały zgromadzonym na samochodach żołnierzom wizje coraz to innych niebezpieczeństw, wyolbrzymiały każdy odgłos, wyczerpywały do granic wytrzymałości. Kierowca pierwszego samochodu poczuł w pewnym momencie jakąś przemożną, wewnętrzną siłę, która zmuszała go do włączenia reflektorów. Choć na moment, choć na jedno mgnienie oka. Żeby rozproszyć rozpościerające się przed maską samochodu ciemności, żeby wreszcie zobaczyć. Pragnienie było tak silne, że w pewnym momencie kierowca położył rękę na wyłączniku. W ostatniej chwili przypomniał sobie, że kable od reflektorów zostały odłączone. Na wszelki wypadek. Widocznie płk Haselden przewidział sytuację, w której człowiek nie panuje nad swoimi odruchami. Godziny nocne wlokły się ze ślimaczą prędkością- Monotonne buczenie silników usypiało mimo napięcia, mimo trzęsącego się na pustynnych bezdrożach samochodu, mimo panującego nocnego chłodu tak diametralnie różnego od dziennego upału.
Ćwiczenia komandosów: załadunek działa przeciwlotniczego na barkę desantową
Komandosi uczą się pokonywać skalne przeszkody
Jedno z ćwiczeń komandosów — błyskawiczny atak na wartownika Rajd na Lofoty — komandosi podpalają zbiorniki paliwa
Płonie ropa z rozbitych zbiorników w Stamsund na Lofotach Odwrót komandosów z Lofotow
Odprawa komandosów przez wiceadm. Mountbattena przed wyprawą na Vagsoy Vagsey płonie
Jeńcy niemieccy z wyspy Malcy
W czasie walk o Vagsoy
Płonące Vagsety widoczne z wysepki Maley
Port w St. Nazaire z lotu ptaka
„Campbeltown" na bramie doku Wrak jednego ze ścigaczy w St. Nazaire
Ranek 28 marca 1942 r. w St. Nazaire. Na pierwszym planie zabici komandosi Ranny komandos na ulicach St. Nazaire
Ogólny widok plaży w Dieppe w czasie odpływu po odwrocie Anglików Komandosi
z
czwartego
szturmowo-desantowego Anglii
po
oddziału
powrocie
do
Ppłk J. Haselden w jednym z patrolów pustynnych w stroju arabskim Samochody komandosów na pustyni
Odpoczynek w drodze przez pustynię do Tobruku Nabrzeże portu w Tobruku
Rozbitkowie z „Sikha" na włoskiej barce
Mjr H. G. Hasler i szer. W. E. Sparks
Wodowanie kajaka z okrętu podwodnego. Zdjęcie z filmu „Cockleshell Heroes"
Start do ataku na Bordeaux. Zdjęcie z filmu „Cockleshell Heroes"
Nagle st. sierż. Swinburn jeszcze bardziej wytężył słuch. Osłonił ucho ręką. Przechylił głowę w lewo, w stronę, gdzie w niewielkiej odległości — jak wiedział on i wszyscy żołnierze — znajdował się włoski garnizon pustynny. Teraz, w późnych godzinach nocnych cały garnizon powinien być pogrążony we śnie z wyjątkiem nielicznych straży i służb. Powinien być. A tymczasem... A tymczasem sierżantowi wydało się, że słyszy jakieś inne dźwięki poza odgłosem pracy silników samochodów. Podobne do tych, ale jakby nieco inne, bardziej głębokie, bardziej basowe. — Czołgi? — pomyślał Swinburn. Podzielił się szeptem swoimi podejrzeniami z siedzącym obok mjrem C. Campbellem. — Czołgi, czołgi — poszło szeptem po samochodzie. Kierowca przyhamował ostrożnie, żeby jadący z tyłu samochód nie wpadł na nich w ciemnościach. Przyhamował raz jeszcze, stanął i wyłączył silnik. Za nim stanęły następne maszyny. Wszyscy kierowcy zatrzymali silniki. — Czołgi, czołgi — szeptano we wszystkich samochodach. Zapadła głęboka cisza. Nie przerwały jej nawet wstrzymywane z napięcia oddechy. Wszyscy zamienili się w słuch i aż do bólu wbijali oczy w ciemność. Każdy z siedzących na samochodach spodziewał się z otaczającej ciszy wyłowić złowrogi dźwięk, zobaczyć groźny kształt. Minęło parę pełnych napięcia chwil. Wokoło jednak panowała niczym nie zmącona cisza. Gwiazdy świeciły jasnym, nieruchomym blaskiem 16 na czarnym, bezchmurnym niebie. — No i co? — wyszeptał po kilku minutach mjr Campbell do sierżanta. — Nic — odszepnął Swinburn.
Odczekali jeszcze moment i Haselden wydał rozkaz ruszenia. Zawyły startery uruchomionych silników, brutalnie przerwały spokój śpiącej pustyni. Ruszyli. I wraz z ruszeniem do czujnych uszu Swinburna znów dobiegł odległy pomruk pracujących silników. — Echo! — zrozumiał w tej chwili. — Echo własnego hałasu odbite od mijanych niewielkich skał. Odetchnął z ulgą. Przekazał swe odkrycie majorowi. Nad ranem niewielki konwój znalazł się w odległości około 70 km od Jalu. W szarzejącym przedświcie wypatrzyli niewielkie zarośla, w których od biedy można było ukryć samochody. Przykryli je siatkami maskującymi, aby nie zauważył ich pilot ewentualnego samolotu, który patrolowałby te okolice z lotniska polowego w Jalu. Po kilku godzinach odpoczynku ruszyli dalej i wieczorem dotarli do miejsca oznaczonego na wojskowych mapach brytyjskich jako Hatiet Etla. Miejsce to, położone w odległości około 130 km na południe od Tobruku, zostało wybrane jako ostatnie miejsce postoju przed próbą wdarcia się do Tobruku. Komandosi mieli jeszcze sporo czasu, od momentu ataku bowiem dzieliły ich trzy pełne dni. Był 10 wrzesień 1942 r.
*** 16
Podczas gdy komandosi Haseldena przedzierali się przez pustynię, inne oddziały przeznaczone do wykonania operacji „Porozumienie" przeprowadzały intensywne ćwiczenia. Żołnierze zaokrętowani na niszczycielach szkolili się w opuszczaniu na
wodę łodzi, zajmowaniu w nich miejsc i dobijaniu do wybrzeży. Ćwiczenia odbywały się na Cyprze, ponieważ niektóre jego brzegi przypominały tereny koło Tobruku. Na innych plażach ćwiczyły oddziały zaokrętowane na ścigaczach. I oni również powtarzali po wielokroć w różnych porach dnia i nocy manewry opuszczania okrętów, lądowania na plaży, transport na brzeg ludzi i sprzętu wojskowego. Jest rzeczą oczywistą, że takie ćwiczenia nie mogły ujść uwadze miejscowej ludności, wśród której na pewno znajdowali się również wywiadowcy niemieccy czy włoscy. Wkrótce też, jak ustalił kontrwywiad brytyjski w Egipcie, rozeszły się wśród robotników portowych i Egipcjan zatrudnionych przy wojsku plotki, że szykuje się wyprawa do Tobruku. Gdzie plotki te miały swoje źródło, nie zdołano dociec i było to tym dziwniejsze, że nawet wyżsi oficerowie, którzy mieli brać bezpośredni udział w operacji, nie zostali poinformowani o jej celu. Zastosowano dodatkowe środki ostrożności w celu zmylenia ewentualnych wywiadowców. Jednym z nich było przydzielenie do ćwiczących lądowanie żołnierzy oficerów ze stacjonującej w Egipcie brygady greckiej i to w dodatku takich, którzy albo mieszkali, albo służyli swego czasu w garnizonach ną Krecie. Miało to sugerować, że celem wyprawy będzie Kreta. Tymczasem na libijskim froncie zaszły wypadki, które mogły — obok znacznie poważniejszych skutków — również przekreślić sens rozpoczętej już operacji „Porozumienie". W nocy z 30 na 31 sierpnia, gdy oddział Haseldena docierał do oaz Kufra, gen. Rommel wykonał zmasowane uderzenie na froncie, bronionym przez 8 armię pod dowództwem gen. Montgomery'ego. Oddziały „Afrika Korps" przeszły przez 16
brytyjskie pola minowe na skraju depresji Kattara i skręciły ku północy, chcąc oskrzydlić południowe ramię 8 armii.
Uderzenie Rommla było błyskawiczne i niespodziewane, Anglicy bowiem wiedzieli, że Rommel posiadał niewiele czołgów i wojska, nie przypuszczali więc, że zdecyduje się na rozpoczęcie ofensywy przed uzupełnieniem braków. Przez cztery dni ważyły się losy frontu libijskiego pod El-Alamejn. Na szczęście jednak dzięki silnej obronie przeciwpancernej i przewadze lotnictwa brytyjskiego wojska niemieckie nie uzyskały powodzenia i 3 września wycofały się na pozycje wyjściowe. W ciągu następnych trzech dni nastąpiły silne kontrataki brytyjskie. Mimo powodzenia gen. Montgomery w dniu 7 września powstrzymał kontratakujące pomyślnie oddziały i czekał na dalsze wzmocnienie swej pustynnej armii, aby uzyskać zdecydowaną i miażdżącą przewagę pod każdym względem. Niewątpliwie liczył też na powodzenie rozwijającej się operacji „Porozumienie", której pomyślny wynik — jak przewidywano — miał jeszcze bardziej pogłębić kryzys zaopatrzeniowy niemiecko-włoskich oddziałów w Afryce. Nadszedł dzień 12 września. Tego dnia trzy grupy wojskowe miały wystartować z trzech miejsc, bardzo odległych od siebie, do wspólnego celu, Jakim była tobrucka twierdza. Komandosi płka Haseldena mieli ruszyć z Hatiet Etla w nocy z 12 na 13 września przez ostatni odcinek pustyni, niszczyciele „Żulu" i „Sikh" w Hajfie zaokrętować żołnierzy i barki desantowe, a ścigacze przygotować się w Aleksandrii do wyruszenia na morze. W głównej kwaterze wojsk brytyjskich Bliskiego Wschodu w Kairze panowała napięta atmosfera. Minęło dopiero parę dni od ciężkich chwil, kiedy Rommel — „lis pustyni" jak go powszechnie nazywano ruszył się ze swych pozycji, dopiero niecały 17 tydzień temu udało się zatrzymać pochód jego pancernych dywizji na Egipt, a już zbliżał się kolejny akt zmagań: operacja „Porozumienie".
Udane wysadzenie wojsk bezpośrednio z morza na plażę zależne było przede wszystkim od stanu pogody panującej w tym rejonie. A tymczasem — jak dotychczas — prognoza pogody na rejon Tobruku była wyjątkowo niepomyślna. Wiał silny wiatr od morza i przy samym brzegu woda kotłowała się i załamywała w nieomal sztormowym przyboju. Wysłane lotnicze patrole rozpoznawcze potwierdziły, że wszędzie wzdłuż brzegu widać z góry białe grzywy fal. Dopiero pod wieczór w sobotę 12 września komunikat meteorologiczny przewidywał poprawę pogody w ciągu najbliższych kilkudziesięciu godzin. Decyzja została podjęta. Do stacjonujących w zaroślach Hatiet Etla komandosów popłynął radiowy szyfrowany rozkaz rozpoczęcia operacji „Porozumienie".
***
Kpt. N. MacFie ze szkockiego pułku Argyll and Sutherland Highlanders został wyznaczony na dowódcę grupy „C". Pod swoją komendą miał 97 żołnierzy i 5 oficerów z własnego pułku, do tego pluton fizylierów, dwie wydzielone drużyny saperów z 295 kompani, kilku artylerzystów, specjalistów broni przeciwlotniczej oraz jednego oficera-lekarza i dwóch felczerów- -podoficerów, Od kilku już tygodni cały wydzielony oddział kpt. MacFie przeprowadzał intensywne ćwiczenia. Przez cały czas kapitanowi towarzyszyli dwaj oficerowie z greckiej brygady walczącej na libijskim froncie. Prowadził on z nimi wielogodzinne rozmowy, z których starał się wyciągnąć jak najwięcej szczegółów dotyczących zarówno rzeźby terenu, jak i ludności zamieszkującej Kretę.
17
Grecy z zapałem udzielali wszystkich informacji, będąc święcie przekonani, że szykuje się jakaś generalna próba odbicia ich rodzinnej wyspy przez wojska bry-
tyjskie. Ich stała obecność przy oddziale aż do momentu zaokrętowania na ścigacze wprowadziła w błąd nawet żołnierzy i oficerów, którzy mieli już za kilkadziesiąt godzin przeprowadzić desant w Tobruku. Dopiero w ostatniej niemal chwili kpt. MacFie podszedł do obu Greków. Podał im rękę. — Dziękuję panom za współpracę — powiedział i zasalutował. — Jak to? — starszy z dwóch oficerów wydawał się nie rozumieć sytuacji. — Za co pan dziękuje, kapitanie? — Za dotychczasową współpracę — kapitan uśmiechnął się pod ciemnym, krótko przystrzyżonym wąsem. — Niestety, mam rozkaz pożegnać panów. — To my nie płyniemy z wami? — Obaj Grecy byli najwyraźniej całkowicie zaskoczeni. — Nie płyniemy na Kretę? — O ile pamiętam, nigdy nie było żadnej rozmowy na temat miejsca naszej przyszłej akcji. — Oczywiście, sir — Grecy już ochłonęli ze zdziwienia. Zbyt długo byli zawodowymi oficerami. Zasalutowali i odeszli. Plan załadunku żołnierzy kapitana MacFie i całego sprzętu, broni i ąmunicji łącznie z czterema ciężkimi karabinami maszynowymi przewidywał użycie do tego celu 21 ścigaczy. Tymczasem w ostatniej niemal chwili okazało się, że jeden ze ścigaczy nie może wyjść na morze i trzeba było wszystko zmieniać. Ostatecznie o gdzinie 17.50 zespół „C", złożony z 20 niewielkich jednostek, wyszedł z aleksandryjskiego portu. Dla zespołu kpt. MacFie rozpoczęła się operacja 17 „Porozumienie".
***
Po zapadnięciu zmroku w ruchliwym porcie w Hajfie na 2 niszczyciele klasy „Tribal", HMS „Żulu" i HMS „Sikh", rozpoczęto ładowanie motorówek i barek, które miały służyć do wysadzenia desantu. Cały ten sprzęt wykonywany był w Hajfie w atmosferze wielkiego pośpiechu — w prowizorycznych warsztatach i w dodatku przez robotników mających bardzo niewielkie pojęcie o szkutnictwię. Do lądowania przydzielono na każdy niszczyciel motorówkę, która miała ciągnąć za sobą na holu po 3 barki bez własnego napędu. Na przygotowanie większej liczby samobieżnego sprzętu nie było ani czasu, ani możliwości. Na domiar złego barki wykonano bardzo niestarannie i por. Nickolls z niszczyciela „Sikh", odpowiedzialny za przebieg lądowania, był po prostu przerażony. Cała nadzieja w tym — myślał — że pod Tobrukiem będą idealne warunki pogodowe. W przeciwnym bowiem razie... Porucznik nie wiedział, jakie prognozy pogodowe docierają do dowództwa brytyjskiego w Kairze. Gdyby mógł je przeczytać, martwiłby się jeszcze bardziej. W godzinach nocnych na pokłady obu niszczycieli przyjęto 360 żołnierzy piechoty morskiej i 22 oficerów pod dowództwem ppłka Unwina, pluton saperów, oddział sanitarny i łącznościowy oraz 30 żołnierzy wraz z oficerem z 261 baterii artylerii ciężkiej. Ci ostatni mieli zadanie obsadzenia zdobytych w czasie walki w Tobruku baterii przeciwlotniczych oraz obrony wybrzeża i w tym celu przeszli odpowiednie przeszkolenie na zdobycznym sprzęcie niemieckim. Zaokrętowanie tak dużej liczby ludzi wraz z bronią i koniecznym sprzętem przebiegło bardzo sprawnie i późną nocą oba niszczyciele wyszły z portu w Hajfie, by jeszcze pod osłoną ciemności dotrzeć do Aleksandrii.
17
Wszystkie czynności przygotowawcze do operacji „Porozumienie" przebiegały — jak na razie — według ściśle ustalonego uprzednio harmonogramu, dokładnie co do minuty.
Gdy oba niszczyciele wchodziły w ostatnich godzinach wrześniowej nocy do aleksandryjskiego portu, wewnątrz czekały już barki z amunicją i paliwem. Miały one załogi złożone z miejscowej ludności, niemożliwością bowiem było obsadzić je tylko Anglikami, bo i tak brakowało ludzi. Pod burtę „Sikha" podpłynęła barka zaopatrzeniowa i rozpoczęły się manewry cumowania. Na jej pokładzie krzątał się młody Arab ubrany w wystrzępiony ni to wojskowy, ni to cywilny strój i w mocno podarty sweter, jako że noc była — jak zwykle — chłodna. Po obłożeniu rzuconej z pokładu okrętu cumy na polerze barki, Arab podniósł rękę w powitalnym geście. — Halo! — krzyknął do marynarzy na pokładzie „Sikha”. — Czy to prawda, chłopcy, że tej nocy płyniecie do Tobruku? Nikt mu nie odpowiedział, po pierwsze ponieważ istniały wyraźne zakazy jakichkolwiek rozmów z Arabami, a po drugie, że — jak na razie — żaden z zaokrętowanych żołnierzy i oficerów ani też żaden z członków załogi niszczycieli, z wyjątkiem obu dowódców okrętów i płka Unwina, nie znał celu szykującej się wyprawy. Por. N. Elliot zameldował natychmiast o tym incydencie kmdrowi J. Micklethwaitowi, dowódcy niszczyciela „Sikh”, i jednocześnie dowódcy zespołu. — Mówił, że płyniemy do Tobruku? — upewnił się komandor. 17 — Pytał się — sprostował porucznik. — Ale to pytanie było rzucone tak pewnym tonem, jakby Arab wiedział doskonale, a tylko chciał jeszcze jednego potwierdzenia swej wiadomości.
— Dziękuję, poruczniku — komandor skinął głową. Gdy został sam, zamyślił się głęboko. Jeżeli już nawet aleksandryjscy dokerzy znają cel trzymanej w tak ścisłej tajemnicy wyprawy, to tym bardziej wiedzą o tym Niemcy i Włosi w Tobruku. Komandor jednak doskonale zdawał sobie sprawę, że w obecnej chwili nie można już było cofnąć rozpędzonej machiny operacji „Porozumienie”. Że nie można jej było odwołać z tego tylko powodu, że jakiś Arab powiedział... Nie, nie, przecież ostatecznie to mógł być
17
zwykły przypadek, zwykły domysł jakiegoś lokalnego stratega. W niedzielę, 13 września o godzinie 05.45 „Zulu” i „Sikh” opuściły port aleksandryjski. Wraz z nimi — jako eskorta — wyszły na morze 4 niszczyciele typu „Hunt”; „Hurworth”, Beaufort”, „Exmoor” i „Ąldenhajn". *** W niedzielę, 13 września o godzinie 06.00 na stepowym pustkowiu komandosi płka Haseldena szykowali się do ostatniego etapu długiej drogi. Trzy z posiadanych samochodów z zapasami żywności, wody i benzyny zostały zamaskowane w Hatiet Etla, na wszelki wypadek, gdyby trzeba było ponownie wracać przez pustynię, gdyby nie udało się zrealizować planu powrotu okrętami. Wozy były zamaskowane, ale mogły przypadkowo zostać odnalezione, uruchomione i zabrane przez Niemców lub Włochów. Aby to uniemożliwić, kpt. D. L. Owen zdemontował we wszystkich kopułki rozdzielaczy, zabezpieczył przed uszkodzeniem i zakopał w piasku przed przednim kołem każdego z samochodów. W tej sytuacji każda z grup komandosów, która musiałaby uciekać przez pustynię, mogłaby dotrzeć do Hatiet Etla, wykopać kopułki, uruchomić samochody i dotrzeć do oazy Kufra. W dalszą drogę ruszyły już tylko cztery samochody. W kilka godzin po opuszczeniu Hatiet Etla — gdy samochody komandosów znalazły się już w odległości j zaledwie 50 km od Tobruku — płk Haselden dojrzał i nad horyzontem schodzący w dół samolot. — Stop — rozkazał natychmiast. Uprzednio ustalili, że w razję pojawienia się jakiegokolwiek samolotu zatrzymują samochody i zamiera wszelki ruch ludzi. Ponieważ w okolicach Tobruku na niedawnych pobojowiskach pozostało dość wraków zniszczonych rozmaitych pojazdów, i to zarówno niemieckich jak i brytyjskich, istniała szansa, że lotnik weźmie stojące samochody za takie wraki.
Na szczęście samolot wkrótce znikł za horyzontem. Ledwo jednak kolumna ruszyła, sierż. Swinbum, obdarzony doskonałym wzrokiem, dojrzał drugą maszynę, I ten samolot zniżał się wyraźnie.
17
Zatrzymali się znów. — Schodzi do lądowania — stwierdził Haselden. — Najpewniej na jedno z pustynnych lotnisk pod El-Adem koło Tobruku. Ruszyli dalej. W tej sytuacji nie było już sensu zatrzymywać się, należało się przecież liczyć z coraz częstszą możliwością napotkania nieprzyjaciela. I to zarówno w powietrzu, jak i na pustyni. Niepostrzeżeni przebyli znowu kilka kilometrów i o godzinie 11.30 nadszedł moment, w którym — zgodnie z planem — mieli się rozdzielić. Kpt. Owen pozostał z jednym samochodem jako rezerwa. W kierunku Tobruku podążały już tylko trzy samochody wyładowane komandosami.
>
Teraz już trzeba było przedzierzgnąć się w konwój jeńców wojennych. Komandosi zbili się ciasno na ławkach ustawionych na platformach samochodów. Wszelką broń, amunicję i inny sprzęt ukryli koło nóg, które poprzykrywali kocami. Teraz panował co prawda jeszcze okropny upał, jednakże wraz z zapadnięciem zmroku przykrywanie się kocami było jak najbardziej uzasadnione. Kierowcy ciężarówek i siedzący obok kierowców oficerowie przebrali się w niemieckie mundury. Oczywiście do tego celu wybrano ludzi mówiących doskonale po niemiecku. Po jednym „Nienjcu” wyznaczono też na platformę do pilnowania rzekomych jeńców. Rozpoczął się najbardziej niebezpieczny odcinek trwającej Już prawie trzy tygodnie wyprawy. 17
*** W niedzielę, 13 września, o godzinie 09.25 niszczyciele „Zulu” i „Sikh” w towarzystwie 4 niszczycieli typu „Hunt” spotkały na północ Zatoki Abukir zespół
„D”. Do niszczycieli kmdra Micklethwaita zbliżył się krążownik przeciwlotniczy HMS „Coventry”. Obok niego — jako ochrona przeciwpodwodna — szły 4 niszczyciele. Zespół ten, dowodzony przez kmdra R. J. R. Dendy’ego, opuścił wczesnym rankiem Port Said. Oba zespoły wymieniły powitalne sygnały i przez kilka minut szły obok siebie kursem zachodnim.
17
O godzinie 09.30 na ekranie radaru zainstalowanego na HMS „Coventry” zaobserwowano echo samolotu w odległości 30—40 mil w kierunku północnozachodnim od zespołu. Równocześnie przez głośniki wewnątrz- okrętowe na „Zulu” i „Sikh” płk Unwin i jego zastęp- v ca poinformowali zaokrętowanych żołnierzy, że celem nocnego ataku jest zajęty przez nieprzyjaciela Tobruk. Oficerowie otrzymali koperty ze ścisłymi rozkazami wykonawczymi operacji „Porozumienie”. — Tobruk — kpt. Powell z piechoty morskiej powtórzył słowo swego dowódcy. — To dlaczego okręcamy ostro na północ? Istotnie, wszystkie okręty zespołu pochyliły się w zwrocie i ruszyły kursem dokładnie północnym. Zmianę kursu zarządził kmdr Dendy, mimo że znajdujący się na jego okręcie oficer łącznikowy EAF-u określił wykryty przęz radar samolot jako własny z rozpoznania fotograficznego. O godzinie 10.15 okręty grupy „A” i „D” szły już prawie godzinę pełną prędkością kursem północnym. Zamiast zbliżyć się w tym czasie do określonego planem punktu na Morzu Śródziemnym, skąd zespół „A” miał wystartować w nocy w kierunku Tobruku, siły brytyjskie podążały prosto w stronę zajętej przez Włochów wyspy Rodos. Gdy kmdr Dendy uznał, że już wystarczająco zmylił ewentualnego obserwatora w wykrytym przez radar samolocie, rozkazał zmienić kurs na północnozachodni, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. 18
O godzinie 11.10 na krążownik „Coventry” nadeszła z Aleksandrii wiadomość o przechwyceniu nieprzyjacielskiej depeszy, w której donoszono o wykryciu zespołu „A”. Na okrętach brytyjskich zarządzono pogotowie przeciwlotnicze.
Wkrótce
kolejny
sygnał
z
Aleksandrii
doniósł,
że
przyjęta
depesza
nieprzyjacielska mówiła o wykryciu zespołu odpowiadającego — według opisu — zespołom „A” i „D”. Kmdr Dendy rozkazał przeformować się okrętom swego zespołu. Największy „Coventry” zajął miejsce w centrum zespołu, „Żulu” i „Sikh” szły po obu jego burtach, a 8 niszczycieli przyjęło szyk eskorty.
18
*** Zespół „C” podążał w dalszym ciągu z umiarkowaną prędkością w kierunku Krety. W skład zespołu wchodziło obecnie już tylko 19 ścigaczy, po kilku bowiem godzinach rejsu silnik jednego ze ścigaczy został uszkodzonych tak poważnie, że jednostka musiała wrócić do Aleksandrii. Żołnierzy i sprzęt załadowany na tym ścigaczu zabrała jedna z zapasowych jednostek idąca na kpńcu zespołu. O godzinie 21.00 na wszystkie jednostki grupy „A” „D”
dotarł
sygnał
przekazujący
życzenia
dla
uczestników
operacji
„Porozumienie” od premiera Rządu Jego Królewskiej Mości, Winstona Churchilla. W chwilę potem oba zespoły rozłączyły się. Krążownik przeciwlotniczy wraz z 4 niszczycielami eskorty zredukował prędkość, a następnie skręcił w kierunku wschodnim, w kierunku Aleksandrii. „Zulu” i „Sikh” wraz z towarzyszącymi im na razie niszczycielami ruszyły prosto w kierunku Tobruku. Wraz z zapadnięciem zmierzchu usunięto z pokładów obu niszczycieli płachty kryjące dotychczas pokład pomalowany w biało-czerwone ukośne pasy. Był to znak rozpoznawczy stosowany przez włoskie okręty wojenne. Dodatkowo kmdr Micklethwait otrzymał rozkaz, aby przy podchodzeniu do Tobruku tak zabalastowaić oba niszczyciele, by uzyskać znaczny przechył. W wypadku zbliżenia się włoskich lub niemieckich samolotów należało jeszcze zapalić ropę w otwartych beczkach ustawionych na pokładzie. Całość miała imitować powrót dwóch uszkodzonych w morzu niszczycieli włoskich do tobruckiej bazy. 18
*** W tym samym czasie w pobliżu wejścia do portu w Tobruku wynurzył się brytyjski okręt podwodny. Na jego pokład wyskoczył dowódca i kilku marynarzy.
Przy pomocy lornetek lustrowali okolicę, a szczególnie uważnie powierzchnię morza. Jeden z marynarzy zmierzył małym wiatraczkiem siłę i kierunek wiatru. Po chwili z okrętu podwodnego popłynął do aleksandryjskiej bazy lakoniczny meldunek o stanie pogody.
18
Dowódca okrętu nie widział niestety morskiego brzegu, na którym niewielkie na pozór falę rozbijały się o skaliste podwodne przeszkody, kotłując się i wzbijając w górę fontanny białej piany. O godzinie 21.30 kmdrowi Dendy na HMS „Coventry” zameldowano, że na radarze pojawiło się echo kilkudziesięciu nie rozpoznanych samolotów, lecących y? kierunku wschodnim. Komandor-potwierdził meldunek i spojrzał na zegarek. Wszystko się zgadzało. To leciały pierwsze eskadry bombowców w kierunku Tobruku.
,'
*** Ścigacze grupy „C” zdążały teraz już prosto w kierunku Tobruku. Ustawione w dwóch kolumnach zmieniły po zapadnięciu nocy zarówno kurs, jak i prędkość; z dotychczasowych 18 węzłów na maksymalną wynoszącą około 30 węzłów. Już po kilkunastu minutach okazało się, że przy tej prędkości i braku świateł nawigacyjnych nie sposób utrzymać nakazanego szyku. Sternicy ścigaczy nie widzieli nikłych światełek torowych, które ginęły w pianie, pozostawionej za rufami pędzących jednostek i £ci- gacze zespołu „C” zaczęły się gubić wzajemnie. Zakaz używania radia utrudniał wzajemne się odszukanie i w ten sposób już na samym początku operacji „Porozumienie” zdarzyły się nie przewidziane wypadki. Praktycznie rzecz biorąc, kapitan MacFie miał w bezpośrednim zasięgu pod swymi rozkazami już tylko połowę jednostek, z którymi wyruszył z Aleksandrii, A połowa ścigaczy to już tylko połowa żołnierzy, połowa broni i amunicji. *** Trzy białe szewrolety ze znakami „Afrika Korps” na drzwiach przekroczyły zewnętrzny krąg placówek otaczających Tobruk. Jechały wolno zatłoczoną szosą w kierunku twierdzy. Gdy wkrótce po zapadnięciu zmroku grupa komandosów
Haseldena dotarła do pustynnej szosy łączącej Tobruk z odległą o kilkaset mil linią frontu, nerwy wszystkich napięte były do ostateczności. Przez pewien czas droga wiodła pustynnym stepem równolegle do szosy, jednakże nikt nie zwracał uwagi na trzy samochody wypełnione po brzegi angielskimi jeńcami. Jeszcze przedtem, zanim komandosi zbliżyli się do głównej szosy, jadący w pierwszym samochodzie kpt. Bray przebrany za niemieckiego oficera dostrzegł W pewnym momencie jadące w przeciwnym kierunku dwa samochody ciężarowe. — Uwaga — powiedział spokojnym głosem do kierowcy ciężarówki, szer. Wileńskiego, również ubranego w niemiecki mundur. — Jadą prosto na nas — silne dłonie kierowcy mocno zacisnęły się na kierownicy. Kapitan położył na kolanach niemiecki pistolet maszynowy w pozycji, w której byłoby mu najłatwiej otworzyć ogień w razie potrzeby. Na wszystkich trzech samochodach zapanowało nerwowe napięcie. Trzy białe ciężarówki sunęły w dalszym ciągu spokojnie i powoli, kierowcy nie dodawali gazu i nie zmieniali kierunku jazdy. Jadące naprzeciw samochody zboczyły nieco z drogi po chwili zrównały się wozem Braya. W szoferce pierwszego z nich młody porucznik o opalonej na brąz, ozdobionej blond brodą twarzy podniósł rękę w powitalnym geście. Bray w pierwszej chwili przestraszył się tego przyjaznego gestu. Dopiero w następnej sekundzie dotarło do niego, zrozumiał. Oderwał spoconą dłoń od kolby pistoletu i podniósł do daszka czapki niedbałym, nonszalanckim gestem. To było przed niecałymi dwiema godzinami, a teraz, o 21.30, jechali swobodni^ w stronę Tobruku. Kierowcom trudno było utrzymać niewielką prędkość, z jaką poruszały się na tej drodze wszystkie samochody.
Widocznie nie wolno szybciej — domyślił się kpt. Bray. Zdawał sobie doskonale sprawę, że kierowcom trzech białych ciężarówek trudno było powstrzymać się od mocniejszego naciśnięcia pedału gazu, kiedy oczekiwany od trzech tygodni cel był już tak bardzo blisko. Nagle szosę otoczyły z dwóch stron zasieki z drutu kolczastego, dalej przegradzał ją biało-zielono-czerwony szlaban. Obok szlabanu ułożono z worków z piaskiem stanowisko karabinu maszynowego. Kontrola drogowa — zorientował się kapitan. Dojechali już do wewnętrznej linii obronnej wokół Tobruku. Wileński powoli hamował. Zza worków z piaskiem wyszło trzech żołnierzy z karabinami niedbale zarzuconymi na ramię. Włosi! — poznał z ulgą kpt. Bray. Wileński zatrzymał samochód. Bray niedbałym gestem, bez wysiadania z wozu podał Włochom dokumenty. Leniwie odsalutował.
Operacja „Porozumienie” próba ataku na Tobruk (13 września 1942 r.)
— Prizione? — Włoch wskazał na siedzących na samochodzie żołnierzy angielskich — Kriegsgefangene? — dodał po chwili w słabej niemczyźnie. — Ja, Ja — przytaknął kpt. Bray. — Viva Duce! — krzyknął nagle Włoch, oddając kapitanowi dokumenty. Bray wzruszył lekceważąco ramionami. — Ruszaj! — powiedział po niemiecku do Wileńskiego.
Trzy białe samochody — jeden za drugim — wolno minęły uniesiony w górę szlaban. Komandosi minęli ostatnią przed Tobrukiem linię kontroli. O godzinie 22.00 oddziałek płka Haseldena posuwał się powoli coraz bardziej zatłoczoną drogą w stronę Tobruku. Po drugiej stronie wąskiej szosy, w przeciwnym kierunku, toczyła się długa kolumna wyładowanych samochodów ciężarowych. Jadący na przedzie motocyklista gestem podniesionej ręki nakazał trzem ciężarówkom zjechać na pobocze i przeczekać, zanim kolumna nie przejedzie. Jadą pod El-Alamejn z zaopatrzeniem — pomyślał Haselden. Wiedział, że z Tobruku co noc wyruszają kolumny ciężarówek, wiozących na front dosłownie wszystko. Od amunicji i części zapasowych po żywność i wodę, którą na pustynnym froncie było chyba najtrudniej. Minęło kilkadziesiąt minut, zanim mogli ruszyć dalej. W chwilę potem jadąca na przedzie ciężarówka brytyjska uderzyła w ciemności w niemiecki samochód osobowy, jadący w przeciwnym kierunku. Rozległ się łoskot zgniatanych blach karoserii i w chwilę potem głośne niemieckie przekleństwa. To krzyczeli obaj kierowcy; Niemiec z samochodu osobowego Wileński z szewroleta. Kpt. Bray wyskoczył z ciężarówki, ściskając w dłoni pistolet maszynowy. Wiedział, że w tym samym momencie wszyscy komandosi trzymali pod kocami broń w rękach. Jedno nierozważne słowo i gotów paść strzał. Jeden strzał i na szosie rozpęta się piekło! I zostanie pogrzebana cała operacja „Porozumienie”.
Podbiegł do samochodu osobowego. W głębi dojrzał w mroku epolety niemieckiego majora. Stanął, podniósł rękę w faszystowskim pozdrowieniu. — Heil Hitler! — wyrecytował. — Bardzo pana majora przepraszam. Mój kierowca zostanie ukarany. — W porządku, kapitanie — odezwał się łaskawie major z lekko — na szczęście — uszkodzonego samochodu. — Uważajcie na przyszłość. — Jawohl, Herr Major — kpt. Bray stuknął obcasami i zasalutował. Ruszyli dalej. Po kilku minutach doleciał ich warkot trzech motocykli. To trzej niemieccy żandarmi polowi doganiali białe szewrolety Haseldena. Przez jakiś czas jechali obok samochodów. Jeden z nich podniósł się z siodełka i zajrzał do wnętrza platformy środkowego wozu. Przez chwilę, która komandosom wydała się wiekiem, jechał tak wyprostowany na motocyklu. Wreszcie opadł na siodełko i krzyknął coś do swych kolegów. Dodali gazu i wkrótce zniknęli w ciemności. Jechali dalej. Po lewej i prawej ukazały się szeregi równo ustawionych namiotów. — Obóz wojskowy — szepnął Swinburn do mjra Campbella. W tym samym momencie ze środka obozu wyleciała w górę jaskrawa kolorowa rakieta. Wzbiła się w górę, rozpadła na dziesiątki ogni, zalała swym światłem ciemną pustynię. Co to ma znaczyć? — płk Haselden czuł się całkowicie zdezorientowany. — Czyżby motocykliści zauważyli coś podejrzanego i dali znać. Czyżby to była rakieta ostrzegająca przed nami? W tym momencie z drugiej strony szosy, z drugiego obozu wystrzeliła w górę taka sama rakieta. Znowu?
Samochody jednak nie zwalniały. I nic się nie działo. Jechali dalej. Minęli widoczne z daleka zbiorniki paliwa. Po lewej stronie siadały z hałasem silników nocne myśliwce na lotnisku El-Gobi. — Żeby tak można było zaatakować i zniszczyć — szepnął Swinburn. — I te zbiorniki, i te samoloty. Na pewno by się udało. Nie spodziewają się tutaj ataku. Jechali jeszcze jakiś czas, gdy nagle pierwszy wóz się zatrzymał. Znowu kontrola? — przemknęło przez myśl Haseldenowi. Nie, tym razem była to przeszkoda innej natury. Okazało się bowiem, że w miejscu gdzie samochody miały skręcić w prawo, żeby uchwycić przyczółek w Mersaummesc Sciausc, Niemcy postawili długi płot. Płotu tego nie było przed kilkoma miesiącami, gdy w Tobruku stali jeszcze Anglicy. Co teraz robić? Rozwalić płot biegnący wzdłuż ruchliwej drogi? Jak dostać się do przyczółka? Kpt. Bray i jeden z „konwojentów” wyszli z samochodu i poszli do przodu. — W porządku! — wrócili biegiem po kilku minutach. — Płot kończy się kilkaset metrów dalej i na południową stronę portu prowadzi nowa droga. W tym momencie w pobliskim Tobruku odezwały się syreny alarmowe. Po chwili zapłonęły światła reflektorów i stożkowe, białe słupy poczęły przeczesywać niebo. Rozpoczynał się nalot na Tobruk. Jak na razie — ta faza operacji „Porozumienie” rozwijała się co do minuty zgodnie z planem. *** Do wybrzeży w okolicach Tobruku zbliżały się dwa niezależne zespoły okrętów. W kierunku zatoki na południe od portu szły rozrzucone teraz na znacznym akwenie,
pogubione w ciemnościach ścigacze — grupa „C” z żołnierzami kpt. MacFie, na północ zaś niszczyciele brytyjskie z żołnierzami ppłka Unwina. Daleko przed dziobami płynących w zupełnej ciemności okrętów rozbłysły jasne światła eksplozji, a niebo poczęły przeczesywać białe smugi reflektorów. To zaczął się brytyjski nalot na Tobruk. *** O godzinie 24.00 samochody wiozące komandosów skręciły w prawo od szosy. Jeszcze kilkaset metrów i praktycznie skończyła się jakakolwiek droga. Dalej rozciągało się strome wybrzeże, poprzecinane niedostępnymi dla samochodów głębokimi jarami. W odległości przeszło 2 mil, tuż poza siecią zagrodową, broniącą wejścia do Zatoki Tobruckiej, leżała zatoczka Sciausc, przy której należało stworzyć przyczółek dla desantu. Płk Haselden podzielił swych żołnierzy na dwa oddziały. Jeden, pod jego osobistym dowództwem miał opanować południowo-wschodni brzeg zatoki i stojące tam baterie artylerii nadbrzeżnej, drugi — pod dowództwem mjra Campbella — miał przygotować miejsce do lądowania. Oba oddziały ruszyły biegiem, bo czas już naglił. Haselden i jego żołnierze, korzystając z trwającego wciąż ciężkiego nalotu, dotarli bez przeszkód do ukrytych w schronach żołnierzy włoskich z obsługi dział. Rozgorzały krótkie, gwałtowne walki. W bunkrach wybuchały wrzucane przez komandosów granaty, siejąc śmierć i zniszczenie w ciasnych wnętrzach, grzmiały krótkie, ale celne salwy oddawane z bliskiej odległości. Komandosi zdobywali jeden punkt oporu po drugim. Wszelkie odgłosy ich potyczek niknęły w hałasie wciąż trwającego nalotu. Bombowce nadlatywały falami, jaskrawe flary wisiały nad miastem i portem, ciężkie bomby spadały w dół, niszczyły magazyny, nabrzeża, urządzenia przeładunkowe, wzniecały pożary.
Haselden krótko po północy osiągnął wszystkie planowane cele i — jak na razie — dowództwo tobruckiej twierdzy nie zdawało sobie sprawy, że wewnątrz twierdzy znajduje się nieprzyjaciel. Po wykonaniu zadania Haselden kazał wystrzelić umowny sygnał — dwie czerwone rakiety równocześnie. Odpowiedzią miały być dwie zielone rakiety, jedna po drugiej. Znak, że Campbell obsadził zatoczkę Sęiausc. Tymczasem od wschodniej strony nie nadchodziła odpowiedź. W dalszym ciągu panowała tam cisza i ciemność. Dlaczego Campbell się spóźnia? — denerwował się Haselden. Zanim nie otrzyma sygnału od majora, nie może wysłać sygnału „Nigger” do Aleksandrii, a zanim ten z kolei sygnał nie zostanie przekazany z Aleksandrii do okrętów zespołu „A” i „C”, nie rozpocznie się lądowanie. Być może, niszczyciele i ścigacze czekają już w ciemnościach przed Tobrukiem i nie mogą rozpocząć wysadzania żołnierzy, bo nie ma z Aleksandrii potwierdzenia sygnału „Nigger”. Więc dlaczego to spóźnienie? Tymczasem oddział komandosów mjra Campbella natrafił niespodziewanie na pole minowe ukryte w głębi jaru wyschniętego strumyka. Do przodu wysunęli się saperzy towarzyszący oddziałowi majora. Założyli słuchawki na uszy, ujęli w ręce aparaty do wykrywania min. Powolutku, krok za krokiem posuwali się do przodu. Od czasu do czasu przyklękali, ostrożnie odgarniali rękoma piasek i wydobywali kolejną minę. Przecieranie szlaku trwało bardzo długo i mjr Campbell, spoglądając co chwila na świecącą tarczę zegarka, denerwował się coraz bardziej. Nie poganiał jednak saperów, bo doskonale wiedział, że saper myli się tylko jeden raz w życiu.
Wreszcie droga była wolna. Komandosi już szykowali się do przeskoczenia pola minowego ścieżką wytyczoną białymi taśmami, gdy nagle ciszę przerwał strzał karabinowy. Campbell i jego żołnierze padli jak na komendę na piasek i zamarli w bezruchu. Każdy z nich spodziewał się serii karabinu maszynowego, jękliwego poświstu lecących nad głowami kul, huku wybuchających granatów. Ale nic. Po pojedynczym strzale nastała głucha cisza. Cisza i ciemność. W tym momencie mjr Campbell dojrzał w kierunku zachodnim dwie czerwone rakiety. Haselden sygnalizuje wykonanie zadania! Już! A tymczasem mój oddział jeszcze daleko w polu! Do diabła z polem minowym! Do diabła z karabinami!. Do diabła ze wszystkim! — zdenerwował się Campbell. O godzinie 01.00 nad Tobrukiem zgasły flary zrzucane z samolotów. Odleciały ostatnie fale bombowców. Skończył się nalot, ale smugi reflektorów krążyły jeszcze po niebie. Por. T. Langton z grupką żołnierzy sforsował pole minowe i dotarł do morskiego brzegu. Nigdzie nie było nikogo! Więc kto strzelał? Por. M. Roberts pobiegł z drugim oddziałkiem w stronę zatoczki. Na swej drodze napotkał umocnione stanowisko działka przeciwlotniczego. Do wnętrza stanowiska poleciały granaty i po chwili załoga działka była już wybita lub poddała się do niewoli. Podobnie szybko został opanowany mały budyneczek z radiostacją j nadawczą. Komandosi napotkali jeszcze jedno stanowisko działa przeciwlotniczego, ale było ono nie obsadzone. Wkrótce cały brzeg zatoczki został spenetrowany.
-— W okolicy nie ma żadnych dział, których ogień pokrywałby zatoczkę, sir — zameldowano mjrowi Campbellowi. Dopiero teraz, o godzinie 01.30 można było dać rozkaz wystrzelenia dwóch zielonych rakiet. *** W centrum łącznościowym brytyjskich wojsk na Ęlis- | kim Wschodzie w Aleksandrii oczekiwano z niepokojem na sygnał, który miał nadejść tej nocy od płka Haseldęna. Sygnał oznaczający powodzenie akcji — ; uchwycenie przyczółka. Według planów operacji „Porozumienie” ostatecznym terminem przekazania sygnału powodzenia akcji była godzina 02.00 z 13 na 14 września. Jeżeli do tej godziny nie dotarłby do Aleksandrii sygnał o powodzeniu oddziału komandosów w Tobruku, zespoły „A” i „C” miały otrzymać rozkaz odstąpienia od operacji „Porozumienie” i natychmiastowego powrotu do Aleksandrii. j Zbliżała się godzina 02.00. W centrum łącznościowym napięcie rosło z minuty na minutę. Duża wskazówka zegara zbliżała się coraz bardziej do cyfry dwanaście. Była już godzina 01.45. Pozostał jeszcze tylko kwadrans. *** W tym samym czasie na pokładach ścigaczy oczekiwano sygnału z Aleksandrii. Z morza widać było dokładnie pożary wzniecone w Tobruku, dym jednak zasłaniał brzegi, a w miejscu, gdzie powinna znajdować się zatoczka Sciausc, było ciemno i cicho i mimo starań obserwatorzy niczego nie mogli dostrzec, — Jeszcze tylko piętnaście minut! — kpt. MacFie spojrzał na zegarek. — Jeżeli do tego czasu nie dotrze sygnał do Aleksandrii, odwołają całą imprezę. Na niszczycielu „Sikh” kmdr Micklethwait nerwowo krążył z jednego końca stanowiska dowodzenia w drugi. I on również zdawał sobie sprawę, że tylko minuty
dzielą oba niszczyciele wraz z zaokrętowanymi oddziałami od decyzji, czy wezmą udział w akcji, czy zawrócą. Duża wskazówka zegara w centrum łącznościowym w Aleksandrii szła nieubłaganie do przodu. Wszyscy obecni w pokoju obserwowali ją jak zahipnotyzowani. Jeszcze dziesięć minut, jeszcze psięm, pięć, cztery... Trzy minuty! Dwie minuty! Jeszcze tylko jedna minuta! Ostatnia! W tym samym momencie na określonej długości fal radiowych dotarł do Aleksandrii sygnał wysłany z Tobruku. Sygnał zawierał tylko jedno słowo: NIG G E R. Słowo to oznaczało, że komandosi płka Haseldena panują na terenie przyczółka, oznaczało, że pustynna wyprawa na trasie ponad 2000 km dobiegła końca i została uwieńczona sukcesem. *** O godzinie 02.10 radiotelegrafista na niszczycielu „Sikh” odebrał z centrali w Aleksandrii sygnał „Nigger”. — Wykonać rozkaz operacji „Porozumienie” — rozkazał natychmiast kmdr Micklethwait. Oba okręty skierowały się w stronę lądu, gdzie niedawno jeszcze było widać błyski eksplodujących bomb lotniczych. Teraz odległy na razie brzeg był zaciemniony i tylko na niebie krzyżowały się białe słupy reflektorowego światła. Widocznie Niemcy i Włosi nie odwołali jeszcze alarmu przeciwlotniczego.
Oficerowie nawigacyjni na obu niszczycielach z największą ostrożnością prowadzili swoje okręty. Musiały one stanąć w dokładnie określonym miejscu, nie za blisko niewidocznego brzegu, gdzie głębokości mogły już być za małe i gdzie znajdować się mogły różne podwodne przeszkody, jak również nie za daleko, bo w takim wypadku mogłyby wystąpić trudności z dotarciem motorówek i barek z żołnierzami desantu do brzegu. Okręty posuwały się wolno i ostrożnie, a czas płynął nieubłaganie. Dochodziła godzina 03.00, gdy oba niszczyciele zastopowały w odległości około 2 mil od wciąż niewidocznego brzegu na północ od przylądka Mersa Mreira rozpoczęła się operacja opuszczania na wodę motorówek i barek. Zarówno na pokładach okrętów, jak i wokół nich panowały nieprzeniknione ciemności nocne, co niezwykle utrudniało jakiekolwiek działanie. Dodatkowo obowiązywała absolutna cisza ze względu na bliskość nieprzyjacielskiego wybrzeża. Na niszczycielach, nie przystosowanych w zasadzie do opuszczania tylu łodzi na wodę i w takich warunkach oraz wyposażonych jedynie w prowizoryczne urządzenia, ta faza operacji przebiegała z dużymi kłopotami. Mimo że w założeniach planu przewidziano na tę czynność dwadzieścia minut, wyznaczony czas dawno minął, a motorówki i barki wciąż nie były na wodzie. Wykonane w dużym pośpiechu i dostarczone w ostatniej chwili na okręty prymitywne barki desantowe były ciężkie, niezgrabne i jakiekolwiek manewrowanie nimi — zarówno na pokładzie jak i na wodzie — było niezwykle trudne. Na domiar złego zmontowane tuż przed wyjściem w morze urządzenia przeładunkowe psuły się i zacinały. Pękały szekle, linki zacinały się w blokach, bloki zakleszczały w gniazdach. W ciemnościach nocy i obowiązującej ciszy naprawy przebiegały opornie, a czas płynął.
Wreszcie żołnierze pierwszego rzutu desantowego zaczęli zajmować miejsca w opuszczonych barkach. Zsuwali się po zawieszonych na burtach sztormtrapach skakali do słabo widocznych w ciemnościach nocnych niewielkich barek, podrzucanych krótką, gniewną falą O godzinie 03.48 pod burtami obu niszczycieli uformowały się 4 zespoły, każdy złożony z motorówki z trzema barkami na holu, załadowanymi żołnierzami, sprzętem i bronią. Pierwsza połowa desantowego rzutu znajdowała się na wodzie. W jednej z motorówek był też płk Unwin — dowódca dęsąntu, który dał rozkaz rozpoczęcia holowania barek. Niezgrabne, rzucane falami zespoły ruszyły z wolna ku brzegowi. Plan przewidywał, że na plaży mieli oczekiwać sygnaliści z okrętu podwodnego i światłem ręcznych reflektorów wskazywać miejsca dogodne do lądowania, na razie jednak brzeg był w dalszym ciągu całkowicie zaciemniony i cichy. Jedynie daleko, nad płonącym portem migały snopy białego światła, poszukujące zapóźnionych bombowców brytyjskich. Kmdr Micklethwait nie chciał pozostawać w zasięgu artylerii nadbrzeżnej i wydał rozkaz oddalenia się od brzegu. Oba niszczyciele miały znów znaleźć się na pozycji wyjściowej desantu, w momencie gdy barki wrócą po żołnierzy drugiego rzutu.
*** Por. Scott i Langton już od przeszło godziny nadawali co dwie minuty sygnały świetlne z obu przylądków otaczających zatokę. Było zimno, wiał dość ostry, prze-, nikli wy wiatr.
Gdzie są, u diabła, te przeklęte ścigacze? — zapytywał sam siebie por. Langton. Nie pierwszy raz brał udział w ryzykownych akcjach, gdyż służył przez dłuższy czas w oddziałach małych jednostek morskich przeznaczonych do wykonywania specjalnych zadań. Wiele razy ryzykował życiem i wiedział, jak bardzo dużo zależy w takim wypadku od punktualności wszystkich biorących udział w operacji. Nigdy też dotąd nie zdarzyło się im, żeby ktoś się spóźniał. I w dodatku w tak rażący sposób. Nalot bombowy skończył się zgodnie z ustalonym terminem. Minął tym samym czas najbardziej odpowiedni do wysadzenia morskiego desantu. Dochodziła już godzina 03.00, gdy Scott i Langton dóstrzegli jednocześnie sylwetki dwóch ścigaczy wchodzących w ujście zatoczki Sciausc. Nareszcie! — odetchnęli obaj z ulgą sądząc, że za chwilę ukażą się dalsze jednostki desantowej grupy. Dwa ścigacze weszły w głąb zatoki, jednak wiejący od morza wiatr i fala utrudniały wylądowanie. Ścigacze ostrożnie manewrowały w ciemnościach. Trzeba było opuścić na wodę pneumatyczne pontony i dopiero w ten sposób, pokonując przybojową falę, fizy- lierzy docierali do lądu. — Gdzie pozostałe ścigacze? — zapytał por. Lang- ton dowódcę manewrującego w pobliżu brzegu ści- gacza. — Nie mam pojęcia -7- usłyszał w odpowiedzi. — Pogubiliśmy się jeszcze na morzu. Tylko chyba my dwaj umieliśmy wejść do tej przeklętej zatoczki w tych diabelskich ciemnościach. Była godzina 04.00. Cztery motorówki z dwunastoma barkami na holach, przepełnione sprzętem i żołnierzami, powoli przedzierały się przez fale ku milczącemu brzegowi. Płk Unwin rozglądał się niespokojny z pokładu jednej z motorówek. Wokół nic nie było widać. Oba niszczyciele odeszły, a ląd odległy był jeszcze o prawie milę.
Początkowy plan przewidywał, że pierwszy rzut desantu będzie zbliżał się do brzegu w zwartej grupie, jednakże już po kilku minutach wszystkie zespoły pogubiły się w ciemnościach. Żołnierze ściśnięci w niewygodnych barkach, zalewani byli raz po raz atakującymi zęwsząd falami. Tępe dzioby barek hamowały i tak niewielką prędkość holowania. Nagle płk Unwin usłyszał, jak szybki, równy dotychczas rytną silnika jego ipotorówkj zaczął się załamywać, by po chwili umilknąć zupełnie. — Co się stałp? — krzyknął do marynarza obsługującego silnik. — Nawalił, sir — zameldował brodaty motorzysta. — Te cholerne silniki z Hajfy nie mają u nas dobrej opinii. — Dacie radę naprawić? — Spróbujemy, sir — motorzysta już brzęczał kluczami i w słabym świetle ręcznej latarki starał ęię uruchomić uporny mechanizm
Tymczasem motorówka z barkami na holu zaczęła dryfować bezwolnie wzdłuż ciemnego jeszcze i odległego wybrzeża. — Do diabła! — denerwował się pułkownik. — Kiedy uruchomicie to przeklęte pudło? Wiedział, co prawda, że nerwy w takim wypadku tak nic nie pomogą, nie mógł się jednak w żaden spoąób powstrzymać. Sytuacja była niezwykle trudna, bo po pierwsze nie mogła wylądować nie tylko grupa żołnierzy zaokrętowanych w tej chwili na motorówce i na holowanych barkach, ale też i żołnierze drugiego rzutu, którzy mieli przecież wykorzystać te same jednostki. Poza tym dowódca desantowego Qddziału został odcięty od swych żołnierzy, a tylko on miał radiostację, za pomocą której mógł nawiązać kontakt z niszczycielami. Wszystkie ppzostąłe zespoły mogły się porozumiewać jedynie poprzez płka Unwina.
1
Na niszczyciele pomknęła dramatyczna wiądorjiość od dowódcy lądującego zespołu. Tymczasem pozostałe motorówki z barkami na holu z wielkim trudem podążały ku brzegowi. Niezgrabne, słabo sterowne barki raz po raz obracały się burtą do fali, szarpały i zrywały hole, które wkręcały się w śruby motorówek i blokowały silniki. Prąd i wiatr znosiły dryfujące jednostki coraz bardziej w bok od zamierzonego miejsca lądowania. Mjr J. Hedley — dowódca jednego z desantowych zespołów — wpatrywał się uporczywie w zbliżający się brzeg. Silnik jego motorówki pracował na szczęście bez awarii i wszystko zdawało się przebiegać zgodnie z planem. Jednakże major daremnie poszukiwał na ciemniejszym nieco od czerni nocy brzegu jakiegokolwiek światełka, jakiegoś sygnału, który wskazywałby — zgodnie z planem — miejsce lądowania.
Ląd był tuż, tuż. Holowane za motorówką barki zaczęły w pewnym momencie raz po raz uderzać o dno. Major dał rozkaz do lądowania. Osłabieni chorobą morską żołnierze wyskakiwali z barek do wody, trzymając broń uniesioną wysoko nad głowami. Dopadli do brzegu całkowicie przemoczeni, zmarznięci i zdezorientowani. Równie zdezorientowany major rozglądał się wzdłuż brzegu, daremnie poszukując barek innych zespołów. Tymczasem większa od innych przybojową fala zepchnęła unieruchomione barki zespołu dowodzonego przez majora dalej na płyciznę. Po chwili uderzyła następna i masa słonej wody wlała się do ich wnętrza. Jeszcze jedna i jeszcze. Barki były spychane coraz bardziej w głąb plaży, fale zalewały motorówkę. Na oczach majora dokonywało się dzieło zniszczenia jednostek jego zespołu, które przecież miały wrócić pc następny rzut desantowy. Tymczasem bardziej na zachód od miejsca, gdzie wylądował oddział majora, w odległości zaledwie kilkudziesięciu metrów od brzegu przewracały się na podwodnych skałach barki z żołnierzami oddziału kpt. P. Powella. Żołnierze wpadali do wody, a wraz z nimi wysypywały się z barek sprzęt, broń, skrzynki z amunicją. Wszystko niknęło w pienistych wirach rozbijającej się o skały wody. Ludzie tonęli, tracili przytomność, dławili się zalewani wodą, ściągani w głąb ciężarem broni i wojskowego ekwipunku. Podobny dramat odbywał się też na wschodniej części plaży, gdzie zdryfowały barki z oddziałem por, Harrisa tam też motorówka i barki uległy zniszczeniu, a część żołnierzy utonęła podczas lądowania, które właściwie było już tylko rozpaczliwą próbą ratowania życia. ***
Oba niszczyciele o godzinie 04.14 dokonały zwrotu zaczęły znowu zbliżać się do wybrzeża. W czasie powrotnej drogi dotarła na niszczyciel „Sikh” wiadomość, że dowódca desantu, płk Unwin, dryfuje wraz z barkami na unieruchomionej motorówce. — A co z innymi jednostkami desantowymi? — niepokoił się komandor. Niestety nie miał żadnej możliwości skontaktowania się z pozostałymi oddziałami pierwszego rzutu desantowego. Niszczyciele podchodziły do brzegu jeszcze pstroż- niej niż poprzednio. Mimo że znalazły się w odległości mil od brzegu, komandor wciąż jeszcze nie dawał rozkazu zatrzymania swym okrętom. Postanowił zbliżyć się maksymalnie, aby jak najbardziej pomóc motorówkom i barkom, które — jak się zorientował — tylko z największym trudem dawały sobie radę z wiatrem i falą. Wreszcie „Sikh” i „Zuju” zatrzymały się w odległości zaledwie 1 mili od wybrzeża. Obserwatorzy skierowali lornetki w stronę brzegu. Lustrowali uważnie przestrzeń wody oddzielającą okręty od lądu, lecz nic nie mogli dostrzec. Nikt nie nadpływał, na powierzchni wody nie błyskały żadne umowne światełka. Brzeg był również cichy i ciemny. O godzinie 05.00 na obu okrętach usłyszano nagle odgłosy walki. Rozbrzmiały karabinowe strzały, eksplozje granatów, serie z broni automatycznej. W chwilę później podobne odgłosy rozległy się nieco dalej na wschód od miejsca, gdzie mieli wylądować i gdzie zapewne wylądowali żołnierze pierwszego rzutu. Żołnierze drugiego rzutu czekali na pokładach niszczycieli i słuchali odgłosów walki, którą toczyli w tej chwili ich koledzy na niedalekim brzegu. Nie mogli jednak przyjść im z pomocą. Z plaży nie powróciła żadna motorówka, żadna barka po drugi rzut oddziału desantowego płka Unwina.
*** Por. Scott w dalszym ciągu trwał na swym posterunku. Czekał na następne ścigacze i bez przerwy wysyłał w kierunku morza sygnały świetlne. Daleko za jego plecami, w płonącym i zadymionym Tobruku reflektory obrony przeciwlotniczej przeszukiwały bezustannie niebo. Nagle jedna z reflektorowych smug zamarła w bezruchu, a w następnej sekundzie strumień silnego światła skierował się w dół, odcinając jaskrawą barierą wejście do zątoczki Sciausc. W następnej minucie wszystkie reflektory skierowały się w stronę morza. Kmdr White — dowódca niszczyciela „Żulu” — dojrzał stożek reflektorowego światła omiatający ciemną powierzchnię morza. Stożek przesuwał się powoli i był już coraz bliżej „Zulu”, gdy wtem zatrzymał się. Z ciemności wyłoniła się smukła, dwukominowa sylwetka okrętu. Był to „Sikh”. Nie było już na co czekać. Kmdr White wydał rozkaz otwarcia ognia do lądowych celów i w tym samym momencie odezwały się też wszystkie działa „Sikha”. . Na pomoc stożkom reflektorowego światłą nadbiegły inne. Złapały „Sijtha” w sieć uplecioną z jaskrawych strumięni zbiegających się w jednym punkcie. Równocześnie otworzyły ogień baterie dział nadbrzeżnych i przeciwlotniczych. Te same działa, które miały być zdobyte i unieszkodliwione przez żołnierzy oddziałów desantowych. Dla doskonale wstrzelanych dział lądowych trafienie do nieruchomego, oślepionego celu, jakim był „Sikh”, nie było żadnym problemem. Jeden z pocisków trafił w maszynownię, przebił blachę pokładu i zniszczył instalację smarowniczą przekładni- Drugi uszkodził urządzenie sterowe, inny trafił w część dziobową i spowodował pożar. Jeszcze inny uszkodził dziobową wieżę działową i trafił w park amunicyjny.
„Sikh” usiłował umknąć ze śmiertelnej, świetlnej pułapki. Ledwo jednak ruszyły jego potężne turbiny, ledwo poczęły obracać się śruby, gdy (na stanowisko dowodzenia okrętu wpadł szef maszyn niszczyciela, kpt. mech. T. Lewis i zameldował komandorowi: — Musimy zatrzymać turbiny, bo inaczej wytopią sią łożyska i zatrze przekładnia. — Do diabła z waszymi turbinami — odkrzyknął komandor. — Niech je szlag trafi, ale musimy wyjść spod ostrzału! — Ster zero! — rozkazał marynarzowi na sterze — Ster nie słucha, sir — zameldował marynarz. — Przejść na awaryjne sterowanie. — Też nie działa, sir — zameldowano po Chwili. Niszczyciel, strzelając już tylko z trzech, wież, zaczął powoli zataczać łuk. Bezradny, pozbawiony możliwości sterowania okręt kręcił się w kółko. Pociski z brzegu trafiały jeden po drugini. Zniszczona została centrala artyleryjska i od tego momentu niszczyciel mógł prowadzić już tylko indywidualny ogień pozostałymi działami. Nie trwało to jednak długo. Na „Sikha” wciąż padały mordercze ciosy. O 5,20 HMS „Zulu” wysłał do Aleksandrii wiadomość o ciężkim uszkodzeniu „Sikha”. Jednocześnie kmdr Micklethwait wydał rozkaz do odwrotu wszystkim jednostkom morskim biorącym udział w operacji „Porozumienie”. Komandor zdawał sobie sprawę, że desant się nie udał, że cała, tak długo przygotowywana akcja została zakończona kompletnym fiaskiem. Wiedział, co prawda, że Haseldenowi udało §ię uchwycić przyczółek, ale też zorientował się, że z pierwszego rzutu oddziałów grupy „A” na brzegu wylądowało szczęśliwie najwyżej kilkudziesięciu żołnierzy, a z grupy
„C” — jak zameldował Haselden do Aleksandrii, a Aleksandria na „Sikha” i „Zulu” — dotarły jedynie 2 ścigacze torpedowe. Kmdr Micklethwait wiedział też, że obecnie nie nąa już żadnych szans na wysadzenie dalszych oddziałów. Jedyne, co mógł obecnie zrobić, to próbować uratować pływające jeszcze jednostki od ostatecznej zagłady. Nie wszystkie jednak mogły się wycofać. Płonący, ciężko uszkodzony, unieruchomiony z dziesiątkami zabitych i rannych na pokładzie niszczyciel „Sikh” był w dalszym ciągu dosłownie rozstrzeliwany przez artylerię nadbrzeżną. O godzinie 05.26 wiadomość o załamaniu się lądowania zespołu „A” dotarła do płka Haseldena. Wcześniej otrzymał meldunek od por. Langtona, że z grupy „C” doszły do brzegu tylko 2 ścigacze. Tym samym komandosi Haseldena zostali odcięci od możliwości ppwrotu morzem do Aleksandrii, jak przewidywano w planach operacji „Porozumienie”. Powrót przez pustynię też był praktycznie niemożliwy. Pozostawała jedynie beznadziejna walka z nacierającym nieprzyjacielem. *** Kmdr por. J, F. Blackburn — dowódca zespołu ści- gaczy torpedowych — osiągnął redę tobrucką na czele zaledwie 6 jednostek. Reszta zagubiła się w czasie przejścia ostatniego odcinka. Przez jakiś czas krążył szukając daremnie świateł przy wejściu do zatoczki Sciausc. Po otrzymaniu z Aleksandrii wiadomości o pomyślnym lądowaniu 2 ścigaczy zdwoił wysiłki, aby odszukać wejście do zatoczki, lecz orientację utrudniała kompletna ciemność i dym pożarów, przesłaniający do reszty widoczność.
Gdy o godzinie 05.05 nieprzyjacielskie reflektory oświetliły morze, ścigacze kmdra Blackburną znalazły się również pod ostrzałem. Jakakolwiek próba lądowania stała się teraz samobójczym zamiarem. Ścigacze kluczyły przed wejściem do portu, aby uniknąć reflektorowych pułapek i daremnie usiłowały znaleźć jakikolwiek cel dla swych torped. Od strony lądu, z wybrzeży otaczających zatoczkę Sciausc dochodziły odgłosy gwałtownej walki. Po otrzymaniu rozkazu wycofania się ścigacze torpedowe odeszły dalej od brzegu, a o 05.45 kmdr Blackburn wysłał wiadomość do dowódcy zespołu „A” o opanowaniu brzegu zatoczki przez nieprzyjaciela. Nie była to jednak prawda. Na brzegu wciąż czękali komandosi Haseldena i kilkunastu żołnierzy z dwóch pierwszych ścigaczy. Na północ zaś od Tobruku, w okolicach Mersa Mreira, trzej dowódcy jedynych oddziałów pierwszego rzutu grupy „A”, które wylądowały na brzegu — mjr Hedley, kpt. Powell i por. Harris — zdali pobie sprawę z beznadziejności swej sytuacji postanowili przebijać się do swoich przez pustynię. *** O godzinie 05.45 kmdr White na HMS „Zulu” otrzymał rozkaz wzięcia na hol ciężko uszkodzonego „Sik- ha”. Strzelając ze wszystkich dział w stronę lądowych obiektów „Zulu” zbliżył się ostrożnie do tonącego okrętu. W stożku włoskich i niemieckich reflektorów pojawił się teraz drugi brytyjski niszczyciel i mimo postawionej zasłony dymnej oba okręty były bardzo dobrze widoczne z nieodległego brzegu. Idący na pomoc „Zulu” zauważył w pewnym momencie dryfującą bezradnie motorówkę z barkami na holu pełnymi żołnierzy. Był to zespół płka Unwina. Rozległy się okrzyki radości rozbitków, którzy dostrzegli zbliżającego się wybawcę. Niestety,
prawa wojny są nieubłagane. Kmdr White musiał ze ściśniętym sercem przejść obok machających rękoma i cieszących się na bliski — jak im się wydawało — ratunek żołnierzy. Musiał iść ratować tonący niszczyciel nie mógł w żadnym wypadku zatrzymać się przy motorówce i trzech barkach. Pierwsza próba podania holu z jednego niszczyciela na drugi nie udała się. W tym samym czasie na „Sikhu” została trafiona druga wieża działowa. Strzelały już tylko działa dwóch ostatnich. „Zulu” zawrócił. Znów podszedł powoli i ostrożnie do płonącego, mocno przechylonego „Sikha”. Mimo trwającego wciąż ostrzału artylerii nadbrzeżnej manewry przebiegały sprawnie i po kilkunastu minutach podano hol na uszkodzony okręt. Oba okręty ruszyły powoli. Nadzieja zaczęła wstę-t pować w serca marynarzy na „Sikhu”. Nagle większa od innych fala wpadła między dwa szare kadłuby. Oba niszczyciele przechyliły się gwałtownie w przeciwnych kierunkach. Nastąpiło ostre szarpnięcie i z takim trudem założony hol pękł z głośnym trzaskiem! „Zulu” natychmiast ponownie zawrócił. Na „Sikhu” tymczasem trwały rozpaczliwe próby ratowania płonącej maszynowni. Wreszcie znowu założono hol. Rozpoczęła się ponowna, jeszcze bardziej powolna, jeszcze ostrożniejsza próba holowania. W pewnym momencie pocisk z lądu trafił prosto w hol! Tragiczny, niewiarygodny wprost przypadek! Kmdr White chciał jeszcze raz próbować podać hol, ale kmdr Micklethwait wiedział, że nie ma już żadnych szans na uratowanie jego okrę- ’ tu. Świtało i zaraz do akcji mogły wejść samoloty z pobliskiego lotniska. Wobec takiej sytuacji komandor wydał White'owi rozkaz zaprzestania dalszych prób podania holu. Mimo to dowódca „Zulu” chciał raz jeszcze podejść, aby choć zabrać załogę z tonącego niszczyciela, Micklethwait zdecydował jednak, że stanowić
to będzie dla „Zulu” zbyt duże ryzyko. Powtórzył więc rozkaz odejścia i „Zulu” odpłynął o godzinie 07.30. W tym samym czasie z tobruckiej redy odpłynęły też ścigacze. Na brzegu zostały walczące niedobitki komandosów Haseldena, oddział pod dowództwem mjra Hedleya i tonący „Sikh”, strzelający już tylko z dział ostatniej zdatnej do użytku wieży. HMS „Sikh” zatonął krótko po godzinie 08.00. Rozbitków, którzy dołączyli do dryfującej nieopodal motorówki z barkami, podjęła o godzinie 10.30 włoska barka desantowa. Pozpstąli przy życiu dostali się do niewoli wraz z dowódcą niszczyciela, kmdrem Micklethwaitem. Podczą? odwrotu zatonął również zbombardowany przez samoloty krążownik „Coventry”. Zginął też pod bombami bohaterski niszczyciel „Zulu”. Inne samoloty niemieckie zatopiły 5 ścigaczy. Z grupy mjra Hedleya część żołnierzy zginęła w potyczkach z nieprzyjacielem, reszta poddała się i dostała do niewoli. Komandosi płka Hasśldena walczyli najdłużej. Zginął sam pułkownik i większość jego żołnierzy. Na pustynię przedarło się zaledwie 10 ludzi z 80, którzy zaatakowali Tobruk. Z tej dziesiątki do oddziałów brytyjskich dotarło 13 listopada czterech. Przyprowadził ich por. Langton, uczestnik nieudanego ataku na kwaterę gen. Rommla w roku 1941. 18 listopada do wojsk brytyjskich dotarł jeszcze błąkający się samotnie przez przeszło dwa miesiące po pustyni por. D. Lanark. *** Operacja „Porozumienie” zakończyła się kompletnym fiaskiem. Rozpatrując jej poszczególne fazy można dojść do następujących wniosków. Śmiały plan płka Haseldena został uwieńczony powodzeniem. Komandosi przedarli się przez pustynię libijską nie zauważeni przez nieprzyjaciela. Udało im się też wedrzeć do wnętrza pustynnej twierdzy i opanować wszystkie wyznaczone planem
punkty. Akcja została przeprowadzona sprawnie i w dokładnie wy- znaczonyęh uprzednjk)
terminach.
Lotnictwo
też
wywiązało
się
ze
swego
zadania,
przeprowadzając odwracający uwagę obrońców Tobruky nalot zgodnie z planem. Natomiast całkowicie zawiódł desant z morza. Złe rozpoznanie warunków meteorologicznych, a przede wszystkim fatalny technicznie sprzęt desantowy, w który wyposażono oddziały lądujące z niszczycieli, spowodowały, że ta część operacji „Porozumienie” zakończyła się całkowitym niepowodzeniem. Desant ze ścigaczy nie udał się głównie wskutek złej nawigacji — większość ścigaczy nie trafiła do przewidzianej planem zatoczki, a i te dwa, którym udało się trafić, przybyły opóźnione i miały spore kłopoty z wysadzeniem żołnierzy na brzeg. Sam zresztą fakt opóźnienia desantu miał decydujący wpływ na niepowodzenie całej akcji, w chwili bowiem gdy rozpoczynało się lądowanie, nalot lotniczy był już zakończony i tym samym nic już nie odwracało uwagi nieprzyjaciela. *** Po załamaniu się operacji „Porozumienie” brytyjskie dowództwo Bliskiego Wschodu postanowiło przygotować grunt pod przyszłą ofensywę drogą długotrwałych i silnych bombardowań. Czego nie dokonali komandosi Haseldena, żołnierze kpt. MacFie i płka Un- wina, miały dokonać samoloty, które od 9 do 23 października bombardowały składy, magazyny i nabrzeża Tobruku oraz innych portów w Libii. Dnia 23 października ruszyła spod El-Alamejn na zachód brytyjska ofensywa. Po ciężkich wałkach, w których straty Niemców i Włochów wyniosły 59 000 zabitych, rannych i wziętych do niewoli żołnierzy, a Anglicy stracili 13 500 ludzi, gen. Rommel cofnął się do Mersa Matruh i już nigdy nie zagroził Egiptowi ani ropodajnym obszarom bliskowschodnim. Tobruk został odbity dopiero 13 stycznia 1943 r.
RAJD W GŁĄB ŻYRONDY We wnętrzu brytyjskiego okrętu podwodnego HMS „Tuna” było wyjątkowo ciasno. Oprócz kompletnej załogi, która i tak nie mieszkała w zbyt komfortowych warunkach, na pkręcie snajdowajo się w tym dziwnym, specjalnym rejsie jeszcze 13 dodatkowych ludzi. żeby tylko ludzi. Oprócz nich w ciasnym wnętrzu okrętu podwodnego znalazło się sześć ęlu^yęł^ dwuosobowych kajaków, pełnych rozmaitego wyposażenia HMS „Tuna” pod dowództwem kpt. D. Raikesa odbił rankiem dnia 1 grudnia 1942 r. od burty bazy okrętów podwodnych HMS „Fortfy” w Clyde i ruszył w kolejny bojowy rejs. Oficerowie i marynarze okrętu na pewno nie cieszyli się z nadzwyczajnych pasażerów i ich dziwnego — jak na wojnę prowadzoną w XX wieku — wyposażenia, nie pytali jednak o cel wyprawy, gdyż więdsieji, że i tak nie otrzymają żadnej odpowiedzi. Mjr H. G. Hasler, dowódca grupy zaokrętowanych na HMS „Tuna” komandosów, zarządził odprawę natychmiast po wyjściu okrętu podwodnego z wąskiego ujęcia rzeki Clyde, gdy przebrzmiały tony pożegnalnych gwizdków z okrętu-bazy „Forth”. Zebrali się wszyscy w ciasnej mesie podoficerskiej — Sir, melduję oddział specjalny n$ odprawie, stan jeden plus jedenastu — zameldował porucznik J. W. Mackinnon, postawny, młody człowiek, ubrany tak jak wszyscy pozostali w wełniany, obcisły sweter. —Dziękuję, proszę dać spocznij — mjr Hasler, krępy, mocno łysiejący już mężczyzna oparł się rękoma o stół.
— Moi panowie — rozpoczął — od tej godziny zaczynamy naszą operację. Czas, żebyście się dowiedzieli, jakie mamy zadanie do wykonania, co nas czeka i czego możemy się spodziewać. Nie potrzebuję chyba panom przypominać, że zgłosiliście się sami, dobrowolnie i ochotniczo do oddziałów specjalnych, przeznaczonych do wykonania wyjątkowo trudnych zadań. Szkoliliśmy was długo, ja zresztą szkoliłem się razem z wami. Spędziliśmy niejedną godzinę na wspólnych wyprawach kajakowych, na odległych marszach. Umiecie wiosłować przez długie mile, umiecie znosić głód, zimno i niewygody. Niejednemu z was może przychodziło nieraz do głowy pytanie: po co to wszystko? W jakim celu męczą nas przez tyle miesięcy? teraz nadszedł odpowiedni moment dla udzielenia odpowiedzi. Jest nas dwunastu, jeżeli nie liczyć trzynastego — rezerwowego. Jesj; nas ^dwunastu i sześć kajaków. Za parę dni opuścimy ciasne wnętrze okrętu podwodnego i wtedy będziemy mogli liczyć już tylko na siebie, na własne siły. Celem naszej wyprawy, celem bojowego zadania jest... — major na chwilę zawiesił głos. Podoficerską mesę okrętu podwodnego zaległa cisza. Jedynie z dalszych przedziałów dolatywał przytłumiony nieco odgłos pracy silników. — Celem naszym jest Bordeaux. Nikt się nie odezwał. Wszyscy patrzyli na ręce mjra Haslera, który rozwijał dużą mapę. Major przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą. Por. ^Mackinnon, jego zastępca, zawsze lekko uśmiech- nięty7 przystojny, ze starannie utrzymanym wąsikiem na młodzieńczej twarzy. Doskonały sportowiec, pływak i gracz w piłkę. Obok sierż. S. Wallace, ciemnowłosy Irlandczyk z Dublina, podoficer zawodowy o nienagannych 12 latach służby wojskowej. Za nim stał szer. R. Ewart, blondyn o jasnobłękitnych oczach, obok wyprostowany jak na mustrze kpr. A. F. Laver. Ten ostatni, mimo zaledwie 22 lat, był już starym weteranem wojennym. Trzeci rok służył w piechocie morskiej, brał udział w wielu akcjach, na własne oczy widział koniec groźnego pirata Atlantyku „Bismarcka”, gdy ten tonął pod ogniem dział i torped brytyjskich okrętów.
Dalej szer. H. W. Mills o atletycznej budowie i nieprzeciętnej sile, lubiący się zresztą często nią popisywać. Przy końcu stołu stali oparci o drzwi do drugiego przedziału ciemnowłosy kpr. Sheard z Devonshire i szer. D. Moffat. Obok jego przyjaciel jeszcze z chłopięcych lat, szer. E. Fisher. Pochodzili z jednej miejscowości, uczęszczali do jednej szkoły i teraz też trzymali się blisko siebie. Prosili nawet mjra Haslera, żeby przeznaczył ich do jednego kajaka, ale major uznał, że byli zbyt młodzi, aby dać im tak dużą samodzielność i przydzielił ich do dwóch oddzielnych załóg — Moffata do kpr. Shearda, a Fishera do stojącego obok Ellery’ego. Ten ostatni, mimo że również miał stopień tylko szeregowca, był nieco starszy wiekiem i miał większy staż wojskowy. Obok majora stał wioślarz z załogi jego kajaka, szer. W. E. Sparks, londyńczyk z przedmieść metropolii o długiej pociągłej twarzy wesołego cwaniaka wielkomiejskiego. Bawił wszystkich, chyba zmyślanymi, długimi historiami opowiadanymi w nie zawsze całkowicie zrozumiałym żargonie. Był doskonałym kompanem, zawierającym łatwo przyjaźnie ze spotkanymi ludźmi, umiał zawsze wykombinować sobie tylko znanymi sposobami dodatkowe porcje papierosów czy czekolady, nawet otrzymywał więcej przepustek niż jego koledzy. Był jednak przy tym niezwykle koleżeński, silny, wytrzymały na trudy i niewygody dlatego Hasler zdecydował się na wybór jego jako załogę swojego kajaka. Ostatnimi wreszcie z grupy byli najmłodszy w zespole, zaledwie dwudziestoletni J. Conway, wyśmienity sportowiec, pływak, cyklista i dżokej oraz rezerwowy wioślarz, szer. N. Colley. Poznali się wszyscy bardzp dobrze w czasie przeszło półrocznego intensywego szkolenia, wspólnych wypraw kajakowych i wyczerpujących ćwiczeń, podczas których nieraz zagrażało im poważne niebezpieczeństwo. Razem wdzierali się do strzeżonego przez wojska ochrony wybrzeża portu w Portsmouth, by sprawdzić w ten sposób poziom swego wyszkolenia i przygotowania do akcji. Wiedzieli, że mogą polegać na sobie wzajemnie, że mogą liczyć jeden na drugiego.
Czekali teraz wszyscy na dalsze słowa Haslera. Nazwa celu wyprawy zaskoczyła ich, choć wszyscy zdawali sobie sprawę, że szkolenie ich przebiega w kierunku przygotowań do skrytego zaatakowania obcego portu. No tak, ale Bordeaux! — Tak, panowie — odezwał się znów Hasler. — Naszym celem jest zaatakowanie portu w Bordeaux. Jak wiecie, port ten jest docelową i wyjściową bazą przede wszystkim dla tak zwanych łamaczy blokady. Wyruszają one z Bordeaux i wracają do tego portu z dalekich wypraw po rzadkie surowce strategiczne, po kauczuk, rudy specjalnych wysokowartościowych metali i inne materiały, które pomagają Niemcom prowadzić z nami wojnę. Ani nasza flota, mimo że patroluje morza i oceany, ani nasze lotnictwo nie zdołały całkowicie odciąć Niemiec hitlerowskich od tych koniecznych dla przemysłu zbrojeniowego dostaw, które docierają do okupowanej Europy właśnie przez Bordeaux. Dlatego dowództwo Operacji Połączonych poleciło nam zaatakować flotę łamaczy blokady w ich własnym gnieździe, w ich macierzystym porcie. Wywiad donosi, że w Bordeaux znajduje się w tej chwili kilka łamaczy blokady, a długie grudniowe noce sprzyjają planowanej akcji. Mamy więc wedrzeć się niepostrzeżenie do basenów portowych, przyczepić do możliwie dużej liczby stojących tam statków miny ze znanymi wam zapalnikami czasowymi, a następnie wycofać się i... Tu znowu major Hasler przerwał objaśnienia. Powiódł wzrokiem po zgromadzonych. — Mniejsza z tym — powiedział do siebie. — Spójrzcie na mapę. Bordeaux leży daleko od wód Zatoki Biskajskiej. Droga dę portu prowadzi najpierw szerokim estuarium Żyrondy, a następnie w górę zwężającej się rzeki, zamieszkałej z obu stron. Odległość od punktu, w którym może wysadzić nas okręt podwodny, do portowych basenów wynosi przeszło 70 mil morskich. Nie byłoby to tak dużo, gdyby zadanie polegało jedynie na przepłynięciu tych 70 mil kajakami. Trzeba jednak pamiętać, że
możemy płynąć tylko pod osłoną nocy, że w czasie drogi nie możemy być przez nikogo zauważeni, że całe dnie będziemy musieli spędzać w ukryciu, w obcym, obsadzonym przez nieprzyjacielskie wojska terenie. Wobec takich perspektyw, wobec niepewności, jak rozwinie się nasza akcja, postanowiłem podzielić zespół na dwie grupy. Do grupy „A” pod moim osobistym dowództwem zostaną włączone trzy kajaki: „Catfish” ze mną i Sparksem, „Crayfish” z kpr. Laverem i szer. Millsem i wreszcie „Conger” z kpr. Sheardem i szer. Moffatem. Grupę „B” poprowadzi por. Mackinnon na „Cuttlefishu” z szer. Conwayem. Dalej „Coalfish” sierż. Wallace'a i szer. Ewarta i wreszcie „Cachalot” Ellery’ego i Fischera. W miarę możliwości będziemy starali się płynąć razem. Odpowiednie decyzje podejmie każdy z dowódców grup w zależności od rozwoju wypadków. Dokładne cele są następujące: kajaki „Catfish” i „Cuttlefish” zaatakują statki stojące na zachodnim brzegu rzeki, statki ną wschodnim brzegu rzeki kpr. Laver na „Crayfishu” i sierż. Wallace na „Coalfishu”, wreszcie jednostki zacumowane w basenach portowych — „Congeę” i „Cachjalot” Każda z załóg posiada do dyspozycji osiem ładunków wybuchowych na magnetycznych przyczepach. Zadaniem bojowym będzie przyczepienie po dwa ładunki do czterech statków na głębokości około półtora metra pod wodą. Kajaki z grupy pierwszej umieszczą swoje ładunki w części statku zwróconej ku górze rzeki, kajaki z grupy drugiej na tych samych statkach tylko w przeciwnym końcu, w części zwróconej ku dołowi rzeki. —Tyle o naszych celach, panowie — mjr Hasler otarł chusteczką pot z czoła. W ciasnej mesie okrętu podwodnego było gorąco i duszno. Przyzwyczajeni do szerokich przestrzeni i świeżego powietrza komandosi źle się czuli w zamkniętym stalowym pudle okrętu. — Czy są jakieś pytania dotyczące omawianej kwestii?
— Czy będziemy płynąć do celu razem? — ząpytaj sierż. Wallace.y — Właśnie o tym chciałem powiedzieć — mjr Hasler pochylił się nad mapą. — Przewiduję łącznie dwa lub trzy postoje przed dotarciem do celu. W zależności od zaistniałych warunków zdecyduję, czy możemy płynąć i czekać w ukryciu razem, czy też każda grupa osobno. —Przyznam się szczerze, że obie koncepcje są równie dobre, jak i równie zje, Łatwiej jest bowiem ukryć trzy kajaki przed oczyma niepowołanych ludzi niż sześć, z drugiej jednak strony ukrywanie się w dwóch miejscach zwiększa dwukrotnie szansę wykrycia njiejsęa dziennego postoju. Ostateczna decyzja zapadnie więc w czasie akcji. —W każdym razie należy pamiętać, że każda załoga musi liczyć głównie na własne siły, że każdy kajak — nawet po zgubieniu się musi całym wysiłkiem dążyć do wykonania powierzonego zadania. W wypadku uszkodzenia któregokolwiek kajaka i konieczności wezwania pomocy wolno jej udzielić tylko kajakowi z własnej grupy. Pozostałe osady muszą płynąć dalej, należy w takim wypadku zapomnieć o koleżeństwie i pamiętać, że głównym i jedynym naszym celem jest dotarcie do portu i zniszczenie jak największej liczby niemieckich łamaczy blokady. W wypadku konieczności opuszczenią kajaka przed dotarciem do Bordeaux należy zniszczyć go możliwie dokładnie j ratować się wpław zabierając ze sobą z kajaka jedynie zawartość pojemnika numer 5. — Zrozumieliśmy wszystko, sir — zaczął znów sierż. Wallace, najstarszy wiekiem z całego zespołu.!— Wszystko jasne aż do momentu ataky. Ale czy rozkaz operacji przewiduje nasze dalsze postępowanie, czy przewiduje dla nas... Nie dokończył, ale wszyscy zrozumieli, co sierżant chciał powiedzieć. — Czy przewiduje dla nas szansę odwrotu? — dokończył mjr Hasler.
— Tak, sir. O to wiaśnie chciałem zapytać. — Sytuacja wTygląda w ten sposób — major znowu wrócił do rozłożonej mapy. — Na dotarcie do celu przewiduję trzy noce, atak powinien odbyć się w czasie czwartej. W kilka godzin po założeniu przez nas ładunków nastąpią wybuchy i w tym samym momencie cała okolica, cały garnizon niemiecki w Bordeaux zostanie postawiony na nogi. Należy przypuszczać, żę Niemcy bardzo szybko zorientują się, skąd przyszło uderzenie i zaczną nas szukać przede wszystkim wzdłuż rzeki. Do akcji zostają włączone motorówki, jednostki patrolowe, samoloty, oddziały policji i żandarmerii por lowej z psami. Niemcy będą przeszukiwać przede wszystkim Żyrondę od Bordeaux do jej ujścia do Zatoki Biskajskiej. Wzmoże się też na pewno akcja patrolowania wzdiuż brzegów. W takiej sytuacji niemożliwe jest zbliżenie się okrętu podwodnego do brzegu francuskiego w celu zabrania nas do Anglii, nawet gdyby jakimś cudem udało nam ęię przedrzeć niepostrzeżenie przez 70 mil przeszukiwanego rejonu z powrotem do morza. Wśród zebranych wyraźnie rósł niepokój. Czyżby dowództwo wysyłało ich na samobójczą akcję, na akcję z której nie ma nawet szansy na powrót? — Jedyną możliwa droga ucieczki — kontynuował Hasler — jedyna droga odwrotu po akcji prowadzi lądem- Tam jeszcze mamy najwięcej szans na to, że Niemcy nas nie złapią, tam będziemy mieli możliwość przedarcia się do neutralnej Hiszpanii, a stamtąd do Wielkiej Brytanii. Tak więc atak należy wykonać w pierwszych godzinach nocnych, następnie oddalić się możliwię szybko z terenu portu razem z prądem i falą odpływu i w czasie „martwiej wody” wylądować aa wschodnim brzegu. Tam zniszczyć kajaki razem ze sprzętem i zatopić je na głębokim nurcie, a potem... potem już samemu kombinować, żeby dostać się do punktu przerzutowego z Francji do Hiszpanii. Szczegółowych informacji na temat drogi powrotnej udzieli wam wszystkim por. Mackinnon w czasie rejsu prsjed wylądowaniem we Francji. Rzecz jasna, trzeba się tego wszystkiego na-
uczyć na pamięć, nie wolno nosić żadnych notatek, bo możliwe jest, że ktoś z nas wpadnie w ręce Niemców żywy lub... umarły. W ten sposób gestapo trafiłoby na ślad punktów przerzutowych do Hiszpanii. *** Kończył się rok 1942 — najczarniejszy dla sprzymierzonych rok wojny na morzu. W pierwszej połowie roku — bezpośrednio po przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do wojny -— hitlerowskie okręty podwodne zaczęły topić u wybrzeży amerykańskich idące najczęściej bez eskorty statki. Do końca marca 1942 r, w rejonie przybrzeżnym USA, na obszarze tak zwanej wschodniej granicy morskiej, zostało zatopionych 59 statków o łącznej pojemności brutto 357 856 RT. Na Morzu Karaibskim i w rejonie Bermudów straty sprzymierzonych były również bardzo wysokie. Co prawda wraz ze zwiększeniem we flotach Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii liczby jednostek eskortowych i udoskonaleniem ich metod walki z hitlerowskimi U-bootami niemieckie okręty podwodne musiały się przenieść w inne akweny Oceanu Atlantyckiego, jednakże w ciągu siędmiu miesięcy 1942 r. straty flot sprzymierzonych wyniosły aż 681 statków o pojemności brutto 3 556 999 RT. Jednocześnie stale wzrastała liczba działających na morzu U-bootów i zwiększał się zakres ich działania na wody od Oceanu Lodowatego aż po Przylądek Dobrej Nadziei. Na wodach europejskich sprzymierzeni notują już w początku 1942 r. pierwsze niepowodzenia, kiedy 3 niemieckie okręty: „Schamhorst”, „Gneisenau” i „Prinz Eugen” przedarły się bezkarnie przez kanał La Manche z Brestu do portów niemieckich. W sierpniu tego samego roku rozegrała się krwawo okupiona akcja desantowa na Dieppe. Na Morzu Śródziemnym i w Afryce sytuacja również była niepomyślna — czołgi gen. Rommla zagrażały wciąż jeszcze bezpośrednio Egiptowi i Kanałowi Sueskiemu. Osamotniona Malta trzymała się nieomal resztkami sił.
Olbrzymia linia frontu lądowego, ciągnącego się od wybrzeży Oceanu Lodowatego aż po Kaukaz wyginała się w tragicznym roku 1942 coraz bardziej na wschód. Niemcy dotarli aż nad Wołgę. Nie zniszczony jeszcze przemysł niemiecki pracował pełną parą, dostarczając na front wciąż nowych czołgów, armat, okrętów podwodnych, samolotów. Wiele cennych surowców przewoziły łamacze blokady, które utrzymywały w tym okresie dość regularną łączność z dalekowschodnim sprzymierzeńcem hitleryzmu — faszystowską Japonią. W takiej sytuacji staje się zrozumiała dramatyczna próba, jaką podjęło dowództwo brytyjskie, wysyłając do Bordeaux grupę komandosów. W tragicznym roku klęsk i niepowodzeń, w roku rosnących sukcesów niemieckich usprawiedliwiona była każda akcja, która mogłaby choć w niewielkim ętopniu powstrzymać niemieckie' sukcesy. Wojna usprawiedliwiała wysyłanie żołnierzy nawet na pewną śmierć. HMS „Tuna” po wyjściu z szerokiego ujścia rzeki Clyde na zachodnim wybrzeżu Szkocji skierował się na południe. Przez dwa następne dni przemierzał pra- cowięie Morze Irlandzkie i Kanał Bristolski. Pogoda nie była najlepsza. Wiał zimny, przejmujący, grudniowy wiatr, zacinało śniegiem i deszczem, a ukośna, nieprzyjemna fala szarpała smukłym kadłubem okrętu podwodnego na wszystkie strony. Mjr Hasler na próżno starał się rozerwać czymkolwiek swoich ludzi, na próżno wymyślał jakieś dodatkowe fikcyjne zajęcia. Załogi kajaków były apatyczne, wszystkich bolały głowy, snuli się ociężali i otępiali po ciasnych pomieszczeniach HMS „Tuna”. Dopiero drugiego dnia po południu, gdy okręt wszedł na tereny zagrożone przez nieprzyjacielskie lotnictwo i jednostki nawodne i kiedy kpt. Rąikes po raz pierw- * szy wydał rozkaz zanurzenia, komandosi poczuli się lepiej i żwawiej poczęli krzątać się sprawdzając po raz nie wiadomo który sprzęt załadowany w kajakach.
Ą było co sprawdzać. W każdym kajaku typu „Coc- kle Mark II”, pokrytym wzmocnioną, specjalną impregnowaną tkaniną, znajdowało się .po pięć zasobników zawierających cały potrzebny do akcji sprzęt. Głównym i najcięższym ładunkiem był materiał wybuchowy oraz magnetyczne zaczepy służące do umocowania min na burcie statku. Poza tym w dokładnie zapakowanych zasobnikąch znajdowały się dwa ciężkie granaty do ewentualnego zaatakowania jakiejś mniejszej jed- npstki patrolowej, jeśliby podeszła na odległość rzuty do kajaka w celu na przykład sprawdzenia tożsamości wioślarzy. Racje żywności i wody dla ęlwóch Judzi na pięć dni, zapasowe wiosła, sieć maskująca dla przykrycia kajaków w dzień, zapasowe swetry i bielizna, linki, sonda i ręczna busola magnetyczna, przyrządy i materiały do reperacji kajaków, zapałki w nieprzemakalnych opakowaniach i najpotrzebniejsze lekarstwa, a wreszcie specjalny zestaw rzeczy niezbędnych w czasie ucieczki dopełniały kompletu wyposażenia kajaków. Wszyscy komandosi — zarówno oficerowie jak podoficerowie i szeregowi — ubrani byli jednakowo. Oprócz bardzo ciepłej wełnianej bielizny mieli na sobie mundurowe spodnie koloru khałęi, długie, ciepłe swetry z golfami i szaliki. Do ochrony przed bryzgami fal służyły nieprzemakalne impregnowane kurtki pokryte maskowniczym wzorem oraz długię, również impregnowane, sięgające bioder płócienne ochraniacze wciągane na lekkie buty o gumowej, umożliwiającej ciche poruszanie się zelówce. Ciemnogranatowa wełniana czapka, dwie pary rękawiczek (jedne jedwabne i drugie wełniane) dopełniały ubioru, a jako broń osobista-służył pistolet colt kaliber 0,45 cala oraz komandoski bojowy nóż. Na prawym rękawie bluzy były naszyte stopnie wojskowe, na lewym napis „Royal Marines*V a niżej odznaka komandosów. Ten ostatni element wyposażenia ruszających na akcję komandosów był niezmiernie ważny z prawnego punktu widzenia, nakazywał bowiem traktowanie komandosów — w razie dostania się ich do niewoli niemieckiej — na prawach
umundurowanych żołnierzy, co do których należy stosować postanowienia Konwencji Haskiej. Mjr Hasler stał obok dowódcy okrętu podwodnego. Obaj anąlizęwali dokładną mapę podejścia do estu- arium Żyrondy. — Niestety, majorze — kpt. Raikes był wyraźnie za- trosfcąny t— nasze obserwacje astronomiczne z ostątniej nocy nie są tak dokładne, żeby być pewnym w stu procentach. Dla mojego okrętu kilkaset metrów w lewo lub w prawo nie stanowi tak poważnej różnicy, ale dla was, dla waszych kajaków i wioseł... zresztą, co będę panu tłumaczył. Sam pan rozumie. — A więc jaka jest teraz pańska decyzja, kapitanie? — Niestety, dzisiejszej nocy nie będzie pan mógł zacząć swej akcji — odparł kpt. Raikes. HMS „Tuna” pozostawał w zanurzeniu przez resztę dnia. Załoga i komandosi wypoczywali. Leżeli, niektórzy próbowali coś czytać, spali. W ten sposób zużywali mniej tlenu, którego nigdy nie było za dużo w ciasnym wnętrzu okrętu podwodnego. W nocy gwiazdy świeciły jasnym blaskiem i nad ranem kpt. Raikes bardzo dokładnie określił pozycję okrętu. Z pierwszym brzaskiem znowu zanurzyli się pod wodę. —Wchodzimy tędy, od południa — palec kapitaną przesunął się na mapie między własnym polem minowyn a brzegiem. — Wąsko tu i może być trochę płytko, ale wolę już to, aniżeli przejście między polami rpirtowymi. Teoretycznie jedno powinno być oddalone od drugiego o pół mili, ale kto da gwarancję, że lotnik zrzucający miny zrobił dokładny namiar. Czy nie mógł się pomylić? HMS „Tuna” powolutku przesuwał się wąskim pasem wodnym* Jedynie kapitan i mjr 3Ha§ler wiedzieli, jak niebezpieczna to była droga.
Wreszcie kpt. Raikes zdecydował się. —Peryskop w górę. Przywarł oczyma do okularu, ujął uchwyty. —Peryskop w dół. Złożył rączki peryskopu. Z uśmiechniętą twarzą podszedł do mapy. —No, majorze, jesteśmy na miejscu. Przed chwilą widziałem latarnię na wyspie Cordouan. Do miejsca, gdzie miałem was wysadzić, brakuje tylko kilkaset metrów. —Świetnie. Gratuluję,Kapitanie —O.K. A teraz odpoczywajcie przed rajdem — kpt. Raikes spojrzał na zegarek. — Jest w tej chwili godzina 14.00. Wysadzić was mogę koło 20.00. —W porządku — major Hasler schodził już na dół do pomieszczeń. Żołnierze jego zespołu czekali z wyraźnym napięciem na wiadomości. Mimo że liczyli się z taką możliwością, przeciągające się oczekiwanie zaczynało ich wyczerpywać. —Panowie — głos Haslera był wyraźnie uroczysty —wszystkie znaki na ziemi i niebie, i to dosłownie na niebie, wskazują, że dzisiejszej nocy ruszymy do akcji Teraz odpocznijcie. Na godzinę 17.00 zarządzam odprawę. Kolacja o 17.45. Na twarzach komandosów widać było wyraźną ulgę. O godzinie 19.30 kpt. Raikes dał rozkaz do wynurzenia. HMS „Tuna” począł wyłaniać się z ciemnych wód Zatoki Biskajskiej. Jeszcze ostatnie potoki wody nie spłynęły ze smukłego pokładu, gdy kapitan otworzył właz. Do wnętrza okrętu podwodnego wtargnęło świeże, morskie powietrze. Szybki, czujny rzut oka dokoła. Wzrok przyzwyczajony już do ciemności nocnych
dzięki
noszonym
przez
ostatnią
godzinę
we
wnętrzu
okrętu
ciemnoczerwonym okularom. W niewielkiej odległości od wynurzonego okrętu
majaczył ciemniejszy od nocy brzeg. Francja. Okupowana Francja. Obcy, nieprzyjacielski brzeg. Po drugiej stronie, w kierunku pełnego morza, ciemna sylwetka niewielkiej jednostki. Kpt. Raikes wiedział o niej. Był to, jak rozpoznał przez okulary peryskopu, niemiecki trałowiec, który kręcił się w pobliżu przez prawie cały dzień. — Nie widzą nas stamtąd — zwrócił się szeptem do stojącego obok oficera wachtowego, por. J. Bulla — kryje nas ciemne pasmo wybrzeża. Po chwili z wnętrza okrętu wynurzył się major. Był ubrany w maskujący strój. Twarz miał poczernioną specjalnym ciemnym kremem, aby w ciemnościach nocy nie zdradzić żadną jaśniejszą plamą swojej obecności. — Trochę za dobra widoczność jak dla waszych potrzeb — kpt. Raikes wskazał na jasne gwiazdy na bezchmurnym niebie — poza tym jednak wszystko wydaje się pasować. Za nami, w kierunku zatoki stoi w odległości 2, 3 mil niemiecki okręt patrolowy; ale sądzę, że nie widzi nas. Ostateczna decyzja należy jednak do pana. A więc? Kpt. Raikes zamilkł. Na pomoście okrętu podwodnego zapadła cisza. Mjr Hasler patrzył w kierunku ciemnego brzegu. Za chwilę musi podjąć decyzję. Za chwilę musi zdecydować, czy można zaczynać starannie przygotowywaną przez tak długi okres operację. Błyskawicznie przebiegł myślą minione miesiące. Długie, męczące marsze, ćwiczenia komandosów w kajakach, próbne akcje na port Portsmouth i w estuarium Tamizy. Czy wszystko w porządku? — pytał sam siebie. — Czy o wszystkim pomyślałem? Czy teraz naprawdę jest najlepszy moment do rozpoczęcia akcji? Przygotowania zapięte na ostatni guzik — uspokajał sam siebie. — Dłuższe czekanie tylko demobilizuje ludzi. A jak będzie przebiegała akcja, na to pytanie w tej chwili nikt nie potrafi dać odpowiedzi.
We wnętrzu okrętu rozpoczął się ruch. komandosi wielokrotnie już uprzednio przeprowadzali ćwiczenia opuszczania okrętu podwodnego na pełnym morzu. Otwarto przedni właz okrętu, którym ładowano torpedy. Przez ciasny otwór wysunął się na pokład smukły kształt. To „Cuttlefish” por. Mackinnona. Już kajak jest na powierzchni. Z włazu wynurzają się teraz porucznik i Conway. W rękach niosą zasobniki. Porucznik ma przewieszony przez piersi pistolet maszynowy. Drugi taki sam ma mjr Hasler. Marynarze okrętu podwodnego zamocowali tymczasem na lufie działa długie stalowe ramię zakończone blokiem. Przez blok przeciągnęli linę, której końce objęły leżąęy już na pokładzie kajaki Porucznik i Conway zamocowali zasobniki i zajęli miejsca w kajaku. — Gotowi? —zapytał por. Buli kierujący wodowaniem. — Gotowi — dał znak ręką por. Mackiimon. Podciągnięty silnymi rękoma marynarzy kajak uniósł się nad pokład okrętu podwodnego, zawisł na wyqiągu przymocowanym do lufy działa. Na znak ręką działo obróciło się wolno w stronę burty. Podwieszony kajak balansował juź nad powierzchnią wody. — W dół — rozkazał por. Buli. „Cuttlefish” z pluskiem osiadł na wodzie. Marynarze szybko wybrali liny. Por, Mackinnon i Conway odepchnęli się wiosłami od pękatej burty okrętu podwodnego. Trzeba było zrobić miejsce następnemu kajakowi, który już leżał na pokładzie. Był to „Coalfish” z sierż. Wallace’em i szer. Ewartem. Znowu ta sama sprawnie przeprowadzona operacja. Podłużny kształt kajaka z dwoma siedzącymi wewnątrz ludźmi balansował przez moment nad chlupiącą o burty okrętu podwodnego wodą. Po
chwili Wallace i Ewart odepchnęl* się i odpłynęli o kilkanaście metrów w kierunku czekającego już porucznika. Przy włazie powstało małe zamieszanie. — Co się stało? — mjr Hasler był już przy komandosach, wyciągających z wnętrza okrętu swój kajak. Ellery miał zatroskaną minę. — Nieszczęście, majorze — pokazał rozdarte na znacznej długości poszycie z impregnowanego żaglowego płótna. — Jak to się stało? — Zaczepiliśmy przy wyciąganiu przez właz. Okręt akurat zakołysał się na fali... — tłumaczył się Ellery Jeden rzut oka wystarczył majorowi. W takim stanie kajak w żadnym wypadku nie nadawał się do akcji, — Opuścić kajak w dół. Nie blokować włazu — rozkazał. Nie było czasu na zastanawianie się ani na jakiekolwiek reperacje. Jeden po drugim kajaki opadały na wodę. — Szybko, szybko — poganiał Hasler. Kpt. Raikes nic nie mówił, ale jego częste zerknięcia na nafosfo- ryzowaną tarczę zegarka były nader wymowne. Ostatni poszedł na wodę kajak Haslera. Teraz już przy burcie kołysało się pięć podłużnych, ciemnych cieni. — Gotowi? — szło szeptem od kajaka do kajaka. W tym samym momencie na brzegu rozbłysły jaskrawe światła reflektorów. Oślepiające, białe smugi poczęły przesuwać się nąd powierzchnią wody. Komandosi
w kajakach, marynarze na pokładzie okrętu podwodnego zmartwieli. Czyżby Niemcy wykryli już ich obecność? Na szczęście ostre stożki reflektorów minęły z daleka okręt podwodny i przyczajone u jego boku kajaki. — Powodzenia — kpt. Raikes pozdrowił komandosów gestem podniesionej dłoni. — Powodzenia — trzej komandosi: Ellery, Fisher i „zapasowy” Colley żegnali swych kolegów. — Zróbcie swoje i wracajcie szybko. Będziemy na was czekać. — Kurs 35°. Trzymać się za mną. Ruszamy — rozkazał mjr Hasler. Silnie zagarnął wiosłami wodę. Poczuł, jak Sparks mocniej osadził się w ciasnym wnętrzu kajaka. „Catfish” ruszył i szybko począł oddalać się od zanurzającego się już okrętu podwodnego. Za nim podążyły kolejno „Crayfish” i „Conger”, a dalej „Cuttlefish” por. Mackinnona. Ostatni płynął „Coalfish” sierż. Wallace’a. ,,Operację rozpoczęto o godzinie20.20” wpisał kpt.Raikes w dzienniku bojowym HMS,,Tuna” pod datą 7 grudnia 1942 r.
***
Pięć kajaków i dziesięciu ludzi zostało samotnie na wodach zatoki. Od Przylądka de Grave i ujścia Żyrondy. dzieliło komandosów ponad 15 mil. Była godzina 20.30, a więc do świtu pozostało około dziewięciu godzin. W czasie tych godzin należało minąć, zapewne pilnie i strzeżone, wejście do rzeki, prześliznąć się tuż koło'1 portu Le
Verdon na lewym brzegu Żyrondy i w odleg- i łości 10—12 mil w górę rzeki znaleźć dogodne miejsce do ukrycia pięciu kajaków i dziesięciu ludzi aż do następnej nocy. Noc była jasna, gwiaździsta. Mjr Hasler początkowo f nie był zadowolony z takiej pogody, nie sprzyjała ona bowiem skrytemu podejściu do brzegu, nie kryła dostatecznie swą ciemnością pięciu kajaków płynących morzem w pobliżu lądu. Za jasno, stanowczo za jasno — myślał zaniepokojony wiosłując silnie, ale ostrożnie. Jego kajak — „Catfish” — sunął pierwszy przez dość mocno sfalowane wody zatoki. Bryzgi rozcinanej dziobem fali spadały niesione wiatrem na siedzącego z przodu Hasler a, tak że po kilkunastu minutąch miał całkowicie zmoczoną twarz. Kurtka na szczęście dobrze osłaniała od bryzgów, a szczelnie zaciśnięty wokół pasa fartuch ochraniał dolne partie ciała przed zamoczeniem, ą więc i przęd, zimnem. Siedzący za Haslerem Sparks też był co chwila nalewany wodą, spływającą z wioseł Hasler a. Zimne krople spadały mu na twarz, zalewały oczy, zasłaniały widoczność. Minęła pierwsza godzina. Major zdecydował, że czas na krótki odpoczynek. Przestał wiosłować, zamocował wiosłą wydłuż burt kajaka. Podniósł ręce dc góry, a następnie położył na głowie — umówiony znak dla pozostałych kajaków do odpoczynku. Komandosi chwycili rękoma burty sąsiednich jednostek. Po chwili pięć kajaków tworzyło kołyszącą się na wodzie szeroką tratwę. — Wszystko w porządku, majorze — zameldowali kolejno szeptem, mjr Hasler jednak widział, że sierż. Wallace wygląda na bardzo zmęczonego. — U was też wszystko w porządku? — spytał z niedowierzaniem załogę „Coalfisha”.
— To chwilowy kryzys, majorze — tłumaczył się Wallace, — Już się czuję lepiej. Po prostu morska choroba. Znowu ruszyli ostro z miejsca. Przeciwny wiatr i znoszący w bok prąd zmuszał do dużego wysiłku. Mijały minuty i godziny. Parę minut po 23.00 mjr Hasler znowu przerwał wiosłowanie. Z zasobnika wyciągnął zwój cienkiej linki zakończonej ołowianym ciężarkiem. Wyrzucił ciężarek za burtę, w palcach przepuszczał linkę. Dno — wyczuł, jak ciężarek przestał sunąć w dół. Niegłęboko — stwierdził. Widocznie jesteśmy już nad mielizną — przypomniał sobie dokładnie studiowaną przez wiele godzin i dni mapę. Spojrzał w prawo. W ciemnościach nocnych majaczył masyw Przylądka de la Negade. Od brzegu dzieliły ich teraz już tylko niecałe 2 mile. W porządku — ucieszył się Hasler. Spojrzał na zegarek. Mimo ciężkich warunków szybkość była niezła. Zrobili już połowę drogi do Przylądka de Grave. Już miał zabrać się ponownie do wiosłowania, gdy dc uszu jego dobiegł sprzed dziobu głuchy szum przelewającej się wody. Przybój — pomyślał, lecz w tym samym momencie zorientował się, że przecież ląd jest z prawej burty, a szum przyboju dobiega z dziobu. Przecież tam, przed dziobem nie ma lądu, nie ma żadnych skał, na których mogłaby załamywać się fala. Po lewej jest co prawda wyspa Cordouan, ale jeszcze odległa o dobre 10 mil, I z lewej burty, a nie przed dziobem. Więc co to? Z jakiego powodu woda kłębi się przed dziobami kajaków? Słuchał jeszcze przez ęhwilę. Wiatr niósł głos bijących o coś z wściekłością fal. . — To przypływ, sir — powiedział Sparks przyciszonym głosem. — Przypływ co walczy z prądem rzeki. Ten w jedną, a tamten chce w drugą stronę. To i szum z tego powodu.
— Chyba masz rację — zgodził się Hasler. — Ruszamy. Sparks nacisnął na wiosła. Hałas od dziobu rósł i potężniał z każdym uderzeniem wioseł o wodę. Teraz już wyraźnie można było rozróżnić toczący się nad morzem jazgot bijących, szturmujących mas wodnych. , — Trzymać się, chłopcy — padło ostrzeżenie od kajaka do kajaka — podciągnąć fartuchy, uszczelnić kajaki, sprawdzić zamknięcia. I nie pozwolić się wywrócić. Spienione, ryczące fale były coraz bliżej. W słabym świetle gwiazd coraz wyraźniej było widać wodne grzywy, gnane z jednej strony siłą przypływu z drugiej zaś wstrzymywane wiatrem i prądem wielkiej rzeki. Morze, jeszcze przed chwilą względnie spokojne, szalało teraz na drodze słabych kajaków. Wściekłości fal komandosi mogli przeciwstawić jedynie osłabione już kilkugodzinnym wiosłowaniem siły swych mięśni, przed uderzeniami wodnych taranów broniły ich tylko jakże słabe i kruche wiosła. Droga jednak była tylko jedna i jeden możliwy kierunek poruszania się. Prosto przed siebie, prosto w gotującą się kipiel. Wiosłowali coraz mocniej, by falom atakującym kajaki przeciwstawić prędkość smukłych kształtów, by jak najszybęiej przebrnąć kilkudziesięciometrowy rwący pas. Oślepiony wodnymi bryzgami mjr Hasler zaciekle pracował wiosłem, szybkimi, silnymi uderzeniami ustawiał kajak dziobem do nadbiegających fal, które podrywały „Catfisha” do góry, by po chwili cisnąć go między dwa wodne tarany. Major czuł, jak każdemu uderzeniu jego wioseł towarzyszy pewne, silne uderzenie Sparksa, jak każdej próbie obrócenia kajaka pomaga właściwe pchnięcie drugiego wioślarza. Obaj stracili rachubę czasu, obaj zlani byli wodą aż do pasa, lodowato zimny wiatr mroził
ich twarze, wżerał się solą w oczy. Wreszcie kajak przestał się miotać w górę i w dół, zalewały go coraz mniejsze fale. „Catfish’’ minął ryczącą kipiel. Mjr Hasler złożył wiosło wzdłuż burty. To samo uczynił Sparks. Rozejrzeli się wokół. Nie opodal kołysał się kajak porucznika. Obaj wioślarze, Mackinnon i Conway, ciężko oddychali szeroko otwartymi ustami. Bardziej w lewo wyłaniał się z ryczącej kipieli jeszcze jeden kształt. — To „Crayfish” — Sparks poznał charakterystyczną sylwetkę wioślarza. J3ył to Mills. — Gdzie reszta? — zaniepokoił się major, — Z prawej ktoś płynie — Sparks dostrzegł podniesione w górę wiosła, a po chwili dziób kajaka. — Który to? — zastanawiał się Hasler. — Czy She- ard i Moffat, czy „Coalfish” z sierż. Wallace,em i Ewartem i gdzie jeszcze jeden kajak? Minęło parę minut. Z kipieli przyboju wyłonił się jedynie „Conger”. Gdzie jest „Coalfish”? Gdzie znikł piąty kajak z sierż. Wallace’em i szer. Ewartem? — to pytanie zadawał sobie teraz każdy z pozostałych komandosów. Niestety, nikt się nie ukazywał z ryczącej kipieli. — Dajcie znak — rozkazał mjr Hasler. Sparks wyciągnął specjalny gwizdek. Zadął z całych sił. Rozległ się przenikliwy krzyk morskiej mewy. Nie wiadomo, czy usłyszą — Hasler pomyślał o ryczącym przyboju. — Jeszcze raz — rozkazał Sparksowi.
Znowu zamienili się w słuch. Daremnie. Z ciężkim sercem mjr Hasler wydał rozkaz do wyruszenia. Za sobą wiódł tylko trzy kajaki, już tylko ośmiu ludzi miało zaatakować Bordeaux, już tylko 32 miny mogły znaleźć swój cel. Jedna trzecia oddziału została wyeliminowana z akcji, a do celu było jeszcze tak bardzo daleko. Ośmiu pozostałych komandosów wiosłowało teraz żwawo wzdłuż oddalonego o niecałe 2 mile brzegu. Przed dziobem dostrzec było już można wysmukłą sylwetkę latarni morskiej. — To Przylądek de Grave — major poznał znaną ze zdjęć sylwetkę latarni. — Dobrze płyniemy. Widok latarni dodał otuchy komandosom. Jeszcze nie wszystko strącone, jeszcze jest ich ośmiu, ośmiu zdrowych, silnych, doskonale wyćwiczonych żołnierzy. Wiosłowanie rozgrzało icfy i nie czuli się nawet tak bardzo zmęczeni. — Uwaga — doszło od czołowego kajaka. Zbliżyli się wszyscy do Haslera. Znów słychać było głuchy odgłos szalejących fal. — Znowu! — Sprawdzić zapięcia. Przygotować się do przejścia przez przybój — przypomniał Haslęr swoim podkomendnym. Ruszyli. Znowu wpadli w pieniste piekło. Drugi przy- bój był jeszcze bardziej groźny niż pierwszy, fale spiętrzały się na wysokość przeszło półtora metrą, olbrzymie masy wody zalewały ludzi, przykrywały przedzierające się przez przybój kajaki. Załogi walczyły rozpaczliwie z nacierającymi nieomal ze wszystkich stron falami. W pewnym momencie do uszu Haslera doszedł głośny krzyk i plusk. Obejrzał się. Na tle
jasnych pian dojrzał dno wywróconego kajaka. Nie mógł jednak nic pomóc, gdyż w każdej chwili i jego kajakowi groziło wywrócenie. Wreszcie skończyło się drugie bystrze pływowe. Trzy kajaki, kt£r£ szczęśliwie przedarły się na drugą stronę, zostały porwane przez silny prąd wodny przypływu, który wpędzał masy wody w wąską gardziel między Przylądkiem de Grave i wyspą Cordouan. Major Hasler wydał rozkaz utworzęnią „tratwy”. Trzy przemoczone prawie całkowicie załogi sczepiły się burtami. Teraz był czas, żeby pomóc rozbitkom. A gdzie oni są? Z pienistych bystrzy wynurzył się podłużny, ciemniejszy od wody kształt. To przewrócony „Conger”. Obok widać było głowy kpr. Shearda i szer. Moffata, trzymających się kajaka. „Conger” utrzymywał się na powierzchni, ale płynął do góry dnem. Jak ratować załogę? Co robić? przez głowę Haslera przebiegały błyskawiczne myśli. Oto trzeci już kajak zostaje wyeliminowany z akcji, oto dwóch ludzi z jego oddziału płynie w lodowato zimnej, grudniowej wodzie. Ostry prąd spycha zaimprowizowaną tratwę w stronę ujścia Żyrondy. Trzeba uważać, żeby nie zepchnął ich prosto na brzeg, gdzie na pewno tkwią niemieckie patrole. A brzeg jest pilsko, bardzo blisko, chyba niewiele dalej niż milę. Jak odwrócić kajak na tym prądzie? Jak wybrać z wnętrza wodę? Jedyna możliwość to skręcić ku plaży, to dobić do brzegu, ale taka ęlecyzja oznacza niechybne fiasko całej wyprawy. Lądować tu, w bezpośredniej bliskości portu Le Verdón, nieomal u stóp latarni na Przylądku de Grave, to po prostu wejść w łapy Niemcom. W tej samej chwili, prawie nad ich głowami rozbłysło jaskrawe, przeraźliwe światło.
— Do diabła! — zaklął Hasler. Jeszcze tego brakowało w tej rozpaczliwej sytuacji. — Spróbujcie zatopić kajak — mjr Hasler podjął już decyzję. — Kpr. Sheard niech się uchwyci rufy naszego kajaka, a Moffata będzie holował por. Mackin- non. Obaj rozbitkowie bez słowa wykonali polecenie. Sparks wyciągnął swój bojowy komandoski nóż i jednym szarpnięciem rozciął dno kajaka na prawie całej długości. Ruszyli znowu. Już tylko 3 kajaki: „Catfish”, „Crayfish” i „Cuttlefish”. Dwa z nich, obciążone dodatkowym balastem holowanych kolegów, zmniejszyły znacznie swą prędkość. Trzeci, nie chcąc pozostać samotnie, trzymał się dwóch pozostałych. Trzy kajaki wlokły się wolniutko przez wzburzone wody rozlewiska Żyrondy. Prąd rwący w przesmyku osłabł teraz znacznie i nie niósł już tak szybko kajaków. Nad głowami wlokących się wolno łodzi raz po raz błyskało oślepiające światło latarni. < Widocznie z morza wracają jakieś niemieckie jednostki — pomyślał por. Mackinnon. — Dlatego świecą. Ale przecież w takim świetle... Bał się dokończyć tej myśli. Podświadomie czekał w każdej chwili na jazgotliwy terkot broni maszynowej z pobliskiego brzegu, czekał, aż z mroku i kipieli fal wyłoni się dziób niemieckiego patrolowca. W takich warunkach nie mogą nas nie zauważyć ;— pomyślał z rozpaczą mjr Hasler. Wolno wlokły się minuty. Przed dziobami kajaków ( po raz trzeci rozległ się głuchy odgłos pływowych bystrzy. To już koniec — pomyślał Hasler. W każdym z poprzednich, gdy kajaki szły bez dodatkowego obciążenia, tracił po jednej łodzi. A teraz, kiedy dwa kajaki są dodatkowo obciążone holowanymi ludźmi? Kiedy wioślarze są już całkowicie przemoczeni, osłabieni, zmęczeni?
Nie było jednak wyboru. Z całkowitą determinacją Hasler skierował dziób „Catfisha” w kierunku rwącego odgłosu. Los jednak okazał się tym razem łaskawszy. Fale bystrzy były znacznie mniejsze niż poprzednio. Trzy kajaki przeszły prawie nietknięte przez pieniącą się wodę. Jeszcze chwila i Hasler skręcił ostro w prawo. Minęli latarnię de Grave. Silny prąd przypływu znosił ich teraz coraz bliżej ku brzegowi, gdzie u stóp latarni rozłożyło się miasteczko i port Le Verdón. Mimo wysiłków Haslera i Mackinnona oba kajaki zbliżały się coraz bardziej ku nieprzyjacielskiemu brzegowi. Jedynie nie obciążony dodatkowo „Crayfish” Lavera utrzymywał się na właściwym kursie. Dochodziła godzina 03.00. Komandosi wiosłowali już od przeszło sześciu godzin. Od wieczora też nie mieli nic w ustach oprócz kawałka czekolady, którą otrzymali na drogę w prezencie od załogi okrętu podwodnego. Płynący wciąż jako pierwszy mjr Hasler dojrzał przed sobą niebieskie mrugające światełko. Domyślił się, że jest to główka stojącego na końcu wychodzącego w rzekę mola portu Le Verdón. Prąd pchał ich prosto w tym kierunku. Nie pomagały wysiłki majora i Sparksa. „Catfish”, obciążony ponad miarę, był niesterowny i zachowywał się jak kawałek drewna płynący z prądem. Mjr Hasler znowu odłożył wiosło i ruchem dłoni nakazał postój. Po chwili dobili do niego por. Mackinnon i kpr. Laver. — Jest mi niezmiernie przykro — szepnął major pochylając się ku Sheardowi — ale nie możemy was holować w dalszym ciągu. Macie pasy ratunkowe, a prąd kieruje się prosto ku brzegowi. Jest szansa, że dostaniecie się na ląd. Ratujcie się wtedy ustaloną uprzednio trasą. Niestety, nic więcej nie możemy dla was zrobić... — Rozumiem doskonale, majorze. Dziękuję i za to, co pan dla nas zrobił.
Kpr. Sheard puścił rufę kajaka i machnął dłonią w pożegnalnym geście do kolegów. Tak samo zrobił Mo- ffat. W tym momencie major zauważył, że kpr. Laver podpłynął na swoim kajaku do zostającego już w tyle Shearda i wsunął mu za pas ratunkowy płaską butelkę, w jakich na okręcie podwodnym wydawano rum dla załogi. Ruszyli teraz szybciej wymijając błękitne światło główki. — Majorze — Hasler usłyszał cichy szept Sparksa — po lewej burcie przed nami jakieś jednostki. Chyba zakotwiczone na rzece. Rzeczywiście. W niewielkiej odległości od mola stały 3 niewielkie niszczyciele. Były tak blisko, że komandosi wyraźnie słyszeli odgłos kroków wartownika na pokładzie najbliższego^ nich. Co robić? — znowu to samo pytanie stanęło przed Haslerem. Właściwie nie było możliwości wyboru. Prąd przypływu był zbyt silny, aby można było zawrócić w stronę morza i szerokim łukiem ominąć okręty niemieckie od strony rzeki. Po prawej burcie migotało niebieskie światełko oznaczające krańce mola, po lewej czaiły się zaciemnione sylwetki okrętów. Przed kajakami była wąska, kilkusetmetrowa zaledwie przestrzeń — jedyne możliwe przejście. — Idę pierwszy — rozkazał szeptem Hasler. — Za mną w odstępie piętnastu minut Laver, a jako trzeci, znowu po kwadransie — Mackinnon. Rozłączyć wiosła i wiosłować tylko połówkami. Pochylić się jak najbardziej w kajakach. Możą jakoś się uda. Nisko pochyleni, rozpłaszczeni niemal na pokładzie kajaka, ruszyli Hasler i Sparks w wąską, ciemną przestrzeń. Ostrożnie, bez plusku zanurzali wiosła w wodzie. Tłumili nieomal oddech. Niebieskie, błyskające światełko powoli przesuwało się coraz bardziej do tyłu.
Jeszcze kilkadziesiąt metrów, jeszcze kilkanaście. Nagle na pierwszym w rzędzie okręcie błysnęło światło lam- py sygnałowej- Widocznie sygnalista podawał jakiś meldunek na ląd. Teraz nas widzą — mjr Hasler rozpłaszczył się jeszcze bardziej na pokładzie kajaka, starał się nieomal wcisnąć w ciasne wnętrze. Nic się jednak nie działo. Prąd przypływu niósł kajak coraz dalej w górę rzeki. Po chwili „Catfish” znalazł się poza zasięgiem lampy sygnałowej. Po pięciu minutach byli już bezpieczni. Hasler czuł wyraźnie pot spływający spod wełnianej czapki. Było mu gorąco. — Zaczekamy — zdecydował. Schowani w cieniu obserwowali stojące na kotwicach okręty. Cicho było na nich teraz i spokojnie. Nie błyskało żadne światełko. Słaby plusk wioseł w odległości zaledwie kilku metrów od czekającego Haslera i Sparksa. — Laver? — szepnął major. — Tak, sir. przeszliśmy szczęśliwie. Czekali teraz na por. Mackinnona. Minął już umówiony kwadrans, minęło dalszych dziesięć minut, a' ? mroku nie wynurzył się „Cuttlefish”. Czyżby seria tragicznych wydarzeń trwała dalej? Czyżby porucznik wpadł w ręce Niemców? Nie, to niemożliwe, w takim przecież wypadku wszczęto by natychmiast alarm. W tym samym momencie znowu zapłonęła lampa sygnałowa na czołowym okręcie. Czterej komandosi wstrzymali oddech. Wszyscy czekali na nieuchronne, zdawałoby się już teraz, strzały. Lampa jednak zamrugała kilkakrotnie szybkim sygnałem i zgasła! Nad wodami Żyręndy znowu zapadła cisza. — Panie majorze, dać sygnał? — spytał szeptem Sparks.
Major spojrzał na zegarek. Dochodziła już godzina 04.00. Trzeba było ruszać dalej. Trzeba było odskoczyć jak najdalej od Le Verdón, trzeba było przed świtem znaleźć miejsce, gdzie będzie można przeczekać dzień. — Dobrze — zgodził się. Nad wodami 2yrondy popłynął krzyk mewy. Odbił się echem od stojących na kotwicach okrętów i utonął w przedrannym mroku Krótka, nerwowa chwila oczekiwania. Cisza. Denerwująca, pełna napięcia cisza. Znowu krzyk mewy. I znowu cisza. Nie można było dłużej czekać. Nieprzyjacielskie okręty były zbyt blisko i noc już się kończyła. Z ciężkim sercem mjr Hasler dał rozkaz do dalszej drogi. Już tylko dwa kajaki, tylko czterech ludzi przeciwko silnie strzeżonemu, ukrytemu w głębi lądu portowi. Ruszyli w dalszą drogę. Major rozglądał się teraz za kryjówką na ęały dzięń, Plan przewidywał co prawda lądowanie na wschodnim brzegu rzeki, teraz już jednak było za późno, świt zbliżał się coraz bardziej i major zdecydował się na zachodni, bliższy brzeg. O godzinie 06.30 nieludzko zmęczeni dobili do błotnistego brzegu. Może tu? — wypatrywali oczy w rzedniejącym już z wolna mroku. — Płyniemy dalej — rozkazał jednak Hasler. Zauważył w pobliżu brzegu rząd na pół zanurzonych w wodzie, częściowo zgniłych pali. Stały dość gęsto, co w wysokim stopniu utrudniłoby lądowanie i wyciąganie kajaków na brzeg. '
Przez następną godzinę płynęli wzdłuż brzegu i szukali odpowiedniego miejsca do lądowania. Wstawał świt, na szczęście jednak dla nich nad wodą trzymała się mgła. Wreszcie znaleźli. Był to mały cypelek wrzynający się w wodę, oddzielony od brzegu błotnistą zatoczką. Zalegająca mgłą nie pozwąlała dostrzec, czy miejsce jest wystarczająco odludne, nie było jednak wyboru. Wstawał dzień. Wyciągnęli kajaki na brzeg. Przykryli je zerwanymi w pobliżu trzcinami, zamaskowali siatką ochronną. Miejsce, w którym wylądowali zmęczeni nieludzko komandosi, nie należało wcale do odludnych. W odległości zaledwie kilkudziesięciu metrów wpadała do Żyrondy malutką rzeczka. Gdy mgła opądła, okazało się, że w pobliżu znajduje się mała wioska rybacka. — To St. Vivien — znalazł major Hasler na mapie. — Nie będziemy tu mieli spokojnego dnia. — Jakby na potwierdzenie obaw Haslera od strony rzeczki dał
Rajd komandosów do Bordeaux (7—11 grudnia 1942 r.)
się słyszeć warkot zapuszczonych silników i głośny gwar. Sparks i Mills spali już skuleni w ciasnym wnętrzu kajaków, ale na pierwsze dotknięcie Haslera poderwali się natychmiast. — Cicho — Hasler położył palec na ustach.
Od strony wioski nadchodziła grupa ludzi. Słychać było głosy kobiet, śmiech dzieci. Łodzie rybackie wyszły tymczasem z rzeczki na głębszą wodę Żyrondy, zatoczyły łuk i wylądowały w odległości zaledwie niecałych 100 m od ukrytych komandosów. Kobiety i dzieci zeszły też nad sam brzeg i wyraźnie zaczęły się przygotowywać do robienia posiłku dla mężczyzn na łodziach. Francuzi byli tak blisko komandosów, że nie sposób było przypuszczać, że ich nie dostrzegą. Hasler zdecydował się. Wyszedł z ukrycia i zmierzał prosto do obozujących rybaków. Dwóch Francuzów wstało od ogniska i poczęło zbliżać się ku majorowi. Hasler doskonale zdawał sobie sprawę, że nie mógł budzić zaufania swym wyglądem. Był zabłocony, maskujący strój i widoczny przy pasie pistolet zdradzał jego przynależność do jednej z wojujących stron. — Dzień dobry — odezwał się Hasler twardą, zapamiętaną jeszcze ze szkolnych czasów francuszczyzną. — Jesteśmy waszymi przyjaciółmi. Jesteśmy angielskimi żołnierzami. Prosimy was, żebyście nikomu nie mówili, żeście nas tu widzieli. — Skąd wiemy, że on mówi prawdę? — odezwał się jeden z rybaków. — Tutaj żołnierze angielscy? Niemożliwe. Mnie się wydaje, że to są Niemcy — odparł drugi. — Wszystko jedno, kim są — trzeci rybak ogromny, zwalisty, starszy już człowiek, podszedł do rozmawiających. — Anglicy czy Niemcy, nie nasz interes. Lepiej nie wiedzieć o niczym. To nie nasz interes ta cała cholerna wojna. My rybacy, to pilnujemy łodzi i ryb, a jak oni żołnierze, to niech walczą jak chcą i z kim chcą. Uspokojony nieco Hasler wrócił do kajaków. Teraz już otwarcie — korzystając z sąsiedztwa Francuzów — przygotowali gorące jedzenie, wyładowali kajaki i wsunęli
się do środka, zeby wypocząć po morderczej nocy. Zasypiali też od razu. Major postanowił jednak, że będą czuwać na zmianę i sam objął wachtę jako pierwszy. Wolno mijały godziny pochmurnego dnia. Nadszedł wieczór 8 grudnia. Komandosi mogli wyruszyć w drogę dopiero o godzinie 23.30, w ęftwili kiedy rozpoczynał się przypływ i kiedy nie trzeba było pokonywać silnego prądu Zy- rondy. Druga noc okazała się o wiele lepszą dla czterechkomandosów. Dwa fcajaki odbiły sprawnie od brzegu, a następnie wyszły na środek nurtu rzeki, gdzie istniała stosunkowo niewielka możliwość napotkania podwodnych przeszkód, które ęaogłyby uniemożliwić dalszą drogę. Widać tam też było niebieskie światełka boi, wytyczających główny kanał żeglugowy, który przebiegał wzdłuż wschodniego brzegu. Noc była pogodna, bezchpjurpa i zimna. Woda ście kająfca z wioseł na pokłady kajaków zamarzała tworzą cieniutką, chrupiącą pokrywę. Wiosłowali w milczeniu rozgrzewając £ię miarowym ruchem. Kajaki mknęłygładko po ciemnej wodzie, wiosła zanurzały się z cichym pluskiem, z oddalonych domostw dolatywało po- szęzekiwantę psow, Wszystko według przewidywań — myślał Hasler o mijającej nocy. Tak wyobrażali sobie przebieg operacji w czasie jej planowania. Tak wyglądała jej realizacja w świetle przeprowadzonych ćwiczeń i prób. Nikt jed nak w najbardziej nawet pesymistycznych przypuszczeniach nie spodziewał się tragicznej, ubiegłej nocy. O ile raźniej by teraz było, gdyby za kajakiem majora posuwało się pięć takich samych smukłych cieni; gdyby w pobliżu byli Mackijanon i Wallace, Sheard i Ellery razem ze swymi załogami. Nad ranem mieli znaleźć miejsce na nocleg na wschodnim brzegy rzek;i. W tym celu trzeba było przeciąć żeglowny kanał, który w dalszyrp ciągu prowadził bliżej prawego brzegu.
—Uwaga, przechodzimy na drugą stronę — Hasler dał znać Laverowi. Oba kajaki skręciły w lewo i skierowały swe dzioby ku niewidocznemu jeszcze w ciemności brzegowi —Uwaga — szepnął nagle major. Od strony morza, z dołu rzeki dobiegł ich wyraźny hałas pracujących silników i szum rozcinąnej wody Nie mogło być wątpliwości — szły jakieś statki do Bordeaux. — Zawracać! Czym prędzej zawracać! Zejść im z drogi! — rozkazał Hasler. Pochylili się dp przodu. Mocno naparli na wiosła. Kajaki pomknęły ze zdwojoną prędkością. W górę rzeki szedł konwój. Po kilku minutach mjr Hasler dojrzał, jak czarny cień zaczął przesłaniać widoczne na ł niebie gwiazdy. Jakieś duże pudło — pomyślał. Zielony błysk światła nawigacyjnego. Szum mielonej śrubą wody. Już ich minął, już zaczął się oddalać. — Idą jeszcze —. Spark nąęhylił się do majora. Znowu czarniejszy od nocy cień przesłonił gwiazdy. Potem trzeci, czwarty, piąty... szósty. Wreszcie przeszły. Odgłos pracy silników począł się oddalać. — Przechodzimy na drugą stronę — rozkazał ponownie Hasler. Ostatni odcinek drogi pokonali bez żadnych przeszkód. Nad ranem dobili do prawego brzegu Żyrondy i znaleźli małą, suchą kotlipę, wciśniętą między dwa. gęste żywopłoty, dające dobrą osłonę dla kajaków. Po wylądowaniu przygotowali gorącą herbatę, która rozgrzała ich nieco po nocnym chłodzie, zjedli solidne śniadanie, wyładowali sprzęt z kajaków i wsunęli się do nich na dzienny odpoczynek,
Zasnęli wszyscy, mjr Hasler bowiem widział, że są już bardzo zmęczeni i uważał, że należy nabrać s|ł przed dalszą podróżą. A droga w górę rzeki była coraz bardziej skomplikowana. Nie opodal miejsca obecnego ich postoju rozpoczynała się wyspa zajmująca znaczną część zwężającego się wciąż nurtu. Komandosom pozostawały tylko stosunkowo wąskie kanały, gdzie przepływać musieli niedaleko brzegów coraz gęściej zamieszkałych. Dzień minął spokojnie, przed południem tylko zbudził komandosów warkot lecącego bardzo nisko nad brzegiem Żyrondy samolotu. Z ziemi zupełnie dokładnie widać było głowę pilota. Czyżby szukali nas? — Hasler pomyślał o zaginionych podkomendnych. — Może któryś z nich wpadł w ręce niemieckie i zmuszony został torturami do zeznań? Zbliżał się kolejny wieczór. Tej nocy układ pływów był niezbyt korzystny dla komandosów. Przypływ rozpoczynał się po południu, kiedy jeszcze było zbyt jasno, aby ruszyć w górę rzeki, a po zapadnięciu zmroku do końca przypływu pozostawały tylko trzy godziny. Potem przez sześć godzin trwał odpływ i wtedy nie było sensu nawet próbować płynąć pod prąd. Był zbyt silny jak na dwa wiosła i jak na osłabionych już długą wędrówką ludzi. Przez te sześć godzin trzeba było gdzieś się zatrzymać, trzeba było przeczekać na lądzie. A później, nad ranem można było raz jeszcze ruszyć wraz z falą kolejnego przypływu, ale przed upływem trzech godzin trzeba było znaleźć miejsce na dzienny postój. Gdy czterej komandosi szykowali się do odbicia, od pobliskiej farmy zbliżył się jakiś człowiek. Szedł prosto w kierunku kajaków. Wyglądało na to, że od dawna wiedział o ich pobycie, a teraz jedynie szedł sprawdzić, kto przebywał w jego sąsiedztwie przez cały dzień.
i
Hasler wyszedł naprzeciw i oznajmił przybyszowi w swojej szkolnej francuszczyźnie, że są Anglikami i proszą, żeby nikomu nie mówił o tym, że ich spotkał. Farmer roześmiał się szeroko. —W porządku, sam to widzę. Siedzieliściu tu cały dzień jak zmokłe psy w budzie. Wymarzliście się tu porządnie. Chodźcie się teraz napić czegoś mocniejszego. Hasler z trudem dobierając słowa tłumaczył, że teraz jest to niemożliwe. —Trudno. Jak nie, to nie. Ale jeżeli będziecie kiedykolwiek tędy przejeżdżali, nie zapomnijcie do mnie wstąpić na szklankę dobrego wina. A teraz jedźcie zdrowi. Nie martwcie się naszym spotkaniem,ja nic nie widziałem. O.K. — roześmiał się Hasler — może po wojnie. Będę czekał. Komandosi zepchnęli swoje kajaki na wodę i poczęli przemykać się wśród wysp rozrzuconych naprzeciw miasteczek Pauillac i St. Julien. Kilka minut przed dotarli do górnego skraju niezamieszkałej wysepki. Wciągnęli kajaki między gęste zarośla i natychmiast zmęczeni zasnęli. Sparks obudził się pierwszy, parę minut przed godziną 02.00. Zbliżał się koniec odpływu i trzeba było z powrotem wracać na rzekę. Zadanie to nie okazało się niestety łatwe. Ustępujące wody Żyrondy odsłoniły stromą, błotnistą skarpę o wysokości prawie 2 m. Dalej, na przestrzeni dobrych 20 m ciągnęło się błotniste zbocze i dopiero za nim połyskiwała ciemna woda. Laver i Mills ześliznęli się w dół. Aż prawie do biodra zapadli w lodowato zimny muł. — Podajcie kajaki! — wyciągnęli do góry ręce... Jeden po drugim zapadły z chlupotem w błotnisty
muł. Teraz zszedł na dół Hasler i Sparks. Każdy ruch, każdy krok okupiony był nadludzkim nieomal trudem. Lepki muł chwytał za nogi, więził ciągnących z wysiłkiem swe kajaki komandosów. Wreszcie byli z powrotem na wodzie. Przemoczeni aż do pasa, zziębnięci i skostniali starali się rozgrzać szybkimi ruchami wioseł. Kajaki szybko płynęły w górę rzeki. — Dzień spędzimy na wyspie Cazean — postanowił mjr Hasler. Była godzina 06.30. Zbliżał się następny ranek. Płynęli teraz już po wodach Garonny. W odległości zaledwie 12 mil znajdował się ich cel — Bordeaux. Na wyspie trudno jednak było znaleźć dogodne miejsce dla całodziennego postoju. Gdy Hasler zatrzymał- się, by zbadać sytuację, trafił prosto na niemieckie stanowisko obrony przeciwlotniczej. Wycofał się ostrożnie do kajaków. Trzeba było dalej szukać miejsca do lądowania. Wstawał dzień. Minęła już godzina 07.00. Na domiar złego kończyła się wyspa. Lada moment komandosi mogli znaleźć się na niczym nie osłoniętym nurcie, na wprost licznych zabudowań należących do podmiejskich miejscowości rozłożonych wokół Bordeaux. — Trudno — zdecydował Hasler. — Lądujemy tu. Co będzie to będzie. Dobili do górnego cypla wysepki. Wyciągnęli kajaki na małą polanę, pokrytą wysoką, bagienną trawą. Ustawili je w samym środku polanki, siedli w kajakach i przykryli je siatką maskowniczą. To był ciężki dzień. Komandosi nie mogli zasnąć w niewygodnych pozycjach. Na domiar złego okazało się, że od stanowiska niemieckiego oddzielał ich tylko rzadki zagajnik. Aż tutaj dochodziły odgłosy normalnej, dziennej krzątaniny
Wreszcie nadszedł upragniony wieczór. Zmęczeni i wyczerpani do cna bezsennością, zmarznięci i przemoczeni całodziennym deszczem komandosi z radością powitali nadchodzący zmrok. Już przed godziną 19.00 ruszyli razejii z przypływem w górę rzeki. Czekał ich jeszcze tylko niewielki odcinek drogi i mogli tej samej nocy zaatakować. Hasler jednak obawiał się, że nie starczy im czasu na odskoczenie do miejscowości Blaye, która miała stanowić początek ich lądowej ucieczki i dlatego postanowił spędzić jeszcze jeden dzień w ukryciu, tym razem już w bezpośrednim są siedztwie portu. Tej nocy szczęście sprzyjało wymęczonym i bliskim załamania komandosom. Po czterech godzinach wiosłowania znaleźli dogodne ęmie jsce do ukrycia kajaków. Było ono już wybrane przedtem, na podstawie zdjęć lotniczych; nie zawsze jednak na ziemi wyglądało wszystko tak samo ale z powietrza, Hasler ze Sparksem i Laver z Millsem wciągnęli swoje kajaki już o godzinie 23.00 w gęste, wysokie trzciny pokrywające zachodni brzeg Garonny. Po drugiej stropie rzeki, na wprost kryjówki komandosów, stały przycumowane duże statki. Aż do następnego wieczora mjr Hasler i jego żołnierze odpoczywali nieomal pod burtą jednej ze swych jutrzejszych ofiar. Z kryjówki wśród wysokich trzcin widać było wyraźnie poruszające się bomy ładunkowe, słychać było hurkot pracujących wind. Wyładunek szedł pełną parą. W prawo od ich kryjówki, w górę rzeki rozłożyło się miasto. Wysoko w górę wznosiły się wieże kościołów, dymiły kominy fabryczne. Bordeaux. Słynne ze swych win Bordeaux — myślał mjr Hasler. Dotarli do celu. Nareszcie. A w nocy — atak.
***
Wieczorem czterej komandosi przystąpili do uzbraja nia min. Do każdej z nich wkładali chemiczne zapaniki, które powinny zadziałać po upływie dziewięciu godzin. Punktualnie o 21.00 mjr Hasler dał sygnał do naciśnięcia iglic, które powodowały rozbicie ampułek wewnątrz zapalników chemicznych. Od tego czasu miny były już uzbrojone i od momentu wybuchu dzielił je czas, jaki był potrzebny na zniszczenie ścianki osłony zapalnika przez znajdujący się wewnątrz czynnik chemiczny. —Wybuchną około szóstej nad ranem — oznajmił Hasler, gdy zakończyli już swoją robotę. — O tej porze musimy znaleźć się już daleko od Bordeaux. —Żeby tylko ci chemicy, którzy przygotowywali zapalniki, nie nawalili — mruczał Sparks niepoprawny Jeszcze w czasie dnia major przedstawił komandosom swój plan działania. Sam ze Sparksem miał udać się w głąb portu na odległość około 3 mil w górę rzeki i tam po lewej, zachodniej skronie Garonny szukać ofiar dla swoich ośmiu min. Laver tymczasem powinien spenetrować wschodni brzeg rzeki w kierunku wschodnich doków portu, a jeżeli tam nie znajdzie żadnych obiektów godnych ataku, musi zawrócić i zniszczyć 2 statki stojące naprzeciw ich obecnej kryjówki. O godzinie 21.15 oba kajaki zostały zrzucone na wodę i wystartowały do ostatniego etapu śmiałej wyprawy. Major i Sparks wiosłowali w milczeniu płynąc szybko prawie samym środkiem Garonny, niesieni falami wieczornego przypływu. Jeszcze niecałe dwie godziny i miał zacząć się odpływ, trzeba było zatem się spieszyć, ażeby przed jego rozpoczęciem zakońęzyć akcję przyczepiania min. Hasler sądził, że — podobnie jak w Wielkiej Brytanii — cały port i stojące w nim statki będą w nocy całkowicie zaciemnione, tymczasem jednak już z daleka widać było odblaski licznych świateł na wodzie. Na nabrzeżach paliły się lampy, a poszczególne statki były również jasno oświetlone.
„Catfish” trzymał się teraz lewego, zachodniego brzegu, przy którym widać było zacumowane statki. Może uda nam się podejść niepostrzeżenie w cieniu burt albo tuż pod samym nabrzeżem myślał Hasler. Czasu było coraz mniej, a tu tymczasem okazało się, że nie ma warunków sprzyjających szybkiemu wykonaniu ataku. Zbliżali się do nabrzeża. W lewo — Hasler dał znak Sparksowi. Musieli ominąć szerokim łukiem jasno oświetlone wejście do portowego basenu. Odblaski silnych latarni kładły się drżącymi śladami na ciemnej wodzie Garonny. —Przypływ się kończy — stwierdził Hasler. — Trzeba się spieszyć. Wrócili do nabrzeża. Wymienili wiosła kajakowe na Krótkie pagaje. Wiosłowali cicho i ostrożnie pochyleni jak najniżej, schowani w cieniu betonowego nabrzeża. Przed nimi długim rzędem stały przycumowane statki. Pierwszy okazał się dużym, chyba pustym zbiornikowcem. To nie jest cel dla nas — zdecydował Hasler. Jeszcze w Anglii ustali, że nie ma sensu atakowanie opróżnionych zbiornikowców ze względu na ich bardzo dużą pływalność. Catfish” przesuwał się teraz ostrożnie wzdłuż burty zbiornikowca. Po kilku minutach wsunęli się pod jego szeroką rufę. Przed dziobem kajaka wzniosła się teraz wysoka sylwetka drugiego statku. To statek pasażerski — poznał Hasler. — Smakowity kąsek dla naszych min. Żeby tak było ich więcej, żeby były — tak jak planowano — trzy kajaki na moją grupę. Trzy kajaki, sześciu ludzi i dwadzieścia cztery miny. Wtedy można by było załatwić i ten zbiornikowiec, i ten łamacz blokady. A tak trzeba szukać
—Płyniemy dalej w górę rzeki — zdecydował major. — Jeżeli nie znajdziemy nic lepszego, to załatwimy „pasażera” w powrotnej drodze Ostrożnie przekradli się wzdłuż wyniosłej burty Znowu stały 2 statki obok siebie. Bliżej brzegu drobnicowiec, a od strony rzeki przycumowany do drobnicowca zbiornikowiec. A to pech — myślał niezadowolony Hasler — nie ma jak założyć ładunków wzdłuż burty drobnicowca. Ten tanker osłania go prawie całkowicie. Płyniemy dalej. — Nareszcie coś dla nas — dał znak ręką Sparksowi, że rozpoczynają akcję zakładania min. Tym razem duży drobnicowiec stał samotnie przy nabrzeżu. Burty na szczęście były nie oświetlone i w ich cieniu kajak niknął całkowicie. „Catfish” zbliżał się do burty. Powoli przesuwał się wzdłuż stalowej ściany. Hasler jedną ręką odpychał się od statku wyczuwając pod ręką nity poszycia. W pewnym momencie drugą ręką dał umówiony znak Sparksowi. Z cichym, metalicznym szczękiem magnetyczny przyczep przykleił się do burty. Sparks utrzymywał teraz kajak na zamierającym prądzie przypływu. Hasler tymczasem wyciągnął z wnętrza kajaka minę, zamocowaną na dwumetrowej lince. Opuścił ją między kajak a statek. Końcem linki manewrował tak, aby mina znalazła się około półtora metra pod linią wodną. Wtedy przybliżył minę do stalowej burty. Chwyciła — poczuł jak zelżało obciążenie linki. Mina trzymała się teraz mocno burty drobnicowca. Znowu sygnał do Sparksa. Ten odczepił magnetyczny przyczep i ujął za wiosło. „Catfish” przesunął się cicho wzdłuż oślizłej burty w stronę śródokręcia. Maszynownia — poznał major. Za stalową ścianą słychać było jakiś pracujący mechanizm.
Znowu znak ręką, cichy szczęk i druga mina przykleiła się półtora metra pod linią wodną. W kilka minut potem trzecia. Jeden mamy z głowy — pomyślał Sparks. Wiosłowali teraz pod 2 stojące obok siebie statki. Rozpoczynał się odpływ. Jeszcze kilkanaście minut, a ku morzu ruszą masy wody, wstrzymywane falą przypływu. Trzeba było się spieszyć. Zewnętrznym statkiem okazał się niewielki niemiecki okręt wojenny. Niezbyt właściwy cel dla naszych min — myślał gorączkowo Hasler — ale nie ma się co zastanawiać. Jest niewielki, starczą mu dwie miny na burtach koło maszynowni. Pójdzie jak nic na dno — fachowym okiem ocenił przeciwnika. Tym razem Hasler musiał utrzymywać kajak przy burcie statku, bo idący już w dół rzeki prąd odpychał dziób kajaka w stronę głównego nurtu. Jedna mina, druga. Dość dla niego — ocenił Hasler. Doszli do rufy okrętu wojennego. Zawrócili. Płynęli teraz z prądem odpływu, z rzadka jedynie maczając wiosła. Po lewej stronie mieli milczącą burtę okrętu wojennego, Nagle, tuż nad ich głowami, usłyszeli tupot podkutych butów o stalowe płyty pokładu. Ktoś najwyraźniej podbiegł do nadburcia. Obaj komandosi jak na komendę wyciągnęli krótkie wiosła z wody, wsunęli je pod siebie i zamarli bez ruchu. Z góry spłynął snop jasnego światła ręcznej latarki. Błądził po wodzie tuż koło kajaka. Co robić? Co teraz robić? — Jedna myśl kołatała w głowie Haslera i Sparksa. Kajak tymczasem dryfował wolno w dół rzeki.
Zaraz wejdziemy w snop światła! Co robić? Co robić?! Już jasny krążek prześlizguje się po dziobie, teraz oświetla pokryty maskowniczą płachtą kajak, ślizga się po skulonych plecach komandosów, okrytych malowanymi W ochronny sposób kurtkami. Zaraz będzie strzelał. Jeszcze moment, jeszcze chwila — Hasler i Sparks czekają na nieuchronny zdawałoby się szczęk karabinowego zamka. Dlaczego nie strzela? Jak długo można tak czekać bez ruchu na strzał w plecy, na strzął w okrytą maskowaną kapuzą głowę? Powoli, bardzo powoli kajak wysuwa się z krążka światła na wodzie. Już teraz oświetlona jest tylko rufa, już przechodzą, jeszcze kilkanaście centymetrów... już... Hasler i Sparks nie śmią oddychać. Nie śmią poruszyć się nawet. W dalszym ciągu nieruchomi, skuleni, nie wierzący własnemu szczęściu. Hasler czuje wyraźnie przyspieszone bicie swego serca. Ciszej — uspokaja w myślach sam siebie- Boi się, że niemiecki wartownik usłyszy to łomocące w środku serce. Płyną dalej. — Boże, jaki długi ten okręt — dziwią się komandosi. Już przechodzą koło dziobu, już po lewej burcie kajaka przerwa między dwoma statkami, już dryfują obok drobnicowca, na którego burcie zamocowali przed kilkunastu minutami trzy miny. Światło latarki zgasło w tyle. Widocznie zaspany strażnik wziął ich zamaskowany kajak za dryfujący z prądem pień drzewa. Ostrożnie ujęli wiosła w ręce. Krótkimi, cichymi pchnięciami wprowadzili kajak między dzioby dwóch przycumowanych obok siebie statków. Między obu burtami był odstęp, w który można wpłynąć.
— Jeszcze parę metrów — szepcze Hasler Sparksowi. Sam przygotowuje miny do przyczepienia. Jednakże w tej samej chwili widzi, jak burty obu statków zaczynają się zbliżać do siebie. Jeszcze chwila, jeszcze kilka sekund i zmiażdżą kruchy kajak i ich samych. Hasler wyciąga obie ręce w bok, jakby starał się odepchnąć obie w/sokie burty od siebie. Jednocześnie Sparks szybkimi i silnymi pchnięciami wioseł wycofuje kajak ze śmiertelnej, zamykającej się nad nim pułapki. Uff, udało się — major i Sparks ocierają pot z czoła. Omijają dzioby zacumowanych jednostek, opływają zbiornikowiec od strony rzeki, wciskają się pod wysoko uniesione rufy. Po paru minutach przyczepiają ostatnie trzy miny, dwie do kadłuba drobnicowca i jedną do burty zbiornikowca w obrębie maszynowni, która tu jest w rufie. — Teraz uciekamy — rozkazał major szeptem. Płyną już szybciej wzdłuż statku pasażerskiego i zbiornikowca, wychodzą na środek nurtu, silnymi pchnięciami krótkich wioseł pędzą kajak w dół rzeki. Kajak płynie teraz szybko. Lżejszy o osiem min, lżejszy o cały sprzęt z wyjątkiem tak zwanego zestawu ucieczkowego. Już są poza głównym portem, na środku Garonny, której wody mkną coraz prędzej w dół ku morzu z rosnącym odpływem. Zmieniają krótkie pagaje na "kajakowe wiosła. Raz, dwa, raz, dwa, raz... — jak na regatach, jak na wyścigach. Udało się, udało — cieszą się obaj. — Osiem min znalazło swój cel. Nie myślą w tej chwili o tym, co jeszcze ich czeka, nie myślą o ucieczce przez potowe nieomal Francji, przez obcy, strzeżony przez okupanta kraj. Cieszą się z wykonanego zadania.
Kilkadziesiąt metrów przed nimi szybkie uderzenie wioseł! Znieruchomieli! Tamci też chyba usłyszeli kajak Haslera, bo umilkły uderzenia o wodę. Chwilę trwała eisza, przerwana nagle krzykiem mewy. — Laver — poznał Hasler. W odpowiedzi Sparks zadął w gwizdek sygnałowy. Znowu krzyk mewy odbił się od brzegu. — Jak poszło, Laver? — W porządku, sir — Laver był wyraźnie podniecony wykonaną misją. — Nie znalazłem statków na wschodnim brzegu. Przy odpływie zawróciłem i zgodnie z poleceniami obdarzyłem swymi minami te dwa statki, cośmy je wczoraj widzieli przez cały dzień. Jednemu przykleiłem pięć, a drugiemu trzy miny. — W porządku, Laver! Szkoda, że nie było nas więcej. — Szkoda, panie majorze. Oba kajaki mknęły teraz lekkie i radosne w dół rzeki. Aby jak najdalej od Bordeaux, gdzie za parę godzin rozlegną się eksplozje wybuchów, a'woda zacznie wlewać się do tonących statków przez wyrwane w burtach dziury. Zbliżała się godzina 06.00. Komandosi dochodzili już do Blaye. — Laver — Haslerowi pozostawało do wykonania jeszcze jedno zadanie — wiecie, że rozkaz przewiduje ucieczkę dwójkami. Każda załoga stara się indywidualnie dotrzeć do Hiszpanii. — Tak jest, sir — odparł służbiście kapral. — Musimy się ręzstać. Wy lądujecie tutaj, a ja ze Sparksem płyniemy dalej jeszcze kilkaset metrów. Wylądować, zniszczyć i zatopić kajak, i... powodzenia, Laver.
— Dziękuję, sir. Powodzenia. Do zobaczenia w Hiszpanii. — Good luck.
Hasler i Sparks po opuszczeniu kajaka, który im tak dzielnie dotychczas służył, i po zniszczeniu oraz zatopieniu całego swego wyposażenia ruszyli w głąb kraju okupowanego przez Niemców. Od miejscowości Ruffec, gdzie mieli na nich oczekiwać członkowie francuskiego ruchu oporu, dzieliło komandosów przeszło 100 km. Najważniejszym zadaniem w tej chwili było znalezienie jakichś cywilnych ubrań, poruszanie się bowiem wśród miejscowej ludności w maskowniczych komandoskich mundurach z dystynkcjami na rękawach byłoby nierozsądną, niepotrzebną brawurą. Pierwszą noc w okupowanym kraju obaj komandosi spędzili w polu, maszerując bez przerwy i chcąc jak najdalej odejść od miejsca swej brawurowej akcji. Błądzili jednak po przegrodzonych płotami winnicach, w ciągłym deszczu i mgle, i ostatecznie przez 11 godzin wytężonego marszu oddalili się zaledwie o 14 km od miejsca lądowania. Następnego dnia rano otrzymali od Francuzów zaledwie cywilne nakrycia głowy. Ludność była na ogół nieufna i nie wierzono, gdy Hasler swą słabą francuszczyzną usiłował wyjaśnić, że są angielskimi żołnierzami uciekającymi przed Niemcami. Niektórzy chłopi brali ich za prowokatorów niemieckich lub vichystow- skich. Dopiero po południu udało im się wyprosić od starej kobiety jakieś podarte cywilne łachy. Mniej więcej w połowie drogi do Ruffec udało im się wreszcie trafić do Francuzów, którzy przenocowali ich, pozwolili odpocząć, nakarmili obficie i wyposażyli w jedzenie na drogę. 18 grudnia w południe dotarli wreszcie do Ruffec. Tu z trudem udało im się nawiązać kontakt z członkami francuskiego ruchu oporu. Po prostu nie mając żadnego adresu kontaktowego zaryzykowali, stawiając wszystko na jedną kartę i ujawnili się przed właścicielką bistro. Szczęśliwym trafem miała ona kontakt z członkami ruchu oporu i dalszą drogę przez Francję Hasler i Sparks odbyli już pod opieką francuskiej siatki przerzutowej. Po wielu przygodach, przez Lyon,
Marsylię i Perpignan dotarli, przeprowadzeni przez Pireneje przez baskijskiego przemytnika, do konsulatu angielskiego w Barcelonie. Stąd już jako obywatele, angielscy przejechali przez całą Hiszpanię i ostatecznie 1 kwietnia 1943 r., po trzy i pół miesiąca trwającej wędrówce, dptarli do Gibraltaru. Jakie jednak były skutki ataku komandosów na Bor deaux i jakie losy pozostałych członków zespołu mjra Haslera, dowiedziano się dopiero po zakończeniu działań wojennych. Rankiem 12 grudnia w Bordeaux rozległy się głośne wybuchy min przyczepionych przez załogi dwóch kajaków. Niemcy zostali zaskoczeni i w pierwszej chwili sądzili, że są to bpmby podłożone przez pracujących w porcie robotników. Tymczasem miny wybuchały jedna po drugiej, ponieważ zapalniki chemiczne nie były nastawione na tę samą godzinę. Rozpoczęło się gorączkowe poszukiwanie dalszych jeszcze ładunków na innych statkach stojących w porcie. Prace przeładunkowe zostały zdezorganizowane. Ostatecznie zostały uszkodzone 4 statki: „Dresden”, „Alabama”, łamacz blokady „Portland” i „Tannenfels”. Ljżejsze uszkodzenia odniosły również: zbiornikowiec i jednostka dozorowa Kriegsmarine, przy burcie której Hasler i Sparks przężyli pełne napięcia chwile. Osadzone na dnie statki nie mogły wyjść na morze przed upływem kilku miesięcy, co odbiło się na regularności dostaw surowców strategicznych do fabryk przemysłu zbrojeniowego Trzeciej Rzeszy. Oprócz Haslera i Sparksa żaden z komandosów nie powrócił z akcji. Sierż. Wallace i szer. Ewart, którzy zagubili się w czasie przejścia przez pierwsze bystrze pływowe, dostali się ostatecznie w ręce żołnierzy nieT mieckich, stanowiących obsadę nadbrzeżnych baterii przeciwlotniczych- Jeńców przekazano do dyspozycji lokalnego dowódcy
morskiego,
kmdra
Gebauera,
który
natychmiast
zgłosił
swemu
przełożonemu, dowódcy zachodniego wybrzeża Francji, adm. Bachmannowi. Ten z miejsca wydał rozkaz rozstrzelania jeńców. Zanim jednak do tego doszło, rozkazał
przyprowadzić ich, miał więc okazję przekonać się na własne oczy, że obaj Brytyjczycy byli w mundurach piechoty morskiej. Rozstrzelanie jeńców nieco się przewlekło, gdyż o ich schwytaniu dowiedział się dowódca grupy „Zachód”, adm. Marschall, którego szef sztabu, kontradm. Meisel, miał opory przeciwko traktowaniu jeńców jako bandytów. Meisel połączył się więc z kwaterą Hitlera, aby porozmawiać w tej sprawie z Keitlem lub Jodlem, jednakże pod ich nieobecność płk Tippelskirch oświadczył mu, że sprawa nie jest warta zawracania głowy» a następnego dnia gen. Warlimont przetelefonował Meislowi polecenie zastrzelenia jeńców na wyraźny rozkaz Hitlera. Z kolei adm. Marschall przekazał ten rozkaz Bachmannowi, zalecając mu przy tym, aby wydobył przed egzekucją od jeńców informacje, łudząc ich obietnicą darowania życia i dobrego traktowania. Wszystkie te usiłowania spełzły na niczym. Wallace i Ewart nie zdradzili niczego, mimo że badania odbyły się w siedzibie gestapo w Bordeaux. Następnej nocy, po przekazaniu jeńców przez gestapo marynarce, oddział marynarzy pod dowództwem por. T. Prahma wykonał egzekucję. Sprawcy tego mordu uniknęli odpowiedzialności. Adm. Bachmann zginął krótko przed zakończeniem wojny. Płk Tippelskirch stanął przed sądem brytyjskim w Hamburgu w roku 1948, ale został uwolniony. Prahm zeznawał tylko jako świadek. Zarówno por. Mackinnon i Conway, jak kpr. Laver i Mills zostali pochwyceni przez niemiecką policję w czasie ucieczki przez Francję. Mackinnon, jak zdołano ustalić po wojnie, po odłączeniu się i zgubieniu w okolicach portu Le Verdón, próbował na własną rękę dotrzeć do Bordeaux, jednakże po drodze uszkodził tak poważnie swój kajak, że musiał go porzucić i zrezygnować tym samym z dalszej akcji. Po złapąniu przez Niemców wszyscy czterej,, po długich badaniach, zostali rozstrzelani w dniu 23 marca 1943 r. Bliższych szczegółów na temat prowadzonego przeciwko nim śledztwa nie udało się ustalić. Odnaleziony dokument, pochodzący z głównego sztabu Wehrmachtu, podaje kłamliwą informację, jakoby wszyscy
komandosi zostali wzięci do niewoli w ujściu Żyrondy, oraz że wszyscy nosili specjalne oliwkowoszare ubrania bez odznaczeń wojskowych, co miało uzasadniać ich rozstrzelanie. Dwaj ostatni komandosi z grupy majora Haslera — kpr. Sheard i szer. Moffat — utonęli w czasie próby dotarcia wpław do brzegu.
WYPRAWA KUTRA „KRAIT” Wczesnym popołudniem 1 września 1943 r. ustronną, osłoniętą od wiatrów wiejących wzdłuż Oceanu Indyjskiego zatokę Exmouth opuścił niewielki kuter rybacki „Krait”. Jego zewnętrzny wygląd nie różnił się niczym od setek jednostek poławiających ryby wokół indonezyjskiego archipelagu: brudny, z naciekami rdzy na burtach, łaciaty kolorowymi plamami minii, z przetłuszczonymi, zniszczonymi deskami małego pokładu, zagraconego dodatkowo różnego rodzaju sprzętem rybackim. Załogę stanowiło kilku ogorzałych, w większości młodych mężczyzn, ubranych w jakieś sprane, ongiś błękitne, połatane spodnie i bawełniane koszule. Gdyby jednak ktoś zajrzał do wnętrza ładowni na ryby, zaskoczyłoby go to, co by ujrzał. Leżały tam — porządnie zapakowane, chronione pręed dostępem wilgoci — pistolety automatyczne, granaty, zapasy amunicji i materiałów wybuchowych, wojskowe racje żyw- nościowe oraz trzy kajaki, pokryte solidnym, impregnowanym płótnem. Bo- też i rzeczywiście nie na połowy ryb wychodził na morze stary kuter „Krait”. Jego załogę stanowiło kilkunastu ochotników ze specjalnych jednostek komandosów brytyjskich, stacjonujących w Australii. Zostali oni dokładnie wyselekcjonowani i przeszli dodatkowe intensywne przeszkolenie. Specjalną uwagę zwrócono na umiejętność bezszelestnego wiosłowania w kajakach. Wyrobiono w komandosach odporność na długotrwały, duży wysiłek fizyczny i umiejętność bytowania w warunkach tropikalnej dżungli. Dowódcą niewielkiego oddziału był kpt. I. Lyon. W momencie wybuchy wojny na Dalekim Wschodzie służył on w singapurskim garnizonie. Po upadku tego miasta
udało mu się uciec i dzięki temu uniknął okrutnego losu japońskiego jeńca. W Singapurze jednakże pozostała jego żona oraz dziecko i kpt. Lyon nie miał żadnych wiadomości o ich losie. Wiedział tylko — na podstawie nielicznych i niepełnych informacji przeciekających przez front — że sytuacja białej ludności cywilnej pod okupacją japońską jest bardzo ciężka i fakt ten napełniał go nieustannym niepokojem o losy pozostawionej rodziny. Nic też dziwnego, że czuł do Japończyków zaciekłą nienawiść, która kazała mu, między innymi, zgłosić zarówno sam pomysł akcji, jak i podjąć się jej zorganizowania i dowodzenia. Celem rozpoczynającej się wyprawy było zaatakowanie japońskiej żeglugi w jednym z jej newralgicznych punktów —'w singapurskim porcie. Kuter „Krait” —udający tubylczy statek rybacki — miał zawieźć komandosów ze sprzętem wojskowym i kajakami w pobliże Singapuru, skąd 3 kajaki i 6 komandosów miało zakraść się do portu i przyczepić silne ładunki wybuchowe do kadłubów statków. Po wykonaniu zadania mieli oni wrócić w umówione miejsce i tam przeczekać okres intensywnych — jak należało przypuszczać — poszukiwań japońskich. Po kilku dniach kuter „Krait” miał powrócić po komandosów i zabrać ich w drogę powrotną do Australii. Tak przedstawiał się plan śmiałego i pełnego ryzyka rajdu. Kuter miał przebyć odległość przeszło 2000 mil morskich. Droga prowadziła początkowo przez Ocean Indyjski aż do wyspy Bali, koło której planowano przedrzeć się na wewnętrzne Morze Jawajskie, na wody całkowicie opanowane przez Japończyków. Druga połowa drogi prowadziła między wyspami Jawą i Borneo, szlakiem, który był licznie uczęszczany przez flotę japońską i patrolowany zarówno przez marynarkę jak i lotnictwo. Wreszcie ostatni odcinek — najtrudniejszy — wiódł ożywionym szlakiem żeglugowym wzdłuż Sumatry i w końcu między wysepkami otaczającymi cel ataku — wojenną bazę japońską — Singapur.
„Krait” i jego załoga mieli do pokonania wiele trudności i właściwie mogli liczyć tylko na szczęście, w przypadku bowiem wzbudzenia jakichkolwiek podejrzeń Japończyków ich los był jednoznaczny. Uciekać nie mogli ze względu na znikomą prędkość swego kutra, bronić się też nie mieli właściwie czym i lada jaki japoński patrolowiec stanowił dla nich śmiertelne niebezpieczeństwo. Wszyscy wiedzieli, że w wypadku wykrycia ich przez Japończyków mają jedną jedyną możliwość uratowania się przed wymyślnymi japońskimi torturami, którymi poprzedzano zazwyczaj wykonanie wyroku śmierci przez ścięcie. Tą jedyną szansą była... ucieczka w śmierć. I dlatego każdy z uczestników wyprawy posiadał w osobistym wyposażeniu ampułkę z błyskawicznie działającą trucizną. Mimo tych trudności, przedstawionych lojalnie przez dowódcę wyprawy kpt. Lyona, żaden z ochotników nie wycofał się z rajdu. Inna rzecz, że ze względu na konieczną tajemnicę wojskową kpt. Lyon poinformował komandosów, że celem ataku jest indonezyjski port Surabaja leżący na Jawie i w chwili wyruszenia na wyprawę żołnierze oddziału kapitana byli przekonani, że od celu ataku dzieli ich nięwiele ponad 1000 mil. Tak więc 1 września 1943 r. kuter „Krait” opuścił zatokę Exmouth i skierował się na północ. Ledwo za rufą pozostały niskie brzegi zatoki i komandosi żegnali jeszcze wzrokiem stały ląd australijski, gdy nagle w przedziale maszynowym kutra rozległ się głośny trzask. Silnik, pracujący dotychczas miarowo, nagle zadudnił na zwiększonych obrotach i chwilę później zatrzymał się. Kpt. Lyon, stojący na pokładzie „Kraita”, zeskoczył w dół, do maszynowni, gdzie królował mechanik wyprawy, Szkot, podoficer P. McDowell. — Co się stało? — zapytał Lyon. — Najgorsze, co się mgło stać — odparł jak zawsze flegmatycznie McDowell. — Pękł wał śrubowy.
— Dasz radę naprawić? — Mowy nie ma, kapitanie. Nie w tych warunkach. — Szkot rozłożył ręce w bezradnym geście. Kpt. Lyon nie chciał w pierwszej chwili uwięrzyć. — Przecież musi być chyba jakiś sposób — pomyślał, ale nie odezwał się. Znał dobrze szkockiego mechanika i wiedział doskonale, że gdyby była choć mała szansa na remont własnymi siłami, to na pewno McDoweJl usiłowałby ją wykorzystać. „Krait” dryfował bezwolnie w stronę pobliskiego brzegu. — Rzucić kotwicę — rozkazał Lyon. Czyżby tak starannie przygotowana wyprawa miała załamać się na samym początku? — myślał zrozpaczony. — Całe miesiące ćwiczeń i przygotowań, nie przespane noce, pełne męczących zajęć dni i wszystko na marne? I to z powodu kawałka pękniętego metalu! Niestety. W tej sytuacji nic nie można było poradzić własnymi siłami. Jedynym możliwym rozwiązaniem wydawało się wezwanie holownika, odholowanie „Kraita” daleko na południe, do stoczni we Fremantle i tam dokonanie koniecznego remontu. Ale to wymagało sporo czasu i przy ponownym starcie żeguluga odbywałaby się w mocno niepomyślnym pogodowo czasie monsunu. Na szczęście późnym popołudniem do zatoki Exmouth wszedł USS „Chąnticleer”, okręt warsztatowy flotylli okrętów podwodnych. Kpt. Lyon rozkazał opuśęić na wodę nadmuchiwany ponton i udał się na amerykański okręt. Tam przedstawił swoją sytuację. Po kilkunastu minutach motorówka z „Chanticleera” podholowała
unieruchomionego
„Kraita”
pod
burtę
okrętu
warsztatowego.
Amerykańscy mechanicy przy współudziale McDowella pracowali całą noc i rankiem
następnego dnia „Krait” był ponownie zdolny do akcji, jednakże Amerykanie uprzedzali, że naprawa jest prowizoryczna. — Wytrzyma — zdecydował jednak McDowell i kpt. Lyon rozkazał podnieść kotwicę i ruszyć na morze. Ponowny start do operacji nastąpił 2 września o godzinie 14.00. Pech jednak wydawał się prześladować wyprawę kpt. Lyona. Już bowiem w trzy godziny po opuszczeniu zatoki Exriouth i minięciu Przylądka Północno-Zachodniego „Krait” wpadł w rejon bardzo silnego wiatru. Masy wody gnane sztormem ścierały się z wodami silnego przypływu i powstałe wskutek tego fale o mało co nie spowodowały zagłady niewielkiego Kritra. Na szczęście przybojowy sztorm trwał stosunkuwo krótko i „Krait” przeszedł szczęśliwie decydującą próbę. » Przejście przez Ocean Indyjski odbywało się już przy dobrej pogodzie, ale to z kolei zaczęło martwić kpt. Lyona, który zdawał sobie sprawę, że są coraz bliżej brzegów wysp zajętych przez Japończyków i że z każdą godziną rośnie niebezpieczeństwo wykrycia ich przez okręt lub samolot japoński. Lepsze byłyby pochmurne, mgliste dni, a tu jak na złość słońce całymi dniami świeciło na pogodnym niebie i widoczność była wręcz doskonała. Trzeciego dnia podróży kpt. Lyon wyjawił komandosom właściwy cel ataku. W pierwszej chwili zapanowała konsternacja. No bo rzeczywiście. Różnica była istotna. Surabaja leżała „tuż za rogiem” — jak mówili dotychczas między sobą, tuż za cieśniną pomiędzy wyspą Bali i Jawą, ale Singapur? Singapur znajdował się w odległości niemal 1000 mil morskich w g^bi obszarów kontrolowa- nych przez Japończyków. . Kpt, Lyon wyjaśnił teraz dalsze szczegóły planowanej akcji, nie ukrywając czekających niebezpieczeństw i trudów. Po krótkim okresie zaskoczenia komandosi przyjęli nieoczekiwaną wiadomość z zapałem i nieomal
entuzjazmem. Wydawać się mogło, że młodych żołnierzy podniecają i ekscytują czekające ich trudy i niebezpieczeństwa . Następnego dnia rano cała załoga „Kraita” pomalowała twarze na brązowo, co miało stanowić dodatkowy kamuflaż. Słaby to był jednak kamuflaż, na pierwszy już bowiem rzut oka komandosów zdradzały europejskie rysy, a przede wszystkim niespotykane u tubylców niebieskie i zielone oczy, których nie można było przemalować. Według planu kuter miał próbować przedrzeć się na Morze Jawajskie przez dość szeroką, ale dokładnie strzeżoną cieśninę między wyspami Bali i Lombok. W odległości dwóch dni drogi od cieśniny komandosi wciągnęli na maszt starą, używaną flagę japońską. Miało to zmylić ewentualny patrol lotniczy. Ósmego dnia podróży po południu dostrzegli w oddali zarysy wysokich gór. Były to szczyty dwóch wulkanów: Agung na Bali i wznoszący się na wysokość 3726 m Rindjani na wyspie Lombok. — Jesteśmy trochę za blisko — zdecydował kpt. Lyon i rozkazał zmniejszyć prędkość do 4 węzłów. Rozpoczynał się jeden z najtrudniejszych — jak dotychczas — odcinków drogi. Cieśninę mieli przebyć w nocy. Jej długość wynosiła około 50 mil i Lyon liczył, że przy prędkości 7—8- węzłów uda im się pokonać tę niebezpieczną drogę całkowicie pod osłoną ciemności. Gdy tylko zapadł zmrok, McDowell zwiększył prędkość „Kraita”. Wkrótce znaleźli się w pobliżu cieśniny. Na tle ciemniejącego nieba wyraźnie odcinały się olbrzymie masywy wulkanów. Silnik kutra pracował miarowo, śruba pracowicie mieliła wodę za rufą, a tymczasem kolejne namiary wykazywały, że „Krait” coraz wolniej posuwa się naprzód. Okazało się, że był to niekorzystny dla nich prąd morski. Trafili akurat ną okres, kiedy nocą wody Morza Jawajskiego usiłują przelać się do Oceanu Indyjskiego.
Prędkość kutra spadała coraz bardziej. Do godziny 21.00 dotarli zaledwie do trawersu wysepki Nusa, leżącej w środku cieśniny. W tym momencie z niezbyt odległej wyspy Bali wystrzelił w morze snop potężnego białego światła. Jasny stożek reflektora powoli przesuwał się nad wodami cieśniny. Przeszukiwał ją, przeczesywał ciemności. Komandosi na kutrze zamarli w oczekiwaniu. Na szczęście strumień reflektorowego światła przeszedł wyżej, nad masztami niewielkiego, zanurzonego głęboko w wodzie „Kraita” i nie wyłuskał go z ciemności. ' Niebezpieczeństwo jednakże nie znikło. Prąd stawał się coraz silniejszy. O 22.00 okazało się, że w ciągu ostatniej godziny posunęli się zaledwie o 1 milę. O sytuacja stała się jeszcze gorsza, bo znowu znaleźli się na trawersie wyspy Nusa, w miejscu gdzie byli przed dwoma godzinami. Mijały nocne godziny. Od 12.00 do 04.00 pokonali zaledwie 6 mil. Za dwie godziny miał nastąpić szybki, tropikalny świt, a ich kuter wciąż — jak zaczarowany ( — tkwił w tym samym nieomal miejscu. Nie było jednak na to żadnej rady. Światło poranka zastało ich w dalszym ciągu na wodach cieśniny z przeklętą wysepką Nusa tuż za rufą. Na szczęście od wschodu pojawiła się lekka mgiełka, która litościwie osłaniała kuter od strony znajdującej się na wyspie Lombok bazy marynarki japońskiej. Wraz z nastaniem dnia zmienił się też prąd pływowy i teraz „Krait” płynął już znacznie szybciej i wreszcie o godzinie 10.00 udało im się sforsować niebezpieczną cieśninę. Przez Morze Jawajskie przeszli bez żadnych trudności. Najprawdopodobniej Japończycy nie Spodziewali się na tych wodach żadnych nieprzyjacielskich jednostek i wskutek tego czujność ich była znacznie mniejsza.
Dnia 15 września „Krait” znalazł się w odległości zaledwie 100 mil od Singapuru. Dobiegała końca dwutygodniowa, pełna napięcia podróż, choć co prawda wraz z upływem czasu komandosi przyzwyczajali się coraz bardziej do stanu bezustannego właściwie zagrożenia i napięcie nerwowe jakby opadło. Następnego dnia rano komandosi ujrzeli nad sobą po raz pierwszy japoński samolot lecący w kierunku północnym, ku niedalekiemu już Singapurowi, a w kilka godzin później, w czasie gwałtownego sztormu i ulewnego deszczu przeszli nie spostrzeżeni przez cieśninę . I znaleźli się wewnątrz basenu wodnego pomiędzy Sumatrą i niezwykle bogatymi w wysepki archipelagami Riau i Lingga. Wśród tych wysepek kapitan Lyon zdecydował się znaleźć ustronne miejsce dla założenia bazy wypadowej w kierunku Singapury. Wiedział z czasów pobytu w Singapurze, że większość z tych wysepek jest, niezamieszkała i nigdy p^zez nikogo nie od-‘ wiedzana, tak że po zatarciu śladów lądowania istniała prawie stuprocentowa szansa ukrycia atakującego zespołu.
'
„Krait” płynący krętymi i wąskimi kanałami i cieśninami pomiędzy wysepkami archipelagu Riau nie wzbudzał swym zewnętrznym wyglądem żadnych podejrzeń wśród załóg mijanych raz po raz łódek tubylców. Postrzępiona flaga japońska powiewająca na rufie całkowicie usprawiedliwiała obecność odrapanego, wysłużonego kutra. Po południu „Krait” minął wyspę Pompong, a następnie skręcił na wschód w celu zbadania wysepki Bengku, która— według mapy — nadawała się na założenie bazy wypadowej. Kuter podpłynął do jej brzegów i rzucił kotwicę. Na wodę spuszczono niewielką łódkę, w której por. Davidson miał się udać na brzeg w celu wyszukania odpowiedniego miejsca do lądowania. W tym samym momencie kpt. Lyon usłyszał szybko zbliżający się huk pracującego silnika lotniczego. Błyskawicznym ruchem rzucił porucznikowi, który miał już odbijaj od kutra, duży słomkowy spiczasty kapelusz, jaki nosili zazwyczaj
japońscy rybacy. Drugim takim samym kapeluszem nakrył swoją głowę. Zza wysepki wyskoczył lecący na niewielkiej wysokości japoński myśliwiec. Gdy pilot dojrzał kuter stojący na kotwicy, zniżył się jeszcze bardziej i lotem koszącym przeleciał tuż nad masztami „Kraita”. Kpt. Lyon na pokładzie kutra i Por- Davidson na łódce machali rękoma w kierunku widocznego wyraźnie pilota. Chyba nie poznał, że nie jesteśmy Japończykami — pomyślał kapitan, machając ręką w przyjaznym geście za oddalającą się nieprzyjacielską maszyną. — Chyba wszystko O.K. — odezwał się z łódki porucznik. — Gdyby coś niepokojącego zauważył, zawróciłby niechybnie, żeby jeszcze raz nam się przyjrzeć. Wysepka Bengku okazała się nieprzydatna do celów, jakie chcieli jej wyznaczyć komandosi. Podobnie było z kilkoma następnymi, które badali zatrzymując się i rzucając kotwicę. Wreszcie koło godziny 16,00 natknęli się na wysepkę Panjang, leżącą przed wejściem do cieśniny Bulan, prowadzącej prosto w kierunku Singapuru oddalonego od tego miejsca już tylko o dwadzieścia kilka mil. Wysepka ta nareszcie odpowiadała potrzebom komandosów kpt. Lyona. Dla niepoznaki popłynęli jeszcze kilka mil w kierunku cieśniny, żeby nie zwracać zbytniej uwagi na stojący bez ruchu stateczek. Gdy tylko zapadł mrok, zawrócili i sprawnie prze- \ transportowali na brzeg 3 kajaki wraz z całyrp ekwipunkiem, na który składały się — oprócz min z magnetycznymi zaczepami — zapasy jedzenia i wody na dwa tygodnie, broń i niezbędny sprzęt biwakowy. Nadszedł moment rozstania. Na wyspie zostali kpt. Lyon, por. Dawidson, ppor. Page i trzej komandosi: Huston, Falls i Jones. „Krait” z resztą załogi pod dowództwem por Carse’a miał odpłynąć w kierunku Borneo i wrócić po komandosów na wysepkę Pompong w dniu 1 października.
Zgodnie z wcześniejszym planem akcji komandosi mieli wyruszyć w dalszą drogę w dniu 20 września. Ponieważ na wysepce Panjang wylądowali 18 września, kpt. Lyon zdecydował, że najbliższe 48 godzin przeznaczą na odpoczynek przed czekającym ich ostatnim wysiłkiem. W tym czasie przejrzeli raz jeszcze cały posiadany sprzęt, zakonserwowali broń, która bardzo szybko mogła ulec uszkodzeniu w gorącym, a zarazem wilgotnym równikowym klimacie. Posegregowali też zapasy żywności i amunicji, część z nich zostawiając w kryjówce na wysepce. Nie wiadomo było przecież, jaki przebieg będzie miała niebezpieczna wyprawa, czy nie będą zmuszeni do dłuższego przebywania w dżungli, do ukrywania się zarówno przed Japończykami, jak i przed tubylcami, którzy w większości byli wrogo ustosunkowani do jakichkolwiek Europejczyków. Ostatni etap długiej wyprawy rozpoczął się wieczorem 20 września. Komandosi załadowali kajaki, które przeciążone do ostatnich granic, ważyły teraz po przeszło 300 kg każdy. Przez dwa najbliższe dni, a ściślej przez dwie kolejne noce, 3 kajaki płynęły wzdłuż brzegów maleńkich wysepek, krętymi kanałami archipelagu. Dni spędzali ukryci w nadbrzeżnych zaroślach mangrowe, śpiąc czujnie zaledwie po kilka godzin. Komandosom — jak dotychczas — sprzyjała pogoda i sprzyjało szczęście. 22 września, krótko po północy, dotarli nie dostrzeżeni przez nikogo do maleńkiej wysepki Dongas, leżącej w niewielkiej odległości od Singapuru, naprzeciw obszernej redy tuż przy nieco większej wyspie Sambu. Miejsce to okazało się niezwykle korzystne. Gdy rankiem kpt. Lyon i por. Davidson wdrapali się na drzewo stojące na wzgórzu, ich oczom ukazała się w całej okazałości obszerna reda Singapuru.
Kpt. Lyon ze wzruszeniem patrzył na tak dobrze sobie znany widok. Poznawał poszczególne budynki, w szkłach lornetki rysowały się wyraźnie jasne wieże kościoła. Błękit nieba przecinały cienkie laseczki masztów radiostacji przy lotnisku Paya Lebar i masztu ustawionego na dachu najwyższego w Singapurze budynku, Cathay Building. Może gdzieś tam jest w tej chwili moja żona i dziecko — pomyślał kapitan. On i komandosi jego oddziału oddaleni teraz byli zaledwie o 10—12 km w linii prostej od miasta i od singapurskiego portu Keppel. W porcie panowało normalne życie. Aż tu, na bezludną wysepkę dochodziły odgłosy pracy portowych dźwigów i warsztatów stoczniowych. Gdy zapadł wieczór okazało się, że Japończycy są tak pewni i czują się tak bezpiecznie w głębi zdobytych przez siebie terytoriów, że nie stosują zaciemnienia. Przy dobrej widoczności kpt. Lyon widział światła samochodowych reflektorów jadących wzdłuż nadbrzeżnej drogi. Dnia 24 września po zapadnięciu zmroku komandosi ruszyli do ataku. Załogę pierwszego kajaka tworzyli kpt. Lyon i Huston. Mieli oni zaatakować grupę statków na kotwicowisku między wyspą Bukum i miastem. Por. Davidson i szeregowiec Falls, tworzący załogę drugiego kajaka, mieli założyć miny na statkach stojących przy głównym szlaku żeglugowym do Singapuru, na wschód od portu Keppel. Wreszcie celem ppor. Page’a, który płynął z szeregowcem Jonesem, były statki zacumowane wzdłuż nabrzeża na wyspie Bukum. Wyruszyli razem o godzinie 20.00. Przed nimi rozpościerała się rozległa, niczym nie osłonięta przestrzeń wodna, gdzie nie było żadnej kryjówki, żadnej osłony, gdzie mogli liczyć już tylko na panujące ciemności, nieuwagę Japończyków i własne szczęście. Trzy kajaki płynęły w zupełnej cięży i milczenia. Byli już mniej więcej w połowie drogi, gdy nagle ze szczytu górującego nad Singapurem wzgórza rozbłysnął
silny reflektor. Jaskrawy snop światła rozdarł nocne ciemności i począł przeczesywać powierzchnię singapurskiej redy. Komandosi przestali wiosłować. Zamarli bez ruchu, wsunęli się jak mogli najgłębiej do wnętrza kajaków. Promień reflektora zbliżał się coraz bardziej. Jeszcze chwila, jeszcze moment i oto skulonych na kajakach komandosów zalał potok jaskrawego światła. Widocznie obserwator coś zauważył — pomyślał kpt. Lyon i zamknął oczy, jakby bojąc się, że ich błysk zdradzi jego i jego ludzi, przyczajonych w kajakach.
Trasa rajdu komandosów do Singapuru (2 września — 19 października 1943 r.)
Raz, dwa, trzy, cztery -zaczął odruchowo liczyć. Reflektorowy stożek w dalszym ciągu tkwił na miejscu, nie przesuwał się dalej. Kiedyż wreszcie skończy się ta nie do wytrzymania chwila? Kiedy stanie się cośkolwiek, kiedy będzie można drgnąć, złapać wstrzymany oddech? Nareszcie! Jaskrawy snop drgnął i począł przesuwać się w bok. Po sekundzie komandosów znów ogarnęła ciemność, jeszcze czarniejsza po jaskrawym świetle reflektora. Jeżeli nie wróci, to znaczy, że nie zauważyli niczego podejrzanego — pomyślał Lyon. Snop światła oddalał się coraz bardziej i w pewnym momencie zgasł równie nagle, jak się rozpalił. Odczekali jeszcze parę minut — oczy powoli przyzwyczaiły się do ciemności. Złapali za wiosła i skierowali dzioby kajaków w stronę niezbyt już oddalonego portu. Po pewnym czasie kpt. Lyon, który doskonale znał te wody i czuł się na nich nieomal jak u siebie w domu, zorientował się, że kajaki posuwają się coraz wolniej mimo ostrego tempa wiosłowania. Przypływ! — zrozumiał. — Znowu diabelski przeciwny prąd! Wiosłowali już przeszło trzy godziny i dla kapitana stało się jasne, że nie zdołają przed końcem nocy dotrzeć do statków, przyczepić min i bezpiecznie powrócić do swojej kryjówki. Trzeba było natychmiast podjąć decyzję, a decyzja w tej sytuacji mogła być tylko jedna: wracać. Wracać próbować ponownie szczęścia dwie noce później z miejsca znajdującego się bardziej na zachód od dotychczasowej kryjówki.
Ruszyli z powrotem. Załogi dwóch kajaków dotarły przed świtem do kryjówki na wysepce Dongas, natomiast Lyon i Huston pomylili drogę i nad ranem wylądowali po niewłaściwej stronie. Cały następny dzień spędzili w strugach tropikalnej ulewy w kajaku i dopiero wieczorem dołączyli do swych kolegów. Tej samej nocy zmienili miejsce kryjówki. Była nią maleńka, niezamieszkała wysepka Subar po drugiej stronie cieśniny Bulan. Mieli stąd znacznie lepszy wgląd na redę Singapuru i znacznie korzystniej układała się trasa ataku w stosunku do prądów pływowych. Ponowną próbę ataku rozpoczęli w nocy z 26 na 27 września. Byli spóźnieni już o dwa dni w stosunku do planu i podczas siedmiu ostatnich nocy sześć spędzili na wielogodzinnym wiosłowaniu. Siły komandosów były już na wyczerpaniu i trzymało ich tylko silne napięcie nerwów. Trzy kajaki ruszyły tuż po zapadnięciu zmroku. Wkrótce po wyjściu z bazy komandosi rozdzielili się od tej chwili każda z załóg miała operować indywidualnie. Davidson i Falls stanowili załogę najsilniejszą fizycznie i ich kajak szybko wysforował się do przodu. Cieśninę przebyli bez specjalnych trudności i tylko przed samym wejściem do portu Keppel przeżyli pełen napięcia moment, gdy duży parowy holownik o mało co ich nie zmiażdżył w wąskim kanale wejściowym. Gdy płynęli koło basenów portowych, porucznik dostrzegł nagle ze zdziwieniem» że śluza jest otwarta. A gdyby tak zaatakować statki w basenie portowym? — pomyślał Davidson. Pokusa była duża. Zatopienie statków wewnątrz basenu zablokowałoby nabrzeże na długi czas i spowodowałoby znacznie więcej szkody niż zatopienie statków na redzie.
Niestety, dwa duże statki, które uprzednio widział w doku podczas obserwacji z wysepki Subar, wyszły już na morze, a pozostałe jednostki stojące w basenie były zbyt małe i zbyt jasno oświetlone, aby ryzykować atak. . Komandosi wycofali się z wejścia do basenu i po- wiosłowali na singapurską redę. Po kilkunastu minutach ich kajak dobił do wyniosłej burty stojącego na kotwicy frachtowca. Davidson przymocował do burty magnetyczny uchwyt, za pomocą którego inógł utrzymać kajak przy burcie statku. Tymczasem Falls wyciągnął pierwszą minę, nastawił zapalnik, spuścił minę na drążku pod wodę, na głębokość półtora metra i przybliżył do stalowej burty. Poczuł, że magnetyczne uchwyty chwyciły. Teraz następna. Kajak przesunął się wzdłuż burty. Znowu Falls wyciągnął minę, uzbroił ją i opuścił pod wodę. I jeszcze jedna. Wszystko przebiegało bez żadnych zakłóceń, zupełnie tak samo jak na ćwiczeniach w porcie w Sydney, kiedy umieszczali ćwiczebne miny na burtach starych, wycofanych ze służby statków Jeden statek, drugi, trzeci. Wreszcie koniec. Wszystkie miny zostały zamocowane. Wyrzucili za burtę uchwyt magnetyczny do mocowania kajaka i drążek do spuszczania min. Zapalniki były nastawione na godzinę 05.00, a teraz dochodziła już 02 00. Czasu na ucieczkę zostało niedużo. Obaj komandosi mocno nacisnęli na wiosła. Lekkie kajaki żwawo ruszyły do przodu. Teraz wydawało się im, że nic im już nie grozi, zapomnieli, że przed nimi jeszcze prawie 1000 mil przedzierania się przez akwen kontrolowany przez wroga, ze do zbawczych brzegów australijskich jeszcze aż 2000 mil.
Page i Jones również bez przeszkód dotarli do nabrzeża przy wyspie Bukum lecz tam znaleźli tylko jeden statek, który wydał im się godny zniszczenia. Pozostałe były albo za małe, albo też były to zbiornikowce, które odznaczały się niezwykłą odpornością na zatopienie ze względu na liczne zbiorniki wewnątrz kadłuba. Założyli więc trzy miny tylko na jednym statku typu „Tone Maru” i udali się na redę, gdzie znaleźli dwa dalsze — godne ich min — obiekty. Zadanie swe ukończyli bardzo szybko, bez żadnych przeszkód i z całą prędkością skierowali się ku wysepce Dongas, która stanowiła ich pierwszą bazę wypadową. Para Lyon-Hudson również bez przeszkód dotarła do wyznaczonego uprzednio miejsca, jednakże całkowita ciemność panująca na tym obszarze nie pozwoliła im odnaleźć żadnych statków. W takiej sytuacji Lyon zdecydował udać się na kotwicowisko. Po drodze przepływali obok kilku stojących na kotwicy statków, kapitan jednak uznał, że jest to rejon ataku załogi trzeciego kajaka i ruszył dalej. Czas mijał coraz szybciej i trzeba było zdecydować się na cokolwiek, istniała bowiem obawa, że przed świtem nie zdążą do kryjówki na wysepce Dongas. — Atakujemy zbiornikowce — rozkazał wreszcie kpt, Lyon, gdy zauważył dwa tego typu statki zakotwiczone prawie w środku toru wodnego prowadzącego do portu. Wolał on przeprowadzić atak na zbiornikowce i liczyć na częściowe choćby zniszczenie, niż wycofać się bez założenia jakichkolwiek min. Podpłynęli do pierwszego zbiornikowca. Sprawnie założyli pierwszą minę w pobliżu śruby. — Teraz drugą dalej w stronę dziobu — szepnął Lyon do Hudsona. Przesunęli się wzdłuż stalowej, wysokiej burty i w momencie, gdy Hudson opuszczał drugą minę, Lyon usłyszał nad głową jakiś odgłos. Podniósł głowę i z przerażeniem ujrzał w odległości 3—4 m nad sobą wychyloną z okrągłego iluminatora głowę.
Jeżeli ja jego widzę, to on mnie też — pomyślał i zmartwiał. Wszystko na marne! Zaraz rozlegną się dzwonki alarmowe! Zaraz nas złapią! — nerwowo namacał ampułkę z piorunującą trucizną. Tymczasem nic się nie działo. Marynarz wychylony z iluminatora zdawał się być zupełnie nie zaniepokojony obecnością pod burtą obcej łodzi z dwoma ludźmi i ich manipulacjami. Może wziął nas za tubylców łapiących skorupiaki! — przemknęło przez myśl Lyonowi. — Nie przerywaj roboty — szepnął cicho Hudsonowi. Założyli drugą minę, przesunęli się wolno wzdłuż burty nieomal tuż pod obserwującym ich wciąż marynarzem. Założyli trzecią minę i odpłynęli od statku. Za trzy godziny już ciebie nie będzie na tym świecie — pomyślał mściwie Lyon o japońskim marynarzu. Teraz jednak musieli uciekać jak najszybciej, nie ryzykując dalszego pobytu w niebezpiecznej strefie, Lyon w końcu bowiem nie wiedział, czy jednak marynarz japoński nie zawiadomi kogoś o swym spostrzeżeniu i czy za chwilę nie rozpocznie się alarm. Obaj z Hudsonem zabrali się ostro do wioseł. Prąd pływowy był im tym razem przychylny i niósł prosto na wysepkę Dongas, dokąd dopłynęli tuż przed godziną 05.00. Niemal równocześnie z nimi dobił trzeci kajak. Podnieceni i szczęśliwi komandosi wciągali właśnie kajaki w nadbrzeżne zarośla, gdy na uśpionej redzie rozległ się grzmot wybuchu. — Od strony portu Keppel! — krzyknął uradowany Lyon. — A więc i Davidsonowi udało się założyć miny.
Po kilku minutach rozległy się dalsze wybuchy. Jeszcze trzy z rejonu portu Keppel i cztery z rejonu, gdzie działały pozostałe kajaki. W chwilę potem do uszu ukrytych już komandosów doleciały głosy alarmowych syren. Jednocześnie zarówno w Singapurze jak i w pobliskim porcie Sambu zgasły wszystkie światła. Rankiem, przy dziennym świetle komandosi dostrzegli niezwykły ruch na singapurskiej redzie. Statki podnosiły kotwice i zmieniały miejsce postoju. W oddali majaczyły maszty zatopionych jednostek, a bliżej, koło wyspy Bakum, redę zasnuwał gęsty dym z palącego się zbiornikowca — ofiary kpt. Lyona i szer. Hudsona. Z lotnisk? raz po raz startowały samoloty patrolowe, ale wszystkie udawały się w kierunku cieśniny Malakka. Wokół zatopionych i uszkodzonych jednostek kręciły się łodzie, holowniki i motorówki. Drogę powrotną do wysepki Davidson i Falls przepłynęli samotnie i osiągnęli miejsce spotkania 1 października. Po zapadnięciu zmroku na miejsce spotkania przybył niezawodny „Krait”. Radość komandosów z okazji szczęśliwego spotkania mąciła troska o pozostałe dwa kajaki. Czyżby spotkało ich coś złego po drodze? Czyżby wpadli w ręce Japończyków, którzy niewątpliwie ruszyli na poszukiwanie dywersantów — sprawców zatopień na singapurskiej redzie. Na szczęście w nocy nadpłynęły dwa pozostałe kajaki. I one — choć drogę miały niebezpieczną i niezwykle męczącą, dotarły bez szkód do wyspy Pompong. Śmiała operacja komandosów zakończyła się całkowitym powodzeniem. Jak doniósł wywiad brytyjski działający na terenie Singapuru, w nocy 27 września zatonęło na redzie 7 statków o nośności 38 000 t. Nie bez znaczenia był również osiągnięty sukces propagandowy. Atak na Singapur wzbudził pewne nadzieje wśród tubylców, którzy mieli już dość okrutnej okupacji japońskiej. Inna rzecz, że
Japończycy nie zorientowali się, iż dywersję wykonali brytyjscy komandosi i do końca wojny trwali w przekonaniu, że wydarzenia z dnia 27 września były dziełem malajskich tubylców współpracujących z brytyjskim wywiadem. Przeciwko nim też skierowały się represje japońskie, co jeszcze bardziej podsyciło nastroje antyjapońskie wśród Mala jeżyków. „Krait” dotarł szczęśliwie do Australii w dniu 19 października. W ciągu 48 dni przebył on przeszło 4000 mil I wszystkie te mile z prowizorycznie tylko naprawionym wałem śrubowym!
ZAKOŃCZENIE
Przedstawione w książce epizody działań komandosów podczas II wojny światowej nie wyczerpują bardzo obszernego tematu, toteż traktować je można jedynie jako wybór ze znacznie większej całości. Założona objętość publikacji oraz charakter serii wydawniczej, w ramach której książka się ukazuje, spowodowały ograniczenie tematu do działań komandosów brytyjskich, i to do akcji przeprowadzonych bądź od strony morza, bądź też przy współdziałaniu sił morskich W pracy tej nie ujęto więc bardzo interesujących akcji dywersyjno-sabotażowych, jak na przykład atak na norweską fabrykę ciężkiej wody. Różnorodność i liczba przeprowadzanych przez komandosów akcji zmusiły autora do dokonania dalszego wyboru epizodów i ograniczenia ich do bardziej znaczących lub bardziej typowych. Należy jednak choćby wspomnieć, że na terenie Morza Śródziemnego działał w latach 1941—1944 wydzielony oddział dobrze wyszkolonych żołnierzy, przygotowanych do wykonywania akcji dywersyjnych. Oddział ten tworzył tak zwany Special Boat Service, czyli „oddział łodzi do działań specjalnych”, a terenem jego działania były wybrzeża zarówno Półwyspu Apenińskiego, jak i licznych wysp na Morzu Egejskim czy Adriatyku, obsadzonych przez okupacyjne garnizony włoskie i niemieckie. Oddział ten, liczący w pierwszej fazie zaledwie kilkudziesięciu ochotników, wykonywał typowo dywersyjno-sabotażowe zadania. Bardzo nieliczne grupki komandosów — wysadzane na brzeg zazwyczaj przez okręty podwodne lub szybkie ścigacze — niszczyły linie kolejowe, magazyny, sprzęt wojenny itp.
Oddziały żołnierzy, zwanych umownie „komandosami”, mieli nie tylko Brytyjczycy. W armii amerykańskiej nazywano ich „rangers”. Działali oni zarówno w Europie, jak i na froncie afrykańskim, ale przede wszystkim na frontach dalekowschodnich. Niezwykle ciekawy i dramatyczny jest choćby epizod wojenny z Pacyfiku: rajd na wyspę Makin w atolu Wysp Gilberta w sierpniu 1942 r., przeprowadzony przez oddział amerykańskich „rangers” wysadzonych z pokładów dwóch okrętów podwodnych. Komandosi wchodzili również w skład armii „Wolnych Francuzów”, oddział komandosów znajdował się także w składzie Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. We wrześniu 1942 r. sformowano w Szkocji 1 samodzielną kompanię polskich komandosów, która na przełomie roku 1944—1945 została rozbudowana do batalionu komandosów zmotoryzowanych. Według dostępnych źródeł nie wziął on udziału w żadnej operacji typu morsko-desantowego. Oddziały o podobnym charakterze miała też przeciwna strona walcząca, i to zarówno Niemcy jak i Włosi. Do operacji wojskowych typu komandoskiego, a jednocześnie jak najbardziej morskiego, należy również włączyć akcje płetwonurków, tak zwanych „żywych torped”, czyli kierowanych przez płetwonurków, a także różnego typu miniaturowych okrętów podwodnychPo stronie alianckiej do ciekawszych akcji podwodnych należały między innymi działania brytyjskich i amerykańskich płetwonurków rozpoznających niemiecką obronę przeciwdesantową na wybrzeżach Normandii przed inwazją w 1944 r. Podobne zadania wykonywali amerykańscy płetwonurkowie przed wysadzaniem kolejnych desantów na wyspach Pacyfiku. Niemcy i Włosi również wykorzystywali płetwonurków w różnych akcjach, i to nawet na większą niż Brytyjczycy i Amerykanie skalę. Na przykład Włosi dokonali kilku udanych ataków na jednostki brytyjskie w Gibraltarze, a następnie w roku 1942 w Algierze, natomiast Niemcy przejawili dość ożywioną działalność w roku 1944,
wysyłając swych płetwonurków z zadaniem niszczenia mostów na Renie oraz śluz portowych w Antwerpii, zajętej wówczas przez sprzymierzonych. Również „żywe torpedy” były często stosowane przez obie walczące strony. Szczególnie ożywioną działalność przejawiali w tej dziedzinie Włosi, którzy odnieśli spore sukcesy podczas ataku „żywych torped” na brytyjskie okręty liniowe bazujące w Aleksandrii. Udało się im wtedy uszkodzić dwa okręty liniowe: „Valiant” „Queen Elizabeth”. Anglicy również starali się wprowadzić do walki torpedy sterowane przez płetwonurków, jednakże przeprowadzane przez nich akcje kończyły się przeważnie niepowodzeniem. Pod koniec wojny Niemcy, tracący już zdecydowanie przewagę militarną na morzu, starali się wszelkimi ¿sposobami uzyskać jakiekolwiek sukcesy w wojnie morskiej. Podczas desantowej operacji w Normandii wprowadzili oni do walki przeciw okrętom biorącym udział w inwazji również i „żywe torpedy”. Jedną z ich ofiar był polski krążownik „Conrad”. Miniaturowe okręty podwodne, których załogę stanowiło kilku zaledwie komandosów, to domena działalności głównie Royal Navy. We wrześniu 1943 r. brytyjskie miniaturowe okręty podwodne dokonały częściowo udanego ataku na niemiecki okręt liniowy „Tirpitz”, a w kwietniu następnego roku zaatakowały port w Bergen. W maju 1945 r. jeden z angielskich miniaturowych okrętów podwodnych „XE-3” wdarł się do portu w Singapurze i zatopił japoński ciężki krążownik „Takao”. Niemcy również próbowali użyć tego rodzaju broni, jednakże bez większych rezultatów. Działania komandosów w czasie ostatniej wojny nie miały wprawdzie większego znaczenia militarnego, często jednak były niezbędne we wstępnych przygotowaniach operacji o rozstrzygającym znaczeniu.
Dodatkowym efektem działań komandosów walczących na wszystkich niemal frontach i atakujących zarówno z morza, jak i z powietrza czy lądu był ich wydźwięk propagandowy i walor psychologiczny — podnoszenie ducha bojowego innych walczących oddziałów poprzez stworzenie typu żołnierza godnego naśladowania. Był nim doskonale i wszechstronnie wyszkolony, odważny do granic rozsądku, przebiegły, bystry, inteligentny i przeważnie zwyciężający znacznie liczniejszego przeciwnika żołnierz-komandos. Tradycja ta przetrwała okres wojny, a nazwą komandosi określa się i dziś specjalne, doborowe jednostki we wszystkich prawie armiach światą.
Bibliografia Combined Operations 1940—1942. London 1943. Jergusson B.: The Watery Maze. New York 1961. Horan H. E.: Operation Archery. „U.S.N.I. Proceedings”, April 1901. Kon W.: Desant brytyjski w St. Nazaire. „Wojskowy Przegląd Historyczny” 1959, nr 1. Kon. W.: Desant w St. Nazaire. Gdynia 1967. Landsborough G.: Tobruk Commando. London 1956. Lepo tier: Commando dans la Gironde. Paris 1957, Lepotier: L’Operątion de Dieppe 19 aout 1942. „La Revue Maritime” 1952, nr 80. Lepotier: Raids fur Met. Paris 1953. Mayak S. H.: Dokąd idziemy? Londyn 1947. Perepeczko A.: Desant na Dieppe. Gdynia 1962. Perepeczko A.: Operacja „Łupina orzecha”. Gdańsk 1969. Pertek J.: Wielkie dni malej floty. Poznań 1959. Phillips C. E.: Cockleshell Heroes. London 1965. Reynolds Q.: Raid at Dieppe. New York 1943. Rolski T H.: Uwaga wszystkie samoloty! Warszawa 1961. Roskill S. W.: The Navy at War. Vol. I—III. London 1956—- —1961. Roskill S.W. The War at Sea. Vol. I—III. London 1947—1960,
Ryder R. E. P.: The Attack on St. Nazaire. London 1947. Sławiński E.: Wyprawa desantowa na Wyspy Lofockie. „Polska Zbrojna” 1947, nr 3. T. S.: Operacja skazana na klęskę. „Przegląd Morski” 1958, nr 8.
Spis treści Wstęp Na drugą stronę kanału La Manche Atak na Lofoty Pustynny rajd Znowu na północ Operacja „Rydwan” Eksperyment na wielką skalę Fiasko operacji „Porozumienie” Rajd w głąb Żyrondy Wyprawa kutra „Krait” Zakończenie Bibliografia